Pusta Sala
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Pusta Sala
Restauracja wydaje się kuszącym miejscem do spacerowania - jej niezliczone magiczne przejścia oraz korytarzyki budzą ciekawość. Zapewne wytrwali w pewnym momencie natrafią na pustą nieumeblowaną salę pełną luster, obrazów, ze skrzypiącym zakurzonym parkietem, na którym często odbijają się urywane w połowie wędrówki odciski eleganckich butów. Panuje w niej grobowa niepokojąca cisza, zza drzwi nie wydobywają się żadne dźwięki dochodzące z zatłoczonych restauracyjnych pomieszczeń, pokój wygląda na zaklęty. Ale nie ma się czego obawiać - gdy naciśniesz klamkę, kiedy będziesz chciał wrócić z powrotem, najprawdopodobniej nie spotkasz żadnego oporu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:58, w całości zmieniany 1 raz
Znała ten błysk. Craig zdecydowanie coś kombinował. Chciał ćwiczyć rzucanie Avad. To nie było raczej zbyt dobre miejsce na tego typu rozrywki. Nigdy nie ćwiczyła z Craigiem. Preferowała naukę w samotności. Lubi dochodzić do wszystkiego sama, bez jakiejkolwiek pomocy. Nigdy jej nie potrzebowała, nigdy nie chciała jej potrzebować. Byłoby to ukazanie słabości, którego ona nie mogłaby tak łatwo znieść. samodzielność była kluczowa w jej życiu. Nie miała ojca, ani matki. W Hogwacie nikt nie trzymał ją za rączkę. Kobieta, która zajmowała się nią została zamordowana. Wtedy właśnie została sama. Musiała sobie jakoś radzić. Choć była już dorosłą czarownicą, wciąż niezwykle młodą i tak samo nie doświadczoną. Co miała jednak zrobić? Tupanie nogami i płacz w niczym by jej nie pomogły. Poradziła sobie, przebrnęła przez najgorszy okres w swym życiu z wysoko uniesioną głową. nikt już nie zabierze jej tej satysfakcji.
Obserwowała uważnie poczynania Craiga idąc ewidentnie, że jego zaklęcie powiodło się. Nie miała jednak najmniejszej ochoty upewniać się na sto procent. Jej szyje zdobił naszyjnik, który niegdyś należał do jej przybranej matki. Z białą magią miał on zdecydowanie mało wspólnego. Poza tym posiadała przy sobie aktualnie bransoletkę, na którą została nałożona dość paskudna klątwa.
Dla wielu pewne zaklęcia są bardziej, bądź mniej użyteczne. Dla Islii te mniej użyteczne miały po prostu gorsze zastosowanie. Niekiedy były to naprawdę dobre zaklęcia jednakże używane w zupełnie bezsensowny sposób, innym razem wystarczyłoby jedynie odrobinę zmienić działanie zaklęcia, aby to stało się naprawdę przydatne. Jakie mogło być zastosowanie Protego Kletva? Faktycznie mogło się ono przydawać w przypadku strzeżenia wejścia na poniektóre spotkania, jednakże nie sprawdziłoby się w stu procentach. Mogło służyć obronie w przypadku walki z aurorami. W ich przypadku prawdopodobieństwo, że ci posiadaliby przy sobie jakiś czarnomagiczny artefakt było równe zeru.
- To ty tu jesteś nauczycielem. - Rozłożyła ręce w teatralnym geście uśmiechając się w stronę mężczyzny.
Obserwowała uważnie poczynania Craiga idąc ewidentnie, że jego zaklęcie powiodło się. Nie miała jednak najmniejszej ochoty upewniać się na sto procent. Jej szyje zdobił naszyjnik, który niegdyś należał do jej przybranej matki. Z białą magią miał on zdecydowanie mało wspólnego. Poza tym posiadała przy sobie aktualnie bransoletkę, na którą została nałożona dość paskudna klątwa.
Dla wielu pewne zaklęcia są bardziej, bądź mniej użyteczne. Dla Islii te mniej użyteczne miały po prostu gorsze zastosowanie. Niekiedy były to naprawdę dobre zaklęcia jednakże używane w zupełnie bezsensowny sposób, innym razem wystarczyłoby jedynie odrobinę zmienić działanie zaklęcia, aby to stało się naprawdę przydatne. Jakie mogło być zastosowanie Protego Kletva? Faktycznie mogło się ono przydawać w przypadku strzeżenia wejścia na poniektóre spotkania, jednakże nie sprawdziłoby się w stu procentach. Mogło służyć obronie w przypadku walki z aurorami. W ich przypadku prawdopodobieństwo, że ci posiadaliby przy sobie jakiś czarnomagiczny artefakt było równe zeru.
- To ty tu jesteś nauczycielem. - Rozłożyła ręce w teatralnym geście uśmiechając się w stronę mężczyzny.
Gość
Gość
Na Avady jeszcze przyjdzie czas. Tak naprawdę Zaklęcie Uśmiercające sam Craig musiał jeszcze poćwiczyć. Niestety, nie był w nim mistrzem, czego w sumie żałował, bo przecież był dumny z faktu, iż jest potomkiem czarownicy, która pod wpływem ogromu negatywnych uczuć to zaklęcie wynalazła. Czuł więc niemal, że to jego obowiązek, by opanować czarną magię w jak najlepszym stopniu. Rodzina zdecydowanie by tego nie pochwaliła, prawdopodobnie gdyby byli świadomi tego wszystkiego w co wpakował się Craig, tylko potępiliby jego zachowanie. On jednak nie miał zamiaru rezygnować z własnych ambicji i planów. W pewien sposób również więc był sam. Chociaż od życia dostał naprawdę wiele, jego prawdziwe cele musiały pozostać tajemnicą przed jego najbliższymi. Dla ich własnego dobra również.
W przeciwieństwie do Isli, Craig nie posiadał dziś przy sobie nic czarnomagicznego. Szokujące, nieprawdaż? Można było ewentualnie do tego grona zaliczyć jego własną różdżkę. Pochodzenie zarówno rdzenia jak i samego drewna nie miało może wiele wspólnego z tą najmroczniejszą formą magii, aczkolwiek połączone stanowiły doskonałe wsparcie właśnie przy rzucaniu takich zaklęć. Craig oczywiście nie oszczędzał swojej różdżki, całkiem możliwe że sama w sobie stanowiła już więc czarnomagiczny artefakt. Może nie był równie potężny co przedmioty z legend, ale jednak, czarnomagiczny!
Zerknął z ukosa kontrolnie na Islę. Cóż, skoro już się bawili w tego nauczyciela i uczennicę, musiał mieć pewność, ze dziewczyna wyłapie wszystko i dzięki temu zapamięta dokładnie, zarówno akcentowanie inkantacji oraz odpowiedni ruch dłonią. Ten był szczególnie istotny, bo nieodpowiedni ruch nadgarstka mógł sprawić, że zaklęcie po prostu nie wyjdzie, a może nawet i sprawi jakieś kłopoty.
- Pewne machnięcie, ale nie za mocne. Ręka swobodna. Protego Kletva - powtórzył zaklęcie jeszcze raz. Powietrze znów zadrgało wyraźnie, zdecydowanie mocniej niż poprzednio. Za mocno. Owe falowanie zaczęło również bardzo powoli zacieśniać wokół nich krąg. Craig nie zauważył tego jednak, odwracając się do kobiety. - Teraz ty spróbuj.
zt
W przeciwieństwie do Isli, Craig nie posiadał dziś przy sobie nic czarnomagicznego. Szokujące, nieprawdaż? Można było ewentualnie do tego grona zaliczyć jego własną różdżkę. Pochodzenie zarówno rdzenia jak i samego drewna nie miało może wiele wspólnego z tą najmroczniejszą formą magii, aczkolwiek połączone stanowiły doskonałe wsparcie właśnie przy rzucaniu takich zaklęć. Craig oczywiście nie oszczędzał swojej różdżki, całkiem możliwe że sama w sobie stanowiła już więc czarnomagiczny artefakt. Może nie był równie potężny co przedmioty z legend, ale jednak, czarnomagiczny!
Zerknął z ukosa kontrolnie na Islę. Cóż, skoro już się bawili w tego nauczyciela i uczennicę, musiał mieć pewność, ze dziewczyna wyłapie wszystko i dzięki temu zapamięta dokładnie, zarówno akcentowanie inkantacji oraz odpowiedni ruch dłonią. Ten był szczególnie istotny, bo nieodpowiedni ruch nadgarstka mógł sprawić, że zaklęcie po prostu nie wyjdzie, a może nawet i sprawi jakieś kłopoty.
- Pewne machnięcie, ale nie za mocne. Ręka swobodna. Protego Kletva - powtórzył zaklęcie jeszcze raz. Powietrze znów zadrgało wyraźnie, zdecydowanie mocniej niż poprzednio. Za mocno. Owe falowanie zaczęło również bardzo powoli zacieśniać wokół nich krąg. Craig nie zauważył tego jednak, odwracając się do kobiety. - Teraz ty spróbuj.
zt
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Ostatnio zmieniony przez Craig Burke dnia 30.09.18 17:58, w całości zmieniany 2 razy
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Is niejednokrotnie miała "przyjemność" rzucać zaklęcie zabijające. Będąc poplecznikiem Grindelwalda często miała co do tego okazję, teraz służąc innemu czarnoksiężnikowi sprawa wygląda podobnie. Co ciekawe jednak pierwszej swej ofiary nie zabiła za pomocą tego zaklęcia. Był to morderca jej przybranej matki, w szale nie chwyciła nawet różdżki. Zabiła gołymi rękoma. W jej mniemaniu zasłużył on na jeszcze gorszy los, niż ten, który sama mu zgotowała. Emocje jednak w niej wrzały, a gniew był nie do opanowania. Zadziwiające jest to jak w tak małym ciele może kryć się tyle siły. Adrenalina również zrobiła swoje.
Teraz woli znacznie bardziej subtelniejsze sposoby. Po co ma się uciekać do kontaktu fizycznego tracąc tylko niepotrzebnie swój cenny czas i na dodatek narażając się na ryzyko, gdy wystarczyło jedno machnięcie różdżki, aby kogoś skutecznie unicestwić?
Fakt, iż Isla była poszukiwaczką artefaktów, w szczególności tych czarnomagicznych, sprawiał, iże wręcz oczywistym był fakt jej posiadania przy sobie takich oto przedmiotów. Lubiła się nimi otaczać. Uwielbiała wibrującą od nich magię. Mroczną, tajemniczą, kuszącą... tak bardzo przez nią pożądaną.
W pieszczotliwym wręcz geście przejechała dłonią po naszyjniku znajdującym się na jej szyi, aby następnie opuścić swą rękę ponownie wzdłuż tułowia. Jej przybrana matka zawsze nosiła go na sobie. Na wielokrotne pytania, dlaczego przedmiot ten jest tak dla niej cenny, nigdy nie odpowiedziała. Rudowłosa dobrze pamięta dzień gdy zdjęła naszyjnik z nieżywej już kobiety. teraz i ona nigdy go nie zdejmuje. Nie poznała jego właściwości, choć nie ma wątpliwości, iż na naszyjnik nałożona jest klątwa. Z jej wiedzą i umiejętnościami mogłaby się oczywiście dowiedzieć jaka konkretnie, ale nie odważyłaby się naruszyć magii, z którą przez wiele lat była związana starsza Podmore.
Słuchała uważnie słów Craiga obserwując z równym zainteresowaniem jego ruchy. Nie musiała się obawiać, zaklęcie nie obejmowało jej osoby, tak więc odepchnięcie jej nie groziło. Mogli spokojnie sprawdzić działanie zaklęcia po uczuciu otaczającej ich magii. Zresztą wierzyła umiejętnością Craiga. Aż do teraz... Magia nagle zawrzała zmierzając niespodziewanie we wszystkie kierunki, również i jej. Nie czekając dłużej pochwyciła różdżkę wymawiając inkarnacje w ostatniej chwili.
- Finite - Rzuciła szybko czując jak magia wokół nich opada. O mały włos... Odepchnięcie to jedno, ale rozgniecenie o ścianę zdecydowanie nie było w jej guście...
- Jeśli mogę wtrącić swą małą uwagę twój wymach był zbyt mocny względem tego, który zrobiłeś poprzednio, profesorze. - Uśmiechnęła się chytrze bawiąc się różdżką w swojej dłoni. Odpowiedni ruch nadgarstkiem był stałym błędem powtarzającym się u każdego czarodzieja. Nie było się czym przejmować, choć czuła wręcz w powietrzu urażoną męską dumę Craiga.
- Może teraz ja spróbuje?
Teraz woli znacznie bardziej subtelniejsze sposoby. Po co ma się uciekać do kontaktu fizycznego tracąc tylko niepotrzebnie swój cenny czas i na dodatek narażając się na ryzyko, gdy wystarczyło jedno machnięcie różdżki, aby kogoś skutecznie unicestwić?
Fakt, iż Isla była poszukiwaczką artefaktów, w szczególności tych czarnomagicznych, sprawiał, iże wręcz oczywistym był fakt jej posiadania przy sobie takich oto przedmiotów. Lubiła się nimi otaczać. Uwielbiała wibrującą od nich magię. Mroczną, tajemniczą, kuszącą... tak bardzo przez nią pożądaną.
W pieszczotliwym wręcz geście przejechała dłonią po naszyjniku znajdującym się na jej szyi, aby następnie opuścić swą rękę ponownie wzdłuż tułowia. Jej przybrana matka zawsze nosiła go na sobie. Na wielokrotne pytania, dlaczego przedmiot ten jest tak dla niej cenny, nigdy nie odpowiedziała. Rudowłosa dobrze pamięta dzień gdy zdjęła naszyjnik z nieżywej już kobiety. teraz i ona nigdy go nie zdejmuje. Nie poznała jego właściwości, choć nie ma wątpliwości, iż na naszyjnik nałożona jest klątwa. Z jej wiedzą i umiejętnościami mogłaby się oczywiście dowiedzieć jaka konkretnie, ale nie odważyłaby się naruszyć magii, z którą przez wiele lat była związana starsza Podmore.
Słuchała uważnie słów Craiga obserwując z równym zainteresowaniem jego ruchy. Nie musiała się obawiać, zaklęcie nie obejmowało jej osoby, tak więc odepchnięcie jej nie groziło. Mogli spokojnie sprawdzić działanie zaklęcia po uczuciu otaczającej ich magii. Zresztą wierzyła umiejętnością Craiga. Aż do teraz... Magia nagle zawrzała zmierzając niespodziewanie we wszystkie kierunki, również i jej. Nie czekając dłużej pochwyciła różdżkę wymawiając inkarnacje w ostatniej chwili.
- Finite - Rzuciła szybko czując jak magia wokół nich opada. O mały włos... Odepchnięcie to jedno, ale rozgniecenie o ścianę zdecydowanie nie było w jej guście...
- Jeśli mogę wtrącić swą małą uwagę twój wymach był zbyt mocny względem tego, który zrobiłeś poprzednio, profesorze. - Uśmiechnęła się chytrze bawiąc się różdżką w swojej dłoni. Odpowiedni ruch nadgarstkiem był stałym błędem powtarzającym się u każdego czarodzieja. Nie było się czym przejmować, choć czuła wręcz w powietrzu urażoną męską dumę Craiga.
- Może teraz ja spróbuje?
Gość
Gość
Jej ciało spoczęło w grobie szybko, bez zbędnych ceremonii, bez głębokich zadumań nad jej losem, bez słów otuchy i uścisków między zgromadzonymi gośćmi. Pochowano ją sprawnie i w skromnym gronie, niemalże rodzinnym. Ignotus, Ramsey i Cassandra; patrzyli jak czarodzieje przy użyciu kapryśnej magii znosili ją w ciemny, zionący pustką dół. Nie było Mii, żadne z nich nie powiadomiło jej o zaistniałej sytuacji — a jeśli wiedziała, nie zjawiła się, nie spotkali się w tej samej chwili, w tym samym miejscu. Szalejące wokół anomalie, również tam, w częściowo zamkniętym cmentarzu nie dawały o sobie zapomnieć ani przez moment. Gdy spoglądał w górę widział na niebie cień — wielki, złowrogi, przypominający wielkiego ptaka, ale nie dostrzegł jego sylwetki. Szybował nad ich głowami i znikał gdzieś w chmurach, pozostawiając po sobie podmuch gorącego wiatru. Było ciepło, gorąco, zbyt upalnie jak na tę porę roku. Skwar doskwierał w ciągu dnia, nocą zaś chwytały mrozy tak silne, że nawet on przymykał okna w swoim mieszkaniu. Okolica pulsowała od magii, czarnej i nieposkromionej, wywołanej zaburzeniami, których wciąż nikt nie zdołał ujarzmić. Opuścili tamto miejsce jak najszybciej, instynktownie oddalając się od niebezpieczeństwa, któremu żadne z nich nie zamierzało tego dnia stawić czoła.
Przeszło dwa miesiące wcześniej spotkali się w tym samym celu — by złożyć w ziemi ciało Grahama. A teraz ją, Alisę, młodą badaczkę o nieposkromionym umyśle żegnali ostatnimi spojrzeniami. Za pewien czas nie pozostanie po niej już nic — tylko wyschnięte kości pozostawione w ziemi i surowy napis na kamiennych nagrobkach, jeden obok drugiego. Cornelia przy Grahamie, Graham przy Alisie, dalej brat Mii i jej ojciec. Tylko Vasyla nie było. Tylko o nim jakby nikt nie chciał pamiętać. Ale on nie zapominał. Patrząc na swoje nazwisko wyryte na nagrobnej płycie widział jego twarz, choć nie pamiętał ostatniego spojrzenia. Kiedy umierał był już gdzieś indziej. Ani przez chwilę nie żałował. Nie czuł sentymentu, wspomnienia nie budziły go w nocy, głos brata nie wywoływał jego imienia, nie dręczył go też jego duch.
Zamierzał się napić, choć nie ze smutku a tym bardziej żałoby. Mógł czynić to w samotności, ale jego propozycja spotkała się z milczącą aprobatą zarówno Ignotusa jak i krzywo patrzącej na niego Cassandry. Zdecydowanie musiał się napić. Przekroczywszy próg restauracji rozejrzał się naprędce, poszukując dogodnego miejsca — takiego, w którym nie będą rzucać się w oczy, klientela nie poszuka u nich zaczepki, a przeciskający się między stolikami barman przypadkiem nie rozleje na nich alkoholu. Ruszył w głąb, dotarłszy do pustej sali uznał ją za dogodne miejsce na spędzenie reszty popołudnia w towarzystwie ognistej whisky. Nie miał na sobie płaszcza, było zbyt ciepło, jedynie czarną szatę ze stójką, którą zaraz po wejściu rozpiął pod szyją. Rząd guzików błyszczał w blasku świec, białe mankiety wystające spod szaty kontrastowały z resztą ubrań. Nie zajął miejsca przy stoliku, poczekał aż towarzystwo usiądzie pierwsze; choć nie kierowała nim kurtuazja, takie sprawiał wrażenie, kiedy stał przy stoliku, szukając papierosów. Kiedy je odnalazł jednym pstryknięciem odpalił; zaciągnął się powoli.
— Butelkę ognistej — powiedział do kelnerki, którą zatrzymał ręką, gdy z brudnymi kuflami zmierzała w stronę wyjścia z sali. — I trzy szklanki — dodał, wypuszczając z ust biały dym.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Milczała, milczeli wszyscy, zupełnie jak blady trup złożony w trumnie. Czas ostatnimi czasy jakby zwolnił, trudno było uwierzyć, że to wszystko zdarzyło się w tak krótkim czasie - zaledwie kilku miesięcy. Odeszła Cornelia, zaraz po niej Graham, teraz Alisa, miała złe przeczucia odnośnie Mii - nie musiała być jasnowidzem, dziewczyna była pogubiona jak nigdy. Vasyl również odszedł, ale jego nigdy nie uważała za część tej rodziny, w innym przypadku nie byłaby z nimi tak mocno związana. Wydawało się jej ironią losu, że najstarszy z nich wciąż żył - ale dziwić jej to nie powinno, Ignotus był czarodziejem trudnym do złamania. Stała nad grobem w milczeniu, tuż po zasunięciu kamiennej płyty zostawiając na jej wierzchu skromną gałązkę owoców przestępu. Śmierć Alisy jedynie uzmysławiała, z jak potężną siłą musieli się mierzyć - i jak niebezpieczne nastały czasy. Rząd równych dat nie pozwalał pozbyć się myśli - kiedy dołączą do nich kolejne? Podobno złego diabli nie biorą, ale gdyby było to prawdą, cmentarze świeciłyby pustkami. Czarna szata przyciągała promienie słońca, nie potrafiąc odpędzić się od uciążliwego gorąca, ale pogoda nie była dzisiaj najważniejsza. Nie odpowiedziała na propozycję Ramseya, wsłuchując się w melodie jego głosu wciąż wbijając wzrok w jego nazwisko tak wiele razy powtórzone na nagrobnej płycie. Przeniosła spojrzenie na Ignotusa, to musiało być dziwne uczucie: grzebać własne dziecko. Porządek świata ustalił tę kolejność inaczej. Być może dlatego - powinien rozumieć więcej, niż jej się początkowo wydawało. Czyżby? Był przecież tylko ojcem, do tego nieobecnym. Bez słowa ruszyła za nimi, trzymając się jednak w pewnej odległości - z myślami błądzącymi po wszystkim, co wydarzyło się ostatnimi czasy. Cień restauracji przyniósł pewną ulgę, pozwolił odpocząć od palącego słońca.
Zajęła miejsce przy stole, wciąż ignorując obecność młodszego Mulcibera - widziała go po raz pierwszy od tamtego dnia. Dnia, w którym dowiedziała się, jak srogo zawiódł jej zaufanie, nie tylko nie podejmując jej gry, ale - przede wszystkim - okłamując ją, że to zrobił. Chodziło o bezpieczeństwo Lysandry, a na to zawsze Cassandra patrzyła bezkrytycznie. Była na niego zła i w innych okolicznościach natychmiast wykrzyczałaby mu tę złość w twarz, ale tutaj hamowało ją nie tylko towarzystwo jego ojca, ale również smętna atmosfera ponurego pogrzebu młodej Alisy. Czarownica była piekielnie zdolna i choć niedawno otrzymała od niej książkę, która była tak nudna, że wciąż nie przeczytała więcej niż kilku stron, to naprawdę żałowała, że więcej nigdy już nie usłyszy jej szczebiotu. Nie w tym życiu. Nie zaprotestowała, słysząc zamówienie Ramseya, unosząc spojrzenie na siadającego naprzeciw Ignotusa, dłużej badając go wzrokiem. Nie szukała u niego smutku, wiedziała, że go nie znajdzie, mężczyźni nie przepadali za afiszowaniem emocji, a ci dwaj mężczyźni - zwłaszcza. Zresztą, nie mogła mieć pewności, czy Ignotus zdążył Alisę poznać. Jego również nie widziała od czasu ich konfrontacji, nie zdążywszy odpowiedzieć mu na żadne z wypowiedzianych słów: czy nie zasługiwał na wyjaśnienia? Był wobec niej szczery - i dobry - to dla niej zabił własne dziecko, właśnie to wtedy powiedział.
- Jak to jest - odezwała się więc w końcu, do niego, tonem, z którego nie dało się wyczytać ani jednej nuty złośliwości lub niesprawiedliwego tryumfu, tonem pełnym dziwnej goryczy, smutku, ale i zagubienia. Wiedziała, że zasługiwał na to, by usłyszeć jej historię, choć nie do końca potrafiła ją opowiedzieć. - Stać nad grobem własnego syna? - Jakie byłoby to uczucie, gdybym stała nad martwym ciałem Lysandry? To nie była odległa wizja, tak bliska, że aż namacalna, tak jasna, że aż powstrzymana - z ich pomocą. I choć wcale nie brzmiało, miało być to gorzkim preludium do jeszcze bardziej gorzkiego wyznania win.
Zajęła miejsce przy stole, wciąż ignorując obecność młodszego Mulcibera - widziała go po raz pierwszy od tamtego dnia. Dnia, w którym dowiedziała się, jak srogo zawiódł jej zaufanie, nie tylko nie podejmując jej gry, ale - przede wszystkim - okłamując ją, że to zrobił. Chodziło o bezpieczeństwo Lysandry, a na to zawsze Cassandra patrzyła bezkrytycznie. Była na niego zła i w innych okolicznościach natychmiast wykrzyczałaby mu tę złość w twarz, ale tutaj hamowało ją nie tylko towarzystwo jego ojca, ale również smętna atmosfera ponurego pogrzebu młodej Alisy. Czarownica była piekielnie zdolna i choć niedawno otrzymała od niej książkę, która była tak nudna, że wciąż nie przeczytała więcej niż kilku stron, to naprawdę żałowała, że więcej nigdy już nie usłyszy jej szczebiotu. Nie w tym życiu. Nie zaprotestowała, słysząc zamówienie Ramseya, unosząc spojrzenie na siadającego naprzeciw Ignotusa, dłużej badając go wzrokiem. Nie szukała u niego smutku, wiedziała, że go nie znajdzie, mężczyźni nie przepadali za afiszowaniem emocji, a ci dwaj mężczyźni - zwłaszcza. Zresztą, nie mogła mieć pewności, czy Ignotus zdążył Alisę poznać. Jego również nie widziała od czasu ich konfrontacji, nie zdążywszy odpowiedzieć mu na żadne z wypowiedzianych słów: czy nie zasługiwał na wyjaśnienia? Był wobec niej szczery - i dobry - to dla niej zabił własne dziecko, właśnie to wtedy powiedział.
- Jak to jest - odezwała się więc w końcu, do niego, tonem, z którego nie dało się wyczytać ani jednej nuty złośliwości lub niesprawiedliwego tryumfu, tonem pełnym dziwnej goryczy, smutku, ale i zagubienia. Wiedziała, że zasługiwał na to, by usłyszeć jej historię, choć nie do końca potrafiła ją opowiedzieć. - Stać nad grobem własnego syna? - Jakie byłoby to uczucie, gdybym stała nad martwym ciałem Lysandry? To nie była odległa wizja, tak bliska, że aż namacalna, tak jasna, że aż powstrzymana - z ich pomocą. I choć wcale nie brzmiało, miało być to gorzkim preludium do jeszcze bardziej gorzkiego wyznania win.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie znałem Alisy. nie miałem kiedy jej poznać. Była Mulciberem, jednym z tych, którzy narodzili się, gdy byłem martwy dla świata i umarli wraz z moim zmartwychwstaniem. Powinienem przywyknąć do roli posłańca śmierci. Zdawała się mnie bowiem otaczać ponurym nimbem i pochłaniać po kolei wszystkich, gdy tylko więzienie wypuściło mnie wreszcie ze swego trupiozimnego uścisku. Pierwsza na długiej liście martwych była Eilse, zmarła jeszcze gdy byłem gościem ponurej, londyńskiej twierdzy. Następny był Graham. Mój mały synek, którego pulchne rączki z ciekawością dotykające szorstkiej, pokrytej zarostem twarzy wciąż zdawały się być wspomnieniem sprzed dwóch dni. Jakbym ledwo co układał go w łóżeczku opowiadając rosyjskie bajki, które niegdyś czytała mi matka. Potem zmarł Vasyl. Drugi z moich synów, bękart, tak pewnie powinien się nazywać, nie zmieniało to jednak faktu, że wciąż płynęła w nim moja krew, że gdybym wiedział i jemu szeptałbym do snu baśnie o mroźnej Syberii. Zamiast nich, opowiedziałem mu jedynie bajkę o umieraniu, jego umieraniu, zamkniętą w dwóch słowach morderczej klątwy i zielonym rozbłysku światła. Potem umarł Corentin, z którym nie zdążyłem się zobaczyć zanim opuścił ten świat tworząc w nim dziurę, o której istnieniu tak niewiele osób zadawało się mieć pojęcie. A teraz Alisa. Ze wszystkich znałem ją najmniej. Ba, nie znałem jej wcale. Wciąż jednak nosiła nazwisko Mulciber, wciąż pozostawała członkinią Rycerzy Walpurgii, kobietą, której z pewnością będzie brakowało. Byłem tu dla tych wszystkich, których nie miałem jak i kiedy pożegnać, dla Ramseya, może też Cassandry, dla siebie i tylko w niewielkim stopniu dla Alisy Mulciber. Nie było z nami Mii, ale jej nieobecność, podobnie jak pozostali, zbyłem milczeniem. Nie miałem ochoty siadać przy stole w restauracji. Dlatego przed wejściem zapaliłem papierosa wpuszczając Cassandrę i Ramseya przodem. Chciałem być sam ze swoimi myślami przynajmniej na chwilę. Z rozkoszą obserwowałem unoszące się do nieba pozbawione kształtu kłęby dymu. Pogoda pełna była anomalii, ale tego dnia świeciło słońce. Było ciepło. Stałem w czarnej szacie, blady, chudy i wysoki jak upiór próbując doliczyć się śmierci, które związane były bezpośrednio z moją osobą w tym krótkim czasie, jaki minął od mojego wyjścia z więzienia. Myśli puszczone wolno gnały między kolejnymi obrazami tworząc nieskoordynowaną mozaikę obrazów, zapachów i dźwięków. Trwało to tylko chwilę, wystarczająco, by dokończyć papierosa i wejść do środka, dołączyć do Ramseya, Cassandry i trzech szklanek z ognistą. Pierwszą wychyliłem bez żadnego toastu, czując potrzebę przepłukania gardła zanim zdążę cokolwiek powiedzieć. Alkohol piekł w przełyk, wypalając sobie drogę do żołądka. Rozluźniał i przynosił ulgę od nadmiaru myśli. Dopiero wówczas przyjrzałem się uważniej milczącemu Ramseyowi i niewiele rozmowniejszej Cassandrze.
Odpowiedzią na pytanie wieszczki była cisza. Potrzebowałem czasu, żeby ubrać w słowa uczucie, które zdawało mi się nie do opisania. Vasyl nie miał grobu, miał go za to Graham gnijący już w ziemi nieopodal Alisy.
- Jak stanie nad jakimkolwiek innym grobem - odezwałem się wreszcie. I tak też było, to był tylko nagrobek z wyrytymi literami. Obcy, zimny i zupełnie do Grahama niepodobny. Mogłem stać nad nim i nie czuć zupełnie nic, nie myśleć nawet o własnym synu. Niezależnie od tego, jak bym na niego nie patrzył, pozostawał kawałkiem granitu. Nie czułem nic przychodząc na cmentarz i patrząc się na rzędy grobów. Nic poza zwyczajową melancholią i zamyśleniem nad sensem życia, jego kruchością, nieuchronnością śmierci. Nekropolie zmuszały swoja ponurą atmosferą do myślenia o zmarłych. Ale to nie była kwestia jednego znajdującego się na nich grobu. - To tylko nagrobek - wzruszyłem ramionami wypijając drugą szklankę. Jeżeli Cassandrze chodziło o to, co czuje ojciec tracący syna odpowiedzią była złość. Nieskończona i niepohamowana wściekłość napędzająca jedynie chęć zemsty, sprowadzenia cierpienia na każdego odpowiedzialnego. Ale grób był tylko dziurą w ziemi, a nagrobek tylko kamieniem, żadne nie miało z Grahamem nic wspólnego. Z tym, co zostało z jego ciała - tak, ale nie z nim.
Odpowiedzią na pytanie wieszczki była cisza. Potrzebowałem czasu, żeby ubrać w słowa uczucie, które zdawało mi się nie do opisania. Vasyl nie miał grobu, miał go za to Graham gnijący już w ziemi nieopodal Alisy.
- Jak stanie nad jakimkolwiek innym grobem - odezwałem się wreszcie. I tak też było, to był tylko nagrobek z wyrytymi literami. Obcy, zimny i zupełnie do Grahama niepodobny. Mogłem stać nad nim i nie czuć zupełnie nic, nie myśleć nawet o własnym synu. Niezależnie od tego, jak bym na niego nie patrzył, pozostawał kawałkiem granitu. Nie czułem nic przychodząc na cmentarz i patrząc się na rzędy grobów. Nic poza zwyczajową melancholią i zamyśleniem nad sensem życia, jego kruchością, nieuchronnością śmierci. Nekropolie zmuszały swoja ponurą atmosferą do myślenia o zmarłych. Ale to nie była kwestia jednego znajdującego się na nich grobu. - To tylko nagrobek - wzruszyłem ramionami wypijając drugą szklankę. Jeżeli Cassandrze chodziło o to, co czuje ojciec tracący syna odpowiedzią była złość. Nieskończona i niepohamowana wściekłość napędzająca jedynie chęć zemsty, sprowadzenia cierpienia na każdego odpowiedzialnego. Ale grób był tylko dziurą w ziemi, a nagrobek tylko kamieniem, żadne nie miało z Grahamem nic wspólnego. Z tym, co zostało z jego ciała - tak, ale nie z nim.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Powietrze było kwaśne i tłuste, jak stary, przepalony olej, lecz nie spodziewał się niczego więcej ani po tym miejscu, ani po swoim towarzystwie. Pozostający w całkowitym odosobnieniu stolik w pustej sali zapewniał mu wystarczający komfort, by wyselekcjonować pozostałości po spokoju, jaki mu towarzyszył przez większość dni, a który niespodziewanie go opuścił, kiedy wszyscy znaleźli się na cmentarzu. Przyjemnie brzmiąca cisza, którą przerywały pojedyncze wysokie dźwięki uderzanych gdzieś w innym miejscu kufli nadawała im oddechom przyjemnego, odpowiedniego dla półżycia rytmu; palony tytoń, wciśnięty głęboko w pożółkłą bibułkę Stibbonsa zmieniał rzeczywistość, wypełniając wciągane, osadzające się na gardle powietrze inną smolistą i toksyczną substancją, która wpędzała w niego więcej życia niż w rzeczywistości podstępnie mu odbierała. Papierosowy dym wypełniał go czymś, co nie budziło w nim wątpliwości, skutecznie tłumił miodowy zapach skóry i ziołowy aromat włosów, a także słodkawy zapach śmierci, który wydawał się tak obrzydliwy i podniecający zarazem, że wprawiał w ruch ciemne włosy na całym jego ciele. Posępnie wpatrywał się przed siebie, pozbawionym oznak życia wzrokiem, gdy zajął już miejsce pomiędzy nimi, choć wybór pozycji był zupełnie przypadkowy.
Cichy, choć niezmiennie przykuwający uwagę głos Cassandry sprawił, że wzniósł ku niej wzrok. Przywykł do tego, że zadawała pytania, od których mężczyznom robiły się zmarszczki na nosie, lecz dźwięk jej tonu bardziej niż poruszony temat wzbudziły subtelne zaintrygowanie. Wątpił, aby to pytanie w jakikolwiek sposób ubodło starszego Mulcibera, a jednak przyglądał jej się dłuższą chwilę, korzystając z okazji, że jej wzrok skupiony był na kimś innym. Jasność umysłu i bystry wzrok nie pozwoliły m odkryć skrywanych w niej głęboko wrażeń. Nie przyszło mu do głowy, że tliła się w niej wymierzona w niego złość, nie uraczyła go również żadnym spojrzeniem; żal w jej zielonkawych oczach nie umknąłby jego uwadze, a nakreślony przez nią list poniekąd utwierdził go jedynie w przekonaniu, że sprawy miały się tak, jak mieć powinny. Próbował w jej wyrazie twarzy odczytać prawdziwe intencje — a było to trudne. Interpretacja jej zachowania zwkle wywoływała w nim — z jakiegoś dziwnego, niezrozumiałego dlań powodu — spore wątpliwości. Cokolwiek chciała tym osiągnąć, odpowiedź Ignotusa nie odbiegała zanadto od jego własnych wyobrażeń. Sam pewnie odparłby podobnie, choć nie posiadał ani syna, ani córki, a wyraźne upośledzenie w odczuwaniu empatii uniemożliwiało mu wniknięcie w skórę swego ojca.
Spojrzał na niego milczącego dostatecznie długo, by uznać, że głęboko zastanawia się nad odpowiedzią. Nie podjął z nim nigdy tego tematu, nie został spytany o Grahama ani jego dotychczasowe życie — musiały mu wystarczyć spotkania Rycerzy Walpurgii, gdy jeszcze żył, ukradkowe obserwacje i doniesienia z obcych stron. Podsunąwszy Cassandrze wypełnioną do połowy szklankę ognistej, zanurzył wargi w swojej, nie pijąc jej w pośpiechu, wręcz przeciwnie, sączył ją powoli, jakby ostry, drapiący w gardle posmak alkoholu miał oderwać go od parszywych myśli. Ciało Alisy spoczęło w grobie, prawie rodzinnym już grobowcu.
— Powinniśmy mieć kryptę — mruknął pod nosem, bardziej do siebie niż do nich, nie zaburzając preludium ich rozmowy, w którą sam się nie angażował. Trupów z tym nazwiskiem będzie więcej. Dla niego miejsce pochówku nie miało znaczenia, wiedział, że z czasem rozdziobią go wrony, a mauzoleum Mulciberów wydało mu się dostatecznie ironicznym wobec świata pomysłem. Ale Ci, którzy umierali w większości nie zasługiwali na głęboką, pełną tęsknoty pamięć. Umarli, bo nie sprawdzili się w walce ze światem, przegrali wyścig o życie, o suckes, o chwałę. Oddali się w szpony śmierci pozostawiając za sobie doczesność. Musieli wiedzieć, jak wiele pozostało im do zrobienia, a jednak poddali się dość łatwo — Graham z pewnością.
Nie tylko Alisę zamknął tego popołudnia w dębowej trumnie. Umieścił tam również Mię. Dokonując niewłaściwego wyboru pogrzebała się samodzielnie w umysłach tych, którzy pokładali w jej nazwisku wielkie choć płonne nadzieje. Zawód, jakiego wtedy nieoczekiwanie doświadczył przypomniał mu, że wciąż pozostawał człowiekiem wciąż posiadającym słabe punkty. Ubodła go ta zdrada, nie spodziewał się, że była w stanie porzucić rodzinę dla mrzonek, rozbujałych ideałów, niewiele znaczących wartości. Cicho, lecz ze świstem wypuścił z płuc powietrze, robiąc sobie miejsce na kolejną dawkę papierosowego dymu.
Cichy, choć niezmiennie przykuwający uwagę głos Cassandry sprawił, że wzniósł ku niej wzrok. Przywykł do tego, że zadawała pytania, od których mężczyznom robiły się zmarszczki na nosie, lecz dźwięk jej tonu bardziej niż poruszony temat wzbudziły subtelne zaintrygowanie. Wątpił, aby to pytanie w jakikolwiek sposób ubodło starszego Mulcibera, a jednak przyglądał jej się dłuższą chwilę, korzystając z okazji, że jej wzrok skupiony był na kimś innym. Jasność umysłu i bystry wzrok nie pozwoliły m odkryć skrywanych w niej głęboko wrażeń. Nie przyszło mu do głowy, że tliła się w niej wymierzona w niego złość, nie uraczyła go również żadnym spojrzeniem; żal w jej zielonkawych oczach nie umknąłby jego uwadze, a nakreślony przez nią list poniekąd utwierdził go jedynie w przekonaniu, że sprawy miały się tak, jak mieć powinny. Próbował w jej wyrazie twarzy odczytać prawdziwe intencje — a było to trudne. Interpretacja jej zachowania zwkle wywoływała w nim — z jakiegoś dziwnego, niezrozumiałego dlań powodu — spore wątpliwości. Cokolwiek chciała tym osiągnąć, odpowiedź Ignotusa nie odbiegała zanadto od jego własnych wyobrażeń. Sam pewnie odparłby podobnie, choć nie posiadał ani syna, ani córki, a wyraźne upośledzenie w odczuwaniu empatii uniemożliwiało mu wniknięcie w skórę swego ojca.
Spojrzał na niego milczącego dostatecznie długo, by uznać, że głęboko zastanawia się nad odpowiedzią. Nie podjął z nim nigdy tego tematu, nie został spytany o Grahama ani jego dotychczasowe życie — musiały mu wystarczyć spotkania Rycerzy Walpurgii, gdy jeszcze żył, ukradkowe obserwacje i doniesienia z obcych stron. Podsunąwszy Cassandrze wypełnioną do połowy szklankę ognistej, zanurzył wargi w swojej, nie pijąc jej w pośpiechu, wręcz przeciwnie, sączył ją powoli, jakby ostry, drapiący w gardle posmak alkoholu miał oderwać go od parszywych myśli. Ciało Alisy spoczęło w grobie, prawie rodzinnym już grobowcu.
— Powinniśmy mieć kryptę — mruknął pod nosem, bardziej do siebie niż do nich, nie zaburzając preludium ich rozmowy, w którą sam się nie angażował. Trupów z tym nazwiskiem będzie więcej. Dla niego miejsce pochówku nie miało znaczenia, wiedział, że z czasem rozdziobią go wrony, a mauzoleum Mulciberów wydało mu się dostatecznie ironicznym wobec świata pomysłem. Ale Ci, którzy umierali w większości nie zasługiwali na głęboką, pełną tęsknoty pamięć. Umarli, bo nie sprawdzili się w walce ze światem, przegrali wyścig o życie, o suckes, o chwałę. Oddali się w szpony śmierci pozostawiając za sobie doczesność. Musieli wiedzieć, jak wiele pozostało im do zrobienia, a jednak poddali się dość łatwo — Graham z pewnością.
Nie tylko Alisę zamknął tego popołudnia w dębowej trumnie. Umieścił tam również Mię. Dokonując niewłaściwego wyboru pogrzebała się samodzielnie w umysłach tych, którzy pokładali w jej nazwisku wielkie choć płonne nadzieje. Zawód, jakiego wtedy nieoczekiwanie doświadczył przypomniał mu, że wciąż pozostawał człowiekiem wciąż posiadającym słabe punkty. Ubodła go ta zdrada, nie spodziewał się, że była w stanie porzucić rodzinę dla mrzonek, rozbujałych ideałów, niewiele znaczących wartości. Cicho, lecz ze świstem wypuścił z płuc powietrze, robiąc sobie miejsce na kolejną dawkę papierosowego dymu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Początkowo panująca cisza nijak jej nie ubodła, nie tylko dlatego, że żaden z Mulciberów nigdy nie był szczególnie gadatliwy, ich spotkanie przy dużej dozie dobrej woli można było nazwać stypą: było ich troje, niezbyt imponująca liczba jak na zrozpaczonych po jej odejściu bliskich. Rodzina Mulciberów zebrała w ostatnim czasie krwawe żniwo, najmłodszy z braci, Graham i jego żona, Cornelia, Alisa, Mia od dłuższego czasu prosiła się o kłopoty – miała nadzieję, że dziewczyna poradzi sobie pomimo przeciwności, ale życie nauczyło ją już, do czego prowadzi młodzieńcza brawura połączona z niejasnym buntem. Nie spodziewała się też od Ignotusa wylewności, nie musiał zresztą mówić, żeby zrozumiała, jak wielką musiał czuć pustkę. Nie, grób syna nie był grobem jak każdy inny – ale ona była matką, a on tylko] ojcem, on zrozumieć tego w pełni nie mógł – przynajmniej tak uważała.
- Tylko nagrobek – powtórzyła za nim, w zamyśleniu – nic więcej – właśnie o to chodziło, zimny kamień, zimna kość, pożywka dla czerwi, porządek świata umyślił to sobie inaczej, to dzieci mieli grzebać rodziców. Po chwili zawahania ujęła w dłoń szklankę przysuniętą ku niej przez Ramseya, nie uraczając go jednak wciąż nawet krótkim spojrzeniem – uniosła ją lekko przed siebie, przyglądając się bursztynowej zawartości. Toasty nie padły, wypowiedziała więc własny – w myślach – życząc Alisie dobrego snu. Tam, gdziekolwiek się znajdzie, spotka wielu dobrych przyjaciół i życzliwych jej czarodziejów. Wzięła nieduży łyk whisky, czując pod językiem smak goryczy, tak podle przypominający o wszystkim, co działo się dotąd, co wydarzyło się w ostatnich dniach. Nie piła dużo alkoholi, zwłaszcza mocnych, nie próbowała dorównać tempem Ignotusowi – wiedziała, że więcej niż tej jednej szklanki nie wypije. Nie zamierzała zresztą spędzić z nimi zbyt dużo czasu, była winna Ignotusowi wyjaśnienia – i tylko dlatego tutaj przyszła.
- Nagrobek, który przetrwa, dożyje przyszłości, w której już nijak się nie zapisze. Niczego nie dokona. Niczego nie zmieni. Nigdy się nie zaśmieje. – Wątpiła, by jej towarzyszy obchodził śmiech Grahama, tym bardziej śmiech Alisy, ale to nie miało znaczenia – mówiła bardziej do siebie niż do nich, układając w głowie chaotycznie płynące myśli. – Tylko nagrobek – powtórzyła gorzko, z dziwną, może nie do końca adekwatną złością, Alisa była jej bliska, ale jej śmierć przyjęła z pokorą i żalem, ze strachem o jutro, bojaźliwie wypatrując pulsujących anomalii. Od śmierci Grahama minęło zbyt wiele czasu, a odejście Vasyla ją ocaliło. To córka była dla niej całym światem, jedyną zdolną wykrzesać z niej tak wiele emocji.
- Nie widziałam nigdy nagrobka Lysandry, ale widziałam jej śmierć – wyznała w końcu, i choć kierowała swoje słowa do Ignotusa, wciąż ignorując obecność jego syna obok, jej wzrok pozostał utkwiony w szklance wypełnionej alkoholem, dziś już innej, do połowy pełnej. Świat pozostał tak samo okrutny, ale to oni – Ignotus i Ramsey – uchronili ją przed fatum, które wydawało się nieuchronne. Starszy Mulciber poświęcił dla niej własnego syna, była mu za to wdzięczna – nawet, jeśli ostatnimi czasy nie sprawiała takiego wrażenia. – Była wybawieniem, bo wcześniej jej ojciec zgotował jej los gorszy od śmierci. – Była tylko małą dziewczynką. Niczemu nie zawiniła, a jej odejście nie miało doprowadzić do niczego oprócz zaspokojenia sadystycznych żądzy świra, z którym jej matka wcześniej związała swoje życie, zaufała mężczyźnie, choć nie powinna. Była naiwna, choć nie powinna, przelotnie zerknęła w kierunku Ramesya, zbyt szybko, by uchwycić jego spojrzenie. Lysandra miała zginąć przez jej błąd, przyznawała to przed sobą otwarcie: i wiedziała, że nigdy nie popełni tego błędu ponownie. Jej głos był cichy, głuchy, pozbawione emocji ukrytymi za rozpaczą, której pokazu nie chciała dawać tu i teraz ani nigdy. Była silna, potrafiła być – zdążyła się tego nauczyć. Jej skóra, choć zawsze blada, teraz wydawała się ledwie widoczną bielejącą powłoką nałożoną na błękitną pajęczynę żył. – We śnie – dodała, unosząc spojrzenie na twarz Ignotusa, dopiero teraz. Nie spała, w ten sposób zawsze mówiła o swoich wizjach – ale nie zastanawiała się nad tym, czy Mulciber zrozumie jej słowa. Nie miało też dla niej znaczenia, czy w nie uwierzy: wiedziała, że jej wizje były prawdziwe i nie potrzebowała zapewnienia od innych, by wiedzieć o tym nadal, była Ignotusowi winna wyjaśnienia, ale nie zamierzała go przekonywać.
- Nigdy nie pozwoliłabym skrzywdzić swojego dziecka – nie musiała o tym mówić, obydwoje o tym wiedzieli, ale to te słowa doprowadziły ją do konkluzji – więc musiała wypowiedzieć je na głos. To przez nie musiała okłamać Ignotusa, nie wiedząc, jak w chwili wyboru zachowa się ojciec. Nie mógł mieć wyboru – Cassandra zrobiłaby znacznie więcej, by zapewnić Lysandrze bezpieczeństwo, poświęciłaby znacznie więcej i zrobiłaby znacznie więcej przeciwko nim obu, gdyby zaszła taka konieczność i nie było innego wyjścia. Nie zamierzała przeprosić, bo nie żałowała, ale mogła wyjaśnić dlaczego. – Ty to zrobiłeś, dla mnie – To również była oczywistość, ale i ta winna zostać wypowiedziana na głos przez nią. – Dziękuję – Nieczęsto wypowiadała grzecznościowe słowa, dziś – miały wielkie znaczenie.
Zignorowała wtrącenie o krypcie, ani jej to nie interesowało, ani nie było jej sprawą.
- Tylko nagrobek – powtórzyła za nim, w zamyśleniu – nic więcej – właśnie o to chodziło, zimny kamień, zimna kość, pożywka dla czerwi, porządek świata umyślił to sobie inaczej, to dzieci mieli grzebać rodziców. Po chwili zawahania ujęła w dłoń szklankę przysuniętą ku niej przez Ramseya, nie uraczając go jednak wciąż nawet krótkim spojrzeniem – uniosła ją lekko przed siebie, przyglądając się bursztynowej zawartości. Toasty nie padły, wypowiedziała więc własny – w myślach – życząc Alisie dobrego snu. Tam, gdziekolwiek się znajdzie, spotka wielu dobrych przyjaciół i życzliwych jej czarodziejów. Wzięła nieduży łyk whisky, czując pod językiem smak goryczy, tak podle przypominający o wszystkim, co działo się dotąd, co wydarzyło się w ostatnich dniach. Nie piła dużo alkoholi, zwłaszcza mocnych, nie próbowała dorównać tempem Ignotusowi – wiedziała, że więcej niż tej jednej szklanki nie wypije. Nie zamierzała zresztą spędzić z nimi zbyt dużo czasu, była winna Ignotusowi wyjaśnienia – i tylko dlatego tutaj przyszła.
- Nagrobek, który przetrwa, dożyje przyszłości, w której już nijak się nie zapisze. Niczego nie dokona. Niczego nie zmieni. Nigdy się nie zaśmieje. – Wątpiła, by jej towarzyszy obchodził śmiech Grahama, tym bardziej śmiech Alisy, ale to nie miało znaczenia – mówiła bardziej do siebie niż do nich, układając w głowie chaotycznie płynące myśli. – Tylko nagrobek – powtórzyła gorzko, z dziwną, może nie do końca adekwatną złością, Alisa była jej bliska, ale jej śmierć przyjęła z pokorą i żalem, ze strachem o jutro, bojaźliwie wypatrując pulsujących anomalii. Od śmierci Grahama minęło zbyt wiele czasu, a odejście Vasyla ją ocaliło. To córka była dla niej całym światem, jedyną zdolną wykrzesać z niej tak wiele emocji.
- Nie widziałam nigdy nagrobka Lysandry, ale widziałam jej śmierć – wyznała w końcu, i choć kierowała swoje słowa do Ignotusa, wciąż ignorując obecność jego syna obok, jej wzrok pozostał utkwiony w szklance wypełnionej alkoholem, dziś już innej, do połowy pełnej. Świat pozostał tak samo okrutny, ale to oni – Ignotus i Ramsey – uchronili ją przed fatum, które wydawało się nieuchronne. Starszy Mulciber poświęcił dla niej własnego syna, była mu za to wdzięczna – nawet, jeśli ostatnimi czasy nie sprawiała takiego wrażenia. – Była wybawieniem, bo wcześniej jej ojciec zgotował jej los gorszy od śmierci. – Była tylko małą dziewczynką. Niczemu nie zawiniła, a jej odejście nie miało doprowadzić do niczego oprócz zaspokojenia sadystycznych żądzy świra, z którym jej matka wcześniej związała swoje życie, zaufała mężczyźnie, choć nie powinna. Była naiwna, choć nie powinna, przelotnie zerknęła w kierunku Ramesya, zbyt szybko, by uchwycić jego spojrzenie. Lysandra miała zginąć przez jej błąd, przyznawała to przed sobą otwarcie: i wiedziała, że nigdy nie popełni tego błędu ponownie. Jej głos był cichy, głuchy, pozbawione emocji ukrytymi za rozpaczą, której pokazu nie chciała dawać tu i teraz ani nigdy. Była silna, potrafiła być – zdążyła się tego nauczyć. Jej skóra, choć zawsze blada, teraz wydawała się ledwie widoczną bielejącą powłoką nałożoną na błękitną pajęczynę żył. – We śnie – dodała, unosząc spojrzenie na twarz Ignotusa, dopiero teraz. Nie spała, w ten sposób zawsze mówiła o swoich wizjach – ale nie zastanawiała się nad tym, czy Mulciber zrozumie jej słowa. Nie miało też dla niej znaczenia, czy w nie uwierzy: wiedziała, że jej wizje były prawdziwe i nie potrzebowała zapewnienia od innych, by wiedzieć o tym nadal, była Ignotusowi winna wyjaśnienia, ale nie zamierzała go przekonywać.
- Nigdy nie pozwoliłabym skrzywdzić swojego dziecka – nie musiała o tym mówić, obydwoje o tym wiedzieli, ale to te słowa doprowadziły ją do konkluzji – więc musiała wypowiedzieć je na głos. To przez nie musiała okłamać Ignotusa, nie wiedząc, jak w chwili wyboru zachowa się ojciec. Nie mógł mieć wyboru – Cassandra zrobiłaby znacznie więcej, by zapewnić Lysandrze bezpieczeństwo, poświęciłaby znacznie więcej i zrobiłaby znacznie więcej przeciwko nim obu, gdyby zaszła taka konieczność i nie było innego wyjścia. Nie zamierzała przeprosić, bo nie żałowała, ale mogła wyjaśnić dlaczego. – Ty to zrobiłeś, dla mnie – To również była oczywistość, ale i ta winna zostać wypowiedziana na głos przez nią. – Dziękuję – Nieczęsto wypowiadała grzecznościowe słowa, dziś – miały wielkie znaczenie.
Zignorowała wtrącenie o krypcie, ani jej to nie interesowało, ani nie było jej sprawą.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ramsey był zdecydowanie bardziej milczący nie próbując dołączyć do rozpoczętej przez Cassandrę konwersacji. Z jednej strony żałowałem, ciekaw byłem jego przemyśleń na temat śmierci, w końcu w tym się specjalizował. Z drugiej zaś przeczuwałem, że doskonale znałem jego odpowiedzi, które w gruncie rzeczy wcale nie różniły się tak bardzo od moich. Byliśmy podobni. Bardziej niż może zdawaliśmy sobie z tego obaj sprawę.Na tyle jednak, bym z całkiem dużą dozą pewności przewidzieć, co padłoby z jego ust, choć wśród całej trójki jako jedyny nie posiadałem daru spoglądania w przyszłość. Nie przeszkadzało mi jego milczenie i nie frapowało, nie zamierzałem na siłę wciągać go w rozmowę, w której jeśli zechce, zacznie uczestniczyć. Moja wymiana zdań z uzdrowicielką sprzed kilku dni najwyraźniej niespecjalnie miała odbić się na naszych relacjach. Albo przynajmniej Cassandra miała w sobie na tyle szacunku do Alisy, by nie psuć jej ostatniej uroczystości cudzymi niesnaskami.
- Krypta, nagrobek, co za różnica? - Wyciągnąłem papierosa zaciągając się nim z nieskrywaną przyjemnością. Pogrzeby miały w sobie coś, co zostawiało gorzki posmak na języku. Drapiący dym papierosowy świetnie sobie z tym radził. Zza jego kłębów obserwowałem Cassandrę, która dzięki swoim wizjom widziała pewnie równie wiele śmierci, co ja. A może nawet i więcej. Martwi ludzie, których potrafiła zobaczyć jeszcze żywych wiedząc, jak niebawem skończą. Dlatego nie przerwałem jej nieco poetyckiego wywodu na temat nagrobków. Nie byłem też pewien czy próbuje wykrzesać ze mnie jakieś emocje w związku z kawałkami marmuru, które dzisiaj oglądaliśmy. Jeśli taki był jej cel, nie udało się jej go osiągnąć, nie myślałem o kawałku kamienia z wyrytym nań imieniem mojego syna w jakikolwiek sposób inaczej niż wcześniej.
- Jeśli kiedyś zobaczysz jej nagrobek, będziesz wiedzieć, że naprawdę nie żyje - zastanawiało mnie, na ile jej wizje sprawiają, że odróżnienie przerażającej prawdy od jedynie kolejnego przebłysku przyszłości staje się coraz trudniejsze. Czy gdyby zobaczyła umierającą Lysandrę, potrafiłaby stwierdzić, że to nie jedynie kolejny przejaw jej odziedziczonej po przodkiniach zdolności? A gdyby potrafiła, czy miałaby odwagę to przed sobą w ogóle przyznać, czy wolałaby przynajmniej przez kilka chwil udawać, że to, co właśnie zobaczyła na własne oczy wcale się nie wydarzyło? Ile trzeba, by wróżbita przestał wierzyć zmysłom omamionym wizjami przyszłości, niepotrafiącym odróżnić ich od zdarzeń teraźniejszych? Nie zastanawiałem się nad tym specjalnie wcześniej. Owszem, zawsze wiedziałem, że to i dar, i przekleństwo. Ale jak blisko obłędu byłaby Cassandra, gdyby jedna z jej wizji dotyczących śmierci córki stała się prawdziwa? Jednocześnie chciałem znać odpowiedź i nie chciałem jej poznawać. Nie podzieliłem się z nikim swoimi przemyśleniami, pozostawiając je tylko dla siebie, bawiąc się sam ze sobą rozmyślając nad scenariuszami, których nigdy nie zamierzałem sprawdzić. Nie chciałem sprawdzić.
- Wiem, że go nienawidzisz - powiedziałem zamiast tego. Wiedziała, o kim mówiłem. O ojcu Lysy, o moim synu. - Ale choćbym pogardzał nim z całych sił, on i tak pozostanie już na zawsze moim synem. Nawet jeśli nie istnieje żaden nagrobek, który potwierdzi nasze pokrewieństwo.
Nie pragnąłem wcale specjalnie przyznawać się do zdrajcy, który był na tyle głupi, by sprzedać sekrety Czarnego Pana za działkę śnieżki. Uważałem go za skończonego głupca, który nie dostał okazji, by zostać mądrym mężczyzną. Doskonale wiedziałem, kto ponosił za to winę. Ale nie mogłem nic zmienić. Nie potrafiłem cofnąć się w czasie i powstrzymać Wizegamontu przed zamknięciem mnie w Tower. Vasyl i Graham musieli pozostać martwi. Oprócz jednak jawnej nienawiści Ramseya i Cassandry wobec mojego najmłodszego syna, ja czułem też żal i złość skierowaną nie w niego, a w tych, którzy tworzyli świat, w którym kłaniając się w pas przed mugolami pozwalaliśmy naszym dzieciom cierpieć. Tymi gardziłem dużo bardziej niż swoim synem.
- Tylko głupcy ignorują wizje przyszłości, nawet jeśli mają okazać się niespełnione - to było najlepsze przyjęcie tych pokrętnych nie do końca przeprosin, jakie mogłem z siebie w tym momencie wykrzesać. W gruncie rzeczy rozumiałem, dlaczego Cassandra zdecydowała się chronić Lysandrę. Sposób, który jednak wybrała był, delikatnie rzecz ujmując, nie najtrafniejszy. Nigdy nie musiał uwzględniać próby zmanipulowania mnie. Gdybym znał prawdę, niczego by to nie zmieniło. Może jedynie poczekałbym z morderczym zaklęciem do czasu aż Lysa nie musiałaby oglądać śmierci swojego ojca. Co innego widzieć go w wizji jako wściekłego psa zagryzionego przez niedźwiedzia, a co innego patrzeć na zielony rozbłysk światła oznaczający śmierć nie tylko oprawcy, ale także ojca. Są różne rodzaje krzywd, jakich może doznać dziewczynka w jej wieku. Ktoś, kto całe życie zmuszony jest do oglądania cudzego fatum powinien wiedzieć o tym najlepiej.
- Wypadałoby powiedzieć kilka słów o Alisie - spojrzałem wyczekująco na Ramseya i wieszczkę. Znali ją znacznie lepiej ode mnie.
- Krypta, nagrobek, co za różnica? - Wyciągnąłem papierosa zaciągając się nim z nieskrywaną przyjemnością. Pogrzeby miały w sobie coś, co zostawiało gorzki posmak na języku. Drapiący dym papierosowy świetnie sobie z tym radził. Zza jego kłębów obserwowałem Cassandrę, która dzięki swoim wizjom widziała pewnie równie wiele śmierci, co ja. A może nawet i więcej. Martwi ludzie, których potrafiła zobaczyć jeszcze żywych wiedząc, jak niebawem skończą. Dlatego nie przerwałem jej nieco poetyckiego wywodu na temat nagrobków. Nie byłem też pewien czy próbuje wykrzesać ze mnie jakieś emocje w związku z kawałkami marmuru, które dzisiaj oglądaliśmy. Jeśli taki był jej cel, nie udało się jej go osiągnąć, nie myślałem o kawałku kamienia z wyrytym nań imieniem mojego syna w jakikolwiek sposób inaczej niż wcześniej.
- Jeśli kiedyś zobaczysz jej nagrobek, będziesz wiedzieć, że naprawdę nie żyje - zastanawiało mnie, na ile jej wizje sprawiają, że odróżnienie przerażającej prawdy od jedynie kolejnego przebłysku przyszłości staje się coraz trudniejsze. Czy gdyby zobaczyła umierającą Lysandrę, potrafiłaby stwierdzić, że to nie jedynie kolejny przejaw jej odziedziczonej po przodkiniach zdolności? A gdyby potrafiła, czy miałaby odwagę to przed sobą w ogóle przyznać, czy wolałaby przynajmniej przez kilka chwil udawać, że to, co właśnie zobaczyła na własne oczy wcale się nie wydarzyło? Ile trzeba, by wróżbita przestał wierzyć zmysłom omamionym wizjami przyszłości, niepotrafiącym odróżnić ich od zdarzeń teraźniejszych? Nie zastanawiałem się nad tym specjalnie wcześniej. Owszem, zawsze wiedziałem, że to i dar, i przekleństwo. Ale jak blisko obłędu byłaby Cassandra, gdyby jedna z jej wizji dotyczących śmierci córki stała się prawdziwa? Jednocześnie chciałem znać odpowiedź i nie chciałem jej poznawać. Nie podzieliłem się z nikim swoimi przemyśleniami, pozostawiając je tylko dla siebie, bawiąc się sam ze sobą rozmyślając nad scenariuszami, których nigdy nie zamierzałem sprawdzić. Nie chciałem sprawdzić.
- Wiem, że go nienawidzisz - powiedziałem zamiast tego. Wiedziała, o kim mówiłem. O ojcu Lysy, o moim synu. - Ale choćbym pogardzał nim z całych sił, on i tak pozostanie już na zawsze moim synem. Nawet jeśli nie istnieje żaden nagrobek, który potwierdzi nasze pokrewieństwo.
Nie pragnąłem wcale specjalnie przyznawać się do zdrajcy, który był na tyle głupi, by sprzedać sekrety Czarnego Pana za działkę śnieżki. Uważałem go za skończonego głupca, który nie dostał okazji, by zostać mądrym mężczyzną. Doskonale wiedziałem, kto ponosił za to winę. Ale nie mogłem nic zmienić. Nie potrafiłem cofnąć się w czasie i powstrzymać Wizegamontu przed zamknięciem mnie w Tower. Vasyl i Graham musieli pozostać martwi. Oprócz jednak jawnej nienawiści Ramseya i Cassandry wobec mojego najmłodszego syna, ja czułem też żal i złość skierowaną nie w niego, a w tych, którzy tworzyli świat, w którym kłaniając się w pas przed mugolami pozwalaliśmy naszym dzieciom cierpieć. Tymi gardziłem dużo bardziej niż swoim synem.
- Tylko głupcy ignorują wizje przyszłości, nawet jeśli mają okazać się niespełnione - to było najlepsze przyjęcie tych pokrętnych nie do końca przeprosin, jakie mogłem z siebie w tym momencie wykrzesać. W gruncie rzeczy rozumiałem, dlaczego Cassandra zdecydowała się chronić Lysandrę. Sposób, który jednak wybrała był, delikatnie rzecz ujmując, nie najtrafniejszy. Nigdy nie musiał uwzględniać próby zmanipulowania mnie. Gdybym znał prawdę, niczego by to nie zmieniło. Może jedynie poczekałbym z morderczym zaklęciem do czasu aż Lysa nie musiałaby oglądać śmierci swojego ojca. Co innego widzieć go w wizji jako wściekłego psa zagryzionego przez niedźwiedzia, a co innego patrzeć na zielony rozbłysk światła oznaczający śmierć nie tylko oprawcy, ale także ojca. Są różne rodzaje krzywd, jakich może doznać dziewczynka w jej wieku. Ktoś, kto całe życie zmuszony jest do oglądania cudzego fatum powinien wiedzieć o tym najlepiej.
- Wypadałoby powiedzieć kilka słów o Alisie - spojrzałem wyczekująco na Ramseya i wieszczkę. Znali ją znacznie lepiej ode mnie.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie uczestniczył czynnie w ich rozmowie, bynajmniej nie z powodu żałoby po Alisie, czy Mii, którą zawczasu pogrzebał. Nie był też szczególnie pogrążony w myślach, tkwiąc w zawieszonym dialogu pomiędzy kończącym się papierosem, a ognistą whisky, która spoczywała na dnie szklanki. Słuchał ich uważnie, niby lekceważąco wbijając wzrok w stół, niczym znudzony kazaniem rodziców chłopiec, który nie mógł się doczekać aż uznają istotny temat za zakończony i wreszcie pozwolą mu odejść od stołu i zająć się zabawą. Ale mógł wstać i odejść nawet w tej chwili, a żadne z nich nie mogło, pewnie nie chciałoby go zatrzymać. Pławił się w ciszy, bo niewiele, a nawet zupełnie nic nie miał do powiedzenia w tej sprawie. Żałosne, wielkie jak pogrążone w ciemności nocne niebo nic. Mógł być mądry na wiele sposobów, mógł zgłębiać arkana tajemnej wiedzy, studiować wszystkie opasłe tomy zgromadzone w domowej bibliotece, a i tak nie był mądrzejszy od nich w tej chwili, w tym śmiesznym temacie. Próby odnalezienia odpowiedzi w Departamencie Tajemnic, który zdawał się mieścić całą wiedzę o czarodziejskim świecie nie byłyby w stanie odpowiedzieć jednoznacznie na budzące się w tej chwili pytania. Nie czuł się skrępowany swoim milczeniem, choć zaskakująca ułomność w tym temacie świszczała mu uciążliwie w uszach, niczym wiatr w przeciągu pomiędzy pokojami. Nie próbował nawet udawać, że posiada wyrobione zdanie na ten temat; nie miał. Rzeczywiście próbował zrozumieć — i w przeciągu całego swojego życia zdołał zaledwie przyswoić informację, że miłość rodzica do dziecka nie ma żadnej miary, żadnego logicznego wzoru, którym dałoby się ją rozpisać, czy wytłumaczyć, ani wskaźnika, według którego można byłoby ją ocenić. Nie widział w niej sensu, nie trudził się, by odnaleźć go gdzieś głębiej. Nie chciał taplać się po szyi w błocie. Z trudem przychodziło mu zrozumienie powagi tego uczucia, jego braku granic, reguł, czy barier; jak wznosiły rzeczy błahe do rangi najważniejszych na świecie w mgnieniu oka.
Był zimny i nieczuły. Czy to też było zasługą jego rodziców?
Ostatnim wdechem wciągnął resztki tego, co zostało po papierosie, a niedopałek upuścił na podłogę, lecz kiedy Ignotus zapalił, on sięgnął po kolejnego, jakby nie znał umiaru, nie miał dość po poprzednim, który już i tak pozostawił po sobie w ustach ostry smak tytoniu i stłumił zapach wody kolońskiej na bazie skóry, anyżu i cytrusów.
Słyszał już o obrazach, które widziała w swoich snach, nim opuściła Vasyla dla swojego i Lysy dobra. Mimo to podniósł na nią wzrok, gdy o tym wspominała. To w jaki sposób mówiła o swoim dziecku wywoływało na nim dziwne wrażenie, przypominało mu o elementach życia, o pobudkach i motywach, które kierowały ludźmi, a których nie potrafił pojąć, poznać i dobrze zrozumieć. Historia o jarzębinie nie mogła dać mu spokoju. Nieznacznie ściągnął brwi ku sobie, a później spuścił wzrok na drewniany blat. Śmierć Vasyla była jak każda inna śmierć i nie robiła na nim największego wrażenia. Nie napawała go dumą, satysfakcją ani zadowoleniem, nie sprawiała, że sypiał spokojniej, nie wprowadzała go też w nerwowe zachowanie, choć był jego bratem. Nigdy nie postawił do rozważenia kwestii, czy gdyby mieli inne relacje, byłby go zabić równie łatwo, czy patrząc na jego imię wyryte w nagrobku — tylko nagrobku, kawałku zimnego kamienia — czułby coś innego, czułby cokolwiek. Dziś, myśląc o śmierci Alisy, nie czuł zupełnie nic. Zaciągnął się papierosem powoli; tłoczył jego toksyny w płuca. Towarzyszyła temu dziwna spokojna świadomość, że gdyby przez to nie potrafił nabrać tchu, pomogłaby mu. Nie spojrzał w jej kierunku jednak. Obie ręce położył na stole. Z szeroko rozchylonymi łokciami ułożyły się na kształt trójkąta, gdy nachylił się ciężarem nad blat, a między palcami przekładał żarzącą się bibułkę, od tak, dla zabawy, zabicia czasu, który uciekał. Nie popędzał ich, nie ponaglał, pozwalając rozmowie toczyć się dalej.
— Jego już nie ma — zauważył, tuż po tym jak Ignotus zamilkł na chwilę. Nie odrywał spojrzenia od wyheblowanych desek, poskładanych ze sobą i starannie wygładzonych, zakonserwowanych, dzięki czemu w dłonie nie wbijały się drzazgi. Vasyl już nie żył, zmienił się w proch, stał się nicością, która nie miała znaczenia — tak długo, póki żywi jej mu nie nadawali. Nie powinien być cudzym koszmarem, nie zasłużył na to, by straszyć wróżbitki po nocach, by dręczyć je wszystkim, co uczynił i wszystkim, czego uczynić nie zdążył.
— Jej też nie. — Przełożył papierosa do prawej dłoni, oglądając go ze wszystkich stron bardzo uważnie. Czuł na sobie spojrzenie ojca, lecz nie od razu podniósł na niego wzrok. Z szacunku do niego, milcząc nie zamierzał go lekceważyć. Do czego zmierzali w swoich rozważaniach? Nie próbowali sobie niczego udowodnić, wzajemnie się przekonać do swoich racji. Więc po co? Ojciec miał smutne spojrzenie, a może nieco zadumane, zmęczone. — Gdybyś umarł, co miałbym powiedzieć? Że byłeś wielkim czarodziejem? — Nawet nie próbował kpić, wydawał się całkiem poważny. Alisa zostawiła po sobie wiele niedokończonych spraw; miała olbrzymi potencjał i mogła wiele w życiu osiągnąć, ale nie udało jej się. Wątpił, by oczekiwała od nich wspominków. Te słowa o zmarłym, miały być ostatnim westchnięciem o niej — wyobrażeniem, które pozostanie w ich umysłach na zawsze. Nie potrzebował pocieszenie, ani ukojenia po jej odejściu. Nie chciał czuć żałoby, nie chciał już nigdy zaznać poczucia straty.
Strzepnął popiół na stół, odejmując wzrok od brązowych tęczówek Ignotusa. Nie umierał, żył. I był wielkim czarodziejem.
Był zimny i nieczuły. Czy to też było zasługą jego rodziców?
Ostatnim wdechem wciągnął resztki tego, co zostało po papierosie, a niedopałek upuścił na podłogę, lecz kiedy Ignotus zapalił, on sięgnął po kolejnego, jakby nie znał umiaru, nie miał dość po poprzednim, który już i tak pozostawił po sobie w ustach ostry smak tytoniu i stłumił zapach wody kolońskiej na bazie skóry, anyżu i cytrusów.
Słyszał już o obrazach, które widziała w swoich snach, nim opuściła Vasyla dla swojego i Lysy dobra. Mimo to podniósł na nią wzrok, gdy o tym wspominała. To w jaki sposób mówiła o swoim dziecku wywoływało na nim dziwne wrażenie, przypominało mu o elementach życia, o pobudkach i motywach, które kierowały ludźmi, a których nie potrafił pojąć, poznać i dobrze zrozumieć. Historia o jarzębinie nie mogła dać mu spokoju. Nieznacznie ściągnął brwi ku sobie, a później spuścił wzrok na drewniany blat. Śmierć Vasyla była jak każda inna śmierć i nie robiła na nim największego wrażenia. Nie napawała go dumą, satysfakcją ani zadowoleniem, nie sprawiała, że sypiał spokojniej, nie wprowadzała go też w nerwowe zachowanie, choć był jego bratem. Nigdy nie postawił do rozważenia kwestii, czy gdyby mieli inne relacje, byłby go zabić równie łatwo, czy patrząc na jego imię wyryte w nagrobku — tylko nagrobku, kawałku zimnego kamienia — czułby coś innego, czułby cokolwiek. Dziś, myśląc o śmierci Alisy, nie czuł zupełnie nic. Zaciągnął się papierosem powoli; tłoczył jego toksyny w płuca. Towarzyszyła temu dziwna spokojna świadomość, że gdyby przez to nie potrafił nabrać tchu, pomogłaby mu. Nie spojrzał w jej kierunku jednak. Obie ręce położył na stole. Z szeroko rozchylonymi łokciami ułożyły się na kształt trójkąta, gdy nachylił się ciężarem nad blat, a między palcami przekładał żarzącą się bibułkę, od tak, dla zabawy, zabicia czasu, który uciekał. Nie popędzał ich, nie ponaglał, pozwalając rozmowie toczyć się dalej.
— Jego już nie ma — zauważył, tuż po tym jak Ignotus zamilkł na chwilę. Nie odrywał spojrzenia od wyheblowanych desek, poskładanych ze sobą i starannie wygładzonych, zakonserwowanych, dzięki czemu w dłonie nie wbijały się drzazgi. Vasyl już nie żył, zmienił się w proch, stał się nicością, która nie miała znaczenia — tak długo, póki żywi jej mu nie nadawali. Nie powinien być cudzym koszmarem, nie zasłużył na to, by straszyć wróżbitki po nocach, by dręczyć je wszystkim, co uczynił i wszystkim, czego uczynić nie zdążył.
— Jej też nie. — Przełożył papierosa do prawej dłoni, oglądając go ze wszystkich stron bardzo uważnie. Czuł na sobie spojrzenie ojca, lecz nie od razu podniósł na niego wzrok. Z szacunku do niego, milcząc nie zamierzał go lekceważyć. Do czego zmierzali w swoich rozważaniach? Nie próbowali sobie niczego udowodnić, wzajemnie się przekonać do swoich racji. Więc po co? Ojciec miał smutne spojrzenie, a może nieco zadumane, zmęczone. — Gdybyś umarł, co miałbym powiedzieć? Że byłeś wielkim czarodziejem? — Nawet nie próbował kpić, wydawał się całkiem poważny. Alisa zostawiła po sobie wiele niedokończonych spraw; miała olbrzymi potencjał i mogła wiele w życiu osiągnąć, ale nie udało jej się. Wątpił, by oczekiwała od nich wspominków. Te słowa o zmarłym, miały być ostatnim westchnięciem o niej — wyobrażeniem, które pozostanie w ich umysłach na zawsze. Nie potrzebował pocieszenie, ani ukojenia po jej odejściu. Nie chciał czuć żałoby, nie chciał już nigdy zaznać poczucia straty.
Strzepnął popiół na stół, odejmując wzrok od brązowych tęczówek Ignotusa. Nie umierał, żył. I był wielkim czarodziejem.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie było różnicy. Krypta, nagrobek, mauzoleum, to wszystko było tylko skrytką na martwe, nieruchome ciało, którego żadna magia nie potrafiła sprowadzić do życia, rozważania o śmierci miały być jedynie preludium do gorzkiego wyznania - Cassandra nie przepraszała, nie czuła się winna. Reakcja starszego Muclbiera jedynie utwierdzała ją w przekonaniu, że zrobiła dobrze - jeśli czuł za synem taką tęsknotę, jeśli czuł się oszukany, mógł podjąć inną decyzję. Nie zamierzała mu na to pozwolić - głupie czy nie, w obliczu życia Lysandry nic nie miało znaczenia. Ani ona, ani Ignotus, ani Ramsey, ani nikt inny.
Zatrzymała spojrzenie na starszym z nich, kiedy je na jej twarzy wykwitł nieładny, lekko kpiący uśmiech, nie widziała nagrobka, ale martwe ciało czy nagrobek - wszystko mogła dostrzec w wizji. Ale Cassandra miewała tylko prawdziwe wizje, a w prawdziwej wizji nie mogła dostrzec nagrobka córki; najpewniej nigdy nie pogodziłaby się z jej śmiercią - trzymałaby jej ciało w jej łóżku, póki mięso nie odeszłoby od kości. Prędzej czy później zaczęłyby się pojawiać robaki, wydłubywałaby je gołymi rękami, chcąc zachować ją śliczną i uśmiechniętą najdłużej, jak się dało. Mogłaby ją zabalsamować i naprawdę zachować ją prawdziwą - ale to byłoby pogodzenie się z jej śmiercią. Nie, przy jej martwym ciele zawsze stałyby świeże kwiaty, szklana wody i kromka chleba.
Ale ten ponury świat miał nigdy nie nadejść, bo czerwie pożerały dziś ciało Vasyla, nie Lysy.
- Tym bardziej powinieneś rozumieć - podjęła, unosząc ku niemu spojrzenie - usiłując uchwycić jego wzrok. Był ojcem i kochał swojego syna, nawet jeśli nigdy nie będzie nawet w połowie tak dobrym rodzicem, jak dobrą ona była matką. - Nasze dzieci weszły sobie w drogę, Ignotusie - byli antagonistami. Znali naprzeciw siebie - jedno nie mogło przeżyć, jeśli drugie wciąż żyło. Fakt pokrewieństwa nie miał żadnego znaczenia, fakt naocznej śmierci ojca - też nie miał znaczenia, dla jej córki Vasyl był obcym człowiekiem. Nie wiedziała, że cokolwiek ich łączyło - i nigdy miała się tego nie dowiedzieć. Bo Lysandra ojca nigdy nie miała, choć dla Ignotusa przykry fakt nieobecnego ojca mógł się wydawać nieco niewygodny. - Nie miałam wyjścia. Dla niej zadarłabym z ludźmi znacznie potężniejszymi od ciebie - Z każdym, niezależnie od kosztów - jeśli tylko mogłoby to ochronić jej córkę. Ignotus nie miał prawa oceniać, na ile zasługiwał Vasyl - ani co było dobre dla jej córki. - To twoja wnuczka - przypomniała, bo choć Vasyl był synem - z dziewczynką również wiązała go krew. - Masz okazję nadrobić to, co straciłeś, kiedy twój syn dorastał - Potrafisz, Ignotusie? Nie negowała swoich uczuć, nienawiść - to właśnie czuła względem tego sukinsyna. Za ból, upokorzenia i strach, jaki kładł cieniem na niej i jej córce. Za wszystko, co zrobić zamierzał, choć nie zrobił - bo zmarł.
Upiła łyk whisky, nieduży, wspierając brodę na łokciu - nie opędzając się od gryzącego dymu palonych przez mężczyzn papierosów. Tak naprawdę powiedziała już wszystko, po co tutaj przyszła - ale, niepotrzebnie, powrócił temat Alisy. Wspominanie Vasyla tuż po pochowaniu jej ciała wydawało się bluźniercze. Spojrzała na Ramseya z ukosa, bo choć ton jego głosu nie był kpiący, to wypowiadane przez niego słowa zdawały się odbierać tej chwili powagi.
- Nie drwij - Niemal weszła mu w słowo, po raz pierwszy tego dnia zwracając się bezpośrednio do niego - i unosząc spojrzenie prosto w jego oczy, jeśli wcześniej ton jej głosu wydawał się obojętnie chłodny, tak teraz - był lodowaty. Owszem, Alisa nie była wielką czarownicą. Nie dokonała wiele, choć wiele dokonać mogła - ale była jej przyjaciółką. - Była zbyt młoda, żeby umierać - dodała gorzko, bo ta kwestia zbyt boleśnie ocierała się o wspomnienie wizji śmierci Lysandry. - Miała w sobie ogromny potencjał. Wiedzę, moc, umiejętności - kontynuowała, powracając spojrzeniem ku starszemu Mulciberowi - on tego nie wiedział. - Była też bardzo odważna. - Nigdy nie uważała tej cechy za przymiot, z którego czarodziej powinien być dumny. Odwaga była oznaką głupoty, nie sprzyjała ciągłości życia - co pokazał przykład Alisy. Ostatnio, kiedy ją widziała, opatrywała ją po tym, kiedy stanęła naprzeciw hipogryfa - aama? Z kimś? Nie pamiętała, czy o to pytała. - A teraz już jej nie ma - zakończyła, niejako parafrazując ich słowa, bo korzystanie z teleportacji, kiedy wokół szalały anomalie, nie było rozsądne. Prosiła się o śmierć, nie pierwszy raz - w końcu się doprosiła. Ale Mulciberowie byli twardzi i zahartowani, może dlatego, że słabsi z nich odchodzili wcześniej, jak Vasyl, jak Graham, jak Alisa.
Przetrwali - najsilniejsi.
Zatrzymała spojrzenie na starszym z nich, kiedy je na jej twarzy wykwitł nieładny, lekko kpiący uśmiech, nie widziała nagrobka, ale martwe ciało czy nagrobek - wszystko mogła dostrzec w wizji. Ale Cassandra miewała tylko prawdziwe wizje, a w prawdziwej wizji nie mogła dostrzec nagrobka córki; najpewniej nigdy nie pogodziłaby się z jej śmiercią - trzymałaby jej ciało w jej łóżku, póki mięso nie odeszłoby od kości. Prędzej czy później zaczęłyby się pojawiać robaki, wydłubywałaby je gołymi rękami, chcąc zachować ją śliczną i uśmiechniętą najdłużej, jak się dało. Mogłaby ją zabalsamować i naprawdę zachować ją prawdziwą - ale to byłoby pogodzenie się z jej śmiercią. Nie, przy jej martwym ciele zawsze stałyby świeże kwiaty, szklana wody i kromka chleba.
Ale ten ponury świat miał nigdy nie nadejść, bo czerwie pożerały dziś ciało Vasyla, nie Lysy.
- Tym bardziej powinieneś rozumieć - podjęła, unosząc ku niemu spojrzenie - usiłując uchwycić jego wzrok. Był ojcem i kochał swojego syna, nawet jeśli nigdy nie będzie nawet w połowie tak dobrym rodzicem, jak dobrą ona była matką. - Nasze dzieci weszły sobie w drogę, Ignotusie - byli antagonistami. Znali naprzeciw siebie - jedno nie mogło przeżyć, jeśli drugie wciąż żyło. Fakt pokrewieństwa nie miał żadnego znaczenia, fakt naocznej śmierci ojca - też nie miał znaczenia, dla jej córki Vasyl był obcym człowiekiem. Nie wiedziała, że cokolwiek ich łączyło - i nigdy miała się tego nie dowiedzieć. Bo Lysandra ojca nigdy nie miała, choć dla Ignotusa przykry fakt nieobecnego ojca mógł się wydawać nieco niewygodny. - Nie miałam wyjścia. Dla niej zadarłabym z ludźmi znacznie potężniejszymi od ciebie - Z każdym, niezależnie od kosztów - jeśli tylko mogłoby to ochronić jej córkę. Ignotus nie miał prawa oceniać, na ile zasługiwał Vasyl - ani co było dobre dla jej córki. - To twoja wnuczka - przypomniała, bo choć Vasyl był synem - z dziewczynką również wiązała go krew. - Masz okazję nadrobić to, co straciłeś, kiedy twój syn dorastał - Potrafisz, Ignotusie? Nie negowała swoich uczuć, nienawiść - to właśnie czuła względem tego sukinsyna. Za ból, upokorzenia i strach, jaki kładł cieniem na niej i jej córce. Za wszystko, co zrobić zamierzał, choć nie zrobił - bo zmarł.
Upiła łyk whisky, nieduży, wspierając brodę na łokciu - nie opędzając się od gryzącego dymu palonych przez mężczyzn papierosów. Tak naprawdę powiedziała już wszystko, po co tutaj przyszła - ale, niepotrzebnie, powrócił temat Alisy. Wspominanie Vasyla tuż po pochowaniu jej ciała wydawało się bluźniercze. Spojrzała na Ramseya z ukosa, bo choć ton jego głosu nie był kpiący, to wypowiadane przez niego słowa zdawały się odbierać tej chwili powagi.
- Nie drwij - Niemal weszła mu w słowo, po raz pierwszy tego dnia zwracając się bezpośrednio do niego - i unosząc spojrzenie prosto w jego oczy, jeśli wcześniej ton jej głosu wydawał się obojętnie chłodny, tak teraz - był lodowaty. Owszem, Alisa nie była wielką czarownicą. Nie dokonała wiele, choć wiele dokonać mogła - ale była jej przyjaciółką. - Była zbyt młoda, żeby umierać - dodała gorzko, bo ta kwestia zbyt boleśnie ocierała się o wspomnienie wizji śmierci Lysandry. - Miała w sobie ogromny potencjał. Wiedzę, moc, umiejętności - kontynuowała, powracając spojrzeniem ku starszemu Mulciberowi - on tego nie wiedział. - Była też bardzo odważna. - Nigdy nie uważała tej cechy za przymiot, z którego czarodziej powinien być dumny. Odwaga była oznaką głupoty, nie sprzyjała ciągłości życia - co pokazał przykład Alisy. Ostatnio, kiedy ją widziała, opatrywała ją po tym, kiedy stanęła naprzeciw hipogryfa - aama? Z kimś? Nie pamiętała, czy o to pytała. - A teraz już jej nie ma - zakończyła, niejako parafrazując ich słowa, bo korzystanie z teleportacji, kiedy wokół szalały anomalie, nie było rozsądne. Prosiła się o śmierć, nie pierwszy raz - w końcu się doprosiła. Ale Mulciberowie byli twardzi i zahartowani, może dlatego, że słabsi z nich odchodzili wcześniej, jak Vasyl, jak Graham, jak Alisa.
Przetrwali - najsilniejsi.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Co jakiś czas spoglądałem znad dymiącego papierosa na milczącego Ramseya zastanawiając się, o czym myśli. Nie podejrzewałem, by specjalnie rozpamiętywał Alisę, nie wyglądał na człowieka w żałobie i nie był człowiekiem, który rozpamiętywał zmarłych. Miałem wrażenie, że z całej zebranej przy stole trójki to właśnie mój syn poświęcał im najmniej swojej uwagi. Sam moment śmierci zdawał się być znacznie ciekawszy, po nim zostawało jedynie całkowicie nieinteresujące ciało. Przynajmniej tak wyobrażałem sobie zawsze jego nad umierającym człowiekiem, zafascynowanego ułamkiem chwili, w której ostatni oddech opuszcza ciała i tracącego zainteresowanie, gdy tylko to nastąpi. Obok niego siedziała Cassandra, która jednocześnie oglądała śmierć, która jeszcze nie nadeszła i próbowała ocalić przed nią ludzi, którzy zupełnie na to nie zasłużyli w swojej nokturnowej klinice. I w końcu ja. Tworzyliśmy dość zabawną grupę, jeśli biorąc pod uwagę fakt, że oto znaleźliśmy się na stypie, na której wcale nie zamierzaliśmy szczególnie żałować bliskich i dalekich, którzy zdążyli na dobre zniknąć z naszych żyć.
- Nie musisz mi tłumaczyć, co się zdarzyło, Cassandro - lekko nieprzyjemny uśmiech zatańczył na moich ustach będąc raczej zbyciem jej kolejnych tłumaczeń niż próbą ich zaprzeczenia. Dokonałem swoich wyborów wtedy, w lecznicy, gdzie umarł Vasyl i nie zamierzałem ani się z nich wycofywać, ani się nad nimi rozwodzić. A przynajmniej nie przy innych. Mogłem zastanawiać się, jak potoczyłoby się życie moje i jego, gdyby nie splot okoliczności, które ostatecznie doprowadziły do właśnie tego momentu, w którym siedziałem przy stoliku z Cassandrą, nieco rozkojarzony własnymi myślami, dywagując na temat życia i śmierci. - Wszedł w drogę więcej niż tylko Lysandrze - Przypomniałem przymykając oczy. - Pomogę Ci ją chronić - zadeklarowałem po chwili już je otwierając. Była to jednocześnie obietnica, co przyjęcie wspaniałomyślnej propozycji zajęcia się moją wnuczką. Przynajmniej w pewnym stopniu. Doceniałem to, doskonale wiedząc, jak niechętnie uzdrowicielka dopuszcza obcych w pobliże swojej córki. A ja w gruncie rzeczy byłem jej jeszcze niedawno zupełnie obcy. Zamierzałem dotrzymać obietnicy chronienia Lysandry nie dlatego, że chciałem zapewnić Cassandrze poczucie bezpieczeństwa, nie dlatego nawet, że ją złożyłem. Chciałem patrzeć jak dziecko, którym była dorasta, by stać się kobietą i zadbać, by wówczas miała wszystko, żeby umiała bronić się sama, szczególnie przed złymi decyzjami. Coś, czego z pewnością zabrakło jej ojcu. Słowa Cassandry nie mogły zmienić mojego postanowienia, jakiekolwiek by nie były. Niemniej, rozumiałem i doceniałem to, że zaprosiła mnie do tego z własnej woli, zupełnie świadomie.
Wpatrzyłem się w złotawą ciecz w szklance upijając łyk, który przyjemnie spłynął wzdłuż przełyku, drapiąc gardło razem z dymem papierosa. Uśmiechnąłem się całkiem rozbawiony uwagą Ramseya.
- Wystarczyło, że wspomniałbyś, że żyłem - przyznałem nie mając wcale złudzeń co do swojego pogrzebu. Dawno pogodziłem się z myślą, że żadnego nie będzie, nie liczyłem na płomienne mowy wygłaszane nad moim dawno zimnym i martwym ciałem. Przyjęło się jednak nie dawać zmarłym odejść tak po prostu, przyjęło się podkreślać, że kiedyś istnieli, przyjęło się stawiać im nagrobki, które miały o tym świadczyć, i urządzać pogrzeby, żeby się pożegnać. Skoro w tradycjach zaszliśmy tak daleko, postępowanie dalej z ich wskazaniami nie było specjalnie uciążliwe. Zamilkłem więc nie przerywając dalej Cassandrze, pozwalając jej powiedzieć o Alisie cokolwiek, co jednak w żaden sposób nie sprawiło, że zmarła stała mi się choć odrobinę bliższa. W ciszy przyjąłem słowa uzdrowicielki, w niemym nie do końca toaście upiłem kolejnego łyka. - I nie ma jej zdecydowanie zbyt szybko - zakończyłem truizmem. Na nic więcej nie było mnie stać, nie potrzebowałem żegnać publicznie tych, którym poświęcić mogłem coś cenniejszego niż puste słowa. Nie potrzebowałem też żegnać Alisy, ale wypadało. Dobrze żyć ze świadomością, że po śmierci ktoś o nas choćby przez chwilę pomyśli, szczególnie gdy jest się w wieku, w którym nie myśli się o swojej śmierci w ogóle.
- Jeżeli miałbym nagrobek - wróciłem na chwilę do słów Ramseya, tym razem nieco poważniej. - Nie kładź mi na nim kwiatów.
Przez grzeczność nie zapytałem, jak Ramsey i Cassandra wyobrażali sobie swoje groby. Niebezpiecznie zadawać takie pytania osobom, które znają przyszłość, bo przez przypadek można jeszcze otrzymać odpowiedź.
- Nie musisz mi tłumaczyć, co się zdarzyło, Cassandro - lekko nieprzyjemny uśmiech zatańczył na moich ustach będąc raczej zbyciem jej kolejnych tłumaczeń niż próbą ich zaprzeczenia. Dokonałem swoich wyborów wtedy, w lecznicy, gdzie umarł Vasyl i nie zamierzałem ani się z nich wycofywać, ani się nad nimi rozwodzić. A przynajmniej nie przy innych. Mogłem zastanawiać się, jak potoczyłoby się życie moje i jego, gdyby nie splot okoliczności, które ostatecznie doprowadziły do właśnie tego momentu, w którym siedziałem przy stoliku z Cassandrą, nieco rozkojarzony własnymi myślami, dywagując na temat życia i śmierci. - Wszedł w drogę więcej niż tylko Lysandrze - Przypomniałem przymykając oczy. - Pomogę Ci ją chronić - zadeklarowałem po chwili już je otwierając. Była to jednocześnie obietnica, co przyjęcie wspaniałomyślnej propozycji zajęcia się moją wnuczką. Przynajmniej w pewnym stopniu. Doceniałem to, doskonale wiedząc, jak niechętnie uzdrowicielka dopuszcza obcych w pobliże swojej córki. A ja w gruncie rzeczy byłem jej jeszcze niedawno zupełnie obcy. Zamierzałem dotrzymać obietnicy chronienia Lysandry nie dlatego, że chciałem zapewnić Cassandrze poczucie bezpieczeństwa, nie dlatego nawet, że ją złożyłem. Chciałem patrzeć jak dziecko, którym była dorasta, by stać się kobietą i zadbać, by wówczas miała wszystko, żeby umiała bronić się sama, szczególnie przed złymi decyzjami. Coś, czego z pewnością zabrakło jej ojcu. Słowa Cassandry nie mogły zmienić mojego postanowienia, jakiekolwiek by nie były. Niemniej, rozumiałem i doceniałem to, że zaprosiła mnie do tego z własnej woli, zupełnie świadomie.
Wpatrzyłem się w złotawą ciecz w szklance upijając łyk, który przyjemnie spłynął wzdłuż przełyku, drapiąc gardło razem z dymem papierosa. Uśmiechnąłem się całkiem rozbawiony uwagą Ramseya.
- Wystarczyło, że wspomniałbyś, że żyłem - przyznałem nie mając wcale złudzeń co do swojego pogrzebu. Dawno pogodziłem się z myślą, że żadnego nie będzie, nie liczyłem na płomienne mowy wygłaszane nad moim dawno zimnym i martwym ciałem. Przyjęło się jednak nie dawać zmarłym odejść tak po prostu, przyjęło się podkreślać, że kiedyś istnieli, przyjęło się stawiać im nagrobki, które miały o tym świadczyć, i urządzać pogrzeby, żeby się pożegnać. Skoro w tradycjach zaszliśmy tak daleko, postępowanie dalej z ich wskazaniami nie było specjalnie uciążliwe. Zamilkłem więc nie przerywając dalej Cassandrze, pozwalając jej powiedzieć o Alisie cokolwiek, co jednak w żaden sposób nie sprawiło, że zmarła stała mi się choć odrobinę bliższa. W ciszy przyjąłem słowa uzdrowicielki, w niemym nie do końca toaście upiłem kolejnego łyka. - I nie ma jej zdecydowanie zbyt szybko - zakończyłem truizmem. Na nic więcej nie było mnie stać, nie potrzebowałem żegnać publicznie tych, którym poświęcić mogłem coś cenniejszego niż puste słowa. Nie potrzebowałem też żegnać Alisy, ale wypadało. Dobrze żyć ze świadomością, że po śmierci ktoś o nas choćby przez chwilę pomyśli, szczególnie gdy jest się w wieku, w którym nie myśli się o swojej śmierci w ogóle.
- Jeżeli miałbym nagrobek - wróciłem na chwilę do słów Ramseya, tym razem nieco poważniej. - Nie kładź mi na nim kwiatów.
Przez grzeczność nie zapytałem, jak Ramsey i Cassandra wyobrażali sobie swoje groby. Niebezpiecznie zadawać takie pytania osobom, które znają przyszłość, bo przez przypadek można jeszcze otrzymać odpowiedź.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Śmierć rzadko kiedy niosła prawdziwe ukojenie — mogła przywrócić blogi spokój, równowagę otaczającemu światu, mogła odepchnąć strach i cierpienie, mogła przywołać gniew i łzy, ale często nie było w niej nic kojącego. Studiował ją przez wiele lat, jeszcze zanim został niewymownym — jako naoczny świadek jej działań od przeszło dwóch dekad. Patrzył na jej krwawe żniwo w swoich wizjach, obserwował jak sny na jawie zmieniały się w przerażającą teraźniejszość, jak cudzy ból rozrywa jego własne ciało, jak krew wypływa z ciała znacznie wolniej niż ludzkie życie. Był przy niej, przy śmierci jako jej przyczyna, wywoływał ją z zaświatów i sprowadzał na ziemski podół, by zebrała plony i cicho, w milczącej aprobacie przedłużyła jego własny żywot. Patrzył jak magiczne istoty rozgryzały sobie gardła, jak konały po jego egzekucjach, a w końcu doświadczał jej każdego dnia w Departamencie Tajemnic, słuchając cichych szeptów zza zasłony, głosów zmarłych, którzy nie mogli przedostać się przez nią do świata żywych. Cassandra też to wiedziała, nawet jeśli nie była świadkiem tego wszystkiego. W jej wizjach ludzie umierali, a Śmierć, jak najlepsza przyjaciółka przybywała na sam koniec, by zamknąć im oczy — czasem przerażająca i budząca odrazę, czasem długo wyczekiwana. Zabierała wszystko ze sobą i nie zostawiała ukojenia po swoim przyjściu. Wiedziała to też dlatego, że śmierć Vasyla nie przynosiła jej prawdziwej ulgi. Spokój — owszem, jej córka była już bezpieczna i jej ojciec nie mógł jej w żaden sposób zagrozić, wieszczka była bezpieczna, Mulciber nie mógł jej już skatować jak psa, ani zranić na wskroś. Ale wciąż było w niej wiele gniewu i złości do świata. Śmierć nie przyniosła ze sobą zadośćuczynienia za te wszystkie krzywdy, za doznany ból, za ściskający trzewia latami strach. Rozumiał to też Ignacy, bo odejście syna odbijało się w jego oczach poczuciem dokonanej porażki. Uczynił to, co musiał i to, co należało zrobić. Zamordował własnego syna, bo tak trzeba.
Patrzył na nią, kiedy go karciła za wypowiedziane słowa — nie żałował ich i nie czuł potrzeby, by za nie przepraszać — wszak nie przeprosił za nic nigdy, nie zamierzał tym bardziej za słowa, których prawdziwość wciąż uznawał, pomimo jej cierpkiego tonu głosu i ciężkiego spojrzenia. Zmarszczył brwi, czując jak lodowe pociski stykają się z jego skórką. Choć poczuł jedynie muśnięcie, lekki powiew chłodu, zamilkł na chwilę, przyglądając jej się uważnie. Dziwił go jej nastrój, postanowił zwrócić na niego uwagę.
— Nie chodzi o Alisę, prawda?— spytał wprost, omijając przy tym zgrabnie wszystkie inne możliwości. Jeszcze kilka dni wcześniej zatracał się w jej namiętności, upajał się jej głębokimi westchnięciami, cichymi szeptami, pełnymi żaru i goryczy. Nie rozważał popełnienia błędu, choć w relacjach damsko-męskich brakowało mu wyważenia i subtelności; nie radził sobie z relacjami zupełnie. Pamiętał jednak listy, które wymienili i słowa, które nakreśliła. — Ostrzegałem cię — rzekł niemalże usprawiedliwiająco, choć ledwie jej przypomniał o swych słowach. Uczyniła z niego głupca po raz ostatni, po raz ostatni wciągała go w swoje gierki bez jego wiedzy, nie prosząc, nawet nie żądając od niego podjęcia działań, a jedynie zawierzając, że instynktownie dokona wyboru. Wybrał. Lekkomyślnie i pod wpływem emocji, sprowokowany do zwierzeń i skarcony — przez własnego ojca, który nie miał prawa prawić mu morałów. Popełnił błąd, lecz nie zamierzał się do tego przyznawać, ani przed Ignotusem, ani Cassandrą — nie powinien był wtedy czynić nic. Pozwolił sobie na słabość, pozwolił na to, by słowa ojca go ubodły, choć nie powinny.
— Alisa przyczyniła się do śmierci Cornelii — powiedział, zaciągając się głęboko papierosem. Spojrzał na Cassandrę wyzywająco, a później na Ignotusa — nie znał jej, lecz rzeczywiście wiele na tym stracił. Była bardzo mądrą i wartościową czarownicą. — Doskonale się spisała — ocenił, już lekko, jakby oceniał wynik ostatnich psich wyścigów i chwalił przy tym czworonoga, na którego postawił swoje pieniądze. — Miała dar do zadawania bólu innym i wielką wiedzę o czarnej magii.— Był naocznym świadkiem tych zdarzeń, sam do tego doprowadził. Odebrał jej życie jednym ruchem dłoni, dwoma słowami. Jej śmierć też nie stała się balsamem na rany, nie przyniosła ukojenia, ani satysfakcji. Była obowiązkiem, który musieli spełnić, i z którym poradzili sobie sumiennie.
Strugę białego dymu wypuścił gdzieś nad siebie, w górę, wznosząc brodę wysoko, szarymi jak stal oczami spoglądając w drewniany, przykurzony sufit, w którego kątach gromadziły się pajęczyny. W ten sposób wysłuchał Ignotusa. Ile to już minęło od ich pierwszego spotkania? Ile czasu upłynęło, odkąd spojrzał mu w oczy, a jego jego pierś zapadła się pod dziwnym, nieznanym mu ciężarem? Nie był doskonały, wciąż wiele pracy było przed nim.
— Nie będę — odpowiedział mu leniwie, spoglądając w jego kierunku. Patrzył na niego przez chwilę. W płucach zgromadził więcej powietrza, by mu odpowiedzieć, co jeszcze, lecz zaniechał tego i odwrócił spojrzenie w bok, zdając sobie sprawę, że zbyt wiele myśli sprowadzi zbyt wiele dylematów, z którymi nie zamierzał się mierzyć.
Patrzył na nią, kiedy go karciła za wypowiedziane słowa — nie żałował ich i nie czuł potrzeby, by za nie przepraszać — wszak nie przeprosił za nic nigdy, nie zamierzał tym bardziej za słowa, których prawdziwość wciąż uznawał, pomimo jej cierpkiego tonu głosu i ciężkiego spojrzenia. Zmarszczył brwi, czując jak lodowe pociski stykają się z jego skórką. Choć poczuł jedynie muśnięcie, lekki powiew chłodu, zamilkł na chwilę, przyglądając jej się uważnie. Dziwił go jej nastrój, postanowił zwrócić na niego uwagę.
— Nie chodzi o Alisę, prawda?— spytał wprost, omijając przy tym zgrabnie wszystkie inne możliwości. Jeszcze kilka dni wcześniej zatracał się w jej namiętności, upajał się jej głębokimi westchnięciami, cichymi szeptami, pełnymi żaru i goryczy. Nie rozważał popełnienia błędu, choć w relacjach damsko-męskich brakowało mu wyważenia i subtelności; nie radził sobie z relacjami zupełnie. Pamiętał jednak listy, które wymienili i słowa, które nakreśliła. — Ostrzegałem cię — rzekł niemalże usprawiedliwiająco, choć ledwie jej przypomniał o swych słowach. Uczyniła z niego głupca po raz ostatni, po raz ostatni wciągała go w swoje gierki bez jego wiedzy, nie prosząc, nawet nie żądając od niego podjęcia działań, a jedynie zawierzając, że instynktownie dokona wyboru. Wybrał. Lekkomyślnie i pod wpływem emocji, sprowokowany do zwierzeń i skarcony — przez własnego ojca, który nie miał prawa prawić mu morałów. Popełnił błąd, lecz nie zamierzał się do tego przyznawać, ani przed Ignotusem, ani Cassandrą — nie powinien był wtedy czynić nic. Pozwolił sobie na słabość, pozwolił na to, by słowa ojca go ubodły, choć nie powinny.
— Alisa przyczyniła się do śmierci Cornelii — powiedział, zaciągając się głęboko papierosem. Spojrzał na Cassandrę wyzywająco, a później na Ignotusa — nie znał jej, lecz rzeczywiście wiele na tym stracił. Była bardzo mądrą i wartościową czarownicą. — Doskonale się spisała — ocenił, już lekko, jakby oceniał wynik ostatnich psich wyścigów i chwalił przy tym czworonoga, na którego postawił swoje pieniądze. — Miała dar do zadawania bólu innym i wielką wiedzę o czarnej magii.— Był naocznym świadkiem tych zdarzeń, sam do tego doprowadził. Odebrał jej życie jednym ruchem dłoni, dwoma słowami. Jej śmierć też nie stała się balsamem na rany, nie przyniosła ukojenia, ani satysfakcji. Była obowiązkiem, który musieli spełnić, i z którym poradzili sobie sumiennie.
Strugę białego dymu wypuścił gdzieś nad siebie, w górę, wznosząc brodę wysoko, szarymi jak stal oczami spoglądając w drewniany, przykurzony sufit, w którego kątach gromadziły się pajęczyny. W ten sposób wysłuchał Ignotusa. Ile to już minęło od ich pierwszego spotkania? Ile czasu upłynęło, odkąd spojrzał mu w oczy, a jego jego pierś zapadła się pod dziwnym, nieznanym mu ciężarem? Nie był doskonały, wciąż wiele pracy było przed nim.
— Nie będę — odpowiedział mu leniwie, spoglądając w jego kierunku. Patrzył na niego przez chwilę. W płucach zgromadził więcej powietrza, by mu odpowiedzieć, co jeszcze, lecz zaniechał tego i odwrócił spojrzenie w bok, zdając sobie sprawę, że zbyt wiele myśli sprowadzi zbyt wiele dylematów, z którymi nie zamierzał się mierzyć.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Uniosła lekko brew, przyglądając się nieprzyjemnemu uśmiechowi Ignotusa - nie rozumiała go. Przyszedł do niej straszyć ją jak nocna mara, doskonale zdając sobie sprawę ze swojej przewagi, przyznał też, że jego syn posunął się za daleko, a na końcu stwierdził, że w zasadzie nie musi mu tłumaczyć, dlaczego nie mogła powiedzieć mu prawdy - po co więc była ta szopka? Nie rozumiała jego urażenia drobnym kłamstwem - kłamstwem koniecznym, do czego już doszli - dla niej nie było wielkie, sylwetka i tożsamość ojca Lysandry nie miała już żadnego znaczenia ani dla niej ani dla samej Lysy, nie był dla niej ważny, w zasadzie - nie był dla niej, dla nich, nikim. Jeśli Ignotus nie zamierzał się rozwodzić nad swoim wyborem - całe to zdarzenie było dla niego - czym? Zabawą? Dała im wiele, zawracała ich obojga zza granicy życia i śmierci, zajmowała się ich ranami najlepiej, jak potrafiła i dbała o ich zdrowie, w zamian chciała tylko ochrony. Dali jej to - tylko po to, by później ostatecznie ją odebrać, burząc zaufanie, jakie nastało między nimi, szczując absurdalnymi groźbami oskarżenia jej o nielojalność. Nie rozumiała w tym celu, nie potrafiła się odnaleźć - czuła się zraniona i zdradzona, nie dostrzegając w tym wagi własnych przewin.
- Już raz to obiecałeś - odparła bez entuzjazmu, ostatecznie przecież o to miał pretensje - o to, że ją chroniła. Może tego nie rozumiał - może zrozumieć nie chciał. Być może wypowiadała swoje słowa przedwcześnie, lekkomyślnie, nigdy jednak do wypowiadanych przez siebie słów nie przywiązywała wielkiej wagi. Mogła wybaczyć Ignotusowi tamto najście - ostatecznie jej nie skrzywdził - ale minie sporo czasu, nim zaufa, że faktycznie tego nie zrobi. Bezpodstawne groźby były próbą zarzucenia na nią jarzma, ściągnięcia wodzy nieposłusznej klaczy, ustawienia do pionu nieposłusznego dziecka. Ale Mulciberowie musieli zrozumieć - że świat do nich nie należał. Czym innym były rozkazy Czarnego Pana, czym innym ich kaprysy, którym nie zamierzała usługiwać niezależnie od tego, jak głośno będą wykrzykiwać swoje miejsce w ustalonej hierarchii, której mimowolnie stała się częścią. Upiła jeden z ostatnich łyków nalanej whisky, nie zamierzała pić więcej, skinęła głową na słowa dotyczące Alisy - to było jej święto, jej ostatnie pożegnanie, nie powinni zaburzać go prywatnymi niesnaskami. Nie było dla niej zaskoczeniem, że Ramsey tego nie rozumiał.
- Nie - odparła wprost, nie zamierzając jednak mówić więcej - młodszy Mulciber mógł doskonale domyślić się, o co jej chodziło i tego też od niego oczekiwała. Nie było w tym nic trudnego, gdyby powiedział jej prawdę, nie oddałaby mu się tamtego ranka. I to - było prawdziwe świństwo. - I co w związku z tym? - Ostrzegał, nie ostrzegał, nie widziała związku - Chcesz powiedzieć: a nie mówiłem? Cieszysz się, że przewidziałeś przyszłość? Gratuluję, to w istocie wielki wyczyn dla jasnowidza. - Odsunęła lekko szklankę, gotując się już do odejścia. Stypa się kończyła, pamięć Alisy wypaliła, a rozmowa schodziła na tory, na które nie chciała schodzić nad grobem przyjaciółki. - Przyjęłam ostrzeżenie - dodała zdawkowo, jeśli tego chcesz, Mulciber - to właśnie otrzymasz. - Zapamiętam je - Choć przysięgam, na wszystkie siedem piekieł, że nie o takiej pamięci myślisz - przekazywały to iskry w jej zielonych oczach, kiedy uniosła ku niemu spojrzenie. Jeśli chciał ją przed sobą ostrzegać - tym lepiej, nie zamierzała o tym zapominać. Był niebezpieczny, nie mogła mu ufać, nie mogła na niego liczyć, nie zamierzał jej pomóc. I już położyła dłonie na stole, zamierzając odsunąć krzesło i usunąć się z pogawędki ojca z synem, kiedy z ust młodszego Mulcibera padły kolejne słowa. Ściągnęła brew i skupiła na nim spojrzenie pozbawione zrozumienia.
- O czym ty mówisz? - Nie wiedziała, jak zginęła Cornelia. Z rozmowy między wierszami pojęła, że żona Grahama stanęła po niewłaściwej stronie, choć wtedy - wtedy jeszcze nie wiedziała, czym były te strony ani kto je reprezentował. O drugiej z nich - wciąż wiedziała niewiele, poza poglądami, jakie ferowali, a za jakie nie spodziewałaby się ujrzeć kiedykolwiek męczeństwa dawnej przyjaciółki.
- Już raz to obiecałeś - odparła bez entuzjazmu, ostatecznie przecież o to miał pretensje - o to, że ją chroniła. Może tego nie rozumiał - może zrozumieć nie chciał. Być może wypowiadała swoje słowa przedwcześnie, lekkomyślnie, nigdy jednak do wypowiadanych przez siebie słów nie przywiązywała wielkiej wagi. Mogła wybaczyć Ignotusowi tamto najście - ostatecznie jej nie skrzywdził - ale minie sporo czasu, nim zaufa, że faktycznie tego nie zrobi. Bezpodstawne groźby były próbą zarzucenia na nią jarzma, ściągnięcia wodzy nieposłusznej klaczy, ustawienia do pionu nieposłusznego dziecka. Ale Mulciberowie musieli zrozumieć - że świat do nich nie należał. Czym innym były rozkazy Czarnego Pana, czym innym ich kaprysy, którym nie zamierzała usługiwać niezależnie od tego, jak głośno będą wykrzykiwać swoje miejsce w ustalonej hierarchii, której mimowolnie stała się częścią. Upiła jeden z ostatnich łyków nalanej whisky, nie zamierzała pić więcej, skinęła głową na słowa dotyczące Alisy - to było jej święto, jej ostatnie pożegnanie, nie powinni zaburzać go prywatnymi niesnaskami. Nie było dla niej zaskoczeniem, że Ramsey tego nie rozumiał.
- Nie - odparła wprost, nie zamierzając jednak mówić więcej - młodszy Mulciber mógł doskonale domyślić się, o co jej chodziło i tego też od niego oczekiwała. Nie było w tym nic trudnego, gdyby powiedział jej prawdę, nie oddałaby mu się tamtego ranka. I to - było prawdziwe świństwo. - I co w związku z tym? - Ostrzegał, nie ostrzegał, nie widziała związku - Chcesz powiedzieć: a nie mówiłem? Cieszysz się, że przewidziałeś przyszłość? Gratuluję, to w istocie wielki wyczyn dla jasnowidza. - Odsunęła lekko szklankę, gotując się już do odejścia. Stypa się kończyła, pamięć Alisy wypaliła, a rozmowa schodziła na tory, na które nie chciała schodzić nad grobem przyjaciółki. - Przyjęłam ostrzeżenie - dodała zdawkowo, jeśli tego chcesz, Mulciber - to właśnie otrzymasz. - Zapamiętam je - Choć przysięgam, na wszystkie siedem piekieł, że nie o takiej pamięci myślisz - przekazywały to iskry w jej zielonych oczach, kiedy uniosła ku niemu spojrzenie. Jeśli chciał ją przed sobą ostrzegać - tym lepiej, nie zamierzała o tym zapominać. Był niebezpieczny, nie mogła mu ufać, nie mogła na niego liczyć, nie zamierzał jej pomóc. I już położyła dłonie na stole, zamierzając odsunąć krzesło i usunąć się z pogawędki ojca z synem, kiedy z ust młodszego Mulcibera padły kolejne słowa. Ściągnęła brew i skupiła na nim spojrzenie pozbawione zrozumienia.
- O czym ty mówisz? - Nie wiedziała, jak zginęła Cornelia. Z rozmowy między wierszami pojęła, że żona Grahama stanęła po niewłaściwej stronie, choć wtedy - wtedy jeszcze nie wiedziała, czym były te strony ani kto je reprezentował. O drugiej z nich - wciąż wiedziała niewiele, poza poglądami, jakie ferowali, a za jakie nie spodziewałaby się ujrzeć kiedykolwiek męczeństwa dawnej przyjaciółki.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Wczoraj było już zamknięte, a oni rozwodzili się nad sytuacjami, które należały do przeszłości. Otwierali drzwi i czekali aż przeciąg wywieje smród na zewnątrz, nie spodziewając się, że o wiele gorsze zapachy zgnilizny i śmierci wpadną do środka. Może było to zabawniejsze niż w pierwszej chwili gotów był przyznać, rozgarnianie śmieci i obserwowanie jak lecą niesione porywczym wiatrem. Nie próbował nawet dostrzec swych własnych błędów. Nie było ich, nie popełniał takowych, a jego nieskazitelna osoba zawsze czyniła to, co słuszne. Ona, wiedźma, nie była uprawiona do korygowania jego śladów, do wytykania pomyłek i zrzucania winy na jego szczupłe barki. Nie przywykł do noszenia na nich ciężaru, czucia odpowiedzialności, dźwigania bagażu doświadczeń, które miały uchronić go przed jutrem. Nie, nie potrzebował tego. Ani jej ostrych spojrzeń, które przestawały go z każda chwilą drażnić, a zaczynały bawić. Roziskrzone, pełne nienawiści spojrzenie, rozgrzewało go od środka, rozpalało płomień żądzy i głód, który gotów był zaspokoić choćby siłą. Wpierw jednak cierpliwie, osowiale wręcz, bez wyrazu zainteresowania wsłuchiwał się w ich nużącą wymianę zdań. Nie przeszkadzało mu bycie tłem dla ich nic nieznaczącej konwersacji. Nigdy nie przeszkadzało mu bycie tłem, niezauważalną dla wszystkich małą cząstką, która gubiła się w natłoku osób, wrażeń, bodźców. Znał swą wartość i moc, która jak żądło, wbijała się niezauważalnie, bez wielkiego rozmachu.
Uśmiechnął się lekko, gdy padła jej odpowiedź — prosta i cięta. Nie żałował kłamstwa, nie żałował też tego, co po nim nastąpiło. Jej zaufanie w tamtej chwili niewiele dla niego znaczyło — chciał ją posiąść, chciał ją mieć w całej okazałości, chciał wejść w nią głęboko, lecz nie siłą i gwałtem, a obdarzony zaufaniem, ciepło przyjęty; czuć jej bezpieczeństwo, to samo, którego sam zbyt dobrze nie znał, chciał widzieć to w jej oczach — pewność, że panuje nad sytuacją, że to ona decyduje o tym jak i kiedy ta zabawa się zaczyna i kończy. I gdyby miał to powtórzyć, wyszeptałby jej cokolwiek, jeśli miałby pewność, że zakończy się to właśnie tak. Cynicznie, zuchwale, okrutnie.
— Nie — odpowiedział w podobnym tonie, arogancko uniesione wargi rozjaśniły mu oblicze. — Czy to już?— spytał po chwili, odstawiając szklankę z alkoholem, unosząc na nią powoli spokojne, leniwe spojrzenie. — Wróć do domu, opowiedz jej bajkę na dobranoc, wyśpij się dobrze. Pojawię się nad ranem — ostrzegł ją? a może zapowiedział się, obdarzając ją przyjemnym, pogodnym uśmiechem. Nic nie robił sobie z jej złości, gniewu, frustracji, nienawiści. Zamierzała poszczuć go trollem? Zabarykadować drzwi? Poprosić przyjaciółki o rozstawienie runicznych pułapek? Nie podejrzewał, by schlebiała mu tak bardzo, próbując zabezpieczyć przed nim swoją przestrzeń, tak bardzo ciasną i prywatną. Niewystarczająco, by nie mógł się w nią wepchnąć i skorzystać z przyjemnego chłodu jej nagiego ciała.
— Zdaję się, że wychodziłaś — zauważył, nie odpowiadając na jej pytanie odnośnie Alisy. Nie zamierzał jej niepotrzebnie zatrzymać; z pewnością w domu czekały na nią sprawy ciekawsze i ważniejsze niż dalsze rozmowy z nimi, pełne napięcia i gniewu słowa. Jej iskrzące spojrzenie przyjął na siebie — lecz nie z pokorą młodego chłopca, który źle postąpił, czy pokornego mężczyzny, który dopuścił się zdrady i błaga o przebaczenie. Jeśli utracił zaufanie — odzyska je; jeśli utracił jej zainteresowanie, odzyska je, jeśli wzbudził w niej niechęć — zmieni je w palącą nienawiść. Aż rozpali jej trzewia, aż rozsiądzie ją od wewnątrz, wypełni ogniem, który będzie niszczył ją cal za calem. Aż będzie musiała przyznać, że musi przestać. Bez skruchy, bez cienia błagalnego spojrzenia. O, nie, Cassandro. Musisz postarać się bardziej, by mnie do siebie zniechęcić. — Dobranoc — powiedział jej jeszcze, sięgając po papierosy.
Uśmiechnął się lekko, gdy padła jej odpowiedź — prosta i cięta. Nie żałował kłamstwa, nie żałował też tego, co po nim nastąpiło. Jej zaufanie w tamtej chwili niewiele dla niego znaczyło — chciał ją posiąść, chciał ją mieć w całej okazałości, chciał wejść w nią głęboko, lecz nie siłą i gwałtem, a obdarzony zaufaniem, ciepło przyjęty; czuć jej bezpieczeństwo, to samo, którego sam zbyt dobrze nie znał, chciał widzieć to w jej oczach — pewność, że panuje nad sytuacją, że to ona decyduje o tym jak i kiedy ta zabawa się zaczyna i kończy. I gdyby miał to powtórzyć, wyszeptałby jej cokolwiek, jeśli miałby pewność, że zakończy się to właśnie tak. Cynicznie, zuchwale, okrutnie.
— Nie — odpowiedział w podobnym tonie, arogancko uniesione wargi rozjaśniły mu oblicze. — Czy to już?— spytał po chwili, odstawiając szklankę z alkoholem, unosząc na nią powoli spokojne, leniwe spojrzenie. — Wróć do domu, opowiedz jej bajkę na dobranoc, wyśpij się dobrze. Pojawię się nad ranem — ostrzegł ją? a może zapowiedział się, obdarzając ją przyjemnym, pogodnym uśmiechem. Nic nie robił sobie z jej złości, gniewu, frustracji, nienawiści. Zamierzała poszczuć go trollem? Zabarykadować drzwi? Poprosić przyjaciółki o rozstawienie runicznych pułapek? Nie podejrzewał, by schlebiała mu tak bardzo, próbując zabezpieczyć przed nim swoją przestrzeń, tak bardzo ciasną i prywatną. Niewystarczająco, by nie mógł się w nią wepchnąć i skorzystać z przyjemnego chłodu jej nagiego ciała.
— Zdaję się, że wychodziłaś — zauważył, nie odpowiadając na jej pytanie odnośnie Alisy. Nie zamierzał jej niepotrzebnie zatrzymać; z pewnością w domu czekały na nią sprawy ciekawsze i ważniejsze niż dalsze rozmowy z nimi, pełne napięcia i gniewu słowa. Jej iskrzące spojrzenie przyjął na siebie — lecz nie z pokorą młodego chłopca, który źle postąpił, czy pokornego mężczyzny, który dopuścił się zdrady i błaga o przebaczenie. Jeśli utracił zaufanie — odzyska je; jeśli utracił jej zainteresowanie, odzyska je, jeśli wzbudził w niej niechęć — zmieni je w palącą nienawiść. Aż rozpali jej trzewia, aż rozsiądzie ją od wewnątrz, wypełni ogniem, który będzie niszczył ją cal za calem. Aż będzie musiała przyznać, że musi przestać. Bez skruchy, bez cienia błagalnego spojrzenia. O, nie, Cassandro. Musisz postarać się bardziej, by mnie do siebie zniechęcić. — Dobranoc — powiedział jej jeszcze, sięgając po papierosy.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Pusta Sala
Szybka odpowiedź