Tereny cyrkowe
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Tereny cyrkowe
Rozległe tereny ciągnące się za namiotami, tak głównym, jak pomniejszymi, sprawiające wrażenie pustych, wykorzystywane przez artystów do codziennych ćwiczeń - niekiedy rozkłada się tu odpowiednie przyrządy, sprowadza zwierzęta, tworzy dogodne warunki na świeżym powietrzu, z dala od zaduchu płacht namiotowych i przypadkowych gapiów. Tereny otoczone są gęstą mgłą, która zatrzymuje i trzyma z daleka tak mugoli, jak niepowołanych czarodziejów. Niska trawa, gdzieniegdzie udeptana do gołej ziemi, pozwala na użycie praktycznie każdego rekwizytu. Kilka stałych konstrukcji pozwala na ćwiczenia na wysokościach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:16, w całości zmieniany 1 raz
|14 lipca
Niefortunna czerwcowa eskapada miała trzymać mnie z dala od tej części Londynu. Moje oczy dokładnie widzą grubą czerwoną krechę maźniętą niestarannie przez całą szerokość ulicy, po kocich łbach i krzywym chodniku. To granica nieprzekraczalna, strefa, która - na przekór przekonaniu, że Londyn jest kurwa nasz - mi się nie należy. Karuzela śmiechu, że chętniej widzą mnie na Nokturnie niż w dzielnicy, gdzie budynki są po prostu mniej okazałe i zdarza się, że jeden z drugim bezpośrednio pod nosem swojej baby i dzieciaka rysującego białą kredą, dostanie w zęby. Nie szukam już logiki, nie tam, gdzie karmią krętactwem no i propagandą. Wybrzydzam nawet wtedy, gdy na stół wjeżdża szynka z dzika duszona w winie, więc proszę, nie dziwcie się, że kręcę nosem na bzdury z tak chorobliwą zajadłością wtłaczane mi do głowy. W bani - pranie, nieustannie młyn, który nie daje rady przetrawić tego wszystkiego. Żelazne postanowienie poprawy(?) łamię równie prędko, jak przyszło mi je wyrecytować. Ledwo wychodzę z pierdla i już mnie niesie, po tamtych niewygodach i wiechci słomy dzielonej na trzech gorzka kawa z żołędzi w obtłuczonym kubku za dwa kuty to jak powrót do dzieciństwa. Oczywiście, nie mojego, ale wspomnienia z bardzo krótkiego czasu zaczynam odczuwać jako niesamowicie odległe. Rozpad tych konstrukcji nieco mnie niepokoi, ale dobrze wiem, gdzie mogę ukoić te lęki i sprawić, żeby, może nie zniknęły, ale schowały się. Za zasłoną, odsłaniając duże stopy - ot, taka przypominajka dla mnie, żebym mimo wszystko, pamiętał.
Pamiętam dobrze - jak tam trafić, przestać być wrzodem na tyłku i wsiąknąć wśród swoich, a przynajmniej: pokręcić się do wieczora gdzieś, gdzie wybuchy magicznej armaty zagłuszają ewentualne wołania o pomoc. Świat po drugiej stronie lustra, mija mnie lekko trzymetrowy mężczyzna, a ja aż podskakuję, bo duszę noszę na ramieniu. Jakby ktoś chciał, to by ją skradł, pełno tu takich cwaniaków. Zamieszanie karmi kieszonkowców, tak samo jak wojna.
A mnie na odstrzał wydaje samotność. Ludzie, jak zwierzęta, poruszają się tu stadami lub chociaż parami, podczas gdy ja łażę sam, zgarbiony, z jedną ręką w kieszeni obszarpanych spodni. Paranoicznie dygam się, że ktoś zaraz wyciągnie mnie z tłumu za szmaty - w jednej wersji dokona się samosąd, w drugiej, przypadkowy patrol magicznej policji zatrzyma za facjatę i zacznie się powtórka z rozrywki. Klasyczny narcyzm, jakby, w ogóle nie biorę pod uwagę tego, że nikogo tu nie obchodzę. Kiedy to powoli dociera, kupuję u miłej starszej pani ze szklanym okiem prażoną kukurydzę polaną masłem. Nie lubię kukurydzy, ale ta wygląda inaczej niż zwykła i pachnie tak, że nażarłbym się samym tym zapachem. Papierowy rożek jest ciepły, roztopione masło kapie mi po palcach, a ten popcorn to nowa ambrozja i już wiem, że dałbym się za niego pokroić. Wchodzi mi kompulsywne obżarstwo, więc u babuszki domawiam drugą porcję, czując, jak leci mi ślinka. Kukurydza znika w trzy sekundy, jedyny ślad, jaki po niej został, to tłusty palec na samym przodzie mojego wytartego swetra. Nie szkodzi, Morgan nie jest najschludniejszy na świecie - jest za to ciekawski, więc omijam najokazalsze namioty, a docierając właściwie do skraju cyrkowej ziemi, zamiast obrócić w powrotną stronę, wybieram drogę na szagę. Między arenami, gdzie ewidentnie nie powinno mnie być, co wnioskuję po ilości pozostawionego bezpańsko sprzętu oraz mgle tak gęstej, że mógłbym się na niej położyć. Za późno, żebym zawracał, chociaż momentalnie tego żałuję, bo nagle idzie na mnie jakieś monstrum, przedziwne, nawet jak na te fantastyczne standardy. Z mgły wynurza się muskularna sylwetka, niby koń, niby człowiek, ale nie centaur, tylko jakiś mutant o dwóch głowach...! Cofam się parę kroków, przecierając oczy i klepiąc się po kieszeniach w poszukiwaniu różdżki, przez co zahaczam o jakiś badyl i boleśnie ląduję na tyłku, tłukąc sobie plecy i kość ogonową przy okazji. A monstrum się zbliża i... no ja pierdolę. Jasnowłosy chłopak wyprężony jak struna stoi na jednej nodze na końskim grzbiecie z miną tak zblazowaną, jakby szedł co najmniej nadmorską promenadą, podczas gdy moje serce fiknęło koziołka prosto do gardła. Dźwigam się z ziemi ze złością, otrzepuję obranie, bo spodnie mama całe uwalane ziemią i łypię uważnie na akrobatę.
-Przestraszyłeś mnie - wołam do niego, oceniając, że mam do czynienia z chłystkiem, pewno ledwo po szkole - wyglądałeś jak jakieś mitologiczne straszydło - kontynuuję, sięgając po papierosa - jesteś od nich, czy właśnie spierdalasz z ich koniem? - strzelam, zaciągając się fajką, z ust leci mi seledynowy dym, a ja masuję się po siedzeniu, bo dopiero teraz do mnie dochodzi, jak boli.
Niefortunna czerwcowa eskapada miała trzymać mnie z dala od tej części Londynu. Moje oczy dokładnie widzą grubą czerwoną krechę maźniętą niestarannie przez całą szerokość ulicy, po kocich łbach i krzywym chodniku. To granica nieprzekraczalna, strefa, która - na przekór przekonaniu, że Londyn jest kurwa nasz - mi się nie należy. Karuzela śmiechu, że chętniej widzą mnie na Nokturnie niż w dzielnicy, gdzie budynki są po prostu mniej okazałe i zdarza się, że jeden z drugim bezpośrednio pod nosem swojej baby i dzieciaka rysującego białą kredą, dostanie w zęby. Nie szukam już logiki, nie tam, gdzie karmią krętactwem no i propagandą. Wybrzydzam nawet wtedy, gdy na stół wjeżdża szynka z dzika duszona w winie, więc proszę, nie dziwcie się, że kręcę nosem na bzdury z tak chorobliwą zajadłością wtłaczane mi do głowy. W bani - pranie, nieustannie młyn, który nie daje rady przetrawić tego wszystkiego. Żelazne postanowienie poprawy(?) łamię równie prędko, jak przyszło mi je wyrecytować. Ledwo wychodzę z pierdla i już mnie niesie, po tamtych niewygodach i wiechci słomy dzielonej na trzech gorzka kawa z żołędzi w obtłuczonym kubku za dwa kuty to jak powrót do dzieciństwa. Oczywiście, nie mojego, ale wspomnienia z bardzo krótkiego czasu zaczynam odczuwać jako niesamowicie odległe. Rozpad tych konstrukcji nieco mnie niepokoi, ale dobrze wiem, gdzie mogę ukoić te lęki i sprawić, żeby, może nie zniknęły, ale schowały się. Za zasłoną, odsłaniając duże stopy - ot, taka przypominajka dla mnie, żebym mimo wszystko, pamiętał.
Pamiętam dobrze - jak tam trafić, przestać być wrzodem na tyłku i wsiąknąć wśród swoich, a przynajmniej: pokręcić się do wieczora gdzieś, gdzie wybuchy magicznej armaty zagłuszają ewentualne wołania o pomoc. Świat po drugiej stronie lustra, mija mnie lekko trzymetrowy mężczyzna, a ja aż podskakuję, bo duszę noszę na ramieniu. Jakby ktoś chciał, to by ją skradł, pełno tu takich cwaniaków. Zamieszanie karmi kieszonkowców, tak samo jak wojna.
A mnie na odstrzał wydaje samotność. Ludzie, jak zwierzęta, poruszają się tu stadami lub chociaż parami, podczas gdy ja łażę sam, zgarbiony, z jedną ręką w kieszeni obszarpanych spodni. Paranoicznie dygam się, że ktoś zaraz wyciągnie mnie z tłumu za szmaty - w jednej wersji dokona się samosąd, w drugiej, przypadkowy patrol magicznej policji zatrzyma za facjatę i zacznie się powtórka z rozrywki. Klasyczny narcyzm, jakby, w ogóle nie biorę pod uwagę tego, że nikogo tu nie obchodzę. Kiedy to powoli dociera, kupuję u miłej starszej pani ze szklanym okiem prażoną kukurydzę polaną masłem. Nie lubię kukurydzy, ale ta wygląda inaczej niż zwykła i pachnie tak, że nażarłbym się samym tym zapachem. Papierowy rożek jest ciepły, roztopione masło kapie mi po palcach, a ten popcorn to nowa ambrozja i już wiem, że dałbym się za niego pokroić. Wchodzi mi kompulsywne obżarstwo, więc u babuszki domawiam drugą porcję, czując, jak leci mi ślinka. Kukurydza znika w trzy sekundy, jedyny ślad, jaki po niej został, to tłusty palec na samym przodzie mojego wytartego swetra. Nie szkodzi, Morgan nie jest najschludniejszy na świecie - jest za to ciekawski, więc omijam najokazalsze namioty, a docierając właściwie do skraju cyrkowej ziemi, zamiast obrócić w powrotną stronę, wybieram drogę na szagę. Między arenami, gdzie ewidentnie nie powinno mnie być, co wnioskuję po ilości pozostawionego bezpańsko sprzętu oraz mgle tak gęstej, że mógłbym się na niej położyć. Za późno, żebym zawracał, chociaż momentalnie tego żałuję, bo nagle idzie na mnie jakieś monstrum, przedziwne, nawet jak na te fantastyczne standardy. Z mgły wynurza się muskularna sylwetka, niby koń, niby człowiek, ale nie centaur, tylko jakiś mutant o dwóch głowach...! Cofam się parę kroków, przecierając oczy i klepiąc się po kieszeniach w poszukiwaniu różdżki, przez co zahaczam o jakiś badyl i boleśnie ląduję na tyłku, tłukąc sobie plecy i kość ogonową przy okazji. A monstrum się zbliża i... no ja pierdolę. Jasnowłosy chłopak wyprężony jak struna stoi na jednej nodze na końskim grzbiecie z miną tak zblazowaną, jakby szedł co najmniej nadmorską promenadą, podczas gdy moje serce fiknęło koziołka prosto do gardła. Dźwigam się z ziemi ze złością, otrzepuję obranie, bo spodnie mama całe uwalane ziemią i łypię uważnie na akrobatę.
-Przestraszyłeś mnie - wołam do niego, oceniając, że mam do czynienia z chłystkiem, pewno ledwo po szkole - wyglądałeś jak jakieś mitologiczne straszydło - kontynuuję, sięgając po papierosa - jesteś od nich, czy właśnie spierdalasz z ich koniem? - strzelam, zaciągając się fajką, z ust leci mi seledynowy dym, a ja masuję się po siedzeniu, bo dopiero teraz do mnie dochodzi, jak boli.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Utrzymanie równowagi szło mu już całkiem nieźle, choć znacznie słabiej radził sobie ze sterowaniem tym zwierzęciem; o ile jako tako potrafił poradzić sobie siedząc w siodle, o tyle samo podczas ćwiczeń wolał mieć kogoś, kto trzyma lonżę. Bywały jednak i dni takie, że większość pracowała, zabawiając gości występami, a jemu nie wolno było marnować czasu - wtedy gnał ze Skoczkiem w zasadzie na oślep; ni prędkość, ni trasa, nie robiły większej w tym przecież większej różnicy, istotny był tylko chód na trzy takty. Najlepiej nie za szybko, ale w tej materii już nie bardzo mogli się dogadać. Lubił woltyżerkę, była prostsza od tego, co robił na co dzień i wydawała się przyjemną odskocznią, ćwiczył mięśnie, łącząc przyjemne z pożytecznym, kiedy akurat nie mógł dostać się na trapezy. Brakowało mu w ruchach perfekcji, kołyszący się grzbiet konia nie był tak pewnym podłożem jak drżąca lina, ale wyćwiczona taneczna gracja i doświadczenie nabrane przy bardziej precyzyjnej akrobatyce dawały o sobie znać. Niekontrolowanemu Skoczkowi, zwłaszcza na otwartej przestrzeni, zdarzało się czasem rzucić przed siebie cwałem na oślep. Czasem go prowokował, bo całkiem lubił próbować ustać wtedy na rękach.
Dłonie ściągnięte w górę, dwie stopy na siodle, bose, bosa stopa dobrze opierała się o skórę, nie ślizgała się i była dość elastyczna, by poradzić sobie w każdej sytuacji, choć może nie wyglądało to najbardziej elegancko. Po kilku pierwszych susach dzielnego rumaka uniósł lewą w górę, w tył, po kilku kolejnych złożył ręce w przód - z taneczną dokładnością przechodząc w chylącą się w przód prężną jaskółkę. Z tejże ściągnął dłonie niżej, pewnie opierając ją na siodle wciąż galopującego rumaka, by z odbicia nogi, na której wciąż poszukiwał wsparcia, stanąć na dwóch rękach, wyciągając stopy w górę, a głowę luźno spuszczając na szyi, odsłaniając przed sobą widok z tyłu; złote włosy osypały się w dół, odwrócna do góry nogami ściągnęła w dół - górę? - zmrużył oczy, mniej więcej wtedy dopiero dostrzegł to, co zostawił za sobą: mężczyznę, który chyba upadł. Dziwne, nie potrafił go rozpoznać. Czy powinien zainteresować się, kim był? Ugiął lekko ramiona, powoli osuwając wyciągnięte nogi powrotnie na siodło, zwracając się do aetonana:
- Zawracamy, Skoczku - A ten go usłuchał. Może akurat miał taki kaprys i winny był tylko zbieg okoliczności, a może jako zwierzę magiczne, rozumne, potrafił pojąć sens jego prośby. Bardziej prawdopodobna była ta pierwsza opcja, bo kiedy nie trzymał wodzy to tak nie do końca wiedział, co miał z tym koniem właściwie zrobić. Pewnie dlatego, gdy przejeżdżał obok, zamiast zatrzymać się jak wprawiony jeździec, wywinął potrójne salto w tył, zeskakując z zadu, po którym zaplanował miękkie lądowanie na trawie - ale głośny wyrzut ze strony mężczyzny nieco go zdezorientował, może wystraszył, i sprawił, że bosa stopa osunęła się o błoto i podjechał, jak i sam Morgan wcześniej, na tyłek. - SZLAG - przeklął, bo przez ciało przeszedł promieniujący ból - Skoczek! - zawołał tylko za gnającym dalej aetonanem, który albo nie zauważył braku jeźdźca, albo też niespecjalnie się nim przejął, albo może ucieszył, że nikt mu nie będzie dłużej skakał po kręgosłupie. - Świetnie - mruknął pod nosem, strzepując z dłoni błoto, w które wyrżnął.
- Nie do końca o ten efekt chodziło - przyznał, kiedy nazwano go straszydłem. Nie wyczuwał w tym docenienia ni lekkości ni sztuki. - To raczej koń spierdala przede mną. Nie przewidziałeś tego, co? - dodał ze zrezygnowaniem, nie wstając z błota - po pierwsze go bolało, a po drugie był zmęczony. - Pracuję tu - dodał, bo w zasadzie to było sednem jego pytania. Całkiem zresztą zasadnym. - Ale ty nie - pozwolił sobie zauważyć, ściągając brew. - Ale pan nie? - poprawił się zaraz, bo może jednak miał do czynienia z bardzo ważnym gościem, o którym nie wiedział. Różnie bywało, choć tłuste odciski na koszuli, odrapane spodnie i brak ładu w każdym geście raczej na to nie wskazywały. Sakiewki pewnie też przy sobie nie miał. - To teren zamknięty, nie wolno tu wchodzić. Występy są w namiotach. Zgubił się pan? - Potrzebuje pomocy, może? Wydawał się jakiś taki nieswój, pomimo papierosa, który barwą kontrastował z ubraniem tak mocno, że albo miał przed sobą dziwaka, albo wariata, albo kogoś, kto chciał uchodzić za kogoś, kim nie był. Papierosy Jerella, dzieciaki je tutaj paliły, a ten tutaj mógł być już nawet po trzydziestce. Marcel nigdy ich w ręce nie miał, były za drogie. Spojrzał za linią horyzontu, Skoczek prędzej czy później będzie musiał zawrócić - stąd nie miał przecież dokąd uciec, więc będzie biegał w kółko.
Dłonie ściągnięte w górę, dwie stopy na siodle, bose, bosa stopa dobrze opierała się o skórę, nie ślizgała się i była dość elastyczna, by poradzić sobie w każdej sytuacji, choć może nie wyglądało to najbardziej elegancko. Po kilku pierwszych susach dzielnego rumaka uniósł lewą w górę, w tył, po kilku kolejnych złożył ręce w przód - z taneczną dokładnością przechodząc w chylącą się w przód prężną jaskółkę. Z tejże ściągnął dłonie niżej, pewnie opierając ją na siodle wciąż galopującego rumaka, by z odbicia nogi, na której wciąż poszukiwał wsparcia, stanąć na dwóch rękach, wyciągając stopy w górę, a głowę luźno spuszczając na szyi, odsłaniając przed sobą widok z tyłu; złote włosy osypały się w dół, odwrócna do góry nogami ściągnęła w dół - górę? - zmrużył oczy, mniej więcej wtedy dopiero dostrzegł to, co zostawił za sobą: mężczyznę, który chyba upadł. Dziwne, nie potrafił go rozpoznać. Czy powinien zainteresować się, kim był? Ugiął lekko ramiona, powoli osuwając wyciągnięte nogi powrotnie na siodło, zwracając się do aetonana:
- Zawracamy, Skoczku - A ten go usłuchał. Może akurat miał taki kaprys i winny był tylko zbieg okoliczności, a może jako zwierzę magiczne, rozumne, potrafił pojąć sens jego prośby. Bardziej prawdopodobna była ta pierwsza opcja, bo kiedy nie trzymał wodzy to tak nie do końca wiedział, co miał z tym koniem właściwie zrobić. Pewnie dlatego, gdy przejeżdżał obok, zamiast zatrzymać się jak wprawiony jeździec, wywinął potrójne salto w tył, zeskakując z zadu, po którym zaplanował miękkie lądowanie na trawie - ale głośny wyrzut ze strony mężczyzny nieco go zdezorientował, może wystraszył, i sprawił, że bosa stopa osunęła się o błoto i podjechał, jak i sam Morgan wcześniej, na tyłek. - SZLAG - przeklął, bo przez ciało przeszedł promieniujący ból - Skoczek! - zawołał tylko za gnającym dalej aetonanem, który albo nie zauważył braku jeźdźca, albo też niespecjalnie się nim przejął, albo może ucieszył, że nikt mu nie będzie dłużej skakał po kręgosłupie. - Świetnie - mruknął pod nosem, strzepując z dłoni błoto, w które wyrżnął.
- Nie do końca o ten efekt chodziło - przyznał, kiedy nazwano go straszydłem. Nie wyczuwał w tym docenienia ni lekkości ni sztuki. - To raczej koń spierdala przede mną. Nie przewidziałeś tego, co? - dodał ze zrezygnowaniem, nie wstając z błota - po pierwsze go bolało, a po drugie był zmęczony. - Pracuję tu - dodał, bo w zasadzie to było sednem jego pytania. Całkiem zresztą zasadnym. - Ale ty nie - pozwolił sobie zauważyć, ściągając brew. - Ale pan nie? - poprawił się zaraz, bo może jednak miał do czynienia z bardzo ważnym gościem, o którym nie wiedział. Różnie bywało, choć tłuste odciski na koszuli, odrapane spodnie i brak ładu w każdym geście raczej na to nie wskazywały. Sakiewki pewnie też przy sobie nie miał. - To teren zamknięty, nie wolno tu wchodzić. Występy są w namiotach. Zgubił się pan? - Potrzebuje pomocy, może? Wydawał się jakiś taki nieswój, pomimo papierosa, który barwą kontrastował z ubraniem tak mocno, że albo miał przed sobą dziwaka, albo wariata, albo kogoś, kto chciał uchodzić za kogoś, kim nie był. Papierosy Jerella, dzieciaki je tutaj paliły, a ten tutaj mógł być już nawet po trzydziestce. Marcel nigdy ich w ręce nie miał, były za drogie. Spojrzał za linią horyzontu, Skoczek prędzej czy później będzie musiał zawrócić - stąd nie miał przecież dokąd uciec, więc będzie biegał w kółko.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nigdy nie chroniłem się za maminą spódnicą. Po pierwsze dlatego, że moja ukochana pani matka nie znosiła lepkich dziecięcych rączek - kto wie, gdzie je wkładał, mówiła, wydymając idealnie pomalowane usta - a po drugie, nieczęsto wiałem przed sprawiedliwością i moim bogiem-ojcem.
Zwykła bezczelność, ale również: byłem tylko chłopcem. I to za wymówkę starczyło, ale im starszy się robię, tym rzadziej to działa. Dziś - w ogóle, inaczej pewnie stosowałbym tą sztuczkę do tej pory. Na szczęście, naprzeciw mnie nie wyrasta mój zagniewany tatko z równo przystrzyżonym wąsem, a smarkacz, który pewnie jeszcze wciąż czuje w ustach oranżadę z Komunii. Przed nim nie mam żaaadnych skrupułów. Wywijam spektakularnego orła i lecę, na łeb, na szyję, a raczej, prosto na tyłek. W tylnych kieszeniach spodni trzymam szklaną fifkę, która oczywiście tłucze się w drobny mak - ktoś będzie musiał obejrzeć moje pośladki. Założę się, że całe spłyną krwią, aczkolwiek w ilości sycącej co najwyżej Irka-Wampirka, szczęście w nieszczęściu, tak już mam. Dźwigam się na równe nogi o własnych siłach, a mój niedoszły fantastyczny oprawca - poważnie, już przetwarzałem dane o sfinksach i innych poczwarach rodem z historii o greckich herosach, by chociaż nie dać się tak bez walki - może podziwiać moją obszarpaną postać w całej okazałości. Też, z perspektywy przypodłogowej. Imponujący pokaz sprawności zakończył się ślizgo i... śmierdząco? Nieee, to tylko błoto, chłop z fartem, bo dookoła pełno naturalnego nawozu. Jak cyrk, to zwierzęta, jak zwierzęta, to odchody, Puszczony wolno rumak równie śmiało korzysta z ofiarowanej mu swobody - postanowił sobie ulżyć. Kulturalnie, z dala od nas. Lepiej wychowany, niż co poniektórzy czarodzieje, wstyd.
-A nie, nie, to nie tak - bronię się, gdy chłopak zaczyna się jakby kłopotać - to wszystko przez tą mgłę, rozumiesz - tłumaczę, coby nie wyjść na toporną głowę. Skoro już odkryłem, że ciało blondynka w żadnym miejscu nie łączy się z końskim korpusem, mogę z pewnym opóźnieniem bić brawo. Lub tylko pianę.
Tak czy inaczej, podchodzę do niego i wyciągam rękę - uwalaną ziemią i tłuszczem z kukurydzy - by pomóc mu dźwignąć się z ziemi - to co, może pomogę ci go złapać, zanim zdecyduje się odfrunąć? Czy też jest tresowany? - proponuję, zezując na Skoczka, który żuje wyjątkowo długie źdźbło trawy, nie przerywając przy tym załatwiania grubszej sprawy. Ewidentnie mu się nie śpieszy. Aetonany, które trzymamy w naszych stajniach same prędzej wcisnęłyby się w sukienki po mojej siostrze, niż odleciały w siną dal. Przyzwyczajone do picia filtrowanej wody, pełnych żłobów, czesania dwa razy dziennie i pielęgnacji kopyt raz w tygodniu, po pierwszym dniu na wolności wróciłyby sponiewierane, jak ich niemagiczni kuzyni z Morskiego Oka.
-Ja nie - przytakuję, ale chyba już zdołał to rozgryźć - Morgan - przedstawiam się i podaję mu papierosa, którego przed chwilą trzymałem w ustach. Na dopiero co poznanego knypka szkoda mu (mi?) całego szluga, ale na pół możemy spalić, czemu nie - wnioskując po tym, co umiesz, to nie jesteś pastuchem - ciągnę, nie przerywając masowania po tyłku. On też gruchnął o ziemię równo, więc nie będzie mieć mi za złe tak swobodnego zachowania.
-Niee, chciałem się tylko odlać, do kibli była kolejka, a ja już nie mogłem wytrzymać - ściemniam gładko, siarczyście i swojsko. Jeśli chłopaszek nie jest zbyt delikatny, mamy szansę znaleźć wspólny język pośród tych końskich kup i krótkiej historii mojego pęcherza - masz teraz wolne? Może mnie oprowadzisz? - proponuję, przyjemniej tak, gdy ma się do kogo usta otworzyć, a mi brakuje towarzystwa, które nie deklamuje jedenastu sposobów na eksterminację mugoli, gdy tylko otwiera gębę - wiesz, co się stało z lady Naehri? Chyba nie zabrali jej za bezprawne używanie tytułu, co? - dowcipkuję, chociaż jednocześnie badam temat, autentycznie ciekaw, gdzie się podziała moja ulubiona żmija. Tam zajrzałem w pierwszej kolejności, ale namiot był opustoszały. Dla cyrkowców też przyszły złe czasy, a ja, głupi, widzę tylko fasadę, równie kolorową i pstrokatą, co obdrapany szyld nad wejściem.
Zwykła bezczelność, ale również: byłem tylko chłopcem. I to za wymówkę starczyło, ale im starszy się robię, tym rzadziej to działa. Dziś - w ogóle, inaczej pewnie stosowałbym tą sztuczkę do tej pory. Na szczęście, naprzeciw mnie nie wyrasta mój zagniewany tatko z równo przystrzyżonym wąsem, a smarkacz, który pewnie jeszcze wciąż czuje w ustach oranżadę z Komunii. Przed nim nie mam żaaadnych skrupułów. Wywijam spektakularnego orła i lecę, na łeb, na szyję, a raczej, prosto na tyłek. W tylnych kieszeniach spodni trzymam szklaną fifkę, która oczywiście tłucze się w drobny mak - ktoś będzie musiał obejrzeć moje pośladki. Założę się, że całe spłyną krwią, aczkolwiek w ilości sycącej co najwyżej Irka-Wampirka, szczęście w nieszczęściu, tak już mam. Dźwigam się na równe nogi o własnych siłach, a mój niedoszły fantastyczny oprawca - poważnie, już przetwarzałem dane o sfinksach i innych poczwarach rodem z historii o greckich herosach, by chociaż nie dać się tak bez walki - może podziwiać moją obszarpaną postać w całej okazałości. Też, z perspektywy przypodłogowej. Imponujący pokaz sprawności zakończył się ślizgo i... śmierdząco? Nieee, to tylko błoto, chłop z fartem, bo dookoła pełno naturalnego nawozu. Jak cyrk, to zwierzęta, jak zwierzęta, to odchody, Puszczony wolno rumak równie śmiało korzysta z ofiarowanej mu swobody - postanowił sobie ulżyć. Kulturalnie, z dala od nas. Lepiej wychowany, niż co poniektórzy czarodzieje, wstyd.
-A nie, nie, to nie tak - bronię się, gdy chłopak zaczyna się jakby kłopotać - to wszystko przez tą mgłę, rozumiesz - tłumaczę, coby nie wyjść na toporną głowę. Skoro już odkryłem, że ciało blondynka w żadnym miejscu nie łączy się z końskim korpusem, mogę z pewnym opóźnieniem bić brawo. Lub tylko pianę.
Tak czy inaczej, podchodzę do niego i wyciągam rękę - uwalaną ziemią i tłuszczem z kukurydzy - by pomóc mu dźwignąć się z ziemi - to co, może pomogę ci go złapać, zanim zdecyduje się odfrunąć? Czy też jest tresowany? - proponuję, zezując na Skoczka, który żuje wyjątkowo długie źdźbło trawy, nie przerywając przy tym załatwiania grubszej sprawy. Ewidentnie mu się nie śpieszy. Aetonany, które trzymamy w naszych stajniach same prędzej wcisnęłyby się w sukienki po mojej siostrze, niż odleciały w siną dal. Przyzwyczajone do picia filtrowanej wody, pełnych żłobów, czesania dwa razy dziennie i pielęgnacji kopyt raz w tygodniu, po pierwszym dniu na wolności wróciłyby sponiewierane, jak ich niemagiczni kuzyni z Morskiego Oka.
-Ja nie - przytakuję, ale chyba już zdołał to rozgryźć - Morgan - przedstawiam się i podaję mu papierosa, którego przed chwilą trzymałem w ustach. Na dopiero co poznanego knypka szkoda mu (mi?) całego szluga, ale na pół możemy spalić, czemu nie - wnioskując po tym, co umiesz, to nie jesteś pastuchem - ciągnę, nie przerywając masowania po tyłku. On też gruchnął o ziemię równo, więc nie będzie mieć mi za złe tak swobodnego zachowania.
-Niee, chciałem się tylko odlać, do kibli była kolejka, a ja już nie mogłem wytrzymać - ściemniam gładko, siarczyście i swojsko. Jeśli chłopaszek nie jest zbyt delikatny, mamy szansę znaleźć wspólny język pośród tych końskich kup i krótkiej historii mojego pęcherza - masz teraz wolne? Może mnie oprowadzisz? - proponuję, przyjemniej tak, gdy ma się do kogo usta otworzyć, a mi brakuje towarzystwa, które nie deklamuje jedenastu sposobów na eksterminację mugoli, gdy tylko otwiera gębę - wiesz, co się stało z lady Naehri? Chyba nie zabrali jej za bezprawne używanie tytułu, co? - dowcipkuję, chociaż jednocześnie badam temat, autentycznie ciekaw, gdzie się podziała moja ulubiona żmija. Tam zajrzałem w pierwszej kolejności, ale namiot był opustoszały. Dla cyrkowców też przyszły złe czasy, a ja, głupi, widzę tylko fasadę, równie kolorową i pstrokatą, co obdrapany szyld nad wejściem.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Westchnął, głośno, spoglądając zawistnie - spode łba - na spokojnie srającego konia, podobno ćwiczenia czynią mistrza, ale podobno też z pustego nawet Merlin nie naleje - czasem miał wrażenie, że Skoczek pewne rzeczy robił specjalnie, bo był zwyczajnie złośliwy. Dość szybko jednak przeniósł spojrzenie na nieoczekiwanego gościa, który wnet zaczął się tłumaczyć. - Dzięki - Bez zawahania uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń, przyjmując pomoc i podciągając się na niej w górę - był lekki, dla postawnego faceta musiał ważyć tyle co nic, a ten tutaj był od niego chyba o głowę wyższy. Brudu się nie bał, żył w cyrku, na błoto na skórze towarzysza nie zwrócił żadnej uwagi, sam czysty nie był, a tłuszczu nawet nie poczuł: na dłoni Francisa został za to biały proszek. Sproszkowana kreda na dłoniach i stopach chroniła je przed potem, który wywoływał otarcia i blokował płynność ruchów - dla niego samego ot codzienność.
- Zna się pan na koniach? - zapytał, strzepując ze spodni ziemię. W zasadzie to przydałaby mu się pomoc - ze Skoczkiem czasem trudno było sobie poradzić w pojedynkę. - On... jest jeszcze bardzo młody - mruknął z pewną irytacją, ale i z pewnym rozczuleniem, czując się w obowiązku stanąć w obronie ogiera - jak za starym powiedzeniem, ten się czubi, kto się lubi. - Nie wszystko już rozumie - Najlepsze konie były dla najlepszych, jemu do tego jeszcze trochę brakowało i Skoczkowi też - ćwiczył na aetonanach, których w razie wypadku nikt nie pożałuje. Oczywiście, że był tresowany, ale efekty tej tresury pozostawiały jeszcze trochę do życzenia. - Marcel - przedstawił się, nieco zaskoczony, ale przynajmniej wiedząc już, że nie powinien zwracać się do niego per pan. Z nie mniejszym zaskoczeniem przyjął w brudne i okredowane ręce papierosa, przez chwilę się mu przyglądając, jakby miał takiego pierwszy raz w ręce - bo miał - może i seledynowy dym dziwnie wyglądał u tego faceta, ale przecież darowanemu koniowi nie zaglądało się w zęby (chyba, że to był Skoczek). Zaciągnął się, nieco zbyt mocno i zakrztusił się tylko na chwilę, mimo wszystko starając się trzymać fason - i ciągnąc wzrokiem za kolorowym dymem. Nie gryzł tak jak szary, w smaku też był przyjemniejszy od tego, co mieli w cyrku. Wciąż się krztusząc, z głową odsuniętą gdzieś w bok, oddał mu papierosa. - Niezłe - Na maniery szczególnie uwagi nie zwracał, w cyrku kultura obchodziła w sumie niewielu. - To akurat zależy od dnia, ale przeważnie jednak występuję - odparł, trochę się skarżąc, należał wszak do najmłodszej cyrkowej generacji, za wyjątkiem dzieci, które na najcięższą pracę były jeszcze za słabe. A ktoś to robić musiał. Jasne, że mieli od tego ludzi, ale czasem i oni potrzebowali pomocy. No i jakoś tak często padało na niego. Może dlatego, że nie wiedział, że może zapytać, czy dostanie za to dodatkową kasę.
- Och - odpowiedział na krótką historię pęcherza Morgana. - Jednak podali tę oranżadę? Podobno Mindy trochę przesadziła ze skrzekiem ropuchy - zmartwił się, bo skutkiem ubocznym było parcie na pęcherz. Morgan wydawał się swój, być tu nie powinien, tereny ćwiczebne bywały niebezpieczne, ale jakoś tak głupio było go wypraszać. Odpowiedzialny czarodziej pewnie by tak zrobił, ale Marcel nigdy nim nie był. - Kończę trening, muszę zabrać Skoczka do stajni. Możesz pójść z nami, to pokażę ci coś po drodze - Wzruszył lekko ramieniem, głupio mu było zostawiać go samemu sobie, zwłaszcza po tym, jak poczęstował go papierosem. - Miałem sprawdzić, czy Ollie zjadł obiad - przypomniał sobie, treser go o to poprosił, kiedy wyprowadzał z wybiegu pozostałe konie. - Co? - Na żart Morgana Marcel momentalnie otworzył szerzej oczy, twarz zbladła w jednej chwili, ciało napięła się jak struna - dokładnie tak, jak na samym początku, gdy wciąż szukał równowagi na woltyżerskim siodle. Wokół działo się tyle absurdu, że chyba nic nie było dla niego nieprawdopodobne, świat już dawno zatrząsnął się w posadach - a lady Naehri okazała mu dużo serca, kiedy trafił tu jeszcze jako dziecko. Zresztą, kłopoty dla niej oznaczały kłopoty dla całego cyrku, gdyby dobrali się do niej, to do niego tym bardziej. - To tylko przebranie - wytłumaczył pośpiesznie, zbyt szybko, by uznać to za naturalne. - Kreacja sceniczna - Bał się, było to po nim widać. - Powinna wrócić na scenę od przyszłego tygodnia. Miała wypadek, uzdrowiciele zalecili jej odpoczynek. Przyszedłeś tu dla niej? - Wielu przychodziło dla niej - była piękna, choć pewnie mogłaby być jego matką. Nieczęsto miał okazję, ale lubił oglądać jej taniec. Nic dziwnego, że teraz się nudził.
- Mówiłeś, że możesz pomóc? - przypomniał, ściągając z pobliskiego płotu linę - ciężką, była gruba i bardzo długa - rzucając ją na ręce Morgana. - Trzymaj - rzucił, skoro oferował pomoc, to zamierzał z niej skorzystać zanim się rozmyśli, trochę go nastraszył tym odfrunięciem - w obecnej sytuacji bieganie za nim po dachach Londynu mogło mu nastręczyć nie lada problemów. Koniec liny wciąż trzymał w dłoni - czas odebrać Skoczkowi nieco wolności. - I nie puszczaj, dobra? Ściągniesz nas na ziemię - Gdyby Skoczek nie zamierzał współpracować, a wszystko wskazywało na to, że chcieć nie będzie. Wolnym krokiem zaczął się wycofywać w kierunku konia, na razie powoli. Skoczek nie ogarnie od razu, co się dzieje.
- Zna się pan na koniach? - zapytał, strzepując ze spodni ziemię. W zasadzie to przydałaby mu się pomoc - ze Skoczkiem czasem trudno było sobie poradzić w pojedynkę. - On... jest jeszcze bardzo młody - mruknął z pewną irytacją, ale i z pewnym rozczuleniem, czując się w obowiązku stanąć w obronie ogiera - jak za starym powiedzeniem, ten się czubi, kto się lubi. - Nie wszystko już rozumie - Najlepsze konie były dla najlepszych, jemu do tego jeszcze trochę brakowało i Skoczkowi też - ćwiczył na aetonanach, których w razie wypadku nikt nie pożałuje. Oczywiście, że był tresowany, ale efekty tej tresury pozostawiały jeszcze trochę do życzenia. - Marcel - przedstawił się, nieco zaskoczony, ale przynajmniej wiedząc już, że nie powinien zwracać się do niego per pan. Z nie mniejszym zaskoczeniem przyjął w brudne i okredowane ręce papierosa, przez chwilę się mu przyglądając, jakby miał takiego pierwszy raz w ręce - bo miał - może i seledynowy dym dziwnie wyglądał u tego faceta, ale przecież darowanemu koniowi nie zaglądało się w zęby (chyba, że to był Skoczek). Zaciągnął się, nieco zbyt mocno i zakrztusił się tylko na chwilę, mimo wszystko starając się trzymać fason - i ciągnąc wzrokiem za kolorowym dymem. Nie gryzł tak jak szary, w smaku też był przyjemniejszy od tego, co mieli w cyrku. Wciąż się krztusząc, z głową odsuniętą gdzieś w bok, oddał mu papierosa. - Niezłe - Na maniery szczególnie uwagi nie zwracał, w cyrku kultura obchodziła w sumie niewielu. - To akurat zależy od dnia, ale przeważnie jednak występuję - odparł, trochę się skarżąc, należał wszak do najmłodszej cyrkowej generacji, za wyjątkiem dzieci, które na najcięższą pracę były jeszcze za słabe. A ktoś to robić musiał. Jasne, że mieli od tego ludzi, ale czasem i oni potrzebowali pomocy. No i jakoś tak często padało na niego. Może dlatego, że nie wiedział, że może zapytać, czy dostanie za to dodatkową kasę.
- Och - odpowiedział na krótką historię pęcherza Morgana. - Jednak podali tę oranżadę? Podobno Mindy trochę przesadziła ze skrzekiem ropuchy - zmartwił się, bo skutkiem ubocznym było parcie na pęcherz. Morgan wydawał się swój, być tu nie powinien, tereny ćwiczebne bywały niebezpieczne, ale jakoś tak głupio było go wypraszać. Odpowiedzialny czarodziej pewnie by tak zrobił, ale Marcel nigdy nim nie był. - Kończę trening, muszę zabrać Skoczka do stajni. Możesz pójść z nami, to pokażę ci coś po drodze - Wzruszył lekko ramieniem, głupio mu było zostawiać go samemu sobie, zwłaszcza po tym, jak poczęstował go papierosem. - Miałem sprawdzić, czy Ollie zjadł obiad - przypomniał sobie, treser go o to poprosił, kiedy wyprowadzał z wybiegu pozostałe konie. - Co? - Na żart Morgana Marcel momentalnie otworzył szerzej oczy, twarz zbladła w jednej chwili, ciało napięła się jak struna - dokładnie tak, jak na samym początku, gdy wciąż szukał równowagi na woltyżerskim siodle. Wokół działo się tyle absurdu, że chyba nic nie było dla niego nieprawdopodobne, świat już dawno zatrząsnął się w posadach - a lady Naehri okazała mu dużo serca, kiedy trafił tu jeszcze jako dziecko. Zresztą, kłopoty dla niej oznaczały kłopoty dla całego cyrku, gdyby dobrali się do niej, to do niego tym bardziej. - To tylko przebranie - wytłumaczył pośpiesznie, zbyt szybko, by uznać to za naturalne. - Kreacja sceniczna - Bał się, było to po nim widać. - Powinna wrócić na scenę od przyszłego tygodnia. Miała wypadek, uzdrowiciele zalecili jej odpoczynek. Przyszedłeś tu dla niej? - Wielu przychodziło dla niej - była piękna, choć pewnie mogłaby być jego matką. Nieczęsto miał okazję, ale lubił oglądać jej taniec. Nic dziwnego, że teraz się nudził.
- Mówiłeś, że możesz pomóc? - przypomniał, ściągając z pobliskiego płotu linę - ciężką, była gruba i bardzo długa - rzucając ją na ręce Morgana. - Trzymaj - rzucił, skoro oferował pomoc, to zamierzał z niej skorzystać zanim się rozmyśli, trochę go nastraszył tym odfrunięciem - w obecnej sytuacji bieganie za nim po dachach Londynu mogło mu nastręczyć nie lada problemów. Koniec liny wciąż trzymał w dłoni - czas odebrać Skoczkowi nieco wolności. - I nie puszczaj, dobra? Ściągniesz nas na ziemię - Gdyby Skoczek nie zamierzał współpracować, a wszystko wskazywało na to, że chcieć nie będzie. Wolnym krokiem zaczął się wycofywać w kierunku konia, na razie powoli. Skoczek nie ogarnie od razu, co się dzieje.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Wsi spokojna, wsi wesoła, kilkanaście mil od nas ktoś właśnie może tracić głowę, ale obraz załatwiającego się Skoczka z wesoło podniesionym ogonem nie pozwala mi o tym myśleć. Co więcej: zaciera pozostałości po zmartwieniach, które wsiąkają w ziemię hojnie potraktowaną naturalnym nawozem. Prawdziwy krąg życia, imponuje mi ten spokojny rytm, wyćwiczone ciało młodzieńca, końskie boki pokryte potem, utrzymywany przezeń balans. Toczy się to tak lekko, od serii akrobatycznych figur poprzez drgające od wysiłku mięśnie aż do zwieńczenia trudu zrzuceniem fizjologicznego balastu. Między zwierzęciem a jeźdźcem brzmi harmonia, jak na moje niewprawne ucho, przyjemna, czasami nieco zbyt jękliwa i gdzieś tam trącąca fałszem, ale nadal budująca piękne porozumienie. Marzy mi się przenieść kalkę tego, co widzę na polityczną scenę, o której wiem guzik - ale nie, stop, prrrr, zawracamy. Podaję chłopakowi rękę, zaciskam palce na jego dłoni, by poderwać go w górę. Sojusz przyklepany, on, mimowolnie, a ja - na dziko. Jemu nie przypadną w udziale żadne benefity za bratanie się z arystokratą, mi zaś mogą sporo odebrać, ale dbam o to, tylko kiedy mi się przypomni, że tak naprawdę jestem wygodnickim, śmierdzącym leniem. Okłamuję się, że nie, chociaż Morgan ma dokładnie identyczny syndrom drobnego cwaniaka. To nasza wspólna cecha.
Prawie nie czuję ciężaru młodziana, zdaje się nie ważyć wiele, zaskakuje mnie za to obecność białego pyłu po wewnętrznej stronie dłoni. Wącham je podejrzliwie, zanim udaje mi się błysnąć intelektem:
-To jakiś p u d e r? - wolę się upewnić, zanim wytrę ręce o i tak już niezbyt czysty sweter - smarujesz tym dłonie, żeby się nie ślizgać, tak? - bo raczej nie po to, by zakryć niedoskonałości skóry - jaki pan, co ty myślisz, że ile ja mam lat? - burczę, mego bohatera zatrzymałem w czasie i przestrzeni, czyniąc go wiecznym dwudziestolatkiem. Z dziewięcioletnim jeszcze bagażem, tak, by wypadać przekonująco. To zaczęło się już jakiś czas temu, gdy nastoletni kuzyni napotykani na szerokich schodach naszego dworu witali się ze mną mówiąc dzień dobry - wkroczyłem wówczas w dziwny wiek, bo myślę, że ani trochę na to dzień dobry nie zasługuję - trochę miałem z nimi do czynienia - potwierdzam, skinąwszy głową. Dość wymijająco, lecz spuszczać się nad tym nie mogę. Umiem jeździć, lecz to tyle, koniem zajmę się na zasadzie wyczyszczenia go zgrzebłem, poklepania po aksamitnych chrapach i zaoferowania kostki cukru. Przyjemniejsze z obowiązków tyczących opieki, resztę robiła służba, ale... dałbym radę.
-To twój partner na arenie? - pytam, wydmuchując z ust seledynowy znak zapytania. Jerelle są o krok przed każdymi innymi fajkami, także za opcje urozmaicające palenie. Ciekawi mnie kwestia własnościowa, czy zawsze na nim ćwiczy i z nim występuje - jest zazdrosny o inne? - bo na pewno są jakieś inne, jeśli nie przeznaczone dla niego do treningu, to do oporządzenia. Taktownie, jak na Morgana udaję też, że dostaję napadu głuchoty oraz ślepoty jednocześnie i nie zauważam, iż Marceli zaczyna się krztusić.
-Skoro ci smakuje, spal do końca - oferuję, biorąc jeszcze jednego bucha i przekazuję petka w ręce chłopaka. Nie szkoda mi, sam jaram za dużo, moje palce już jadą tytoniem i powoli utwierdzam się w przekonaniu, że to mi przeszkadza - znaczy, jesteś artystą, ale musisz też zajmować się zwierzętami? Dlaczego? To zawsze tak wygląda? Myślałem, że jak się występuje, to dba się głównie o swoją działkę - zalewam go lawiną pytań, marszcząc przy tym czoło. Zafrasowany Morgan wygląda całkiem inteligentnie, mimo że wolę, gdy jego mimika pozostaje prosta - co dokładnie robisz? - próbkę dostałem, ale ci cyrkowcy to przecież ludzie renesansu, więc nie wierzę, by Marceli zatrzymał się na etapie pokazywania nóg na końskim grzbiecie. A przynajmniej, nie tylko, jeśli w kontekście gięcia ciała do ekstremalnych pozycji i tym podobnych, "tylko" wchodzi w grę.
-Lepiej tak, niż gdybym zwracał - odpowiadam, wzruszając ramionami. Raz, że dolegliwość jest całkiem zmyślona, dwa, że i tak nie miałbym się o co gniewać? Po piwie ciśnienie mam takie samo, jeśli nie większe - jasne - przytakuję, rad, że znalazłem sobie kompana. Towarzysz na jedną noc: lub, na jedno popołudnie. A może na dłużej, kto wie. Londyn jest olbrzymi i statystycznie prawdopodobieństwo spotkania w nim przypadkiem kogoś znajomego nie wypadają oszałamiająco. Chyba, że wybitnie nie chcesz się z tym kimś widzieć - wówczas prawie na pewno wyrośnie na twoich oczach prosto z piekielnych czeluści na następnym skrzyżowaniu - kto to Ollie? - dopytuję. Koń, który się pochorował i nie może sam sięgnąć żłobu? Dzieciak właściciela cyrku, któremu najniższy w hierarchii Marceli robi za niańkę? - ej, spokojnie - mówię, unosząc do góry ręce, jakbym demonstrował, że są czyste (nie były) i pokazywał, że tak naprawdę nic się nie dzieje. Chłopak pobladł tak bardzo, że wygląda jak przezroczysty, widać, nastąpiłem przypadkiem na czuły punkt. Pewnie się ukrywa - on albo ktoś z jego bliskich, albo w ogóle cały ten cyrk kręci się na lewych papierach. Na wszelki wypadek nie ciągnę jednak tego tematu - to coś poważnego? mógłbym, nie wiem, posłać jej kwiaty? - pytam, demonstrując, jak autentycznie się przejmuję. Wężowa kobieta nie zajmowała mi myśli bez przerwy, lecz spacer w jej towarzystwie był na tyle ujmujący, że jej żałuję. Tak, czy leży przykuta do łóżka ciężką chorobą, zmęczona połogiem (w jej wieku jeszcze można?), czy dochodzi do sił po wypiciu trucizny przysłanej przez zazdrosną rywalkę - wszyscy tu jesteście spokrewnieni? - dopytuję ze śmiechem, tak wyglądają cyrki na plakatach, jedna wielka rodzina. A sądząc po ty, jak chłopak się przejął, lady Naehri jest mu droga - albo boi się równie o swoją własną skórę - przyszedłem przewietrzyć głowę. W mieście jest coraz duszniej i ciaśniej, nie mogę tam myśleć - wyjaśniam cicho i teraz to ja staję się transparentny, też widać mój strach i niepewność. To drugie zresztą: bardziej. Nie lęk jest najgorszy, a wahanie, a ja kiwam się jak kiedyś pierdolony zegar na wieży Big Bena.
-Pewnie - potwierdzam, orientując się we właściwym momencie, by pochwycić rzucony w moją stronę zwój liny. Ciężka - tego się nie spodziewałem. W raczej żółwim tempie zbliżamy się do konia, który zblazowany - o ile tak można rzecz o koniu - żuje trawę. Zanim właściwie zdążył się zorientować, co się dzieje, Marceli już wdrapywał się na jego grzbiet i... trochę się spóźnił, bo aetonan rozłożył skrzydła, machnął nimi dwa razy i wzbił się w górę z chłopakiem uczepionym jego szyi i nogami dyndającymi w powietrzu.
-Szlag - przeklinam pod nosem, w łapach wciąż ściskam linę, która jednak jest bezużyteczna, póki jej drugi koniec nie zostanie obwiązany wokół końskiej szyi - lento - wyciągam różdżkę z kieszeni i macham nią mniej-więcej w stronę, nad którą pikuje ubawiony Skoczek - trzymaj się tam Marcel - wołam, bo jak inaczej mam mu pomóc? Słowem otuchy jedynie, z dołu nic nie zrobię.
Prawie nie czuję ciężaru młodziana, zdaje się nie ważyć wiele, zaskakuje mnie za to obecność białego pyłu po wewnętrznej stronie dłoni. Wącham je podejrzliwie, zanim udaje mi się błysnąć intelektem:
-To jakiś p u d e r? - wolę się upewnić, zanim wytrę ręce o i tak już niezbyt czysty sweter - smarujesz tym dłonie, żeby się nie ślizgać, tak? - bo raczej nie po to, by zakryć niedoskonałości skóry - jaki pan, co ty myślisz, że ile ja mam lat? - burczę, mego bohatera zatrzymałem w czasie i przestrzeni, czyniąc go wiecznym dwudziestolatkiem. Z dziewięcioletnim jeszcze bagażem, tak, by wypadać przekonująco. To zaczęło się już jakiś czas temu, gdy nastoletni kuzyni napotykani na szerokich schodach naszego dworu witali się ze mną mówiąc dzień dobry - wkroczyłem wówczas w dziwny wiek, bo myślę, że ani trochę na to dzień dobry nie zasługuję - trochę miałem z nimi do czynienia - potwierdzam, skinąwszy głową. Dość wymijająco, lecz spuszczać się nad tym nie mogę. Umiem jeździć, lecz to tyle, koniem zajmę się na zasadzie wyczyszczenia go zgrzebłem, poklepania po aksamitnych chrapach i zaoferowania kostki cukru. Przyjemniejsze z obowiązków tyczących opieki, resztę robiła służba, ale... dałbym radę.
-To twój partner na arenie? - pytam, wydmuchując z ust seledynowy znak zapytania. Jerelle są o krok przed każdymi innymi fajkami, także za opcje urozmaicające palenie. Ciekawi mnie kwestia własnościowa, czy zawsze na nim ćwiczy i z nim występuje - jest zazdrosny o inne? - bo na pewno są jakieś inne, jeśli nie przeznaczone dla niego do treningu, to do oporządzenia. Taktownie, jak na Morgana udaję też, że dostaję napadu głuchoty oraz ślepoty jednocześnie i nie zauważam, iż Marceli zaczyna się krztusić.
-Skoro ci smakuje, spal do końca - oferuję, biorąc jeszcze jednego bucha i przekazuję petka w ręce chłopaka. Nie szkoda mi, sam jaram za dużo, moje palce już jadą tytoniem i powoli utwierdzam się w przekonaniu, że to mi przeszkadza - znaczy, jesteś artystą, ale musisz też zajmować się zwierzętami? Dlaczego? To zawsze tak wygląda? Myślałem, że jak się występuje, to dba się głównie o swoją działkę - zalewam go lawiną pytań, marszcząc przy tym czoło. Zafrasowany Morgan wygląda całkiem inteligentnie, mimo że wolę, gdy jego mimika pozostaje prosta - co dokładnie robisz? - próbkę dostałem, ale ci cyrkowcy to przecież ludzie renesansu, więc nie wierzę, by Marceli zatrzymał się na etapie pokazywania nóg na końskim grzbiecie. A przynajmniej, nie tylko, jeśli w kontekście gięcia ciała do ekstremalnych pozycji i tym podobnych, "tylko" wchodzi w grę.
-Lepiej tak, niż gdybym zwracał - odpowiadam, wzruszając ramionami. Raz, że dolegliwość jest całkiem zmyślona, dwa, że i tak nie miałbym się o co gniewać? Po piwie ciśnienie mam takie samo, jeśli nie większe - jasne - przytakuję, rad, że znalazłem sobie kompana. Towarzysz na jedną noc: lub, na jedno popołudnie. A może na dłużej, kto wie. Londyn jest olbrzymi i statystycznie prawdopodobieństwo spotkania w nim przypadkiem kogoś znajomego nie wypadają oszałamiająco. Chyba, że wybitnie nie chcesz się z tym kimś widzieć - wówczas prawie na pewno wyrośnie na twoich oczach prosto z piekielnych czeluści na następnym skrzyżowaniu - kto to Ollie? - dopytuję. Koń, który się pochorował i nie może sam sięgnąć żłobu? Dzieciak właściciela cyrku, któremu najniższy w hierarchii Marceli robi za niańkę? - ej, spokojnie - mówię, unosząc do góry ręce, jakbym demonstrował, że są czyste (nie były) i pokazywał, że tak naprawdę nic się nie dzieje. Chłopak pobladł tak bardzo, że wygląda jak przezroczysty, widać, nastąpiłem przypadkiem na czuły punkt. Pewnie się ukrywa - on albo ktoś z jego bliskich, albo w ogóle cały ten cyrk kręci się na lewych papierach. Na wszelki wypadek nie ciągnę jednak tego tematu - to coś poważnego? mógłbym, nie wiem, posłać jej kwiaty? - pytam, demonstrując, jak autentycznie się przejmuję. Wężowa kobieta nie zajmowała mi myśli bez przerwy, lecz spacer w jej towarzystwie był na tyle ujmujący, że jej żałuję. Tak, czy leży przykuta do łóżka ciężką chorobą, zmęczona połogiem (w jej wieku jeszcze można?), czy dochodzi do sił po wypiciu trucizny przysłanej przez zazdrosną rywalkę - wszyscy tu jesteście spokrewnieni? - dopytuję ze śmiechem, tak wyglądają cyrki na plakatach, jedna wielka rodzina. A sądząc po ty, jak chłopak się przejął, lady Naehri jest mu droga - albo boi się równie o swoją własną skórę - przyszedłem przewietrzyć głowę. W mieście jest coraz duszniej i ciaśniej, nie mogę tam myśleć - wyjaśniam cicho i teraz to ja staję się transparentny, też widać mój strach i niepewność. To drugie zresztą: bardziej. Nie lęk jest najgorszy, a wahanie, a ja kiwam się jak kiedyś pierdolony zegar na wieży Big Bena.
-Pewnie - potwierdzam, orientując się we właściwym momencie, by pochwycić rzucony w moją stronę zwój liny. Ciężka - tego się nie spodziewałem. W raczej żółwim tempie zbliżamy się do konia, który zblazowany - o ile tak można rzecz o koniu - żuje trawę. Zanim właściwie zdążył się zorientować, co się dzieje, Marceli już wdrapywał się na jego grzbiet i... trochę się spóźnił, bo aetonan rozłożył skrzydła, machnął nimi dwa razy i wzbił się w górę z chłopakiem uczepionym jego szyi i nogami dyndającymi w powietrzu.
-Szlag - przeklinam pod nosem, w łapach wciąż ściskam linę, która jednak jest bezużyteczna, póki jej drugi koniec nie zostanie obwiązany wokół końskiej szyi - lento - wyciągam różdżkę z kieszeni i macham nią mniej-więcej w stronę, nad którą pikuje ubawiony Skoczek - trzymaj się tam Marcel - wołam, bo jak inaczej mam mu pomóc? Słowem otuchy jedynie, z dołu nic nie zrobię.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 51
'k100' : 51
- Kreda - odpowiada niespeszony, choć dopiero co ubrudził mu nią ręce - sam się przecież zaoferował z pomocą, a w cyrku kreda rzecz normalna. Każdy tutaj wie, że ma ją na rękach praktycznie cały czas - nie tylko zresztą on. Dłonie robiły się od niej nieprzyjemnie szorstkie, wchodziła pod paznokcie, ale zapewniała bezpieczeństwo i komfort, które były mu potrzebne. Skinął głową, bo reszty Morgan domyślił się już chyba sam. Nie był przyzwyczajony do tłumaczenia oczywistości - czasem zapominając, że magia tego miejsca od drugiej strony wyglądała całkiem inaczej. - Nie wiem - dodał, w odpowiedzi na jego pytanie. Może wzrost dodawał mu lat i sprawiał, że wyglądał poważniej i w rzeczywistości był nieco młodszy, niż Marcel dawał mu w pierwszej chwili. Sam nie wiedział. - Trzydzieści? - zaryzykował, kiedy nie skończyło się jeszcze nawet dwudziestu, wydawało się to bardzo dużo lat - jak wiek, w którym jesteś już poważny i zachowujesz się jak ci wszyscy ludzie, którzy patrzą na ciebie z góry dzisiaj. W cyrku wielu z nich wciąż nie miało rodzin, więc nie było to aż tak widoczne - nie zamierzał z nim zresztą na ten temat dyskutować, jeśli chciał, by zwracał się do niego per ty, nie zamierzał oponować. - Serio? Gdzie? - dopytał, bo na pierwszy rzut oka wyglądał na obdartusa z miasta - ale miał swój bagaż doświadczeń, może w przeszłości zajmował się czymś innym. Byłoby zabawnie, gdyby pracował w stajniach, z których mieli konie - ten świat nie był wcale tak duży, na jaki wyglądał na pierwszy rzut oka.
- Czasem - przytaknął. - Na razie razem ćwiczymy. Nie występuję w pierwszych składach z końmi - zdarzało mu się raczej kogoś zastąpić w tym temacie, niż dać solowy popis, byli lepsi od niego i lepsi od samego Skoczka - choć może o to drugie nie było wcale tak trudno. - Częściej pracuję z ludźmi - dodał, unosząc w górę kąciki ust, to, czego próbkę dał mu przed chwilą, nie było wcale jego najmocniejszą stroną. - Ale wydaje mi się, że Skoczek odczuwa głównie ulgę, kiedy zawracam głowę innym partnerom - dodał z konsternacją, spoglądając raz jeszcze na skubiącego trawę rumaka. - Nie ćwiczę z innymi aetonanami, to nie miałoby sensu. Trzeba dopasować środek równowagi do szerokości kłębu i rytmu chodu, a przecież każdy z nich jest inny - wyjaśnił, nie znał się tym aż tak dobrze - ale potrafił wskazać teoretyczne podstawy; wyglądałby może nawet profesjonalnie, gdyby w tym czasie nie krztusił się papierosem dymiącym na seledynowo - Nie chcesz już? - upewnił się, nieprzyzwyczajony chyba brać, kiedy dają - a może dostawać. - Dzięki - ale wyglądało na to, że papieros dał mu trochę frajdy - w końcu nigdy podobnego w rękach nie miał. Za drugim razem poszło mu nieco lepiej, dym zadrapał gardło, ale nie aż tak mocno, a gęsty kłęb dymu umknął z wiatrem, w sam raz by odprężyć go przed lawiną niewygodnych pytań, sprawiając, że szybko pożałował chlapnięcia poprzedniego zarzutu. Pewnie dało się do tego zatrudnić dodatkowego pracownika, ale dyrektor cyrku zwykł liczyć galeony chętniej niż szczęście swoich artystów. Marcel jednak nie miał zwyczaju uskarżać się szczególnie - kochał to miejsce i wiedział, że dyrektorowi powinien być przede wszystkim wdzięczny. Za wiele rzeczy. - To nie tak, po prostu... czasem pomagam. - I skąd niby miał wiedzieć, jak to wygląda zawsze? Dużego doświadczenia nie miał, był tylko tutaj - i to ledwie od paru lat. - Przecież nie mamy służby, która zrobi to za nas. Za kogo nas masz? - prychnął rozbawiony, strzepując z papierosa skrzący pył - zabawnie, nawet on mienił się pastelami. Nieco jakby mocniej. - Nigdy jeszcze zwierzęta nie dały rady oporządzić się same, więc chyba jednak ktoś musi przyjść to zrobić. A ja je nawet lubię - Nawet Skoczka, choć to trudna i zawiła relacja. - Jestem akrobatą, ale to już pewnie zauważyłeś. Występuję na wysokościach. Wiesz, liny, trapezy, koła, szarfy - Artystą i tancerzem, spektakle na wysokościach miewały iście liryczną oprawę. Różnie ich nazywano, podobało mu się słowo, z którego skorzystał Morgan. Dobry występ musiał mieć w sobie estetyczną artystyczną wrażliwość. - Nie widziałeś nas nigdy? - Jeśli znał lady Naehri, to w cyrku bywał. Ale nie byłby jedynym, który przychodziłby tutaj tylko dla niej, a Marcel niespecjalnie się temu dziwił. - A ty? Kim ty jesteś? - Człowiekiem znikąd, któremu właśnie opowiadał o swoim życiu - czas na odrobinę wzajemności. Zaśmiał się krótko, bo trudno było nie przyznać mu racji - rzeczywiście lepiej w ten sposób.
- Ollie jest w porządku - oświadczył, odbierając jego pytanie trochę tak, jak gdyby obawiał się jego tożsamości, o Olliem zawsze mówił ciepło. - To nasz słoń. Ostatnio ma gorszy humor, może być trochę chory - Magizoolog na razie załamywał ręce - oby to nie było nic poważnego. Przyjaźnili się. Nagły atak podenerwowania przerwały jego słowa - ej, spokojnie, cóż, jak być spokojnym, kiedy rodzinne miasto tonie we krwi? Bladość nie uciekła z jego twarzy zbyt szybko, a poważne spojrzenie nie odzyskało poprzedniej iskry. - Hm - zastanowił się na głos - Jeśli coś wyczarujesz, mógłbym jej to zanieść od ciebie. Będzie wiedziała od kogo to? - Wiedział o nim tyle, że miał na imię Morgan - imię jak imię, na tyle rzadkie, że istniała szansa, że więcej niż jednego nie znała. O nazwiska nie zwykł pytać, nie w czasach takie jak te. - Puszek, to kot, pewnego dnia ściągnął z kanapki szynkę naszemu nożownikowi - stary wkurzył się jak centaur klepnięty w tyłek i pobiegł za futrzakiem. Kocur schował się w namiocie lady, bo zawsze lubiła koty, a nożownik wbiegł za nim - i cisnął tym swoim nożem w kota. Tylko trafił węża, który wisiał wtedy na jej szyi - i pogryzł ją bardzo. Uzdrowiciele mówią, że miała szczęście, jad za wolno rozprzestrzeniał się po ciele, więc przeżyła - opowiedział tę przykrą historię, bo ofiar w niej było więcej niż jedna. Nożownika też mu szkoda było - dużo czasu ostatnio razem spędzali. Pokręcił głową. - Można tak powiedzieć, ale ja i lady Naehri nie jesteśmy spokrewnieni - właściwie z nikim tu nie był spokrewniony, ale o tym mu mówić nie wolno było. Od dłuższego czasu przedstawiał się jako syn tutejszego dyrektora, chroniąc swoje personalia - i swoją krew.
Przynajmniej możesz po nim chodzić, pomyślał gorzko w odpowiedzi na skargę o duszny mieście. - Jeśli nic cię tu nie trzyma, nie ma sensu tu nawet zostawać. Będzie tylko gorzej - odezwał się w sprawie miasta, szczerze. Londyn runął, już nie istniał. Istniało tylko pogorzelisko i spalona łysa ziemia. Sceneria wciąż pokazywała niezawalone budynki, ale to nie miało żadnego sensu. Wkrótce zrujnują wszystko. Ale ten temat był ponury - nie chciał go ciągnąć, kiedy Francis złapał linę, kiedy przeszli dalej, do działania wziął się od razu. Rzucił przed siebie niedopałek, przydeptując go butem - z żalem żegnając seledynową fajkę. Skoczek nie był wcale taki głupi, jakiego udawał, kiedy tylko dostrzegł go na horyzoncie poderwał się na nogach i pobiegł, chcąc przed nim umknąć - nie było to dla niego większą przeszkodą, pobiegł za nim, wskakując z ziemi w siodło dokladnie w momencie, w którym zwierzę rozłożyło skrzydła. Nie miał pod nogami strzemion, w woltyżerce tylko przeszkadzały, ale siodła trzymał się na tyle mocno, by podciągnąć się na nim w górę, wsiąść na konia okrakiem i chwycić się grzywy, by przetrwać turbulencję obrażonego Skoczka. Wciąż miał w ręku linę - i czas najwyższy zrobić z niej użytek - wyskoczył przed siodło, krzyżując nogi pod końską szyją, jak to wiele razy czynił na trapezach - a kiedyś i na miotle - by przekręcić sie na drugą stronę, zwisając głową w dół. Złapał się rękoma końskiego pyska - coż, na trapezach było o tyle prościej, że te przeważnie przynajmniej nie próbowały się go pozbyć umyślnie - ciągnąć ogłowie ku sobie, a gdy przciągął je na wygodną odległość, przerzucił przez nie sznur i, trochę pomagając sobie zebami, obwiązał go pod skoczkową brodą. Mniej więcej wtedy poczuł, jak trafia go zaklęcie wywołujące dziwną lekkość; znał działanie lento bardzo dobrze, ocaliło mu życie już niejeden raz; wpierw przeskoczył samymi rękami na naprężony już sznur, uwiązany do Skoczka, potem puścił nogi owinięte wokół końskiej szyi, a na końcu wywinął salto nad sznurem i powoli opadł w dół, rozkoszując się cudownym poczuciem nieważkości, tak jakby cała ta scena przed momentem była dla niego niczym. Nigdy nie miał problemu z lękiem wysokości, choć z brakiem tego lęku być może już tak.
Niczym to przesada - jego czoło zrosiło się potem.
- Świetnie ci poszło! - rzucił zadowolony, miękko opadając na ugięte kolana. - Dzięki za osłonę, wyglądało, jakbyś to już wcześniej robił - zapewne miał na myśli lento - Ciągnij, to się musi udać - zawołał, biegnąc w jego stronę, by pomóc mu chwycić za sznur i ściągnąć rumaka do parteru, dosłownie i w przenośni. - Zabieramy go teraz do stajni, to niedaleko stąd. Przed nami - Skinął głową na drogę, gdy koń znalazł się już przy ziemi, podchodząc bliżej niego, by przygładzić chrapy - i uciec dłonią, nim poczuje na niej ucisk końskich zębów.
- Czasem - przytaknął. - Na razie razem ćwiczymy. Nie występuję w pierwszych składach z końmi - zdarzało mu się raczej kogoś zastąpić w tym temacie, niż dać solowy popis, byli lepsi od niego i lepsi od samego Skoczka - choć może o to drugie nie było wcale tak trudno. - Częściej pracuję z ludźmi - dodał, unosząc w górę kąciki ust, to, czego próbkę dał mu przed chwilą, nie było wcale jego najmocniejszą stroną. - Ale wydaje mi się, że Skoczek odczuwa głównie ulgę, kiedy zawracam głowę innym partnerom - dodał z konsternacją, spoglądając raz jeszcze na skubiącego trawę rumaka. - Nie ćwiczę z innymi aetonanami, to nie miałoby sensu. Trzeba dopasować środek równowagi do szerokości kłębu i rytmu chodu, a przecież każdy z nich jest inny - wyjaśnił, nie znał się tym aż tak dobrze - ale potrafił wskazać teoretyczne podstawy; wyglądałby może nawet profesjonalnie, gdyby w tym czasie nie krztusił się papierosem dymiącym na seledynowo - Nie chcesz już? - upewnił się, nieprzyzwyczajony chyba brać, kiedy dają - a może dostawać. - Dzięki - ale wyglądało na to, że papieros dał mu trochę frajdy - w końcu nigdy podobnego w rękach nie miał. Za drugim razem poszło mu nieco lepiej, dym zadrapał gardło, ale nie aż tak mocno, a gęsty kłęb dymu umknął z wiatrem, w sam raz by odprężyć go przed lawiną niewygodnych pytań, sprawiając, że szybko pożałował chlapnięcia poprzedniego zarzutu. Pewnie dało się do tego zatrudnić dodatkowego pracownika, ale dyrektor cyrku zwykł liczyć galeony chętniej niż szczęście swoich artystów. Marcel jednak nie miał zwyczaju uskarżać się szczególnie - kochał to miejsce i wiedział, że dyrektorowi powinien być przede wszystkim wdzięczny. Za wiele rzeczy. - To nie tak, po prostu... czasem pomagam. - I skąd niby miał wiedzieć, jak to wygląda zawsze? Dużego doświadczenia nie miał, był tylko tutaj - i to ledwie od paru lat. - Przecież nie mamy służby, która zrobi to za nas. Za kogo nas masz? - prychnął rozbawiony, strzepując z papierosa skrzący pył - zabawnie, nawet on mienił się pastelami. Nieco jakby mocniej. - Nigdy jeszcze zwierzęta nie dały rady oporządzić się same, więc chyba jednak ktoś musi przyjść to zrobić. A ja je nawet lubię - Nawet Skoczka, choć to trudna i zawiła relacja. - Jestem akrobatą, ale to już pewnie zauważyłeś. Występuję na wysokościach. Wiesz, liny, trapezy, koła, szarfy - Artystą i tancerzem, spektakle na wysokościach miewały iście liryczną oprawę. Różnie ich nazywano, podobało mu się słowo, z którego skorzystał Morgan. Dobry występ musiał mieć w sobie estetyczną artystyczną wrażliwość. - Nie widziałeś nas nigdy? - Jeśli znał lady Naehri, to w cyrku bywał. Ale nie byłby jedynym, który przychodziłby tutaj tylko dla niej, a Marcel niespecjalnie się temu dziwił. - A ty? Kim ty jesteś? - Człowiekiem znikąd, któremu właśnie opowiadał o swoim życiu - czas na odrobinę wzajemności. Zaśmiał się krótko, bo trudno było nie przyznać mu racji - rzeczywiście lepiej w ten sposób.
- Ollie jest w porządku - oświadczył, odbierając jego pytanie trochę tak, jak gdyby obawiał się jego tożsamości, o Olliem zawsze mówił ciepło. - To nasz słoń. Ostatnio ma gorszy humor, może być trochę chory - Magizoolog na razie załamywał ręce - oby to nie było nic poważnego. Przyjaźnili się. Nagły atak podenerwowania przerwały jego słowa - ej, spokojnie, cóż, jak być spokojnym, kiedy rodzinne miasto tonie we krwi? Bladość nie uciekła z jego twarzy zbyt szybko, a poważne spojrzenie nie odzyskało poprzedniej iskry. - Hm - zastanowił się na głos - Jeśli coś wyczarujesz, mógłbym jej to zanieść od ciebie. Będzie wiedziała od kogo to? - Wiedział o nim tyle, że miał na imię Morgan - imię jak imię, na tyle rzadkie, że istniała szansa, że więcej niż jednego nie znała. O nazwiska nie zwykł pytać, nie w czasach takie jak te. - Puszek, to kot, pewnego dnia ściągnął z kanapki szynkę naszemu nożownikowi - stary wkurzył się jak centaur klepnięty w tyłek i pobiegł za futrzakiem. Kocur schował się w namiocie lady, bo zawsze lubiła koty, a nożownik wbiegł za nim - i cisnął tym swoim nożem w kota. Tylko trafił węża, który wisiał wtedy na jej szyi - i pogryzł ją bardzo. Uzdrowiciele mówią, że miała szczęście, jad za wolno rozprzestrzeniał się po ciele, więc przeżyła - opowiedział tę przykrą historię, bo ofiar w niej było więcej niż jedna. Nożownika też mu szkoda było - dużo czasu ostatnio razem spędzali. Pokręcił głową. - Można tak powiedzieć, ale ja i lady Naehri nie jesteśmy spokrewnieni - właściwie z nikim tu nie był spokrewniony, ale o tym mu mówić nie wolno było. Od dłuższego czasu przedstawiał się jako syn tutejszego dyrektora, chroniąc swoje personalia - i swoją krew.
Przynajmniej możesz po nim chodzić, pomyślał gorzko w odpowiedzi na skargę o duszny mieście. - Jeśli nic cię tu nie trzyma, nie ma sensu tu nawet zostawać. Będzie tylko gorzej - odezwał się w sprawie miasta, szczerze. Londyn runął, już nie istniał. Istniało tylko pogorzelisko i spalona łysa ziemia. Sceneria wciąż pokazywała niezawalone budynki, ale to nie miało żadnego sensu. Wkrótce zrujnują wszystko. Ale ten temat był ponury - nie chciał go ciągnąć, kiedy Francis złapał linę, kiedy przeszli dalej, do działania wziął się od razu. Rzucił przed siebie niedopałek, przydeptując go butem - z żalem żegnając seledynową fajkę. Skoczek nie był wcale taki głupi, jakiego udawał, kiedy tylko dostrzegł go na horyzoncie poderwał się na nogach i pobiegł, chcąc przed nim umknąć - nie było to dla niego większą przeszkodą, pobiegł za nim, wskakując z ziemi w siodło dokladnie w momencie, w którym zwierzę rozłożyło skrzydła. Nie miał pod nogami strzemion, w woltyżerce tylko przeszkadzały, ale siodła trzymał się na tyle mocno, by podciągnąć się na nim w górę, wsiąść na konia okrakiem i chwycić się grzywy, by przetrwać turbulencję obrażonego Skoczka. Wciąż miał w ręku linę - i czas najwyższy zrobić z niej użytek - wyskoczył przed siodło, krzyżując nogi pod końską szyją, jak to wiele razy czynił na trapezach - a kiedyś i na miotle - by przekręcić sie na drugą stronę, zwisając głową w dół. Złapał się rękoma końskiego pyska - coż, na trapezach było o tyle prościej, że te przeważnie przynajmniej nie próbowały się go pozbyć umyślnie - ciągnąć ogłowie ku sobie, a gdy przciągął je na wygodną odległość, przerzucił przez nie sznur i, trochę pomagając sobie zebami, obwiązał go pod skoczkową brodą. Mniej więcej wtedy poczuł, jak trafia go zaklęcie wywołujące dziwną lekkość; znał działanie lento bardzo dobrze, ocaliło mu życie już niejeden raz; wpierw przeskoczył samymi rękami na naprężony już sznur, uwiązany do Skoczka, potem puścił nogi owinięte wokół końskiej szyi, a na końcu wywinął salto nad sznurem i powoli opadł w dół, rozkoszując się cudownym poczuciem nieważkości, tak jakby cała ta scena przed momentem była dla niego niczym. Nigdy nie miał problemu z lękiem wysokości, choć z brakiem tego lęku być może już tak.
Niczym to przesada - jego czoło zrosiło się potem.
- Świetnie ci poszło! - rzucił zadowolony, miękko opadając na ugięte kolana. - Dzięki za osłonę, wyglądało, jakbyś to już wcześniej robił - zapewne miał na myśli lento - Ciągnij, to się musi udać - zawołał, biegnąc w jego stronę, by pomóc mu chwycić za sznur i ściągnąć rumaka do parteru, dosłownie i w przenośni. - Zabieramy go teraz do stajni, to niedaleko stąd. Przed nami - Skinął głową na drogę, gdy koń znalazł się już przy ziemi, podchodząc bliżej niego, by przygładzić chrapy - i uciec dłonią, nim poczuje na niej ucisk końskich zębów.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Kreda? Taka zwykła? Taka, którą się czaruje, żeby na szarych chodnikowych płytach kręciły się kolorowe mazaje ku uciesze dzieci? Mocno do tyłu jestem z zastosowaniem zwykłych przedmiotów, lecz naturalnie, czaję ideę. Użytkowanie przedmiotów niezgodnie z ich przeznaczeniem powala przecież na odkrycie wielu zaskakujących funkcji - albo przekonanie się, że coś do czegoś absolutnie się nie nadaje. Kiwam głową, a dłonie ubrudzone białym pyłem wycieram o spodnie i tak już są brudne - to było pytanie retoryczne - burczę pod nosem, choć wzrokiem nie ciskam piorunów, ani nawet najmniejszego gradobicia. Ale serio, tak staro? To zmarszczki, czy tylko niechlujny wygląd? To chyba najwyższy czas zawołać o dziewiczą krew: zderzenie z typem, który mimo społecznej równości nazywa mnie panem, cóż... Nie, no, zgrywam się, parę lat wstecz to się czułem staro, teraz mi dobrze, w tej skórze i z siwiejącymi skroniami. Dla równowagi jaram faje dla młodzieży i mówię, jak oni, czasami nawet tak myślę.
-Nasi sąsiedzi mieli stajnię, więc pracowałem tam, żeby moja siostra mogła jeździć. Inaczej nie byłoby nas na to stać. Nie za wiele mnie tam nauczyli w kwestii pielęgnacji - kącik moich ust lekko się unosi, jasno sugerując, do czego wykorzystywali mnie nieistniejący sąsiedzi - ale coś tam potrafię, w siodle też się jako-tako trzymam - kontynuuję swą opowiastkę, w których - tych z przeszłości - kreuję się na kogoś, kim chciałbym być. Dziś wyobrażam sobie, że gdyby faktycznie było nam ciężko, to właśnie tak bym postępował. Dbał, żeby Evandrze niczego nie brakowało, nawet, jakbym sam musiał urabiać się po łokcie i spać po sześć godzin. Fizyczna niewyróbka, ale wierzę, że bym ogarnął. Może nie od razu: gdyby teraz przyszło mi spaść z lakowania listów własną pieczęcią do zaklejania kopert na ślinę, miałbym wszelkie prawo do zagubienia, ale... ludzie tak żyją. I to jest normalne.
-Długo już robisz... to? - dopytuję, bo stanie na rękach na końskim siodle, ba, na poruszającym się, a do tego narowistym rumaku to jakiś kolejny poziom abstrakcji. W jego wykonaniu - kiedy już odkryłem, że nie jest wcale zdziwaczałą hybrydą - wyglądało to lekko, naturalnie. Za sugestię, że to proste, pewnie dostałbym w zęby, bez zaskoczenia. Widzom te popisy takie mają się zdawać, a ile cyrkowcy wkładają w to pracy, wiedzą już tylko oni sami. I ich ciała, poobcierane od szorstkich lin, posiniaczone od upadków i obolałe od wysiłku - pewnie się tylko droczy. Niektóre konie są bardziej ludzkie niż ludzie - mówię, też odwracając się do Skoczka, który pod ostrzałem naszych spojrzeń, ostentacyjnie odwrócił się do nas tyłem - ale z niego przyjemniaczek - komentuję, unosząc brew - to znaczy, że woltyżerkę uprawiasz tylko ze Skoczkiem? - dziwię się, jasne, że każdy koń porusza się trochę inaczej, szarpie bardziej lub mniej, stawia kroki płytsze lub głębsze, lecz nie sądziłem, że ma to aż takie znaczenie.
-Jasne, bierz, na zdrowie - odpowiadam, w kieszeni mam ledwie napoczętą paczkę tych cudowności, ale proponowanie, by i ją też wziął to zdecydowanie niedobry pomysł. Ludzie tacy, jak Morgan, niechętnie rozdają, ale dzielą się z przyjemnością, muszę jeszcze nad tym popracować. Przypadkiem dostrzegam plamę na swym swetrze i po krytycznym rozpoznaniu śladów oraz winowajcy, ściągam go przez głowę. Tak lepiej, nie rażę brudnym odzieniem, a jest przecież dość ciepło.
-Och, przepraszam - reflektuję się. Zasada coś za coś nie działa wszędzie, to kalka z wyższych sfer. Niby na statku było podobnie, ale pływałem za krótko, by doświadczyć dwustronnej wymiany. Zazwyczaj: ja pomagałem, licząc się z tym, że i tak otrzymałbym takie polecenie. Różnica taka, że on faktycznie czuje ten obowiązek, a ja, wyrywałem się tak tylko dlatego, by przestać być tam obcym - to kogo jeszcze masz pod opieką? - dociekam, szczerze zainteresowany, wpadając tu od przypadku do przypadku nie dotarłem na wszystkie pokazy - pewnie dlatego też nie rozpoznaję Marcelego jako podniebnego wariata - - ja mam kota, paskudę, znalazłem go na podwórku ze Wilkiem Morskim - chyba się chwalę - wtedy był pocieszny, a teraz łasi się tylko, jak chce coś do żarcia i właściwie nie ma z niego większego pożytku - wylewam żale na Lorda, który ostatnio jest wiecznie obrażony. Odbudowaliśmy relację na krótką chwilę po tym, jak raz go wziąłem ze sobą do pracy i został wypieszczony na wszystkie strony przez moje dziewczyny, a trzy dni później znów na mnie prychał. Niewdzięcznik.
-Ej, a powiedz... Ty te wszystkie akrobacje wykonujesz bez zabezpieczeń? Przecież to jest kurewsko wysoko - prawie się zapowietrzam, bo właśnie wychodzą tu na jaw cyrkowe sekrety. Może je zdradzać? Nie może? - jak coś, przysięgam, ani pary z ust - zarzekam solennie, ale nawet jeśli Marceli ma pod sobą pięćdziesiąt niewidzialnych materacy ułożonych jeden na drugim, to i tak, no, czapka z głowy. I to są przydatne umiejętności, a nie jakaś tam kaligrafia. Komu ja niby zaimponuję, że umiem napisać literę H tak, jakby właśnie wyjechała spod prasy drukarskiej?
-Chyba nie miałem okazji, byłem tu tylko kilka razy - bąkam, jakbym chciał się usprawiedliwić - występujesz jeszcze w tym tygodniu? - dodaję zaraz, może się urwę z roboty i skoczę, żeby pooglądać nowego znajomka i zapowietrzyć się z zazdrości - ja? nikim szczególnym - odpowiadam wymijająco, doskonalę zdając sobie przy tym sprawę, że to stanowczo za mało - służyłem trochę na statkach, ale lepiej pływam, niż żegluję - dzielę się z Marcelim akurat prawdziwym myślnikiem ze swego życiorysu - poza tym łapię różne dorywcze fuchy w porcie. Ciężko mi gdziekolwiek zagrzać miejsce na dłużej, rozumiesz, szybko się nudzę. Pracowałem też w Parszywym, obecnie rozglądam się za czymś trwalszym. To trudne, jak się umie sporo rzeczy, ale niczego porządnie - kwituję podsumowanie swojej sylwetki cierpkim autoironicznym żartem. Biznesowa żyłka jeszcze mi nie pękła, ale bez ojcowskiego, czy właściwie: rodzinnego kapitału, to bym mógł co najwyżej pomarzyć o robieniu interesów.
-Na nim też jeździsz? - pytam, bo dzwoni dzwonek niegdysiejszych lekcji historii. Hannibal, blablablabla Rzym blablablabla słonie. Nie do końca potrafię zrekonstruować te wspomnienie, więc zwyczajnie ekscytuję się zwierzęciem rozmiarów domu - wiecie, co mu dolega? - autentycznie przejmuję się losem słonia, chociaż na oczy go nie widziałem - liczę, że prędko się to zmieni - mógłbym ci pomóc z tym karmieniem? - kurwa, może to w cyrku powinienem się zatrudnić, skoro tak się wyrywam i tak robotny jestem. No ale, c'mon, to przecież SŁOŃ. Na słowa Marcelego za to szczerzę się serdecznie - no co ty, pewnie takich jak ja amantów to ona ma na pęczki - prycham, no i wtedy przedstawiłem się jej jako lord, co było błędem. Z drugiej strony, inaczej pewnie nie wpuściliby mnie za kulisy, a łysy jak kolano ochroniarz czułby zobowiązanie, do spuszczeniu nam łomotu - a ty? Też musisz mieć sporo fanek - stwierdzam, skoro lata pod sklepieniem namiotu i nawet teraz, gdy ma na sobie przybrudzony podkoszulek i byle jakie spodnie, a nie cyrkowy trykot, jak na dłoni widać wszystkie jego mięśnie. Niezbyt rozbudowane, za to jakby ściągnięte, ściśnięte. W Wenus wiele by oddali za tą buźkę tylko dla siebie.
-Ojej - reaguję na jego historię, mocno marszcząc brwi - za szynkę chciał załatwić kociaka? - no nie wierzę, ludzie to potwory - a co z wężem? - nie, żeby akurat gad mnie jakoś specjalnie obchodził, ale skoro to pupil lady Naehri... - i kiedy ona dojdzie do siebie? Cierpi? - liczę na zaprzeczenie. Jaką tu mają opiekę medyczną? Korzystają z własnych umiejętności i bandaży wielokrotnego użytku pranych w rzece, czy ściągają kogoś z Munga? W obecnych czasach: wątpliwe.
-Rozumiem, tak czy siak, rodzinny biznes, hm? - nawet, jeśli do tej rodziny członków wybrałeś sobie sam. Tym lepiej, takie więzy są silniejsze. Kiwam głową, bo chłopak ma rację - co do Londynu. Gorzej, że spierdolić nie mogę, czy raczej, wiązałoby się to ze stoczeniem się na samo dno egoizmu, a taki nie chcę być. Żaden z nas jednak nie ciągnie tego dalej, seledynowy dym niknie, a Marceli bierze się do rzeczy. Chyżo, nie sądzę, by się popisywał, no, może trochę, ale z przyjemnością patrzę na podniebną walkę, bo Skoczek ewidentnie nie zamierza ulec swemu jeźdźcowi. Raz i drugi czuję na plecach dreszcz, kiedy chłopakowi już tylko kilka cali brakuje, by zsunąć się z końskiego grzbietu - na szczęście me zaklęcie zdaje się działać, a i młodzian spisuje się naprawdę dzielnie. Pewnie traktuje to jak niezłe ćwiczenie, może też wyzwanie - a ja, dopiero wezwany po imieniu, ogarniam, że spektakl się skończył i wspólnie damy radę sprowadzić Skoczka na ziemię. Zapieram się i ciągnę za linę, rumak jest jednak krewki i uparty - ty jesteś pewny, że to nie jakiś wyrośnięty osioł? - wołam do Marcelego, bo charakterek to zwierzę ma - to raczej szczęście - wzruszam ramionami, w magii to ja nie radzę sobie za dobrze - a to salto, jak się nie przewracasz to serio wygląda kozacko - chwalę go, oczywiście nie szczędząc drobnej uszczypliwości - no dobra, dalej Skoczek. Mam dla ciebie pyszną kostkę cukru, o ile nie jesteś na diecie - zachęcam konia, który aż zastrzygł uszami, najwyraźniej całkowicie przekonany - patrz go, jaki sprzedawczyk - prycham, bo wcale nie trzeba już go za sobą ciągnąć. Bez przeszkód eskortujemy rumaka do stajni, gdzie rzeczywiście asystuję Marcelemu przy doprowadzeniu go do porządku. Do sucha ocieram Skoczka z potu, co przyjmuje z wyraźną wdzięcznością - teraz do Olliego? - pytam, znowu częstując go fajką, już samodzielną - to daleko? Możemy podlecieć - proponuję, bo skoro on zapewnił mi pewne doznania, też chcę się odwdzięczyć. Chociaż, latające dywany dla kogoś takiego jak Marceli to pewnie żadna gratka.
-Nasi sąsiedzi mieli stajnię, więc pracowałem tam, żeby moja siostra mogła jeździć. Inaczej nie byłoby nas na to stać. Nie za wiele mnie tam nauczyli w kwestii pielęgnacji - kącik moich ust lekko się unosi, jasno sugerując, do czego wykorzystywali mnie nieistniejący sąsiedzi - ale coś tam potrafię, w siodle też się jako-tako trzymam - kontynuuję swą opowiastkę, w których - tych z przeszłości - kreuję się na kogoś, kim chciałbym być. Dziś wyobrażam sobie, że gdyby faktycznie było nam ciężko, to właśnie tak bym postępował. Dbał, żeby Evandrze niczego nie brakowało, nawet, jakbym sam musiał urabiać się po łokcie i spać po sześć godzin. Fizyczna niewyróbka, ale wierzę, że bym ogarnął. Może nie od razu: gdyby teraz przyszło mi spaść z lakowania listów własną pieczęcią do zaklejania kopert na ślinę, miałbym wszelkie prawo do zagubienia, ale... ludzie tak żyją. I to jest normalne.
-Długo już robisz... to? - dopytuję, bo stanie na rękach na końskim siodle, ba, na poruszającym się, a do tego narowistym rumaku to jakiś kolejny poziom abstrakcji. W jego wykonaniu - kiedy już odkryłem, że nie jest wcale zdziwaczałą hybrydą - wyglądało to lekko, naturalnie. Za sugestię, że to proste, pewnie dostałbym w zęby, bez zaskoczenia. Widzom te popisy takie mają się zdawać, a ile cyrkowcy wkładają w to pracy, wiedzą już tylko oni sami. I ich ciała, poobcierane od szorstkich lin, posiniaczone od upadków i obolałe od wysiłku - pewnie się tylko droczy. Niektóre konie są bardziej ludzkie niż ludzie - mówię, też odwracając się do Skoczka, który pod ostrzałem naszych spojrzeń, ostentacyjnie odwrócił się do nas tyłem - ale z niego przyjemniaczek - komentuję, unosząc brew - to znaczy, że woltyżerkę uprawiasz tylko ze Skoczkiem? - dziwię się, jasne, że każdy koń porusza się trochę inaczej, szarpie bardziej lub mniej, stawia kroki płytsze lub głębsze, lecz nie sądziłem, że ma to aż takie znaczenie.
-Jasne, bierz, na zdrowie - odpowiadam, w kieszeni mam ledwie napoczętą paczkę tych cudowności, ale proponowanie, by i ją też wziął to zdecydowanie niedobry pomysł. Ludzie tacy, jak Morgan, niechętnie rozdają, ale dzielą się z przyjemnością, muszę jeszcze nad tym popracować. Przypadkiem dostrzegam plamę na swym swetrze i po krytycznym rozpoznaniu śladów oraz winowajcy, ściągam go przez głowę. Tak lepiej, nie rażę brudnym odzieniem, a jest przecież dość ciepło.
-Och, przepraszam - reflektuję się. Zasada coś za coś nie działa wszędzie, to kalka z wyższych sfer. Niby na statku było podobnie, ale pływałem za krótko, by doświadczyć dwustronnej wymiany. Zazwyczaj: ja pomagałem, licząc się z tym, że i tak otrzymałbym takie polecenie. Różnica taka, że on faktycznie czuje ten obowiązek, a ja, wyrywałem się tak tylko dlatego, by przestać być tam obcym - to kogo jeszcze masz pod opieką? - dociekam, szczerze zainteresowany, wpadając tu od przypadku do przypadku nie dotarłem na wszystkie pokazy - pewnie dlatego też nie rozpoznaję Marcelego jako podniebnego wariata - - ja mam kota, paskudę, znalazłem go na podwórku ze Wilkiem Morskim - chyba się chwalę - wtedy był pocieszny, a teraz łasi się tylko, jak chce coś do żarcia i właściwie nie ma z niego większego pożytku - wylewam żale na Lorda, który ostatnio jest wiecznie obrażony. Odbudowaliśmy relację na krótką chwilę po tym, jak raz go wziąłem ze sobą do pracy i został wypieszczony na wszystkie strony przez moje dziewczyny, a trzy dni później znów na mnie prychał. Niewdzięcznik.
-Ej, a powiedz... Ty te wszystkie akrobacje wykonujesz bez zabezpieczeń? Przecież to jest kurewsko wysoko - prawie się zapowietrzam, bo właśnie wychodzą tu na jaw cyrkowe sekrety. Może je zdradzać? Nie może? - jak coś, przysięgam, ani pary z ust - zarzekam solennie, ale nawet jeśli Marceli ma pod sobą pięćdziesiąt niewidzialnych materacy ułożonych jeden na drugim, to i tak, no, czapka z głowy. I to są przydatne umiejętności, a nie jakaś tam kaligrafia. Komu ja niby zaimponuję, że umiem napisać literę H tak, jakby właśnie wyjechała spod prasy drukarskiej?
-Chyba nie miałem okazji, byłem tu tylko kilka razy - bąkam, jakbym chciał się usprawiedliwić - występujesz jeszcze w tym tygodniu? - dodaję zaraz, może się urwę z roboty i skoczę, żeby pooglądać nowego znajomka i zapowietrzyć się z zazdrości - ja? nikim szczególnym - odpowiadam wymijająco, doskonalę zdając sobie przy tym sprawę, że to stanowczo za mało - służyłem trochę na statkach, ale lepiej pływam, niż żegluję - dzielę się z Marcelim akurat prawdziwym myślnikiem ze swego życiorysu - poza tym łapię różne dorywcze fuchy w porcie. Ciężko mi gdziekolwiek zagrzać miejsce na dłużej, rozumiesz, szybko się nudzę. Pracowałem też w Parszywym, obecnie rozglądam się za czymś trwalszym. To trudne, jak się umie sporo rzeczy, ale niczego porządnie - kwituję podsumowanie swojej sylwetki cierpkim autoironicznym żartem. Biznesowa żyłka jeszcze mi nie pękła, ale bez ojcowskiego, czy właściwie: rodzinnego kapitału, to bym mógł co najwyżej pomarzyć o robieniu interesów.
-Na nim też jeździsz? - pytam, bo dzwoni dzwonek niegdysiejszych lekcji historii. Hannibal, blablablabla Rzym blablablabla słonie. Nie do końca potrafię zrekonstruować te wspomnienie, więc zwyczajnie ekscytuję się zwierzęciem rozmiarów domu - wiecie, co mu dolega? - autentycznie przejmuję się losem słonia, chociaż na oczy go nie widziałem - liczę, że prędko się to zmieni - mógłbym ci pomóc z tym karmieniem? - kurwa, może to w cyrku powinienem się zatrudnić, skoro tak się wyrywam i tak robotny jestem. No ale, c'mon, to przecież SŁOŃ. Na słowa Marcelego za to szczerzę się serdecznie - no co ty, pewnie takich jak ja amantów to ona ma na pęczki - prycham, no i wtedy przedstawiłem się jej jako lord, co było błędem. Z drugiej strony, inaczej pewnie nie wpuściliby mnie za kulisy, a łysy jak kolano ochroniarz czułby zobowiązanie, do spuszczeniu nam łomotu - a ty? Też musisz mieć sporo fanek - stwierdzam, skoro lata pod sklepieniem namiotu i nawet teraz, gdy ma na sobie przybrudzony podkoszulek i byle jakie spodnie, a nie cyrkowy trykot, jak na dłoni widać wszystkie jego mięśnie. Niezbyt rozbudowane, za to jakby ściągnięte, ściśnięte. W Wenus wiele by oddali za tą buźkę tylko dla siebie.
-Ojej - reaguję na jego historię, mocno marszcząc brwi - za szynkę chciał załatwić kociaka? - no nie wierzę, ludzie to potwory - a co z wężem? - nie, żeby akurat gad mnie jakoś specjalnie obchodził, ale skoro to pupil lady Naehri... - i kiedy ona dojdzie do siebie? Cierpi? - liczę na zaprzeczenie. Jaką tu mają opiekę medyczną? Korzystają z własnych umiejętności i bandaży wielokrotnego użytku pranych w rzece, czy ściągają kogoś z Munga? W obecnych czasach: wątpliwe.
-Rozumiem, tak czy siak, rodzinny biznes, hm? - nawet, jeśli do tej rodziny członków wybrałeś sobie sam. Tym lepiej, takie więzy są silniejsze. Kiwam głową, bo chłopak ma rację - co do Londynu. Gorzej, że spierdolić nie mogę, czy raczej, wiązałoby się to ze stoczeniem się na samo dno egoizmu, a taki nie chcę być. Żaden z nas jednak nie ciągnie tego dalej, seledynowy dym niknie, a Marceli bierze się do rzeczy. Chyżo, nie sądzę, by się popisywał, no, może trochę, ale z przyjemnością patrzę na podniebną walkę, bo Skoczek ewidentnie nie zamierza ulec swemu jeźdźcowi. Raz i drugi czuję na plecach dreszcz, kiedy chłopakowi już tylko kilka cali brakuje, by zsunąć się z końskiego grzbietu - na szczęście me zaklęcie zdaje się działać, a i młodzian spisuje się naprawdę dzielnie. Pewnie traktuje to jak niezłe ćwiczenie, może też wyzwanie - a ja, dopiero wezwany po imieniu, ogarniam, że spektakl się skończył i wspólnie damy radę sprowadzić Skoczka na ziemię. Zapieram się i ciągnę za linę, rumak jest jednak krewki i uparty - ty jesteś pewny, że to nie jakiś wyrośnięty osioł? - wołam do Marcelego, bo charakterek to zwierzę ma - to raczej szczęście - wzruszam ramionami, w magii to ja nie radzę sobie za dobrze - a to salto, jak się nie przewracasz to serio wygląda kozacko - chwalę go, oczywiście nie szczędząc drobnej uszczypliwości - no dobra, dalej Skoczek. Mam dla ciebie pyszną kostkę cukru, o ile nie jesteś na diecie - zachęcam konia, który aż zastrzygł uszami, najwyraźniej całkowicie przekonany - patrz go, jaki sprzedawczyk - prycham, bo wcale nie trzeba już go za sobą ciągnąć. Bez przeszkód eskortujemy rumaka do stajni, gdzie rzeczywiście asystuję Marcelemu przy doprowadzeniu go do porządku. Do sucha ocieram Skoczka z potu, co przyjmuje z wyraźną wdzięcznością - teraz do Olliego? - pytam, znowu częstując go fajką, już samodzielną - to daleko? Możemy podlecieć - proponuję, bo skoro on zapewnił mi pewne doznania, też chcę się odwdzięczyć. Chociaż, latające dywany dla kogoś takiego jak Marceli to pewnie żadna gratka.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
- Jasne - odpowiedział, kiedy wędrowali już w kierunku stajni; pytanie retoryczne, czy nie, chyba trafił, bo Morgan niczego nie sprostował. Nie drążył, jego kompan nie był w tym temacie rozmowny. W milczeniu wysłuchał ckliwą historię jego dzieciństwa, zastanawiając się, czy sam byłby zdolny do takiego poświęcenia - nigdy nie miał siostry, zawsze był sam. - Miała talent? - zapytał, sądząc, że dla czystej rozrywki by tego nie robił - wtedy przecież priorytety nastawiały się na przetrwanie, trzeba było zarobić pieniądze na podstawowe potrzeby, ale wiedział o tym tylko każdy, kto biedę znał naprawdę, nie z opowieści. Nie miał powodów, by zwątpić w opowieści Francisa, z góry zakładając jego szczerość.
- Profesjonalnie - od ponad czterech lat - zdradził, nie było to wcale długo, ale kiedy wciąż miało się lat naście, taki staż robił wrażenie. Hogwartu nie skończył, wywinął się od niego w trakcie, kiedy mógł już to zrobić zgodnie z zasadami. Nieszczególnie miał kiedykolwiek pęd do nauki. Ćwiczył znacznie dłużej, cały Hogwart go znał z tych akrobacji - choć wtedy dobrze się bawił na grzbiecie miotły, nie konia. - Na aetonanach dużo krócej, ale niezbędne poczucie równowagi wypracowałem sobie wcześniej. Chodzenie na linie bardzo w tym pomaga - dodał jako ciekawostkę. Jego usta uniosły się lekko w uśmiechu, kiedy Morgan wspomniał o człowieczeństwie zwierząt, w zasadzie odruchowo z rozczuleniem sięgając dłońmi chrapów Skoczka, by przygładzić je delikatnie i zdążyć cofnąć dłoń, zanim aetonan spróbował go ugryźć. - To akurat nic odkrywczego - mruknął, zwykle był z takimi osądami ostrożny, ale Morgan wzbudzał zaufanie, tak otwartością, jak prezencją i swojskością - brakowało mu doświadczenia, by znaleźć w tym ukryty fortel. - Ludzkie odruchy coraz trudniej znaleźć dziś u ludzi - stwierdził ponuro, sądząc, że nie musi tego wyjaśniać ani rozwijać, Londyn płonął: brutalną i straszną wojną. Tacy jak on i Morgan cierpieli na tym najbardziej. Skinął głową, w jeździectwie miał stałego partnera. - Chodzi też o zaufanie. Na górze, z ludźmi, jest to samo. W pewien sposób powierzasz komuś swoje życie - Mógł kogoś ot tak wypuścić z rąk i patrzeć, jak rozbija się o podłoże Areny. Ktoś inny - tak samo mógł wypuścić jego. Istniała szansa, że ktoś zdoła ich osłonić przed wypadkiem. I istniała też szansa, że nie zdoła. - Dobrze jest robić to z kimś, kogo znasz i rozumiesz. Komu jesteś w stanie uwierzyć - I wierzy tobie, bo inaczej nie odnajdzie w ruchach niezbędnej swobody. Okiełznanie swojego lęku było absolutną podstawą. - To nie działa w ten sposób, zwierzęta nie są pod moją opieką. Mamy od tego ludzi, którzy znają się na tym lepiej - ja je potrafię tylko oporządzić wiem, gdzie leży ich żywność. Ale kiedy potrzeba dodatkowych rąk do pracy, zwykle tu jestem - Przygładził zmierzwione futro na szyi Skoczka. - Może za wyjątkiem tego gościa - Skinął na niego głową. - Ale o tym już mówiłem - partnera trzeba poznać. - Niezależnie od tego, czy był człowiekiem, czy zwierzęciem. Poczuł sympatię do Morgana, bo zdawał się to rozumieć. - Oprócz aetonanów i słonia mamy parę dzikich kotów, małp, czupakabry i oczywiście węże lady Naehri, ale do tych ostatnich nie pozwala zbliżać się postronnym. Jest do nich bardzo przywiązana. Od niedawna mieszka z nami młody zouwu, ale jeszcze jakiś czas nie będzie gotów do występów. - Nie są to żadne sekrety cyrkowe, takich by nie zdradzał, historie krążyły również wśród gości, a zawartość zagród zdradzały rozpiski pokazów. Roześmiał się krótko na równie krótka kocią historię, z kotami już tak było, mało kiedy bywały przydatne i mało kiedy odwdzięczały się za cokolwiek, co dostały. - Koty mają w sobie coś z bogaczy, zawsze im się wydaje, że wszystko po prostu im się należy - pozwolił sobie zauważyć, wciąż z rozbawieniem.
- Oczywiście, że bez - odpowiedział właściwie od razu, nie przepadał za kłamstwem, cyrk też nie, miał dawać wrażenie, owszem, podparte popisami wykraczającymi daleko ponad ludzkie. I takimi właśnie były. - Inaczej byłoby nudno - Tak dla widowni, jak dla niego, potrzebował tej adrenaliny - dodawała mu motywacji. - Kiedy przekroczysz pewną wysokość, ustawienie jej wyżej nie robi już żadnego znaczenia - zdradził, nie był to sekret cyrku, raczej ciekawostka niezbyt rozpowszechniona. - Ciało spada tak samo szybko. Kiedy jesteś dobry, dasz sobie radę. Wypadki się zdarzają, ale rzadko - pomyślał o matce Delilah. Wciąż dochodziła do siebie - miał nadzieję, że przeżyje. - Zwykle na dole ktoś nas asekuruje - dodał, choć rzucenie lento w porę wymagało pewnego refleksu. I nie zawsze się udawało, jak w jej przypadku. - Pojutrze - dodał, występował zawsze pod koniec tygodnia - ale czasem w trakcie miał jeszcze mniejsze występy. - Wpadnij - zaprosił go, bo miał wrażenie, że trochę go to zainteresowało.
Zdawało mu się, że te dorywcze fuchy nie oznaczają za bardzo ni wykidajły w Parszywym ni żeglarza, a włóczykija, któremu rzeczywiście trudno bylo zagrzać jedno miejsce - dotykał jego dłoni, brudnych co prawda, ale wciąż zbyt delikatnych, by wziąć na poważnie te marynarskie zapędy. Może był bardzo młody, ale też młodo musiał dorosnąć, mieszkał w porcie od piętnastego roku życia.
- Chyba dawno? - zagaił - Nie widziałem cię tam nigdy - A może za rzadko bywał, może nie znal wszystkich z obsługi - trzymał się raczej z dala od kłopotów. - Też nie lubię monotonni - wyznał. Poniekąd go rozumiał, wyglądało na to, że oboje szybko się nudzili - coś też wiedział o tym, że wtedy trudno odnaleźć swoją drogę. - Ale w cyrku zawsze jest ciekawie. Jeśli szukasz roboty, może p... mój ojciec zgarnie kogoś do sprzątania - rzucił, w ostatniej chwili powstrzymując się przed hasłem pana Carringtona, odtąd był jego synem i musiał to zapamiętać. Morgan, choć rysował swoją sylwetkę raczej jako człowieka niezbyt robotnego, do roboty się tutaj palił.
- Co...? Nie! Ollie jest wrażliwy, daje po sobie chodzić tylko Tanyi. To rosjanka, lekka jak piórko, powinieneś kiedyś zobaczyć ich duet. Więź, jaką ze sobą mają, jest niesamowita - snuł dalej, autentycznie urzeczony tą parą. - Chyba przeżył ostatnie wydarzenia i od tamtej pory jest przybity. Zwierzęta też czują - wyjaśnił, nie wdając się w szczegóły. Tamiza płynęła krwią, krzyki było słychać też tutaj. A Ollie naprawdę był wrażliwy, podobnie słonie tak mają. Wzruszył lekko ramieniem. - Pewnie - zgodził się, bo we dwójkę szybciej pójdzie - a on chciał się wyrwać wieczorem, dawno tego nie robił. Skinął głową, nie widział sensu go okłamywać - u lady Naehri rzeczywiście leżał więcej niż jeden bukiet kwiatów. Kilka jej przyniósł - w roli posłańca, obcych do niej nie wpuszczano - i każdy zdawał się jej poprawiać nieco nastrój. Pierwsze zresztą dostała od niego. - Samotność jej na pewno nie grozi - przyznał wymijająco. Zaraz znów się zaśmiał, trochę z absurdu, a trochę z zawstydzenia. Nie miał wielu fanek, jego kariera nabierała pędu, ale dziewczyny przychodziły tu dla bardziej doświadczonych - i częściej chyba do siłaczy. - Chyba muszę jeszcze trochę poćwiczyć - stwierdził w końcu w zakłopotaniu, nie znając Morgana na tyle, by obrócić te słowa w żart inaczej.
- Droczył się tylko, przecież nie zabiłby go naprawdę - Nóż tu, nóż tam, zwykle miał lepszego cela, może przybiłby mu futro do ściany i trochę postraszył, ale coś poszło nie tak. - Wąż się szybko zregenerował, ostrze tylko go trochę nacięło. Bardziej go nastraszył niż zranił, no ale przez to lady Naehri nie mogła wstać z łóżka. Było ciężko, zwłaszcza na początku, ale powoli wracają jej siły. Jeśli będziesz chciał jej podarować te kwiaty, na pewno się ucieszy - Lubiła uwagę. I lubiła uwielbienie, które wzbudzała.
- Rodzina jest ważna, a tutaj każdy może ją znaleźć. Sporo tu samotników, którzy zawsze czuli się inni. - Przemknął wzrokiem po jego twarzy, on też wyglądał na samotnego. Inaczej nie włóczyłby się tutaj sam, nie w tym wieku, nie o tej porze. - Twoja siostra, wyszła za mąż? - zagadnął, bo wydawało się to naturalną koleją rzeczy. Miał nadzieję, że tak i że dlatego nie było jej obok niego. Dziś czasy były niepewne, zniknięcie często oznaczało śmierć.
- Pewności nigdy nie masz, mógł mieć obcięte uszy - przytaknął, choć szansa wydawała się niewielka, gabarytami jednak sięgał bardziej konia. Francis dość szybko zapanował nad Skoczkiem, przekupstwem, co prawda, którego popełniać nie powinien - ponoć to niezbyt wychowawcze - ale po ćwiczeniach był wystarczająco zmęczony, by odpuścić sobie chociaż przepychanki z twardogłowym ogierem. Wprowadzony do stajni musiał zostać oporządzony, zdjęte siodło przeniósł na właściwe miejsce, z pomocą Francisa - o ileż szybciej poszło - wpierw wytarli go z potu, potem pozbawili ogłowia, trochę wyszczotkowali z błota i puścili na padok, gdzie znowu się w nim wytarzał. Poczęstował się drugą fajką, zaciągając się już przed zagrodami. Za drugim razem już się tak nie krztusił.
- To po drugiej stronie, możemy obejść te budynki, ale jeśli podlecimy, będzie szybciej. Masz przy sobie miotłę? - Nie wyglądał, ale przecież mógł ją mieć magicznie pomniejszoną gdzieś przy sobie. Przy Olliem wciąż czekało ich trochę pracy.
spostrzegawczość na ręce franka
- Profesjonalnie - od ponad czterech lat - zdradził, nie było to wcale długo, ale kiedy wciąż miało się lat naście, taki staż robił wrażenie. Hogwartu nie skończył, wywinął się od niego w trakcie, kiedy mógł już to zrobić zgodnie z zasadami. Nieszczególnie miał kiedykolwiek pęd do nauki. Ćwiczył znacznie dłużej, cały Hogwart go znał z tych akrobacji - choć wtedy dobrze się bawił na grzbiecie miotły, nie konia. - Na aetonanach dużo krócej, ale niezbędne poczucie równowagi wypracowałem sobie wcześniej. Chodzenie na linie bardzo w tym pomaga - dodał jako ciekawostkę. Jego usta uniosły się lekko w uśmiechu, kiedy Morgan wspomniał o człowieczeństwie zwierząt, w zasadzie odruchowo z rozczuleniem sięgając dłońmi chrapów Skoczka, by przygładzić je delikatnie i zdążyć cofnąć dłoń, zanim aetonan spróbował go ugryźć. - To akurat nic odkrywczego - mruknął, zwykle był z takimi osądami ostrożny, ale Morgan wzbudzał zaufanie, tak otwartością, jak prezencją i swojskością - brakowało mu doświadczenia, by znaleźć w tym ukryty fortel. - Ludzkie odruchy coraz trudniej znaleźć dziś u ludzi - stwierdził ponuro, sądząc, że nie musi tego wyjaśniać ani rozwijać, Londyn płonął: brutalną i straszną wojną. Tacy jak on i Morgan cierpieli na tym najbardziej. Skinął głową, w jeździectwie miał stałego partnera. - Chodzi też o zaufanie. Na górze, z ludźmi, jest to samo. W pewien sposób powierzasz komuś swoje życie - Mógł kogoś ot tak wypuścić z rąk i patrzeć, jak rozbija się o podłoże Areny. Ktoś inny - tak samo mógł wypuścić jego. Istniała szansa, że ktoś zdoła ich osłonić przed wypadkiem. I istniała też szansa, że nie zdoła. - Dobrze jest robić to z kimś, kogo znasz i rozumiesz. Komu jesteś w stanie uwierzyć - I wierzy tobie, bo inaczej nie odnajdzie w ruchach niezbędnej swobody. Okiełznanie swojego lęku było absolutną podstawą. - To nie działa w ten sposób, zwierzęta nie są pod moją opieką. Mamy od tego ludzi, którzy znają się na tym lepiej - ja je potrafię tylko oporządzić wiem, gdzie leży ich żywność. Ale kiedy potrzeba dodatkowych rąk do pracy, zwykle tu jestem - Przygładził zmierzwione futro na szyi Skoczka. - Może za wyjątkiem tego gościa - Skinął na niego głową. - Ale o tym już mówiłem - partnera trzeba poznać. - Niezależnie od tego, czy był człowiekiem, czy zwierzęciem. Poczuł sympatię do Morgana, bo zdawał się to rozumieć. - Oprócz aetonanów i słonia mamy parę dzikich kotów, małp, czupakabry i oczywiście węże lady Naehri, ale do tych ostatnich nie pozwala zbliżać się postronnym. Jest do nich bardzo przywiązana. Od niedawna mieszka z nami młody zouwu, ale jeszcze jakiś czas nie będzie gotów do występów. - Nie są to żadne sekrety cyrkowe, takich by nie zdradzał, historie krążyły również wśród gości, a zawartość zagród zdradzały rozpiski pokazów. Roześmiał się krótko na równie krótka kocią historię, z kotami już tak było, mało kiedy bywały przydatne i mało kiedy odwdzięczały się za cokolwiek, co dostały. - Koty mają w sobie coś z bogaczy, zawsze im się wydaje, że wszystko po prostu im się należy - pozwolił sobie zauważyć, wciąż z rozbawieniem.
- Oczywiście, że bez - odpowiedział właściwie od razu, nie przepadał za kłamstwem, cyrk też nie, miał dawać wrażenie, owszem, podparte popisami wykraczającymi daleko ponad ludzkie. I takimi właśnie były. - Inaczej byłoby nudno - Tak dla widowni, jak dla niego, potrzebował tej adrenaliny - dodawała mu motywacji. - Kiedy przekroczysz pewną wysokość, ustawienie jej wyżej nie robi już żadnego znaczenia - zdradził, nie był to sekret cyrku, raczej ciekawostka niezbyt rozpowszechniona. - Ciało spada tak samo szybko. Kiedy jesteś dobry, dasz sobie radę. Wypadki się zdarzają, ale rzadko - pomyślał o matce Delilah. Wciąż dochodziła do siebie - miał nadzieję, że przeżyje. - Zwykle na dole ktoś nas asekuruje - dodał, choć rzucenie lento w porę wymagało pewnego refleksu. I nie zawsze się udawało, jak w jej przypadku. - Pojutrze - dodał, występował zawsze pod koniec tygodnia - ale czasem w trakcie miał jeszcze mniejsze występy. - Wpadnij - zaprosił go, bo miał wrażenie, że trochę go to zainteresowało.
Zdawało mu się, że te dorywcze fuchy nie oznaczają za bardzo ni wykidajły w Parszywym ni żeglarza, a włóczykija, któremu rzeczywiście trudno bylo zagrzać jedno miejsce - dotykał jego dłoni, brudnych co prawda, ale wciąż zbyt delikatnych, by wziąć na poważnie te marynarskie zapędy. Może był bardzo młody, ale też młodo musiał dorosnąć, mieszkał w porcie od piętnastego roku życia.
- Chyba dawno? - zagaił - Nie widziałem cię tam nigdy - A może za rzadko bywał, może nie znal wszystkich z obsługi - trzymał się raczej z dala od kłopotów. - Też nie lubię monotonni - wyznał. Poniekąd go rozumiał, wyglądało na to, że oboje szybko się nudzili - coś też wiedział o tym, że wtedy trudno odnaleźć swoją drogę. - Ale w cyrku zawsze jest ciekawie. Jeśli szukasz roboty, może p... mój ojciec zgarnie kogoś do sprzątania - rzucił, w ostatniej chwili powstrzymując się przed hasłem pana Carringtona, odtąd był jego synem i musiał to zapamiętać. Morgan, choć rysował swoją sylwetkę raczej jako człowieka niezbyt robotnego, do roboty się tutaj palił.
- Co...? Nie! Ollie jest wrażliwy, daje po sobie chodzić tylko Tanyi. To rosjanka, lekka jak piórko, powinieneś kiedyś zobaczyć ich duet. Więź, jaką ze sobą mają, jest niesamowita - snuł dalej, autentycznie urzeczony tą parą. - Chyba przeżył ostatnie wydarzenia i od tamtej pory jest przybity. Zwierzęta też czują - wyjaśnił, nie wdając się w szczegóły. Tamiza płynęła krwią, krzyki było słychać też tutaj. A Ollie naprawdę był wrażliwy, podobnie słonie tak mają. Wzruszył lekko ramieniem. - Pewnie - zgodził się, bo we dwójkę szybciej pójdzie - a on chciał się wyrwać wieczorem, dawno tego nie robił. Skinął głową, nie widział sensu go okłamywać - u lady Naehri rzeczywiście leżał więcej niż jeden bukiet kwiatów. Kilka jej przyniósł - w roli posłańca, obcych do niej nie wpuszczano - i każdy zdawał się jej poprawiać nieco nastrój. Pierwsze zresztą dostała od niego. - Samotność jej na pewno nie grozi - przyznał wymijająco. Zaraz znów się zaśmiał, trochę z absurdu, a trochę z zawstydzenia. Nie miał wielu fanek, jego kariera nabierała pędu, ale dziewczyny przychodziły tu dla bardziej doświadczonych - i częściej chyba do siłaczy. - Chyba muszę jeszcze trochę poćwiczyć - stwierdził w końcu w zakłopotaniu, nie znając Morgana na tyle, by obrócić te słowa w żart inaczej.
- Droczył się tylko, przecież nie zabiłby go naprawdę - Nóż tu, nóż tam, zwykle miał lepszego cela, może przybiłby mu futro do ściany i trochę postraszył, ale coś poszło nie tak. - Wąż się szybko zregenerował, ostrze tylko go trochę nacięło. Bardziej go nastraszył niż zranił, no ale przez to lady Naehri nie mogła wstać z łóżka. Było ciężko, zwłaszcza na początku, ale powoli wracają jej siły. Jeśli będziesz chciał jej podarować te kwiaty, na pewno się ucieszy - Lubiła uwagę. I lubiła uwielbienie, które wzbudzała.
- Rodzina jest ważna, a tutaj każdy może ją znaleźć. Sporo tu samotników, którzy zawsze czuli się inni. - Przemknął wzrokiem po jego twarzy, on też wyglądał na samotnego. Inaczej nie włóczyłby się tutaj sam, nie w tym wieku, nie o tej porze. - Twoja siostra, wyszła za mąż? - zagadnął, bo wydawało się to naturalną koleją rzeczy. Miał nadzieję, że tak i że dlatego nie było jej obok niego. Dziś czasy były niepewne, zniknięcie często oznaczało śmierć.
- Pewności nigdy nie masz, mógł mieć obcięte uszy - przytaknął, choć szansa wydawała się niewielka, gabarytami jednak sięgał bardziej konia. Francis dość szybko zapanował nad Skoczkiem, przekupstwem, co prawda, którego popełniać nie powinien - ponoć to niezbyt wychowawcze - ale po ćwiczeniach był wystarczająco zmęczony, by odpuścić sobie chociaż przepychanki z twardogłowym ogierem. Wprowadzony do stajni musiał zostać oporządzony, zdjęte siodło przeniósł na właściwe miejsce, z pomocą Francisa - o ileż szybciej poszło - wpierw wytarli go z potu, potem pozbawili ogłowia, trochę wyszczotkowali z błota i puścili na padok, gdzie znowu się w nim wytarzał. Poczęstował się drugą fajką, zaciągając się już przed zagrodami. Za drugim razem już się tak nie krztusił.
- To po drugiej stronie, możemy obejść te budynki, ale jeśli podlecimy, będzie szybciej. Masz przy sobie miotłę? - Nie wyglądał, ale przecież mógł ją mieć magicznie pomniejszoną gdzieś przy sobie. Przy Olliem wciąż czekało ich trochę pracy.
spostrzegawczość na ręce franka
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Na wydeptanym cyrkowym gruncie mojego słowa nie poddaje się wątpliwości. Skoro tak mówię, to pewnie tak jest, bo przecież dlaczego miałbym kłamać. Słychać gęsto o oszustwach odwrotnych, o matactwach w księgach no i rejestracjach, o tym, jak dorobkiewicze za złoto kupują sobie historię. Biedni, lecz z herbem, dziwne to priorytety, myślę, mimochodem pocierając szczękę pokrytą cieniem zarostu. Aspirowanie wyżej dziś jednak zdaje się rozsądne, nie, j e s t rozsądne, jeżeli szykujesz się do spokojnego zimowania. Niby lato w pełni, lecz nastroje są takie, jakby wszystko prędko miało zapaść. Jeżeli w tym roku spadnie śnieg, ulice się zaczerwienią, Królewna Śnieżka PEGI 18. Nawet tu mnie to dopada, spluwam na ziemię, niezbyt to grzeczne, lecz niewerbalny sprzeciw nie ciągnie za język.
-Nie potrafiła robić takich sztuczek, jak ty - odpowiadam Marcelemu z krzywym uśmiechem - ale lubiła to. Jej wierzchowiec nazywał się Onufry, był już dość stary, ale pocieszny. Farmer zabił go, bo przewrócił się podczas przejażdżki i złamał nogę, a on nie zamierzał go leczyć. Musiałem powiedzieć siostrze, że uciekł - wspominam i niech się pochlastam, ale to brzmi turbo realistycznie. Idealnie małomiasteczkowo, z tego, co sobie wyobrażam, takie właśnie praktyki są na wsiach. Szczególnie tych mieszanych, są dobrzy ludzie i źli ludzie oraz ci, pilnujący własnego interesu.
-Cztery lata? - powtarzam, zerkając na jego młodziutką facjatę z meszkiem na brodzie - czekaj, czekaj - zaczynam liczyć i ewidentnie mi się coś nie zgadza - to ile ty masz lat? - pytam, no bo, bez jaj, wygląda, jakby dopiero co wyskoczył ze szkolnego mundurka - a co jest trudniejsze? - dopytuję, szczerze zainteresowany opowieścią chłopaka. Jego przechwałkami? Nie brzmią, jak takie, ale czuć jego dumę ze swych umiejętności. Jakbym sam potrafił tak latać, raczej nigdy nie zszedłbym na ziemię. Dosłownie lub metaforycznie - wszystko przez moje ego!
-Uważaj, zaraz cię chapnie - ostrzegam lojalnie, widząc, jak Skoczek zamierza się na przybrudzone kredą palce. Co za niewdzięcznik, sam chciałbym pogłaskać go po pysku, ale takiego refleksu nie mam, a życie bez kciuka, co to by było za życie? Zasępiam się i to nie tylko przez niedotykalskość Skoczka, znowu jakoś tak przypadkiem gówno przykleiło się nam do podeszw i zaczęło śmierdzieć. Marceli pewnie sporo przeszedł i sporo jeszcze przed nim, ja w jego wieku do południa przewracałem się w pościeli, schodziłem na późne śniadanie, a później wracałem do łóżka, gdzie gościłem jedną czy drugą z mniej pruderyjnych pokojówek, kurwa, dociera do mnie, że ludzie tak spędzają młodość. Już nawet nie dorosłe życie, które na wielu poziomach oznacza spełnianie cudzych oczekiwań, ale jeszcze chłopięctwo. Od czterech lat zarabia na swoje utrzymanie, a ja co?
-Pieprzyć ich - prycham, uzewnętrzniając się przed pierwszym lepszym nastolatkiem, którego napotkałem. Jasne, że nadal oszczędnie, każdy sobie rzepkę skrobie, ale jejuśku, werbalizacja jednak pomaga na zalany kwasem żołądek i bolącą wątrobę. Normalnie ulga, że weź.
-I nie masz oporów? Nie miałeś...? Na początku? - zasypuję go gradem pytań, kiedy mi wciskano do głowy od maleńkości, że jedyna wartość to rodzina, rodzina, rodzina, lecz tylko ze względu na zaszłości, tajemnice i zależności, Marceli podczas powietrznych akrobacji daje pokaz nie tylko wyjątkowego fizycznego kunsztu, ale i ekstremalnego zaufania. Nie do pomyślenia, tam, skąd jestem, a mi brzmi pięknie - a na linach? Z kim występujesz? - ciągnę go za język, bo ma więcej do opowiedzenia niż ja. Moje historie są barwniejsze, tak, jak fajki w pomiętym opakowaniu, schowane w kieszeni porwanych spodni, ale też nie pasują do cyrkowego klepiska. Gryzłyby się z pasiastymi namiotami i dźwiękiem trąbek.
-A ten, czy teraz - przełykam ślinę, bo właściwie cykam się, że przez przypadkiem spłoszę Marcela - cyrk jest jakąś wolną enklawą? Nie macie tu kontroli? - zwykle tu jestem, tak lekko rzucone przez chłopaka nagle mnie tknęło. Zwykle tu, czasami gdzieś indziej. Znaczy, wychodził - do miasta. Albo odważny, albo głupi, albo po prostu bezpieczny - chociaż nawet z krwią czystą jak łza, wychylać bym się nie wychylał. Wtedy, w czerwcu, razem z Johnym mieliśmy potężnego farta. Dziś to aresztowanie wyglądałoby inaczej - ale menażeria - dodaję zaraz, bo lubię się ze zwierzętami, przynajmniej do momentu, kiedy nie czuję ich zębów-szpileczek na ciele - wszystkie występują i robią sztuczki? Widziałem kiedyś małpę, która potrafiła czytać. Szympansa - dostaliśmy go od Shackleboltów, w ramach ocieplania wizerunku. Wywiązała się z tego niezła aferka, ostatecznie rozmowy spełzły na niczym, a Arek wrócił do Sussex. Szkoda, bo klawy był z niego gość, umiał też pić herbatę z filiżanki - zouwu? - ożesz ty, no teraz to mi kopara opadła - one są legalne? I skoro jest młody, to znaczy, jaki duży? - bo to przecież potężne bydlaki z nich rosły. Akurat na tej lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami uważałem - no i też dostałem przez łeb tym podręcznikiem rozmiarów cegły, ciut później, za gadulstwo. Wbijanie wiedzy do głowy siłą w niektórych przypadkach się sprawdza - mój nazywa się Lord i faktycznie tak się zachowuje. Już nawet nie znosi mi myszy - irytujące były te prezenty, ale kiedy się skończyły, doceniłem. Teraz futrzak tylko na mnie prycha, chyba że akurat wietrzy szansę na smakołyka. Już nie dokarmiam go resztkami z obiadu, więc dlatego jest tak potężnie obrażony.
-Trenujesz też poza cyrkiem? Jak byłem dzieciakiem, latałem trochę po drzewach. W Londynie właściwie na większość kamienic da się normalnie wspiąć na dach i są na tyle blisko siebie, że można by po nich skakać. Czasami tam przesiaduję, ale jak spojrzę w dół, to momentalnie sprowadza mnie na ziemię - odpowiadam Marcelowi, chociaż pewnie o tym wie. Rasowy skoczek, zupełnie jak jego wierzchowiec, a mnie to od razu zaczyna telepać, chociaż od nawiązania współpracy z Zygzakiem jest ciut lepiej. Pragnę zaznaczyć, że latam już na nim na stojąco - jasne, przyjdę - odpowiadam, pojutrze, sobota, świetnie, największy syf, ale ogarną te parę godzin beze mnie - a potem w miasto? - proponuję, no, do rana, a później najwyżej kreska i ogarnięcie burdelu. Albo i nie - odpowiedzialność Franc, odpowiedzialność. Łapy niby na luzie wpycham do kieszeni, ale coś na nich Marcelowy wzrok się zawiesił. A może to nic i mi się tylko wydaje?
-Nie, całkiem niedawno - zaprzeczam lekko - ale na sali to ja bywałem rzadko, tylko jak kogoś brakowało. Zajmowałem się dostawami, targałem beczki, generalnie królowałem w piwnicy - tłumaczę, jakiego rodzaju robotę miałem. Trafną dla gościa bez szczególnych umiejętności i ambicji, muszę wymyślić Morganowi jakiś cel i sobie chyba też.
-Jasne - jak wrócę do chaty, pachnąc potem, zwierzętami i pracą, to nestor pewnie ułatwi mi dokonanie wyboru, ale ktoś taki jak Morgan, nie odmawia propozycjom ogarnięcia pracy, nawet najpodlejszej. Ona nie hańbi, tak się mówi - a znalazłoby się coś na nocki? Siano zawsze się przyda, a akurat teraz złapałem robotę w jednej knajpie, rozwożę żarcie - ściemniam, przy okazji kminiąc, że jak następnym razem wpadnę, to razem z prowiantem. W Wenus zawsze zostaje multum resztek, każę wybrać, co lepsze - ba, sam je przebiorę i zaoferuję Marcelowi wcale niezłą kolację. Mniej się zmarnuje, on też sobie podje, a ze mnie wyjdzie, żem zacny kompan. No i te nocki, parę zmian bym wyrwał, fizyczna robota zawsze mi dobrze robiła na głowę - zaraz, dyrektor cyrku to twój ojciec? Łeee, to jesteś tu ustawiony. Ale stary cię tak goni do tyrki? - dziwię się, bo wydawało mi się, że od brudnej roboty są pachołkowie, a nie syn, który w niedalekiej przyszłości zgarnie ojcowską spuściznę. A może tu inaczej to wygląda i Marcel musi posmakować pracy na każdym stanowisku, by w przyszłości dobrze zarządzać albo tatko zwyczajnie jest starym zgredem. Nieistotne, lekka jak piórko Rosjanka i słoń skutecznie przekonują mnie do prędkiego zwrotu myśli.
-Znaczy, jest mu smutno? Jak można pocieszyć słonia? - to zaczyna się robić skomplikowane. Wyobrażam sobie Olliego, jak stoi jakiś niemrawy w kącie wybiegu z oklapniętymi uszami i wzdycham ciężko - pewnie potrzebuje towarzystwa? - łagodnego głosu i znanego zapachu, delikatnej dłoni, może przysmaku? No i czasu, a także: spokoju. Szkoda, że tutaj go nie dostanie. Ofiary liczy się już w dziesiątkach.
-Ej, no co ty - śmieję się z niego, do obrazka pensjonariuszki brakuje mu tylko rumieńca na policzkach - może jak któraś przyjdzie, to rozmawiaj z nimi z wysoka? Tam chyba jesteś pewniejszy siebie, co? - rzucam propozycją, bo serio, nie wierzę, żeby nikt nie zostawał. Kurwa, ja sam pewnie byłbym pierwszy w kolejce po autograf, ale też prawda, że mi bardzo łatwo przychodzi ekscytowanie się takimi rzeczami - a żonglować też umiesz? - pytam ni z gruszki, ni z pietruszki, musi umieć, inaczej srodze się zawiodę. Droczenia się za pomocą ostrych jak brzytwa noży nie komentuję, ale kiwam głową, że chętnie zostawię coś dla lady Naehri - jak skończymy z tym tutaj, co? - proponuję kiwając głową na Skoczka, który widząc to, sam potrząsnął łbem - nosz ty...! Widziałeś, co on zrobił!? Papuguje mnie, jak mamę kocham - oburzam się, a aetonan rży radośnie, ewidentnie zadowolony ze swej prowokacji. Ja rozważam przy tym słowa Marcelego i wiem, że odnaleziona rodzina znaczy więcej, niż ta prawdziwa. O kogo dbam, oprócz siostry i Cynki? O matkę i ojca, też, lecz nie w ten sposób.
-Tak, ma nawet synka. Jakby nie miała, to bym was umówił. Jest ładniejsza ode mnie, poważnie - dowcip jakoś tak naturalnie uchodzi z mych ust, lepsze to, niż psioczenie na Tristana - a ty, masz rodzeństwo? Czy nie będziesz musiał dzielić się ojcowizną? - zagaduję, skoro już tak na wyrywki klecimy sobie historię naszych żyć. Prawie mi przykro, że muszę go okłamywać, bo z niego jest totalnie równy gość, ale... Wzajemni niezbyt chętnie się gościmy, wolę startować z tego samego bloku, niż z gigantycznymi forami. Przy Skoczku poszło zadziwiająco prędko, krnąbrny rumak w boksie stracił dużo ze swej zadziorności, chyba podobały mu się nasz usługi. Na całe szczęście: nie wykraczające poza to, co faktycznie robiłem przy koniach, bo cała moja mistyfikacja poszłaby się wałęsać. Ocieram sobie czoło, bo zdążyłem się lekko spocić, a spalone fajki zbieram z powrotem do pudełka.
-Nawet lepiej - komunikuję i uśmiecham się zawadiacko - mam dywan - chwalę się, i powiększam Zygzaka do jego naturalnych rozmiarów. Wcześniej robił mi za chusteczkę i mam szczerą nadzieję, że nie pomyliłem go z tą właściwą - to Zygzak. Latałeś kiedyś na takim? - pytam, rozsiadając się na nim wygodnie - musisz mnie pokierować - dodaję, czekając, aż Marceli wgramoli się i uchwyci - mnie, lub krawędzi dywanu. Lecimy optymalnie prędko, ale za to wysoko, znając upodobanie mego towarzysza do adrenaliny nie waham się wzlecieć na te kilkadziesiąt stóp. Bardziej dla rozrywki, niż z faktycznej potrzeby, ale słoń nam przecież nie ucieknie, prawda?
-Nie potrafiła robić takich sztuczek, jak ty - odpowiadam Marcelemu z krzywym uśmiechem - ale lubiła to. Jej wierzchowiec nazywał się Onufry, był już dość stary, ale pocieszny. Farmer zabił go, bo przewrócił się podczas przejażdżki i złamał nogę, a on nie zamierzał go leczyć. Musiałem powiedzieć siostrze, że uciekł - wspominam i niech się pochlastam, ale to brzmi turbo realistycznie. Idealnie małomiasteczkowo, z tego, co sobie wyobrażam, takie właśnie praktyki są na wsiach. Szczególnie tych mieszanych, są dobrzy ludzie i źli ludzie oraz ci, pilnujący własnego interesu.
-Cztery lata? - powtarzam, zerkając na jego młodziutką facjatę z meszkiem na brodzie - czekaj, czekaj - zaczynam liczyć i ewidentnie mi się coś nie zgadza - to ile ty masz lat? - pytam, no bo, bez jaj, wygląda, jakby dopiero co wyskoczył ze szkolnego mundurka - a co jest trudniejsze? - dopytuję, szczerze zainteresowany opowieścią chłopaka. Jego przechwałkami? Nie brzmią, jak takie, ale czuć jego dumę ze swych umiejętności. Jakbym sam potrafił tak latać, raczej nigdy nie zszedłbym na ziemię. Dosłownie lub metaforycznie - wszystko przez moje ego!
-Uważaj, zaraz cię chapnie - ostrzegam lojalnie, widząc, jak Skoczek zamierza się na przybrudzone kredą palce. Co za niewdzięcznik, sam chciałbym pogłaskać go po pysku, ale takiego refleksu nie mam, a życie bez kciuka, co to by było za życie? Zasępiam się i to nie tylko przez niedotykalskość Skoczka, znowu jakoś tak przypadkiem gówno przykleiło się nam do podeszw i zaczęło śmierdzieć. Marceli pewnie sporo przeszedł i sporo jeszcze przed nim, ja w jego wieku do południa przewracałem się w pościeli, schodziłem na późne śniadanie, a później wracałem do łóżka, gdzie gościłem jedną czy drugą z mniej pruderyjnych pokojówek, kurwa, dociera do mnie, że ludzie tak spędzają młodość. Już nawet nie dorosłe życie, które na wielu poziomach oznacza spełnianie cudzych oczekiwań, ale jeszcze chłopięctwo. Od czterech lat zarabia na swoje utrzymanie, a ja co?
-Pieprzyć ich - prycham, uzewnętrzniając się przed pierwszym lepszym nastolatkiem, którego napotkałem. Jasne, że nadal oszczędnie, każdy sobie rzepkę skrobie, ale jejuśku, werbalizacja jednak pomaga na zalany kwasem żołądek i bolącą wątrobę. Normalnie ulga, że weź.
-I nie masz oporów? Nie miałeś...? Na początku? - zasypuję go gradem pytań, kiedy mi wciskano do głowy od maleńkości, że jedyna wartość to rodzina, rodzina, rodzina, lecz tylko ze względu na zaszłości, tajemnice i zależności, Marceli podczas powietrznych akrobacji daje pokaz nie tylko wyjątkowego fizycznego kunsztu, ale i ekstremalnego zaufania. Nie do pomyślenia, tam, skąd jestem, a mi brzmi pięknie - a na linach? Z kim występujesz? - ciągnę go za język, bo ma więcej do opowiedzenia niż ja. Moje historie są barwniejsze, tak, jak fajki w pomiętym opakowaniu, schowane w kieszeni porwanych spodni, ale też nie pasują do cyrkowego klepiska. Gryzłyby się z pasiastymi namiotami i dźwiękiem trąbek.
-A ten, czy teraz - przełykam ślinę, bo właściwie cykam się, że przez przypadkiem spłoszę Marcela - cyrk jest jakąś wolną enklawą? Nie macie tu kontroli? - zwykle tu jestem, tak lekko rzucone przez chłopaka nagle mnie tknęło. Zwykle tu, czasami gdzieś indziej. Znaczy, wychodził - do miasta. Albo odważny, albo głupi, albo po prostu bezpieczny - chociaż nawet z krwią czystą jak łza, wychylać bym się nie wychylał. Wtedy, w czerwcu, razem z Johnym mieliśmy potężnego farta. Dziś to aresztowanie wyglądałoby inaczej - ale menażeria - dodaję zaraz, bo lubię się ze zwierzętami, przynajmniej do momentu, kiedy nie czuję ich zębów-szpileczek na ciele - wszystkie występują i robią sztuczki? Widziałem kiedyś małpę, która potrafiła czytać. Szympansa - dostaliśmy go od Shackleboltów, w ramach ocieplania wizerunku. Wywiązała się z tego niezła aferka, ostatecznie rozmowy spełzły na niczym, a Arek wrócił do Sussex. Szkoda, bo klawy był z niego gość, umiał też pić herbatę z filiżanki - zouwu? - ożesz ty, no teraz to mi kopara opadła - one są legalne? I skoro jest młody, to znaczy, jaki duży? - bo to przecież potężne bydlaki z nich rosły. Akurat na tej lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami uważałem - no i też dostałem przez łeb tym podręcznikiem rozmiarów cegły, ciut później, za gadulstwo. Wbijanie wiedzy do głowy siłą w niektórych przypadkach się sprawdza - mój nazywa się Lord i faktycznie tak się zachowuje. Już nawet nie znosi mi myszy - irytujące były te prezenty, ale kiedy się skończyły, doceniłem. Teraz futrzak tylko na mnie prycha, chyba że akurat wietrzy szansę na smakołyka. Już nie dokarmiam go resztkami z obiadu, więc dlatego jest tak potężnie obrażony.
-Trenujesz też poza cyrkiem? Jak byłem dzieciakiem, latałem trochę po drzewach. W Londynie właściwie na większość kamienic da się normalnie wspiąć na dach i są na tyle blisko siebie, że można by po nich skakać. Czasami tam przesiaduję, ale jak spojrzę w dół, to momentalnie sprowadza mnie na ziemię - odpowiadam Marcelowi, chociaż pewnie o tym wie. Rasowy skoczek, zupełnie jak jego wierzchowiec, a mnie to od razu zaczyna telepać, chociaż od nawiązania współpracy z Zygzakiem jest ciut lepiej. Pragnę zaznaczyć, że latam już na nim na stojąco - jasne, przyjdę - odpowiadam, pojutrze, sobota, świetnie, największy syf, ale ogarną te parę godzin beze mnie - a potem w miasto? - proponuję, no, do rana, a później najwyżej kreska i ogarnięcie burdelu. Albo i nie - odpowiedzialność Franc, odpowiedzialność. Łapy niby na luzie wpycham do kieszeni, ale coś na nich Marcelowy wzrok się zawiesił. A może to nic i mi się tylko wydaje?
-Nie, całkiem niedawno - zaprzeczam lekko - ale na sali to ja bywałem rzadko, tylko jak kogoś brakowało. Zajmowałem się dostawami, targałem beczki, generalnie królowałem w piwnicy - tłumaczę, jakiego rodzaju robotę miałem. Trafną dla gościa bez szczególnych umiejętności i ambicji, muszę wymyślić Morganowi jakiś cel i sobie chyba też.
-Jasne - jak wrócę do chaty, pachnąc potem, zwierzętami i pracą, to nestor pewnie ułatwi mi dokonanie wyboru, ale ktoś taki jak Morgan, nie odmawia propozycjom ogarnięcia pracy, nawet najpodlejszej. Ona nie hańbi, tak się mówi - a znalazłoby się coś na nocki? Siano zawsze się przyda, a akurat teraz złapałem robotę w jednej knajpie, rozwożę żarcie - ściemniam, przy okazji kminiąc, że jak następnym razem wpadnę, to razem z prowiantem. W Wenus zawsze zostaje multum resztek, każę wybrać, co lepsze - ba, sam je przebiorę i zaoferuję Marcelowi wcale niezłą kolację. Mniej się zmarnuje, on też sobie podje, a ze mnie wyjdzie, żem zacny kompan. No i te nocki, parę zmian bym wyrwał, fizyczna robota zawsze mi dobrze robiła na głowę - zaraz, dyrektor cyrku to twój ojciec? Łeee, to jesteś tu ustawiony. Ale stary cię tak goni do tyrki? - dziwię się, bo wydawało mi się, że od brudnej roboty są pachołkowie, a nie syn, który w niedalekiej przyszłości zgarnie ojcowską spuściznę. A może tu inaczej to wygląda i Marcel musi posmakować pracy na każdym stanowisku, by w przyszłości dobrze zarządzać albo tatko zwyczajnie jest starym zgredem. Nieistotne, lekka jak piórko Rosjanka i słoń skutecznie przekonują mnie do prędkiego zwrotu myśli.
-Znaczy, jest mu smutno? Jak można pocieszyć słonia? - to zaczyna się robić skomplikowane. Wyobrażam sobie Olliego, jak stoi jakiś niemrawy w kącie wybiegu z oklapniętymi uszami i wzdycham ciężko - pewnie potrzebuje towarzystwa? - łagodnego głosu i znanego zapachu, delikatnej dłoni, może przysmaku? No i czasu, a także: spokoju. Szkoda, że tutaj go nie dostanie. Ofiary liczy się już w dziesiątkach.
-Ej, no co ty - śmieję się z niego, do obrazka pensjonariuszki brakuje mu tylko rumieńca na policzkach - może jak któraś przyjdzie, to rozmawiaj z nimi z wysoka? Tam chyba jesteś pewniejszy siebie, co? - rzucam propozycją, bo serio, nie wierzę, żeby nikt nie zostawał. Kurwa, ja sam pewnie byłbym pierwszy w kolejce po autograf, ale też prawda, że mi bardzo łatwo przychodzi ekscytowanie się takimi rzeczami - a żonglować też umiesz? - pytam ni z gruszki, ni z pietruszki, musi umieć, inaczej srodze się zawiodę. Droczenia się za pomocą ostrych jak brzytwa noży nie komentuję, ale kiwam głową, że chętnie zostawię coś dla lady Naehri - jak skończymy z tym tutaj, co? - proponuję kiwając głową na Skoczka, który widząc to, sam potrząsnął łbem - nosz ty...! Widziałeś, co on zrobił!? Papuguje mnie, jak mamę kocham - oburzam się, a aetonan rży radośnie, ewidentnie zadowolony ze swej prowokacji. Ja rozważam przy tym słowa Marcelego i wiem, że odnaleziona rodzina znaczy więcej, niż ta prawdziwa. O kogo dbam, oprócz siostry i Cynki? O matkę i ojca, też, lecz nie w ten sposób.
-Tak, ma nawet synka. Jakby nie miała, to bym was umówił. Jest ładniejsza ode mnie, poważnie - dowcip jakoś tak naturalnie uchodzi z mych ust, lepsze to, niż psioczenie na Tristana - a ty, masz rodzeństwo? Czy nie będziesz musiał dzielić się ojcowizną? - zagaduję, skoro już tak na wyrywki klecimy sobie historię naszych żyć. Prawie mi przykro, że muszę go okłamywać, bo z niego jest totalnie równy gość, ale... Wzajemni niezbyt chętnie się gościmy, wolę startować z tego samego bloku, niż z gigantycznymi forami. Przy Skoczku poszło zadziwiająco prędko, krnąbrny rumak w boksie stracił dużo ze swej zadziorności, chyba podobały mu się nasz usługi. Na całe szczęście: nie wykraczające poza to, co faktycznie robiłem przy koniach, bo cała moja mistyfikacja poszłaby się wałęsać. Ocieram sobie czoło, bo zdążyłem się lekko spocić, a spalone fajki zbieram z powrotem do pudełka.
-Nawet lepiej - komunikuję i uśmiecham się zawadiacko - mam dywan - chwalę się, i powiększam Zygzaka do jego naturalnych rozmiarów. Wcześniej robił mi za chusteczkę i mam szczerą nadzieję, że nie pomyliłem go z tą właściwą - to Zygzak. Latałeś kiedyś na takim? - pytam, rozsiadając się na nim wygodnie - musisz mnie pokierować - dodaję, czekając, aż Marceli wgramoli się i uchwyci - mnie, lub krawędzi dywanu. Lecimy optymalnie prędko, ale za to wysoko, znając upodobanie mego towarzysza do adrenaliny nie waham się wzlecieć na te kilkadziesiąt stóp. Bardziej dla rozrywki, niż z faktycznej potrzeby, ale słoń nam przecież nie ucieknie, prawda?
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Ckliwa opowieść najwyraźniej trafiła na podatny grunt, bo Marcel wydawał się autentycznie przejęty, choć trudno powiedzieć, czy bardziej losem Morgana, jego siostry, czy może zabitego konia. Na arenie też czasem zabijano aetonany - cóż zrobić, wcale nierzadko koszta leczenie okazywały się zbyt wysokie - i każdą z tych śmierci pamiętał. Wiedział, że to wyraz łaski - a jednak szukał w tym niesprawiedliwości.
- Dwadzieścia - odparł na pytanie o wiek, lekko wzruszając ramieniem; nie podjął tematu, tłumaczeń, skąd tak długo znajdował się na swoim. Nie był dumny z nieukończonej szkoły. - Prawie - dodał po chwili, od urodzin dzieliło go jeszcze kilka miesięcy. - To zależy, jak wysoko stawiasz sobie poprzeczkę. Koński grzbiet daje mniejsze możliwości, bo musisz uważać na kręgosłup zwierzęcia. Ja lepiej się czuję tam, gdzie nic mnie nie ogranicza, na wysokości. Jest tam też więcej miejsca na to, by odpowiedzieć muzyce. - Nie były to przecież tylko gimnastyczne popisy, a niejednokrotnie liryczne opowieści o wysokich walorach. - Salto mortale uchodzi za najtrudniejszą ze sztuk. To skok, w trakcie którego trzeba wykonać kilka figur, im wyżej tym lepiej. - objaśnił, nie był jeszcze dość silny, by popisywać się w ten sposób, ale wiedział też, że kiedyś będzie w stanie, szczyt możliwości wciąż był jeszcze przed nim. Niektórzy tu potrafili pewnie w jego wieku więcej, ale nie było ich wielu. Obrócił się w kierunku końskiego pyska błyskawicznie, wiedziony przestrogą, cofając palce i pozwalając zębiskom rumaka zatrzasnąć się - ku jego niepocieszeniu zapewne - na powietrzu, ze złowieszczyk szczękiem, kiwnął głową w podziękowaniu, uśmiechając się półgębkiem na krótkie wyzwisko. Spojrzał na niego, początkowo bez zrozumienia, jakby nie pojął, przed czym właściwie miał opory. - Nie - odpowiedział szczerze, ze śmiechem, tak jak gdyby ktoś zapytał go o to, czy w Anglii codziennie jest ładna pogoda. - Robię to od zawsze - Dopiero wypowiedziawszy te słowa uświadomił sobie, że udawał syna tutejszego dyrektora, jako taki musiał się przecież urodzić w cyrku. Było inaczej, on tez miał na myśli coś innego: od dziecka szukał wyzwań tam, gdzie żadne dziecko szukać ich nie powinno. Może dlatego szybko uciekł od tematu. - W cyrku jest kilka utalentowanych akrobatek. Do kraju niedawno wróciła ta, z którą szło mi najlepiej - Delilah. - Może ją zobaczysz, jeśli wpadniesz - Duety lubił najbardziej, występy solowe dostarczały słabszych wrażeń; czuł strach za każdym razem, gdy musiał pochwycić swobodne w powietrzu dłonie. Zbiorowe występy nie były jego konikiem, gubił się w drużynie, a jeszcze nie był dość dobry, by zagrać w nich pierwsze skrzypce. Uniósł ku niemu spojrzenie, ostrożne, nie pierwszy raz dopytywał o bezpieczeństwo tego miejsca. Może jednak był zbyt ufny - i był ukrytym agentem Ministerstwa Magii?
- Mamy - odparł od razu w sprawie kontroli. - Ale wszystko jest w porządku - Nic nie jest w porządku. I nic już nigdy nie będzie w porządku. Cyrk nie był enklawą, ale pan Carrington pozostawał wpływowym czarodziejem czystej krwi, cieszył się przywilejami, które pozwoliły utrzymać cyrk w dawnym stanie. Kilka sfałszowanych dokumentów i kilka kontroli zakończonych libacją dyrektora z urzędnikiem w jednym z cyrkowych wagonów - cyrkowe dziwolągi nie miały czystego urodzenia, ale w oczach aktualnej władzy miały pewnie status zwierząt lub czegoś podobnego. A innych - prócz niego - nie było tu wielu z problemami. - Małpy są niesamowicie mądre, dam głowę, że mądrzejsze od niejednego czarodzieja - wtrącił dość szybko, by odejść od problematycznego tematu. - Gdzie ją widziałeś? - zapytał z żywym zainteresowaniem - pewien, że nie na tutejszej Arenie. - Nie wiem, chyba. Skoro tu jest, to pewnie legalny. - W zasadzie nie bardzo się znał na prawie. I nie bardzo go prawo obchodziło, zwłaszcza odkąd nie miało już nic wspólnego z praworządnością. - Na ten moment jest trochę większy od dużej krowy, dorosły będzie podobno nieznacznie mniejszy od Olliego. To straszny pieszczoch. - Uśmiechnął się szczerzej. Wyglądem przypominał puchatego niedźwiedzia, więc ludzie się go bali, ale krzywdę zrobiłby tylko przypadkiem. Nawet nie lubił mięsa. - Lepiej dla myszy - stwierdził, z tylko częściowym rozbawieniem. Przyjaźń ze Steffenem nauczyła go szacunku do gryzoni, choć myszy nie były tak bystre jak szczury.
- Cóż... - Widział ruchy Morgana, nie sądził, by był w stanie sprawnie poruszać się w miejskiej przestrzeni; no, może po prostu nie tak sprawnie jak on. Włamywał się do domów spacerując po gzymsach jak kuna, a odkąd spacer po Londynie przestał być legalny, przemykał po dachach, wiatach, murach i balkonach, z łatwością uciekając przed magiczną policją - a gdyby ktoś kiedyś zrobił z tego konkurencję, dostałby maksymalną ilość punktów za styl. Trochę go to nawet bawiło, kiedy te niedorajdy nie potrafiły go dogonić - choć dopiero wtedy, kiedy był bezpieczny. Wcześniej nie był pewien, czy przeżyje dzień. Ale to była jego mała tajemnica. Tajemnica, której zdradzenie mogłaby kosztować go głowę. - Naprawdę? - zdziwił się, choć niezbyt przekonująco. - Możemy zajrzeć do Parszywego - przytaknął w odpowiedzi, bo po występie mógł sobie pofolgować. A ten tutaj, choć stary, wydawał się nawet sympatyczny. Skoro tam pracował, pewnie był oswojony z towarzystwem, a daleko tam stąd nie było. - W piwnicach też bywałem - dodał, bo Philippa nie raz prosiła go o drobną lub większą przysługę. Fakt, nie przesiadywał w knajpach całymi dniami, bo nie miał na to czasu, ale wciąż wydawało mu się nieco dziwne, że nigdy nie przyszło im się spotkać.
- Tu robota jest zawsze, a zwłaszcza nocą - przyznał. - Występy są wieczorami, trzeba po nich posprzątać - a my jesteśmy wtedy zbyt zmęczeni. Ale to nie moja decyzja, mogę zapytać, dam ci znać następnym razem - W końcu wyrywał się do tej roboty tak, jakby naprawdę jej potrzebował. Przecież nikt nie rwałby się do sprzątania gówna z nudów. - Nie jestem jego ulubionym synem - wyjaśnił, co akurat przyszło mu dość łatwo. Jego prawdziwy ojciec był czystej krwi i mógłby mu pomóc, gdyby tylko chciał. Ale prawdopodobnie nie pamiętał nawet jego imienia. - Najstarszym też nie - I tu też nie kłamał, pan Carrington miał więcej dzieci, z których wszystkie były starsze od niego. Los najmłodszego zawsze był niepewny, dziedzictwo musiało pozostać niepodzielne. Niespecjalnie widział w tym ujmę, dla niego to skromne kłamstwo i tak pozostawało nobilitacją. Carringtonowie o dalszym pokrewieństwie żyli tu jak wszyscy, jak Delilah.
- Nasz treser głowi się nad tym od miesięcy. Towarzystwo mu pomaga, ale nie każde. Treser mówi, że się o nas martwi, dlatego nie pociesza go, kiedy jesteśmy obok. Cieszą go arbuzy. Dobrze, że jest na nie sezon, w porcie czasem wciąż da się je dostać. Coraz rzadziej. - Wojna nie pomagała, dostawy gubiły się w drodze lub preferowały bezpieczniejsze wody.
- Nie jestem niepewny - zaprzeczył z niezgodą, trochę burknął, niezbyt zadowolony, że się z niego śmieją, choć winien się przyzwyczaić - w towarzystwie zwykle należał do najmłodszych. Pewny też nie był, nie miał duszy bawidamka. - Umiem, trochę - Żonglować, raczej dla zabawy, niż efektowanie; wrażenie może zrobi na imprezie, ale w cyrku niekoniecznie. Roześmiał się na głos, przecierając dłonią końską szyję, kiedy Skoczek sparodiował Morgana; czasem był bystrzejszy, niż się wydawało. - Polubił cię - rzucił, bo na tych, których nie lubił, nie zwracał uwagi - jak na niego na początku. I teraz czasem też, ale rzadziej.
- To trudne czasy na zakładanie rodziny - rzucił ze współczuciem, szczerze żałując Morganowej siostry. Skoro rzucał takie żarty, dziewczyna pewnie nie była starsza od niego, dziecko też musiało być małe. Noworodek na wojnie, pewnie miał się o co martwić. - Są bezpieczni? - Przyklepał ostatecznie końską szyję, dźwigając kolejne kopyta, by wydrzeć z nich resztki błota; przede wszystkim jednak upewniał się, że nie zapodziało się w nich nic niebezpiecznego. Siodło musiał odnieść na miejsce, spoconą sierść przeczesać, Morgan jakby nie wszystko potrafił, ale też nie wyglądał jak ktoś, kto pierwszy raz na oczy widzi aetonana.
- Co masz? - pytał, znad wiadra, przelewając jego zawartość do końskiego koryta, zostawiając Skoczkowi choć wodę. Jedzenia na dziś już dostać nie miał. Nigdy nie widział latającego dywanu i nie trzeba było mu powtarzać dwa razy, żeby wskoczył na kolorową płachtę. - A w życiu - skąd to wziąłeś? - Na początku chwycił się ramienia Morgana, ale szybko rękę odjął; był mistrzem równowagi, wcale nie samozwańczym, jego ciało było pod tym względem doskonale wyćwiczone - szybko to wyczuł, a Morgan szybko zza jego pleców usłyszał głośny śmiech. - Łuu-hu! - zawołał na zakręcie, wyciągając ramię w kierunku pobliskiej zagrody. - Tam, Ollie jest w środku! Zatrzymaj się po drugiej stronie - Kiedy dywan znalazł się już nisko, zeskoczył z niego lekko, nie pozwalając się przeważyć impetowi. - Ale z ciebie numer, przyznaj, ukradłeś to komuś - Wyglądał jak ostatni biedak, że nie było go na to stać, wydawało się bardziej niż oczywiste. Pchnął drzwi gigantycznej stajni, Ollie był w środku. Smutny słoń stał w kącie, z oklapniętymi uszami, a kupa siana przed nim pozostała nietknięta. - Niedobrze - zmarkotniał, podchodząc bliżej słonia, żeby się przywitać. - Chodź, wyciągnij rękę - zwrócił się do Morgana - musi cię obwąchać. To jakbyś się mu przedstawiał - Treser mu to tlumaczył wiele miesięcy temu.
- Dwadzieścia - odparł na pytanie o wiek, lekko wzruszając ramieniem; nie podjął tematu, tłumaczeń, skąd tak długo znajdował się na swoim. Nie był dumny z nieukończonej szkoły. - Prawie - dodał po chwili, od urodzin dzieliło go jeszcze kilka miesięcy. - To zależy, jak wysoko stawiasz sobie poprzeczkę. Koński grzbiet daje mniejsze możliwości, bo musisz uważać na kręgosłup zwierzęcia. Ja lepiej się czuję tam, gdzie nic mnie nie ogranicza, na wysokości. Jest tam też więcej miejsca na to, by odpowiedzieć muzyce. - Nie były to przecież tylko gimnastyczne popisy, a niejednokrotnie liryczne opowieści o wysokich walorach. - Salto mortale uchodzi za najtrudniejszą ze sztuk. To skok, w trakcie którego trzeba wykonać kilka figur, im wyżej tym lepiej. - objaśnił, nie był jeszcze dość silny, by popisywać się w ten sposób, ale wiedział też, że kiedyś będzie w stanie, szczyt możliwości wciąż był jeszcze przed nim. Niektórzy tu potrafili pewnie w jego wieku więcej, ale nie było ich wielu. Obrócił się w kierunku końskiego pyska błyskawicznie, wiedziony przestrogą, cofając palce i pozwalając zębiskom rumaka zatrzasnąć się - ku jego niepocieszeniu zapewne - na powietrzu, ze złowieszczyk szczękiem, kiwnął głową w podziękowaniu, uśmiechając się półgębkiem na krótkie wyzwisko. Spojrzał na niego, początkowo bez zrozumienia, jakby nie pojął, przed czym właściwie miał opory. - Nie - odpowiedział szczerze, ze śmiechem, tak jak gdyby ktoś zapytał go o to, czy w Anglii codziennie jest ładna pogoda. - Robię to od zawsze - Dopiero wypowiedziawszy te słowa uświadomił sobie, że udawał syna tutejszego dyrektora, jako taki musiał się przecież urodzić w cyrku. Było inaczej, on tez miał na myśli coś innego: od dziecka szukał wyzwań tam, gdzie żadne dziecko szukać ich nie powinno. Może dlatego szybko uciekł od tematu. - W cyrku jest kilka utalentowanych akrobatek. Do kraju niedawno wróciła ta, z którą szło mi najlepiej - Delilah. - Może ją zobaczysz, jeśli wpadniesz - Duety lubił najbardziej, występy solowe dostarczały słabszych wrażeń; czuł strach za każdym razem, gdy musiał pochwycić swobodne w powietrzu dłonie. Zbiorowe występy nie były jego konikiem, gubił się w drużynie, a jeszcze nie był dość dobry, by zagrać w nich pierwsze skrzypce. Uniósł ku niemu spojrzenie, ostrożne, nie pierwszy raz dopytywał o bezpieczeństwo tego miejsca. Może jednak był zbyt ufny - i był ukrytym agentem Ministerstwa Magii?
- Mamy - odparł od razu w sprawie kontroli. - Ale wszystko jest w porządku - Nic nie jest w porządku. I nic już nigdy nie będzie w porządku. Cyrk nie był enklawą, ale pan Carrington pozostawał wpływowym czarodziejem czystej krwi, cieszył się przywilejami, które pozwoliły utrzymać cyrk w dawnym stanie. Kilka sfałszowanych dokumentów i kilka kontroli zakończonych libacją dyrektora z urzędnikiem w jednym z cyrkowych wagonów - cyrkowe dziwolągi nie miały czystego urodzenia, ale w oczach aktualnej władzy miały pewnie status zwierząt lub czegoś podobnego. A innych - prócz niego - nie było tu wielu z problemami. - Małpy są niesamowicie mądre, dam głowę, że mądrzejsze od niejednego czarodzieja - wtrącił dość szybko, by odejść od problematycznego tematu. - Gdzie ją widziałeś? - zapytał z żywym zainteresowaniem - pewien, że nie na tutejszej Arenie. - Nie wiem, chyba. Skoro tu jest, to pewnie legalny. - W zasadzie nie bardzo się znał na prawie. I nie bardzo go prawo obchodziło, zwłaszcza odkąd nie miało już nic wspólnego z praworządnością. - Na ten moment jest trochę większy od dużej krowy, dorosły będzie podobno nieznacznie mniejszy od Olliego. To straszny pieszczoch. - Uśmiechnął się szczerzej. Wyglądem przypominał puchatego niedźwiedzia, więc ludzie się go bali, ale krzywdę zrobiłby tylko przypadkiem. Nawet nie lubił mięsa. - Lepiej dla myszy - stwierdził, z tylko częściowym rozbawieniem. Przyjaźń ze Steffenem nauczyła go szacunku do gryzoni, choć myszy nie były tak bystre jak szczury.
- Cóż... - Widział ruchy Morgana, nie sądził, by był w stanie sprawnie poruszać się w miejskiej przestrzeni; no, może po prostu nie tak sprawnie jak on. Włamywał się do domów spacerując po gzymsach jak kuna, a odkąd spacer po Londynie przestał być legalny, przemykał po dachach, wiatach, murach i balkonach, z łatwością uciekając przed magiczną policją - a gdyby ktoś kiedyś zrobił z tego konkurencję, dostałby maksymalną ilość punktów za styl. Trochę go to nawet bawiło, kiedy te niedorajdy nie potrafiły go dogonić - choć dopiero wtedy, kiedy był bezpieczny. Wcześniej nie był pewien, czy przeżyje dzień. Ale to była jego mała tajemnica. Tajemnica, której zdradzenie mogłaby kosztować go głowę. - Naprawdę? - zdziwił się, choć niezbyt przekonująco. - Możemy zajrzeć do Parszywego - przytaknął w odpowiedzi, bo po występie mógł sobie pofolgować. A ten tutaj, choć stary, wydawał się nawet sympatyczny. Skoro tam pracował, pewnie był oswojony z towarzystwem, a daleko tam stąd nie było. - W piwnicach też bywałem - dodał, bo Philippa nie raz prosiła go o drobną lub większą przysługę. Fakt, nie przesiadywał w knajpach całymi dniami, bo nie miał na to czasu, ale wciąż wydawało mu się nieco dziwne, że nigdy nie przyszło im się spotkać.
- Tu robota jest zawsze, a zwłaszcza nocą - przyznał. - Występy są wieczorami, trzeba po nich posprzątać - a my jesteśmy wtedy zbyt zmęczeni. Ale to nie moja decyzja, mogę zapytać, dam ci znać następnym razem - W końcu wyrywał się do tej roboty tak, jakby naprawdę jej potrzebował. Przecież nikt nie rwałby się do sprzątania gówna z nudów. - Nie jestem jego ulubionym synem - wyjaśnił, co akurat przyszło mu dość łatwo. Jego prawdziwy ojciec był czystej krwi i mógłby mu pomóc, gdyby tylko chciał. Ale prawdopodobnie nie pamiętał nawet jego imienia. - Najstarszym też nie - I tu też nie kłamał, pan Carrington miał więcej dzieci, z których wszystkie były starsze od niego. Los najmłodszego zawsze był niepewny, dziedzictwo musiało pozostać niepodzielne. Niespecjalnie widział w tym ujmę, dla niego to skromne kłamstwo i tak pozostawało nobilitacją. Carringtonowie o dalszym pokrewieństwie żyli tu jak wszyscy, jak Delilah.
- Nasz treser głowi się nad tym od miesięcy. Towarzystwo mu pomaga, ale nie każde. Treser mówi, że się o nas martwi, dlatego nie pociesza go, kiedy jesteśmy obok. Cieszą go arbuzy. Dobrze, że jest na nie sezon, w porcie czasem wciąż da się je dostać. Coraz rzadziej. - Wojna nie pomagała, dostawy gubiły się w drodze lub preferowały bezpieczniejsze wody.
- Nie jestem niepewny - zaprzeczył z niezgodą, trochę burknął, niezbyt zadowolony, że się z niego śmieją, choć winien się przyzwyczaić - w towarzystwie zwykle należał do najmłodszych. Pewny też nie był, nie miał duszy bawidamka. - Umiem, trochę - Żonglować, raczej dla zabawy, niż efektowanie; wrażenie może zrobi na imprezie, ale w cyrku niekoniecznie. Roześmiał się na głos, przecierając dłonią końską szyję, kiedy Skoczek sparodiował Morgana; czasem był bystrzejszy, niż się wydawało. - Polubił cię - rzucił, bo na tych, których nie lubił, nie zwracał uwagi - jak na niego na początku. I teraz czasem też, ale rzadziej.
- To trudne czasy na zakładanie rodziny - rzucił ze współczuciem, szczerze żałując Morganowej siostry. Skoro rzucał takie żarty, dziewczyna pewnie nie była starsza od niego, dziecko też musiało być małe. Noworodek na wojnie, pewnie miał się o co martwić. - Są bezpieczni? - Przyklepał ostatecznie końską szyję, dźwigając kolejne kopyta, by wydrzeć z nich resztki błota; przede wszystkim jednak upewniał się, że nie zapodziało się w nich nic niebezpiecznego. Siodło musiał odnieść na miejsce, spoconą sierść przeczesać, Morgan jakby nie wszystko potrafił, ale też nie wyglądał jak ktoś, kto pierwszy raz na oczy widzi aetonana.
- Co masz? - pytał, znad wiadra, przelewając jego zawartość do końskiego koryta, zostawiając Skoczkowi choć wodę. Jedzenia na dziś już dostać nie miał. Nigdy nie widział latającego dywanu i nie trzeba było mu powtarzać dwa razy, żeby wskoczył na kolorową płachtę. - A w życiu - skąd to wziąłeś? - Na początku chwycił się ramienia Morgana, ale szybko rękę odjął; był mistrzem równowagi, wcale nie samozwańczym, jego ciało było pod tym względem doskonale wyćwiczone - szybko to wyczuł, a Morgan szybko zza jego pleców usłyszał głośny śmiech. - Łuu-hu! - zawołał na zakręcie, wyciągając ramię w kierunku pobliskiej zagrody. - Tam, Ollie jest w środku! Zatrzymaj się po drugiej stronie - Kiedy dywan znalazł się już nisko, zeskoczył z niego lekko, nie pozwalając się przeważyć impetowi. - Ale z ciebie numer, przyznaj, ukradłeś to komuś - Wyglądał jak ostatni biedak, że nie było go na to stać, wydawało się bardziej niż oczywiste. Pchnął drzwi gigantycznej stajni, Ollie był w środku. Smutny słoń stał w kącie, z oklapniętymi uszami, a kupa siana przed nim pozostała nietknięta. - Niedobrze - zmarkotniał, podchodząc bliżej słonia, żeby się przywitać. - Chodź, wyciągnij rękę - zwrócił się do Morgana - musi cię obwąchać. To jakbyś się mu przedstawiał - Treser mu to tlumaczył wiele miesięcy temu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Morgan jest ze mną tak długo, że podobne perypetie naturalnie tańczą na końcu mojego języka. Wiem, przy jakiej ulicy mieszkał, ile razy się przeprowadzał, czym zajmuje się partner jego matki i że jego siostra nie znosi kolczyków. Nie pamiętam już, co i komu opowiadałem, ale mam ze sobą bogatą historię, obfitującą w szczegóły, które sprawiają, że staję się obwiesiem namacalnym i równie realnym, jak moje alter-ego. Podwójna narracja czasem wymyka mi się spod kontroli, lecz zazwyczaj są to drobne pożary, takie, jakie łatwo zdeptać buciorami w rozmiarze 44, bo takie właśnie noszę.
-Nooo, jakbyś miał więcej, to już bym ci wiercił dziurę w brzuchu, jak to robisz, że tak młodo wyglądasz - odpowiadam na to, szczerząc zęby. Marceli coś jakby oklapł, więc udaję, że rachunki się zgadzają i nie brakuje mi w nich wcale jednego czy tam dwóch lat. Jakby ukończenie Hogwartu świadczyło o czymkolwiek: sam mam szkołę, ale czarodziejem jestem raczej marnym. Gorszych ode mnie, a przepchniętych przez nauczycieli czy roszczeniowych opiekunów było drugie tyle.
-To trochę, jak taniec, co? - podsumowuję, wyobrażając sobie te podniebne akrobacje. Pęd powietrza, opór ciała, krótki stan nieważkości, a na grande finale, połamane gnaty - szlag - aż klnę z podziwu, bo obrazowe porównania skutkują poruszoną imaginacją, kręcącą się kilka metrów nad ziemią - a ile figur zrobiłeś najwięcej? Podczas jednego wyskoku? - angażuję się totalnie w te opowieści, bo sam to czuję się, jakbym fruwał, kiedy skoczę sobie z połowy klatki schodowej. Towarzyszy temu głuche tąpnięcie, nie wygląda to ani zgrabnie, ani elegancko - mi pozwala tylko na względną oszczędność czasu. Marceli zaś chełpliwy wcale nie jest i właściwie to sam ciągnę go za język, zaintrygowany smaczkami cyrkowego życia - to więcej talentu, czy pracy? - kontynuuję ten wywiad, zastanawiając się nad własnymi fizycznymi predyspozycjami. Ile czasu zajęłoby mi rozłożenie nóg w fikuśnym szpagacie, biorąc pod uwagę, że trzydziechę już mam na karku? - ojciec zmuszał cię do pracy? Całe twoje rodzeństwo występuje? - nie mam zielonego pojęcia, jak to funkcjonuje w cyrkowych komunach, na salonach zasady są inne. Synowie zawsze dziedziczą, ale zwykle też pozwala im się na pewną niezależność. W granicach zdroworozsądkowych(?)
-No, nie mogę się doczekać. I teraz, skoro wróciła, to twoja stała partnerka? Jak on? - kiwam głową na rozbrykanego Skoczka, rad, że tamta dziewczyna tego nie słyszy- ej, i no, jak się poznamy, to plis, nie mów jej, że porównałem ją do konia - nie sądzę, by ucieszyła się z tego zestawienia - jaką historię lubisz najbardziej? - bo te powietrzne akrobacje, to przecież rodzaj opery, tylko że nie pod kryształowym żyrandolem, a pasiastym cyrkowym namiotem. Pantomima, gra ciała i uświęcona fizyczność, lecz nie w postaci naoliwionych węzłów mięśni, a subtelnych, nawet wiotkich spięciach, jakimi operują tak, że nam, widzom, wydaje się to wszystko tak proste, tak łatwe.
-Cieszę się - mruczę, gdy chłopak prędko zapewnia, że tutaj dzieje się dobrze. Nie jestem w stanie wyczytać z jego pobladłej twarzy, czy to faktycznie prawda, ale nawet gdyby kłamał, co ja bym poradził na kłopoty obozu dziwolągów? - nie wszyscy cieszą się takimi względami. Wiesz, gdybyś kiedyś miał kłopot - ściszam głos, mimo że poza Skoczkiem, nie widać tu żywej duszy - słyszałem, że kapitan Pijanego Wisielca pomaga tym, którzy tego potrzebują - to chyba cenna informacja, może kiedyś spotkamy się na tym statku. Nastroje zaostrzają się z dnia na dzień, a ja wciąż nie zdecydowałem, po której stronie faktycznie stoję. Obawiam się, że moja neutralność to już tylko pic na wodę, jakim mamię sam siebie - w Hiszpanii, zatrzymaliśmy się na kilka dni w porcie, żeby uzupełnić towary i akurat jacyś kuglerzy robili przedstawienie. To chyba nawet byli mugole, ale mieli też więcej zwierząt. Podobał mi się niedźwiedź, który jeździł na takim ustrojstwie z jednym kołem - opowiadam, mieszając w szejkerze dwie historie, które dzieli od siebie dobre pięć lat - wiesz może, co to było? Czasami normalnie przypominam to sobie w nocy i wiesz, nie mogę zasnąć, bo myślę, JAK TO SIĘ NAZYWA - skarżę się, bo jak już się czegoś uczepię, to wraca do mnie, jak bumerang. Każda sytuacja, gdy do obcej kobiety przez przypadek powiedziałem mamo, każdy fałsz podczas kolędowania w Wigilię i tak dalej, ta lista jest prawdziwie długaśna. Chociaż, szczerze, wolę już w swoim wyrze palić się ze wstydu, niż do świtu dumać, czy przez noc hrabstwo Kent nie zostało ogłoszone strefą wolną od mugoli. Jak prędko zajęli Londyn, hę?
-Rany, ale odjazd - wzdycham z totalnym podziwem - to prawda, że są takie szybkie? Nie próbował wam nawiać? - dziwię się, nie do końca wiem, jak zwierzęta radzą sobie z niewolą. Marceli traktuje Skoczka niezwykle uprzejmie (bez wzajemności), ale raz, że konie jako stworzenia udomowione to zupełnie co innego niż dzikie zouwu, a dwa, że pewnie nie wszyscy w cyrku są jak on. Ech, nieważne, wzruszam ramionami, kiedy ten mierzy mnie wzrokiem - i chyba swoją własną miarą. Swej koordynacji ruchowej się nie wstydzę, ale istnieje ryzyko, że zaraz zacznę. I to będzie jego wina!
-Co, Filipka ciebie też zaprzęgła do roboty? - śmieję się, błyskając zębami. Najwyraźniej wypada mi wpleść do historyjki kilka drugoplanowych postaci - jej i pani Boyle strasznie ciężko odmówić, nie sądzisz? - zagaduję, bo w istocie obie są więcej niż przekonujące. Christina zresztą też, z tym że ona swój autorytet opiera na tej ogromnej warząchwi. I mimo, że mnie lubi, raz zdarzyło się, ze oberwałem nią prosto w łeb. Guza miałem przez tydzień.
-Dzięki, stary. Wychodzi na to, że każdą fuchę mam po znajomości, tą w Parszywym załatwił mi Keat. Keata też znasz, co nie? - to chyba oczywiste, oni tam wszyscy są po jednych pieniądzach, jak to portowa rodzina - jakby, nie wiem, jak mam ci się odwdzięczyć - dodaję, a w moim głosie brzmi szczere zadowolenie. Wymigam się albo nie, jak już mówiłem, umartwienie ciała przy plebejskich zajęciach ma na mnie dobry wpływ. Odwrotny od tego, jaki wywierają na mnie protoplaści, a dla mnie, cóż, zbawienny, jakby machanie łopatą czy szczotą odblokowywało myślenie. Cyk i kolejny level samodzielności - czemu cię nie lubi? Myślisz, że w takim razie... rozsądnie go prosić o przysługę? - no, bo na moje, to niezbyt. Pomijając fakt, że Marceli, chłopie, ledwie mnie znasz. Mogę narobić ci sporo kłopotów, nie zjawiając się na drugi dzień po tej rekomendacji, a wtedy co? To tobie oberwie się od ojczulka. Te uwagi zatrzymuję jednak dla siebie i obiecuję sobie, że cokolwiek się nie stanie, nie narobię chłopakowi problemów - ja ze swoim starym też nie żyję dobrze. Ma mnie za niedojdę, ale ojcowie tacy już są - rzucam, tak w ramach pocieszenia. Rodzina to wybór, a nie więzy krwi, wygląda na to, że z Lestrange'ami nie mam więc za wiele wspólnego.
-Co jeszcze jedzą słonie? Jak wpadnę następnym razem, postaram się zorganizować arbuza - obiecuję, skoro ma to pocieszyć smutnego słonia, to anonimowo załatwię ich całą tonę. Z drugiej strony - wstyd mi, bo tu troska o zwierzę, a gdzie przejmuję się losem tych wszystkich ludzi? Cyrkowców, a prócz nich - uchodźców, rebeliantów, cywilów. Wojna tasuje moralność, a mi trafiają się wyjątkowo słabe karty. Jeśli chcę wygrać, muszę blefować.
-Dobra, dobra, luz, sorry, Marcel - ułagadzam go, przytakując. Nie chciałem go urazić, ani zakpić - czy to z młodzieńczej niezręczności, czy z jego wieku, który nie gra dla mnie roli, bo jak przypuszczam, ten chłopiec zaradniejszy jest ode mnie. Ja bawię się w dilerkę dla sportu, a on walczy o przetrwanie, taka różnica między nami - nauczysz mnie? Kiedyś? - entuzjazmuję się, bo łapanie trzech piłeczek w locie to coś, o czym marzę od zawsze. Od teraz. Czas jest względny, więc to nie ma znaczenia. Skoczek za to usilnie stara się zwrócić na siebie uwagę - ile już minęło, nim poświęciliśmy mu chwilę? W tym duecie obstawiam, że to aetonan gra pierwsze skrzypce, a Marceli robi za figurkę i dekorację na końskim grzbiecie: przynajmniej, wedle punktu widzenia konia. Unoszę brwi i prycham zupełnie jak sam Skoczek - z dezaprobatą.
-Na razie, ale i tak się martwię - odpowiadam cicho - jej mąż nie jest dobrym człowiekiem - pod wpływem impulsu zwierzam się Marcelowi. Jeśli Evandra znajdzie się w niebezpieczeństwie, to przez Tristana. Przez to, co zrobił, mimo że on sam stara się ją trzymać z dala od tego zła. Ale i tak jest jego żoną, a od tego już nie ucieknie. Opuszczam się nieco w obowiązkach, bo przygnębienie spada na mnie wraz ze wspomnieniem siostry i jej małego synka. Niepokoję się o przyszłość, każdy jej wariant niesie ze sobą możliwe powikłania. W postaci prezentów z puszki Pandory, zwrócone ślubne wiano. Dlatego właśnie pieprzę te aranżowane małżeństwa. W końcu jednak Skoczek zostaje oporządzony, Marcel zadbał też, by otrzymał świeżą wodę, a więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się zbierać. Na latającym dywanie, a jakże, korzystam ze swej zabaweczki, która robi totalną furorę. I Marcelowi też się podoba; jak na pierwszy raz świruje zbyt brawurowo, lecz wyczucie równowagi nie pozwala mu ani spaść, ani przeważyć magicznego kobierca. Lądujemy więc zupełnie bezpiecznie niedaleko stajni, a ja machnięciem różdżki ponownie zmniejszam Zygzaka do rozmiarów chustki, nawet nie obruszając się za sugerowanie kradzieży. Na takiego wyglądam, co nie, drobny cwaniaczek i kombinator.
-Po czterech miesiącach na morzu, jak przybiliśmy do Anglii, kapitan, u którego robiłem powiedział, że nie ma mi jak zapłacić, ale w zamian za to, dał mi dywan - opowiadam - miałem go sprzedać co nie, bo jednak zapierdalałem na tym statku, a tam nie ma, że jakiś dzień wolny, tylko codziennie są obowiązki. Liczyłem, że odłożę ten hajs, ogarnę domowe usterki i przez jakiś czas będzie spokój, tylko no, strasznie mi się ten dywan spodobał - aż się zawstydzam, no bo jak na Morgana to faktycznie straszliwa fanaberia - przez miesiąc żarłem samą owsiankę, ale totalnie nie żałuję - ty to jednak Fran, debilem jesteś, co ci się w dupie poprzewracało. Po trzech dniach takiej diety już bym rzygał, znowu wychodzą tu moje wyobrażenia o tym, co znoszą ci gorzej urodzeni. Myślę pieprzonymi stereotypami i żal mi samego siebie. Paskudne uczucie, więc wracam zająć się słoniem. Przygaszonym, stojącym w rogu stajni ze zwieszonymi uszami, wcale nie reagującemu na nasze kroki. Za radą Marcela podchodzę do niego bliżej i wyciągam rękę - jakoś nie czując strachu przed potężnym cielskiem, ani trąbą, która kręci się koło mnie.
-Zobacz, trochę się ożywił - zauważam, bo faktycznie, robi się bardziej żwawy, niż jeszcze chwilę temu - Ollie, maluchu, rozchmurz się. Marceli mi mówił, że lubisz arbuzy, to prawda? - zwracam się do słonia, który odsłania uszy i przestępuje z nogi na nogę - a lubisz, jak ci się śpiewa? - rzucam do słonia, nie zważając, że raczej mi nie odpowie.
Były raz sobie cztery słonie,
Małe, wesołe, zielone słonie,
Każdy z kokardką na ogonie,
Hej, cztery słonie !
I poszły sobie w daleki świat,
W daleką drogę, wesoły świat,
Hej, świeci słońce, wieje wiatr,
A one idą w świat.
Tak sobie intonuję piosenkę, którą kojarzę jeszcze z dzieciństwa. Śpiewam o jego towarzyszach, więc może, może - może się rozchmurzy?
-Nooo, jakbyś miał więcej, to już bym ci wiercił dziurę w brzuchu, jak to robisz, że tak młodo wyglądasz - odpowiadam na to, szczerząc zęby. Marceli coś jakby oklapł, więc udaję, że rachunki się zgadzają i nie brakuje mi w nich wcale jednego czy tam dwóch lat. Jakby ukończenie Hogwartu świadczyło o czymkolwiek: sam mam szkołę, ale czarodziejem jestem raczej marnym. Gorszych ode mnie, a przepchniętych przez nauczycieli czy roszczeniowych opiekunów było drugie tyle.
-To trochę, jak taniec, co? - podsumowuję, wyobrażając sobie te podniebne akrobacje. Pęd powietrza, opór ciała, krótki stan nieważkości, a na grande finale, połamane gnaty - szlag - aż klnę z podziwu, bo obrazowe porównania skutkują poruszoną imaginacją, kręcącą się kilka metrów nad ziemią - a ile figur zrobiłeś najwięcej? Podczas jednego wyskoku? - angażuję się totalnie w te opowieści, bo sam to czuję się, jakbym fruwał, kiedy skoczę sobie z połowy klatki schodowej. Towarzyszy temu głuche tąpnięcie, nie wygląda to ani zgrabnie, ani elegancko - mi pozwala tylko na względną oszczędność czasu. Marceli zaś chełpliwy wcale nie jest i właściwie to sam ciągnę go za język, zaintrygowany smaczkami cyrkowego życia - to więcej talentu, czy pracy? - kontynuuję ten wywiad, zastanawiając się nad własnymi fizycznymi predyspozycjami. Ile czasu zajęłoby mi rozłożenie nóg w fikuśnym szpagacie, biorąc pod uwagę, że trzydziechę już mam na karku? - ojciec zmuszał cię do pracy? Całe twoje rodzeństwo występuje? - nie mam zielonego pojęcia, jak to funkcjonuje w cyrkowych komunach, na salonach zasady są inne. Synowie zawsze dziedziczą, ale zwykle też pozwala im się na pewną niezależność. W granicach zdroworozsądkowych(?)
-No, nie mogę się doczekać. I teraz, skoro wróciła, to twoja stała partnerka? Jak on? - kiwam głową na rozbrykanego Skoczka, rad, że tamta dziewczyna tego nie słyszy- ej, i no, jak się poznamy, to plis, nie mów jej, że porównałem ją do konia - nie sądzę, by ucieszyła się z tego zestawienia - jaką historię lubisz najbardziej? - bo te powietrzne akrobacje, to przecież rodzaj opery, tylko że nie pod kryształowym żyrandolem, a pasiastym cyrkowym namiotem. Pantomima, gra ciała i uświęcona fizyczność, lecz nie w postaci naoliwionych węzłów mięśni, a subtelnych, nawet wiotkich spięciach, jakimi operują tak, że nam, widzom, wydaje się to wszystko tak proste, tak łatwe.
-Cieszę się - mruczę, gdy chłopak prędko zapewnia, że tutaj dzieje się dobrze. Nie jestem w stanie wyczytać z jego pobladłej twarzy, czy to faktycznie prawda, ale nawet gdyby kłamał, co ja bym poradził na kłopoty obozu dziwolągów? - nie wszyscy cieszą się takimi względami. Wiesz, gdybyś kiedyś miał kłopot - ściszam głos, mimo że poza Skoczkiem, nie widać tu żywej duszy - słyszałem, że kapitan Pijanego Wisielca pomaga tym, którzy tego potrzebują - to chyba cenna informacja, może kiedyś spotkamy się na tym statku. Nastroje zaostrzają się z dnia na dzień, a ja wciąż nie zdecydowałem, po której stronie faktycznie stoję. Obawiam się, że moja neutralność to już tylko pic na wodę, jakim mamię sam siebie - w Hiszpanii, zatrzymaliśmy się na kilka dni w porcie, żeby uzupełnić towary i akurat jacyś kuglerzy robili przedstawienie. To chyba nawet byli mugole, ale mieli też więcej zwierząt. Podobał mi się niedźwiedź, który jeździł na takim ustrojstwie z jednym kołem - opowiadam, mieszając w szejkerze dwie historie, które dzieli od siebie dobre pięć lat - wiesz może, co to było? Czasami normalnie przypominam to sobie w nocy i wiesz, nie mogę zasnąć, bo myślę, JAK TO SIĘ NAZYWA - skarżę się, bo jak już się czegoś uczepię, to wraca do mnie, jak bumerang. Każda sytuacja, gdy do obcej kobiety przez przypadek powiedziałem mamo, każdy fałsz podczas kolędowania w Wigilię i tak dalej, ta lista jest prawdziwie długaśna. Chociaż, szczerze, wolę już w swoim wyrze palić się ze wstydu, niż do świtu dumać, czy przez noc hrabstwo Kent nie zostało ogłoszone strefą wolną od mugoli. Jak prędko zajęli Londyn, hę?
-Rany, ale odjazd - wzdycham z totalnym podziwem - to prawda, że są takie szybkie? Nie próbował wam nawiać? - dziwię się, nie do końca wiem, jak zwierzęta radzą sobie z niewolą. Marceli traktuje Skoczka niezwykle uprzejmie (bez wzajemności), ale raz, że konie jako stworzenia udomowione to zupełnie co innego niż dzikie zouwu, a dwa, że pewnie nie wszyscy w cyrku są jak on. Ech, nieważne, wzruszam ramionami, kiedy ten mierzy mnie wzrokiem - i chyba swoją własną miarą. Swej koordynacji ruchowej się nie wstydzę, ale istnieje ryzyko, że zaraz zacznę. I to będzie jego wina!
-Co, Filipka ciebie też zaprzęgła do roboty? - śmieję się, błyskając zębami. Najwyraźniej wypada mi wpleść do historyjki kilka drugoplanowych postaci - jej i pani Boyle strasznie ciężko odmówić, nie sądzisz? - zagaduję, bo w istocie obie są więcej niż przekonujące. Christina zresztą też, z tym że ona swój autorytet opiera na tej ogromnej warząchwi. I mimo, że mnie lubi, raz zdarzyło się, ze oberwałem nią prosto w łeb. Guza miałem przez tydzień.
-Dzięki, stary. Wychodzi na to, że każdą fuchę mam po znajomości, tą w Parszywym załatwił mi Keat. Keata też znasz, co nie? - to chyba oczywiste, oni tam wszyscy są po jednych pieniądzach, jak to portowa rodzina - jakby, nie wiem, jak mam ci się odwdzięczyć - dodaję, a w moim głosie brzmi szczere zadowolenie. Wymigam się albo nie, jak już mówiłem, umartwienie ciała przy plebejskich zajęciach ma na mnie dobry wpływ. Odwrotny od tego, jaki wywierają na mnie protoplaści, a dla mnie, cóż, zbawienny, jakby machanie łopatą czy szczotą odblokowywało myślenie. Cyk i kolejny level samodzielności - czemu cię nie lubi? Myślisz, że w takim razie... rozsądnie go prosić o przysługę? - no, bo na moje, to niezbyt. Pomijając fakt, że Marceli, chłopie, ledwie mnie znasz. Mogę narobić ci sporo kłopotów, nie zjawiając się na drugi dzień po tej rekomendacji, a wtedy co? To tobie oberwie się od ojczulka. Te uwagi zatrzymuję jednak dla siebie i obiecuję sobie, że cokolwiek się nie stanie, nie narobię chłopakowi problemów - ja ze swoim starym też nie żyję dobrze. Ma mnie za niedojdę, ale ojcowie tacy już są - rzucam, tak w ramach pocieszenia. Rodzina to wybór, a nie więzy krwi, wygląda na to, że z Lestrange'ami nie mam więc za wiele wspólnego.
-Co jeszcze jedzą słonie? Jak wpadnę następnym razem, postaram się zorganizować arbuza - obiecuję, skoro ma to pocieszyć smutnego słonia, to anonimowo załatwię ich całą tonę. Z drugiej strony - wstyd mi, bo tu troska o zwierzę, a gdzie przejmuję się losem tych wszystkich ludzi? Cyrkowców, a prócz nich - uchodźców, rebeliantów, cywilów. Wojna tasuje moralność, a mi trafiają się wyjątkowo słabe karty. Jeśli chcę wygrać, muszę blefować.
-Dobra, dobra, luz, sorry, Marcel - ułagadzam go, przytakując. Nie chciałem go urazić, ani zakpić - czy to z młodzieńczej niezręczności, czy z jego wieku, który nie gra dla mnie roli, bo jak przypuszczam, ten chłopiec zaradniejszy jest ode mnie. Ja bawię się w dilerkę dla sportu, a on walczy o przetrwanie, taka różnica między nami - nauczysz mnie? Kiedyś? - entuzjazmuję się, bo łapanie trzech piłeczek w locie to coś, o czym marzę od zawsze. Od teraz. Czas jest względny, więc to nie ma znaczenia. Skoczek za to usilnie stara się zwrócić na siebie uwagę - ile już minęło, nim poświęciliśmy mu chwilę? W tym duecie obstawiam, że to aetonan gra pierwsze skrzypce, a Marceli robi za figurkę i dekorację na końskim grzbiecie: przynajmniej, wedle punktu widzenia konia. Unoszę brwi i prycham zupełnie jak sam Skoczek - z dezaprobatą.
-Na razie, ale i tak się martwię - odpowiadam cicho - jej mąż nie jest dobrym człowiekiem - pod wpływem impulsu zwierzam się Marcelowi. Jeśli Evandra znajdzie się w niebezpieczeństwie, to przez Tristana. Przez to, co zrobił, mimo że on sam stara się ją trzymać z dala od tego zła. Ale i tak jest jego żoną, a od tego już nie ucieknie. Opuszczam się nieco w obowiązkach, bo przygnębienie spada na mnie wraz ze wspomnieniem siostry i jej małego synka. Niepokoję się o przyszłość, każdy jej wariant niesie ze sobą możliwe powikłania. W postaci prezentów z puszki Pandory, zwrócone ślubne wiano. Dlatego właśnie pieprzę te aranżowane małżeństwa. W końcu jednak Skoczek zostaje oporządzony, Marcel zadbał też, by otrzymał świeżą wodę, a więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się zbierać. Na latającym dywanie, a jakże, korzystam ze swej zabaweczki, która robi totalną furorę. I Marcelowi też się podoba; jak na pierwszy raz świruje zbyt brawurowo, lecz wyczucie równowagi nie pozwala mu ani spaść, ani przeważyć magicznego kobierca. Lądujemy więc zupełnie bezpiecznie niedaleko stajni, a ja machnięciem różdżki ponownie zmniejszam Zygzaka do rozmiarów chustki, nawet nie obruszając się za sugerowanie kradzieży. Na takiego wyglądam, co nie, drobny cwaniaczek i kombinator.
-Po czterech miesiącach na morzu, jak przybiliśmy do Anglii, kapitan, u którego robiłem powiedział, że nie ma mi jak zapłacić, ale w zamian za to, dał mi dywan - opowiadam - miałem go sprzedać co nie, bo jednak zapierdalałem na tym statku, a tam nie ma, że jakiś dzień wolny, tylko codziennie są obowiązki. Liczyłem, że odłożę ten hajs, ogarnę domowe usterki i przez jakiś czas będzie spokój, tylko no, strasznie mi się ten dywan spodobał - aż się zawstydzam, no bo jak na Morgana to faktycznie straszliwa fanaberia - przez miesiąc żarłem samą owsiankę, ale totalnie nie żałuję - ty to jednak Fran, debilem jesteś, co ci się w dupie poprzewracało. Po trzech dniach takiej diety już bym rzygał, znowu wychodzą tu moje wyobrażenia o tym, co znoszą ci gorzej urodzeni. Myślę pieprzonymi stereotypami i żal mi samego siebie. Paskudne uczucie, więc wracam zająć się słoniem. Przygaszonym, stojącym w rogu stajni ze zwieszonymi uszami, wcale nie reagującemu na nasze kroki. Za radą Marcela podchodzę do niego bliżej i wyciągam rękę - jakoś nie czując strachu przed potężnym cielskiem, ani trąbą, która kręci się koło mnie.
-Zobacz, trochę się ożywił - zauważam, bo faktycznie, robi się bardziej żwawy, niż jeszcze chwilę temu - Ollie, maluchu, rozchmurz się. Marceli mi mówił, że lubisz arbuzy, to prawda? - zwracam się do słonia, który odsłania uszy i przestępuje z nogi na nogę - a lubisz, jak ci się śpiewa? - rzucam do słonia, nie zważając, że raczej mi nie odpowie.
Były raz sobie cztery słonie,
Małe, wesołe, zielone słonie,
Każdy z kokardką na ogonie,
Hej, cztery słonie !
I poszły sobie w daleki świat,
W daleką drogę, wesoły świat,
Hej, świeci słońce, wieje wiatr,
A one idą w świat.
Tak sobie intonuję piosenkę, którą kojarzę jeszcze z dzieciństwa. Śpiewam o jego towarzyszach, więc może, może - może się rozchmurzy?
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Kiwnął głową, trudno było wytłumaczyć na sucho sens cyrkowej akrobatyki i organizowanych widowisk, nie układał ich, lecz zdarzało mu się je zapominać i improwizować, taniec operował lekkością i prostymi figurami akrobatycznymi, on potrafił wykonać te najtrudniejsze: oczywiście, że jedno było podobne do drugiego i jedno zawierało elementy drugiego; to na linach, nie potańcówkach, nauczył się tańczyć - choć na tych drugich zbierał dzięki temu dużą uwagę. Mało kiedy jednak spotykał kogoś, kto chciał o tym słuchać - zainteresowanie Morgana przyjemnie - i niecodziennie - łechtało jego ego. Wierzył, że miał przed sobą przyszłość, był jednym z najlepszych, ale na swój czas jeszcze pracował. Przyjemnie było z myślą, że kogoś to właściwie interesowało. Mama zawsze się bała, że zrobi sobie krzywdę.
- Pięć - odparł, raczej bez zadowolenia. - Przy szóstym roztrzaskałem rękę o kant areny. Ale kręgosłupa nie, więc dalej nad tym pracuję - dodał z rozbawieniem, bo rzeczywiście nieszczególnie przejmował się swoimi kontuzjami. Tutaj - były codziennością, czasem zdarzały się poważniejsze, jak u matki Delilah, ale każdy na Arenie musiał się z tym przecież liczyć. - Trudno nazwać pracą coś, co kochasz - przyznał szczerze, nie wyobrażał sobie innego życia, nie wyobrażał sobie przerwania swoich treningów - kochał je od dziecka, właśnie dlatego stał dzisiaj, gdzie stał. - Ale bez ciągłych ćwiczeń nie da się nic osiągnąć. Nie każdy też da radę, trzeba mieć predyspozycje. Rozciągnąć się odpowiednio wcześnie i... mieć warunki fizyczne. Ty byłbyś, na przykład, za duży - Wysoki wzrost blokował niektóre ruchy, Marcel był mały, niski i drobny, i choć wolałby być wyższy i bardziej męski, to wtedy musiałby zrezygnować z podniebnego życia. - Co? Nie! - zaprzeczył szybko, mimowolnie uciekając myślami do swojego prawdziwego ojca. Nie sądził, żeby był zadowolony z wyboru jego życiowej drogi, ale pan Carrington niewątpliwie był. - Sam tego chciałem. Arena to mój dom, nie mógłbym bez niej żyć - wyznał zgodnie z prawdą, w cyrku bywało różnie, często trudniej, ale i tak nie zostawiłby tego miejsca za sobą - za nic. Nie była to miłość prosta, ale szczera na pewno. - Mój najstarszy brat przyucza się do przejęcia interesu. Jest bardzo mądry i potrafi liczyć pieniądze. Ojciec nie jest artystą, wszystkim zarządza - wyjaśnił tonem pogawędki, zdradzając strukturę tego miejsca. Skinął głową, przytakując na jego kolejne pytanie.
- Myślę, że będziemy występować razem, ale do każdego widowiska obsadę dobiera się osobno. Nie mam w tej kwestii wiele do powiedzenia. Ludzi zmienić jest prościej, niż zwierzęta, szybciej się adaptują, ale to rzeczywiście trochę jak z koniem - dogadujecie się albo nie. Znacie się albo nie. Widowiska Areny zawsze są dopracowane perfekcyjnie, a taki efekt można osiągnąć tylko pracując razem przez wiele godzin. - Jego usta drgnęły w rozbawieniu. - Nie jest podobna - zapewnił, Delilah była piękną dziewczyną, teraz już kobietą, a jej ruchy były zgrabne i pewne jak u zwinnej pantery, była wystarczająco pewna siebie, by zignorować przytyki porównujące ją do konia. - Kiedyś wystawialiśmy naprawdę piękną historię o księżniczce łabędzi - odparł po krótkim zastanowieniu. Jedna z jego pierwszych, miał rolę żaby, nie księcia, ale to zachował dla siebie. Solowy układ księżniczki robił niesamowite wrażenie, Delilah już wtedy występowała sama. Spojrzał na niego z powagą, kiedy poinformował go o kapitanie statku - nigdy o tym nie słyszał, nie wiedział nawet, czy może uwierzyć w słowa portowego włóczęgi, choć nie miał też powodów, by w nie wątpić. Może warto było to sprawdzić, zasięgnąć języka w innym miejscu.
- Monocykl - odpowiedział, wciąż z uśmiechem; nie spodziewał się, że przypadkowo napotkany w cyrku człowiek będzie znał Teddy'ego. - To bardzo sławny niedźwiadek, był u nas na jeden sezon, dwa albo trzy lata temu. Musieli być z nimi czarodzieje, ale na ulicy Teddy pewnie na nim nie latał, mugole tego nie potrafią - Ugryzł się w język o chwilę zbyt późno; nie powinien zdradzać się z tym, że tyle o nich wiedział. Na pytanie o zouwu trochę się zasępił, pewnie gdyby wypuścić młodego z klatki, miałby okazję się przekonać, czy był taki szybki. Ale na razie rzadko opuszczał zagrodę.
- Nie widziałem - odparł zgodnie z prawdą. - Na razie jest młody, podobno schody zaczną się za parę miesięcy. Ale nasz treser wie o zwierzętach wszystko, przemówi do niego na pewno - Złamie go, Marcel nie oceniał jego sposobów. Za mało wiedział, żeby poddawać jego metody wątpliwościom; empatia uciekała w starciu z posłuszeństwem wobec autorytetu. Uśmiechnął się, pod nosem, na pytanie o Philippę i panią Boyle. Tej drugiej się zwyczajnie bał, a Philippa miała w sobie coś, że rzeczywiście trudno było powiedzieć nie. W zasadzie to jemu ogólnie trudno było powiedzieć nie.
- Pewnie - Oczywiście, że znał Keata. Ale ten temat odpuścił, nie widział go tyle czasu, nikt go nie widział. Chyba nie wierzył, że Keat jeszcze żył - w najlepszym wypadku opuścił kraj. Może to rzeczywiście było najmądrzejsze, co można było teraz zrobić.
- To nie tak, że coś do mnie ma. To ten typ, który nikogo nie lubi. Niektórych nie lubi trochę mniej. W jakiś sposób mu na mnie zależy - A może raczej na pieniądzach, które mógł dla niego zarobić, ale zasadniczo nie miało to większego znaczenia. Mógł go o zapytać o robotę dla tego człowieka i był wciąż dość naiwny, by nie brać pod uwagę ewentualnych konsekwencji. - Przykro mi - dodał - Mój jest po prostu trudny w obejściu. Może twój też nie zawsze mówi to, co myśli - zasugerował, choć w zasadzie niewiele o sytuacji Francisa wiedział.
- Lubią wszystkie owoce. Ollie szaleje na widok trzciny cukrowej, ale tą rzadko dowożą statki. Arbuz będzie świetny. Lubi też pomarańcze i gruszki - Choć najczęściej musi się zadowolić sianem. - Jasne - obiecał, że nauczy go żonglować, puszczając przeprosiny mimo uszu, nie chcąc chyba już wracać do roztrząsania swojego zachowania, nastolatki bywały na tym punkcie wrażliwe. Przez cały ten czas, jeszcze nim przeszli do zagrody Olliego, wprawiał w ruch zgrzebło, wyczesując grudy ziemi z końskiej sierści. To było bardzo ważne, zmieszane z błotem tworzyły grudy, które pod siodłem wywoływały otarcia i poparzenia, czasem bardzo bolesne. Opuszczając jego zagrodę przygładził końską szyję i poklepał go czule, pod wpływem pieszczot Skoczek zawsze miękł i ocierał się o niego łbem, przełamując pozę gwiazdy; Marcel przecież wiedział, że tylko udawał tę niedostępność.
Brawurowy lot na dywanie pozwolił im znaleźć się przy słoniu, był pod wrażeniem, przelotu i samej tkaniny: trochę o tych dywanach słyszał, kiedy przez Arenę przetaczali się fakirowie i ich tańczące węże, słyszał rozmowy, podobno te artefakty były bardzo rzadkie. I cholernie drogie.
- Tylko frajer by to sprzedał - stwierdził z przekonaniem, choć pewnie większość ludzi, zwłaszcza tych dekadę starszych, raczej by się z nim nie zgodziła; najfajniejsza zabawka musiała odpaść w kąt, kiedy należało rozważyć, czy czarodziej miał się nią zabawić, czy jednak mieć się za co utrzymać. Przed podobnymi dylematami jeszcze w życiu nie stał, w cyrku miał swój wagon - może nie najwygodniejszy, ale miał - a uśmiech do kucharki potrafił mu otworzyć wrota do kuchennych zapasów również poza stałymi porami ustalonych posiłków. - Musimy się kiedyś przelecieć gdzieś dalej. Nie dzisiaj, mam obowiązki, ale kiedy wpadniesz następnym razem może wylecimy nad miasto? - Gdzie pełno patroli śmigało na miotłach, ale czymże było ryzyko wobec możliwości takiej przygody.
- Nic nie zjadł - westchnął, po tym, jak wdrapał się na drewnianą zagrodę i rozejrzał się po wnętrzu klatki z większą uwagą. Kątem oka dostrzegł, jak Morgan wita się z Olliem, sam wyciągnął do niego rękę, dając mu się obwąchać chwilę później. - Cześć, Ollie - przywitał się z nim również, przenosząc spojrzenie to na Francisa, to na słonia, kiedy czarodziej zaczął śpiewać. Po chwili - zaśmiał się głośno. - Tutaj - wskazał na czoło słonia, z boku, w okolice skroni, na których pobłyskiwało kilka kropel przypominających pot. - To znaczy, że się cieszy. Nie trafił do nas jako mały słoń, może ta piosenka mu się z czymś kojarzy. Zaśpiewasz jeszcze raz? Spróbuję zapamiętać - Śpiewać nie potrafił, ale melodia nie była przecież skomplikowana, mógł robić tyle, ile potrafił. - Dajesz, jeszcze raz! Może jednak coś zje - zachęcił Morgana, siadając okrakiem na ogrodzeniu, by móc lepiej dostrzec reakcje słonia. Rzeczywiście, za drugim, za trzecim razem skroń Ollie zabłysnęła nawet mocniej. Minął może kwadrans, kiedy słoń pochylił się nad żłobem i wreszcie się posilił, a na twarzy Marcela odmalowało się czyste szczęście: może przypadkiem, ale Morgan miał świetny pomysł. Dołączył do niego później, gdy zapamiętał już kolejne linijki, pozwalając melodii ponieść się mocniej. No dalej, Ollie.
Przetrwasz to. Wszyscy przetrwamy.
Posiedzieli z nim jeszcze trochę, Morgan się w końcu zwinął, on został, lubił tak po prostu z nim siedzieć - i przyglądać się jego uszom, oczom, trąbie, im dłużej się mu przyglądał, tym bardziej słoń przypominał prehistoryczną prymitywną bestię - a wciąż był bardziej ludzki niż ludzie.
zt x2
- Pięć - odparł, raczej bez zadowolenia. - Przy szóstym roztrzaskałem rękę o kant areny. Ale kręgosłupa nie, więc dalej nad tym pracuję - dodał z rozbawieniem, bo rzeczywiście nieszczególnie przejmował się swoimi kontuzjami. Tutaj - były codziennością, czasem zdarzały się poważniejsze, jak u matki Delilah, ale każdy na Arenie musiał się z tym przecież liczyć. - Trudno nazwać pracą coś, co kochasz - przyznał szczerze, nie wyobrażał sobie innego życia, nie wyobrażał sobie przerwania swoich treningów - kochał je od dziecka, właśnie dlatego stał dzisiaj, gdzie stał. - Ale bez ciągłych ćwiczeń nie da się nic osiągnąć. Nie każdy też da radę, trzeba mieć predyspozycje. Rozciągnąć się odpowiednio wcześnie i... mieć warunki fizyczne. Ty byłbyś, na przykład, za duży - Wysoki wzrost blokował niektóre ruchy, Marcel był mały, niski i drobny, i choć wolałby być wyższy i bardziej męski, to wtedy musiałby zrezygnować z podniebnego życia. - Co? Nie! - zaprzeczył szybko, mimowolnie uciekając myślami do swojego prawdziwego ojca. Nie sądził, żeby był zadowolony z wyboru jego życiowej drogi, ale pan Carrington niewątpliwie był. - Sam tego chciałem. Arena to mój dom, nie mógłbym bez niej żyć - wyznał zgodnie z prawdą, w cyrku bywało różnie, często trudniej, ale i tak nie zostawiłby tego miejsca za sobą - za nic. Nie była to miłość prosta, ale szczera na pewno. - Mój najstarszy brat przyucza się do przejęcia interesu. Jest bardzo mądry i potrafi liczyć pieniądze. Ojciec nie jest artystą, wszystkim zarządza - wyjaśnił tonem pogawędki, zdradzając strukturę tego miejsca. Skinął głową, przytakując na jego kolejne pytanie.
- Myślę, że będziemy występować razem, ale do każdego widowiska obsadę dobiera się osobno. Nie mam w tej kwestii wiele do powiedzenia. Ludzi zmienić jest prościej, niż zwierzęta, szybciej się adaptują, ale to rzeczywiście trochę jak z koniem - dogadujecie się albo nie. Znacie się albo nie. Widowiska Areny zawsze są dopracowane perfekcyjnie, a taki efekt można osiągnąć tylko pracując razem przez wiele godzin. - Jego usta drgnęły w rozbawieniu. - Nie jest podobna - zapewnił, Delilah była piękną dziewczyną, teraz już kobietą, a jej ruchy były zgrabne i pewne jak u zwinnej pantery, była wystarczająco pewna siebie, by zignorować przytyki porównujące ją do konia. - Kiedyś wystawialiśmy naprawdę piękną historię o księżniczce łabędzi - odparł po krótkim zastanowieniu. Jedna z jego pierwszych, miał rolę żaby, nie księcia, ale to zachował dla siebie. Solowy układ księżniczki robił niesamowite wrażenie, Delilah już wtedy występowała sama. Spojrzał na niego z powagą, kiedy poinformował go o kapitanie statku - nigdy o tym nie słyszał, nie wiedział nawet, czy może uwierzyć w słowa portowego włóczęgi, choć nie miał też powodów, by w nie wątpić. Może warto było to sprawdzić, zasięgnąć języka w innym miejscu.
- Monocykl - odpowiedział, wciąż z uśmiechem; nie spodziewał się, że przypadkowo napotkany w cyrku człowiek będzie znał Teddy'ego. - To bardzo sławny niedźwiadek, był u nas na jeden sezon, dwa albo trzy lata temu. Musieli być z nimi czarodzieje, ale na ulicy Teddy pewnie na nim nie latał, mugole tego nie potrafią - Ugryzł się w język o chwilę zbyt późno; nie powinien zdradzać się z tym, że tyle o nich wiedział. Na pytanie o zouwu trochę się zasępił, pewnie gdyby wypuścić młodego z klatki, miałby okazję się przekonać, czy był taki szybki. Ale na razie rzadko opuszczał zagrodę.
- Nie widziałem - odparł zgodnie z prawdą. - Na razie jest młody, podobno schody zaczną się za parę miesięcy. Ale nasz treser wie o zwierzętach wszystko, przemówi do niego na pewno - Złamie go, Marcel nie oceniał jego sposobów. Za mało wiedział, żeby poddawać jego metody wątpliwościom; empatia uciekała w starciu z posłuszeństwem wobec autorytetu. Uśmiechnął się, pod nosem, na pytanie o Philippę i panią Boyle. Tej drugiej się zwyczajnie bał, a Philippa miała w sobie coś, że rzeczywiście trudno było powiedzieć nie. W zasadzie to jemu ogólnie trudno było powiedzieć nie.
- Pewnie - Oczywiście, że znał Keata. Ale ten temat odpuścił, nie widział go tyle czasu, nikt go nie widział. Chyba nie wierzył, że Keat jeszcze żył - w najlepszym wypadku opuścił kraj. Może to rzeczywiście było najmądrzejsze, co można było teraz zrobić.
- To nie tak, że coś do mnie ma. To ten typ, który nikogo nie lubi. Niektórych nie lubi trochę mniej. W jakiś sposób mu na mnie zależy - A może raczej na pieniądzach, które mógł dla niego zarobić, ale zasadniczo nie miało to większego znaczenia. Mógł go o zapytać o robotę dla tego człowieka i był wciąż dość naiwny, by nie brać pod uwagę ewentualnych konsekwencji. - Przykro mi - dodał - Mój jest po prostu trudny w obejściu. Może twój też nie zawsze mówi to, co myśli - zasugerował, choć w zasadzie niewiele o sytuacji Francisa wiedział.
- Lubią wszystkie owoce. Ollie szaleje na widok trzciny cukrowej, ale tą rzadko dowożą statki. Arbuz będzie świetny. Lubi też pomarańcze i gruszki - Choć najczęściej musi się zadowolić sianem. - Jasne - obiecał, że nauczy go żonglować, puszczając przeprosiny mimo uszu, nie chcąc chyba już wracać do roztrząsania swojego zachowania, nastolatki bywały na tym punkcie wrażliwe. Przez cały ten czas, jeszcze nim przeszli do zagrody Olliego, wprawiał w ruch zgrzebło, wyczesując grudy ziemi z końskiej sierści. To było bardzo ważne, zmieszane z błotem tworzyły grudy, które pod siodłem wywoływały otarcia i poparzenia, czasem bardzo bolesne. Opuszczając jego zagrodę przygładził końską szyję i poklepał go czule, pod wpływem pieszczot Skoczek zawsze miękł i ocierał się o niego łbem, przełamując pozę gwiazdy; Marcel przecież wiedział, że tylko udawał tę niedostępność.
Brawurowy lot na dywanie pozwolił im znaleźć się przy słoniu, był pod wrażeniem, przelotu i samej tkaniny: trochę o tych dywanach słyszał, kiedy przez Arenę przetaczali się fakirowie i ich tańczące węże, słyszał rozmowy, podobno te artefakty były bardzo rzadkie. I cholernie drogie.
- Tylko frajer by to sprzedał - stwierdził z przekonaniem, choć pewnie większość ludzi, zwłaszcza tych dekadę starszych, raczej by się z nim nie zgodziła; najfajniejsza zabawka musiała odpaść w kąt, kiedy należało rozważyć, czy czarodziej miał się nią zabawić, czy jednak mieć się za co utrzymać. Przed podobnymi dylematami jeszcze w życiu nie stał, w cyrku miał swój wagon - może nie najwygodniejszy, ale miał - a uśmiech do kucharki potrafił mu otworzyć wrota do kuchennych zapasów również poza stałymi porami ustalonych posiłków. - Musimy się kiedyś przelecieć gdzieś dalej. Nie dzisiaj, mam obowiązki, ale kiedy wpadniesz następnym razem może wylecimy nad miasto? - Gdzie pełno patroli śmigało na miotłach, ale czymże było ryzyko wobec możliwości takiej przygody.
- Nic nie zjadł - westchnął, po tym, jak wdrapał się na drewnianą zagrodę i rozejrzał się po wnętrzu klatki z większą uwagą. Kątem oka dostrzegł, jak Morgan wita się z Olliem, sam wyciągnął do niego rękę, dając mu się obwąchać chwilę później. - Cześć, Ollie - przywitał się z nim również, przenosząc spojrzenie to na Francisa, to na słonia, kiedy czarodziej zaczął śpiewać. Po chwili - zaśmiał się głośno. - Tutaj - wskazał na czoło słonia, z boku, w okolice skroni, na których pobłyskiwało kilka kropel przypominających pot. - To znaczy, że się cieszy. Nie trafił do nas jako mały słoń, może ta piosenka mu się z czymś kojarzy. Zaśpiewasz jeszcze raz? Spróbuję zapamiętać - Śpiewać nie potrafił, ale melodia nie była przecież skomplikowana, mógł robić tyle, ile potrafił. - Dajesz, jeszcze raz! Może jednak coś zje - zachęcił Morgana, siadając okrakiem na ogrodzeniu, by móc lepiej dostrzec reakcje słonia. Rzeczywiście, za drugim, za trzecim razem skroń Ollie zabłysnęła nawet mocniej. Minął może kwadrans, kiedy słoń pochylił się nad żłobem i wreszcie się posilił, a na twarzy Marcela odmalowało się czyste szczęście: może przypadkiem, ale Morgan miał świetny pomysł. Dołączył do niego później, gdy zapamiętał już kolejne linijki, pozwalając melodii ponieść się mocniej. No dalej, Ollie.
Przetrwasz to. Wszyscy przetrwamy.
Posiedzieli z nim jeszcze trochę, Morgan się w końcu zwinął, on został, lubił tak po prostu z nim siedzieć - i przyglądać się jego uszom, oczom, trąbie, im dłużej się mu przyglądał, tym bardziej słoń przypominał prehistoryczną prymitywną bestię - a wciąż był bardziej ludzki niż ludzie.
zt x2
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
| 6 października '57 |
Rybeczka, tęgoskór, pyłek i widełki, wszystko to pochowane było po kieszeniach długiego płaszcza sięgającego do kostek wysokiej postaci Jeremiego. Nie miał zamiaru ponownie wdawać się w dyskusje z jakimś samozwańczym asystentem właściciela cyrku, który uwielbiał dawać reprymendy i zabraniać przychodzenia do miejsca rozrywki wszelakiej. Bez przeszkód pomykał pomiędzy namiotami cyrkowymi, starając się dotrzeć do jednego z tych mniejszych, gdzie kultyści dziwacznych rytuałów przyprawiali nie tylko o gęsią skórkę, ale również całkiem niezłe przychody. Każdy potrzebował swojej ucieczki w zaświaty, Ci używali konkretnego towaru, którego nie miał zamiaru im nie udostępniać.
Wieczorne godziny, kiedy dowiedział się o pomyślności całej porannej akcji wzburzonej przez Steffena, pozwoliły mu na oddanie się własnej pracy, której nie miał zamiaru tak elegancko spieprzyć, jak reporter. Zastanawiając się nad możliwościami, które należało stworzyć dla uciekinierów, nie zauważył, jak wchodzi do namiotu, gdzie treserka zwierząt spędzała czas na maltretowaniu stworzeń. Dopiero kiedy w pustym namiocie odbił się metaliczny dźwięk i pomruk jakiegoś stworzenia, odwrócił się z wielgachnymi oczami do potężnego kota, który dumnym krokiem zaczął wychodzić z klatki. Niczym paralityk zastygł, bo skąd miał wiedzieć jak reagować na tak potężne bydlę, które groźnie wzroczyło w jego stronę, jakby był przepyszną potrawką, którą wcale się nie czuł! Różdżka powędrowała w kierunku stworzenia, choć patyk wydawał się niczym w porównaniu do potężnego cielska. Czy on naprawdę zawsze musiał wpakować się w jakieś bagno? Przecież miał już dość porannych wrażeń, po cóż więc dodatkowe atrakcje wieczorne? Panicznie zaczął rozglądać się po namiocie w poszukiwaniu jakiegokolwiek punktu, który mógłby pomóc mu zmierzyć się ze stworzeniem, kiedy zauważył jakąś postać. Nieco bardziej rozluźniony, choć zdecydowanie przejęty ostrymi pazurami, które powolnym krokiem zaczęły kroczyć w jego kierunku, zwrócił się do stojącej po drugiej stronie namiotu postaci, której mrok przysłaniał twarz.
- Hej, Ty tam! Ja do kultystów! Pomyłka tutaj! - zaczął urywkami, co słowo wlepiając wzrok w potężnego kociaka.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Tereny cyrkowe
Szybka odpowiedź