Tereny cyrkowe
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Tereny cyrkowe
Rozległe tereny ciągnące się za namiotami, tak głównym, jak pomniejszymi, sprawiające wrażenie pustych, wykorzystywane przez artystów do codziennych ćwiczeń - niekiedy rozkłada się tu odpowiednie przyrządy, sprowadza zwierzęta, tworzy dogodne warunki na świeżym powietrzu, z dala od zaduchu płacht namiotowych i przypadkowych gapiów. Tereny otoczone są gęstą mgłą, która zatrzymuje i trzyma z daleka tak mugoli, jak niepowołanych czarodziejów. Niska trawa, gdzieniegdzie udeptana do gołej ziemi, pozwala na użycie praktycznie każdego rekwizytu. Kilka stałych konstrukcji pozwala na ćwiczenia na wysokościach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:16, w całości zmieniany 1 raz
Roześmiał się, ciepło, serdecznie, obserwując profil jej twarzy, dobrze było móc ujrzeć tę radosną ciepłą iskrę w jej ciepłych oczach. Inną niż zmartwienie, lęk, strach, inną od temu, co otaczało ich ostatnimi czasy naturalnie. Dziś nic nie miało tak wyglądać, dziś mieli spędzić ten dzień przyjemnie, tak po prostu.
- To brzmi jak bajka - przyznał, unosząc spojrzenie w górę, na dwie czarne jaskółki tańczące na tle jasnego nieba. Mógłby być ptakiem. Chciałby być ptakiem: móc zamieniać się w zwierzę, które bez trudu złapie w skrzydła wiatr i uniesie się na jego żywiole. Nie na linie, trapezie, a jedynie mocą własnego ciała. Magiczne i niesamowite. Ale wiedział, że nigdy nie był orłem. Że odstawał od innych, że nie miał takich możliwości jak oni. Że nigdy nie uczył się dobrze, bo miał problemy z koncentracją. Że miewał zaległości. Nie posiadał wiedzy, która pozwalała mu opanować tak trudną sztukę. Nigdy nie będzie w stanie jej opanować. - Gdybym był ptakiem, zwiedziłbym cały kraj w tym kształcie. A potem wyleciał nad morze poszukać wielorybów. - Nigdy nie widział prawdziwego wieloryba. Słyszał, że są imponujące. Na pewno były, podobno olbrzymie. - Albo udałbym się z innymi ptakami w podróż do ciepłych krajów - rozmarzył się, w jego chłodnych na pozór tęczówkach odbijało się to samo ciepło. Rozmarzone ciepło. - Zastanawiałaś się kiedyś, dokąd odlatują? Jak myślisz, kryją się w parnych dżunglach, obsiadają piramidy czy koczują nad rzekami pełnymi krokodyli? Świat jest taki wielki, a my znamy go tak niewiele - westchnął, marzyły mu się podróże. Chciałby zobaczyć więcej. Dalej. Ale trwała wojna, a na podróże trzeba było mieć dużo pieniędzy. - A ty, Sissy? Co byś zrobiła jako ptak? - zapytał, uśmiechając się do niej ciepło. i utrzymał ten uśmiech, kiedy uścisnęła jego dłoń, małe gesty znaczyły czasem więcej niż słowa. Słowa i tak niewiele mogły zmienić.
- Wiewiórki potrafią być bardzo zawzięte. Nic dziwnego, że pogoniły drania - odparł z udawaną powagą; nie wiedział jeszcze, że gdy za parę miesięcy długie i mozolne ćwiczenia odniosą pierwsze efekty, że gdy - wzorem innych Zakonników - zdoła po raz pierwszy przywołać zwierzęce uosobienie jego duszy, patronusa, odkryje w nim nie kształt lwa Gryffindoru, a kosmatą wiewiórkę. Czasem przeznaczenie rysowało zabawne szlaki, wiewiórka na zawsze pozostanie jej obrońcą. - Thomas był dobrym bratem, prawda? - zagaił, z zamyśleniem, nie taki miał jego obraz, nie taki chciał mieć jego obraz. Pamiętał opowieść o taborze, który płonął: ogniem, który zaprószył właśnie on. Nawet jeśli nie bezpośrednio, to odpowiadał za niego w pełni. Nie uważał go za dobrego brata. Nie uważał go nawet za dobrego człowieka, a momentami nie był pewien, czy w ogóle uważał go za człowieka. Ale Sheila go kochała, był jej bratem.
Zaśmiał się na jej słowa, wciąż ciepło, wciąż szczerze; zawsze lekko podchodził do tematu pieniędzy, po prawdzie nie wiedząc, o ile mniej zarobi na jednym kradzionym bilecie; nie spodziewał się dużej różnicy, nie żałował też tej kwoty Sheili. Nie pieniądze były przecież w życiu najważniejsze. - Nazwijmy to stałym karnetem, po znajomości z gwiazdą. To prezent, co ty na to? Niegrzecznie jest nie przyjmować prezentu, a jeszcze mniej grzecznie byłoby go zwracać. A tak się składa, że mam już dla ciebie upatrzone świetne miejsce - zapewnił bez zawahania, i wcale nie z grzeczności. Żył dla świata i żył dla ludzi, lubił się dzielić. Źle się czuł bez tego. Może będzie miał kłopoty, jak ktoś ją przyłapie. Przez tydzień, może dwa, odpracuje stracony zysk, nic wielkiego się nie stanie.
- Przydomki nie mają znaczenia, kiedy ludzie nadają je sobie sami. Są wtedy puste i śmieszne. Ty mi powiedz, jak by mnie mogli nazwać? - zapytał, wciąż z rozbawieniem. Nie potrzebował poklasku ani legendy otulającej jego imię, ale przecież każdy lubił marzyć. Jego marzeniem było zostać bohaterem. - Byłbym akrobatą, który wykorzystuje swoje umiejętności, żeby włamywać się do domów bogatych i rozdawać biednym to, co znajdzie - oznajmił z powagą, trochę prowokacyjnie. Robił to, ale życie nie było piękną baśnią: gdyby ktoś się o tym dowiedział, zawisnąłby na szubienicy szybciej, niż ktokolwiek zdążyłby ułożyć piękną pieśń. Daleko mu było zresztą do legendarnych umiejętności Robin Hooda. W baśniach też miał zdecydowanie mniej wątpliwych kompanów, niż on: portowe obszczymurki nie wyglądały dobrze jako towarzysze wielkiego herosa. Nie mówiąc już o barwach szarości, które w legendzie o królu złodziei były tylko białe albo czarne. Życie tak nie wyglądało. Nikt nie hołubił złodziejom, boleśnie miał się o tym przekonać już nazajutrz.
- Dzisiaj to ty będziesz najjaśniejszą gwiazdą, Sissy, nie ja i nie Ollie. Żadne z nas nie śpiewa tak pięknie jak ty, ale myślę że tu, na Arenie, w ogóle nikt nie śpiewa równie pięknie, co ty - zapewnił ją, opierając się łokciami o zagrodę słonia. Obejrzał się na niego przez ramię, troskliwie. Lubił jej głos. I lubił jej romski akcent w cygańskich pieśniach. - Ha! Ollie wyczuje fałszywą nutę z kilometra - zażartował, jego usta drgały nieprzerwanie. - Ale tobie to nie grozi, masz precyzję w palcach, a ucho prawie tak dobre, jak Ollie - dodał nieznacznie poważniej. Nie odpowiedział nic, kiedy przyznała, że Thomas dalej nie miał pracy, nie chciała słuchać tego, co myślał na ten temat. Może powinien z nim jeszcze raz porozmawiać. - To nerwy? - zapytał, ten sen. - Nie czujesz się dobrze, odkąd się odnaleźliście? - Czy pytał o sprawy zbyt osobiste? Niepokoiło go to, dni, po których się odnaleźli, wreszcie razem, powinny być tymi najszczęśliwszymi. Wyglądało na to, że wcale nimi nie były. Pamiętał spojrzenie Eve, niechęć przed powrotem do domu. Pamiętał własne zaskoczenie, kiedy pojawił się Thomas. Wyobrażenia bardzo często bywały słodsze od rzeczywistości. Może nie powinien był pytać. Przysiadł obok niej, na skrzyni, kiedy zaczęła grać, w ciszy delektując się tą pieśnią, raz spoglądał na nią, raz na słonia, który po drugiej zwrotce przestąpił z nogi na nogę i podszedł nieznacznie bliżej ogrodzenia, wyciągając w górę trąbę. Marcel uśmiechnął się szeroko, najpierw na ten widok - potem zachęcająco do Sheili. No i się ożywił! Zaklaskał, kiedy skończyła, do oklasków dołączając głośny gwiazd.
- Niesamowita Sheila Doe i jej zaczarowana harfa! - zawołał, przedstawiając artystkę, jak gdyby rzeczywiście wystąpiła właśnie na scenie. - O czym jest trzecia zwrotka? Nigdy nie potrafiłem wychwycić ostatniego zdania - zapytał, spoglądając na nią z zainteresowaniem.
Spojrzał na nią, westchnął, nie opuszczając słoika z miodem - by mogła poczęstować się nim w każdej chwili. Wzruszył nieznacznie ramieniem, chciała dobrze, dlatego pytała. Ale jak wyznać prawdę, o której nie wolno mówić? Skinął głową na jej słowa. Nie odpowiedział nic, kiedy dodała, że jej przykro, uciekając wzrokiem w bok. Dotyk jej dłoni na ramieniu był krzepiący, dobre słowo też. Ale nie chciał, by dostrzegła spojrzenie, które na krótki moment stało się szkliste.
- Ostatnio po prostu nic nie układa się tak, jak powinno - odpowiedział, kiedy pozbył się tego niewygodnego zawilgotnienia. - Po tym jak mama... - Umarła. - Napisałem list do mojego ojca. Chciałem, żeby wiedział. I chyba wskrzesiłem ducha, którego nie powinienem był ruszać. To potwór. I nie chce się ode mnie odczepić. - I chyba trochę się go boję. Ale tego powiedzieć jej nie mógł, nie chciał jej straszyć. - Pracuje dla Ministerstwa Magii. Ma to swoje uroki, powiedział mi, na przykład, że moja była dziewczyna złożyła na mnie zmyślony donos w zemście za nasze rozstanie... - Pokręcił głową z dezaprobatą, ale na usta wpełzł znów uśmiech. Teraz, kiedy sprawa ucichła, a nic nie wskazywało na to, żeby ktoś deptał mu po piętach, wydawało mu się to zabawne. Frances gdzieś zniknęła, chyba wyjechała. Może ktoś wyznał się na jej kłamstwach. - Nie wiem - zamyślił się nad jej słowy. - Czasem mam wrażenie, że scenariusz mojego życia wymyślił ktoś z niezłym poczuciem humoru, choć jak na mój gust trochę zbyt czarnym. - Nie sięgnął po drugą kromkę, nabrał miodu na palec, oblizując go z błogością. - Na szczęście mamy je czym osłodzić. Jedz, Sissy, nie wiadomo kiedy znowu zobaczymy miód. Ależ on jest pyszny! - Zaraz jednak zeskoczył ze skrzyni, nie wypuszczając słoika z dłoni, wolną wyciągając w kierunku Sheili, chcąc zabrać ją bliżej zagrody. - Chodź, Ollie podszedł. Chce się przywitać, a my jesteśmy u niego gośćmi. Zachowajmy się grzecznie. - Wciąż miał wysoko uniesioną trąbę. - Wyciągnij rękę - poprosił, gotów pochwycić jej dłoń, jeśli bała się zrobić to sama. - Wolisz zrobić to razem? - dopytał się, stając tuż za nią.
- To brzmi jak bajka - przyznał, unosząc spojrzenie w górę, na dwie czarne jaskółki tańczące na tle jasnego nieba. Mógłby być ptakiem. Chciałby być ptakiem: móc zamieniać się w zwierzę, które bez trudu złapie w skrzydła wiatr i uniesie się na jego żywiole. Nie na linie, trapezie, a jedynie mocą własnego ciała. Magiczne i niesamowite. Ale wiedział, że nigdy nie był orłem. Że odstawał od innych, że nie miał takich możliwości jak oni. Że nigdy nie uczył się dobrze, bo miał problemy z koncentracją. Że miewał zaległości. Nie posiadał wiedzy, która pozwalała mu opanować tak trudną sztukę. Nigdy nie będzie w stanie jej opanować. - Gdybym był ptakiem, zwiedziłbym cały kraj w tym kształcie. A potem wyleciał nad morze poszukać wielorybów. - Nigdy nie widział prawdziwego wieloryba. Słyszał, że są imponujące. Na pewno były, podobno olbrzymie. - Albo udałbym się z innymi ptakami w podróż do ciepłych krajów - rozmarzył się, w jego chłodnych na pozór tęczówkach odbijało się to samo ciepło. Rozmarzone ciepło. - Zastanawiałaś się kiedyś, dokąd odlatują? Jak myślisz, kryją się w parnych dżunglach, obsiadają piramidy czy koczują nad rzekami pełnymi krokodyli? Świat jest taki wielki, a my znamy go tak niewiele - westchnął, marzyły mu się podróże. Chciałby zobaczyć więcej. Dalej. Ale trwała wojna, a na podróże trzeba było mieć dużo pieniędzy. - A ty, Sissy? Co byś zrobiła jako ptak? - zapytał, uśmiechając się do niej ciepło. i utrzymał ten uśmiech, kiedy uścisnęła jego dłoń, małe gesty znaczyły czasem więcej niż słowa. Słowa i tak niewiele mogły zmienić.
- Wiewiórki potrafią być bardzo zawzięte. Nic dziwnego, że pogoniły drania - odparł z udawaną powagą; nie wiedział jeszcze, że gdy za parę miesięcy długie i mozolne ćwiczenia odniosą pierwsze efekty, że gdy - wzorem innych Zakonników - zdoła po raz pierwszy przywołać zwierzęce uosobienie jego duszy, patronusa, odkryje w nim nie kształt lwa Gryffindoru, a kosmatą wiewiórkę. Czasem przeznaczenie rysowało zabawne szlaki, wiewiórka na zawsze pozostanie jej obrońcą. - Thomas był dobrym bratem, prawda? - zagaił, z zamyśleniem, nie taki miał jego obraz, nie taki chciał mieć jego obraz. Pamiętał opowieść o taborze, który płonął: ogniem, który zaprószył właśnie on. Nawet jeśli nie bezpośrednio, to odpowiadał za niego w pełni. Nie uważał go za dobrego brata. Nie uważał go nawet za dobrego człowieka, a momentami nie był pewien, czy w ogóle uważał go za człowieka. Ale Sheila go kochała, był jej bratem.
Zaśmiał się na jej słowa, wciąż ciepło, wciąż szczerze; zawsze lekko podchodził do tematu pieniędzy, po prawdzie nie wiedząc, o ile mniej zarobi na jednym kradzionym bilecie; nie spodziewał się dużej różnicy, nie żałował też tej kwoty Sheili. Nie pieniądze były przecież w życiu najważniejsze. - Nazwijmy to stałym karnetem, po znajomości z gwiazdą. To prezent, co ty na to? Niegrzecznie jest nie przyjmować prezentu, a jeszcze mniej grzecznie byłoby go zwracać. A tak się składa, że mam już dla ciebie upatrzone świetne miejsce - zapewnił bez zawahania, i wcale nie z grzeczności. Żył dla świata i żył dla ludzi, lubił się dzielić. Źle się czuł bez tego. Może będzie miał kłopoty, jak ktoś ją przyłapie. Przez tydzień, może dwa, odpracuje stracony zysk, nic wielkiego się nie stanie.
- Przydomki nie mają znaczenia, kiedy ludzie nadają je sobie sami. Są wtedy puste i śmieszne. Ty mi powiedz, jak by mnie mogli nazwać? - zapytał, wciąż z rozbawieniem. Nie potrzebował poklasku ani legendy otulającej jego imię, ale przecież każdy lubił marzyć. Jego marzeniem było zostać bohaterem. - Byłbym akrobatą, który wykorzystuje swoje umiejętności, żeby włamywać się do domów bogatych i rozdawać biednym to, co znajdzie - oznajmił z powagą, trochę prowokacyjnie. Robił to, ale życie nie było piękną baśnią: gdyby ktoś się o tym dowiedział, zawisnąłby na szubienicy szybciej, niż ktokolwiek zdążyłby ułożyć piękną pieśń. Daleko mu było zresztą do legendarnych umiejętności Robin Hooda. W baśniach też miał zdecydowanie mniej wątpliwych kompanów, niż on: portowe obszczymurki nie wyglądały dobrze jako towarzysze wielkiego herosa. Nie mówiąc już o barwach szarości, które w legendzie o królu złodziei były tylko białe albo czarne. Życie tak nie wyglądało. Nikt nie hołubił złodziejom, boleśnie miał się o tym przekonać już nazajutrz.
- Dzisiaj to ty będziesz najjaśniejszą gwiazdą, Sissy, nie ja i nie Ollie. Żadne z nas nie śpiewa tak pięknie jak ty, ale myślę że tu, na Arenie, w ogóle nikt nie śpiewa równie pięknie, co ty - zapewnił ją, opierając się łokciami o zagrodę słonia. Obejrzał się na niego przez ramię, troskliwie. Lubił jej głos. I lubił jej romski akcent w cygańskich pieśniach. - Ha! Ollie wyczuje fałszywą nutę z kilometra - zażartował, jego usta drgały nieprzerwanie. - Ale tobie to nie grozi, masz precyzję w palcach, a ucho prawie tak dobre, jak Ollie - dodał nieznacznie poważniej. Nie odpowiedział nic, kiedy przyznała, że Thomas dalej nie miał pracy, nie chciała słuchać tego, co myślał na ten temat. Może powinien z nim jeszcze raz porozmawiać. - To nerwy? - zapytał, ten sen. - Nie czujesz się dobrze, odkąd się odnaleźliście? - Czy pytał o sprawy zbyt osobiste? Niepokoiło go to, dni, po których się odnaleźli, wreszcie razem, powinny być tymi najszczęśliwszymi. Wyglądało na to, że wcale nimi nie były. Pamiętał spojrzenie Eve, niechęć przed powrotem do domu. Pamiętał własne zaskoczenie, kiedy pojawił się Thomas. Wyobrażenia bardzo często bywały słodsze od rzeczywistości. Może nie powinien był pytać. Przysiadł obok niej, na skrzyni, kiedy zaczęła grać, w ciszy delektując się tą pieśnią, raz spoglądał na nią, raz na słonia, który po drugiej zwrotce przestąpił z nogi na nogę i podszedł nieznacznie bliżej ogrodzenia, wyciągając w górę trąbę. Marcel uśmiechnął się szeroko, najpierw na ten widok - potem zachęcająco do Sheili. No i się ożywił! Zaklaskał, kiedy skończyła, do oklasków dołączając głośny gwiazd.
- Niesamowita Sheila Doe i jej zaczarowana harfa! - zawołał, przedstawiając artystkę, jak gdyby rzeczywiście wystąpiła właśnie na scenie. - O czym jest trzecia zwrotka? Nigdy nie potrafiłem wychwycić ostatniego zdania - zapytał, spoglądając na nią z zainteresowaniem.
Spojrzał na nią, westchnął, nie opuszczając słoika z miodem - by mogła poczęstować się nim w każdej chwili. Wzruszył nieznacznie ramieniem, chciała dobrze, dlatego pytała. Ale jak wyznać prawdę, o której nie wolno mówić? Skinął głową na jej słowa. Nie odpowiedział nic, kiedy dodała, że jej przykro, uciekając wzrokiem w bok. Dotyk jej dłoni na ramieniu był krzepiący, dobre słowo też. Ale nie chciał, by dostrzegła spojrzenie, które na krótki moment stało się szkliste.
- Ostatnio po prostu nic nie układa się tak, jak powinno - odpowiedział, kiedy pozbył się tego niewygodnego zawilgotnienia. - Po tym jak mama... - Umarła. - Napisałem list do mojego ojca. Chciałem, żeby wiedział. I chyba wskrzesiłem ducha, którego nie powinienem był ruszać. To potwór. I nie chce się ode mnie odczepić. - I chyba trochę się go boję. Ale tego powiedzieć jej nie mógł, nie chciał jej straszyć. - Pracuje dla Ministerstwa Magii. Ma to swoje uroki, powiedział mi, na przykład, że moja była dziewczyna złożyła na mnie zmyślony donos w zemście za nasze rozstanie... - Pokręcił głową z dezaprobatą, ale na usta wpełzł znów uśmiech. Teraz, kiedy sprawa ucichła, a nic nie wskazywało na to, żeby ktoś deptał mu po piętach, wydawało mu się to zabawne. Frances gdzieś zniknęła, chyba wyjechała. Może ktoś wyznał się na jej kłamstwach. - Nie wiem - zamyślił się nad jej słowy. - Czasem mam wrażenie, że scenariusz mojego życia wymyślił ktoś z niezłym poczuciem humoru, choć jak na mój gust trochę zbyt czarnym. - Nie sięgnął po drugą kromkę, nabrał miodu na palec, oblizując go z błogością. - Na szczęście mamy je czym osłodzić. Jedz, Sissy, nie wiadomo kiedy znowu zobaczymy miód. Ależ on jest pyszny! - Zaraz jednak zeskoczył ze skrzyni, nie wypuszczając słoika z dłoni, wolną wyciągając w kierunku Sheili, chcąc zabrać ją bliżej zagrody. - Chodź, Ollie podszedł. Chce się przywitać, a my jesteśmy u niego gośćmi. Zachowajmy się grzecznie. - Wciąż miał wysoko uniesioną trąbę. - Wyciągnij rękę - poprosił, gotów pochwycić jej dłoń, jeśli bała się zrobić to sama. - Wolisz zrobić to razem? - dopytał się, stając tuż za nią.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Też lubiła, gdy Marcel się uśmiechał – było to o wiele swobodniejsze niż konwersacje pełne bólu, gniewu albo rozczarowania, kiedy emocje sięgały zenitu. Sylwester przysporzył jej więcej bólu głowy i zmęczenia niż zabawy, nie mogła więc mówić, że dobrze się bawiła, a zaraz potem wyszedł kolejny problem z Jaydenem i wczorajsza rozmowa, przez którą wciąż było jej źle. A teraz w końcu mogła o tym nie myśleć, skupiając się jedynie na obecności Sallowa, który robił wszystko, aby poczuła się tu swobodnie. I chociaż na chwilę zapomniała o wszystkim.
- Na pewno dalej byś się popisywał, latał tak ładnie, że wszyscy by byli zachwyceni. – Wiedziała, że by tak robił. Tak samo w szkole, gdy huśtał się na taboretach, tak samo kiedy zeskakiwał z jednego miejsca w drugie, tak samo kiedy zwisał z gałęzi drzew, niby od niechcenia. Ptasia forma nie różniłaby się w tej kwestii – musiałby się ruszać, nie mogąc usiedzieć w miejscu, a jednocześnie bawiłby się z otoczeniem, jakby to robił zawsze. – Gdzie byś poleciał najpierw w kraju? Jest dużo miejsc, które chciałbyś zobaczyć? – Zastanowiła się o tych ciepłych krajach, potrząsając lekko głową. – Nigdy się nie zastanawiałam. Wiedziałam, że nie wyjadę nigdy poza granice, więc niezależnie od tego, gdzie by to było, zawsze myślałam o tym, że to było po prostu gdzieś…wiesz, moich dalecy przodkowie pochodzą z Hiszpanii, znaczy, wciąż byli cyganami, ale mieszkali w Hiszpanii i potem stamtąd uciekli. Ale wciąż Hiszpania to dla mnie coś obcego. Więc jak dla mnie mogą mieć w sumie podobnie jak tutaj, tylko cieplej? – Wiedziała o co mu chodzi, szukała w swojej wyobraźni niesamowitych pałaców. Ale nie umiała jakoś, nie teraz. Może już nigdy.
- Ja? Ja bym siedziała na gałęzi i śpiewała, tak aby ludzie mogli usiąść i się odprężyć, przez chwilę tak aby nie musieli się martwić. To by było miłe, nie sądzisz? – Uśmiechnęła się jeszcze, podskakując lekko i okręcając się dookoła siebie, podniosła dłonie jakby przez chwilę tańczyła jak ptak zrywający się do lotu, ostatecznie jednak zwalniając i idąc normalnie już, bez większych wygłupów.
- Są prześliczne, prawda? Wiewiórki znaczy, wyglądają bardzo uroczo. Może przez to ludzie ich nie doceniają i potem mogą mocno podrapać. Ale to chyba tym bardziej ciekawe. – Ledwie pamiętała, jak wyglądał jej patronus i miała spore przypuszczenia, że gdyby próbowała go wyczarować ponownie, wcale by się to nie udało, zarówno przez magię jak i dość ciężki stan myśli na ten moment. Nie byłaby bardziej pomocna od kogokolwiek innego. Pytanie wydawało się w jakiś sposób…nie tyle bolesne, co po prostu niełatwe. Ale ciche westchnięcie wyrwało się z jej ust.
- Tommy jest…wiesz, biega wszędzie. Wciska się do każdego kąta, zagląda w każde miejsce. Uważa, że urocze błyśnięcie zębami i dobra bajeczka wyprowadzą go z każdego problemu. Dba o mnie, robi wszystko, żebym jednak jadła albo żeby kanapa zawsze była dostępna, chyba, że przyszedł po Tower, to wtedy dałam mu tam spać, bo z jego siniakami lepiej nie. – Zastanawiała się, jak to zgrabnie ująć, tak aby nie brzmieć roszczeniowo. – W domu jest cudownym bratem. Ale kiedy jesteśmy poza nim, przestaje się liczyć słuchanie siostry. Ewentualnie mnie starają się chronić, ale…nie posłuchać. – Nie podobało je się to, nie ukrywała tego, w słowach czy obecnych emocjach. – Nie chcę im nic bronić ale widzisz po zeszłych dwóch miesiącach, jak to wszystko się kończy.
Thomas i jego pamiętne Tower dwa razy. Zmarszczyła brwi, czując, że im dłużej porusza ten temat, tym bardziej się nakręca na narzekanie, a tego wcale nie chciała.
- Tylko jak już zostaniesz bardzo sławny to będę mogła liczyć na autograf bez opłaty? – Uśmiechnęła się, szturchając go lekko, zastanawiając się, co jeszcze miał je do powiedzenia na temat występów. Na upatrzone miejsce starała się lekko, ale wciąż dość nieumiejętnie ukryć podekscytowanie. Naprawdę chciałaby mieć chwilę dla siebie, ostrożnie obserwując jak Marcel szybuje pod dachem namiotu. Zaśmiała się cicho, kiedy zapytał ją o przydomek którym mogliby go nazwać, chciałaby wymyśleć coś dobrego. Uwagę odnośnie wkradania się do domów skomentowała jedynie poprzez ponowne uciśnięcie jego dłoni, nieco mocniej. Tak aby pamiętał, że cokolwiek się nie zadzieje, była tutaj.
- Hmmm, ciebie? Nie wiem, Nocny Znikacz…nie, czekaj, to nie brzmi zbyt dobrze. – Zaśmiała się, czując, że wcale nie wychodzi jej dobrze to wymyślanie pseudonimów. Na wspomnienie o śpiewaniu uniosła lekko brwi, wydymając lekko usta w rozbawieniu, tak jakby nagle rozległ się jakiś nieśmieszny żart o tym wszystkim. – Skoro nie macie nikogo do śpiewania, to może czas zatrudnić? Bo jeszcze przyjdę, zrobię wam konkurencję i będziecie musieli mnie zaprosić do przedstawienia, bo w innym wypadku okaże się, że wysadzę was z interesu przez przypadek. – Nie byłaby w stanie, nie w pojedynkę, nawet nie chciała, ale jednocześnie snucie bardzo absurdalnych scenariuszy pozwalało jej na uśmiechnięcie się do samej siebie. Świat był prostszy w takich sytuacjach.
- Ja…ja się cieszę, że jesteśmy razem. Ale wiesz jak to jest. Zobaczą okazję na ulicy. Wyczują coś, co myślą, że będzie dla nich dobre. A potem siedzę i czekam. Czy tym razem zniknie Thomas na tydzień czy na zawsze? Czy w ogóle wyrzucą gdzieś jego ciało, czy może jednak wywieszą je na bramie? Jak któryś zdecyduje się coś ukraść od kogoś ważnego, to skończy gorzej niż w Tower? Nie wiem, leżę po nocach kiedy znikają i siedzę i myślę. Nie będę w stanie tego zmienić. – Nie dopóki sytuacja jakoś się nie uspokoi. A nie zapowiadało się, aby miała się uspokoić.
Muzyka pozwalała się z tego uwolnić, chociaż na chwilę, tak aby nie musiała martwić się o cokolwiek, po prostu płynąć przed siebie, tak jak melodia ze strun płynęła między nimi. Muzyka podobno łagodziła obyczaje i coś w tym było, bo dawała radę teraz skupić się na czymś zupełnie innym niż swoje własne przeznaczenie. A teraz, teraz nie myślała już o niczym, niczym poza kolejnymi zwrotkami. Czasem jej spojrzenie uciekało, czy na w stronę Marcela, czy to w stronę Olliego, który wydawał się samą melodią zainteresowany, ostatecznie jednak uśmiechnęła się, odsuwając głowę kiedy tylko piosenka dobiegła końca.
- O tym, że jeszcze wrócimy na dawne pastwiska, dla koni w sensie, ale teraz musimy wędrować dalej jak zawsze. – Przetłumaczyła to dość luźnie, ale czasem ciężko było tłumaczyć rzeczy jeden na jeden. Niektóre słowa niosły znaczenia poza swoimi wrażeniami.
Słuchała go ostrożnie. Każdej sprawy, która go bolała, jak z byłą dziewczyną. Każdej obawy, zwłaszcza o ojca. Rozumiała, czego się bał i wiedziała, że taki wypadek potrafił być najgorszym z możliwych. Jedno potknięcie, kiedy ojciec wiedział, jedna nieprawidłowość. Pytanie, jak bardzo jego ojciec chciałby mu zaszkodzić. Chciała go pocieszyć, odłożyła harfę, ale co miałaby zrobić. Było mu ciężko, zbyt ciężko na jedno poklepanie po plecach aby stwierdzić, że już jest lepiej i nikt nie ma z tym problemów.
Dlatego ostrożnie go przytuliła. Lekko przyciągnęła do siebie, pozwalając, aby znalazł się na tę chwilę w jej ramionach. By było mu łatwiej, by przez chwilę nie musiał uciekać spojrzeniem gdzieś na bok. Trzymała go w objęciach, bezpiecznych, dających jakieś poczucie swobody. Tak aby wiedział, że nie ważne, co się zadzieje, miała być obok.
Podniosła się, wypuszczając go z objęć, ostrożnie podchodząc w stronę zagrody. Spoglądała z zaniepokojeniem na słonia. Wydawał się miły, a jednocześnie był duży, a rozmiarowo dominował nad otoczeniem. Ostrożnie skierowała się w stronę zagrody, kiwając głową kiedy zapytał, czy chcą zrobić to razem. Wysunęła przed siebie dłoń niepewnie, nie wiedząc, czy powinna poczekać aż słoń sam wyciągnie dłoń, czy jednak nie.
- Na pewno dalej byś się popisywał, latał tak ładnie, że wszyscy by byli zachwyceni. – Wiedziała, że by tak robił. Tak samo w szkole, gdy huśtał się na taboretach, tak samo kiedy zeskakiwał z jednego miejsca w drugie, tak samo kiedy zwisał z gałęzi drzew, niby od niechcenia. Ptasia forma nie różniłaby się w tej kwestii – musiałby się ruszać, nie mogąc usiedzieć w miejscu, a jednocześnie bawiłby się z otoczeniem, jakby to robił zawsze. – Gdzie byś poleciał najpierw w kraju? Jest dużo miejsc, które chciałbyś zobaczyć? – Zastanowiła się o tych ciepłych krajach, potrząsając lekko głową. – Nigdy się nie zastanawiałam. Wiedziałam, że nie wyjadę nigdy poza granice, więc niezależnie od tego, gdzie by to było, zawsze myślałam o tym, że to było po prostu gdzieś…wiesz, moich dalecy przodkowie pochodzą z Hiszpanii, znaczy, wciąż byli cyganami, ale mieszkali w Hiszpanii i potem stamtąd uciekli. Ale wciąż Hiszpania to dla mnie coś obcego. Więc jak dla mnie mogą mieć w sumie podobnie jak tutaj, tylko cieplej? – Wiedziała o co mu chodzi, szukała w swojej wyobraźni niesamowitych pałaców. Ale nie umiała jakoś, nie teraz. Może już nigdy.
- Ja? Ja bym siedziała na gałęzi i śpiewała, tak aby ludzie mogli usiąść i się odprężyć, przez chwilę tak aby nie musieli się martwić. To by było miłe, nie sądzisz? – Uśmiechnęła się jeszcze, podskakując lekko i okręcając się dookoła siebie, podniosła dłonie jakby przez chwilę tańczyła jak ptak zrywający się do lotu, ostatecznie jednak zwalniając i idąc normalnie już, bez większych wygłupów.
- Są prześliczne, prawda? Wiewiórki znaczy, wyglądają bardzo uroczo. Może przez to ludzie ich nie doceniają i potem mogą mocno podrapać. Ale to chyba tym bardziej ciekawe. – Ledwie pamiętała, jak wyglądał jej patronus i miała spore przypuszczenia, że gdyby próbowała go wyczarować ponownie, wcale by się to nie udało, zarówno przez magię jak i dość ciężki stan myśli na ten moment. Nie byłaby bardziej pomocna od kogokolwiek innego. Pytanie wydawało się w jakiś sposób…nie tyle bolesne, co po prostu niełatwe. Ale ciche westchnięcie wyrwało się z jej ust.
- Tommy jest…wiesz, biega wszędzie. Wciska się do każdego kąta, zagląda w każde miejsce. Uważa, że urocze błyśnięcie zębami i dobra bajeczka wyprowadzą go z każdego problemu. Dba o mnie, robi wszystko, żebym jednak jadła albo żeby kanapa zawsze była dostępna, chyba, że przyszedł po Tower, to wtedy dałam mu tam spać, bo z jego siniakami lepiej nie. – Zastanawiała się, jak to zgrabnie ująć, tak aby nie brzmieć roszczeniowo. – W domu jest cudownym bratem. Ale kiedy jesteśmy poza nim, przestaje się liczyć słuchanie siostry. Ewentualnie mnie starają się chronić, ale…nie posłuchać. – Nie podobało je się to, nie ukrywała tego, w słowach czy obecnych emocjach. – Nie chcę im nic bronić ale widzisz po zeszłych dwóch miesiącach, jak to wszystko się kończy.
Thomas i jego pamiętne Tower dwa razy. Zmarszczyła brwi, czując, że im dłużej porusza ten temat, tym bardziej się nakręca na narzekanie, a tego wcale nie chciała.
- Tylko jak już zostaniesz bardzo sławny to będę mogła liczyć na autograf bez opłaty? – Uśmiechnęła się, szturchając go lekko, zastanawiając się, co jeszcze miał je do powiedzenia na temat występów. Na upatrzone miejsce starała się lekko, ale wciąż dość nieumiejętnie ukryć podekscytowanie. Naprawdę chciałaby mieć chwilę dla siebie, ostrożnie obserwując jak Marcel szybuje pod dachem namiotu. Zaśmiała się cicho, kiedy zapytał ją o przydomek którym mogliby go nazwać, chciałaby wymyśleć coś dobrego. Uwagę odnośnie wkradania się do domów skomentowała jedynie poprzez ponowne uciśnięcie jego dłoni, nieco mocniej. Tak aby pamiętał, że cokolwiek się nie zadzieje, była tutaj.
- Hmmm, ciebie? Nie wiem, Nocny Znikacz…nie, czekaj, to nie brzmi zbyt dobrze. – Zaśmiała się, czując, że wcale nie wychodzi jej dobrze to wymyślanie pseudonimów. Na wspomnienie o śpiewaniu uniosła lekko brwi, wydymając lekko usta w rozbawieniu, tak jakby nagle rozległ się jakiś nieśmieszny żart o tym wszystkim. – Skoro nie macie nikogo do śpiewania, to może czas zatrudnić? Bo jeszcze przyjdę, zrobię wam konkurencję i będziecie musieli mnie zaprosić do przedstawienia, bo w innym wypadku okaże się, że wysadzę was z interesu przez przypadek. – Nie byłaby w stanie, nie w pojedynkę, nawet nie chciała, ale jednocześnie snucie bardzo absurdalnych scenariuszy pozwalało jej na uśmiechnięcie się do samej siebie. Świat był prostszy w takich sytuacjach.
- Ja…ja się cieszę, że jesteśmy razem. Ale wiesz jak to jest. Zobaczą okazję na ulicy. Wyczują coś, co myślą, że będzie dla nich dobre. A potem siedzę i czekam. Czy tym razem zniknie Thomas na tydzień czy na zawsze? Czy w ogóle wyrzucą gdzieś jego ciało, czy może jednak wywieszą je na bramie? Jak któryś zdecyduje się coś ukraść od kogoś ważnego, to skończy gorzej niż w Tower? Nie wiem, leżę po nocach kiedy znikają i siedzę i myślę. Nie będę w stanie tego zmienić. – Nie dopóki sytuacja jakoś się nie uspokoi. A nie zapowiadało się, aby miała się uspokoić.
Muzyka pozwalała się z tego uwolnić, chociaż na chwilę, tak aby nie musiała martwić się o cokolwiek, po prostu płynąć przed siebie, tak jak melodia ze strun płynęła między nimi. Muzyka podobno łagodziła obyczaje i coś w tym było, bo dawała radę teraz skupić się na czymś zupełnie innym niż swoje własne przeznaczenie. A teraz, teraz nie myślała już o niczym, niczym poza kolejnymi zwrotkami. Czasem jej spojrzenie uciekało, czy na w stronę Marcela, czy to w stronę Olliego, który wydawał się samą melodią zainteresowany, ostatecznie jednak uśmiechnęła się, odsuwając głowę kiedy tylko piosenka dobiegła końca.
- O tym, że jeszcze wrócimy na dawne pastwiska, dla koni w sensie, ale teraz musimy wędrować dalej jak zawsze. – Przetłumaczyła to dość luźnie, ale czasem ciężko było tłumaczyć rzeczy jeden na jeden. Niektóre słowa niosły znaczenia poza swoimi wrażeniami.
Słuchała go ostrożnie. Każdej sprawy, która go bolała, jak z byłą dziewczyną. Każdej obawy, zwłaszcza o ojca. Rozumiała, czego się bał i wiedziała, że taki wypadek potrafił być najgorszym z możliwych. Jedno potknięcie, kiedy ojciec wiedział, jedna nieprawidłowość. Pytanie, jak bardzo jego ojciec chciałby mu zaszkodzić. Chciała go pocieszyć, odłożyła harfę, ale co miałaby zrobić. Było mu ciężko, zbyt ciężko na jedno poklepanie po plecach aby stwierdzić, że już jest lepiej i nikt nie ma z tym problemów.
Dlatego ostrożnie go przytuliła. Lekko przyciągnęła do siebie, pozwalając, aby znalazł się na tę chwilę w jej ramionach. By było mu łatwiej, by przez chwilę nie musiał uciekać spojrzeniem gdzieś na bok. Trzymała go w objęciach, bezpiecznych, dających jakieś poczucie swobody. Tak aby wiedział, że nie ważne, co się zadzieje, miała być obok.
Podniosła się, wypuszczając go z objęć, ostrożnie podchodząc w stronę zagrody. Spoglądała z zaniepokojeniem na słonia. Wydawał się miły, a jednocześnie był duży, a rozmiarowo dominował nad otoczeniem. Ostrożnie skierowała się w stronę zagrody, kiwając głową kiedy zapytał, czy chcą zrobić to razem. Wysunęła przed siebie dłoń niepewnie, nie wiedząc, czy powinna poczekać aż słoń sam wyciągnie dłoń, czy jednak nie.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Uśmiechnął się ciepło i wsparł rękoma o drewnianą barierkę słoniowego boksu, chciałby potrafić odpowiedzieć na jej pytanie tak jak należy, ale tak naprawdę niewiele wiedział o świecie, o kraju, o pobliskich miastach, poza Londynem widział ich w życiu niewiele. Nie znał ciekawych miejsc. Słuchał opowieści - tych, którzy wędrowali od trupy o trupy, o dalekich krajach, o krajobrazach, o wielkich wodospadach i podmiejskich bagnach, o kwitnących wiśniach i dusznych oparach wschodnich ziół, o morskiej wodzie tak czystej, jak tafla lustra, o miejscach, w których nie znają śniegu i miejscach, w których śnieg leży cały czas.
- W wysokie góry i ponad wyspy, nad szkockie źródła, i na północ, skąd widać zorzę, nad klify, a potem tam, gdzie zniósłby mnie wiatr, bo wierzę, że wszędzie jest coś pięknego, co można byłoby zobaczyć. Czasem najpiękniejsze jest nieznane, ukryte. To, o czym nie mówią ludzie - zastanowił się, nie odejmując wzroku od Olliego. - Wszędzie będzie pięknie, kiedy wojna się skończy - dodał smętnie, teraz wszędzie było niebezpiecznie. Zagrożenie czyhało co krok, wszędzie i na każdego. - Hiszpania brzmi świetnie - Jego uśmiech nie zniknął mimo goryczy, która na moment osiadła na języku. - Tam pewnie jest gorąco, co? Muszą mieć piękne plaże - westchnął, przenosząc spojrzenie na nią. Uciekała od tego, od podróży. Nie lubiła zmieniać tego, co już miała - szkoda, ryzyko nie zawsze wiązało się z zagrożeniem. - Na pewno - przytaknął jej wizji, ciepło. - Sam chętnie usiadłbym pod tym drzewem. Uwielbiam twój śpiew, Sissy - przyznał, szczerze, śpiew ptaków miał w sobie coś niesamowitego, innego. Odprężał, koił, przyciągał; kiedy zerwała się do obrotu, bez zawahania dołączył do jej tańca; pochwycił jej dłoń, wyciągając ją w górę, ze śmiechem pomagając jej wykonać kolejny obrót; wypuścił ją z rąk ledwie parę chwil później, klaszcząc w dłonie. - Doskonały występ, kroniki towarzyskie będą o nim mówić przez wiele tygodni - zapewnił ją z rozbawieniem, wsuwając dłonie z powrotem do kieszeni kurtki. Wciąż się uśmiechał, na anegdotkę o wiewiórkach - roześmiał się cicho. Mimo żartu nie upatrywał we wiewiórkach szczególnego zagrożenia, wielkie zwierzęta go zachwycały, małe czasem ciekawiły. Wiewiórki były rzeczywiście urocze i w tej chwili wydawało mu się, ze to jedyne, co można na ich temat powiedzieć.
Wysłuchał jej dalszych słów, wciąż z uśmiechem. Wydawało mu się to naturalne, że chciała mieć jakiś wpływ na braci, ale była ich młodszą siostrą - trochę nieporadną, lękliwą, wymagającą opieki, siostrą, o którą zawsze się troszczyli. Nie słuchali jej, bo to ona powinna słuchać ich, to ona tego potrzebowała. To ona potrzebowała opieki. Nie wszystko jej mówili, bo nie wszystko wiedzieć musiała, ale przede wszystkim nie wszystko rozumiała. Westchnął, kiedy wspomniała o ostatnich dwóch miesiącach. Na placu Thomas wpadł w kłopoty przez niego, nawet jeśli zarobił sobie na to, by mieć u niego dług wdzięczności; Sheili trudno było zrozumieć, że największy problem leżał w czasach, w których żyli. Jak można było przewidzieć konsekwencje swoich czynów, gdy do więzienia można było trafić za gorszy nastrój przypadkiem napotkanego funkcjonariusza? Jaki mieć żyć bez kradzieży, kiedy o pracę było trudno, a pieniądze coraz nędzniejsze? Ale to dobrze - mogła się od tego odciąć i żyć w swojej bezpiecznej bańce, z dala od traum, które oni przechodzili na co dzień. W głębi ducha chyba się cieszył, że Sheila tego nie rozumiała. Rzeczywistość nie zdążyła jej jeszcze dotknąć zbyt mocno - i oby tak pozostało. Oby pozostało tak już do końca wojny.
- Nikomu nie jest teraz łatwo - odpowiedział wymijająco, nie chcąc wchodzić w tę rozmowę, spoglądając na słonia. Miał takie mądre oczy, jakby potrafił z tych rozmów wyciągnąć wszystko. Jakby potrafił to wszystko zrozumieć lepiej niż oni, lepiej niż ludzie.
- Dla ciebie zawsze - zapewnił, wdzięczny za zmianę tematu; ze śmiechem, wiedział, że nigdy nie będzie tak sławny, cyrkowi artyści byli anonimowi, nikt ich nie podziwiał, nikt za nimi nie wzdychał, nikt nie pisał o nich na okładkach gazet. Może to lepiej, życie w światłach musiało strasznie męczyć - a może tylko sobie mówił, że tak jest lepiej? Parsknął na pseudonim nocnego znikacza, mimowolnie wracając wspomnieniem do poranka, w którym uciekł z łoża dzielonego z Aurorą, w zakłopotanym zażenowaniu odwrócił na krótko wzrok, by upewnić się, że jego twarz nie była i nie będzie czerwona.
- Co w tym złego? - zastanowił się, usta wciąż drżały w rozbawieniu; na Arenie występowali akurat talenty, którymi dysponowali, śpiew wybrzmiewał w operze, niekiedy akompaniamentował występom, ale w ostatnim czasie raczej gościnnie. Wygryzienie ich z interesu przez Shielę było mało prawdopodobne, ale snuł tę myśl tak, jak gdyby w rzeczywistości mogła się ziścić. - Zamkniem Arenę i znajdziemy sobie inne zajęcia. W porcie zawsze jest robota, ale mam nadzieje, że uda się zarobić wystarczająco dużo, żeby móc dostać bilety na twój występ. Będziesz jeszcze pamiętała o dawnych przyjaciołach, kiedy zostaniesz gwiazdą? - Żartował, oczywiście, że tak. Wiedział, że będzie, gdyby tylko ta absurdalna myśl z jakiegoś powodu stała się realna. Kiwnął głową, kiedy wróciła do tematu braci.
- Jest wojna, Sissy. Nikt nie wie, co będzie jutro. To potrwa jeszcze jakiś czas. Pewnie dłuższy - Nic nie zapowiadało zmian. Obie strony walczyły zajadle. A to w tym momencie nie prowadziło donikąd. Każde z nich mogło odejść w każdej chwili, wyjść z domu i już nigdy do niego nie wrócić. Nie miał odwagi powiedzieć jej tego na głos. Miała rację, Thomas mógł zginąć. Każdego dnia. Tak jak James, tak jak on, tak jak ona. - Wiem, że to trudne, ale nie możesz zadręczać się czymś, na co nie masz wpływu. Mimo tego, co się dzieje... trzeba próbować łapać strzępy normalności. Strzępy dawnego życia. - Nędzne ochłapy, nic już przecież nie było i nic już przecież nie będzie takie jak dawniej. - Cieszyc się chwilami, które są, kiedy mamy świadomość, że mogą być już tymi ostatnimi - dodał, ponuro, zamykając oczy, by odpędzić wspomnienie bestialsko zamordowanej na jego oczach matki.
Przytuliła go - odpowiedział tym samym, chwytając ją w objęcia, przejmując w tym geście rolę, którą na siebie wzięła. To on chciał być jej wsparciem, potrzebowała go, wcale nie mniej, niż on. Subtelny uśmiech wciąż tkwił na ustach, gdy przez jej ramię przyglądał się szamoczącej się na wietrze płachcie namiotu. Tym byli tylko, pyłem smaganym wiatrem. Dziś byli, jutro ich nie będzie. I nikt nad tym nie zapłacze. Bicie jej serca wydawało się spokojne, westchnął, ściskając jej ramię - chcąc wspomóc ją mocniej, choć wiedział, że to niemożliwe. Wciąż uśmiechnięty prowadził jej dłoń w kierunku Olliego, obejmując jej dłoń delikatnie własną; słoń przesunął się bliżej nich, imponująco potężny a jednocześnie zbyt mądry, by wykorzystać tę potęgę przeciwko nim. Zwinął trąbę, sięgając jej rozpostartej dłoni - palcami upewnił się, że podeszła do niego jak do konia - końcem trąby połaskotał jej skórę, zniżając w ich stronę całą głowę. Marcel wypuścił jej dłoń i sięgnął jego szyi własną, wyskakując na dzielące ich ogrodzenie i przysiadając na nim bokiem. - Śmiało - zachęcił ją, podając jej dłoń, by i ona mogła stanąć stabilnie na niższym szczeblu zagrody - z podwyższenia łatwiej było go sięgnąć.
- W wysokie góry i ponad wyspy, nad szkockie źródła, i na północ, skąd widać zorzę, nad klify, a potem tam, gdzie zniósłby mnie wiatr, bo wierzę, że wszędzie jest coś pięknego, co można byłoby zobaczyć. Czasem najpiękniejsze jest nieznane, ukryte. To, o czym nie mówią ludzie - zastanowił się, nie odejmując wzroku od Olliego. - Wszędzie będzie pięknie, kiedy wojna się skończy - dodał smętnie, teraz wszędzie było niebezpiecznie. Zagrożenie czyhało co krok, wszędzie i na każdego. - Hiszpania brzmi świetnie - Jego uśmiech nie zniknął mimo goryczy, która na moment osiadła na języku. - Tam pewnie jest gorąco, co? Muszą mieć piękne plaże - westchnął, przenosząc spojrzenie na nią. Uciekała od tego, od podróży. Nie lubiła zmieniać tego, co już miała - szkoda, ryzyko nie zawsze wiązało się z zagrożeniem. - Na pewno - przytaknął jej wizji, ciepło. - Sam chętnie usiadłbym pod tym drzewem. Uwielbiam twój śpiew, Sissy - przyznał, szczerze, śpiew ptaków miał w sobie coś niesamowitego, innego. Odprężał, koił, przyciągał; kiedy zerwała się do obrotu, bez zawahania dołączył do jej tańca; pochwycił jej dłoń, wyciągając ją w górę, ze śmiechem pomagając jej wykonać kolejny obrót; wypuścił ją z rąk ledwie parę chwil później, klaszcząc w dłonie. - Doskonały występ, kroniki towarzyskie będą o nim mówić przez wiele tygodni - zapewnił ją z rozbawieniem, wsuwając dłonie z powrotem do kieszeni kurtki. Wciąż się uśmiechał, na anegdotkę o wiewiórkach - roześmiał się cicho. Mimo żartu nie upatrywał we wiewiórkach szczególnego zagrożenia, wielkie zwierzęta go zachwycały, małe czasem ciekawiły. Wiewiórki były rzeczywiście urocze i w tej chwili wydawało mu się, ze to jedyne, co można na ich temat powiedzieć.
Wysłuchał jej dalszych słów, wciąż z uśmiechem. Wydawało mu się to naturalne, że chciała mieć jakiś wpływ na braci, ale była ich młodszą siostrą - trochę nieporadną, lękliwą, wymagającą opieki, siostrą, o którą zawsze się troszczyli. Nie słuchali jej, bo to ona powinna słuchać ich, to ona tego potrzebowała. To ona potrzebowała opieki. Nie wszystko jej mówili, bo nie wszystko wiedzieć musiała, ale przede wszystkim nie wszystko rozumiała. Westchnął, kiedy wspomniała o ostatnich dwóch miesiącach. Na placu Thomas wpadł w kłopoty przez niego, nawet jeśli zarobił sobie na to, by mieć u niego dług wdzięczności; Sheili trudno było zrozumieć, że największy problem leżał w czasach, w których żyli. Jak można było przewidzieć konsekwencje swoich czynów, gdy do więzienia można było trafić za gorszy nastrój przypadkiem napotkanego funkcjonariusza? Jaki mieć żyć bez kradzieży, kiedy o pracę było trudno, a pieniądze coraz nędzniejsze? Ale to dobrze - mogła się od tego odciąć i żyć w swojej bezpiecznej bańce, z dala od traum, które oni przechodzili na co dzień. W głębi ducha chyba się cieszył, że Sheila tego nie rozumiała. Rzeczywistość nie zdążyła jej jeszcze dotknąć zbyt mocno - i oby tak pozostało. Oby pozostało tak już do końca wojny.
- Nikomu nie jest teraz łatwo - odpowiedział wymijająco, nie chcąc wchodzić w tę rozmowę, spoglądając na słonia. Miał takie mądre oczy, jakby potrafił z tych rozmów wyciągnąć wszystko. Jakby potrafił to wszystko zrozumieć lepiej niż oni, lepiej niż ludzie.
- Dla ciebie zawsze - zapewnił, wdzięczny za zmianę tematu; ze śmiechem, wiedział, że nigdy nie będzie tak sławny, cyrkowi artyści byli anonimowi, nikt ich nie podziwiał, nikt za nimi nie wzdychał, nikt nie pisał o nich na okładkach gazet. Może to lepiej, życie w światłach musiało strasznie męczyć - a może tylko sobie mówił, że tak jest lepiej? Parsknął na pseudonim nocnego znikacza, mimowolnie wracając wspomnieniem do poranka, w którym uciekł z łoża dzielonego z Aurorą, w zakłopotanym zażenowaniu odwrócił na krótko wzrok, by upewnić się, że jego twarz nie była i nie będzie czerwona.
- Co w tym złego? - zastanowił się, usta wciąż drżały w rozbawieniu; na Arenie występowali akurat talenty, którymi dysponowali, śpiew wybrzmiewał w operze, niekiedy akompaniamentował występom, ale w ostatnim czasie raczej gościnnie. Wygryzienie ich z interesu przez Shielę było mało prawdopodobne, ale snuł tę myśl tak, jak gdyby w rzeczywistości mogła się ziścić. - Zamkniem Arenę i znajdziemy sobie inne zajęcia. W porcie zawsze jest robota, ale mam nadzieje, że uda się zarobić wystarczająco dużo, żeby móc dostać bilety na twój występ. Będziesz jeszcze pamiętała o dawnych przyjaciołach, kiedy zostaniesz gwiazdą? - Żartował, oczywiście, że tak. Wiedział, że będzie, gdyby tylko ta absurdalna myśl z jakiegoś powodu stała się realna. Kiwnął głową, kiedy wróciła do tematu braci.
- Jest wojna, Sissy. Nikt nie wie, co będzie jutro. To potrwa jeszcze jakiś czas. Pewnie dłuższy - Nic nie zapowiadało zmian. Obie strony walczyły zajadle. A to w tym momencie nie prowadziło donikąd. Każde z nich mogło odejść w każdej chwili, wyjść z domu i już nigdy do niego nie wrócić. Nie miał odwagi powiedzieć jej tego na głos. Miała rację, Thomas mógł zginąć. Każdego dnia. Tak jak James, tak jak on, tak jak ona. - Wiem, że to trudne, ale nie możesz zadręczać się czymś, na co nie masz wpływu. Mimo tego, co się dzieje... trzeba próbować łapać strzępy normalności. Strzępy dawnego życia. - Nędzne ochłapy, nic już przecież nie było i nic już przecież nie będzie takie jak dawniej. - Cieszyc się chwilami, które są, kiedy mamy świadomość, że mogą być już tymi ostatnimi - dodał, ponuro, zamykając oczy, by odpędzić wspomnienie bestialsko zamordowanej na jego oczach matki.
Przytuliła go - odpowiedział tym samym, chwytając ją w objęcia, przejmując w tym geście rolę, którą na siebie wzięła. To on chciał być jej wsparciem, potrzebowała go, wcale nie mniej, niż on. Subtelny uśmiech wciąż tkwił na ustach, gdy przez jej ramię przyglądał się szamoczącej się na wietrze płachcie namiotu. Tym byli tylko, pyłem smaganym wiatrem. Dziś byli, jutro ich nie będzie. I nikt nad tym nie zapłacze. Bicie jej serca wydawało się spokojne, westchnął, ściskając jej ramię - chcąc wspomóc ją mocniej, choć wiedział, że to niemożliwe. Wciąż uśmiechnięty prowadził jej dłoń w kierunku Olliego, obejmując jej dłoń delikatnie własną; słoń przesunął się bliżej nich, imponująco potężny a jednocześnie zbyt mądry, by wykorzystać tę potęgę przeciwko nim. Zwinął trąbę, sięgając jej rozpostartej dłoni - palcami upewnił się, że podeszła do niego jak do konia - końcem trąby połaskotał jej skórę, zniżając w ich stronę całą głowę. Marcel wypuścił jej dłoń i sięgnął jego szyi własną, wyskakując na dzielące ich ogrodzenie i przysiadając na nim bokiem. - Śmiało - zachęcił ją, podając jej dłoń, by i ona mogła stanąć stabilnie na niższym szczeblu zagrody - z podwyższenia łatwiej było go sięgnąć.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Znała dość sporą część Anglii, ale poznawała ją raczej zza szyby wozu, niemilknącego stukotu, rżenia koni czy zza dymu ogniska, który przysłaniał wszystko kiedy pochylała się nad garnkiem w którym gotowała się potrawka a cienkie kosmyki włosów wysuwały się aby opaść jej na policzki zaczerwienione od ciepła. Mimo przemierzenia wielu kilometrów, świat był dość wąski w jej mniemaniu, składając się zawsze z wozów, wspólnoty, czasem drobnych prac kiedy roboty było dużo i chcieli zarobić jak najwięcej. Ale nie miała tych przygód opisanych w książkach, nie walczyła z nikim (to akurat dobrze), nie spotykała niesamowitych stworzeń ani magicznych i niezwykłych rzeczy. Nie mogła powiedzieć, że to źle, ale czasem była po prostu ciekawa czy jest coś więcej i jeżeli tak, to gdzie i co dokładnie.
- W sumie masz rację, wszędzie da się rade coś zobaczyć. A chyba najlepiej już w ogóle jak ma się do tego dobre towarzystwo, prawda? Wtedy możesz coś takiego dzielić z inną osobą i mieć wsparcie dla niej, a jeżeli coś się stanie, zwłaszcza złego, to łatwiej jest wtedy wyjść z problemów. – Stanęła obok, nie chcąc jakoś wdrapywać się na barierkę. Początkowa nieśmiałość wobec słonia zmieniła się raczej w ostrożną ciekawość. Z tego, co opowiadał o nim Marcel, wydawał się mocno samotny. Czy nie lepiej byłoby mu gdzieś na wolności? Chrząknęła na to wspomnienie o wojnie, ale nie skomentowała, nie chcąc ciągnąć tematu. Chociaż raz.
- Nie wiem, jaka jest tak na dobrą sprawę. Minęło prawie pięćset lat odkąd ktokolwiek z naszego taboru widział Hiszpanię. Ale jakby miała zgadywać… - rozważała, kołysząc się lekko podczas wspinania się na palce aby zaraz opaść, podeszwą butów uderzając o grunt. - …to tak od razu kojarzą mi się pomarańcze i jakieś stare zabytki, ale takie bardzo stare. Nie takie zimne jak tutaj, ale nawet kamień byłby ciepły. Ale nie palący, tak przyjemnie ciepły, tak jak gdy dotykasz świeżego bochenku chleba i kojarzy ci się dobrze. Rozumiesz? – Nie była pewna, czy podążał za jej tokiem rozumowania, ale ciepło czasem przyniosło też dobro.
- Dziękuję. To naprawdę daje mi wiele śmiałości jeżeli chodzi o grę. – Nie chodziło o to, że nie dotknęłaby strun gdyby nie jego pochwały, ale zawsze było milej kiedy o tym mówił, że mu się podobało. To zawsze dawało jej więcej wiary w siebie i chęci, aby dalej próbować, rozwijać się, no i pokazywać grę inną. Zaśmiała się kiedy wyciągnął dłoń aby chwycić jej własną, tym szczerym i spokojnym śmiechem. Lubiła kiedy tańczył, a dawno już nie mieli okazji aby zrobić to razem. Kiedy zaklaskał, dygnęła lekko, dłońmi jeszcze zamiatając spódnicą na boki.
- Mam nadzieję że kroniki wspomną o moim wielce utalentowanym partnerze? – Zapytała, szturchając go jeszcze łokciem w jego łokieć, ale niezbyt lekko. Nigdy tego nie robiła mocno, nawet jak wątpiła aby jakkolwiek mogła go uszkodzić. Co nie znaczyło, że chciała sprawiać mu jakikolwiek ból i chyba o to się martwiła. Nawet jeżeli tylko go szturchała podczas rozmowy o wiewiórkach.
Przystanęła jednak już spokojniej, ostrożnie zdejmując szalik aby jeszcze owinąć go wokół szyi Marcela. Spodziewała się że ten, jak zawsze w biegu, jak zawsze gdzieś po drodze, gubi przynajmniej jeden na całą zimę, to może nowy by się mu przydał? Czasem wysyłała mu jakieś drobne uszyte prezenty, ale nigdy nie pytała czy chciałby coś innego. W końcu nie zamierzała go obrażać, sugerując mu przypadkiem, że nie stać go na ubrania.
- Co nie znaczy, że nie możemy się przestać wspierać, również na polu rozmowy. – Mruknęła jeszcze, ale nie była na tyle naiwna aby nie widzieć, że ten temat Marcelowi jest zupełnie nie w smak. Na wspomnienie o autografach dłoń położyła na sercu, kłaniając się na nowo, w ramach wielkiej wdzięczności obdarowywanego nieśmiałego fana do wielkiej gwiazdy sceny cyrkowej.
- Nawet o tym nie myśl. Specjalnie ułożę program tak, aby znajdować się tam mogły gwiazdy cyrkowej areny i będziecie występować ze mną! A potem zbudujemy taki duży dom gdzie wszyscy się pomieszczą, a Ollie będzie spał na wielkich jedwabnych poduszkach. – Snuła te nierealne marzenia, a ton głosu wskazywał na to, że absolutnie w to nie wierzy, ale dobrze było chociaż przez chwilę iść w zupełnie niemożliwą rzeczywistość. To sprawiało, że ta obecna stawała się na chwilę uderzeń serca znośna, jeżeli odpływało się w marzenia. Gdyby tylko zderzenie z rzeczywistością, tą realną, nie było tak brutalne…
- Pewnie masz rację… - westchnęła, wydmuchując jeszcze powietrze po raz drugi aby kosmyk ciemnobrązowych włosów łagodnie spłynął na bok. – Ale wiesz, że zawsze się będę martwić o was wszystkich. Jesteście mi tak bliscy, że nawet strata jednego z was to strata to strata siebie. Tak jak James udaje twardego, ale gdyby cokolwiek się stało komukolwiek, złamałoby to mu serce już na zawsze, nawet jakby miotał się, że wcale tak nie jest. Więc..postarajcie się, dobrze? Wy wszyscy pamiętajcie, że zawsze jest rodzina, która na was czeka.
Wyczuła jego uścisk, kładąc przez chwilę głowę na jego klatce piersiowej aby wyczuć bicie serca. Może właśnie o to chodziło? Że mimo zalet, mimo zwinności, to chyba nie ta cała uroda, taniec, wdzięk czy gracja były w nim najważniejsze, a właśnie to, że delikatne i wrażliwe serce sprawiało, że chronił i opiekował się. Może nie zawsze pytał na ile ktoś tej opieki chce bądź potrzebuje, ale gdy potrzebował, to tam właśnie był. Dzielny Marcel, najdzielniejszy.
Ostrożnie wyciągnięta dłoń w stronę Olliego była z jej strony jakimś aktem odwagi, ale dopóki Marcel nie złapał jej i nią nie pokierował, to wszystko było dość niepewnie. Dotknięcie sprawiło, że zaśmiała się cicho pod dziwacznym uczuciem trąby słonia, mimo wszystko delikatnie pogładziła ją, mając ochotę słonia uściskać ale się powstrzymując. Na zachęcenie Marcela przygryzła lekko wargę, ale jak nie teraz, to kiedy? Złapała jego dłoń, tak aby się podciągnąć i podążyć za nim.
- W sumie masz rację, wszędzie da się rade coś zobaczyć. A chyba najlepiej już w ogóle jak ma się do tego dobre towarzystwo, prawda? Wtedy możesz coś takiego dzielić z inną osobą i mieć wsparcie dla niej, a jeżeli coś się stanie, zwłaszcza złego, to łatwiej jest wtedy wyjść z problemów. – Stanęła obok, nie chcąc jakoś wdrapywać się na barierkę. Początkowa nieśmiałość wobec słonia zmieniła się raczej w ostrożną ciekawość. Z tego, co opowiadał o nim Marcel, wydawał się mocno samotny. Czy nie lepiej byłoby mu gdzieś na wolności? Chrząknęła na to wspomnienie o wojnie, ale nie skomentowała, nie chcąc ciągnąć tematu. Chociaż raz.
- Nie wiem, jaka jest tak na dobrą sprawę. Minęło prawie pięćset lat odkąd ktokolwiek z naszego taboru widział Hiszpanię. Ale jakby miała zgadywać… - rozważała, kołysząc się lekko podczas wspinania się na palce aby zaraz opaść, podeszwą butów uderzając o grunt. - …to tak od razu kojarzą mi się pomarańcze i jakieś stare zabytki, ale takie bardzo stare. Nie takie zimne jak tutaj, ale nawet kamień byłby ciepły. Ale nie palący, tak przyjemnie ciepły, tak jak gdy dotykasz świeżego bochenku chleba i kojarzy ci się dobrze. Rozumiesz? – Nie była pewna, czy podążał za jej tokiem rozumowania, ale ciepło czasem przyniosło też dobro.
- Dziękuję. To naprawdę daje mi wiele śmiałości jeżeli chodzi o grę. – Nie chodziło o to, że nie dotknęłaby strun gdyby nie jego pochwały, ale zawsze było milej kiedy o tym mówił, że mu się podobało. To zawsze dawało jej więcej wiary w siebie i chęci, aby dalej próbować, rozwijać się, no i pokazywać grę inną. Zaśmiała się kiedy wyciągnął dłoń aby chwycić jej własną, tym szczerym i spokojnym śmiechem. Lubiła kiedy tańczył, a dawno już nie mieli okazji aby zrobić to razem. Kiedy zaklaskał, dygnęła lekko, dłońmi jeszcze zamiatając spódnicą na boki.
- Mam nadzieję że kroniki wspomną o moim wielce utalentowanym partnerze? – Zapytała, szturchając go jeszcze łokciem w jego łokieć, ale niezbyt lekko. Nigdy tego nie robiła mocno, nawet jak wątpiła aby jakkolwiek mogła go uszkodzić. Co nie znaczyło, że chciała sprawiać mu jakikolwiek ból i chyba o to się martwiła. Nawet jeżeli tylko go szturchała podczas rozmowy o wiewiórkach.
Przystanęła jednak już spokojniej, ostrożnie zdejmując szalik aby jeszcze owinąć go wokół szyi Marcela. Spodziewała się że ten, jak zawsze w biegu, jak zawsze gdzieś po drodze, gubi przynajmniej jeden na całą zimę, to może nowy by się mu przydał? Czasem wysyłała mu jakieś drobne uszyte prezenty, ale nigdy nie pytała czy chciałby coś innego. W końcu nie zamierzała go obrażać, sugerując mu przypadkiem, że nie stać go na ubrania.
- Co nie znaczy, że nie możemy się przestać wspierać, również na polu rozmowy. – Mruknęła jeszcze, ale nie była na tyle naiwna aby nie widzieć, że ten temat Marcelowi jest zupełnie nie w smak. Na wspomnienie o autografach dłoń położyła na sercu, kłaniając się na nowo, w ramach wielkiej wdzięczności obdarowywanego nieśmiałego fana do wielkiej gwiazdy sceny cyrkowej.
- Nawet o tym nie myśl. Specjalnie ułożę program tak, aby znajdować się tam mogły gwiazdy cyrkowej areny i będziecie występować ze mną! A potem zbudujemy taki duży dom gdzie wszyscy się pomieszczą, a Ollie będzie spał na wielkich jedwabnych poduszkach. – Snuła te nierealne marzenia, a ton głosu wskazywał na to, że absolutnie w to nie wierzy, ale dobrze było chociaż przez chwilę iść w zupełnie niemożliwą rzeczywistość. To sprawiało, że ta obecna stawała się na chwilę uderzeń serca znośna, jeżeli odpływało się w marzenia. Gdyby tylko zderzenie z rzeczywistością, tą realną, nie było tak brutalne…
- Pewnie masz rację… - westchnęła, wydmuchując jeszcze powietrze po raz drugi aby kosmyk ciemnobrązowych włosów łagodnie spłynął na bok. – Ale wiesz, że zawsze się będę martwić o was wszystkich. Jesteście mi tak bliscy, że nawet strata jednego z was to strata to strata siebie. Tak jak James udaje twardego, ale gdyby cokolwiek się stało komukolwiek, złamałoby to mu serce już na zawsze, nawet jakby miotał się, że wcale tak nie jest. Więc..postarajcie się, dobrze? Wy wszyscy pamiętajcie, że zawsze jest rodzina, która na was czeka.
Wyczuła jego uścisk, kładąc przez chwilę głowę na jego klatce piersiowej aby wyczuć bicie serca. Może właśnie o to chodziło? Że mimo zalet, mimo zwinności, to chyba nie ta cała uroda, taniec, wdzięk czy gracja były w nim najważniejsze, a właśnie to, że delikatne i wrażliwe serce sprawiało, że chronił i opiekował się. Może nie zawsze pytał na ile ktoś tej opieki chce bądź potrzebuje, ale gdy potrzebował, to tam właśnie był. Dzielny Marcel, najdzielniejszy.
Ostrożnie wyciągnięta dłoń w stronę Olliego była z jej strony jakimś aktem odwagi, ale dopóki Marcel nie złapał jej i nią nie pokierował, to wszystko było dość niepewnie. Dotknięcie sprawiło, że zaśmiała się cicho pod dziwacznym uczuciem trąby słonia, mimo wszystko delikatnie pogładziła ją, mając ochotę słonia uściskać ale się powstrzymując. Na zachęcenie Marcela przygryzła lekko wargę, ale jak nie teraz, to kiedy? Złapała jego dłoń, tak aby się podciągnąć i podążyć za nim.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Uśmiechnął się, z zamyśleniem, na jej słowa. Miała rację, samotne podróże nie były tak ciekawe, jak te, które odbywano w towarzystwie bliskich. Uwielbiał wspólne loty z Jamesem, nic nie dodawało mu energii do życia tak jak te chwile. Czy kiedyś nadejdą - czy oni do tego dotrwają - czasy, w których bez lęku będą mogli udać się dalej, niż dotąd? Jej skojarzenia z Hiszpanią chociażby rysowały obraz krainy, którą chciałby kiedyś odwiedzić. Zerwać pomarańczę prosto z drzewa i położyć się na piasku tak ciepłym jak chleb, o którym mówiła.
- Chyba rozumiem - odparł bez zawahania, z ciepłym uśmiechem na ustach; może pewnego dnia rzeczywiście się uda, może zabiorą ją ze sobą? Dla nich byłaby to podróż do korzeni, znacząca, pierwsza od pięciuset lat. Piękne marzenie, tak jak piękna myśl. Lekki nastrój nie przestawał mu się udzielać, zwłaszcza gdy widział jej uśmiech, gdy słyszał jej śmiech. Powiódł spojrzeniem za płachtą jej spódnicy, kiedy ujęła ją w dłonie i z rozbawieniem pokiwał głową.
- Może jednym zdaniem - odpowiedział mimochodem. - Przyćmiłaś go jak prawdziwa gwiazda - dodał, nachylając się nad jej ramieniem, jakby chciał zdradzić jej bardzo poufne informacje; dobry nastrój nie znikał mu z twarzy. Ostatnie dni wydawały się dziwnie lekkie, dzisiaj, Nowy Rok, poprzednie tygodnie, czy to możliwe, że były tylko ciszą przed nadchodzacą burzą? Mimo obaw wolał tak o tym nie myśleć.- Sam chciałbym taką poduszkę - roześmiał się, kiedy snuła marzenia o przyszłości Areny, w której to ona zaiskrzy najjaśniej. Spojrzał na nią z zaskoczeniem, nie będąc pewnym, co próbowała zrobić, po czym uśmiechnął się - znów - ciepło, kiedy otuliła go szalikiem, jego materiał był ciepły, miły. Oczywiście, że nie miał swojego szalika.
- Dziękuję - odpowiedział, patrząc jej w oczy, choć nie wypowiedziała ani słowa. Był jej wdzięczny za każdy prezent, żałował, że nie miał jej jak oddać dobroci, którą go otaczała, naprawdę chciałby. - Przecież nie robią ci tego po złości, Sissy - westchnął. - Jeśli nie chcą o czymś rozmawiać... uszanuj to. Nie każdemu jest łatwo - O wielu rzeczach mówić nie potrafił. O swojej matce. O tym, co się z nią tamtego dnia naprawdę stało. O każdym potknięciu i każdej ucieczce przed nieustępliwie doganiającym go patrolem magicznej policji. Niewiele rzeczy było w życiu oczywistych. - My też martwimy się o ciebie, Sissy. Czyha na ciebie więcej zła, niż na nas - zmartwił się, po czym kiwnął głową, zapewniając ją, że będą uważać. Oczywiście, że będą. Zawsze uważali. Zawsze wracali. Dobrze wiedział, że miała racje, że James nie zniósłby powtórnej utraty Thomasa, a utrata Marcela byłaby dla niego równie dotkliwa, co dla samego Marcela - utrata Jamesa. Ale czasy były jakie były, a oni musieli walczyć o życie. A on - nie mógłby usiedzieć, walcząc wyłącznie o własne życie. Chciał zrobić więcej, bezczynność go zabijała skuteczniej niż ciężar okrutnych zaklęć.
Pomógł jej przysiąść na szczeblach zagrody, samemu sadowiąc się obok, dając im się poznać - wewnętrzny spokój i dobre serce Sheili prędko zostało docenione przez wrażliwego słonia, który najwyraźniej polubił dziewczynę. A może szukał u niej więcej przysmaków? Trąba szukała jej dłoni, już po chwili zaglądając w kieszenie jej płaszczyka, łaskocząc dotykiem. Wyciągnął ku niej ramię, z jednej strony gotów pomóc zachować jej równowagę, z drugiej - odtrącić słoniową trąbę, kiedy zacznie jej to przeszkadzać. Czasem chciałby, żeby ta beztroska mogła trwać już wiecznie. Zapomnieć o tym, co działo się poza Areną i oddać się pięknu mijającego dnia tak po prostu. Kiedyś robił to cały czas. Ale w końcu przyszli oni, którzy obrócili do góry nogami świat, który znał. I nic już nigdy nie będzie takie samo.
- Zaśpiewasz nam coś jeszcze? - zapytał, zmieniając pozycję tak, by usiąść przodem do niej. Czasem zastanawiał się wciąż nad słowami Aidana. Nad tym, czy rzeczywiście skrzywdził ją w Nowy Rok i nawet tego dziś nie pamiętał. Ale wydawało mu się, że pamiętał: większość tamtych chwil, to, jak ładnie wyglądała i to, jak Moore rozpaczliwie usiłował ich rozdzielić. I chyba sam już nie wiedział, co o tym wszystkim myślał.
/zt x2
- Chyba rozumiem - odparł bez zawahania, z ciepłym uśmiechem na ustach; może pewnego dnia rzeczywiście się uda, może zabiorą ją ze sobą? Dla nich byłaby to podróż do korzeni, znacząca, pierwsza od pięciuset lat. Piękne marzenie, tak jak piękna myśl. Lekki nastrój nie przestawał mu się udzielać, zwłaszcza gdy widział jej uśmiech, gdy słyszał jej śmiech. Powiódł spojrzeniem za płachtą jej spódnicy, kiedy ujęła ją w dłonie i z rozbawieniem pokiwał głową.
- Może jednym zdaniem - odpowiedział mimochodem. - Przyćmiłaś go jak prawdziwa gwiazda - dodał, nachylając się nad jej ramieniem, jakby chciał zdradzić jej bardzo poufne informacje; dobry nastrój nie znikał mu z twarzy. Ostatnie dni wydawały się dziwnie lekkie, dzisiaj, Nowy Rok, poprzednie tygodnie, czy to możliwe, że były tylko ciszą przed nadchodzacą burzą? Mimo obaw wolał tak o tym nie myśleć.- Sam chciałbym taką poduszkę - roześmiał się, kiedy snuła marzenia o przyszłości Areny, w której to ona zaiskrzy najjaśniej. Spojrzał na nią z zaskoczeniem, nie będąc pewnym, co próbowała zrobić, po czym uśmiechnął się - znów - ciepło, kiedy otuliła go szalikiem, jego materiał był ciepły, miły. Oczywiście, że nie miał swojego szalika.
- Dziękuję - odpowiedział, patrząc jej w oczy, choć nie wypowiedziała ani słowa. Był jej wdzięczny za każdy prezent, żałował, że nie miał jej jak oddać dobroci, którą go otaczała, naprawdę chciałby. - Przecież nie robią ci tego po złości, Sissy - westchnął. - Jeśli nie chcą o czymś rozmawiać... uszanuj to. Nie każdemu jest łatwo - O wielu rzeczach mówić nie potrafił. O swojej matce. O tym, co się z nią tamtego dnia naprawdę stało. O każdym potknięciu i każdej ucieczce przed nieustępliwie doganiającym go patrolem magicznej policji. Niewiele rzeczy było w życiu oczywistych. - My też martwimy się o ciebie, Sissy. Czyha na ciebie więcej zła, niż na nas - zmartwił się, po czym kiwnął głową, zapewniając ją, że będą uważać. Oczywiście, że będą. Zawsze uważali. Zawsze wracali. Dobrze wiedział, że miała racje, że James nie zniósłby powtórnej utraty Thomasa, a utrata Marcela byłaby dla niego równie dotkliwa, co dla samego Marcela - utrata Jamesa. Ale czasy były jakie były, a oni musieli walczyć o życie. A on - nie mógłby usiedzieć, walcząc wyłącznie o własne życie. Chciał zrobić więcej, bezczynność go zabijała skuteczniej niż ciężar okrutnych zaklęć.
Pomógł jej przysiąść na szczeblach zagrody, samemu sadowiąc się obok, dając im się poznać - wewnętrzny spokój i dobre serce Sheili prędko zostało docenione przez wrażliwego słonia, który najwyraźniej polubił dziewczynę. A może szukał u niej więcej przysmaków? Trąba szukała jej dłoni, już po chwili zaglądając w kieszenie jej płaszczyka, łaskocząc dotykiem. Wyciągnął ku niej ramię, z jednej strony gotów pomóc zachować jej równowagę, z drugiej - odtrącić słoniową trąbę, kiedy zacznie jej to przeszkadzać. Czasem chciałby, żeby ta beztroska mogła trwać już wiecznie. Zapomnieć o tym, co działo się poza Areną i oddać się pięknu mijającego dnia tak po prostu. Kiedyś robił to cały czas. Ale w końcu przyszli oni, którzy obrócili do góry nogami świat, który znał. I nic już nigdy nie będzie takie samo.
- Zaśpiewasz nam coś jeszcze? - zapytał, zmieniając pozycję tak, by usiąść przodem do niej. Czasem zastanawiał się wciąż nad słowami Aidana. Nad tym, czy rzeczywiście skrzywdził ją w Nowy Rok i nawet tego dziś nie pamiętał. Ale wydawało mu się, że pamiętał: większość tamtych chwil, to, jak ładnie wyglądała i to, jak Moore rozpaczliwie usiłował ich rozdzielić. I chyba sam już nie wiedział, co o tym wszystkim myślał.
/zt x2
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Kiedy deportował się pod Londynem było już późno, a wiosenne słońce ledwie schowało się za horyzontem, pozostawiając na niebie błękitnawo żółtą łunę odchodzącego dnia, która sprawiała, że Londyn taplał się w chłodnych, sennych aurach. Znacznie przyjemniejszych od ognistej czerwieni, ostrej i rażącej w oczy, która zalewając ściany budynków wyglądała jakby oblano je krwią. Wciąż było chłodno, więc narzucił na siebie kurtkę, choć wychodząc z domu w pośpiechu nie zdołał jej zapiąć. W kieszeni miał kompas, list pozostawił na łóżku. Kiedy go odpakował wskazówki powoli obracały się dookoła, aż w końcu się zatrzymały. Nie wiedział dokąd miał prowadzić — kiedyś się przekona, kiedyś podąży w tamtą stronę, wierząc, że znajdzie odpowiedzi na niezadane pytania. Nawet na takie, o których nie zdążył jeszcze pomyśleć. Kompas wyglądał na drogi, bardzo cenny. Wiedział, że Marcela nie było na niego stać; musiał go dostać lub ukraść, a niezależnie od sposobu w jaki do niego trafił pozbywanie się go było głupotą. Mógł mu się przydać. Może mógł mu ocalić kiedyś życie, a mimo wszystko podarował go komuś innemu.
W dłoni trzymał starą, zużytą miotłę. Przez Londyn przeleciał na niej; miasto naprawdę zdawało się czasem iść spać, szczególnie odkąd opustoszało. Ilość czarodziejów, która w nim mieszkała — choć pewien był, że z jakiegoś powodu wcale nie malała; zmieniały się za to twarze — była kroplą w morzu społeczeństwa, które niegdyś ożywiało to miejsce.
Wylądował tuż pod bramą, zgodnie z tym, co napisał chwilę wcześniej. Wiatr rozwiał mu włosy, ale nie poprawił ich nawet, nigdy nie zdobywszy nawyku poprawiania własnego wyglądu. Spojrzał w głąb terenów cyrkowych, wypatrując kumpla. To nic, że się spóźnił, pomylił. Nie miało najmniejszego znaczenia. Dziwnie było czytać list o takiej treści od niego, zupełnie tak jakby odległość była problemem, a przecież nie mogła być; jakby problemem był czas i miejsce, w którym się znaleźli, ludzie, którzy ich oboje otaczali. Kiedy okazało się, że był członkiem Zakonu Feniksa, myślą, że to koniec. Że ta sprawa poróżni ich zupełnie i do końca; różne doświadczenia, odmienne podejście i niemożliwe do pogodzenia przekonania mogły przekreślić wieloletnią przyjaźń. Ale ona zwyciężyła. Mimo trudów, bólu i emocji. Jak teraz mogłoby być inaczej? Jak mógłby się poddać?
Kiedy go zobaczył, oparł się na miotle.
— Słyszałem o genialnej miejscówce. L e g e n d a r n e j. Ale wybranie się tam jest niebezpieczne — mruknął, unosząc brwi. — Polecimy na miotłach, no chyba, że cykasz... — Przechylił głowę w teatralnej zadumie, odwracając na chwilę wzrok. — Ten kompas... — zaczął poważniej. Ogarnęło go wzruszenie; ścisnęło jego gardło. Spojrzał na przyjaciela i uśmiechnął się. — Dzięki.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
stąd
Kiedy wkrótce po jego wiadomości otrzymał list zwrotny, nie potrafił ukryć zaskoczenia; przez chwilę przyglądał się nakreślonym literom z mieszaniną uczuć, które wstyd było obnażyć. Zdumienie mieszało się ze wzruszeniem i jeszcze większym żalem, bo przecież dobrze wiedział, że to on powinien odwiedzić dziś jego. James przygotował dla niego przyjęcie niespodziankę, był pewien, że odwdzięczy się tym samym: ale okoliczności, które zaszły, zmieniały przecież wszystko. Nie mógł zmuszać go do radosnej zabawy, własną decyzją odcinając go od najbliższych. Wiedział, jak ważna była dla niego rodzina. I najstarsze drzewo pękało pod uderzeniem pioruna, choć to trzaskało znikąd, nagle i niespodziewanie. I najstarsze drzewo - mogło wciąż się zrosnąć, trwając dalej pomimo blizn kształtujących jego pień. Blizn, siedząc tak z rozpostartym na kolanie pergaminem spojrzał na wgłębienie prawej dłoni przecięte nożem. Nigdy nie był jednym z nich, nie do końca widać pojął romskie tradycje przez ostatnie lata. Zmiął w dłoni list, wyrzucając go gdzieś przed siebie, po czym zaskoczył z dachu na ugięte kolana, rozpostartymi dłońmi odnajdując balans ciała; w ręku trzymał napoczętą butelkę ognistej, z której jednak nie pociągnął drugiego łyku, kiedy otrzymał wiadomość. Napiją się przecież razem. Wrzucił butelkę do torby, spodziewając się, że James chciał wyjść poza Arenę, jeśli na miejsce spotkania wybrał bramy, nie jego wagon.
- Ja? Coś ty - obruszył się, kiedy zarzucił mu strach; nie miał pojęcia, o czym James mógł mówić, ale uśmiechnął się półgębkiem na jego widok. - O czym ta legenda? - zapytał, podnosząc różdżkę, by rzucić accio na własną miotłę; wkrótce wymknęła się spod jego wagonu i trafiła pod rękę Marcela. - Prowadź, opowiesz mi po drodze - Oczywiście, że się zgodził. Zawsze się zgadzał. A dziś były jego urodziny, zrobiłby wszystko, czego chciałby James. Po części dlatego, że nie mógł zrobić tego, co powinien, ale po prawdzie zachowanie Jamesa zwyczajnie go zaintrygowało. - Daj spokój - zbył podziękowania, uśmiechając się zawadiacko. - To nic - Nie musiał nic mówić. Cieszyło go, że docenił prezent.
- Do mnie! - zawołał, wyrzucając miotłę w powietrze i i wyciągając dłoń, by zmusić ją do posłuszeństwa, chwilę później znajdował się już na jej grzebiecie, przywiązując do jej trzonu torbę z napoczętą butelką.
zt na arenie, idziemy tutaj
Kiedy wkrótce po jego wiadomości otrzymał list zwrotny, nie potrafił ukryć zaskoczenia; przez chwilę przyglądał się nakreślonym literom z mieszaniną uczuć, które wstyd było obnażyć. Zdumienie mieszało się ze wzruszeniem i jeszcze większym żalem, bo przecież dobrze wiedział, że to on powinien odwiedzić dziś jego. James przygotował dla niego przyjęcie niespodziankę, był pewien, że odwdzięczy się tym samym: ale okoliczności, które zaszły, zmieniały przecież wszystko. Nie mógł zmuszać go do radosnej zabawy, własną decyzją odcinając go od najbliższych. Wiedział, jak ważna była dla niego rodzina. I najstarsze drzewo pękało pod uderzeniem pioruna, choć to trzaskało znikąd, nagle i niespodziewanie. I najstarsze drzewo - mogło wciąż się zrosnąć, trwając dalej pomimo blizn kształtujących jego pień. Blizn, siedząc tak z rozpostartym na kolanie pergaminem spojrzał na wgłębienie prawej dłoni przecięte nożem. Nigdy nie był jednym z nich, nie do końca widać pojął romskie tradycje przez ostatnie lata. Zmiął w dłoni list, wyrzucając go gdzieś przed siebie, po czym zaskoczył z dachu na ugięte kolana, rozpostartymi dłońmi odnajdując balans ciała; w ręku trzymał napoczętą butelkę ognistej, z której jednak nie pociągnął drugiego łyku, kiedy otrzymał wiadomość. Napiją się przecież razem. Wrzucił butelkę do torby, spodziewając się, że James chciał wyjść poza Arenę, jeśli na miejsce spotkania wybrał bramy, nie jego wagon.
- Ja? Coś ty - obruszył się, kiedy zarzucił mu strach; nie miał pojęcia, o czym James mógł mówić, ale uśmiechnął się półgębkiem na jego widok. - O czym ta legenda? - zapytał, podnosząc różdżkę, by rzucić accio na własną miotłę; wkrótce wymknęła się spod jego wagonu i trafiła pod rękę Marcela. - Prowadź, opowiesz mi po drodze - Oczywiście, że się zgodził. Zawsze się zgadzał. A dziś były jego urodziny, zrobiłby wszystko, czego chciałby James. Po części dlatego, że nie mógł zrobić tego, co powinien, ale po prawdzie zachowanie Jamesa zwyczajnie go zaintrygowało. - Daj spokój - zbył podziękowania, uśmiechając się zawadiacko. - To nic - Nie musiał nic mówić. Cieszyło go, że docenił prezent.
- Do mnie! - zawołał, wyrzucając miotłę w powietrze i i wyciągając dłoń, by zmusić ją do posłuszeństwa, chwilę później znajdował się już na jej grzebiecie, przywiązując do jej trzonu torbę z napoczętą butelką.
zt na arenie, idziemy tutaj
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
13 VI
Ostatnim rozliczeniem kosztów napraw niezbędnych rekwizytów zajął się sam, szukając ciszy w opustoszałym w godzinach porannych Namiocie Dziwów; smugi atramentu osiadły na palcach, jedna - całkiem pokaźna - zawędrowała także nad brew, gdy pochylony w zamyśleniu nad skrawkiem papieru zaczął podpierać głowę wnętrzem dłoni.
Czas dosłownie prześlizgnął się pomiędzy granatem opuszków; dokładność nie pozwalała mu na pominięcie sprawdzenia własnych obliczeń. Gdy wzrok dotarł w końcu do wsuniętego na dno kieszeni zegarka, rozmemłał w ustach bliżej niedookreślone przekleństwo. Pokaźny plik papierzysk wcisnął do koperty pospiesznie, a towarzysząca mu Houdini uprzejmie wyciągnęła w jego stronę jedną z nóżek, gotowa, by dostarczyć przesyłkę Seamaranusowi, gdziekolwiek by się nie podziewał. Niegdyś wyłaniała się wprost z jego kapelusza i do dzisiaj znaleźć potrafiła go wszędzie.
Pieszczotliwie musnął palcem wskazującym głowę gołębicy, a sam przyspieszonym krokiem ruszył w stronę namiotu będącego czymś pomiędzy garderobą, schowkiem a miejscem prób.
Nie spodziewał się tego, że na donośne powitanie odpowie mu tylko cisza; czy resztę zespołu dopadł pech trzynastego? Czy to on przegapił zmianę miejsca próby? Do tej wprawdzie zostało jeszcze kilkadziesiąt minut, ale mieli przecież spotkać się wcześniej, sprawdzić kilka elementów scenografii nowego przedstawienia, nad którym w tym momencie pracowali.
Uniósł wieko skrzyni, sięgając po eliksir, który powinien zabarwić wodę skrzącym się srebrem - na dodatek stworzono go również z rozkruszonych pancerzy magicznych owadów, dzięki czemu drobinki rozświetlały ciemność fluorescencyjną łuną. Uwięzione w buteleczce przypominały mu księżycowy pył, choć w płynnej, nieznanej mu dotychczas formie.
Wystarczyło już tylko wymieszać go z przygotowaną zawczasu wodą, wypełniającą pojemnik, który skryty został za makietą księżyca w pełni; wir utworzony spokojnym ruchem różdżki pochłonął eliksir, wkrótce też drobinki zabarwiły ciecz.
Odgrodzona kotarą stara scena niknęła w cieniach; przez czerń przebijało się jedynie świetliste srebro i kilka niewyraźnych płomieni, chyboczących się na świecach rozmieszczonych w strategicznych miejscach. Sam znajdował się gdzieś na pograniczu zacienionej scenografii a części namiotu po drugiej stronie grubego materiału, oświetlonej barwami dniami i promieniami wdzierającego się Słońca; słysząc za sobą czyjeś kroki nie obrócił się, brzmiały na tyle znajomo, że nie musiał.
- Lottie, to ty? - rzucił przez ramię, mrużąc oczy od oślepiającej jasności. Podziurawionym prześcieradłem wycierał flakonik po eliksirze, by zaraz potem odłożyć go na powrót do skrzyni. - Pomożesz mi z przygotowaniem podłogi? Zanim się za to zabiorę, chcę jeszcze zobaczyć, jak finalnie wyglądają krople wody, wirujące wokół księżyca; przed chwilą dodałem eliksir od Phila i efekt jest chyba całkiem niezły, sama oceń - już nie patrzył za siebie, oczy na powrót przyzwyczajały się do skąpego oświetlenia; dominujący nad sceną księżyc przykuwał wzrok, na razie jednak był tylko zaciemnioną figurą, światłem popielatym, które dopiero rozbłysnąć miało intensywnie, gdy woda wzbije się ku górze, poddając się woli różdżki. - Fluxobedio - urwał, uświadamiając sobie, że ruch nadgarstka był niedostatecznie precyzyjny; powtórzył więc raz jeszcze, mocniej chwytając za rączkę - tym razem także przerwał, czując, że ciecz nie jest mu dostatecznie posłuszna - nie na tyle, by mógł uformować z niej to, na czym mu zależało. - Fluxobedio - dopiero z ostatnim podejściem wreszcie się udało; fala uniosła się ponad pojemnik, w kolistym kształcie, a potem rozbita została na drobne krople, rozsiane tuż przed powierzchnią księżyca, choć z perspektywy widza zdawać by się mogło, że znajdują się na niej - poruszane pulsacyjnymi ruchami, rozbłyskały w migotliwym rytmie wirującego tańca nocy.
Fluxobedio; pierwsze nieudane, drugie połowicznie, trzecie za 127
Ostatnim rozliczeniem kosztów napraw niezbędnych rekwizytów zajął się sam, szukając ciszy w opustoszałym w godzinach porannych Namiocie Dziwów; smugi atramentu osiadły na palcach, jedna - całkiem pokaźna - zawędrowała także nad brew, gdy pochylony w zamyśleniu nad skrawkiem papieru zaczął podpierać głowę wnętrzem dłoni.
Czas dosłownie prześlizgnął się pomiędzy granatem opuszków; dokładność nie pozwalała mu na pominięcie sprawdzenia własnych obliczeń. Gdy wzrok dotarł w końcu do wsuniętego na dno kieszeni zegarka, rozmemłał w ustach bliżej niedookreślone przekleństwo. Pokaźny plik papierzysk wcisnął do koperty pospiesznie, a towarzysząca mu Houdini uprzejmie wyciągnęła w jego stronę jedną z nóżek, gotowa, by dostarczyć przesyłkę Seamaranusowi, gdziekolwiek by się nie podziewał. Niegdyś wyłaniała się wprost z jego kapelusza i do dzisiaj znaleźć potrafiła go wszędzie.
Pieszczotliwie musnął palcem wskazującym głowę gołębicy, a sam przyspieszonym krokiem ruszył w stronę namiotu będącego czymś pomiędzy garderobą, schowkiem a miejscem prób.
Nie spodziewał się tego, że na donośne powitanie odpowie mu tylko cisza; czy resztę zespołu dopadł pech trzynastego? Czy to on przegapił zmianę miejsca próby? Do tej wprawdzie zostało jeszcze kilkadziesiąt minut, ale mieli przecież spotkać się wcześniej, sprawdzić kilka elementów scenografii nowego przedstawienia, nad którym w tym momencie pracowali.
Uniósł wieko skrzyni, sięgając po eliksir, który powinien zabarwić wodę skrzącym się srebrem - na dodatek stworzono go również z rozkruszonych pancerzy magicznych owadów, dzięki czemu drobinki rozświetlały ciemność fluorescencyjną łuną. Uwięzione w buteleczce przypominały mu księżycowy pył, choć w płynnej, nieznanej mu dotychczas formie.
Wystarczyło już tylko wymieszać go z przygotowaną zawczasu wodą, wypełniającą pojemnik, który skryty został za makietą księżyca w pełni; wir utworzony spokojnym ruchem różdżki pochłonął eliksir, wkrótce też drobinki zabarwiły ciecz.
Odgrodzona kotarą stara scena niknęła w cieniach; przez czerń przebijało się jedynie świetliste srebro i kilka niewyraźnych płomieni, chyboczących się na świecach rozmieszczonych w strategicznych miejscach. Sam znajdował się gdzieś na pograniczu zacienionej scenografii a części namiotu po drugiej stronie grubego materiału, oświetlonej barwami dniami i promieniami wdzierającego się Słońca; słysząc za sobą czyjeś kroki nie obrócił się, brzmiały na tyle znajomo, że nie musiał.
- Lottie, to ty? - rzucił przez ramię, mrużąc oczy od oślepiającej jasności. Podziurawionym prześcieradłem wycierał flakonik po eliksirze, by zaraz potem odłożyć go na powrót do skrzyni. - Pomożesz mi z przygotowaniem podłogi? Zanim się za to zabiorę, chcę jeszcze zobaczyć, jak finalnie wyglądają krople wody, wirujące wokół księżyca; przed chwilą dodałem eliksir od Phila i efekt jest chyba całkiem niezły, sama oceń - już nie patrzył za siebie, oczy na powrót przyzwyczajały się do skąpego oświetlenia; dominujący nad sceną księżyc przykuwał wzrok, na razie jednak był tylko zaciemnioną figurą, światłem popielatym, które dopiero rozbłysnąć miało intensywnie, gdy woda wzbije się ku górze, poddając się woli różdżki. - Fluxobedio - urwał, uświadamiając sobie, że ruch nadgarstka był niedostatecznie precyzyjny; powtórzył więc raz jeszcze, mocniej chwytając za rączkę - tym razem także przerwał, czując, że ciecz nie jest mu dostatecznie posłuszna - nie na tyle, by mógł uformować z niej to, na czym mu zależało. - Fluxobedio - dopiero z ostatnim podejściem wreszcie się udało; fala uniosła się ponad pojemnik, w kolistym kształcie, a potem rozbita została na drobne krople, rozsiane tuż przed powierzchnią księżyca, choć z perspektywy widza zdawać by się mogło, że znajdują się na niej - poruszane pulsacyjnymi ruchami, rozbłyskały w migotliwym rytmie wirującego tańca nocy.
Fluxobedio; pierwsze nieudane, drugie połowicznie, trzecie za 127
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Wszystko zaczęło się od plakatu, który poprzedniego wieczora został przyniesiony przez wiatr wprost pod drzwi Zoe. W pierwszej chwili, nie wiedząc czemu, ów świstek papieru wywołał w sercu kobiety uczucie niepokoju, które odczuwała za każdym razem, gdy przychodziło jej zmierzyć się z czymś nowym, nieznanym. Zaraz jednak zastąpiła ją zaduma, jak zawsze, gdy jej umysł podejmował współpracę ze wspomnieniami. Nigdy nie była w cyrku. Czytała o nim w opasłych powieściach, przepełnionych barwnymi opisami występów, pięknych scenerii opasłego namiotu i tłumu, który nie mógł oderwać oczu od akrobatów wyzwalających własną ekspresyjną magię. Słuchała o tym wszystkim w towarzystwie, chłonąc emocje płynące z przekazywanych wydarzeń, niekiedy wypytując o rzeczy, które dla niej okazywały się niezwykle istotne, jednak dla większości były to zwykłe błahostki niewarte zapamiętania. Żądza wiedzy jej artystycznej duszy nigdy nie została zaspokojona. Obiecywała sobie, że kiedyś się to zmieni, zobaczy na własne oczy, nasyci się tą obcą jej magią, opisze ją, ale… Ostatecznie jej ścieżki nigdy nie przecięły się z cyrkiem, zawsze było coś innego, ważniejszego, bardziej priorytetowego, aż w końcu ów pomysł trafił do szuflady na wiele kolejnych lat. Nic więc dziwnego, że ostatnią uwydatnioną emocją na twarzy Francuzki była swoista ekscytacja, bliska dziecięcej radości spowodowanej otrzymaniem calusieńkiej paczki z najlepszymi karmelkami świata. Nie było to byle jakie porównanie, przecież wreszcie mogłaby spełnić jedno ze swoich małych marzeń, pokonać kolejny kamień milowy, nabrać wspomnień, nowych doświadczeń. Teraz, gdy już pisała i wydawała własne książki, wolałaby poznać całość tego wydarzenia od podszewki, co mogło być zgoła trudniejsze, ale od czego była niezawodna, najmarudniejsza i najbardziej opryskliwa nowa sąsiadka? Pani Briggs znała się na wszystkim jak mało kto, a przynajmniej sama tak o sobie mówiła, przez co wygrała na loterii niechcianą wizytę swojej nowej, wręcz ulubionej francuskiej sąsiadki, a wszystkiemu był winien nieszczęsny świstek papieru, który zawitał na odpowiednim progu.
Nie było łatwo się tu znaleźć, może Brytyjczycy nie mieli takich problemów topograficznych, jednak Zoe mogła śmiało nazywać siebie mistrzynią w myleniu drogi. Niemniej ostatecznie udało jej się trafić w odpowiednie miejsce, co zapewne na dniach objawi się kilkoma śliwkowymi siniakami, ale były one niską ceną za możliwość znalezienia się tak blisko cyrku, bliżej niż kiedykolwiek wcześniej. Zielone oczy prawdopodobnie przypominały właśnie spodki. Nie spodziewała się, że to wszystko jest w rzeczywistości tak ogromne! Syciła wzrok, próbując uchwycić wszystko, od największych elementów, po drobiazgi, jakby już wiedziała, że będzie chciała uwiecznić to na rysunku, stworzyć wierną ilustrację, oddającą do cna cały zachwyt, jakiego właśnie doświadczała.
Nieśmiało zbliżyła się do jednego z namiotów. Do tej pory miała nadzieję spotkać kogokolwiek po drodze, by nie pałętać się tu samotnie, jednak najwidoczniej się na to nie zanosiło. Nie ukrywała faktu, że jej wizyta była organizowana dość prędko i nie była przekonana, czy aby ostateczna data została zaakceptowana tak, jak zapewniała ją Pani Briggs. Miała niekiedy wrażenie, że jej sąsiadka nie jest tak prędka w działaniu i tuszuje to przekłamując rzeczywistość. Taka najwidoczniej była cena za organizowanie czegokolwiek poprzez pośredników.
Wślizgnęła się do środka, czując się jak intruz, co jednak nie napawało jej duszy niepokojem, a swego rodzaju pobudzeniem na myśl, że to, co właśnie robi może nie być do końca legalne. Zbyt wiele bujania w obłokach przyczyniło się do zgoła innego postrzegania sytuacji w której normalny, zdrowy na umyśle obywatel dałby sobie spokój, odwrócił się na pięcie i odszedł, ale najwyraźniej Vaillant żywiła zupełnie inne, zgoła mniej pożądane cechy, jak słabość do niekoniecznie rozsądnych przygód.
Oczy przyzwyczajały się zdecydowanie zbyt wolno do skąpego światła, które w porównani z tym z zewnątrz mogło mianować się całkiem porządną ciemnością. Odzyskując zmysł, nawet nie zdążyła się porządnie rozejrzeć, od razu pochwytując wzrokiem charakterystyczny zarys sylwetki, która raczej nie należała do żadnej obcej formy życia. Zbliżając się przypisała kształt plecom, te zaś zdecydowanie należały do człowieka, co dotarło do kobiety po chwilowej konsternacji, którą można było przypisać zachłyśnięciu się w galopujących myślach o przygodzie, ta zaś najwidoczniej będzie musiała poczekać.
Był odwrócony do niej tyłem, co jednak nie zniechęciło zielonookiej przed podejściem ku niemu i gdy już miała się odezwać, jej uszu dobiegł męski głos. Lottie…? Zamknęła usta, próbując wymyśleć naprędce odpowiednie wyjście z sytuacji, szczególnie, gdy właściciel głosu spojrzał w jej kierunku przez ramię. Spięła się, będąc pewną, że zauważył ją podczas tej krótkiej chwili choć kątem oka, ale ten zaraz począł mówić dalej. Czyżby oślepiło go światło? A może niedowidział i zdawał się na inne zmysły? Nie miała zamiaru tego sprawdzać, nie mogąc jednak powstrzymać niewielkiego uśmiechu na myśl, że chyba pierwszy raz spotkała kogoś, kto nie stara się wiecznie upewniać i mieć wiecznie oczu dookoła głowy, co było w tych czasach cechą na wyginięciu. Możliwe, że jedynie przypisywała temu znaczenie we własnej głowie, a rzeczywistość okazałaby się zupełnie inna, mimo to nie chciała tak prędko pozbywać się swojego pierwszego wrażenia. Pragnęła za to naprawić tę pomyłkę, wyjawić swoją obecność i przede wszystkim prawdziwą tożsamość, ale nieznajomy zdążył na nowo zagłębić się w dalszej pracy… Pozwoliła sobie na chwilowe przemilczenie, pozostając choć na kilka chwil świadkiem poczynań.
Obserwowała próbę wywołania efektu zaklęciem, choć nie była do końca pewna co miało docelowo wywołać, jakiego efektu mogła się spodziewać. Nie musiała być za to znawcą, żeby wiedzieć iż wiszący księżyc będzie miał w tym wszystkim swoją własną rolę. Vaillant przechyliła głowę, gdy pierwsze zaklęcie nie wywołało żadnego efektu. Nie oceniała, jedynie patrzyła i długo nie musiała czekać, by woda wzbiła się w powietrze, by zaraz rozdzielić się na krople wokół księżycowej scenografii. Teraz księżyc nie był już jedynie martwym elementem. W oczach pisarki zagościły iskry, coś na kształt ogników wyrażających fascynację i swego rodzaju podziw. Nie mogła oderwać wzroku, a przecież był to zaledwie jeden z elementów, który scalać będzie wszystko w całość podczas występu.
Nie wiedziała, czy będzie w stanie znaleźć odpowiedni moment, który pozwoliłby jej na dopuszczenie się do głosu. Jej obecność tu i tak prędzej, czy później miała wyjść na jaw. – Nie jestem Lottie, ale może moja pomoc wystarczy – powiedziała, tak po prostu, zachowując miękkość w swoim barwnym i przyjaznym tonie, mając nadzieję, że dzięki niemu choć trochę zapobiegnie ewentualnemu zaskoczeniu, czy innej niespodziewanej reakcji czarodzieja. – Przepraszam, ja… - No właśnie, co? Nie była pewna jak ma się wytłumaczyć, by zostać odpowiednio zrozumianą i przede wszystkim nie od razu przepędzoną. Dopiero rozpoczynała swoją przygodę w Anglii, ale już wiedziała, że tutejsi nie słyną z uprzejmości, zaczynając od sąsiadów, a na urzędnikach kończąc. Londyn nie powitał jej najcieplej, przynajmniej dzięki temu wiedziała czego może się spodziewać. – To, co Pan zrobił było piękne, choć myślę, że i to określenie ma zbyt małą moc wobec tego, co widziały moje oczy – kąciki jej ust nieśmiało powędrowały ku górze, co nie zatuszowało spąsowienia policzków wywołanego zawstydzeniem z powodu tego śmiałego uzewnętrznienia myśli. Wiedziała, że nie każdy rozumiał jej sposób odbierania świata, już dawno nie było to niczym zaskakującym, ale wciąż potrafiło wyzwolić nutę dyskomfortu. Świat ewidentnie był pełen niewrażliwych na sztukę buców. – Zbieram materiał do książki i można powiedzieć, że tak jakby się tu, zupełnym przypadkiem oczywiście... Wkradłam? – przyznała bez ogródek, serwując niewinny uśmiech numer siedemnaście w którym widać było skruchę, ale też i nadmierną, wprost nieposkromioną ciekawość, która zahaczała o fascynację małym pokazem sprzed chwili. Raz psidwakowi śmierć, to małe widowisko było tego warte.
Nie było łatwo się tu znaleźć, może Brytyjczycy nie mieli takich problemów topograficznych, jednak Zoe mogła śmiało nazywać siebie mistrzynią w myleniu drogi. Niemniej ostatecznie udało jej się trafić w odpowiednie miejsce, co zapewne na dniach objawi się kilkoma śliwkowymi siniakami, ale były one niską ceną za możliwość znalezienia się tak blisko cyrku, bliżej niż kiedykolwiek wcześniej. Zielone oczy prawdopodobnie przypominały właśnie spodki. Nie spodziewała się, że to wszystko jest w rzeczywistości tak ogromne! Syciła wzrok, próbując uchwycić wszystko, od największych elementów, po drobiazgi, jakby już wiedziała, że będzie chciała uwiecznić to na rysunku, stworzyć wierną ilustrację, oddającą do cna cały zachwyt, jakiego właśnie doświadczała.
Nieśmiało zbliżyła się do jednego z namiotów. Do tej pory miała nadzieję spotkać kogokolwiek po drodze, by nie pałętać się tu samotnie, jednak najwidoczniej się na to nie zanosiło. Nie ukrywała faktu, że jej wizyta była organizowana dość prędko i nie była przekonana, czy aby ostateczna data została zaakceptowana tak, jak zapewniała ją Pani Briggs. Miała niekiedy wrażenie, że jej sąsiadka nie jest tak prędka w działaniu i tuszuje to przekłamując rzeczywistość. Taka najwidoczniej była cena za organizowanie czegokolwiek poprzez pośredników.
Wślizgnęła się do środka, czując się jak intruz, co jednak nie napawało jej duszy niepokojem, a swego rodzaju pobudzeniem na myśl, że to, co właśnie robi może nie być do końca legalne. Zbyt wiele bujania w obłokach przyczyniło się do zgoła innego postrzegania sytuacji w której normalny, zdrowy na umyśle obywatel dałby sobie spokój, odwrócił się na pięcie i odszedł, ale najwyraźniej Vaillant żywiła zupełnie inne, zgoła mniej pożądane cechy, jak słabość do niekoniecznie rozsądnych przygód.
Oczy przyzwyczajały się zdecydowanie zbyt wolno do skąpego światła, które w porównani z tym z zewnątrz mogło mianować się całkiem porządną ciemnością. Odzyskując zmysł, nawet nie zdążyła się porządnie rozejrzeć, od razu pochwytując wzrokiem charakterystyczny zarys sylwetki, która raczej nie należała do żadnej obcej formy życia. Zbliżając się przypisała kształt plecom, te zaś zdecydowanie należały do człowieka, co dotarło do kobiety po chwilowej konsternacji, którą można było przypisać zachłyśnięciu się w galopujących myślach o przygodzie, ta zaś najwidoczniej będzie musiała poczekać.
Był odwrócony do niej tyłem, co jednak nie zniechęciło zielonookiej przed podejściem ku niemu i gdy już miała się odezwać, jej uszu dobiegł męski głos. Lottie…? Zamknęła usta, próbując wymyśleć naprędce odpowiednie wyjście z sytuacji, szczególnie, gdy właściciel głosu spojrzał w jej kierunku przez ramię. Spięła się, będąc pewną, że zauważył ją podczas tej krótkiej chwili choć kątem oka, ale ten zaraz począł mówić dalej. Czyżby oślepiło go światło? A może niedowidział i zdawał się na inne zmysły? Nie miała zamiaru tego sprawdzać, nie mogąc jednak powstrzymać niewielkiego uśmiechu na myśl, że chyba pierwszy raz spotkała kogoś, kto nie stara się wiecznie upewniać i mieć wiecznie oczu dookoła głowy, co było w tych czasach cechą na wyginięciu. Możliwe, że jedynie przypisywała temu znaczenie we własnej głowie, a rzeczywistość okazałaby się zupełnie inna, mimo to nie chciała tak prędko pozbywać się swojego pierwszego wrażenia. Pragnęła za to naprawić tę pomyłkę, wyjawić swoją obecność i przede wszystkim prawdziwą tożsamość, ale nieznajomy zdążył na nowo zagłębić się w dalszej pracy… Pozwoliła sobie na chwilowe przemilczenie, pozostając choć na kilka chwil świadkiem poczynań.
Obserwowała próbę wywołania efektu zaklęciem, choć nie była do końca pewna co miało docelowo wywołać, jakiego efektu mogła się spodziewać. Nie musiała być za to znawcą, żeby wiedzieć iż wiszący księżyc będzie miał w tym wszystkim swoją własną rolę. Vaillant przechyliła głowę, gdy pierwsze zaklęcie nie wywołało żadnego efektu. Nie oceniała, jedynie patrzyła i długo nie musiała czekać, by woda wzbiła się w powietrze, by zaraz rozdzielić się na krople wokół księżycowej scenografii. Teraz księżyc nie był już jedynie martwym elementem. W oczach pisarki zagościły iskry, coś na kształt ogników wyrażających fascynację i swego rodzaju podziw. Nie mogła oderwać wzroku, a przecież był to zaledwie jeden z elementów, który scalać będzie wszystko w całość podczas występu.
Nie wiedziała, czy będzie w stanie znaleźć odpowiedni moment, który pozwoliłby jej na dopuszczenie się do głosu. Jej obecność tu i tak prędzej, czy później miała wyjść na jaw. – Nie jestem Lottie, ale może moja pomoc wystarczy – powiedziała, tak po prostu, zachowując miękkość w swoim barwnym i przyjaznym tonie, mając nadzieję, że dzięki niemu choć trochę zapobiegnie ewentualnemu zaskoczeniu, czy innej niespodziewanej reakcji czarodzieja. – Przepraszam, ja… - No właśnie, co? Nie była pewna jak ma się wytłumaczyć, by zostać odpowiednio zrozumianą i przede wszystkim nie od razu przepędzoną. Dopiero rozpoczynała swoją przygodę w Anglii, ale już wiedziała, że tutejsi nie słyną z uprzejmości, zaczynając od sąsiadów, a na urzędnikach kończąc. Londyn nie powitał jej najcieplej, przynajmniej dzięki temu wiedziała czego może się spodziewać. – To, co Pan zrobił było piękne, choć myślę, że i to określenie ma zbyt małą moc wobec tego, co widziały moje oczy – kąciki jej ust nieśmiało powędrowały ku górze, co nie zatuszowało spąsowienia policzków wywołanego zawstydzeniem z powodu tego śmiałego uzewnętrznienia myśli. Wiedziała, że nie każdy rozumiał jej sposób odbierania świata, już dawno nie było to niczym zaskakującym, ale wciąż potrafiło wyzwolić nutę dyskomfortu. Świat ewidentnie był pełen niewrażliwych na sztukę buców. – Zbieram materiał do książki i można powiedzieć, że tak jakby się tu, zupełnym przypadkiem oczywiście... Wkradłam? – przyznała bez ogródek, serwując niewinny uśmiech numer siedemnaście w którym widać było skruchę, ale też i nadmierną, wprost nieposkromioną ciekawość, która zahaczała o fascynację małym pokazem sprzed chwili. Raz psidwakowi śmierć, to małe widowisko było tego warte.
O, przybywajcie! niech was wyogromnię, zjawy stłoczone za mgłą i mrokami; gromado cicha, wonią opowita — młodzieńczym czarem drżąca pierś zakwita
Zoe Vaillant
Zawód : pisarka i ilustratorka
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Tereny cyrkowe
Szybka odpowiedź