Wagony
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Wagony
Nieopodal głównej areny znajdują się barwne drewniane wagony, w których mieszka przynajmniej część artystów; błąkają się między nimi psy i koty, niekiedy inne mniejsze fantastyczne zwierzęta zamieszkujące i występujące w cyrku. Za dnia wokół panuje raczej cisza, nocami między wagonami płonie czasem ognisko, słychać dźwięk tłuczonego szkła i melodie gitarowych przyśpiewek. Pojedyncze wagony są skromne, sprawiają wrażenie ciasnych, małych, ale niektóre z nich są od wewnątrz magicznie powiększone i mogą zaskakiwać swoją wygodą.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:23, w całości zmieniany 3 razy
Mieszkali w dokach - razem. Zdążył się z nimi spotkać, zdążył się pokazać małej Sheili, zdążył zrobić im wszystkim nadzieję. Nadzieję, którą niebawem zdruzgocze swoim zachowaniem, był tego pewien, ludzie się nie zmieniali. A na pewno nie zmieniał się Thomas - takiego go przecież pamiętał, choć gdy byli dziećmi jego winy miały mniej gorzki smak. Wcale nie myślał, że Thomas zrobił to celowo - paradoksalnie niecelowość jego działania Thomasa budziła u Marcela jeszcze większy gniew - bo znał to przecież zbyt dobrze. Nie chcę, ale tak wychodzi, ile razy powtarzał to przed innymi, przed samym sobą? Ile razy obiecywał, że więcej nic już nigdy nie ukradnie, że nie będzie kłamał, że zachowa się jak należy? Daleki był od braku skazy, dobrze wiedział, że starania to czasem zbyt mało, że dobrymi chęciami brukowano tylko piekło. Trzymana w ręku różdżka poruszyła się niedbale, ponawiając wypowiedzianą wcześniej inkantację reparo, znów bezskutecznie; ból ciała go obezwładniał, nie pozwalał skupić myśli, zapach krwi brudzącej jego ubranie - rozjuszał. Nie zwrócił uwagi na odchodzącą Norę. Ściągnął gniewnie jasną brew, przez chwilę bez słowa spoglądając na wyciągniętą ku niemu dłoń, by finalnie pochwycić ją i wstać z jego pomocą, musiał iść się przebrać, jego spodnie i tak nabiegły krwią - ale jeszcze nie teraz. Stanął tuż przy nim, zadzierając brodę, po czym zwrócił się do niego zajadłym szeptem; jego słowa miał już usłyszeć tylko on.
- Niepotrzebnie wracałeś - powtórzył, twardo, butnie, nieustępliwie, nie patrząc już na Thomasa, a na własne dłonie, które przetarł z krwi w ziemię. Teraz było już za późno, wcześniej można to było powstrzymać. Teraz - jeden jego błąd mógł złamać Sheili serce ponownie. - Niecelowo, co? I co teraz zrobisz niecelowo? Ściągniesz psy na tę kamienicę? - Z kim zadrzesz tym razem, co? - Oczywiście, że to jest moja sprawa, Thomas - odparował niemal natychmiast. - Ktoś ci musi wreszcie uświadomić, że jesteś palantem. Jeden błąd. Jeden twój pieprzony błąd może znowu zrujnować im życie. Nie popełnisz go znowu, rozumiesz? - Zacisnął pięść, ale pohamował chęć przyłożenia mu jeszcze raz, to nie miało sensu. - Nie chcę twoich tłumaczeń. Nie interesują mnie - sprecyzował, choć nie mówił szczerze; spoglądając w oczy Thomasa chciał, naprawdę chciał dostrzec Thomasa z Hogwartu: starszego brata Jamesa, który w tamtych latach wydawał się wzorem. - Nie chciałeś, ale musiałeś, co? - Gdybyś nie chciał naprawdę, to byś tego po prostu nie zrobił, prawda? Przecież wiedział, jak to działa, wiedział zbyt dobrze. - Postaraj się lepiej, niż wtedy. Nie spieprz tego. Nie tym razem - wycedził przez zaciśnięte zęby, uwalniając palce z własnego uścisku, strzepując z ręki napięcie, nie tym razem. Nie dzisiaj. Już nie. Marcel był zalany krwią, Thomas też potrzebował pomocy. Miał rację, Sheila się tylko niepotrzebnie zmartwi.
reparo dalej mi nie wyszło
- Niepotrzebnie wracałeś - powtórzył, twardo, butnie, nieustępliwie, nie patrząc już na Thomasa, a na własne dłonie, które przetarł z krwi w ziemię. Teraz było już za późno, wcześniej można to było powstrzymać. Teraz - jeden jego błąd mógł złamać Sheili serce ponownie. - Niecelowo, co? I co teraz zrobisz niecelowo? Ściągniesz psy na tę kamienicę? - Z kim zadrzesz tym razem, co? - Oczywiście, że to jest moja sprawa, Thomas - odparował niemal natychmiast. - Ktoś ci musi wreszcie uświadomić, że jesteś palantem. Jeden błąd. Jeden twój pieprzony błąd może znowu zrujnować im życie. Nie popełnisz go znowu, rozumiesz? - Zacisnął pięść, ale pohamował chęć przyłożenia mu jeszcze raz, to nie miało sensu. - Nie chcę twoich tłumaczeń. Nie interesują mnie - sprecyzował, choć nie mówił szczerze; spoglądając w oczy Thomasa chciał, naprawdę chciał dostrzec Thomasa z Hogwartu: starszego brata Jamesa, który w tamtych latach wydawał się wzorem. - Nie chciałeś, ale musiałeś, co? - Gdybyś nie chciał naprawdę, to byś tego po prostu nie zrobił, prawda? Przecież wiedział, jak to działa, wiedział zbyt dobrze. - Postaraj się lepiej, niż wtedy. Nie spieprz tego. Nie tym razem - wycedził przez zaciśnięte zęby, uwalniając palce z własnego uścisku, strzepując z ręki napięcie, nie tym razem. Nie dzisiaj. Już nie. Marcel był zalany krwią, Thomas też potrzebował pomocy. Miał rację, Sheila się tylko niepotrzebnie zmartwi.
reparo dalej mi nie wyszło
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zapomniał przez moment, że nie był w pełni sił i zdrowia, że jednak Marcel mu wyrządził nieco krzywdy, bo szybko pożałował zaoferowanej pomocy przy podnoszeniu się. Stęknął, zaraz się nieco zginając. Poczuł ból w klatce piersiowej, może nieco niżej... Siniak? Nie, siniaki tak chyba nie bolały...
Skrzywił się, tym bardziej słysząc kolejne jego słowa.
- Nie chciałem. Nie wiedziałem, gdzie są, czy żyją... James mnie widział i... Tak wyszło - powiedział, bo tak właśnie było. Całe jego życie było kwestią przypadku. Nie miał wpływu na nic! Może gdyby Jeanie żyła... Może wtedy potoczyłoby się to wszystko inaczej? Chociaż nawet ona nie powstrzymała tego, co nastąpiło, nie odwiodła go od głupiej decyzji...
Rozejrzał się, dostrzegając jak Nora odchodzi... Powinien do niej napisać później, przeprosić. Potrzebował spojrzeć gdziekolwiek indziej, tylko nie na Marcela, który nie chciał skończyć pieprzyć oczywistych rzeczy. Po co to robił? Sprawiało mu to przyjemność? Znęcanie się nad nim w ten sposób, upokarzanie?
Stał i wyrzucał mu to wszystko, o co oskarżał się przez dwa lata - o co martwił się przez ostatni tydzień, kiedy odzyskał rodzinę. Oczywiście, że to bolało. Nie chciał tego słyszeć, nie potrzebował! Wiedział o tym, nie miał dwóch lat!
- Zamknij się. Myślisz, że o tym nie wiem? - warknął, zdenerwowany. W końcu jednak spojrzał na blondyna, chociaż wymagało to od niego nieco zebrania sił. Zawsze był tchórzem, zawsze był bardziej wygadany i słabo znosił konfrontacje, zawsze był po prostu Tomkiem. Błaznował i zawsze sprawiał kłopoty, ściągał je na nich - niechcący, po prostu tak wychodziło. Chociaż często obracał to później w żart, ale za czasów Hogwartu było łatwiej o to.
- Jestem palantem, idiotą. Nie zasługuję na nich, tak. Zjebałem po całości, to wszystko moja wina. Jeszcze coś? Jeszcze coś potrzebujesz mi wyciągać? Wiesz, co się stało. Powinienem wtedy zdechnąć, dać się im zabić. Myślisz, że się nie boję, że znowu coś spierdolę? Nawet to potrafiłem zjebać, żeby wziąć i zdechnąć. Gdyby, nie Jeanie... - powiedział, zaraz urywając zarówno dlatego, że poczuł jeszcze większy ból przez to jak zaciskał z nerwowo szczękę, jak i ból w klatce piersiowej - prawdopodobnie jako rezultat bójki z Marcelem - ale też przez to, że znów sobie przypomniał o swojej ukochanej. Gdyby ratowała siebie, gdyby nie myślała wtedy o nim, może dzisiaj by...
Odwrócił znów od niego wzrok, odsuwając się nieco i zaraz przykucając przy jednym z wozów. Zdenerwował się, ból tym bardziej nie dawał mu jak trzeźwo myśleć. Musiał się uspokoić i iść do portu. I może do uzdrowiciela.
Skrzywił się, tym bardziej słysząc kolejne jego słowa.
- Nie chciałem. Nie wiedziałem, gdzie są, czy żyją... James mnie widział i... Tak wyszło - powiedział, bo tak właśnie było. Całe jego życie było kwestią przypadku. Nie miał wpływu na nic! Może gdyby Jeanie żyła... Może wtedy potoczyłoby się to wszystko inaczej? Chociaż nawet ona nie powstrzymała tego, co nastąpiło, nie odwiodła go od głupiej decyzji...
Rozejrzał się, dostrzegając jak Nora odchodzi... Powinien do niej napisać później, przeprosić. Potrzebował spojrzeć gdziekolwiek indziej, tylko nie na Marcela, który nie chciał skończyć pieprzyć oczywistych rzeczy. Po co to robił? Sprawiało mu to przyjemność? Znęcanie się nad nim w ten sposób, upokarzanie?
Stał i wyrzucał mu to wszystko, o co oskarżał się przez dwa lata - o co martwił się przez ostatni tydzień, kiedy odzyskał rodzinę. Oczywiście, że to bolało. Nie chciał tego słyszeć, nie potrzebował! Wiedział o tym, nie miał dwóch lat!
- Zamknij się. Myślisz, że o tym nie wiem? - warknął, zdenerwowany. W końcu jednak spojrzał na blondyna, chociaż wymagało to od niego nieco zebrania sił. Zawsze był tchórzem, zawsze był bardziej wygadany i słabo znosił konfrontacje, zawsze był po prostu Tomkiem. Błaznował i zawsze sprawiał kłopoty, ściągał je na nich - niechcący, po prostu tak wychodziło. Chociaż często obracał to później w żart, ale za czasów Hogwartu było łatwiej o to.
- Jestem palantem, idiotą. Nie zasługuję na nich, tak. Zjebałem po całości, to wszystko moja wina. Jeszcze coś? Jeszcze coś potrzebujesz mi wyciągać? Wiesz, co się stało. Powinienem wtedy zdechnąć, dać się im zabić. Myślisz, że się nie boję, że znowu coś spierdolę? Nawet to potrafiłem zjebać, żeby wziąć i zdechnąć. Gdyby, nie Jeanie... - powiedział, zaraz urywając zarówno dlatego, że poczuł jeszcze większy ból przez to jak zaciskał z nerwowo szczękę, jak i ból w klatce piersiowej - prawdopodobnie jako rezultat bójki z Marcelem - ale też przez to, że znów sobie przypomniał o swojej ukochanej. Gdyby ratowała siebie, gdyby nie myślała wtedy o nim, może dzisiaj by...
Odwrócił znów od niego wzrok, odsuwając się nieco i zaraz przykucając przy jednym z wozów. Zdenerwował się, ból tym bardziej nie dawał mu jak trzeźwo myśleć. Musiał się uspokoić i iść do portu. I może do uzdrowiciela.
Odsunął się pół kroku, słysząc jego stęknięcie, dostrzegając wygięcie ciała, wyciągnął rękę odruchowo, jak do Thomasa, którego znał, chcąc mu pomóc, w pół tego gestu zastanawiając się nad tym, kim Thomas był dzisiaj. Przyjacielem czy zdrajcą? Zdradził raz, zdradzi i drugi - nie chodziło o to, że nie potrafił mu wybaczyć, martwił się o Jamesa i Sheilę. O to, co się stanie, kiedy Thomas wystawi ich ponownie. Twierdził, że wcale nie chciał tutaj wracać, że James go znalazł, zobaczył. Nawet tym nie panował.
- Mało jest miast w tym kraju? - zapytał, jadowicie cedząc głoski. - Musiałeś się pokazywać akurat tutaj?! - Tu, gdzie był James? Nie mógł o tym pewnie wiedzieć, nie miał skąd, nie mieli przecież kontaktu długie lata, ale jeśli rzeczywiście nie chciał się im pokazywać - zbił argumenty Marcela. Między jednym słowem a drugim raz jeszcze wypowiedział inkantację:
- Reparo - pozwalając wiązce magii niechlujnie naprawić dziurę powstałą po upadku; nie wyglądała może najlepiej, ale nie odsłaniała zranionej skóry - wystarczy, że materiał przesiąknął krwią. A on czuł ból. Nie tylko zadka.
- Sam się zamknij! - odparował bez zawahania, unosząc ściszony wcześniej głos, ze złością nastroszonego kota prychającego na swoje odbicie w lustrze. Zawsze szarpały nim emocje, nic się nie zmienił. Ale Thomas się nie zamknął, mówił dalej, przyznając się do wszystkiego, o co go oskarżał. Tylko - czy to cokolwiek zmieniało? Świadomość miała być pierwszym krokiem do lepszego jutra, i pewnie nawet by w to uwierzył, gdyby tylko wierzył, że jutro w ogóle nadejdzie. Patrzył mu w oczy, złość błądziła w lśniących od emocji źrenicach, nie zamierzał zaprzeczać jego słowom, ale wbrew zamierzeniom nie potrafił też potwierdzić ich na głos, choć był pewien, że wydawało mu się, że lepiej byłoby dla wszystkich, gdyby on rzeczywiście tamtego dnia zginął. Potrząsnął głową z niedowierzaniem, słysząc jego słowa.
- Ty boisz się, że coś spierdolisz? Stary, to twoje życie i twoje decyzje! Nikt nie podejmie ich za ciebie! To od ciebie i tylko od ciebie zależy, co się stanie! I jeśli znowu złamiesz Sheili serce, to będzie tylko i wyłącznie twoja wina. Jeśli znowu zawiedziesz Jamesa, to będzie twoja wina. Twoja pieprzona wina, rozumiesz? Pilnuj się, Thomas, nie zasłużyli sobie na taki los. Nikt z nich nie zasłużył. - Ale to Thomas przeżył. Los bywał okrutny. Stał, stał tak po prostu, kiedy przykucnął obok, choć widział, że sprawił mu ból. Sam też go czuł. Pewnie mniejszy, ale czuł, na języku wciąż miał nieprzyjemny posmak krwi. Miał coś powiedzieć? Przeprosić? Zabrać go do Yvette? Po tym, co zrobił? Chrzań się, Thomas, dasz sobie radę. - Co z nią? - zapytał w końcu bezwiednie, głucho, czując, jak serce podchodzi mu do gardła. Wspomniał o Jeanie, czy była tutaj z nim? Nie mówił o niej w ten sposób. Zrobiło mu się wstyd, że naprawdę życzył mu śmierci, stawała się zbyt realna jak na takie słowa. Zbyt bliska. Zbyt oczywista. Nie chciał już żadnej śmierci więcej. Po prostu powiedz, że ona żyje i ma się dobrze.
kostka na reparo!!!
- Mało jest miast w tym kraju? - zapytał, jadowicie cedząc głoski. - Musiałeś się pokazywać akurat tutaj?! - Tu, gdzie był James? Nie mógł o tym pewnie wiedzieć, nie miał skąd, nie mieli przecież kontaktu długie lata, ale jeśli rzeczywiście nie chciał się im pokazywać - zbił argumenty Marcela. Między jednym słowem a drugim raz jeszcze wypowiedział inkantację:
- Reparo - pozwalając wiązce magii niechlujnie naprawić dziurę powstałą po upadku; nie wyglądała może najlepiej, ale nie odsłaniała zranionej skóry - wystarczy, że materiał przesiąknął krwią. A on czuł ból. Nie tylko zadka.
- Sam się zamknij! - odparował bez zawahania, unosząc ściszony wcześniej głos, ze złością nastroszonego kota prychającego na swoje odbicie w lustrze. Zawsze szarpały nim emocje, nic się nie zmienił. Ale Thomas się nie zamknął, mówił dalej, przyznając się do wszystkiego, o co go oskarżał. Tylko - czy to cokolwiek zmieniało? Świadomość miała być pierwszym krokiem do lepszego jutra, i pewnie nawet by w to uwierzył, gdyby tylko wierzył, że jutro w ogóle nadejdzie. Patrzył mu w oczy, złość błądziła w lśniących od emocji źrenicach, nie zamierzał zaprzeczać jego słowom, ale wbrew zamierzeniom nie potrafił też potwierdzić ich na głos, choć był pewien, że wydawało mu się, że lepiej byłoby dla wszystkich, gdyby on rzeczywiście tamtego dnia zginął. Potrząsnął głową z niedowierzaniem, słysząc jego słowa.
- Ty boisz się, że coś spierdolisz? Stary, to twoje życie i twoje decyzje! Nikt nie podejmie ich za ciebie! To od ciebie i tylko od ciebie zależy, co się stanie! I jeśli znowu złamiesz Sheili serce, to będzie tylko i wyłącznie twoja wina. Jeśli znowu zawiedziesz Jamesa, to będzie twoja wina. Twoja pieprzona wina, rozumiesz? Pilnuj się, Thomas, nie zasłużyli sobie na taki los. Nikt z nich nie zasłużył. - Ale to Thomas przeżył. Los bywał okrutny. Stał, stał tak po prostu, kiedy przykucnął obok, choć widział, że sprawił mu ból. Sam też go czuł. Pewnie mniejszy, ale czuł, na języku wciąż miał nieprzyjemny posmak krwi. Miał coś powiedzieć? Przeprosić? Zabrać go do Yvette? Po tym, co zrobił? Chrzań się, Thomas, dasz sobie radę. - Co z nią? - zapytał w końcu bezwiednie, głucho, czując, jak serce podchodzi mu do gardła. Wspomniał o Jeanie, czy była tutaj z nim? Nie mówił o niej w ten sposób. Zrobiło mu się wstyd, że naprawdę życzył mu śmierci, stawała się zbyt realna jak na takie słowa. Zbyt bliska. Zbyt oczywista. Nie chciał już żadnej śmierci więcej. Po prostu powiedz, że ona żyje i ma się dobrze.
kostka na reparo!!!
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
silly me, expecting to much
from people again
from people again
Krok wciąż pozostawał lekki, znaczony beztroskim podskokiem, czasem obrotem, gdy drobne dłonie gestykulowały zażarcie, jakby ciało wprawione w ruch miało podkreślać istotność toczonych argumentów. Woal ciemnych rzęs trzepotał pracowicie, niczym motyle skrzydła, niewinnością znacząc popiół spojrzenia, podczas gdy zaróżowione od zimna wargi nosiły miękki, niemal przymilny uśmiech mający wszelką czujność uśpić. Bo przecież nie ulegało wszelkiej wątpliwości, iż wszystko, co czyniła, należało do kategorii dosyć nieszkodliwej, pozbawionej widma grozy, goszczącego nawet tutaj pośród mrowia kolorowych namiotów. Dlatego też złość byłaby w tym momencie bezpodstawna, podobnie jak westchnienia przepełnione rozczarowaniem. Była przecież po prostu ciekawa, tak kocio, niemal dziecięco, czy warto było mieć jej to za złe? Wszak na Arenie doceniano każdą inicjatywę, wychodzącą od tutejszych artystów, chęć nauki winna być doceniana oraz chwalona. Skąd więc te zmarszczone brwi? Zerknęła przecież tylko troszeczkę.
- ...dlatego właśnie chęć samorozwoju powinna być głęboko ceniona, to znak, iż nie stoimy w miejscu, że nie poddajemy się schematom. Na nic bowiem nie jest za późno, jeśli zapał tli się w sercu, nie wiadomo też, kiedy dana umiejętność może się przydać. Nie sądzi więc pan, panie C., że podążanie za tak szczytnym celem nie powinno uchodzić za nic podłego? Bo przecież absolutnie nic się nie stało, a pan poznał moją sekretną pasję. Zielarstwo - ręką nakreśliła okręg, jakby ukazywała towarzyszącemu jej mężczyźnie nowy, zdecydowanie lepszy świat przepełniony blaskiem bijącym od kaganka oświaty, o który z pewnością panna Jones dbałaby najlepiej jak potrafiła - Musi więc pan zrozumieć, iż to całkiem naturalne dla pasjonaty, spróbować sklasyfikować poszczególne próbki zgromadzone. To tylko zbieranie informacji - aż westchnęła ujęta podobną myślą, smukłymi palcami muskając materiał płaszcza na piersi, głęboko poruszona swym poświęceniem względem roślinek i innych farfocli. Tylko trochę przeklinała się w duchu, iż pan Carrington musiał natrafić na nią, jak myszkowała w jego prywatnych ziołowych zbiorach, z rozleniwionym Costi w ramionach, jej marną kocią wymówką, dzięki której mogła pozostać w okolicy wagonu bez większego problemu. Kocur sam chciał wejść do środka, a ona, jako dobra kocia niania musiała za nim podążyć. I zerknąć ciekawsko tu i ówdzie. Ale dyskretnie, bo przecież nie była wścibska, duh. Najwyraźniej los twierdził inaczej, dlatego też dwoiła się i troiła, by przekazać czarodziejowi prawdę ostateczną, czyli tą, którą sama przyjęła za oczywistą oczywistość. Już chciała dorzucić kolejne niesłychane mądrości, które wprawią Alphonse'a w naturalny zachwyt, kiedy zamieszanie zwróciło uwagę dziewczątka. Zmrużyła zaraz oczy, na samiuteńkich koniuszkach palców stając, jakby to mogło pozwolić dojrzeć jej więcej i zauważyła kobiecą postać, gniewnie odchodzącą, ze sztywnym krokiem, ze zwieszoną głową.
- Nora? - zapytała zdziwiona, a przecież Fletcher nie mogłaby jej usłyszeć przez wzgląd na dystans. Bezwiednie ruszyła w jej stronę, zapominając o niefortunnym incydencie, chcąc po prostu dopaść przyjaciółkę, pojąć przyczynę irytacji, a następnie rozprawić się ze wszystkim, co mogłoby ją zranić. Drogę jednak przysłaniały dwie figury, prawdopodobna przyczyna gwałtownego odejścia. Finnie nachmurzyła się, ogień pod pergaminem jasnej skóry zatlił się złością, a ona domagała się odpowiedzi.
- Sassenach, dlaczego No... - milknie, widząc, jaką postawę obrał cyrkowiec i jak gniew mąci błękit tęczówek. Strzępki rozmowy nie miały najmniejszego sensu, podobnie jak obita twarz, którą rozpoznać potrafiłaby wszędzie - Johnny? - przekręca głowę na bok, jak zaintrygowany ptak, nie do końca mający pewność co do wszystkich gwiazd ten poniekąd ulubiony jej włóczęga miałby robić na terenie Areny. Wdarł się siłą, że tak skry między nimi lecą? Początkowe wrażenie mija, a Finley dostrzega więcej. Widzi sińce, zauważa krew, zmęczenie gnieżdżące się w ciałach, ból, jaki znaczy twarze. Pojawienie się u boku Marcela wydaje się bardziej naturalne, nawet jeśli ten wciąż zagłębiony we własnych emocjach nie zdołałby zauważyć postaci tancerki, która chciała zerknąć na szkody poczynione - Coś ty mu zrobił Smith?! - pyta się wściekle rzekomego Johna. Jak on w ogóle mógł się rzucić na artystę?! Bo chociaż jej drogi przyjaciel wyglądał zdecydowanie gorzej, to nie ulegało wątpliwości, iż cięty język zadał kilka gorzkich ran blondynowi, jak tłumaczyć mogła inaczej podobną wrogość panującą między nimi? - Nie rzygaj - dodała po chwili, bo brunet tak jakoś niepokojąco zbladł nagle.
| kłamie i kokietuję pana C. bo nie chcę dostać szlabanu i jestem niewinna. Pojawiamy się po informacji o Jeanie, bo ten dramat musi trwać
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Specyficzna, jesienna, dość ponura aura rozsiadła się na szerokich terenach cyrkowej posiadłości. Drobne krople deszczowej wilgoci pokrywały materiał kolorowych namiotów, powodując niechciane uszkodzenia oraz coraz częstsze awarie. Woda przelewała się do wygrabionego, skrupulatnie przygotowanego wnętrza, a wynajmowani fachowcy nie nadążali z rychłą naprawą żądając niebagatelnych sum pieniędzy. Błotniste kałuże wykorzystywały miejsca nie pokryte zabezpieczającym betonem; tworzyły nieprzekraczalne rozlewiska, brudziły rozłożyste kotary zwiewnych, purpurowych wrót. Zarządcy całego dobytku zdawali sobie sprawę, iż nadchodząca pora roku stanie się niezwykle trudną i mozolną przeprawą dla całej artystycznej świty. Czynna wojna oraz polityczne perypetie nie ułatwiały prowadzenia tak wymagającego biznesu. Ciepły oddech Ministerstwa Magii drażnił skórę odkrytego karku wzmagając niechciany niepokój połączony z codziennym coraz bardziej widocznym rozdrażnieniem. Rzadsze dostawy, ograniczony kontakt ze współpracującymi jednostkami, problemy wewnętrzne; wszystko to piętrzyło się na głowie zamyślonego mężczyzny, stojącego na samym środku rozwidlenia dróg prowadzących do namiotu harfistki oraz wagonów mieszkalnych. Trwał tak w idealnym, statycznym bezruchu tracąc kontakt z chłodną rzeczywistością. Lekki podmuch wiatru targał ciężkie klapy wzorzystej peleryny, długiego, wełnianego swetra zapinanego na guziki w kształcie grubego kła jakiegoś groźnego zwierzęcia. Mnogie koraliki zwisające z szyi oraz obu nadgarstków, uderzały o siebie tworząc wyjątkową, nietuzinkową melodię. Włosy ściśnięte w ciasny kucyk eksponowały szeroką, zaciśniętą szczękę i wąskie usta ściągnięte w długą kreskę. Krążący współpracownicy spoglądali na ów nietypowy widok z wyrazistym zdziwieniem, lub typową, hamowaną rozwagą, przyzwyczajeni do dziwnego zachowania młodszego włodarza. Omijali go szerokim łukiem nie szczędząc dyskusyjnych komentarzy, szturchając lekko w tył pleców, próbując wybudzić z głębokiego transu przenoszącego w zupełnie inny wymiar, obcy świat pełen nieodkrytych i mistycznych niespodzianek. Po krótkiej chwili, zimny dreszcz wstrząsnął przygarbioną sylwetką. Oczy otworzyły się nagle wykręcając na wszystkie strony, łapiąc kształtną ostrość zarysowanych krawędzi. Brunet pokręcił głową zdziwiony swym nieprawdopodobnym położeniem. Zdrętwiałe wargi zacmokały z plaskiem, wyrzuciły z siebie ciche, niezrozumiałe i niedopasowane mruknięcie: – Muszę iść! – jak na zawołanie ruszył przed siebie, chcąc dostać się jednej z przyczep nazywanej potocznie swym własnym azylem. Zdziwił się nieznacznie widząc uchylone, wąskie drzwi zawieszone na zbyt lekkich zawiasach. Gwałtowny ruch na jeden ze stopni, piskliwe kocie miałknięcie szybko zdemaskowało złodzieja myszkującego między ozdobnymi szkatułami. Czyżby kolejny już raz zapomniał klucza? Zachwiał się trawiony własnym rytmem i wyrzucił groźne, lecz nadal zamroczone: – Jones! – czy aby na pewno się nie pomylił? Przyłapał ją na iście niecnych zamiarach. Biała zwierzyna wyskoczyła z dziewczęcych ramion, dobiegając do nóg zdziwionego właściciela. Ten zamierzał zebrać się w sobie, wygłosić pouczający monolog, lecz słodkie dziewczę zamknęło go w plątaninie słów, które w tej jednej chwili zlepiały się w jakąś niezidentyfikowaną mieszankę. Brązowe źrenice rozszerzyły się nagle, a dłoń pełna złotych sygnetów oparła się na bolących skroniach. Druga zaś wyruszyła naprzeciw tancerki sygnalizując prośbę o spowolnienie, zatrzymanie: – Dość! – ciche westchnienie, place muskające część okrycia wierzchniego: – Nie mów więcej… – bolała go głowa, jeszcze nie doszedł do siebie. Tembr liter wnikał zbyt daleko; pragnął położyć się na łóżku zaścielonym plecioną narzutą, wciągnąć kilka obłoków rozluźniającego, ziołowego dymu. Cofnął się zaraz chcąc wyprosić tą winną postać, z którą zapewne rozprawiłby się później. Ta jednak zauważyła na horyzoncie kolejną, młodą pracownicę wykrzykując jej imię. Znachor westchnął zniecierpliwiony opierając dłonie na bokach. Zapewne nie zareagowałby w żaden sposób, gdyby nie donośniejsze głosy zwiastujące coś w rodzaju kłótni… Odganiając kota poprawił fałdy ciągnącego się materiału i zbierając wszelkie siły, ruszył za panną Jones, chcąc zweryfikować niepokojące przesłanki. Obraz rozgrywany na ciasnym poletku między wagonami zatrwożył współrządcę. Zintensyfikował ruch, wyszedł naprzeciw kogucich młodzików wyciągając różdżkę zza płachty peleryny. Otrzeźwiał momentalnie podnosząc ohiowe drewno i celując nim w twarz intruza oraz jednego z najlepszych artystów: – Co tu się na Merlina dzieje?! – warknął od razu przerywając jakieś osobiste niedomówienia. Ściągnięte rysy twarzy wyrażały złość, zdegustowanie i rozczarowanie. Brąz prześlizgnął się po skotłowanej nawierzchni doszukując się najmniejszej i najdrobniejszej szkody: – Jones, zajmij się Fletcher… – dodał zaraz panując nad rozemocjonowaniem i kiepskim stanem fizycznym. – Najlepiej stąd idźcie! A wy… – wyartykułował dosadnie obracając swą jedyną bronią: – Jeżeli zobaczę tu choć najmniejszą szkodę wyrządzoną przez wasze gówniarskie porachunki, przysięgam, że gorzko tego pożałujecie… – zapewnił łapiąc coraz większą frustrację. Marcelius i jego karygodne wybryki… Klatka piersiowa unosiła się nierównomiernie, a końcowe sylaby wydobyły się na powierzchnię. Nawet nie przejął się, iż ciała młodzieńców wołały o natychmiastowe opatrzenie; musieli ponieść karę. Poczuć ból. – Carrington... – zwrócił się do tancerza, oschle, zimno, aby poczuł zawód, którego właśnie się dopuścił: – Wyprowadź stąd tego intruza, dopilnuj, aby jego noga nie przekroczyła już Areny. Zbierz potem wszystkich uczestników tej niepotrzebnej dziecinady. Muszę z wami wszystkimi porozmawiać… – założył ręce na klatce piersiowej czekając na reakcję. Nie było mu ich żal, może tylko odrobinę? Czuł wściekłość pomieszaną z mocnym bólem głowy. Rezygnacja, zawód... Wierzył w tych ludzi całym swoim pokręconym sercem, lecz im więcej sprzecznych incydentów notowało ich czynny udział, tym bardziej zastanawiał się czy zatrudnienie dzieci, było naprawdę dobrym pomysłem. Przecież nie mógł się aż tak pomylić?
Gość
Gość
- A ty? Musiałeś siedzieć w Londynie? W centrum pieprzonej wojny? - wycedził równie zły. Oczywiście, że szargały nim emocje! Był wciąż młody, a teraz młodszy kolega czuł się w pozycji do dyktowania mu co zjebał, a czego nie. Zresztą, nawet jeśli był zły to jego złość szybko wygasała, już po krótkich chwilach. Tym bardziej jeśli była kierowana do osób, które lubił albo do bliskich - nie potrafił się złościć długo na takie osoby. Ale potrzebował dla zasady też zarzucić coś Marcelowi. Był przecież młodszy! Nie powinien sobie pozwalać na taki ton co do niego!
Chciał odpowiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Tym bardziej, kiedy pojawiła się obok znajom twarz. Finley... Zmarszczył brwi, zaraz kręcąc głową.
- Pierdol się, nie będę rzygał - rzucił przez zaciśnięte gardło do dziewczyny, powoli się podnosząc. Tym bardziej, że zaraz pojawił się jakiś mężczyzna wydający polecenia. Wszystko lepsze byleby tylko nie słuchać kolejnych zarzutów Marcela. Panowanie nad życiem, dobre sobie! Szczególnie od najmłodszych lat, szczególnie jak był goniony skądś za sam fakt bycia cyganem.
I prawdopodobnie sam by poszedł. Po co miał tutaj stać, zostawać, skoro kolega go nie chciał widzieć. Zaczynało się w nim gotować, słysząc tego mężczyznę, który się pojawił. Nie potrzebował więcej reprymend czy rozkazów.
- Do diabła z wami, tyle wychodzi z zadawania się z gadziami. Sam gownażeria jesteś - warknął, niezadowolony po romsku, wiedząc że przecież ani Finnie, ani Marcel nie znali języka - a po ostatnich dniach przebywając z rodziną, dużo go używał. - Bądź miły, odprowadź to jeszcze cię pobiją, pierdolony dziad. Sam będziesz tu naprawiał szkody - dodawał, bo jeśli było coś co bardziej go denerwowało od słów Marcela to jak jakiś starszy patrzył na niego z góry.
Otrzepał spodnie, czując że stanowoczo Marcel mu zrobił większą niż mniejszą krzywdę i jeszcze spojrzał na kolegę... I jakoś... Złość mu minęła. Tym bardziej, że zostawił go wciąż bez odpowiedzi. Odwrócił wzrok znów.
- Ona... Nie... Żyję tylko dzięki niej, ale ona nie przeżyła - powiedział, zaraz po tym zaczynając się kierować w stronę, z której chwilę wcześniej przyszedł z Norą, nie czekając na nikogo aż go odprowadzi.
Chciał odpowiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Tym bardziej, kiedy pojawiła się obok znajom twarz. Finley... Zmarszczył brwi, zaraz kręcąc głową.
- Pierdol się, nie będę rzygał - rzucił przez zaciśnięte gardło do dziewczyny, powoli się podnosząc. Tym bardziej, że zaraz pojawił się jakiś mężczyzna wydający polecenia. Wszystko lepsze byleby tylko nie słuchać kolejnych zarzutów Marcela. Panowanie nad życiem, dobre sobie! Szczególnie od najmłodszych lat, szczególnie jak był goniony skądś za sam fakt bycia cyganem.
I prawdopodobnie sam by poszedł. Po co miał tutaj stać, zostawać, skoro kolega go nie chciał widzieć. Zaczynało się w nim gotować, słysząc tego mężczyznę, który się pojawił. Nie potrzebował więcej reprymend czy rozkazów.
- Do diabła z wami, tyle wychodzi z zadawania się z gadziami. Sam gownażeria jesteś - warknął, niezadowolony po romsku, wiedząc że przecież ani Finnie, ani Marcel nie znali języka - a po ostatnich dniach przebywając z rodziną, dużo go używał. - Bądź miły, odprowadź to jeszcze cię pobiją, pierdolony dziad. Sam będziesz tu naprawiał szkody - dodawał, bo jeśli było coś co bardziej go denerwowało od słów Marcela to jak jakiś starszy patrzył na niego z góry.
Otrzepał spodnie, czując że stanowoczo Marcel mu zrobił większą niż mniejszą krzywdę i jeszcze spojrzał na kolegę... I jakoś... Złość mu minęła. Tym bardziej, że zostawił go wciąż bez odpowiedzi. Odwrócił wzrok znów.
- Ona... Nie... Żyję tylko dzięki niej, ale ona nie przeżyła - powiedział, zaraz po tym zaczynając się kierować w stronę, z której chwilę wcześniej przyszedł z Norą, nie czekając na nikogo aż go odprowadzi.
- Johhny? - powtórzył po Finley - niemal wypluł to imię - ze złością spoglądając na twarz Thomasa, czy każdej z tych dziewczyn przedstawiał się inaczej? Szukał jego spojrzenia własnym, gniewnym, przepełnionym niedookreślonym żalem, ale mimo tych wszystkich nienawistnych uczuć nie powiedział nic więcej, nie wydając jego prawdziwego imienia ani też nie poddając tożsamości Johnny'ego wprost; nie wiedział, czy nie miał swoich powodów, by podać obce imię - czy wciąż go gonili? Mógł być na niego wściekły, ale przecież nie rzuciłby go tym ludziom na żer. John Smith, jego spojrzenie przybrało na gniewie, kiedy Finley wypowiedziała jego domniemane nazwisko, ale wciąż - nie powiedział nic. Pytał o wojnę, pytał o Londyn, czy musiał tutaj siedzieć? Oczywiście, że musiał, przyrósł do Areny: spędził tu już prawie pięć długich lat. Dokąd miałby niby odejść? Tu miał swoich bliskich, cyrk traktował jak rodzinę, był jego domem. On swój szanował, Doe chyba nie mógł powiedzieć tego samego o sobie. Gniewnie zamachnął się, kiedy kazał się Fin pierdolić, chciał mu na koniec jeszcze raz przyłożyć w gębę, jak mógł zwracać się do niej w taki sposób? ale pięść w pół gestu zatrzymał głos pana Carringtona, grymas na twarzy Marcela stał się jeszcze bardziej widoczny, kiedy opuścił ręce, obracając się na pięcie by spojrzeć na szefa. Na twarzy, pod nosem, miał krew, niegroźną, polała się też na koszulę, uciekł wzrokiem szybko, odsuwając się od Thomasa, po czym skapitulował gestem, rozkładając ramiona na boki, nieprzerwanie gniewnie łypiąc jednak na Doe; nie zamierzał wystawiać cierpliwości pana Carringtona na próbę, w ostatnim czasie robił to zdecydowanie zbyt często, ale ni trochę nie łagodziło to towarzyszących mu w w trakcie tej bójki emocji. Profil akrobaty drgnął dopiero przy zapowiedzi poważniejszej rozmowy, o co mogło chodzić tym razem? Nie wiedział - rzucone w pośpiechu spojrzenie nie przyniosło odpowiedzi. Bolesność ciała przykrywały skłębione emocje. Zezłościł się na Thomasa jeszcze bardziej - to przez niego zbierał teraz niesprawiedliwą burę. Jaką znowu szkodę? Nic nie zrobili. Miał z tym baranem niewyrównane sprawunki i miał prawo załatwić je jak należy. I jeszcze kazał się Fin pierdolić. I próbował dobierać się do Nory. - Tajest - burknął pokornie, nie patrząc panu Carringtonowi w oczy, choć przez głoski przedzierał się gniew, nad którym mimo chęci nie potrafił zapanować. Po krótce rzucone hasło miało go zamaskować, kiedy zacisnął palce na ramieniu Thomasa, chcąc odprowadzić go do wyjścia, nie bacząc wcale na to, że nie zamierzał na niego czekać. Wywód Thomasa wygłoszony po cygańsku był dla niego zbyt mętny. Przebywając z Cyganami wychwytywał pojedyncze słowa, skupiał się na nich i teraz, ale Thomas mówił zbyt szybko. Jego palce - bezwiednie - zacisnęły się mocniej na jego wyznanie. Czym innym było przeczuwać, domyślać się, wiedzieć, gdyby żyła skontaktowałaby się przecież z Eve, z kimkolwiek, czym innym było usłyszeć to ostatecznie. - Oddała swoje życie za twoje? - Tylko tak mógł zrozumieć jego słowa, jego głos się załamał w pół zdania; czy Thomas w ogóle był tego warty? Głupia dziewczyna. - Thomas, ja... - Przykro mi? Tobie powinno być przykro, to ty ją zabiłeś. Ściągnął jasną brew, nie wiedząc, co powiedzieć. Zapamiętał ją jako pełną życia i radości, mądrą dziewczynę, która najwyraźniej oddała się głupiej miłości. - Słyszałeś, spadasz stąd - żachnął się gniewnie, odchodząc z Thomasem do wyjścia z Areny. Dopiero kiedy znaleźli się przy świstokliku prowadzącym na zewnątrz - zatrzymał się, by jeszcze raz na niego spojrzeć:
- Czekaj, pochowałeś ją gdzieś? - zapytał, choć tyle był jej winien. Może mógł ją odwiedzić. Pożegnać, tak chyba należało. Z Thomasem jeszcze pomówi. Nie raz, nie dwa, skoro mieszkał z Jamesem i Sheilą. Powiedział mu prawdę: wszystkim prościej było bez niego, zależnie od tego, co wydawało się aktualnie Jamesowi. Sheila uroni przez niego więcej łez niż wtedy, kiedy na niego czekała, tego był bardziej niż pewien.
- Czekaj, pochowałeś ją gdzieś? - zapytał, choć tyle był jej winien. Może mógł ją odwiedzić. Pożegnać, tak chyba należało. Z Thomasem jeszcze pomówi. Nie raz, nie dwa, skoro mieszkał z Jamesem i Sheilą. Powiedział mu prawdę: wszystkim prościej było bez niego, zależnie od tego, co wydawało się aktualnie Jamesowi. Sheila uroni przez niego więcej łez niż wtedy, kiedy na niego czekała, tego był bardziej niż pewien.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Słowa umykały spomiędzy miękkich warg, niczym brzęczące owady próbujące trzepotem swych skrzydeł omamić umysł starszego mężczyzny. Zaufaj nam, wysłuchaj, zrozum, nawoływały niecierpliwie, bo przecież nic tutaj nie było winą dziewczątka. Wyglądającego tak nieszczęśliwie przecież, ze skulonymi ramionami i szeroko otwartymi oczami, jakby spodziewało się zaraz uderzenia innego niźli gorzkie zdania, jakie mogły paść. A przecież to byłoby zbyt okrutne i straszne, tak się zachować względem blondyneczki, która powietrze w policzki nabrała, powstrzymując tym samym w głębi nadąsania kolejną falę szczebiotu. Dłonie schowała w kieszenie płaszcza, jedną zawiniątko palcami obejmując, nim popiół spojrzenia sięgnie zarządcę nieśmiało. Ale potem były inne dźwięki, znacznie bardziej intrygujące, z lekka niepokojące i postać przyjaciółki oddalająca się w stronę wagonów. Ostatnie zerknięcie w stronę pana Carringtona skupiło się na postaci białego kocura. Zdrajca, miała chęć rzucić w stronę Costi, lecz przewrotny zwierzak podle by podobne oskarżenie zignorował. Niewdzięcznik. Ale Nora jest ważniejsza niż jakieś zwierzę, więc nim się obejrzy, już jest obok, obserwując dwóch chłopców w zdziwieniu, nie rozumiejąc zbyt wiele z tego, co właśnie miało miejsce. Chyba nawet chciała o to zapytać, naiwnie wierząc, że Johnny, jej rzekomy przyjaciel, nie mógłby ot, tak rzucić się Marcela, ni srebrem własnego języka zaatakować bez powodu. Tę samą płochą nadzieję kierowała w stronę akrobaty, który, chociaż zastanawiał się nad swoimi czynami często po fakcie, poddając się kłębowisku przeżywanych emocji, tak chyba miał w sobie resztki rozsądku. Prawda? Nie pyta jednak, miast tego dłonie zaciska w piąstki, gdy ten kawał drania odzywa się do niej w tak wstrętny sposób. Kącik ust unosi się, jednak nie w uśmiechu, a iście zwierzęcej potrzebie ukazania zębów, jak drapieżnik szczerzący kły w ostrzeżeniu.
- Nie mogę się pierdolić John, przecież nikt nie robi tego lepiej od ciebie. Sam się pierdol - odpowiada, ze słodyczą tak wyraźną w przyjemnym dla ucha głosie, iż niemal mdłą. I czuła, jak skry złości jarzą się pod jasną skórą, jak ma chęć dodać coś więcej, ale widzi, że blondyn tuż obok unosi rękę, przez co instynktownie się cofa miast wysunąć się na przód, zatrzymać cios, jaki miał paść po raz wtóry na cygana. Nim ten nadchodzi, świat zamiera pod surowym tonem pana Carringtona i każdy mimowolnie musi mu ulec, tym poleceniom, jakie wygłasza, choćby nie wiadomo jak wielki bunt we wnętrzu się czaił. Finnie więc mruczy coś na zgodę, jednak nie idzie w ślad Fletcher, jeszcze nie, po może i gniew wciąż się w niej tlił, ale wespół z nim wciąż trwała troska, ta najdurniejsza z możliwych, której musi się zdecydowanie pozbyć, jeśli Smith nadal zamierzał się tak zachowywać. Jaki pożytek jest z podobnej znajomości?
- Czekaj - woła młodego cyrkowca, zanim ten podąży za zdenerwowanym intruzem. Łapie go za przedramię, by zaraz to, wspiąć się mogła na samiutkie czubki palców stóp, chcąc na ledwie sekundę nawiązać kontakt wzrokowy, nim dłonie wzniesie i z jego policzka zetrze pył jakiś - Nie bij go więcej, jest głupi, ale ma swoje momenty - poprosiła cicho, zaraz to składając na jego czole pocałunek, bo oboje byli równie durni i obici - I też się nie daj mu pobić, bo to wstyd - dodała, palec wskazujący na niego kierując jak jakiś zajadły nauczyciel, nim zostawiła go w spokoju, tym razem kierując się w stronę zirytowanego Alphonse'a. Kosmyk włosów za ucho zaczesała, nim powietrze wciągnęła głęboko, co miało dodać animuszu a mimo to i tak miała wrażenie, że jest małą przestraszoną dziewczynką, której do pewności siebie jeszcze bardzo daleko.
- Proszę - burczy, niemal wpychając mu w rękę, która różdżki nie dzierży zawiniątko - Zamierzałam to ukryć, żeby natrafił pan na to przypadkiem, bo jak wiadomo, ja nie jestem miła. Ale Moe powiedział, że migdały pomagają na zmęczenie i ból głowy. Moe też mówi, że walczył z kelpie o kawałek boczku, więc nie wiem, czy powinnam mu wierzyć, niemniej...nie zamierzałam zrobić nic złego. Przepraszam - mruknęła niechętnie, a następnie potrząsnęła głową, nie powinna nic dodawać i tak miała kłopoty, może większe niż sam Sassenach. Tak też odwróciła się na pięcie i nie bacząc już na nikogo, pomknęła za obrażoną makijażystką, nawołując jej imię. Któż mógłby pomyśleć, że próba poprawienia humoru dziewczyny zakończy się ukazaniem prawdy, względem kogoś, kogo sądziła, że znała całkiem nieźle? Przynajmniej potwierdziły się jej przypuszczenia.
Drań zdecydowanie nie wyglądał na Johna.
| zt
kłamstwo II, przekazuję panu C. 300g migdałów
- Nie mogę się pierdolić John, przecież nikt nie robi tego lepiej od ciebie. Sam się pierdol - odpowiada, ze słodyczą tak wyraźną w przyjemnym dla ucha głosie, iż niemal mdłą. I czuła, jak skry złości jarzą się pod jasną skórą, jak ma chęć dodać coś więcej, ale widzi, że blondyn tuż obok unosi rękę, przez co instynktownie się cofa miast wysunąć się na przód, zatrzymać cios, jaki miał paść po raz wtóry na cygana. Nim ten nadchodzi, świat zamiera pod surowym tonem pana Carringtona i każdy mimowolnie musi mu ulec, tym poleceniom, jakie wygłasza, choćby nie wiadomo jak wielki bunt we wnętrzu się czaił. Finnie więc mruczy coś na zgodę, jednak nie idzie w ślad Fletcher, jeszcze nie, po może i gniew wciąż się w niej tlił, ale wespół z nim wciąż trwała troska, ta najdurniejsza z możliwych, której musi się zdecydowanie pozbyć, jeśli Smith nadal zamierzał się tak zachowywać. Jaki pożytek jest z podobnej znajomości?
- Czekaj - woła młodego cyrkowca, zanim ten podąży za zdenerwowanym intruzem. Łapie go za przedramię, by zaraz to, wspiąć się mogła na samiutkie czubki palców stóp, chcąc na ledwie sekundę nawiązać kontakt wzrokowy, nim dłonie wzniesie i z jego policzka zetrze pył jakiś - Nie bij go więcej, jest głupi, ale ma swoje momenty - poprosiła cicho, zaraz to składając na jego czole pocałunek, bo oboje byli równie durni i obici - I też się nie daj mu pobić, bo to wstyd - dodała, palec wskazujący na niego kierując jak jakiś zajadły nauczyciel, nim zostawiła go w spokoju, tym razem kierując się w stronę zirytowanego Alphonse'a. Kosmyk włosów za ucho zaczesała, nim powietrze wciągnęła głęboko, co miało dodać animuszu a mimo to i tak miała wrażenie, że jest małą przestraszoną dziewczynką, której do pewności siebie jeszcze bardzo daleko.
- Proszę - burczy, niemal wpychając mu w rękę, która różdżki nie dzierży zawiniątko - Zamierzałam to ukryć, żeby natrafił pan na to przypadkiem, bo jak wiadomo, ja nie jestem miła. Ale Moe powiedział, że migdały pomagają na zmęczenie i ból głowy. Moe też mówi, że walczył z kelpie o kawałek boczku, więc nie wiem, czy powinnam mu wierzyć, niemniej...nie zamierzałam zrobić nic złego. Przepraszam - mruknęła niechętnie, a następnie potrząsnęła głową, nie powinna nic dodawać i tak miała kłopoty, może większe niż sam Sassenach. Tak też odwróciła się na pięcie i nie bacząc już na nikogo, pomknęła za obrażoną makijażystką, nawołując jej imię. Któż mógłby pomyśleć, że próba poprawienia humoru dziewczyny zakończy się ukazaniem prawdy, względem kogoś, kogo sądziła, że znała całkiem nieźle? Przynajmniej potwierdziły się jej przypuszczenia.
Drań zdecydowanie nie wyglądał na Johna.
| zt
kłamstwo II, przekazuję panu C. 300g migdałów
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
- Tom nie John - rzucił, chociaż czy to miało jakiekolwiek znaczenie w tej sytuacji? W sytuacji, w której znalazł się tu i teraz z Marcelem… Nie spodziewał się, że ich pierwsze spotkanie po tak długim czasie skończy się jakąś bójką. Chociaż może powinien się tego spodziewać? Może powinien się domyślić, że James jednak miał długi jęzor i byli ludzie, którym mógł opowiadać o ich rodzinie… Nawet jeśli to było bardziej coś, czego można by było spodziewać się po Thomasie.
- Też żałuję, że to nie ona przeżyła - odpowiedział, słysząc Marcela, nawet na niego nie patrząc. Nie spodziewał się innego końca, nie spodziewał się innych słów ze strony blondyna. Sam na siebie był równie zły i wściekły… Nie powinno to się tak skończyć. Nie. To ona powinna przeżyć… tam, wtedy. Nie powinna się w ogóle zgadzać na ślub, nie powinien się wokół niej kręcić, nawet jeśli był przy niej szczęśliwy jak nigdy - nawet jeśli był w stanie zrobić dla niej wszystko, niezależnie od abstrakcyjności jej życzenia, właśnie dlatego żałował, że się zakochał. Bo przez to zginęła. Stracił ją przez to, i nie tylko on - wszyscy wspólni przyjaciela, wszyscy jej przyjaciele. Nie mieli już jej. I to wszystko była jego wina.
Skrzywił się z bólu, kiedy tylko kolega go pociągnął. Ale szedł. Niezadowolony, oburzony takim a nie innym zachowaniem, ale szedł. Bolało go myślenie o tym, że może gdyby nigdy się nie poznali, ona żyłaby szczęśliwie… gdzieś. Ale żyłaby. A on nie musiałby żyć z tym poczuciem winy.
Zmarszczył brwi, kiedy usłyszał pytanie Marcela.
- Oczywiście, że tak! - odpowiedział mu obruszony. Za kogo go miał?! Zaraz odwrócił wzrok od blondyna, wbijając go w ziemię i korzystając z momentu, żeby złapać nieco oddech. Wciąż był zły, ale… wiedział, że to zapytanie było z troski o nią. Zresztą, Marcel pewnie i tak miał o nim mniemanie jak o najgorszym śmieciu. Czemu miał się dziwić, że takie pytanie w ogóle padło..?
- Nie zostawiłbym jej… tak. Kochałem ją, wiesz o tym przecież… Niedaleko Newcastle, tam wtedy obozowaliśmy - powiedział, po chwili się odwracając do Marcela. Co miał mu powiedzieć więcej? Gdzie dokładnie? Może powinien…
- Mogę ci wysłać dokładne miejsce jeśli będziesz chciał iść. Wracam do domu - rzucił ciszej, rzeczywiście już po tym odchodząc i nie czekając.
Chciał zniknąć z oczu cyrkowca zanim się rozpłacze na myśl o Jeanie.
Zt x3?
- Też żałuję, że to nie ona przeżyła - odpowiedział, słysząc Marcela, nawet na niego nie patrząc. Nie spodziewał się innego końca, nie spodziewał się innych słów ze strony blondyna. Sam na siebie był równie zły i wściekły… Nie powinno to się tak skończyć. Nie. To ona powinna przeżyć… tam, wtedy. Nie powinna się w ogóle zgadzać na ślub, nie powinien się wokół niej kręcić, nawet jeśli był przy niej szczęśliwy jak nigdy - nawet jeśli był w stanie zrobić dla niej wszystko, niezależnie od abstrakcyjności jej życzenia, właśnie dlatego żałował, że się zakochał. Bo przez to zginęła. Stracił ją przez to, i nie tylko on - wszyscy wspólni przyjaciela, wszyscy jej przyjaciele. Nie mieli już jej. I to wszystko była jego wina.
Skrzywił się z bólu, kiedy tylko kolega go pociągnął. Ale szedł. Niezadowolony, oburzony takim a nie innym zachowaniem, ale szedł. Bolało go myślenie o tym, że może gdyby nigdy się nie poznali, ona żyłaby szczęśliwie… gdzieś. Ale żyłaby. A on nie musiałby żyć z tym poczuciem winy.
Zmarszczył brwi, kiedy usłyszał pytanie Marcela.
- Oczywiście, że tak! - odpowiedział mu obruszony. Za kogo go miał?! Zaraz odwrócił wzrok od blondyna, wbijając go w ziemię i korzystając z momentu, żeby złapać nieco oddech. Wciąż był zły, ale… wiedział, że to zapytanie było z troski o nią. Zresztą, Marcel pewnie i tak miał o nim mniemanie jak o najgorszym śmieciu. Czemu miał się dziwić, że takie pytanie w ogóle padło..?
- Nie zostawiłbym jej… tak. Kochałem ją, wiesz o tym przecież… Niedaleko Newcastle, tam wtedy obozowaliśmy - powiedział, po chwili się odwracając do Marcela. Co miał mu powiedzieć więcej? Gdzie dokładnie? Może powinien…
- Mogę ci wysłać dokładne miejsce jeśli będziesz chciał iść. Wracam do domu - rzucił ciszej, rzeczywiście już po tym odchodząc i nie czekając.
Chciał zniknąć z oczu cyrkowca zanim się rozpłacze na myśl o Jeanie.
Zt x3?
|31.01.1958
Był to okropny rejs, jeden z takich, o których się nigdy nie zapomina. Jeden z takich, na których traci się ludzi. Jeden z takich, który sprawia, że marynarz przypomina sobie z jakimś żywiołem przyszło mu się mierzyć i ma wielkie szczęście, że zszedł na ląd.
Brzask przetrwał szkwał, ale wyglądał jakby przeszedł istny ostrzał z trzydziestu różdżek, a to był tylko żywioł.
Obolały, zmęczony i do tego w paskudnym humorze zszedł na ląd. Kapitan Brown dał wszystkim wolne informując, że dnia następnego zabiorą się za naprawy. Nikt nie oponował, a Kilick spakował rzeczy Prestona do drewnianej skrzynki obiecując, że odniesie je do jego rodziny. Preston był dobrym marynarzem, jednym z takich, któremu można było zaufać we wszystkim, zostawił za sobą młodą żonę w ciąży.
-Kurwa… - Wycedził przez zęby Kenneth patrząc jak Kilick podchodzi do kobiety, która aż cała się trzęsie i zakrywał twarz chusteczką. Poniosła zapłakane oczy i napotkała spojrzenie Kennetha, a Pierwszy zasalutował kobiecie oddając tym samym honory zmarłemu. Ta zaszlochała głośno, a stojąca obok niej starsza kobieta objęła ją mocno ramieniem. Marynarze ginęli na morzu, od zawsze tak było, a wypływając na szerokie wody liczyli się z tym, że mogą nie wrócić. Strata pozostawała jednak stratą, bolała zawsze tak samo, niezależnie czy było się na nią przygotowanym czy nie. Zaciskając zęby i jednocześnie uciekając przed żałobą oraz poczuciem winy odwrócił się kierując się w stronę wyjścia z portu. Wyciągnął z kieszeni tytoń, który zwinął w skręta zapalając go po drodze. Zaciągnął się mocno i wypuści dym nosem odchylając głowę do tyłu. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. Końcówka żarzyła się mocną czerwienią, a ten rytuał uspokajał Pierwszego, który zbierał powoli myśli. Dym gryzł w gardle, nogi niosły go przed siebie; nie myślał gdzie idzie bo nie było to teraz ważne. Z papierosem w kąciku ust, z dłońmi wciśniętymi w kieszenie szedł równym krokiem, a ludzie schodzili mu z drogi widząc ściągnięte brwi oraz ponure spojrzenie nie wróżące niczego dobrego. Kiedy przed nosem przebiegło mu dziwaczne stworzenie zatrzymał się gwałtownie i podniósł wyżej głowę by zorientować się, że zaszedł aż pod Arenę. Westchnął ciężko, bo nie tego się spodziewał, chciał zaszyć się w jakiejś spelunie i wypić za duszę Prestona. Jednak w tyle głowy wciąż miał duże, jasnoniebieskie oczy, które przebijały się przez mrok. Już miał się odwrócić kiedy dostrzegł ich właścicielkę, równie zaskoczoną jego widokiem tutaj jak on sam.
-Fletcher… - wychrypiał głosem przeżartym dymem papierosowym, a popiół z końcówki papierosa upadł na ziemię tuż pod jego buty.
Był to okropny rejs, jeden z takich, o których się nigdy nie zapomina. Jeden z takich, na których traci się ludzi. Jeden z takich, który sprawia, że marynarz przypomina sobie z jakimś żywiołem przyszło mu się mierzyć i ma wielkie szczęście, że zszedł na ląd.
Brzask przetrwał szkwał, ale wyglądał jakby przeszedł istny ostrzał z trzydziestu różdżek, a to był tylko żywioł.
Obolały, zmęczony i do tego w paskudnym humorze zszedł na ląd. Kapitan Brown dał wszystkim wolne informując, że dnia następnego zabiorą się za naprawy. Nikt nie oponował, a Kilick spakował rzeczy Prestona do drewnianej skrzynki obiecując, że odniesie je do jego rodziny. Preston był dobrym marynarzem, jednym z takich, któremu można było zaufać we wszystkim, zostawił za sobą młodą żonę w ciąży.
-Kurwa… - Wycedził przez zęby Kenneth patrząc jak Kilick podchodzi do kobiety, która aż cała się trzęsie i zakrywał twarz chusteczką. Poniosła zapłakane oczy i napotkała spojrzenie Kennetha, a Pierwszy zasalutował kobiecie oddając tym samym honory zmarłemu. Ta zaszlochała głośno, a stojąca obok niej starsza kobieta objęła ją mocno ramieniem. Marynarze ginęli na morzu, od zawsze tak było, a wypływając na szerokie wody liczyli się z tym, że mogą nie wrócić. Strata pozostawała jednak stratą, bolała zawsze tak samo, niezależnie czy było się na nią przygotowanym czy nie. Zaciskając zęby i jednocześnie uciekając przed żałobą oraz poczuciem winy odwrócił się kierując się w stronę wyjścia z portu. Wyciągnął z kieszeni tytoń, który zwinął w skręta zapalając go po drodze. Zaciągnął się mocno i wypuści dym nosem odchylając głowę do tyłu. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. Końcówka żarzyła się mocną czerwienią, a ten rytuał uspokajał Pierwszego, który zbierał powoli myśli. Dym gryzł w gardle, nogi niosły go przed siebie; nie myślał gdzie idzie bo nie było to teraz ważne. Z papierosem w kąciku ust, z dłońmi wciśniętymi w kieszenie szedł równym krokiem, a ludzie schodzili mu z drogi widząc ściągnięte brwi oraz ponure spojrzenie nie wróżące niczego dobrego. Kiedy przed nosem przebiegło mu dziwaczne stworzenie zatrzymał się gwałtownie i podniósł wyżej głowę by zorientować się, że zaszedł aż pod Arenę. Westchnął ciężko, bo nie tego się spodziewał, chciał zaszyć się w jakiejś spelunie i wypić za duszę Prestona. Jednak w tyle głowy wciąż miał duże, jasnoniebieskie oczy, które przebijały się przez mrok. Już miał się odwrócić kiedy dostrzegł ich właścicielkę, równie zaskoczoną jego widokiem tutaj jak on sam.
-Fletcher… - wychrypiał głosem przeżartym dymem papierosowym, a popiół z końcówki papierosa upadł na ziemię tuż pod jego buty.
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Od nocy spędzonej w mieszkaniu Kennetha minęły około dwa tygodnie; czas, w którym nie mieli ze sobą praktycznie żadnego kontaktu ani styczności. Nie wiedziała, że niewiele po jej wymknięciu się nad ranem do Areny, Fernsby wypływał w następną podróż, nie zapytała go o to i nie szukała zresztą z nim kontaktu w ostatnich dniach, choć myśli parokrotnie zboczyły na jego osobę. Wychodziła raczej z założenia, że ich relacja była w dużej mierze zbiegiem okoliczności i przypadkowymi wpadnięciami na siebie w dziwnych sytuacjach niż celowym umawianiem się i wymienianiem listów, i nie zamierzała burzyć tego porządku wychodząc z prostego założenia: jeśli coś funkcjonowało, to dlaczego miała w to ingerować? Wiedziała, że prędzej czy później znowu się spotkają, dla równowagi w momencie, w którym to on będzie potrzebował jej, ale żadne gwiazdy na niebie i ziemi nie zwiastowały, że ta chwila nastąpi tak szybko, na dokładkę jeszcze na terenie Areny. Był zimny wieczór, wszelkie sprawunki z całego dnia właściwie już były zamknięte a cyrkowcy, najwidoczniej nie w sosie, pochowali się pod pierzynami w wagonach, kiedy jako jedna z ostatnich kierowała się do swojej bezpiecznej nory, by zrobić dokładnie to samo. Nie wiedzieć jednak czemu wybrała tego dnia dłuższą trasę, ze spokojem rozkoszując się rześkim, chłodnym powietrzem, gdy z zamyślenia wyrwał ją widok przebiegającego zwierzaka – co nie było dlań praktycznie w ogóle zaskakujące – a zaraz potem męskiej sylwetki, która wyrosła przed nią niespodziewanie.
Nie bała się; na terenie Areny czuła się na tyle bezpiecznie, że nie podejrzewała, by ktokolwiek próbował tam wtargnąć, choć zatrzymała się w miejscu i instynktownie sięgnęła różdżki, gdy wreszcie człowiek odwrócił się w jej kierunku a znajoma twarz wyglądała na niezwykle zmęczoną i... przybitą? Fletcher zmarszczyła czoło, jej buzię ozdobił pełen niezrozumienia grymas. Jeszcze nie tak dawno w tym miejscu była świadkiem przedziwnej wymiany zdań i obijania się wzajemnie przez Thomasa i Marcela.
– Wyglądasz jak gówno – przywitała się jak zwykle pełna gracji, co nieskromnie zwykła nazywać po prostu byciem bezpośrednią. – Co tu robisz? Nie przypominasz kogoś, kto przyszedł na wróżenie z dłoni – nie sądziła, że celowo jej szukał – a może? – i nie pytała jak tu trafił, skoro wspomniała mu chyba dwukrotnie gdzie aktualnie pomieszkuje. Skrzyżowała ręce na biuście, wciskając zziębnięte dłonie pod pachy i czekała nieco zniecierpliwiona, aż uzyska jakiekolwiek wyjaśnienia. Wiedziała, że gdyby zjawił się tu ktokolwiek z ekipy, nie byłby zadowolony widokiem obcego tak blisko wagonów a ona nie potrzebowała problemów, których miała już sporo w grudniu.
Nie bała się; na terenie Areny czuła się na tyle bezpiecznie, że nie podejrzewała, by ktokolwiek próbował tam wtargnąć, choć zatrzymała się w miejscu i instynktownie sięgnęła różdżki, gdy wreszcie człowiek odwrócił się w jej kierunku a znajoma twarz wyglądała na niezwykle zmęczoną i... przybitą? Fletcher zmarszczyła czoło, jej buzię ozdobił pełen niezrozumienia grymas. Jeszcze nie tak dawno w tym miejscu była świadkiem przedziwnej wymiany zdań i obijania się wzajemnie przez Thomasa i Marcela.
– Wyglądasz jak gówno – przywitała się jak zwykle pełna gracji, co nieskromnie zwykła nazywać po prostu byciem bezpośrednią. – Co tu robisz? Nie przypominasz kogoś, kto przyszedł na wróżenie z dłoni – nie sądziła, że celowo jej szukał – a może? – i nie pytała jak tu trafił, skoro wspomniała mu chyba dwukrotnie gdzie aktualnie pomieszkuje. Skrzyżowała ręce na biuście, wciskając zziębnięte dłonie pod pachy i czekała nieco zniecierpliwiona, aż uzyska jakiekolwiek wyjaśnienia. Wiedziała, że gdyby zjawił się tu ktokolwiek z ekipy, nie byłby zadowolony widokiem obcego tak blisko wagonów a ona nie potrzebowała problemów, których miała już sporo w grudniu.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
-Daruj sobie, Fletcher. - Mruknął Kenneth wyciągając skręta z kącika ust, rzucił go na ziemię i przydeptał. Sięgnął po następnego. -Straciłem człowieka. Dobrego marynarza. Kawał dobrego marynarza. - Dodał po chwili odpalając papierosa. Długi dym wypuścił nosem, a w gardle znów zadrapało od tytoniu kiepskiej jakości. Nie wiedziała, że znów wypłynął, niby skąd, nic jej nie mówił na ten temat. Nie wypatrywała go na nabrzeżu, a on nie mógł tego od niej tego oczekiwać, choć tym razem widok kogoś kto na niego czeka byłby pocieszeniem. Sam wybrał taki los, nie wiązał się z nikim aby nie uczynić jej wdową, tak jak to miało miejsce z żoną Prestona. Zaciągnął się ponownie w myślach śmiejąc się z własnej głupoty. Dlaczego tu przyszedł? Czego właściwie chciał od Nory i jej obecności? Czy chcąc nie chcąc stała się jego kotwicą do normalności? Byłby to przedziwny wybór, ale jednocześnie nie tak znów nie zrozumiały. Ostatnio ciągle na siebie wpadali, ich drogi regularnie się krzyżowały i żadne z nich nie odwracało się aby pójść w inną stronę. Zrozumiał jednak, że tego wieczora jednak nie powinien tu przychodzić. Nie był mile widzianym gościem. -Wiesz jak wygląda pogrzeb na morzu? - Zapytał po dość długiej chwili milczenia, która zdawała się trwać całą wieczność. -Zaszywasz ciało w jego hamak, przywiązujesz do nóg ciężary i wrzucasz do morza. Preston nawet tego nie miał. Porwała go fala i widziałem jak dryfował wśród fal walcząc o życie i nic nie mogłem zrobić. Został skazany na długą i bolesną śmierć w wodzie… - Kolejny dym uszedł w górę mieszając się z zimnym powietrzem, które obejmowało swoimi szponami dwójkę ludzi. -Pójdę już… - Dodał po chwili ponownie wciskając dłonie w kieszenie i lekko zgarbiony skierował się do wyjścia spomiędzy wozów gdzie mieszkała ekipa Areny. Tym razem nie chciał narzucać swojego towarzystwa, nie był w humorze do dokuczania i żartowania. Nie dziś. Nie teraz.
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Z zasady nie lubiła, gdy ktokolwiek odwiedzał ją bez zapowiedzi na Arenie, ale nie mogła mieć do nikogo pretensji. Po prostu nie była typem człowieka lubiącego niespodzianki i niespodziewane wizyty, zwłaszcza o tak późnych godzinach, a ostatnia tego typu wizyta nie skończyła się najlepiej. Co prawda rozmawiała już normalnie z Marcelem, ale nieco ponad miesiąc kiedy udawali, że się nie widzą był ciężki; na szczęście w przypadku pracy potrafili zachować się profesjonalnie, co nie zmieniała faktu, że nie chciałaby znowu tego powtarzać. Drugą kwestią był sam pan Carrington, który z kolei raczej na ogół nie lubił ludzi i nie chciała mu się tłumaczyć z wizyt–niespodzianek; wiedziała, że nie musi, ale mieszkała tu tylko dzięki jego dobrej woli, więc czuła się do tego zobowiązana.
Kenneth się odezwał a ona nie spodziewała się takich wyjaśnień, spuszczenia na nią ciężkiego ładunku, chociaż jego dość emocjonalna reakcja była jak najbardziej uzasadniona. W milczeniu stała więc i słuchała, pokiwała głową na znak, że rozumie, chociaż nie wiedziała co mu odpowiedzieć. Nie znała zresztą nikogo, kto wiedziałby jak się zachować w takiej sytuacji – mogła złożyć najszczersze kondolencje, ale co potem? Pożegnają się jakby nigdy nic i następnym razem uznają, że ta sytuacja nie miała w ogóle miejsca? Złagodniała nieco, po czym przestąpiła z nogi na nogę, jakby zamierzała sama oddalić się w połowie jego wypowiedzi. W rzeczywistości jednak po prostu było jej zimno.
– Przykro mi to słyszeć... ale takie jest życie na morzu, powinieneś być tego świadom – skwitowała cicho, nie mając w zamiarze dolewania oliwy do ognia. Ale jeśli ktoś od dawna pływał, to powinien liczyć się z konsekwencjami i przede wszystkim z żywiołem, wobec którego każdy człowiek jest maluczki. Gdy się odwrócił, przez głowę przeszła jej myśl, że miał rację, powinien pójść w swoją stronę – nie umiała pocieszać ludzi ani z nimi rozmawiać w podobnych okolicznościach, nie przepadała też za depresyjnymi rozmowami, mimo to szybko odetchnęła głęboko, podejmując zupełnie odwrotną decyzję. Nie zawsze przecież musieli widywać się w dobrych nastrojach. – Chcesz się napić za jego pamięć? – powinna mieć jeszcze jakiś alkohol w zanadrzu a w ten sposób przynajmniej miała świadomość, że nie wpakuje się w kłopoty. Człowiek w podłym humorze przyciągał problemy nawet niespecjalnie się starając, zwłaszcza tu, w portowej dzielnicy.
tutaj i ztx2
Kenneth się odezwał a ona nie spodziewała się takich wyjaśnień, spuszczenia na nią ciężkiego ładunku, chociaż jego dość emocjonalna reakcja była jak najbardziej uzasadniona. W milczeniu stała więc i słuchała, pokiwała głową na znak, że rozumie, chociaż nie wiedziała co mu odpowiedzieć. Nie znała zresztą nikogo, kto wiedziałby jak się zachować w takiej sytuacji – mogła złożyć najszczersze kondolencje, ale co potem? Pożegnają się jakby nigdy nic i następnym razem uznają, że ta sytuacja nie miała w ogóle miejsca? Złagodniała nieco, po czym przestąpiła z nogi na nogę, jakby zamierzała sama oddalić się w połowie jego wypowiedzi. W rzeczywistości jednak po prostu było jej zimno.
– Przykro mi to słyszeć... ale takie jest życie na morzu, powinieneś być tego świadom – skwitowała cicho, nie mając w zamiarze dolewania oliwy do ognia. Ale jeśli ktoś od dawna pływał, to powinien liczyć się z konsekwencjami i przede wszystkim z żywiołem, wobec którego każdy człowiek jest maluczki. Gdy się odwrócił, przez głowę przeszła jej myśl, że miał rację, powinien pójść w swoją stronę – nie umiała pocieszać ludzi ani z nimi rozmawiać w podobnych okolicznościach, nie przepadała też za depresyjnymi rozmowami, mimo to szybko odetchnęła głęboko, podejmując zupełnie odwrotną decyzję. Nie zawsze przecież musieli widywać się w dobrych nastrojach. – Chcesz się napić za jego pamięć? – powinna mieć jeszcze jakiś alkohol w zanadrzu a w ten sposób przynajmniej miała świadomość, że nie wpakuje się w kłopoty. Człowiek w podłym humorze przyciągał problemy nawet niespecjalnie się starając, zwłaszcza tu, w portowej dzielnicy.
tutaj i ztx2
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Strona 2 z 2 • 1, 2
Wagony
Szybka odpowiedź