Wagony
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Wagony
Nieopodal głównej areny znajdują się barwne drewniane wagony, w których mieszka przynajmniej część artystów; błąkają się między nimi psy i koty, niekiedy inne mniejsze fantastyczne zwierzęta zamieszkujące i występujące w cyrku. Za dnia wokół panuje raczej cisza, nocami między wagonami płonie czasem ognisko, słychać dźwięk tłuczonego szkła i melodie gitarowych przyśpiewek. Pojedyncze wagony są skromne, sprawiają wrażenie ciasnych, małych, ale niektóre z nich są od wewnątrz magicznie powiększone i mogą zaskakiwać swoją wygodą.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:23, w całości zmieniany 3 razy
14 VII
Większość powitań, z którymi się spotkała, należała do całkiem miłych, każdy kierował ku niej mniej lub bardziej jasny uśmiech i dużo osób przygarniało ją też w swoje ramiona. Istotne dla niej było to, że żadna ze znajomych twarzy nie zmieniła się drastycznie. Obawiała się tego, że niektórzy mogą mieć do niej żal za ucieczkę, ale to szybko okazał się bezpodstawny lęk. Z dyrektorem rozmówiła się dość szybko, ale po usłyszeniu jego kilku rad mimowolnie zaczęła szykować się na batalię z szanowanymi członkami rodziny Carrington. Nowym zarządcą został jej kuzyn, a ta informacja nie nastrajała jej optymistycznie.
Musiała zwrócić uwagę raptem na jedną zmianę, ale cała reszta zdawała się być taka jak zwykle. Cyrk zdawała się pozostawać całkowicie na uboczu wszystkiego, w nim nie toczyły się żadne walki. Dopiero po kilku dniach zaczęła uważniej wsłuchiwać się w cudze rozmowy, a zarysowywana przez znajome głosy nowa rzeczywistość zaczęła znajdować się coraz bliżej ogromnych namiotów i kolorowych wagonów. Wszyscy mimowolnie rozprawiali o polityce, tego nie dało się uniknąć, gdy ta drastycznie wpływała na codzienność każdego. Padały konkretne nazwiska, dyskutowano o sylwetkach rządzących, szlachciców i terrorystów, a sama Delilah nie rozumiała z tego zbyt wiele. Ukradkiem zagarnęła dla siebie jedno z najnowszych wydań Proroka Codziennego, lecz zapoznanie się z kilkoma artykułami rozjaśniło niewiele kwestii. Czasem chciała zadać kilka pytań najbliższym osobom, lecz ostatecznie tchórzyła, bojąc się odpowiedzi, które by uzyskała.
Odsunęła na bok kłopotliwe sprawy, również kwestię zarejestrowania różdżki, aby nic jej nie rozpraszało w szybkim poprawieniu kondycji. Skupiła się na pełnoprawnych treningach, stęskniona za podniebnymi wrażeniami. Przyjemne ciepło wypełniało jej ciało po wysiłku włożonym w wykonanie kilku prostych akrobacji na kole lub szarfie. Wznosiła się i opadała, robiła to całkowicie na swoich zasadach, czuła się tak bardzo wolna.
Coś w końcu musiało sprowadzić ją na ziemię. Po raz pierwszy powrót do oddanego jej na własność cyrkowego wagonu stał się dla niej traumatycznym przeżyciem. Wpadła do środka nieco zdyszana, spocona, chcąc się szybko odświeżyć, póki nie dostrzegła cienia sylwetki rozłożonej na małej sofie otoczonej stosem poduszek. Cała cyrkowa brać była z sobą niezwykle mocno zżyta, lecz każdy członek tej różnorodnej rodziny szanował prawo do prywatności innych. Pomiędzy wagony rzadko wpuszczano obcych i niewielu śmiałków próbowało zapuszczać się tutaj bez zgody. Nauczona szybkiej kalkulacji Del uznała, że w jej progi musiał zawitać ktoś uzdolniony, skoro po drodze nie wszczął żadnej awantury. Tutaj nie było czego kraść, więc po co się zjawił?
– Kim jesteś? – spytała spokojnie, nie zamierzając krzykiem dopraszać o pomoc, choć w każdej chwili mogła tu ściągnąć gromadę cyrkowych siłaczy. Mogła też skorzystać z własnej zwinności i uciec. Na razie powstrzymała się od gwałtownych reakcji, poniekąd ciekawa powodu przybycia nieznajomego. Do kraju wróciła niedawno, dlatego nie spodziewała się żadnych gości, a już na pewno nie takowych spoza cyrku, co mają czelność rozgaszczać się w jej osobistej przestrzeni bez wcześniejszego zapytania. – Czego chcesz?
Przemknęło jej przez myśl, że obecność nieznajomego może być zemstą nowego zarządcy za dawną ucieczkę. Czy naprawdę łudziła się, że może uciec od obrzydliwej powinności? Jej ramiona drgnęły nerwowo, spojrzenie zielonych oczu stało bardziej krytyczne. A jednak dość nonszalancko zaczesała włosy do tytułu, niby cierpliwie oczekując odpowiedzi nieproszonego gościa.
Większość powitań, z którymi się spotkała, należała do całkiem miłych, każdy kierował ku niej mniej lub bardziej jasny uśmiech i dużo osób przygarniało ją też w swoje ramiona. Istotne dla niej było to, że żadna ze znajomych twarzy nie zmieniła się drastycznie. Obawiała się tego, że niektórzy mogą mieć do niej żal za ucieczkę, ale to szybko okazał się bezpodstawny lęk. Z dyrektorem rozmówiła się dość szybko, ale po usłyszeniu jego kilku rad mimowolnie zaczęła szykować się na batalię z szanowanymi członkami rodziny Carrington. Nowym zarządcą został jej kuzyn, a ta informacja nie nastrajała jej optymistycznie.
Musiała zwrócić uwagę raptem na jedną zmianę, ale cała reszta zdawała się być taka jak zwykle. Cyrk zdawała się pozostawać całkowicie na uboczu wszystkiego, w nim nie toczyły się żadne walki. Dopiero po kilku dniach zaczęła uważniej wsłuchiwać się w cudze rozmowy, a zarysowywana przez znajome głosy nowa rzeczywistość zaczęła znajdować się coraz bliżej ogromnych namiotów i kolorowych wagonów. Wszyscy mimowolnie rozprawiali o polityce, tego nie dało się uniknąć, gdy ta drastycznie wpływała na codzienność każdego. Padały konkretne nazwiska, dyskutowano o sylwetkach rządzących, szlachciców i terrorystów, a sama Delilah nie rozumiała z tego zbyt wiele. Ukradkiem zagarnęła dla siebie jedno z najnowszych wydań Proroka Codziennego, lecz zapoznanie się z kilkoma artykułami rozjaśniło niewiele kwestii. Czasem chciała zadać kilka pytań najbliższym osobom, lecz ostatecznie tchórzyła, bojąc się odpowiedzi, które by uzyskała.
Odsunęła na bok kłopotliwe sprawy, również kwestię zarejestrowania różdżki, aby nic jej nie rozpraszało w szybkim poprawieniu kondycji. Skupiła się na pełnoprawnych treningach, stęskniona za podniebnymi wrażeniami. Przyjemne ciepło wypełniało jej ciało po wysiłku włożonym w wykonanie kilku prostych akrobacji na kole lub szarfie. Wznosiła się i opadała, robiła to całkowicie na swoich zasadach, czuła się tak bardzo wolna.
Coś w końcu musiało sprowadzić ją na ziemię. Po raz pierwszy powrót do oddanego jej na własność cyrkowego wagonu stał się dla niej traumatycznym przeżyciem. Wpadła do środka nieco zdyszana, spocona, chcąc się szybko odświeżyć, póki nie dostrzegła cienia sylwetki rozłożonej na małej sofie otoczonej stosem poduszek. Cała cyrkowa brać była z sobą niezwykle mocno zżyta, lecz każdy członek tej różnorodnej rodziny szanował prawo do prywatności innych. Pomiędzy wagony rzadko wpuszczano obcych i niewielu śmiałków próbowało zapuszczać się tutaj bez zgody. Nauczona szybkiej kalkulacji Del uznała, że w jej progi musiał zawitać ktoś uzdolniony, skoro po drodze nie wszczął żadnej awantury. Tutaj nie było czego kraść, więc po co się zjawił?
– Kim jesteś? – spytała spokojnie, nie zamierzając krzykiem dopraszać o pomoc, choć w każdej chwili mogła tu ściągnąć gromadę cyrkowych siłaczy. Mogła też skorzystać z własnej zwinności i uciec. Na razie powstrzymała się od gwałtownych reakcji, poniekąd ciekawa powodu przybycia nieznajomego. Do kraju wróciła niedawno, dlatego nie spodziewała się żadnych gości, a już na pewno nie takowych spoza cyrku, co mają czelność rozgaszczać się w jej osobistej przestrzeni bez wcześniejszego zapytania. – Czego chcesz?
Przemknęło jej przez myśl, że obecność nieznajomego może być zemstą nowego zarządcy za dawną ucieczkę. Czy naprawdę łudziła się, że może uciec od obrzydliwej powinności? Jej ramiona drgnęły nerwowo, spojrzenie zielonych oczu stało bardziej krytyczne. A jednak dość nonszalancko zaczesała włosy do tytułu, niby cierpliwie oczekując odpowiedzi nieproszonego gościa.
Gość
Gość
Długo zastanawiał się czy warto było zapoznać się z otrzymanym wspomnieniem ojca, bowiem jego temat zakończył w chwili posłania jednego z niewybaczalnych zaklęć. Nie zamierzał wchodzić własnymi butami do utworzonego przez niego bagna – właściwie to nie chciał mieć z nim więcej nic wspólnego poza nazwiskiem, którego wyrzec się nie mógł. Planował od dawna odbudowę reputacji i szacunku wobec takowego, jednakże po całym syfie Augustusa było o to niezwykle ciężko. Powiadają, że jabłko pada niedaleko od jabłoni, lecz czy aby na pewno to powiedzenie sprawdzało się w ich kwestii? Wizualnie byli podobni, nie mógł oszukiwać się, iż tak naprawdę nie był jego synem, aczkolwiek charakter i pracowitość zyskał po kimś zupełnie innym, ale na pewno nie po matce.
Po wielu tygodniach zdecydował się spełnić jego ostatnią wolę. Trapiły go wypowiedziane przez niego słowa i ukierunkowanie ich na rzekomą kobietę, być może kogoś mu bliskiego. Mimo pewnej świadomości, głosu, który powiadał mu, iż może być to coś czego kompletnie się nie spodziewał, to widok dziewczynki nazywanej przez Augustusa córką kompletnie wytrącił go z równowagi. Był zły, cholernie rozjuszony własną niewiedzą, brakiem możliwości poznania się z osobą, w której żyłach płynęła ta sama krew. Była do niego podobna? Matka wiedziała? Miała ten sam charakter, sposób bycia? Jeśli tak to prawdopodobnie już nie żyła i jedynie zmarnuje swój czas wkładając wiele sił w poszukiwania. Mimo to chciał zyskać tą pewność, pragnął znaleźć odpowiedzi na zadane pytania i nawet jeśli finał miał okazać się klęską to nie będzie mieć sobie nic do zarzucenia. W innym wypadku mógłby to wyrzucać sobie przez resztę życia.
Nie wiedział tak naprawdę od czego zacząć. Całe życie poświęcił tropieniu artefaktów, aczkolwiek ich poszukiwana zdawały się o niebo łatwiejsze niżeli nieznajomej czarownicy pośród tysięcy innych. Mogła wyjechać, zmienić nazwisko, zyskać metamorfomagiczny gen i codziennie przyodziewać nową twarz. Informacji nie posiadał właściwie wcale i jedyne co mu pozostało to powrócić do rodzinnego mieszkania w celu odnalezienia dzienników ojca. Tylko w nich pokładał jakąkolwiek nadzieję.
Dokładnie analizował jego rzekome podróże, wertował stronice chcąc odnaleźć cenne wskazówki, lecz na nic się to zdawało. Ludzie, których poprosił o pomoc również nie mieli dla niego nowych wieści. Był w kropce. Dopiero jeden z lipcowych wieczorów przyniósł przełom, albowiem stary znajomy Augustusa, który swego czasu zerwał z nim kontakt, wspomniał w liście o trupie cyrkowej oraz imieniu Delilah. Mimo prób rozszyfrowania rzuconych haseł oraz dowiedzenia się, czy aby na pewno miały coś wspólnego z prawdą, Drew już nigdy więcej nie zobaczył w okiennicy jego sowy.
Był to jedyny trop. Nie mógł w niego uwierzyć, ale też nie miał żadnych argumentów przeciw, dlatego postanowił sprawdzać każdych cyrkowców, których uda mu się namierzyć. Właśnie w ten sposób trafił w końcu na wagon dziewczyny, jakiej już wcześniej przyglądał się „pod maską” jednego z jej kolegów. Być może za wiele sobie wyobrażał, zbyt bardzo wierzył we własne szczęście, jednakże znalazł tyle elementów wspólnych, iż był właściwie przekonany, że mu się udało.
Zjawił się w środku przed nią chcąc uniknąć braku zaproszenia do środka. Musieli porozmawiać, musiała mu powiedzieć prawdę. Rozsiadł się na kanapie, a następnie wysunął z wewnętrznej kieszeni piersiówkę chcąc w spokoju wypić kilka głębszych łyków. Czekała go ciężka rozmowa, dysputa na temat mu zupełnie obcy, bowiem nigdy nie czuł rodzinnych więzów, tego wyjątkowego przywiązania. Nie miał też pojęcia jak jej o tym powiedzieć, jak zadać pytanie, aby nie urazić i nie zmusić do wezwania pomocy.
Zacisnął nieco mocniej wargi, kiedy dziewczyna weszła do środka i wbił w nią swe spojrzenie, choć nie odezwał się w pierwszej chwili. -Nie warto wpierw się przywitać?- rzucił chłodniej niżeli zamierzał, a zaraz po tym na jego twarzy ukazał się ironiczny uśmiech. Szybko zganił się w myślach – w końcu to on wtargnął na jej prywatny teren, a do tego zgrywał kompletnego idiotę.
-Porozmawiać. Usiądziesz?- spytał, bowiem przez jego usta nie przechodziło słowo przepraszam. Zaraz po tym wyciągnął w jej kierunku piersiówkę – może odrobina alkoholu rozładuje napięcie?
Po wielu tygodniach zdecydował się spełnić jego ostatnią wolę. Trapiły go wypowiedziane przez niego słowa i ukierunkowanie ich na rzekomą kobietę, być może kogoś mu bliskiego. Mimo pewnej świadomości, głosu, który powiadał mu, iż może być to coś czego kompletnie się nie spodziewał, to widok dziewczynki nazywanej przez Augustusa córką kompletnie wytrącił go z równowagi. Był zły, cholernie rozjuszony własną niewiedzą, brakiem możliwości poznania się z osobą, w której żyłach płynęła ta sama krew. Była do niego podobna? Matka wiedziała? Miała ten sam charakter, sposób bycia? Jeśli tak to prawdopodobnie już nie żyła i jedynie zmarnuje swój czas wkładając wiele sił w poszukiwania. Mimo to chciał zyskać tą pewność, pragnął znaleźć odpowiedzi na zadane pytania i nawet jeśli finał miał okazać się klęską to nie będzie mieć sobie nic do zarzucenia. W innym wypadku mógłby to wyrzucać sobie przez resztę życia.
Nie wiedział tak naprawdę od czego zacząć. Całe życie poświęcił tropieniu artefaktów, aczkolwiek ich poszukiwana zdawały się o niebo łatwiejsze niżeli nieznajomej czarownicy pośród tysięcy innych. Mogła wyjechać, zmienić nazwisko, zyskać metamorfomagiczny gen i codziennie przyodziewać nową twarz. Informacji nie posiadał właściwie wcale i jedyne co mu pozostało to powrócić do rodzinnego mieszkania w celu odnalezienia dzienników ojca. Tylko w nich pokładał jakąkolwiek nadzieję.
Dokładnie analizował jego rzekome podróże, wertował stronice chcąc odnaleźć cenne wskazówki, lecz na nic się to zdawało. Ludzie, których poprosił o pomoc również nie mieli dla niego nowych wieści. Był w kropce. Dopiero jeden z lipcowych wieczorów przyniósł przełom, albowiem stary znajomy Augustusa, który swego czasu zerwał z nim kontakt, wspomniał w liście o trupie cyrkowej oraz imieniu Delilah. Mimo prób rozszyfrowania rzuconych haseł oraz dowiedzenia się, czy aby na pewno miały coś wspólnego z prawdą, Drew już nigdy więcej nie zobaczył w okiennicy jego sowy.
Był to jedyny trop. Nie mógł w niego uwierzyć, ale też nie miał żadnych argumentów przeciw, dlatego postanowił sprawdzać każdych cyrkowców, których uda mu się namierzyć. Właśnie w ten sposób trafił w końcu na wagon dziewczyny, jakiej już wcześniej przyglądał się „pod maską” jednego z jej kolegów. Być może za wiele sobie wyobrażał, zbyt bardzo wierzył we własne szczęście, jednakże znalazł tyle elementów wspólnych, iż był właściwie przekonany, że mu się udało.
Zjawił się w środku przed nią chcąc uniknąć braku zaproszenia do środka. Musieli porozmawiać, musiała mu powiedzieć prawdę. Rozsiadł się na kanapie, a następnie wysunął z wewnętrznej kieszeni piersiówkę chcąc w spokoju wypić kilka głębszych łyków. Czekała go ciężka rozmowa, dysputa na temat mu zupełnie obcy, bowiem nigdy nie czuł rodzinnych więzów, tego wyjątkowego przywiązania. Nie miał też pojęcia jak jej o tym powiedzieć, jak zadać pytanie, aby nie urazić i nie zmusić do wezwania pomocy.
Zacisnął nieco mocniej wargi, kiedy dziewczyna weszła do środka i wbił w nią swe spojrzenie, choć nie odezwał się w pierwszej chwili. -Nie warto wpierw się przywitać?- rzucił chłodniej niżeli zamierzał, a zaraz po tym na jego twarzy ukazał się ironiczny uśmiech. Szybko zganił się w myślach – w końcu to on wtargnął na jej prywatny teren, a do tego zgrywał kompletnego idiotę.
-Porozmawiać. Usiądziesz?- spytał, bowiem przez jego usta nie przechodziło słowo przepraszam. Zaraz po tym wyciągnął w jej kierunku piersiówkę – może odrobina alkoholu rozładuje napięcie?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
13 listopada, stąd
Nie miał zwyczaju kłócić się z panną w takich kwestiach, kiedy mówiła, że jest już jej zimno, że potrzebuje zostać odprowadzoną - nic dziwnego, że i z Norą nie dyskutował, chętnie zgadzając się na to, aby ją odprowadzić. Zresztą, cyrku jeszcze nie odwiedzał podczas swojego pobytu w Londynie, a tutaj miał drobną okazję na to, żeby nieco się rozejrzeć. Tym bardziej, że potencjalnie mógł zostać bardziej stałym bywalcem tych rejonów, jeśli rzeczywiście jedna czy i kolejna wycieczka z Norą by im wyszła. W końcu musiał zadbać o to, aby dziewczyna była bezpieczna i nie wracała sama po nocy, czy nad ranem, czy w środku południa… A przynajmniej nie mógłby zrezygnować z kilku dodatkowych chwil na rozmowę, jeśli rzeczywiście będzie im się miło rozmawiać, tak jak teraz podczas drogi znad jeziora.
Rozmawiali trochę o tym, co potencjalnie by musieli przygotować na wycieczkę, niezależnie gdzie los ich pokieruje kiedy wybiorą na oślep na mapie - ale też nieco wspominali z Hogwartu. Cóż, Thomas dopiero teraz zaczynał się przekonywać, że przecież rozmowy ze starymi znajomymi nie bolały - nikt przecież nie wiedział o tym co się wydarzyło i co zrobił, tak długo jak sam o tym nie opowiadał naokoło wszystkim. A nie miał zamiaru, absolutnie. Wolał to zostawić między sobą, a rodziną - bo to oni byli w to wszystko zaangażowani, a nie jacyś obcy, prawda? Chyba nie wytrzymałby myśli o tym, że i inni mają na jego temat bardzo słabą opinię. Plotki w końcu się zdarzały… A ludzie nie zawsze byli na tyle wyrozumiali, aby wysłuchać, ze to wszystko było nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. A przede wszystkim, że Thomas nie potrzebował wyrzucania mu winy za to wszystko, bo już wystarczająco jej sobie wyrzucał. Najważniejsze, że chciał teraz naprawić to co mógł - i tak jak mógł.
Widok wagonów… nawet się nie spodziewał, że rzeczywiście mu ich brakowało aż tak. Mieszkanie i dom były w porządku, ale stanowczo ich trzymało w miejscu, a w taką karawanę mogli się wszyscy zapakować i pojechać gdzieś indziej, poznać innych i nowych ludzi, a może odwiedzić starych znajomych? Zatrzymać sie tam, gdzie im odpowiadało i gdzie chcieli w danym momencie, jak im kaprys podpowie. Musieli porozmawiać stanowczo o tym, co chcą robić w Londynie i czy nie chcą spróbować odbudować tego, co przez Thomasa zostało zniszczone.
- Och nie, teraz powinniśmy iść coraz to wolniej, bo zostaje mi z tobą coraz to mniej czasu… No chyba, że masz dużo pracy to chyba nie powinnienem cię bardziej zatrzymywać - rzucił, posyłając dziewczynie wesoły uśmiech. Cóż, chętnie by chyba tutaj został jeszcze moment dłużej.
Nie miał zwyczaju kłócić się z panną w takich kwestiach, kiedy mówiła, że jest już jej zimno, że potrzebuje zostać odprowadzoną - nic dziwnego, że i z Norą nie dyskutował, chętnie zgadzając się na to, aby ją odprowadzić. Zresztą, cyrku jeszcze nie odwiedzał podczas swojego pobytu w Londynie, a tutaj miał drobną okazję na to, żeby nieco się rozejrzeć. Tym bardziej, że potencjalnie mógł zostać bardziej stałym bywalcem tych rejonów, jeśli rzeczywiście jedna czy i kolejna wycieczka z Norą by im wyszła. W końcu musiał zadbać o to, aby dziewczyna była bezpieczna i nie wracała sama po nocy, czy nad ranem, czy w środku południa… A przynajmniej nie mógłby zrezygnować z kilku dodatkowych chwil na rozmowę, jeśli rzeczywiście będzie im się miło rozmawiać, tak jak teraz podczas drogi znad jeziora.
Rozmawiali trochę o tym, co potencjalnie by musieli przygotować na wycieczkę, niezależnie gdzie los ich pokieruje kiedy wybiorą na oślep na mapie - ale też nieco wspominali z Hogwartu. Cóż, Thomas dopiero teraz zaczynał się przekonywać, że przecież rozmowy ze starymi znajomymi nie bolały - nikt przecież nie wiedział o tym co się wydarzyło i co zrobił, tak długo jak sam o tym nie opowiadał naokoło wszystkim. A nie miał zamiaru, absolutnie. Wolał to zostawić między sobą, a rodziną - bo to oni byli w to wszystko zaangażowani, a nie jacyś obcy, prawda? Chyba nie wytrzymałby myśli o tym, że i inni mają na jego temat bardzo słabą opinię. Plotki w końcu się zdarzały… A ludzie nie zawsze byli na tyle wyrozumiali, aby wysłuchać, ze to wszystko było nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. A przede wszystkim, że Thomas nie potrzebował wyrzucania mu winy za to wszystko, bo już wystarczająco jej sobie wyrzucał. Najważniejsze, że chciał teraz naprawić to co mógł - i tak jak mógł.
Widok wagonów… nawet się nie spodziewał, że rzeczywiście mu ich brakowało aż tak. Mieszkanie i dom były w porządku, ale stanowczo ich trzymało w miejscu, a w taką karawanę mogli się wszyscy zapakować i pojechać gdzieś indziej, poznać innych i nowych ludzi, a może odwiedzić starych znajomych? Zatrzymać sie tam, gdzie im odpowiadało i gdzie chcieli w danym momencie, jak im kaprys podpowie. Musieli porozmawiać stanowczo o tym, co chcą robić w Londynie i czy nie chcą spróbować odbudować tego, co przez Thomasa zostało zniszczone.
- Och nie, teraz powinniśmy iść coraz to wolniej, bo zostaje mi z tobą coraz to mniej czasu… No chyba, że masz dużo pracy to chyba nie powinnienem cię bardziej zatrzymywać - rzucił, posyłając dziewczynie wesoły uśmiech. Cóż, chętnie by chyba tutaj został jeszcze moment dłużej.
Thomas odprowadził ją znacznie dalej, niż sądziła, ale nie zamierzała z tego powodu specjalnie narzekać – ból głowy osłabł znacznie od spaceru i świeżego powietrza a towarzystwo chłopaka nie przeszkadzało jej. Właściwie, mogła spokojnie uznać, że jego towarzystwo nawet przypadło jej do gustu, chociaż dalej pozostawała ostrożna w tym co mówiła, co robiła i w jaki sposób go traktowała. Wierzyła w to, że ludzie się zmieniają, ale nie wierzyła w nie wiadomo jakie przemiany. Być może Doe wydoroślał na tyle, że tym razem nie miał wokół siebie wianka dziewcząt, w których przebierał, ale skoro już raz zawiódł jej zaufanie, tym bardziej mógł zrobić to po raz drugi. Kiedy ostatnie metry pokonywali w ciszy – wcale nie niezręcznej – zastanawiała się nad tym, czy powinna zaprosić go jeszcze na herbatę. Niby był jej kolegą, niby się znali od dawna a jednak wiedziała, że Arena od strony prywatnej dla intruzów, obcych i nieswoich pozostawała zdystansowana i nieufna. I nie dziwiła się temu w ogóle, zwłaszcza, że sama została podobnie potraktowana na początku, choć i tak łagodniej, niż mogła przypuszczać.
– Pracy zawsze jest dużo – odparła lakonicznie, niemal machinalnie, nie wyłapując z początku drugiego dna tych słów. W dalszym ciągu pozostawała Norą–nierozumiejącą–chłopców, ani zalotów i sugestii, podchodząc do wszystkiego na chłodno i bez zbędnego entuzjazmu. Gdy jej koleżanki piszczały pod nosem widząc słane im uśmiechy, ona uznawała to za przejaw miłej osobowości. Gdy jej koleżanki zachwycały się drobnymi gestami i rozmowami, ona nie widziała w tym nic więcej niż kulturą osobistą i zwykłym funkcjonowaniem ludzi. Być może dlatego w dalszym ciągu była sama, choć nie samotna, ale lubiła nawet ten stan rzeczy. – Dzisiaj w dodatku przypada mi sprzątanie – wzruszyła ramionami, wiedząc, że sprzątanie i tak nie było jej priorytetem na dzisiaj. Tym największym i najistotniejszym był pomysł na nową scenografię, czy kostiumy, który powinna przedstawić w tym tygodniu swojej rodzinie i chociaż pomysł był, z trudem przychodziło jednak przelanie go na papier.
Kiedy znaleźli się u wejścia na Arenę, zatrzymała się, nie zauważając z początku idącego w ich kierunku Marcela.
– Dziękuję za spacer, ale nie musiałeś się aż tak fatygować i zbaczać z trasy – powiedziała spokojnie i wsunąwszy dłonie do kieszeni płaszcza, przekrzywiła nieco głowę w bok poprawiając sobie w ten sposób pole widzenia; ścięta na prosto grzywka powoli zaczynała robić się przydługawa i kwestią czasu była kolejna zmiana w wyglądzie Fletcher. Nim jednak Doe zdążył odpowiedzieć, ona niemal podskoczyła w miejscu słysząc głos Marcela, który niczym duch znalazł się tuż obok niej. – Marcel, to jest Thomas, Thomas, to jest Marcel, jeśli nie mieliście się okazji poznać... – wydukała na szybko, nie wyłapując krzywych spojrzeń obu towarzyszy.
– Pracy zawsze jest dużo – odparła lakonicznie, niemal machinalnie, nie wyłapując z początku drugiego dna tych słów. W dalszym ciągu pozostawała Norą–nierozumiejącą–chłopców, ani zalotów i sugestii, podchodząc do wszystkiego na chłodno i bez zbędnego entuzjazmu. Gdy jej koleżanki piszczały pod nosem widząc słane im uśmiechy, ona uznawała to za przejaw miłej osobowości. Gdy jej koleżanki zachwycały się drobnymi gestami i rozmowami, ona nie widziała w tym nic więcej niż kulturą osobistą i zwykłym funkcjonowaniem ludzi. Być może dlatego w dalszym ciągu była sama, choć nie samotna, ale lubiła nawet ten stan rzeczy. – Dzisiaj w dodatku przypada mi sprzątanie – wzruszyła ramionami, wiedząc, że sprzątanie i tak nie było jej priorytetem na dzisiaj. Tym największym i najistotniejszym był pomysł na nową scenografię, czy kostiumy, który powinna przedstawić w tym tygodniu swojej rodzinie i chociaż pomysł był, z trudem przychodziło jednak przelanie go na papier.
Kiedy znaleźli się u wejścia na Arenę, zatrzymała się, nie zauważając z początku idącego w ich kierunku Marcela.
– Dziękuję za spacer, ale nie musiałeś się aż tak fatygować i zbaczać z trasy – powiedziała spokojnie i wsunąwszy dłonie do kieszeni płaszcza, przekrzywiła nieco głowę w bok poprawiając sobie w ten sposób pole widzenia; ścięta na prosto grzywka powoli zaczynała robić się przydługawa i kwestią czasu była kolejna zmiana w wyglądzie Fletcher. Nim jednak Doe zdążył odpowiedzieć, ona niemal podskoczyła w miejscu słysząc głos Marcela, który niczym duch znalazł się tuż obok niej. – Marcel, to jest Thomas, Thomas, to jest Marcel, jeśli nie mieliście się okazji poznać... – wydukała na szybko, nie wyłapując krzywych spojrzeń obu towarzyszy.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Ile minęło, odkąd widział tego człowieka ostatnio? Dwa lata? Dwa lata dramatycznych poszukiwań, milczącego cierpienia Jamesa, utraconych nadziei, pogrzebanych marzeń, dwa lata przekonania, że Sheila i Eve były martwe, przelane łzy dziewczyn, gorzkie żale, połamane serca, opowieści o tragedii tamtych dni, nie było go przy tym, oczywiście, że nie, nie widział tego, ale grobowa historia opowiedziana przez Jamesa wystarczyła, by w wyobraźni stać się niemal naocznym świadkiem tych zdarzeń i by powracać do nich myślami jeszcze przez wiele nocy. Błagał przewrotny los, by rzucił im na drogę Eve i Sheilę, lecz niekiedy równie mocno błagał go, by niespokojne wojenne sztormy zabrały Thomasa już na zawsze. Nie tylko dlatego, że konfrontacja z nim byłaby zbyt bolesna dla wszystkich, przede wszystkim dlatego, że gdy zawiódł raz - mógł zawieźć po raz drugi.
Ale nigdy, przenigdy nie spodziewałby się po nim takiego cynizmu, by zjawić się na Arenie w towarzystwie jego przyjaciółki; wiedział przecież, że znajdzie tutaj Marcela, wiedział i unikał go zapewne nie bez powodu. Z Norą. Zrobisz jej to samo, co Sheili, ty bydlaku? Stanął jak wryty, patrząc na jego profil, kiedy razem mijali kolejne namioty, trzymane w ręku drewno niesiona na ognisko rozsypało mu się pod nogi, gdy dłonie bezwładnie opadły wzdłuż ciała - zupełnie jakby zobaczył właśnie ducha, bo w istocie tak się stało. Miałeś być martwy, Thomas. Tak byłoby prościej dla wszystkich. Serce zabiło w piersi mocniej, pompując wrzącą krew do skroni, gdy pisk w uszach przysłonił codzienną wrzawę Areny i odciął go od wszystkiego, co działo się w tym momencie poza jego umysłem. Liczył się tylko on. Rozkruszone serce Sheili, gorycz Eve, zawód Jamesa i w końcu niewiedza Nory. Jego uśmiech, tak jakby do tego uśmiechu wciąż mógł mieć prawo - naprawdę wierzyłeś, że przeszłość cię nigdy nie odnajdzie? Chyba nie do końca wiedział, co robi, kiedy nogi same ruszyły w jego stronę, ignorując wszystko i wszystkich wokół niego - również Norę, której głos nie do końca chyba do niego dotarł. Zdawał się wcale nie dostrzegać dziewczyny.
- Thomas - wypowiedział jego imię jadowicie, zajadle, wściekle, jakby rzucał mu w twarz najgorszą obelgą, nie zdążył nawet złapać jego spojrzenia, pięściami odepchnął go od Nory, popychając go w pierś - chcąc przygwoździć go do wagonu za nim. - Nawet do niej nie podchodź! - syknął na jednym impecie, zamierzając naprzeć na niego siłą całego ciała; był niepozorny, niewysoki, drobny, smukły, ale siła zyskana w trakcie treningów mogła zaskoczyć niejednego. Zmężniał odkąd widzieli się ostatnim razem.
wyważony cios w klatkę piersiową, +36 do rzutu
Ale nigdy, przenigdy nie spodziewałby się po nim takiego cynizmu, by zjawić się na Arenie w towarzystwie jego przyjaciółki; wiedział przecież, że znajdzie tutaj Marcela, wiedział i unikał go zapewne nie bez powodu. Z Norą. Zrobisz jej to samo, co Sheili, ty bydlaku? Stanął jak wryty, patrząc na jego profil, kiedy razem mijali kolejne namioty, trzymane w ręku drewno niesiona na ognisko rozsypało mu się pod nogi, gdy dłonie bezwładnie opadły wzdłuż ciała - zupełnie jakby zobaczył właśnie ducha, bo w istocie tak się stało. Miałeś być martwy, Thomas. Tak byłoby prościej dla wszystkich. Serce zabiło w piersi mocniej, pompując wrzącą krew do skroni, gdy pisk w uszach przysłonił codzienną wrzawę Areny i odciął go od wszystkiego, co działo się w tym momencie poza jego umysłem. Liczył się tylko on. Rozkruszone serce Sheili, gorycz Eve, zawód Jamesa i w końcu niewiedza Nory. Jego uśmiech, tak jakby do tego uśmiechu wciąż mógł mieć prawo - naprawdę wierzyłeś, że przeszłość cię nigdy nie odnajdzie? Chyba nie do końca wiedział, co robi, kiedy nogi same ruszyły w jego stronę, ignorując wszystko i wszystkich wokół niego - również Norę, której głos nie do końca chyba do niego dotarł. Zdawał się wcale nie dostrzegać dziewczyny.
- Thomas - wypowiedział jego imię jadowicie, zajadle, wściekle, jakby rzucał mu w twarz najgorszą obelgą, nie zdążył nawet złapać jego spojrzenia, pięściami odepchnął go od Nory, popychając go w pierś - chcąc przygwoździć go do wagonu za nim. - Nawet do niej nie podchodź! - syknął na jednym impecie, zamierzając naprzeć na niego siłą całego ciała; był niepozorny, niewysoki, drobny, smukły, ale siła zyskana w trakcie treningów mogła zaskoczyć niejednego. Zmężniał odkąd widzieli się ostatnim razem.
wyważony cios w klatkę piersiową, +36 do rzutu
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 12
'k100' : 12
- No tak, obowiązki… To nie brzmi zbyt przyjemnie, ale zawsze jakieś zajęcie - stwierdził, wzruszając lekko ramionami, spokojnie idąc przy dziewczynie. Rozglądał się, nie mając jeszcze okazji odwiedzić areny… A miał to w pamięci, że kilka osób, które znał, pracowała w tym miejscu. Dlaczego zwlekał? Chyba musiał jeszcze się przyzwyczaić do tego, że nie było więcej potrzeby do ukrywania się… W końcu znalazł rodzeństwo. Wiedział, że żyją i chciał się postarać ich nie zawieść znowu, może naprawić niektóre krzywdy, które mógł naprawić. Przynajmniej spróbować.
Na słowa Nory jednak dość zamaszyście się pokłonił, uśmiechając znów wesoło do niej.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Zawsze miło… - urwał, dostrzegając Marcela, kiedy już się wyprostował. I początkowo posłał mu uśmiech, bo przecież że cieszył się na jego widok! Dwa lata, kolejny stary znajomy, którego mógł spotkać. Czuł jakby wszyscy czarodzieje z jego szkolnych lat zebrali się w Londynie, no i może kilku w Dolinie Godryka. Aurora, Castor, Steffen, Nora, jeszcze Isabella… Spotykał aż za dużo znajomych twarzy, już zapomniał jak to było.
- Marcel! Jak tam panna Sprout? - rzucił w nawiązaniu do listu o Aurorze wysłanym do domu Sproutów, nie zrażony początkowo tonem chłopaka, choć może to bardziej kwestia jego dobrego nastroju - i przecież nie przypuszczalny, że młodszy brat by się podzielił tym wszystkim, co miało miejsce w taborze z ich wspólnym kolegą! Nie, James by tego nie zrobił, bo była to sprawa rodzinna… I nawet jeśli to Thomas sprowokował te wszystkie wydarzenia, to wciąż nie był to interes obcych, innych ludzi…
Chociaż zaraz czując jak Marcel go popycha i czując jak dotyka plecami wozu, zaczął sobie przypominać złość Jamesa. Początkowo go nieco zmroziło, nie rozumiał co się działo i dlaczego była nie-chluba drużyny Quidditcha tak mocno na niego reaguje. Miał nie podchodzić do Nory? Dlaczego? Przecież nic nie chciał jej zrobić!
- H-hej, nie pozwalaj sobie, smarku - warknął, zaraz marszcząc brwi, a widząc nadciągający cios wyrwał się wykonując odskok, aby zwiększyć dystans między sobą, a rok młodszym Marcelem.
- Czy tobie jest gorzej!? - żachnął się, nie dopuszczając do siebie, że blondyn mógł wiedzieć o tym, co się wydarzyło, a przede wszystkim dlaczego się wydarzyło te dwa lata temu. Kto i w jaki sposób był za to odpowiedzialny. - Tak się wita starych znajomych? Człowieku, jak się chcesz bić to pokop jakieś drzewo!
Odskok, +40 do rzutu
Na słowa Nory jednak dość zamaszyście się pokłonił, uśmiechając znów wesoło do niej.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Zawsze miło… - urwał, dostrzegając Marcela, kiedy już się wyprostował. I początkowo posłał mu uśmiech, bo przecież że cieszył się na jego widok! Dwa lata, kolejny stary znajomy, którego mógł spotkać. Czuł jakby wszyscy czarodzieje z jego szkolnych lat zebrali się w Londynie, no i może kilku w Dolinie Godryka. Aurora, Castor, Steffen, Nora, jeszcze Isabella… Spotykał aż za dużo znajomych twarzy, już zapomniał jak to było.
- Marcel! Jak tam panna Sprout? - rzucił w nawiązaniu do listu o Aurorze wysłanym do domu Sproutów, nie zrażony początkowo tonem chłopaka, choć może to bardziej kwestia jego dobrego nastroju - i przecież nie przypuszczalny, że młodszy brat by się podzielił tym wszystkim, co miało miejsce w taborze z ich wspólnym kolegą! Nie, James by tego nie zrobił, bo była to sprawa rodzinna… I nawet jeśli to Thomas sprowokował te wszystkie wydarzenia, to wciąż nie był to interes obcych, innych ludzi…
Chociaż zaraz czując jak Marcel go popycha i czując jak dotyka plecami wozu, zaczął sobie przypominać złość Jamesa. Początkowo go nieco zmroziło, nie rozumiał co się działo i dlaczego była nie-chluba drużyny Quidditcha tak mocno na niego reaguje. Miał nie podchodzić do Nory? Dlaczego? Przecież nic nie chciał jej zrobić!
- H-hej, nie pozwalaj sobie, smarku - warknął, zaraz marszcząc brwi, a widząc nadciągający cios wyrwał się wykonując odskok, aby zwiększyć dystans między sobą, a rok młodszym Marcelem.
- Czy tobie jest gorzej!? - żachnął się, nie dopuszczając do siebie, że blondyn mógł wiedzieć o tym, co się wydarzyło, a przede wszystkim dlaczego się wydarzyło te dwa lata temu. Kto i w jaki sposób był za to odpowiedzialny. - Tak się wita starych znajomych? Człowieku, jak się chcesz bić to pokop jakieś drzewo!
Odskok, +40 do rzutu
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Fletcher nie do końca zrozumiała co się właśnie wydarzyło. Jeszcze przed sekundą wracała z Thomasem z przypadkowego spaceru, witała się z Marcelem a tymczasem wyglądało na to, że zarówno jeden, jak i drugi zapomnieli o jej obecności. Marszcząc przezabawnie nos w konsternacji w milczeniu popatrzyła to w lewo, to w prawo a po chwili na ich oboje, kiedy doskoczyli do siebie jak dzieciaki w piaskownicy.
– Ciebie też miło widzieć, Marcel – wyburczała pod nosem nie sądząc, że i tak chłopak ją usłyszał. Wyglądało na to, że ta dwójka nie tylko się znała, ale miała ze sobą zatargi, o których pojęcia nie miała, bo i skąd? Raczej nie wnikała w znajomości swoich przyjaciół, uznając, że niespecjalnie jej ta wiedza jest potrzebna do życia a jeśli chcieliby już coś powiedzieć, to powiedzieliby bez pytania. Tutaj jednak pytań pojawiła się masa i miała wrażenie, że każdej z tych odpowiedzi potrzebowała bardziej niż tlenu – chciała wiedzieć wszystko. Skąd się znali, jak długo, co się stało, dlaczego prali się po twarzach i dlaczego robili to przed nią, a do tego dlaczego Doe się tu pchał skoro wiedział o Marcelu i dlaczego Marcel nie powiedział jej o znajomości z taborem Cyganów. W niezadowoleniu z początku stała i patrzyła, obmyślała plan zagłady a tak zupełnie szczerze to tylko tego, w jaki sposób ich rozdzielić i uniknąć oberwania w piegowaty nos, bo odejść nie zamierzała. Darzyła sympatią ich obu, wiedziała zresztą, że rozkwaszoną twarz jednego z nich będzie musiała później doprowadzać do porządku przed występem.
– Czy wy żeście powariowali? Na gacie Carringtona, jak gówniarze – odezwała się oczywiście wiedząc, że była starsza o niewiele, bo o dwa lata od jednego a rok od drugiego, ale zawsze to było coś. I niewiele myśląc wparowała pomiędzy nich, próbując chudymi jak gałęzie rękami – wbrew pozorom wcale nie tak słabymi, bo siły miała sporo – odpychając ich od siebie.
– Znalazły się, dwa koguty! Ogarnijcie się oboje nim wam ktoś zetnie łby i przerobi na rosół – krzyknęła ile sił w płucach, licząc na to, że jej wrzask sprowadzi tutaj kogoś z ekipy.
rzucam na rozdzielanie, raczej nie mam bonusu i liczę na fart...
– Ciebie też miło widzieć, Marcel – wyburczała pod nosem nie sądząc, że i tak chłopak ją usłyszał. Wyglądało na to, że ta dwójka nie tylko się znała, ale miała ze sobą zatargi, o których pojęcia nie miała, bo i skąd? Raczej nie wnikała w znajomości swoich przyjaciół, uznając, że niespecjalnie jej ta wiedza jest potrzebna do życia a jeśli chcieliby już coś powiedzieć, to powiedzieliby bez pytania. Tutaj jednak pytań pojawiła się masa i miała wrażenie, że każdej z tych odpowiedzi potrzebowała bardziej niż tlenu – chciała wiedzieć wszystko. Skąd się znali, jak długo, co się stało, dlaczego prali się po twarzach i dlaczego robili to przed nią, a do tego dlaczego Doe się tu pchał skoro wiedział o Marcelu i dlaczego Marcel nie powiedział jej o znajomości z taborem Cyganów. W niezadowoleniu z początku stała i patrzyła, obmyślała plan zagłady a tak zupełnie szczerze to tylko tego, w jaki sposób ich rozdzielić i uniknąć oberwania w piegowaty nos, bo odejść nie zamierzała. Darzyła sympatią ich obu, wiedziała zresztą, że rozkwaszoną twarz jednego z nich będzie musiała później doprowadzać do porządku przed występem.
– Czy wy żeście powariowali? Na gacie Carringtona, jak gówniarze – odezwała się oczywiście wiedząc, że była starsza o niewiele, bo o dwa lata od jednego a rok od drugiego, ale zawsze to było coś. I niewiele myśląc wparowała pomiędzy nich, próbując chudymi jak gałęzie rękami – wbrew pozorom wcale nie tak słabymi, bo siły miała sporo – odpychając ich od siebie.
– Znalazły się, dwa koguty! Ogarnijcie się oboje nim wam ktoś zetnie łby i przerobi na rosół – krzyknęła ile sił w płucach, licząc na to, że jej wrzask sprowadzi tutaj kogoś z ekipy.
rzucam na rozdzielanie, raczej nie mam bonusu i liczę na fart...
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
The member 'Nora Fletcher' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
stąd przychodzimy
186/241; -10
Wspomnienie Aurory nie pozwoliło mu jednak umknąć przed pięścią; zęby uderzyły o siebie, czaszka zadzwoniła, potężny ból przeszedł mięśnie twarzy, na nic zdał się zacisk, metaliczny posmak krwi zabrudził język nieprzyjemnie. Nie zorientował się nawet, kiedy upadł - poczuł ból, przenikliwy, zbyt mocny, poczuł krew - poczuł ból. Przenikliwy, ostry kamień wbił się nieoczywistym kształtem w rozległy płat skóry, zrywając go całkiem, ale krwi między nimi było więcej - miał ją na twarzy, miał na białej koszuli.
- Nie zasłaniaj się młodszą siostrą, barani łbie, ona ci nie pomoże - syknął, nie wstając, zamiast tego sięgnął dłonią po różdżkę, zaciskając palce na jej rękojeści i wypowiedział inkantację zaklęcia: - Reparo - Chcąc usunąć dziurę w newralgicznym miejscu i przynajmniej nie świecić golizną na środku Areny. Ledwie inkantacja spłynęła z jego ust - splunął, z krwią, pod nogi Thomasa. - Nie powinieneś był tu wracać - syknął zajadle w jego stronę, poszukując spojrzenia jego oczu. Odważnie. Butnie. Chyba jeszcze wścieklej niż wcześniej, choć teraz był zły na nich obydwu - czy Nora naprawdę opowiedziała mu o jego... incydencie z Aurorą? Bawiło ją to? Zacisnął pięści raz jeszcze, wbijając palce w ziemię, zbierając ją pod palcami, pod paznokciami, otarł rękawem krew z twarzy, brudząc koszulę bardziej. - Co teraz zamierzasz, co? Pojawisz się po latach znikąd, rozłożysz ręce: oto jestem, wróciłem. Jak gdyby nigdy nic. - Głos Marcela przepełniony był gniewną zajadłością, walczył o przyjaciół. - Nic się przecież nie stało. - Oprócz tego, że zginęli ludzie. Że żyliście w rozłące tyle lat. Przecież tęsknili też za samym Thomasem, który nie zdecydował się z nimi skontaktować przez tyle pieprzonego czasu. Splunął jeszcze raz, krew po jego ostatnim ciosie wciąż zbierała mu się w ustach. - I ile to potrwa, co? Tydzień? Miesiąc? Kiedy znowu odwalisz to samo? - Chyba stracił do niego zaufanie. Chyba nie wierzył już, że to nie była kwestia tego czy, a kwestia tego kiedy. - Zawiedziesz ich jak wtedy, Thomas, tylko boleśniej, bo zdążą dać ci drugą szansę. Spieprzaj stąd, nie zrobisz tego samego Norze - Odepchnął się dłonią od ziemi, do pozycji półleżącej, niechętnie zbierając się do pionu.
186/241; -10
Wspomnienie Aurory nie pozwoliło mu jednak umknąć przed pięścią; zęby uderzyły o siebie, czaszka zadzwoniła, potężny ból przeszedł mięśnie twarzy, na nic zdał się zacisk, metaliczny posmak krwi zabrudził język nieprzyjemnie. Nie zorientował się nawet, kiedy upadł - poczuł ból, przenikliwy, zbyt mocny, poczuł krew - poczuł ból. Przenikliwy, ostry kamień wbił się nieoczywistym kształtem w rozległy płat skóry, zrywając go całkiem, ale krwi między nimi było więcej - miał ją na twarzy, miał na białej koszuli.
- Nie zasłaniaj się młodszą siostrą, barani łbie, ona ci nie pomoże - syknął, nie wstając, zamiast tego sięgnął dłonią po różdżkę, zaciskając palce na jej rękojeści i wypowiedział inkantację zaklęcia: - Reparo - Chcąc usunąć dziurę w newralgicznym miejscu i przynajmniej nie świecić golizną na środku Areny. Ledwie inkantacja spłynęła z jego ust - splunął, z krwią, pod nogi Thomasa. - Nie powinieneś był tu wracać - syknął zajadle w jego stronę, poszukując spojrzenia jego oczu. Odważnie. Butnie. Chyba jeszcze wścieklej niż wcześniej, choć teraz był zły na nich obydwu - czy Nora naprawdę opowiedziała mu o jego... incydencie z Aurorą? Bawiło ją to? Zacisnął pięści raz jeszcze, wbijając palce w ziemię, zbierając ją pod palcami, pod paznokciami, otarł rękawem krew z twarzy, brudząc koszulę bardziej. - Co teraz zamierzasz, co? Pojawisz się po latach znikąd, rozłożysz ręce: oto jestem, wróciłem. Jak gdyby nigdy nic. - Głos Marcela przepełniony był gniewną zajadłością, walczył o przyjaciół. - Nic się przecież nie stało. - Oprócz tego, że zginęli ludzie. Że żyliście w rozłące tyle lat. Przecież tęsknili też za samym Thomasem, który nie zdecydował się z nimi skontaktować przez tyle pieprzonego czasu. Splunął jeszcze raz, krew po jego ostatnim ciosie wciąż zbierała mu się w ustach. - I ile to potrwa, co? Tydzień? Miesiąc? Kiedy znowu odwalisz to samo? - Chyba stracił do niego zaufanie. Chyba nie wierzył już, że to nie była kwestia tego czy, a kwestia tego kiedy. - Zawiedziesz ich jak wtedy, Thomas, tylko boleśniej, bo zdążą dać ci drugą szansę. Spieprzaj stąd, nie zrobisz tego samego Norze - Odepchnął się dłonią od ziemi, do pozycji półleżącej, niechętnie zbierając się do pionu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Początkowo widząc jak Marcel odbija się sam od jego pięści, czuł po prostu satysfakcję, chociaż była ona zupełnie chwilowa. Był zły na to, że Marcel się mieszał w takie sprawy, jednocześnie wiedział, że kto jak kto, ale Marcel czy Steffen mieli do tego chociaż minimalne prawo. On po prostu nie chciał znów słyszeć, jak bardzo zjebał. Miał ochotę krzyknąć na Marcela, że przecież o tym wie, ale nie da się spróbować przy Norze, ani tym bardziej w cyrku! Nie będzie robił przedstawienia za darmo.
Ale tu jestem. Lepiej, żebym już teraz uciekł? Zostawił ich teraz, kiedy wróciłem?
Nie chciał się kłócić, nie chciał na niego patrzeć, bo wiedział, że Marcel miał rację. Ale nie powinien się mieszać w sprawy taboru! Nie był jednym z nich.
Odwrócił wzrok, nie chcąc patrzeć na niego, wciąż jeszcze odczuwając ból. Przynajmniej i kolega nie był nietknięty...
- Mieszkamy w dokach razem - rzucił bardziej pod nosem, wsuwając ręce do kieszeni. - I może tak zrobiłem, i co z tego? I zamknij się. Nie potrzebuję reprymendy. Myślisz, że zrobiłem to celowo? - warknął znów, wbijając wzrok w ziemię. Bił się ze sobą, czując że chce zapytać jak się czuje Marcel, bo w końcu i on obserwał, a nie chciał mu zrobić przecież krzywdy! Jednocześnie czuł jak złość w nim znów wzrasta. Złość i wstyd.
Oczywiście, że się bał, że ich zawiedzie! Właśnie dlatego ich wtedy nie szukał. Dokładnie to było powodem! Że nawet jeśli żyli, znów ściągnie na nich niebezpieczeństwo.
Wbił wzroku w koło wozu. Chciał go zignorować, kłócić się z nim, że tak nie będzie - że nie tym razem! Ale skoro wiedział co się stało czy to znaczyło, że utrzymywał kontakt z Jamesem? Prawdopodobnie... Steffen nie wydawał się widzieć, co się wydarzyło, ani nikt inny, kogo spotkał ze wspólnych znajomych.
- To nie twoja sprawa - rzucił wciąż poirytowany, a była to przecież rzadkość. Zazwyczaj był radosny, uśmiechał się, nawet kiedy go ktoś obrażał. Przyjmował wszystko na siebie z uśmiechem, ale te słowa go bolały. Oczywiście, że miał podobne obawy.
Stał jeszcze moment wpatrując się w koło, ale kiedy Marcel zaczął się podnosić, po prostu podszedł do niego i wyciągnął do niego rękę, żeby mu z tym pomóc. Chociaż wciąż nie patrzył na niego. Był zły!
- Dla jasności. Nie uciekłem wtedy i nie mam obowiązku tłumaczenia się przed tobą. James wie, dlaczego... Nie szukałem ich. Ale jestem teraz i nie zamierzam ich zostawić. Wtedy też nie chciałem - burknął ciszej, chociaż wolał aby Nora jego słów nie słyszała. Ona tym bardziej nie potrzebowała wiedzieć o tym, co się dwa lata temu wydarzyło!
Ale tu jestem. Lepiej, żebym już teraz uciekł? Zostawił ich teraz, kiedy wróciłem?
Nie chciał się kłócić, nie chciał na niego patrzeć, bo wiedział, że Marcel miał rację. Ale nie powinien się mieszać w sprawy taboru! Nie był jednym z nich.
Odwrócił wzrok, nie chcąc patrzeć na niego, wciąż jeszcze odczuwając ból. Przynajmniej i kolega nie był nietknięty...
- Mieszkamy w dokach razem - rzucił bardziej pod nosem, wsuwając ręce do kieszeni. - I może tak zrobiłem, i co z tego? I zamknij się. Nie potrzebuję reprymendy. Myślisz, że zrobiłem to celowo? - warknął znów, wbijając wzrok w ziemię. Bił się ze sobą, czując że chce zapytać jak się czuje Marcel, bo w końcu i on obserwał, a nie chciał mu zrobić przecież krzywdy! Jednocześnie czuł jak złość w nim znów wzrasta. Złość i wstyd.
Oczywiście, że się bał, że ich zawiedzie! Właśnie dlatego ich wtedy nie szukał. Dokładnie to było powodem! Że nawet jeśli żyli, znów ściągnie na nich niebezpieczeństwo.
Wbił wzroku w koło wozu. Chciał go zignorować, kłócić się z nim, że tak nie będzie - że nie tym razem! Ale skoro wiedział co się stało czy to znaczyło, że utrzymywał kontakt z Jamesem? Prawdopodobnie... Steffen nie wydawał się widzieć, co się wydarzyło, ani nikt inny, kogo spotkał ze wspólnych znajomych.
- To nie twoja sprawa - rzucił wciąż poirytowany, a była to przecież rzadkość. Zazwyczaj był radosny, uśmiechał się, nawet kiedy go ktoś obrażał. Przyjmował wszystko na siebie z uśmiechem, ale te słowa go bolały. Oczywiście, że miał podobne obawy.
Stał jeszcze moment wpatrując się w koło, ale kiedy Marcel zaczął się podnosić, po prostu podszedł do niego i wyciągnął do niego rękę, żeby mu z tym pomóc. Chociaż wciąż nie patrzył na niego. Był zły!
- Dla jasności. Nie uciekłem wtedy i nie mam obowiązku tłumaczenia się przed tobą. James wie, dlaczego... Nie szukałem ich. Ale jestem teraz i nie zamierzam ich zostawić. Wtedy też nie chciałem - burknął ciszej, chociaż wolał aby Nora jego słów nie słyszała. Ona tym bardziej nie potrzebowała wiedzieć o tym, co się dwa lata temu wydarzyło!
Kiedy zauważyła, że jej działania pozostały bez żadnego reakcji – jakby właściwie w ogóle nie istniała – zamrugała parokrotnie oczami w niedowierzaniu, by następnie w czas odsunąć się i obserwować skutki latających wokół pięści. Nie była szczególnie zadowolona z faktu, że teraz będzie musiała jakoś makijażem kryć niektóre wady Marcela ani z tego, że tak miły spacer zakończył się mordobiciem. W swojej utopijnej wizji wiedziała jak Thomas chętnie chwyta szmatę i pomaga jej posprzątać, a tymczasem zdawało się, że zarówno jeden, jak i drugi zapomnieli o jej istnieniu. Nigdy jednak nie rozumiała co kobiety widziały w tego typu sytuacjach, bo ona czuła się nader niekomfortowo i wiedziała, że gdyby tylko chciała, kubeł zimnej wody skutecznie by ich rozdzielił. Ale z drugiej strony uznała, że to nie była jej sprawa i nie widziała powodu, przez który miałaby się mieszać w to bardziej, niż do tej pory.
– Jak zwykle, niewidzialna – burknęła pod nosem i przystanęła pod wagonem w milczeniu obserwując ciąg zdarzeń. Wyglądało na to, że chociaż jeden z nich poszedł po rozum do głowy próbując w zawahaniu wyciągnąć rękę na zgodę, ale nie widziała jeszcze jak zachowa się ten drugi. Równie dobrze mógł iść w zaparte i odrzucić ten rycerski przejaw rozumu i zgody – co nie zdziwiłoby jej w zasadzie bardziej, niż rzucone w eter słowa nie zrobisz tego samego Norze. Cokolwiek to oznaczało, cokolwiek się wydarzyło, zaintrygowało ją i wiedziała, że następnym krokiem będzie dowiedzenie się o co właściwie poszło. Ale nie teraz, nie w tym momencie.
– Jak tam chcecie – machnęła w końcu ręką, po czym bez słowa skierowała się w stronę swojej przyczepy. Nie miała czasu ani ochoty na obserwowanie chłopięcych przepychanek, zwłaszcza, że ból głowy wrócił niemal z prędkością pierwszego wymierzonego ciosu. Po drodze nie zauważyła zbliżającej się w ich kierunku Finley, ani pana Carringtona, który najwidoczniej miał radar i wyczuł problemy, ale to jej nie obchodziło; miała zamiar zaszyć się w swojej przyczepie i pozostać tam do końca dnia. To, że emocje dopiero co zaczynały buzować pozostawało odrębną kwestią i nie wiedziała, jak bardzo ten dzień ją jeszcze zaskoczy.
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Jak zwykle, niewidzialna – burknęła pod nosem i przystanęła pod wagonem w milczeniu obserwując ciąg zdarzeń. Wyglądało na to, że chociaż jeden z nich poszedł po rozum do głowy próbując w zawahaniu wyciągnąć rękę na zgodę, ale nie widziała jeszcze jak zachowa się ten drugi. Równie dobrze mógł iść w zaparte i odrzucić ten rycerski przejaw rozumu i zgody – co nie zdziwiłoby jej w zasadzie bardziej, niż rzucone w eter słowa nie zrobisz tego samego Norze. Cokolwiek to oznaczało, cokolwiek się wydarzyło, zaintrygowało ją i wiedziała, że następnym krokiem będzie dowiedzenie się o co właściwie poszło. Ale nie teraz, nie w tym momencie.
– Jak tam chcecie – machnęła w końcu ręką, po czym bez słowa skierowała się w stronę swojej przyczepy. Nie miała czasu ani ochoty na obserwowanie chłopięcych przepychanek, zwłaszcza, że ból głowy wrócił niemal z prędkością pierwszego wymierzonego ciosu. Po drodze nie zauważyła zbliżającej się w ich kierunku Finley, ani pana Carringtona, który najwidoczniej miał radar i wyczuł problemy, ale to jej nie obchodziło; miała zamiar zaszyć się w swojej przyczepie i pozostać tam do końca dnia. To, że emocje dopiero co zaczynały buzować pozostawało odrębną kwestią i nie wiedziała, jak bardzo ten dzień ją jeszcze zaskoczy.
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Ostatnio zmieniony przez Nora Fletcher dnia 08.08.21 18:22, w całości zmieniany 1 raz
Strona 1 z 2 • 1, 2
Wagony
Szybka odpowiedź