Zaczarowane trapezy
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Zaczarowane trapezy
Zaczarowane trapezy wiszące nad główną areną wzbogacone o koła, liny, szarfy i inne przyrządy akrobatyczne służą podniebnym gimnastycznym popisom; ich tłem jest wewnętrzna płachta cyrku zaczarowana tak, by zmieniała barwę i scenerię w zależności od tematyki występów. Zaczarowany jest również sam namiot, wysokość, na której znajdują się akcesoria, zmienia się w zależności od konkretnego pokazu. Niektóre pośród przyrządów lewitują w powietrzu zaklęte odpowiednimi czarami, inne upięte są na magicznych linach opiętych o lewitujące haki.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:17, w całości zmieniany 1 raz
6 VII
Zderzenie z nową rzeczywistością nastąpiło zaraz po zejściu z pokładu statku. Londyński port wydał jej się bardziej ponury niż kiedykolwiek, gdy przy zacumowanych okrętach zabrakło czerwonych od rozpicia twarzy i rozdartych gardeł. Ujrzała za to skrzywione oblicza i zaciśnięte zachowawczo usta, a jedyny rozpity marynarz leżał samotnie, nie mogąc liczyć na pomoc żadnego z kamratów. Byłaby w stanie zrozumieć podobne nastroje, gdyby nadeszła wraz z drastycznym mrozem zimową nocą, lecz powróciła w letnie popołudnie, a podczas takich wszystkie morskie wilki odpoczywające na lądzie winny się bawić donośnie i bez zahamowań. Postanowiła nie zostawać zbyt długo, sprężystym krokiem dość prędko dotarło do doskonale znanej skrzyni, której wieko otworzyła odważnie. Odnalazła rozstrzygnięcia dla większości swoich dylematów jeszcze na francuskiej ziemi, pora było wrócić do domu.
Jedno mocne szarpnięcie, kilka sekund ciemności, a po ponownym otwarciu oczu ujrzała to, co w odruchu desperacji porzuciła. Znalazła się w pobliżu barwnych wagonów, rzucając ku nim pierwsze tęskne spojrzenie. Masa emocji ciążyła jej na duszy, ale dziwnym trafem spośród nich wszystkich największa była ulga, bo wreszcie przyszło jej zakończyć tułaczkę. Była świadoma tego, że przyjdzie jej stawić czoła nieprzyjemnościom, od których uciekła, ale w tej chwili liczyła się tylko radość z powrotu. Odetchnęła pełną piersią i z uśmiechem ruszyła przed siebie. Wiele osób pragnęła ujrzeć jak najszybciej, lecz odruchowo ruszyła do miejsca, w którym za każdym razem zapoznawała się ze smakiem wolności. Po krótkiej wędrówce weszła do jednego z namiotów, nie wstydząc się ukazania swojej własnej twarzy.
Uniosła głowę, aby dostrzec pasiaste sklepienie, pod którym pozostawały zawieszone trapezy wraz z innym przyrządami. Podczas zwykłych treningów nikt nie kłopotał się czarowaniem płachty. Czuła potrzebę przywitania się z tym miejscem w pierwszej kolejności, chciała to zrobić w spokoju i ciszy, jednak nie poczuła się zawiedziona, gdy w górze dostrzegła znajomą sylwetkę. Mocne nogi zaciśnięte na drążku trapezu, odpowiednio napięte mięśnie brzucha i swoboda wymalowana na twarzy pomimo kołysania w powietrzu głową ku ziemi. Zobaczenie Marcela w takiej odsłonie wywołało delikatny uśmiech na jej twarzy, wręcz rozczulony, bo zapamiętała go jako dzieciaka, którego z przekory najbardziej męczyła podczas ćwiczeń. Jeśli chciała przekonać się jak bardzo dorósł podczas jej nieobecności, najlepiej było przyjrzeć się temu jak ćwiczy.
– Nie potrzebujesz czasem towarzystwa?! – zawołała z jawną nutą rozbawienia, w tej samej chwili odrzucając bagaż w postaci niewielkiego plecaka. Zrzuciła z siebie koszulę i zsunęła niedbale buty, od razu przechodząc do prostych ćwiczeń. Położyła dłoń na karku, lekko go rozmasowując, w trakcie wykonywania okrężnych ruchów głowy złączyła obie dłonie i zaczęła rozgrzewać nadgarstki. Uciekła z cyrku, ale nie zapomniała o treningach, które były nieodłączną częścią jej życia od kiedy skończyła siedem lat. Ćwiczyła nieustannie, dzięki wysiłkowi fizycznemu zachowując wewnętrzną równowagę. Doskonale wiedziała, że jej ruchy w powietrzu mogą dziś nie być idealne, ale chciała spróbować swoich sił. Zbyt mocno za tym tęskniła, aby odpuścić.
Zderzenie z nową rzeczywistością nastąpiło zaraz po zejściu z pokładu statku. Londyński port wydał jej się bardziej ponury niż kiedykolwiek, gdy przy zacumowanych okrętach zabrakło czerwonych od rozpicia twarzy i rozdartych gardeł. Ujrzała za to skrzywione oblicza i zaciśnięte zachowawczo usta, a jedyny rozpity marynarz leżał samotnie, nie mogąc liczyć na pomoc żadnego z kamratów. Byłaby w stanie zrozumieć podobne nastroje, gdyby nadeszła wraz z drastycznym mrozem zimową nocą, lecz powróciła w letnie popołudnie, a podczas takich wszystkie morskie wilki odpoczywające na lądzie winny się bawić donośnie i bez zahamowań. Postanowiła nie zostawać zbyt długo, sprężystym krokiem dość prędko dotarło do doskonale znanej skrzyni, której wieko otworzyła odważnie. Odnalazła rozstrzygnięcia dla większości swoich dylematów jeszcze na francuskiej ziemi, pora było wrócić do domu.
Jedno mocne szarpnięcie, kilka sekund ciemności, a po ponownym otwarciu oczu ujrzała to, co w odruchu desperacji porzuciła. Znalazła się w pobliżu barwnych wagonów, rzucając ku nim pierwsze tęskne spojrzenie. Masa emocji ciążyła jej na duszy, ale dziwnym trafem spośród nich wszystkich największa była ulga, bo wreszcie przyszło jej zakończyć tułaczkę. Była świadoma tego, że przyjdzie jej stawić czoła nieprzyjemnościom, od których uciekła, ale w tej chwili liczyła się tylko radość z powrotu. Odetchnęła pełną piersią i z uśmiechem ruszyła przed siebie. Wiele osób pragnęła ujrzeć jak najszybciej, lecz odruchowo ruszyła do miejsca, w którym za każdym razem zapoznawała się ze smakiem wolności. Po krótkiej wędrówce weszła do jednego z namiotów, nie wstydząc się ukazania swojej własnej twarzy.
Uniosła głowę, aby dostrzec pasiaste sklepienie, pod którym pozostawały zawieszone trapezy wraz z innym przyrządami. Podczas zwykłych treningów nikt nie kłopotał się czarowaniem płachty. Czuła potrzebę przywitania się z tym miejscem w pierwszej kolejności, chciała to zrobić w spokoju i ciszy, jednak nie poczuła się zawiedziona, gdy w górze dostrzegła znajomą sylwetkę. Mocne nogi zaciśnięte na drążku trapezu, odpowiednio napięte mięśnie brzucha i swoboda wymalowana na twarzy pomimo kołysania w powietrzu głową ku ziemi. Zobaczenie Marcela w takiej odsłonie wywołało delikatny uśmiech na jej twarzy, wręcz rozczulony, bo zapamiętała go jako dzieciaka, którego z przekory najbardziej męczyła podczas ćwiczeń. Jeśli chciała przekonać się jak bardzo dorósł podczas jej nieobecności, najlepiej było przyjrzeć się temu jak ćwiczy.
– Nie potrzebujesz czasem towarzystwa?! – zawołała z jawną nutą rozbawienia, w tej samej chwili odrzucając bagaż w postaci niewielkiego plecaka. Zrzuciła z siebie koszulę i zsunęła niedbale buty, od razu przechodząc do prostych ćwiczeń. Położyła dłoń na karku, lekko go rozmasowując, w trakcie wykonywania okrężnych ruchów głowy złączyła obie dłonie i zaczęła rozgrzewać nadgarstki. Uciekła z cyrku, ale nie zapomniała o treningach, które były nieodłączną częścią jej życia od kiedy skończyła siedem lat. Ćwiczyła nieustannie, dzięki wysiłkowi fizycznemu zachowując wewnętrzną równowagę. Doskonale wiedziała, że jej ruchy w powietrzu mogą dziś nie być idealne, ale chciała spróbować swoich sił. Zbyt mocno za tym tęskniła, aby odpuścić.
Gość
Gość
Naprawdę to kochał, poczucie wolności - i siły - w tym miejscu był kimś więcej, w tym miejscu przełamywał możliwości ludzkiego ciała, w tym miejscu miał szansę stać się kimś. Mówili, że miał talent, naturalną elastyczność ścięgien i doskonałe wyczucie równowagi - wciąż ćwiczył, wiedział, że mógł być lepszy, niż jest. I był, dzień po dniu przekraczając kolejne stopnie schodów wiodących ku doskonałości. Ćwiczył codziennie, jak każdy tutaj. Po kilka godzin ustalonej codziennej praktyki - i we własnych wolnych chwilach, kiedy zajmował myśli i kiedy chciał stać się lepszym.
Patrzył przed siebie, nie pod nogi, to był sekret sukcesu i zachowania odpowiedniego balansu ciała; jego dłonie zaciskały się na grubych sznurach, kiedy usiłował rozbujać trapez - kiedy był już wysoko, wypuścił z rąk sznury i opadł, łapiąc się trapezu samymi nogami, biorąc go pod kolana - wyciągnął ręce w dół, naciągając kręgosłup, wyginając się pod nienaturalnym kątem w tył, raz, drugi, trzeci, aż w końcu wywinął się, by zatoczyć ciałem pełen obrót i znaleźć się znów na trapezie - stopami. Przy jego kolejnym wychyleniu się, wykonał skok na pobliskie koło, w trakcie którego wykonał w powietrzu trzy pełne salta - kiedy ćwiczył bez muzyki, to skoki lubił najbardziej. Mniej więcej wtedy dobiegł go głos od dołu - w chwili, w której miał się chwycić koła, jedna dłoń ześlizgnęła się z beli - druga zdążyła się zacisnąć, zawisł, zbyt wysoko nad ziemią, biorąc głęboki oddech i zamykając oczy z ulgą, że nie upadł. Rozproszyła go, ona. Napiął mięśnie brzucha, podciągając na koło nogi i lekkim ruchem, który tylko wyglądał, jakby nie sprawiał wysiłku, bezbłędnie wsunął się na dolną krawędź okręgu. Dopiero z tej pozycji spojrzał w dół, nie wierząc własnym oczom - oczywiście, że rozpoznał jej głos.
- Delilah? - Musiał srogo odpracować dzień, w którym zniknęła - domyślili się, że jej pomógł - ale nigdy tego nie żałował, to, jak ją tutaj traktowano... Świat zawsze był brutalniejszy dla kobiet. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek po tamtym dniu zobaczy ją ponownie. Że w ogóle ją jeszcze zobaczy, choć wspomnienie jej twarzy czasem nawiedzało go, kiedy przed snem zamykał oczy. - Co ty tu robisz? - Powiódł spojrzeniem za odrzuconym plecaczkiem, by zatrzymać spojrzenie na niej: niewiele się zmieniła. - Wróciłaś? - Dopiero, kiedy pierwszy szok umknął, na jego twarzy pojawił się pogodny uśmiech. Jeśli chciał zmierzać do doskonałości, niepokonany mógł być tylko z nią. - Zostajesz? - Kto raz posmakował świateł sceny, ten już zawsze będzie za nimi tęsknił - już to rozumiał. Stąd nie dało się odejść. Nie mogła, po prostu nie mogła zajrzeć tu tylko na chwilę. Lekko przeszedł na zwisającą obok szarfę. - Twojego zawsze - zapewnił, zsuwając się po niej w dół; na tyle, nie więcej, nad ziemię, by mógł jej sięgnąć - wysunął w jej stronę dłoń, z pewnością znacznie silniejszą, niż kiedy widzieli się po raz ostatni.
- Zatańczymy? - Szukał jej spojrzenia, chciał je uchwycić, zatrzymać, odczytać z jej oczu to, czego nie potrafił dostrzec w słowach: ale taniec potrafił wyrazić znacznie więcej, niż jedno i drugie.
Patrzył przed siebie, nie pod nogi, to był sekret sukcesu i zachowania odpowiedniego balansu ciała; jego dłonie zaciskały się na grubych sznurach, kiedy usiłował rozbujać trapez - kiedy był już wysoko, wypuścił z rąk sznury i opadł, łapiąc się trapezu samymi nogami, biorąc go pod kolana - wyciągnął ręce w dół, naciągając kręgosłup, wyginając się pod nienaturalnym kątem w tył, raz, drugi, trzeci, aż w końcu wywinął się, by zatoczyć ciałem pełen obrót i znaleźć się znów na trapezie - stopami. Przy jego kolejnym wychyleniu się, wykonał skok na pobliskie koło, w trakcie którego wykonał w powietrzu trzy pełne salta - kiedy ćwiczył bez muzyki, to skoki lubił najbardziej. Mniej więcej wtedy dobiegł go głos od dołu - w chwili, w której miał się chwycić koła, jedna dłoń ześlizgnęła się z beli - druga zdążyła się zacisnąć, zawisł, zbyt wysoko nad ziemią, biorąc głęboki oddech i zamykając oczy z ulgą, że nie upadł. Rozproszyła go, ona. Napiął mięśnie brzucha, podciągając na koło nogi i lekkim ruchem, który tylko wyglądał, jakby nie sprawiał wysiłku, bezbłędnie wsunął się na dolną krawędź okręgu. Dopiero z tej pozycji spojrzał w dół, nie wierząc własnym oczom - oczywiście, że rozpoznał jej głos.
- Delilah? - Musiał srogo odpracować dzień, w którym zniknęła - domyślili się, że jej pomógł - ale nigdy tego nie żałował, to, jak ją tutaj traktowano... Świat zawsze był brutalniejszy dla kobiet. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek po tamtym dniu zobaczy ją ponownie. Że w ogóle ją jeszcze zobaczy, choć wspomnienie jej twarzy czasem nawiedzało go, kiedy przed snem zamykał oczy. - Co ty tu robisz? - Powiódł spojrzeniem za odrzuconym plecaczkiem, by zatrzymać spojrzenie na niej: niewiele się zmieniła. - Wróciłaś? - Dopiero, kiedy pierwszy szok umknął, na jego twarzy pojawił się pogodny uśmiech. Jeśli chciał zmierzać do doskonałości, niepokonany mógł być tylko z nią. - Zostajesz? - Kto raz posmakował świateł sceny, ten już zawsze będzie za nimi tęsknił - już to rozumiał. Stąd nie dało się odejść. Nie mogła, po prostu nie mogła zajrzeć tu tylko na chwilę. Lekko przeszedł na zwisającą obok szarfę. - Twojego zawsze - zapewnił, zsuwając się po niej w dół; na tyle, nie więcej, nad ziemię, by mógł jej sięgnąć - wysunął w jej stronę dłoń, z pewnością znacznie silniejszą, niż kiedy widzieli się po raz ostatni.
- Zatańczymy? - Szukał jej spojrzenia, chciał je uchwycić, zatrzymać, odczytać z jej oczu to, czego nie potrafił dostrzec w słowach: ale taniec potrafił wyrazić znacznie więcej, niż jedno i drugie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
12 X 1957
Trudno zrozumieć to lecz
Takie życie już jest
Dziś jesteś a jutro nie
To trochę dobrze i źle
Takie życie już jest
Dziś jesteś a jutro nie
To trochę dobrze i źle
Nigdy nie potrafiła latać. Nawet kiedy wspinała się na wysokie skały wokół Loch Coruisk, rozkładała szeroko ramiona, tam w życiu, którego nigdy nie było, dziecięca magia nie chroniła jej przed bolesnym zderzeniem się z kamienistym podłożem. A teraz, kiedy próbowała płynąć, nie iść, ponownie nie mogła wspiąć się na wyżyny, poszybować duszą gdzieś ponad sklepienie namiotu, gdy ciało pozostawało na ziemi, giętkością oraz artystycznymi figurami poddając w zwątpienie realność każdego ruchu, oraz gestu. Uosobienie wdzięku oraz gracji, nieprawdopodobnej lekkości pomimo napięcia mięśni, kropel potu perlących się na jasnym czole, uginających się pod jego ciężarem ciemnych rzęs. Oddech z trudem ulatuje z rozchylonych warg, gdy przechyla się do tyłu, starając się płynnie nadać przecinającej czerwonej wstędze kształt s. Przestań myśleć Finley. Głos ledwo dociera do uszu, szaleńczy trzepot serca przysłania sobą świat, a jednak pojedyncza myśl kształtuje się w skupionym ponad miarę umyśle. Że jakby myślała, to nie byłoby jej tutaj wcale. Że byłaby tam, gdzie czerń ogromnych skrzydeł przecina połacie nieba, a każdy ryk z potężnej piersi jest symfonią tryumfu dla tych, co zasiedlają wyspę odwiedzaną przez nią jedynie w snach. Ale nie robiła tego, nie wtedy, gdy miało to znaczenie, dlatego ze złością wyrzuca wstążkę do góry, z prawą ręką za plecami przechodzi do obrotów wokół własnej osi, ciężar opierając na kości śródstopia, by chwycić opadający przyrząd w ostatniej chwili, ledwie opuszkami smukłych palców. Nie musi się odwracać, by móc wyczuć niezadowolenie widniejące na twarzy osoby czuwającej nad jej treningiem. Płoniesz Finnie, z każdą sekundą przemijającą nazbyt szybko, z każdym krokiem pozbawionym pewności. Płoniesz. Płonęła nawet teraz, chociaż czerwień materiału wstążki pozostawała tak samo lśniąca i gładka, pozbawiona języków płomieni pożerających całą jej długość. Tam wewnątrz niej skrzyło, od iskier wściekłości wobec własnej nieudolności, po nieśmiałe ogniki strachu wiązanego z bezradnością, z każdą ślepą uliczką, na którą wpada, pewna, że to już, że jeszcze chwila, a będzie dobrze. Zatrzymuje się, jedna noga wysunięta do przodu, jedna z rąk uniesiona w bok, niby ptasie skrzydło, które nie wie, czy winno już opaść, czy wznieść się po raz ostatni. Unosi głowę, przed zmrużoną szarością oczu ukazują się zwinne sylwetki mknące na magicznych trapezach, coraz mniej liczne z każdą upływającą godziną, bólem mięśni zapewnione, że pozostają w znakomitej formie. Przymyka powieki, oddychając głęboko, powstrzymując instynktowne pragnienie wycofania się, skulenia ramion i wymknięcia się z namiotu, przytłoczona wizją kolejnej porażki. Chyba tego nie lubiła, tego poczucia własnej niekompetencji odnoszącej się do czegoś, czym zwykła karmić się od najmłodszych lat. Przywoływało to obraz znajomych tęczówek tchnących ciepłem, rad gotowych wyszarpać na wpół zwierzęce łkanie z piersi, miękkich dłoni prostujących linię ramion, poprawiających sposób uginania rąk. Kiedyś też wzlecisz Finny. Ale Finny nie było, a Finnie nie latała. Wzdycha. Cicho, z rezygnacją. Nie wiedząc, czy kiwa bardziej do siebie, czy do kobiety mającej pieczę nad każdym jej występem. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Odrzuca wstążkę, trzymając jej skraj oraz drewnianą rączkę, prawa stopa kieruje się do przodu, lewa opiera się na paliczkach. Czeka na melodię, chociaż ta nie płynie, nie może rozpraszać artystów kończących swój własny trening i kiedy pada niemy znak, kiedy serce tonie we własnej muzyce, odrzuca czerwień materiału, obracając się, wyginając, unosząc nogę tak, żeby wstążka okrężnymi ruchami płynęła w kolistym kształcie, lecz nie muskała bladej skóry. Nie przerywając ruchów dłoni wiodącej, wykonuje spowolnioną wersję gwiazdy na jednej ręce, kilka kroków, jaskółka z wyższym uniesieniem nogi, zgięcie jej w kolanie, wyprost, wstęga wiruje wokół ciała, w odległości wystarczającej, by przyszłe płomienie nie parzyły przypadkiem. Płynie, płynie i nagle ubita ziemia pod pół pointami zmienia się w miękką trawę, powietrze przesycone dotąd potem i pyłem, tchnie morską bryzą. Wargi drgają, w jednym małym uśmiechu, kiedy zatraca się w tym swoim tańcu, kiedy teraz miesza się z tym, czego nie było. Jeśli wystarczająco skupi się na tych emocjach, miast głosów się żegnających, usłyszy pisk mew, może zroszone złotem i pomarańczem liście krzewów ustąpią przed drobniejszymi ciałami i ci, z którymi dzieliła zastygłą pod cienkim pergaminem skóry, szkocką krew otoczą ją na nowo, domagając się uwagi. Mara senna urywa się wraz z ostatnią gwiazdą, wykonywaną tym razem tyłem, z ostatnim wyrzuceniem ku niebu wstążki niby pożegnanie dla umykającej sprzed oczu wizji. Opada na ziemię, w wyczerpaniu, z ręką wyciągniętą w przestrzeń, lekko zaciśniętą jakby kurczowo pragnęła zatrzymać ostatnie nici łączące ją z przeszłością. To powinien być koniec, malowniczy, zapierający dech, jednak odrzucona wstążka nie opada jakże artystycznie wokół ciała. Brwi marszczą się delikatnie, kiedy unosi buzię, z rozchylonymi wargami próbując dostrzec, jaki to los spotkał jej wierną towarzyszkę ćwiczeń. Co na brodę Merlina?
| trening inspirowany jest tym występem
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Ostatnio zmieniony przez Finley Jones dnia 18.04.21 23:12, w całości zmieniany 1 raz
Wyciągnięte w górę ramiona, palce zaciśnięte na obręczy koła, ciało naprężone, kręgosłup zbyt mocno wygięty w tył; precyzja ruchów, gestów, od lekcji z Celine zwracał większą uwagę na dbałość ustawień dłoni i palców nóg, naciągając je w dół, co przysparzało tym ruchom lekkości. Spędził cały wczorajszy dzień na przygotowaniach do jutrzejszych pokazów, dziś ćwiczył mięśnie, pracując nad ich siłą, lekkością i gracją. Bez trudu podciągnął ciało na górnej obręczy koła, raz, drugi, trzeci, aż przedramiona zapłonęły gorącem; oplótł się nogami wokół koła, wyciągając to jedną to drugą na boki, rozciągając napięte mięśnie i rozluźniając napięcie po wczorajszym dniu, w końcu uwieszając się na obręczy głową w dół - trzymając się tylko na stopach, dbając o balans ciała, równowagę, która w tej pozycji wciąż sprawiała mu trudności: kiedy obręcz kołysała się na boki, środek jego ciężkości przemieszczał się razem z nim, czasem trudno było za tym nadążyć całym ciałem. Płynnie sięgnął koła dłońmi, zamykając oczy, ludzie nie potrafili docenić mocy zmysłu równowagi, zdaniem Marcela był potężniejszy od wszystkich pozostałych - nie miało się liczyć to, co widział ani to, co słyszał, a jedynie to, co pamiętało z licznych treningów jego wyćwiczone ciało, doskonale odnajdujące harmonię na podniebnym rekwizycie. Większość akrobatów ćwiczyło niżej, on najlepiej czuł się na wysokości: zabezpieczał się zaklęciami i codzienną rutynę wykonywał pod samą kopułą namiotu. Saltem przemknąl niżej, stopy opadły bezwładnie, gdy ciężar ciała zawisł na dłoniach, a on przehuśtał się w przód i w tył, parę razy, napinając mięśnie brzucha, które miały utrzymać całą jego sylwetkę z taką lekkością, jak gdyby podobne akrobacje nie wymagały żadnego absolutnie wysiłku. Przy kolejnym wymachu napiął mięśnie mocniej, wyciągając stopy wyżej, zahaczając je o górną krawędź, by ponownie spleść się całem z kołem niby poplątana serpentyna, raz po razie, znajdując się to w górze, to w dole, płynnymi gestami przechodząc raz saltem, ćwicząc wszystkie znane sobie rodzaje zwisow i podciągnięć naprzemiennie, wymieniając je przewrotami wykonywanymi w powietrzu, finalnie utrzymując sztywną - subtelną - figurę ciała na jednej tylko dłoni, czoło zaszło potem, który zrosił złote kosmyki włosów odrzucone w tył siłą grawitacji. Luźna biała koszula pozwalała na swobodę ruchów, spodnie z miękkiego materiału nie zatrzymywały szerokich rozciągnięć pomimo mocnego przylegania do ciała, łydki były owinięte skórzanymi ochraniaczami otulającymi też śródstopie bosej stopy - utrudniały poślizg, zapewniały bezpieczeństwo, podobnie jak skórzane mitenki. Na występach przeważnie ich nie nosił.
Z wolna przeszedł do finału, w którym wygiął się przez plecy na kole, sięgając dłońmi stóp, naciskiem na bok obracając koło, wprawione w coraz szybsze obroty; ruch powietrza szarpał jego włosy, kończyny, zabierał do innego świata, zamknięte oczy pozwalały oddać się tej błogiej przyjemności w pełni, póki nie przerwał, ponownie ześlizgując się na same stopy - żeby rozbujać koło mocniej. Dźwięk kroków sprawił, że otworzył oczy, a moment później wygiął usta w uśmiechu, dostrzegając Finnie. Nie zdradzając się ze swoją obecnością wyciągnął ramiona na boki, rozkoszując się wolnością i swobodą aktualnej pozycji. Towarzystwo w trakcie ćwiczeń czasem mu przeszkadzało, a czasem nie, bywał humorzasty, w tym momencie przyjemność patrzenia na jej pokaz, naprawdę piękny i wrażliwy, dopełniało wrażeń ulotnej chwili. Mięśnie zaczynały drżeć od nadmiernego wysiłku, podciągnął się na kole raz jeszcze, sadowiąc się na nim w wygodnej, choć nie biernej pozycji, rozciągając mięśnie nóg i ramion, przyglądając się tym samym, bezwstydnie, jej dalszemu tańcowi - z zachwytem błyszczącym w błękitnych tęczówkach. Miał z tą sztuką do czynienia na co dzień, ale to nigdy nie sprawiło, że stał się na nią mniej wrażliwy: potrafił się zachwycić umiejętnościami każdego pośród utalentowanych artystów, a Finnie należała do tych, którzy rokowali najlepiej.
Wybita w powietrze wstęga przeleciała tuż obok niego i kusiła zbyt mocno, by dać się oprzeć psikusowi, wyciągnął dłoń, łapiąc ją w locie, zwijając długą serpentynę wokół jej trzonu. Opadł ponownie w dół, zawieszając się na kole samymi kolanami - jego twarz przyozdobił szelmowski uśmiech, nim ponownie okręcił się wokół koła, z impetem wzbijając się w powietrze i wykonawszy w powietrzu potrójne salto, wznosząc w górę pył i brud areny opadł z gracją na piaskowe podłoże, na wygięte do klęku nogi, prosto przed kłaniającą się nieistniejącej dziś publiczności Finnie; poczuł skórę zdartą z kolana, ale nie dał tego po sobie poznać. Wykonawszy samemu bliźniaczy głęboki ukłon, jakby był na scenie, przedłożył przed nią wstęgę z teatralnym oddaniem, niby złożone przed nią carskie berło. Z tym samym uśmiechem uniósł ku niej spojrzenie, wyciągając też dłoń - prężnie, zmęczone ramię było mokre od potu, a mięśnie doskonale widoczne pod śliską skórą - zapraszając do wspólnego tańca.
inspiracja ćwiczonek
Z wolna przeszedł do finału, w którym wygiął się przez plecy na kole, sięgając dłońmi stóp, naciskiem na bok obracając koło, wprawione w coraz szybsze obroty; ruch powietrza szarpał jego włosy, kończyny, zabierał do innego świata, zamknięte oczy pozwalały oddać się tej błogiej przyjemności w pełni, póki nie przerwał, ponownie ześlizgując się na same stopy - żeby rozbujać koło mocniej. Dźwięk kroków sprawił, że otworzył oczy, a moment później wygiął usta w uśmiechu, dostrzegając Finnie. Nie zdradzając się ze swoją obecnością wyciągnął ramiona na boki, rozkoszując się wolnością i swobodą aktualnej pozycji. Towarzystwo w trakcie ćwiczeń czasem mu przeszkadzało, a czasem nie, bywał humorzasty, w tym momencie przyjemność patrzenia na jej pokaz, naprawdę piękny i wrażliwy, dopełniało wrażeń ulotnej chwili. Mięśnie zaczynały drżeć od nadmiernego wysiłku, podciągnął się na kole raz jeszcze, sadowiąc się na nim w wygodnej, choć nie biernej pozycji, rozciągając mięśnie nóg i ramion, przyglądając się tym samym, bezwstydnie, jej dalszemu tańcowi - z zachwytem błyszczącym w błękitnych tęczówkach. Miał z tą sztuką do czynienia na co dzień, ale to nigdy nie sprawiło, że stał się na nią mniej wrażliwy: potrafił się zachwycić umiejętnościami każdego pośród utalentowanych artystów, a Finnie należała do tych, którzy rokowali najlepiej.
Wybita w powietrze wstęga przeleciała tuż obok niego i kusiła zbyt mocno, by dać się oprzeć psikusowi, wyciągnął dłoń, łapiąc ją w locie, zwijając długą serpentynę wokół jej trzonu. Opadł ponownie w dół, zawieszając się na kole samymi kolanami - jego twarz przyozdobił szelmowski uśmiech, nim ponownie okręcił się wokół koła, z impetem wzbijając się w powietrze i wykonawszy w powietrzu potrójne salto, wznosząc w górę pył i brud areny opadł z gracją na piaskowe podłoże, na wygięte do klęku nogi, prosto przed kłaniającą się nieistniejącej dziś publiczności Finnie; poczuł skórę zdartą z kolana, ale nie dał tego po sobie poznać. Wykonawszy samemu bliźniaczy głęboki ukłon, jakby był na scenie, przedłożył przed nią wstęgę z teatralnym oddaniem, niby złożone przed nią carskie berło. Z tym samym uśmiechem uniósł ku niej spojrzenie, wyciągając też dłoń - prężnie, zmęczone ramię było mokre od potu, a mięśnie doskonale widoczne pod śliską skórą - zapraszając do wspólnego tańca.
inspiracja ćwiczonek
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ciało niby w omdleniu opadło, lekko, niepodobnie krucho, niczym liść na wietrze niesiony ku podłożu i teraz, mając pod sobą ubitą ziemię areny oraz oddech urywany, czy powinna w myślach słyszeć owacje? Korowód ludzi uniesiony w zachwycie, uderzających w dłonie dla występu tak intymnego w wyobrażeniach własnych i jeszcze te światła, otulające sylwetkę, nadające miękkości, potęgujące wrażenie ulotności oraz niebezpieczeństwa związanego z igraniem palącym żywiołem. Ale w jej głowie nie było widowni, zaczerwienionych twarzy łaknących więcej emocji, niźli sami są z siebie w stanie wykrzesać. Wciąż wydawało się, iż czuje miękkość soczystych traw, słyszy pieśń mew wiecznie nawołujących, że to morska bryza porusza lekko wilgotnymi kosmykami przylegającymi do skroni. Pod wrażliwymi powiekami wypalił się obraz promieni słonecznych przebijających się przez mleczne chmury oraz szept drzew, zachęcających do wspinaczki po ich chropowatej powierzchni. Nie tego pragnęła madame Viner, uczucia przelewane w każdy gest winny mieć miejsce, lecz zawsze w świadomości musiał pozostawać fakt, iż każdy ruch jest prezentowany dla głodnych oczu, że ma zadziwiać, oczarować, przyciągać tak by na każdym kolejnym występie brakło miejsc. Musi być odważna, musi być pewna, musi błagać o uwagę, jakby ten taniec miał być jej ostatnim. Finley nie rozumiała tego jeszcze, miesiące tyrad nie potrafiły sięgnąć ku sercu szronem pokrytemu, budząc niekończące się frustracje. Ale on wie, myśli spojrzeniem czekoladowych tęczówek sięgając tego, który pokusił się na jej własność. Mięśnie drgające pod napiętą skórą, mocny chwyt rąk, lśniące oczy oczekujące na więcej, więcej wyzwań, więcej braw. Scena wydawała się powietrzem, zwrócony wzrok powodem do wzmożonej teatralności, Marcel żył cyrkiem, a cyrk nie mógł żyć bez Marcela. Przygryza dolną wargę, próbując powstrzymać narastającą irytację, wyczuć kolejną psotę, jaka kryje się pod blond czupryną i mimowolnie poddaje się poczuciu podziwu, kiedy ten wykonuje potrójne salto i pada przed nią na kolanach, niczym poddany przed swą królową. Z uśmiechem, szelmą czającą się w kąciku ust, mógłby przywodzić na myśl błazna gotowego do kolejnej porcji sztuczek, jednak im dłużej wpatruje się w niebieskie ślepia, Fin łapie się, iż coraz częściej zastanawia się, kto tutaj jest prawdziwym głupcem z ich dwójki. Dziewczę prostuje się, unosi dumnie podbródek jak przystało na królewską linię - krew wodzów wciąż krąży w twych żyłach Finello - choć dłoń, nieco większa niż u przeciętnych dziewczyn szczycących się eteryczną fizjonomią, dotąd wyciągnięta ku nieistniejącej publiczności, cofa się do piersi niczym zranione zwierzę niemające zamiaru ukazać swych szram obcemu. Ale on mimo to wyciąga rękę, cierpliwie, z iskrą wyzwania i ogień tli się w jasnowłosej, o kosmykach zroszonych bladym różem. Czy to złość? A może niepewność? Nieistotne, bezpieczniej jest nie zagłębiać się w samą siebie. Smukłe palce dotykają wnętrza męskiej dłoni, układają się w niej nieco zbyt sztywno, jednak pozwala poderwać się do góry, stanąć na nogach. Próbuje odejść, zachować dystans, opuścić trening w poczuciu nieopisanej porażki, kiedy zostaje pociągnięta do tyłu. No dalej, bawmy się. Skry sypią się w duszy, wyszarpuje rękę i okrąża go, z irytacją występującą w bezszelestnym kroku. Chcesz się bawić? Ile zajmie, byś padł z wyczerpania? Staje po jego prawej stronie, przez chwilę sądzi, że wciąż widzi madame Viner, ale dotyk na ramieniu sprawia, że ciało odrzucające bliskość natychmiast przerywa kontakt skóry ze skórą. Opada, nie ma w tym wiotkości z poprzedniego występu, jest gniew tańczący na powierzchni istnienia, chociaż jego przyczyna nie jest do końca znana, przecież nie jest nią Marcel, chyba nie. Wyciąga ręce, a ten ją chwyta, jakby w nadziei, że podejmie jego grę, że wcale nie obraża się jak mała dziewczynka, odrzucając wszelkie chęci do pląsów. Obraca nią, a Fin opada na plecy, zachęcony kolejną możliwą figurą zbliża się, jednak dziewczyna zatrzymuje go stopą na wysokości piersi, próbuje go odciągnąć, jednak ten chwyta za kostkę i pociąga ją do góry, Jones znowu jest na uklepanej ziemi, ale wciąż się w niej tli, wciąż jest nie tak, okrąża go, kiedy sądzi, że ten próbuje się wycofać, wślizguje się pod uniesioną ręką - obraziłeś się? - i przez chwilę mierzą się spojrzeniem, nim chwyci ją za tył szyi, a ona wygnie się, płynnie przesuwając się pod nim. Krok do tyłu, może iść, a jednak stykają się na nowo, plecy przy plecach, chłopak odsuwa się ponownie, a ona opada, zanim złapie ją, nie odwracając się wcale, ręką i pozwoli łydce utrzymać jej ciężar ciała. Oddycha już na ziemi, wzrokiem sięgając nieba, wydaje się, że to koniec psot, ale Sallow wraca, wyciąga rękę, zaprasza ponownie i Finnie akceptuje, zgadza się, tańczmy, póki świat nie zapłonie sassenach. Przyjmuje jego siłę, za towarzyszkę bierze własną zręczność i już jest na jego ramionach, obracają się przez chwilę, próbują wyczuć równowagę, ale ona ją łapie niczym babie lato jesienią, prostuje się, wznosi ręce, jakby żądała, by podziwiano ich, bo oto są, a potem, wciąż przy asyście staje dosłownie na jego głowie, mięśnie drżą, ciało balansuje wdzięcznie, nogi rozłożone są prosto i do nich dołącza lewa ręka. Jedno uderzenie serca, drugie, uda stykają się ze sobą, powoli nogi rozstają się, przechodzi w kolejną figurę, nie myśląc, jak blisko jej do upadku, jaką melodię odgrywają łamane kości. Jeszcze chwilę balansuje na jego głowie, nim partner ugnie kolana, siada i pozwala bezpiecznie opaść. Obrót i już jest o kilka metrów przed nim, gdy Marcel łapie oddech, ale to nie wszystko, niemal biegnie i wybija się na jego stopie, robiąc przewrót, opada tyłem na wyciągnięte dłonie, jednak trwa to kilka sekund, parę płynnych ruchów nim ponownie stoi, prowokacyjnie czubkiem pół point zmuszając do uniesienia nogi. Wytrzyma? Chce to sprawdzić, kiedy noga opiera się o drugie kolano, a Jones z niepodobną jej brawurą staje na rękach, opierając się tylko na jego łydce. Szarość oczu styka się z chabrem, oczekiwanie, dostrzega je, co jeszcze potrafi, czy dotrzyma kroku? Dzieli ich dystans, kuca do niej plecami a ona nie zastanawiając się, po prostu na niego skacze, jeden drobny krok i znowu jest na chłopięcych ramionach, z rękoma wysoko uniesionymi, przy wsparciu ponownie staje na Marcelowej głowie, podnosi nogę, opada płynnie, cały swój ciężar utrzymując na ramionach, by zaraz mogli wykonać przewrót, swoisty fikołek, gdzie wybija się na jego rękach, podeszwą pięt ryje z uklepaną ziemię, ale to nic, to nic, niema muzyka płynie wraz z bijącym sercem, oddechem świszczącym w piersi, buzującą krwią. Cofa się, ciepłe dłonie próbują ją objąć, jednak odrzuca ich dotyk, jeszcze bardziej zła, jeszcze bardziej wściekle okrążając męską sylwetkę, aż wreszcie przechyla się do pozycji mostku, jedno pociągnięcie za kostkę, niepełne przekręcenie się, szarpnięcie i jest już na jego barkach wygięta. Próbuje ją zrzucić, jakby chciał przekonać się, czy podda się grawitacji, ale łapie się na wysokości jego pasa, czubkami palców dotyka podłoża i zaraz chyba upadnie, odchylona aż za bardzo, jednak przyciąga ją jeszcze do siebie, bo to nie pora na upadek Finnie. Tym razem wybija się na jego łydce, przyzwyczajając się do świata obserwowanego z góry, opierając się na złączonych dłoniach, unosi się, mięśnie napięte jak struna nie oponują przed uczynieniem szpagatu, przed krótkim lotem, kiedy jest w powietrzu zdana na siłę akrobaty pod nią. Prostuje się, czy to świeca? Nie rejestruje, wyciągnięte nogi są już uniesione na wysokości nosa, zanim obniży się i z kolejnym przewrotem znajdzie się na ziemi. To chyba koniec, odsuwa się, odchodzi, ale kolejne pociągnięcie za rękę i nosem niemal ląduje na piersi tancerza, jeszcze nie czas. Dzieli ich dystansem wolniej, nie wykazując więcej chęci ucieczki, biegiem przecina przestrzeń odcinającą ich od siebie, a on ją chwyta w locie, przesuwa się zgodnie, uda oparte na ramieniu, przesunięcie na pierś, obrót wokół własnej osi, przy którym odpycha go, nim przejdzie do gwiazdy wykonanej z pomocą Marceliusa. Tym razem przewraca się, jednak ruch ciała, giętkość stóp unosi ją, chociaż odskok nie jest wykonany w pełni, gdy silne ramie łapie ją w pasie i zmusza do obrotu, nim postawi ją, wypchnie ją do przodu, a ona ponownie odsunie go od siebie gwałtownie. Ostatni raz, sądzi, nim skieruje się w stronę towarzysza, nim siła ramion i zastanawiające zgranie uformują szereg figur, zwieńczone ostatnim znalezieniem się w stanie nieważkości, wybiciem się na jego rękach i wykonaniem fikołka w powietrzu, po którym ją łapie, gestem sygnalizuje kolejny obrót. Zatrzymują się, ona z ciężkim oddechem, z potem perlącym się na czole.
- Sassenach... - odzywa się wreszcie, kiedy ma pewność, iż płuca nie opuszczą przestrzeni jej gardła. Że wciąż stoi, gotowa przyjąć wyzwanie czające się w kąciku męskich ust i sama prowokację sprowadza w brąz własnych oczu.
| ćwiczenia inspirowane są tym filmikiem
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Sassenach... - odzywa się wreszcie, kiedy ma pewność, iż płuca nie opuszczą przestrzeni jej gardła. Że wciąż stoi, gotowa przyjąć wyzwanie czające się w kąciku męskich ust i sama prowokację sprowadza w brąz własnych oczu.
| ćwiczenia inspirowane są tym filmikiem
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Ostatnio zmieniony przez Finley Jones dnia 18.04.21 23:13, w całości zmieniany 1 raz
Szelmowski uśmiech nie zszedł z jego twarzy, kiedy wciąż uchylony u jej stóp szukał spojrzeniem jej wzroku, gdy dostrzegł niepewny gest wstydliwie cofnięty ku ciału, kontrastujący z królewską, władczą postawą Finnie. Potrafiła odnaleźć w sobie niezwykłą zagadkową dumę, tak dosadną, że zdarzało mu się rozmyślać, czy faktycznie jej gorąca krew nie była krwią książęcą; lubił patrzeć na jej taniec, wpraszać się na ćwiczenia lub doglądać, gdy madame V zajmowała się nimi równocześnie, a gdyby miał ją co do czegoś, do kogoś porównać, powiedziałby, że była jak ogień: parzyła, to prawda, ale nic na wietrze nie było równie wyraziste i ostre, a zarazem ulotne i mgielne jak tańczące płomienie. Ogień był też skryty, płomienie na wietrze bladły, niechętnie ukazywały pełnię swoich barw, kryjąc wachlarz kolorów od błękitów po czerwienie, choć gdyby tylko zechciał, mógłby rozpierzchnąć ich wachlarz w pełni równie imponujący jak pawi ogon. Finnie brakowało na scenie szczerości, jakby lękała się, że zbytnie ich uzewnętrznienie pozwoli przejrzeć ją na wskroś, lecz cóż było złego w ukazaniu światu swojej wrażliwości? Nie każdy przeżywać potrafił, ale wiedział, że ona owszem: trzymały ją tylko korzenie, których natury nie znał albo nie potrafił zgłębić. On przeżywał całym sobą, na scenie wiedząc, że mu na to wolno: pozwalał mięśniom kruszyć się i prężyć w rytm smutku i gniewu, z łatwością wyrażał tak radość, jak rozpacz, przez ostatnie miesiące nosząc w sobie znacznie więcej tego drugiego. Ale radość i tak nie budowała sztuki, radość nie poruszała serca, była zbyt płytka i za mało współczująca - brakowało jej dramaturgii, którą kochała arena i jej magia. W źrenicach Marcela zatańczyła wyzywająca iskra, która nagle zapragnęła zaprószyć ten ogień. Majestat Finnie nadał temu rytmu, niech będzie dziś królewną, on ledwie błaznem, wciąż zastygłym w głębokim pokłonie niby posągowa rzeźba o doskonale wyciosanej dynamice ciała. Wygięte w łuk plecy pozostały w tej pozycji aktywne, wyciągając kręgi kręgosłupa mocniej, choć zdać by się mogło, że dalej rozciągnąć się już nie mogą. Wreszcie poczuł dotyk jej palców, zbyt sztywny, jakby wciąż czuła się na arenie niepewnie: tego napięcia dało się pozbyć w jeden tylko sposób; poderwał w górę siebie i ją, na ułamek sekundy mocniej zaciskając własną dłoń na jej, powtarzając ten gest, kiedy chciała odejść. Tak wcześnie, Finnie? Ja dopiero zaczynam, wiódł za nią spojrzeniem, gdy okrążała go niby jedna z drapieżnych panter Nailah, a szelmowski uśmiech nie przestawał tańczyć na ustach, tym mocniej im silniej szczerzyła zęby w niedopowiedzianej złości. Była zła na niego, na scenę, na madame V? Nieistotne, istotna była jej emocja - i oddanie się jej w pełni, współodczuciem odnalazł ją prędko, sięgającą pamięcią do ostatnich zdarzeń, niemieckiego akcentu ostro przeszywającego ciszę ponad smrodem wnętrzności jego własnej matki, gniew, do odłogów maszerujących przez miasto oddziałów magicznej policji odcinającej go od wszystkiego, co kochał, gniew, do krzyków bezksiężycowej nocy, gdy w pobliżu płynąca rzeka splamiła się krwią niewinnych - gniew. W całym swoim życiu nie miał go w sobie tyle, co nagromadziło się w nim przez ostatnie kilka miesięcy. Podobno ognia nie gasi się ogniem, i dobrze, bo ten miał zapłonąć, nie spłonąć. Próbowała go zatrzymać, stopą na torsie, szarpnął ją w górę za nią, zmuszając do powstania: z arcytrudnego w jej pozycji wygięcia pleców. Ale ona była zdolna, potrafiła zrobić ze swoim ciałem znacznie więcej. Odeszła jednak na bok, chyba zniechęcona tą grą, nic na siłę, odpuścił, wiedząc, że jak inni tutaj wysoko ceni sobie wolność. Zatrzymała go, kilka oddechów wymienianych spojrzeń nakarmiło atmosferę jak rzucony w ogień chrust, w mig zajęty silnymi płomieniami. Umknęła mu z rąk ponownie, tym razem prześlizgując się pod nim, tym razem tylko się z nim drażniąc, niech będzie, Finnie, zatańczmy razem z ogniem bez ognia. Czuł ją, za sobą, plecy do pleców, słyszał i czuł jej oddech, gdy odchylił głowę w tył, stykając się czaszką z jej czaszką, szukając tam porozumienia. Czy potrafili - rozumieć się w ten sposób? Czy potrafiła mu - zaufać na tyle, by oddać się teraz w jego ręce? Odsunął się gwałtownie, nie dając jej jednak upaść, z refleksem w ostatniej chwili wspierając ją na samej nodze; napięte mięśnie drżały, testując granice siły. Wnet porwał ją w górę, ponownie, w jedną chwilę wyskoczyła na jego ramiona, ważąc tyle co nic; napięte do bólu mięśnie ramion były jej podporą; jesteś pewna, Finnie? Serce zabiło mocniej, kiedy wspinała się wyżej, była drobna, lekka, jak piórko, a jednak napięcie w karku zdało się niemożliwe, kiedy zatańczyła na jego głowie; nie opuścił do końca dłoni, by zdążyć ją złapać, jeśli to on zawiedzie: wiedząc, jak ważną był jej teraz podporą. Nacisk był raz większy raz mniejszy, jedna słabość mogłaby mu złamać kark, więc trzymał go sztywno - również wtedy, kiedy obniżał swoją pozycję, sięgając granic możliwości własnej równowagi, wiedząc, jak ważne było - nie dać jej upaść. W końcu opadła, lekko jak ptak, z łabędzią gracją obracając nogami. Uderzył tyłem głowę o podłogę, wydychając powietrze, uspokajając bicie serca, chwytając dech, łaknąć odpoczynku. Wbiegła na niego, podsunął jej stopę, aktywizując mięśnie łydki - by dać jej ostoję, która pozwoli na wybicie. Bez słowa, z twarzą zroszoną własnym potem, obrzucił ją spojrzeniem, gdy prowokacyjnie ustawiała jego nogi, podążał bezwiednie za jej życzeniem, wspierając łydkę o własne kolano, póki nie odnalazła na nim równowagi; oddychaj, bezdźwięcznie szeptał sam do siebie, gdy napięte mięśnie brzucha usiłowały odciągnąć łydkę i utrzymać ją w powietrzu w ten tylko sposób. Jedna słabość, tyle mogło wystarczyć, by spadła - i skruszyła się jak porcelanowa lalka, a przecież mu zaufała. Ale wytrzymał, niech będzie, Finnie, jeszcze raz, zaproponował bez słowa, gdy lekko wbiegła na jego plecy; dłonie rozpostarte na boki miały mu pomóc zachować balans, kiedy ona wspinała się na jego wyżyny, dosłownie i w przenośni. Znów zejście, lekkim uniesieniem, gdy wróciła do niego poszukał jej ciała dłońmi, lecz odrzuciła go, przypominając mu zasady tej gry: mostek, uniesienie, lekki obrót, wypchnął ją równie gniewnie, zatrzymując jednak w uścisku na tyle pewnym, by mieć pewność, że nie uczyni jej krzywdy. I jeszcze raz, ostatni, właź na górę; wyciągnięte ramiona, drżące od wysiłku, pomagały jej balansować; nie robił tego z nią nigdy wcześniej, ale z każdą kolejną próbą, ta była już trzecią, prościej było odnaleźć środek równowagi. Opadła lekko, chciała odejść, lecz ją zatrzymał, wciągając w kolejne wyskoki i obroty; przypominała teraz bardziej drzewną elfkę, skoczną i psotliwą, ale on łapał ją bez trudu, asystując w tych doskonałych akrobacjach. Gdy wypuścił ją ostatecznie, z gracją pomagając wydobyć z siebie kolejny taneczny krok, ciężko upadł na piasek areny, wiedząc, że publika była pusta i że teraz może sobie na to pozwolić - zawsze wtedy, gdy otaczali ich goście, po wysiłku należało nade wszystko udać brak wysiłku. Wsparł się plecami o zabudowę okrągłej areny, ciężkim ruchem sięgając skórzanego bukłaku z wodą, który tam zostawił; był bezpieczny, nie tłukł się, kiedy spadał mu z koła. Pociągnął z niego trzy łapczywe łyki, rzucając wodę do rąk dziewczyny. Był mokry, serce biło zbyt szybko, oddech wydawał się zbyt łapczywy; ale to dobrze, obiecał sobie, że odkąd wróci do cyrku po tamtej przerwie, ponad miesiącu bez znaku życia, wyleje z siebie siódme poty, by wrócić do łask i nie tyle dorównać, co przebić formą to, co reprezentował sobą parę tygodni temu. Otarł dłonią zroszone wodą spierzchnięte usta, nim niedbale zrzucił z ramion koszulę, przeciskając ją przez głowę - przetarł o nią jeszcze czoło, podrywając się jeszcze raz na nogi i odpowiadając wyzwaniem na wyzwanie tańczące w jej ciemnych tęczówkach. Odpowiedział butą, odrzucając materiał ubrania gdzieś na pierwsze rzędy pustej widowni.
- Za wolno - odparł, tonem, jakiego miała zwyczaj używać madame V, między jednym zbyt szybkim oddechem a drugim. - Za ciężko - Oboje popełniali błędy, był ich świadom, i tylko szlif mógł usunąć potknięcia. - Zbyt pusto - Technika to nie wszystko, trudne balanse skupiły go zbyt mocno na technicznej stronie, zbyt mało na ich artystycznym wyrazie. - Wciąż oddycham - Choć z trudem - a miało być do utraty tchu. Wyciągnął ramię lekkim tanecznym gestem, zapraszając ją do dalszych figur, w źrenicy wyraźniej błysnęło wyzwanie, teraz już nie mogła się wycofać.
- Za wolno - odparł, tonem, jakiego miała zwyczaj używać madame V, między jednym zbyt szybkim oddechem a drugim. - Za ciężko - Oboje popełniali błędy, był ich świadom, i tylko szlif mógł usunąć potknięcia. - Zbyt pusto - Technika to nie wszystko, trudne balanse skupiły go zbyt mocno na technicznej stronie, zbyt mało na ich artystycznym wyrazie. - Wciąż oddycham - Choć z trudem - a miało być do utraty tchu. Wyciągnął ramię lekkim tanecznym gestem, zapraszając ją do dalszych figur, w źrenicy wyraźniej błysnęło wyzwanie, teraz już nie mogła się wycofać.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
W tańcu nie sposób było odnaleźć kłamstwa. Nie mogło ono otulić sobą napiętych mięśni drżących pod jasną skórą, wpłynąć na kolejny płynny ruch, gdy ciało poddawało się niemej melodii wygrywanej przez poruszoną duszę. W symfonii urywanych oddechów, kropel potu osiadających ciężarem na długich rzęsach nie było bowiem miejsca na fałsz większy, ponad skrycie zmęczenia osiadłego na twarzy, ponad nadawanie lekkości gestom tchu pozbawiającym. Nieszczerość była wyłapywana z wprawą kocura zasadzającego się na myszy; prędko, boleśnie, gwałtownie doprowadzając do zawodu, do niechęci wiążącej się z zawieszeniem na dłużej oka. Narracja traciła znaczenie, gdy przekaz był nazbyt płytki, by móc się weń zagłębić całkowicie, gdy serce nie mogło wyczuć drugiego serca. Wiedziała o tym, wszyscy wiedzieli. A mimo to strach nadal pętał sobą szczupłe kostki, obawy przytwierdzały roztańczone stopy do podłoża, ułuda oplatała całkowicie wiotkie członki, jakby miało to ją uchronić przed ukazaniem tego, co się weń gnieździło. A przecież nie było w niej nic. Nic poza lękiem, iż ktoś zdoła dostrzec czającą się we wnętrzu pustkę. Gniewem, który kąsał boleśnie dumę oraz sumienie, falą wspomnień zalewając umysł. Tęsknotą za tym, co minione. Czy technika była wystarczająca, by była w stanie zamaskować swe braki? Czasem w to wierzyła, naiwnie sądząc, iż dzięki temu nie wygląda na tak zagubioną, nieważne ile razy przyszło jej występować na arenie. A potem pojawiał się Marcel. Z psotą zaklętą w niebieskich oczach, z kącikiem ust uniesionym iście szelmowsko, przyjmował na siebie emocje innych z łatwością, przekształcał je podług swej woli, podsycał własnym doświadczeniem, przyciągając spojrzenia, zapierając dech, sprawiając, iż każdy podniebny występ był tym niezapomnianym. Nawet teraz próbował wykrzesać z siebie ogień, wściekłość przelać w każdą figurę, choć ręce wyciągnięte były opiekuńczo, gotowe uchronić drobniejsze ciało przed upadkiem. Och, sassenach nie tobie pisane są płomienie, zauważała w znużeniu, między jedną a drugą próbą złapania oddechu, kiedy kurz spod ich stóp opadał powoli. Jeśli ona miała być ledwie skrą, tak on winien być powietrzem, nieuchwytnym żywiołem niemogącym być spętanym przez inne. Mknącym przed siebie, zmieniającym swój kierunek pod wpływem kaprysu, zdolnym do poruszenia każdego istnienia, jakie tylko spotka na swej drodze. Jasnowłosa prostuje się niespiesznie, wnętrzności zdają się powracać do poprzedniego ułożenia, nie ściskają się już boleśnie pod wpływem wysiłku, adrenalina ustępuje rozleniwionemu zmęczeniu, którego nie jest w stanie zmyć żaden łyk wody z podrzuconego bukłaka. Wierzchem dłoni ociera pot perlący się na czole, wzrokiem wracając do męskiej sylwetki zrzucającej z siebie koszule, tęczówkami przylegając do grubej blizny widniejącej od krtani do lewego obojczyka, nim zawędruje prosto do wyczekujących spotkania niebieskich oczu. Nie pyta. Finley nigdy nie pyta, nie naciska, nie oczekuje wyjaśnień. Nie robi tego i teraz, odpowiadając na okazaną butę jeszcze większym uporem, wysuwając podbródek wyzywająco, nim na koci wzór ponownie okrąży go, niczym drapieżnik bacznie obserwujący swoją ofiarę. Szukający ledwie pretekstu do ataku.
- Więc przyspiesz - mówi, choć ton, jaki wypada spomiędzy ust młodzieńca sprawia, iż mimowolnie unosi górną wargę niczym rozdrażnione zwierzę, próbujące zębiskami odstraszyć przeciwnika. Madame V. zawsze wiedziała, gdzie uderzyć, sprawić, żeby zgubiła krok, ledwie zgromadzoną pewność - Więc wzleć - okręca się wokół własnej osi mijając go beztrosko. Czyż oboje nie byli przytwierdzeni do spraw doczesnych, choć melodia tego miejsca nakazywała osunąć się w zapomnienie? - Więc wypełnij - nie przerywała swego spaceru, złość przeplatając ze wzrastającą figlarnością, igrając jawnie z próbą profesjonalnego podejścia do ich niedawnego tańca. By byli lepsi, by mogli zapisać się w pamięci wielu - Pragniesz przestać? - tym razem pyta, przekręcając głowę na bok, jak jeden z zaintrygowanych kolorowych ptaków zajmujących klatki w którymś z cyrkowych namiotów, nim zatrzyma się tuż przed nim, opuszkami smukłych palców muśnie wyciągnięte ramie, przerywając zaraz kontakt skóry ze skórą, mijając go tylko po to, by móc zaraz stanąć za plecami cyrkowca, ująć go za ramiona, nim zdoła szepnąć mu ledwie - Więc płoń - przyjęła wyzwanie, tak jak on przyjął wyciągniętą rękę nad jego barkiem, chwytając ją za łokieć, pozwalając wesprzeć się na łopatce, gdy unosiła lekko stopy, ułatwiając z lekka tych parę wykonanych obrotów, nim ponownie dotknie palcami ziemi, nim zawiruje wokół własnej osi samotnie, tym razem nie odrzucając dotyku na ramionach. Palce ich dłoni spotykają się, splatają, gdy dziewczyna unosi nogę wysoko, czując napięcie, jakie obrały mięśnie i poddaje się temu znacznie wolniejszemu niż zazwyczaj piruetowi, z asystą przechodzącą w dźwignię, podciągającą ją wprost w ramiona Sallowa. Nadgarstkiem ociera pot z jego czoła, odsuwa zeń blond kosmyki do tyłu, na kilka uderzeń serca stykając się spojrzeniem. Płoń Marceliusie, wołają popielate oczy i skry weń pląsające, zaróżowione usta drgają w małym uśmiechu, nim ponownie dotknie podłoża, nim odwróci się na całą długość ramion i ufając ich sile, odnajdując podparcie na stopie akrobaty, uniesie nogę, wykona niespieszny obrót, w którym zawiśnie w powietrzu, balansując ciałem, gdy osuwali się coraz niżej. Wytrzymaj, szeptało jej wnętrze, do niej? Do niego? Nieistotne. Przyciągnął ją i raptownie znalazła się na jego barkach, oplatając jego tors nogami, odchylając głowę w tym wirowaniu, wydając z siebie chichot niczym mała dziewczynka, która właśnie była świadkiem niecnej psoty. Ale to nic, to nic, ześlizguje się na jego ramieniu, przytrzymywana w pasie, z opuszkami osadzonymi po bokach partnera, nim pięty znalazły oparcie w piachu areny. Próbowała oddalić się, stworzyć kolejną figurę, lecz artysta zdawał się mieć zgoła inne plany, łapiąc ją za nadgarstek. Prowadź, podjudzała, przy pomocy ofiarowanego przedramienia wykonując gwiazdę. Dopiero wtedy oddalają się od siebie, choć wzrok nie opuszcza wzajemnie swych sylwetek. Znowu jest za plecami młodzieńca, tym razem staje na rękach, opiera się na jego kręgosłupie, przechodząc zaraz w szpagat. Wciąga też powietrze głębiej, kiedy unosi ją, kiedy środek równowagi ma miejsce na jego barku, na wyciągniętych rękach. Chyba drży, zwrócona do góry nogami, jakże bliska upadku, jednak przechodzi w pozycję świecy, balansując na ściągniętych łopatkach, odliczając sekundy, nim mięśnie poddadzą się presji nań nałożonej. I wzdycha cichutko, niemal z ulgą, kiedy czuje na biodrach dłonie, kiedy może zgiąć w kolanie nogi, kiedy znowu się obracają, a kości nie pękają, członki nie pulsują bólem. Chce znowu się oddalić, jednak to nie takie proste Finnie, ponownie zostaje pochwycona, pociągnięta tak, by mogła prześlizgnąć się po jego ciele, aż wreszcie znaleźć oparcie na jego udach, gdy ten niemal kuca. Nie ma jednak chwili na odpoczynek, muszą płonąć, muszą zaprzestać oddychać, muszą poddawać się nieistniejącej melodii, rytmowi serc uderzających zupełnie w inną nutę. Podciąga ją do góry, pozwala wybić się na stopach, nim całkowicie oderwie je od podłoża, by ponownie się nań znaleźć, ledwie stykając się czubkami palców zaraz to obrócona wokół własnej osi, wyginając kręgosłup, odchylając bladą szyję, zanim wzniesie wzrok, zanim szarość zetknie się z kolorytem nieba otoczonym czernią pierścieni tęczówek. Unosi dłonie, wydaje się, że zaraz ujmie jego twarz, że czule muśnie policzki ich wnętrzem, lecz skóra mija skórę ledwie o milimetr, nim wreszcie palce opadną na jego ramiona, nim trzymając ją za biodra, osuną się do tyłu, a ona wzbije się przy pomocy ustawionej prosto nogi chłopaka. I jest nad nim, z podciągniętym kolanem zezwalającym na utrzymanie równowagi, ze wzrokiem nawołującym do wzniecenia kolejnych płomieni. Krew szumi w żyłach, oddech staje się nierówny, lecz Fin nie pozwala sobie na odczuwanie zmęczenia, przeganiając je delikatnym pstryczkiem w Marcelowy nos, zanim wygnie się mocniej, zanim raz jeszcze stanie prosto na arenie, obracając się na pięcie, by sprawdzić, czy ten za nią nadąża, czy zdołał obrócić się w popiół. Wciąż jest, wciąż trwa, wciąż nie ma dosyć. Ciemne brwi marszczą się, czy jest w tym uraza, czy zastanowienie, nie jest pewna, miast tego zachowuje dystans, wykonuje gwiazdę, po której ponownie zwraca się ku akrobacie, a potem okrążają się wzajemnie niczym wygłodniałe drapieżne koty Nailah, czekając na ukazanie się najmniejszej słabości zwiastujące koniec ich tańca. Ta nie następuje, miast tego Jones wybija się na łydce młodzieńca, ponownie znajduje się na jego ramionach, wierzchem nadgarstka odsuwając własne opadające na oczy pasma włosów. Tym razem nie tańczy na jego głowie, nazbyt się już przecież wycierpiała, po prostu prostuje nogę wzdłuż własnego ciała i trwa tak przez sekundę lub dwie, nim Marcel wyciąga ku niej swe dłonie, planując w swym nieplanowaniu kolejny ruch. Mięśnie drżą, kiedy wspiera całkowicie swój ciężar na nim, kiedy zawiśnie w linii prostej w powietrzu, zaznając raz jeszcze widma nieuchronnego upadku, który nie następuje nawet wtedy, kiedy cyrkowiec opada na kolano. Gwiazdą na jednej ręce odskakuje od niego, powstaje, raz jeszcze czekając na poddańczy gest, z uniesionym kącikiem ust biegnie w jego stronę, wybija się, lecz ten łapie ją w pasie, obraca nimi z nieznośną lekkością, a przecież powietrze winno już zeń ulatywać, oboje powinni upaść w swym zmęczeniu, ale Arena woła, nakazuje kontynuować, dopóki resztki sił ich nie opuszczą na dobre. Więc Finley kontynuuje, wykonuje piruet, choć w jego trakcie nadgarstki znowu zostają oplecione przez palce Sallowa, zmuszając ją do zatrzymania się, do podążenia jego śladem. Nie tym razem, odpowiada niemo kocia natura dziewczęcia, odchyla się od niego gwałtownie, osuwa się tak, by plecami mogła spocząć na uklepanym piachu, zatrzymując stopą zbliżającego się blondyna, czyniąc swoisty spacer po jego torsie, nim złapie odpowiednią dawkę oddechu, zanim wybije się na własnych łopatkach, podniesie się i podskoczy, tym razem obracając się do tyłu przy asyście, skóra nieznośnie blisko skóry. Traci jednak równowagę, nadto odchylona, nie może utrzymać się na kości śródstopia, ale on już jest, zatrzymuje ją, nie pozwala zwolnić tępa, obracając nią, podnosząc w szpagacie, zanim zawiśnie głową do dołu, oplecie ramionami jego biodra i trzymana za kostkę, wygina lekko kręgosłup, prostuje nogi, trwając w tej pozycji, zmuszając mięśnie do wzmożonego wysiłku. Powoli wraca jednak na ziemię, już spokojniej, bo każdy nerw krzyczy, nawołuje o moment spokoju, bezruchu. Jednak jeszcze nie teraz, nie teraz. Wplata palce w jasne kosmyki włosów cyrkowca, szarpnięciem, nie za mocnym, acz nie do zignorowania nakazując znaleźć się na ziemi, raz jeszcze poddać się próbie wystosowanej przez tancerkę. Unosi się na jego boku w szpagacie, z lekką pomocą, w lekkim bezdechu nim puści ją i na sekundę pozostaje w tej pozycji, rezygnując z niej, zanim stanie się zbyt bolesna dla towarzysza. Odskakuje, wykonuje przewrót, po którym ponownie okrążają się niby drapieżne tygrysy, nim po raz ostatni pochwyci ją, zawirują niczym we współczesnym tańcu, nim uniesie ją na przedramieniu, nim raz jeszcze prześlizgnie się po jego ciele. To już koniec, nieistniejąca publika winna zacząć klaskać, chociaż Finley ma inny plan, gdy sassenach stara się odnaleźć bukłak z wodą, skraca między nimi dystans, ostatni raz wskakując na jego plecy, z podciągniętymi kolanami, z delikatnym uściskiem na ramieniu. Jakby uznając, iż oto miała ostatnie słowo, odsuwa się, ba, wręcz po paru krokach wstecz opada na plecy, oddychając głęboko, nim przewróci się na brzuch, uniesione nogi skrzyżuje w kostkach, a policzki podeprze na dłoniach, zerkając na Marcela z niewinnością wyzierającą spod rzęs.
- Lepiej? - pyta, tonem jakby wcale wewnątrz nie umierała, jakby nie łapała z trudem powietrza, jakby nie chciała wcale zapaść w drzemkę tu i teraz niczym kot.
| ćwiczenia inspirowane są tym filmikiem
- Więc przyspiesz - mówi, choć ton, jaki wypada spomiędzy ust młodzieńca sprawia, iż mimowolnie unosi górną wargę niczym rozdrażnione zwierzę, próbujące zębiskami odstraszyć przeciwnika. Madame V. zawsze wiedziała, gdzie uderzyć, sprawić, żeby zgubiła krok, ledwie zgromadzoną pewność - Więc wzleć - okręca się wokół własnej osi mijając go beztrosko. Czyż oboje nie byli przytwierdzeni do spraw doczesnych, choć melodia tego miejsca nakazywała osunąć się w zapomnienie? - Więc wypełnij - nie przerywała swego spaceru, złość przeplatając ze wzrastającą figlarnością, igrając jawnie z próbą profesjonalnego podejścia do ich niedawnego tańca. By byli lepsi, by mogli zapisać się w pamięci wielu - Pragniesz przestać? - tym razem pyta, przekręcając głowę na bok, jak jeden z zaintrygowanych kolorowych ptaków zajmujących klatki w którymś z cyrkowych namiotów, nim zatrzyma się tuż przed nim, opuszkami smukłych palców muśnie wyciągnięte ramie, przerywając zaraz kontakt skóry ze skórą, mijając go tylko po to, by móc zaraz stanąć za plecami cyrkowca, ująć go za ramiona, nim zdoła szepnąć mu ledwie - Więc płoń - przyjęła wyzwanie, tak jak on przyjął wyciągniętą rękę nad jego barkiem, chwytając ją za łokieć, pozwalając wesprzeć się na łopatce, gdy unosiła lekko stopy, ułatwiając z lekka tych parę wykonanych obrotów, nim ponownie dotknie palcami ziemi, nim zawiruje wokół własnej osi samotnie, tym razem nie odrzucając dotyku na ramionach. Palce ich dłoni spotykają się, splatają, gdy dziewczyna unosi nogę wysoko, czując napięcie, jakie obrały mięśnie i poddaje się temu znacznie wolniejszemu niż zazwyczaj piruetowi, z asystą przechodzącą w dźwignię, podciągającą ją wprost w ramiona Sallowa. Nadgarstkiem ociera pot z jego czoła, odsuwa zeń blond kosmyki do tyłu, na kilka uderzeń serca stykając się spojrzeniem. Płoń Marceliusie, wołają popielate oczy i skry weń pląsające, zaróżowione usta drgają w małym uśmiechu, nim ponownie dotknie podłoża, nim odwróci się na całą długość ramion i ufając ich sile, odnajdując podparcie na stopie akrobaty, uniesie nogę, wykona niespieszny obrót, w którym zawiśnie w powietrzu, balansując ciałem, gdy osuwali się coraz niżej. Wytrzymaj, szeptało jej wnętrze, do niej? Do niego? Nieistotne. Przyciągnął ją i raptownie znalazła się na jego barkach, oplatając jego tors nogami, odchylając głowę w tym wirowaniu, wydając z siebie chichot niczym mała dziewczynka, która właśnie była świadkiem niecnej psoty. Ale to nic, to nic, ześlizguje się na jego ramieniu, przytrzymywana w pasie, z opuszkami osadzonymi po bokach partnera, nim pięty znalazły oparcie w piachu areny. Próbowała oddalić się, stworzyć kolejną figurę, lecz artysta zdawał się mieć zgoła inne plany, łapiąc ją za nadgarstek. Prowadź, podjudzała, przy pomocy ofiarowanego przedramienia wykonując gwiazdę. Dopiero wtedy oddalają się od siebie, choć wzrok nie opuszcza wzajemnie swych sylwetek. Znowu jest za plecami młodzieńca, tym razem staje na rękach, opiera się na jego kręgosłupie, przechodząc zaraz w szpagat. Wciąga też powietrze głębiej, kiedy unosi ją, kiedy środek równowagi ma miejsce na jego barku, na wyciągniętych rękach. Chyba drży, zwrócona do góry nogami, jakże bliska upadku, jednak przechodzi w pozycję świecy, balansując na ściągniętych łopatkach, odliczając sekundy, nim mięśnie poddadzą się presji nań nałożonej. I wzdycha cichutko, niemal z ulgą, kiedy czuje na biodrach dłonie, kiedy może zgiąć w kolanie nogi, kiedy znowu się obracają, a kości nie pękają, członki nie pulsują bólem. Chce znowu się oddalić, jednak to nie takie proste Finnie, ponownie zostaje pochwycona, pociągnięta tak, by mogła prześlizgnąć się po jego ciele, aż wreszcie znaleźć oparcie na jego udach, gdy ten niemal kuca. Nie ma jednak chwili na odpoczynek, muszą płonąć, muszą zaprzestać oddychać, muszą poddawać się nieistniejącej melodii, rytmowi serc uderzających zupełnie w inną nutę. Podciąga ją do góry, pozwala wybić się na stopach, nim całkowicie oderwie je od podłoża, by ponownie się nań znaleźć, ledwie stykając się czubkami palców zaraz to obrócona wokół własnej osi, wyginając kręgosłup, odchylając bladą szyję, zanim wzniesie wzrok, zanim szarość zetknie się z kolorytem nieba otoczonym czernią pierścieni tęczówek. Unosi dłonie, wydaje się, że zaraz ujmie jego twarz, że czule muśnie policzki ich wnętrzem, lecz skóra mija skórę ledwie o milimetr, nim wreszcie palce opadną na jego ramiona, nim trzymając ją za biodra, osuną się do tyłu, a ona wzbije się przy pomocy ustawionej prosto nogi chłopaka. I jest nad nim, z podciągniętym kolanem zezwalającym na utrzymanie równowagi, ze wzrokiem nawołującym do wzniecenia kolejnych płomieni. Krew szumi w żyłach, oddech staje się nierówny, lecz Fin nie pozwala sobie na odczuwanie zmęczenia, przeganiając je delikatnym pstryczkiem w Marcelowy nos, zanim wygnie się mocniej, zanim raz jeszcze stanie prosto na arenie, obracając się na pięcie, by sprawdzić, czy ten za nią nadąża, czy zdołał obrócić się w popiół. Wciąż jest, wciąż trwa, wciąż nie ma dosyć. Ciemne brwi marszczą się, czy jest w tym uraza, czy zastanowienie, nie jest pewna, miast tego zachowuje dystans, wykonuje gwiazdę, po której ponownie zwraca się ku akrobacie, a potem okrążają się wzajemnie niczym wygłodniałe drapieżne koty Nailah, czekając na ukazanie się najmniejszej słabości zwiastujące koniec ich tańca. Ta nie następuje, miast tego Jones wybija się na łydce młodzieńca, ponownie znajduje się na jego ramionach, wierzchem nadgarstka odsuwając własne opadające na oczy pasma włosów. Tym razem nie tańczy na jego głowie, nazbyt się już przecież wycierpiała, po prostu prostuje nogę wzdłuż własnego ciała i trwa tak przez sekundę lub dwie, nim Marcel wyciąga ku niej swe dłonie, planując w swym nieplanowaniu kolejny ruch. Mięśnie drżą, kiedy wspiera całkowicie swój ciężar na nim, kiedy zawiśnie w linii prostej w powietrzu, zaznając raz jeszcze widma nieuchronnego upadku, który nie następuje nawet wtedy, kiedy cyrkowiec opada na kolano. Gwiazdą na jednej ręce odskakuje od niego, powstaje, raz jeszcze czekając na poddańczy gest, z uniesionym kącikiem ust biegnie w jego stronę, wybija się, lecz ten łapie ją w pasie, obraca nimi z nieznośną lekkością, a przecież powietrze winno już zeń ulatywać, oboje powinni upaść w swym zmęczeniu, ale Arena woła, nakazuje kontynuować, dopóki resztki sił ich nie opuszczą na dobre. Więc Finley kontynuuje, wykonuje piruet, choć w jego trakcie nadgarstki znowu zostają oplecione przez palce Sallowa, zmuszając ją do zatrzymania się, do podążenia jego śladem. Nie tym razem, odpowiada niemo kocia natura dziewczęcia, odchyla się od niego gwałtownie, osuwa się tak, by plecami mogła spocząć na uklepanym piachu, zatrzymując stopą zbliżającego się blondyna, czyniąc swoisty spacer po jego torsie, nim złapie odpowiednią dawkę oddechu, zanim wybije się na własnych łopatkach, podniesie się i podskoczy, tym razem obracając się do tyłu przy asyście, skóra nieznośnie blisko skóry. Traci jednak równowagę, nadto odchylona, nie może utrzymać się na kości śródstopia, ale on już jest, zatrzymuje ją, nie pozwala zwolnić tępa, obracając nią, podnosząc w szpagacie, zanim zawiśnie głową do dołu, oplecie ramionami jego biodra i trzymana za kostkę, wygina lekko kręgosłup, prostuje nogi, trwając w tej pozycji, zmuszając mięśnie do wzmożonego wysiłku. Powoli wraca jednak na ziemię, już spokojniej, bo każdy nerw krzyczy, nawołuje o moment spokoju, bezruchu. Jednak jeszcze nie teraz, nie teraz. Wplata palce w jasne kosmyki włosów cyrkowca, szarpnięciem, nie za mocnym, acz nie do zignorowania nakazując znaleźć się na ziemi, raz jeszcze poddać się próbie wystosowanej przez tancerkę. Unosi się na jego boku w szpagacie, z lekką pomocą, w lekkim bezdechu nim puści ją i na sekundę pozostaje w tej pozycji, rezygnując z niej, zanim stanie się zbyt bolesna dla towarzysza. Odskakuje, wykonuje przewrót, po którym ponownie okrążają się niby drapieżne tygrysy, nim po raz ostatni pochwyci ją, zawirują niczym we współczesnym tańcu, nim uniesie ją na przedramieniu, nim raz jeszcze prześlizgnie się po jego ciele. To już koniec, nieistniejąca publika winna zacząć klaskać, chociaż Finley ma inny plan, gdy sassenach stara się odnaleźć bukłak z wodą, skraca między nimi dystans, ostatni raz wskakując na jego plecy, z podciągniętymi kolanami, z delikatnym uściskiem na ramieniu. Jakby uznając, iż oto miała ostatnie słowo, odsuwa się, ba, wręcz po paru krokach wstecz opada na plecy, oddychając głęboko, nim przewróci się na brzuch, uniesione nogi skrzyżuje w kostkach, a policzki podeprze na dłoniach, zerkając na Marcela z niewinnością wyzierającą spod rzęs.
- Lepiej? - pyta, tonem jakby wcale wewnątrz nie umierała, jakby nie łapała z trudem powietrza, jakby nie chciała wcale zapaść w drzemkę tu i teraz niczym kot.
| ćwiczenia inspirowane są tym filmikiem
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Kątem oka, odrzucając na bok materiał zbyt mokrej koszuli, dostrzegł jej spojrzenie; nie zadawała jednak pytań, a on był jej wdzięczny, bo nie chciał o tym mówić, nie teraz, nie w taki sposób, nie słowami, mógł mówić dynamiką ruchu i emocją przekazanym w ciel, w ten sposób - mógł mówić bardzo długo. Początkowo czuł strach, lęk snuł się za nim jak złowieszczy dzień przysłaniający wszystko, co widoczne, czarny, daleki, straszny, dziś czuł tylko gniew, palący złością ogień buntu przeciw wszystkiemu, co działo się dziś na ulicach, przeciwko nonsensownej śmierci, przeciwko posłuszeństwu wobec chorej władzy, przeciwko temu, co zrobiono z ich światem. Huragan niepowstrzymanych myśli. Nie potrafił przestać myśleć nawet teraz, blizna na ciele sprawi, że nie przestanie myśleć już nigdy - bo nigdy nie zniknie. Obejrzał się za nią, za jej lekkim kocim krokiem, nie mniej czujnie, niby drapieżnik obserwujący drugiego, gotów umknąć przed jego skokiem; Nailah miała na tych terenach o dwa więcej drapieżne koty, niż sądziła, choć to te dwa nieskromnie miały najbardziej sprężysty krok pośród wszystkich. Gdzieś między swoimi rzeczami odnalazł różdżkę, wypowiadając ciche facere, które wprawiło w rytm klawisze pobliskiego fortepianu, wypełniając scenę płynącą z magii muzyką.
- Jestem szybszy - skontrował jej słowa, czy prawdziwie? Niekoniecznie, choć w to właśnie wierzył, ćwiczył tu znacznie dłużej od niej, miał większe doświadczenie sceniczne, a z pewnością większą pewność siebie od niej. Na co dzień mu nie towarzyszyła, krzesał ją z siebie dopiero, gdy padały na niego światła ramp. Uniósł w górę kącik ust, kiedy okręciła się wokół własnej osi, zgrabnie jak kolorowy ptak, którym była, którym oboje byli. Na krótko zamknął oczy, odginając głowę w tył, by nabrać równowagi, zsynchronizować oddech z biciem serca, odzyskać siłę pomimo całkowitego wyczerpania. Wypełnij, nie otworzył oczu, wspinając się na palce bosych stóp, by przez chwilę na nich balansować. Wbijały się w piach Areny, który niewygodnie podchodził do środka skórzanych ochraniaczy osłaniających śródstopie i podbicie. Zrzucił z dłoni mitenki ochraniające dłonie, zebrał się pod nimi pod i tylko przeszkadzały, bez zastanowienia, nie otwierając oczu, rzucił je na ławę obok miejsca, w którym zostawił koszulę, opadły niedaleko. - Pragnę iść dalej - odparł szczerze na jej zapytanie, bardziej chyba szczerze, niż pytała, tonem przypominającym o rzuconym wyzwaniu. Nie lubił gnuśności, nie lubił tkwić w miejscu, czując, że stojąc się cofał; pragnął być najlepszy, od zawsze, bo wiedział, że najlepszym być może. Że potrafił więcej, niż inni w jego wieku. Niż niektórzy starsi od niego na Arenie, którzy nigdy nie byli tak dobrzy jak on. Wyciągnął szyję wyżej, jak kot rozciągając kręgi kręgosłupa, gdy usłyszał jej szept ponad ramieniem; nie odpowiedział, nie otworzył oczu, chwytając jej wyciągnięte ramię, okręcając ją lekko wokół siebie; tajemnicą tej magii było, by ruchy wyglądały na pozbawione całkiem wysiłku, lekkie jakby Finnie ważyła mniej niż nic. Była bardzo lekka, ale dojście do takiej perfekcji zajmowało długie lata. Opadła w jego ramiona, piruet, obród, uniesienie, wszystko z tą samą lekkością, której nie mogło zaprzeczyć napięcie twarzy; ni wtedy, ni później, gdy sięgnęła dłonią jego czoła, a on teraz dopiero otworzył oczy, odnajdując jej spojrzenie, ciepłe jak jej płomienie, podsycające ogień jego gniewu; jego źrenice zawsze miały w sobie coś z intensywności doznań, jakby żył i przeżywał całym sobą. Gdybyś tylko wiedziała, Finnie. Odnalazł jej dłonie, splatając je w mocnym uścisku, ściskając palce między własnymi, krzyczącymi zaufaj, bo bez zaufania żadne z nich dojść donikąd nie mogło, spiął mięśnie stopy, zatrzymując ją pewnie, utrzymując mocną, gdy wsparta głównie na niej wyciągnęła się w tył w głębokim szpagacie. Wyjście z pozycji było gwałtowne, wziął ją na barki, ale przylgnęła do niego płynnie, pozwalając mu ponieść ich w improwizowanym tańcu; jej chichot zmył wreszcie napięcie z jego twarzy, składając usta w szczery uśmiech. Blizna nie niosła już bólu, skóra się zrosła, czyniąc ją w tym miejscu silniejszym. I jego duszę - ją też chyba wzmocniła. W tych obrotach, pełnych psoty i wolności, odnajdywał chyba wewnętrzny spokój, wolność, odczuwalną w pędzie wiatru wznieconym ich ciałami. Chciała odejść na bok, nie pozwolił jej, zostań przy mnie, Finnie. Zgrabna gwiazda na jego przedramionach miała w sobie coś bardzo satysfakcjonującego, znów zamknął oczy, tym razem pozwalając im się rozejść, by wziąć dwa głębsze oddechy, ale to dopiero był początek. Poczuł ją za sobą, wyciągnięte w górę nogi, czuł ich bliskość, ciepło, choć nie oglądał się za siebie, słyszał, czuł powietrzem ich ruchy, starając się wyczuć ich dynamikę na tyle, by odnaleźć je bez oglądania się za siebie; w końcu obniżył się do niej, unosząc ją w górę, na swoje plecy, wspinając się na wyżyny sztuki utrzymania równowagi; on nie mógł się zachwiać, zwątpić, ona utracić pewności siebie, ani stracić zaufania, trafił chyba swój na swego, ani on nie był w tym dobry ani ona w swoim. Gdy poczuł lekkie drżenie jej mięśni, to jej pozycja była trudniejsza, ściągnął ją od razu, chwytając dłońmi jej bioder; porwał ją w improwizowany i przepełniony wolnością taniec raz jeszcze, wykonując kilka prostych obrotów. Nigdzie nie idziesz, Finnie, zatrzymał ją znów, porywając w dalszy taniec, w którym odnalazła się zadziwiająco łatwo, odnajdując niemal wygodną pozycją na jego ugiętych kolanach; zaciśnięte mięśnie brzucha starały się utrzymać sylwetkę w pionie, łydki drżały, a plot kroplił się na czole kolejnymi dowodami na to, jak ciężka była ich praca. Kolejne obroty, taniec, taki bez zasad, wytycznych i figur, dziki, pierwotny, jak dzikie i pierwotne były cztery żywioły ziemi. Mieli w sobie ogień i mieli huragan, woda chyba była bardziej jej, czasem płynąca cicho, czasem rwąca brzegi, ziemia była raczej stabilna, daleka chmurom, pozornie obca, ale jej trzęsienie też potrafiło roznieść w pył wielkie miasta: chciałby zostać zapamiętany w ten właśnie sposób. Jego dłonie sunęły wzdłuż jej ciała, kiedy opadła w jego ramiona ponownie, wpatrywał się prosto w jej oczy, gdy zbyt szybko bijące od wysiłku serce otumaniało umysł i wzniecało w spojrzeniu więcej iskier, nie musiał na scenie grać, by wzruszać, nawet w pozornej zabawie w jego wzroku, w ruchach, odbijała się cała gama emocji, od żalu, przez tęsknotę, po pragnienie. Pociągnął ją do tyłu, pozwalając upaść na siebie, wyciągając nogę, która miała pomóc jej balansować dalej; stanęła w górze, twarz przy twarzy, a on wstrzymał oddech, błądząc spojrzeniem przez linię szczęki, kości policzkowych, kącików oczu i źrenic, nie zastanawiając się nad tym, czy uniesiona klatka piersiowa wciąż była efektem tylko zmęczenia. Coś figlarnego zatańczyło na jego twarzy, kiedy dotknęła jego nosa, ale nie mógł jej upuścić; wstała, przeginając się na drugą stronę, sam bez trudu wybił się na rękach, przeskakując na stopy i powstał. Słyszał jej ciało, opadające na Arenę, sam przechylił się na drugą stronę, wybijając się w gwiazdę jedną ręką, dołączając do kolejnej walki dwóch wygłodniałych jaguarów, których cienie odeszły jednak w kąt, gdy wspięła się znów na jego barki; musiał pozostać silny, jak skała, jak drzewo, jak ziemia, którą być nie potrafił; oplótł ramiona wokół jej nogi, gdy wyprostowała drugą, nie chcąc pozwolić jej upaść, ani przez jej błąd, ani przez własny, oboje byli już zmęczeni. Chciała chyba zejść, ale figlarne iskry zatańczyły w jego oczach, kiedy jej na to nie pozwolił, utrzymując ją w powietrzu niby zaklętą lalkę, tak lekko, aż nie obniżył pozycji wraz z nią, skąd mogła zejść już lekko; sam wybił się w salto w tył, powietrze, w powietrzu zawsze czuł się najlepiej, kończąc je tym samym poddańczym pokłonem, którym zaprosił ją do tańca pierwszym razem. I znów znaleźli się naprzeciw siebie, zaskakująco dobrze rozumiejąc się w tej równie zaskakującej improwizacji; choć brakowało mu tchu, a gardło zionęło suszą, która mogłaby wykrzesać prawdziwy ogień, choć serce biło tak szybko, a ciało zalane było mokrym potem, pierwszy raz od dawna poczuł, że z kimś może nawet mógłby porozumieć się na scenie, nawet jeśli Finnie nie była i nigdy nie będzie nią. Wbiegła na niego, skoczyła, złapał ją i porwał, w taniec, zwieńczony piruetem, z którego ją wyrwał, z którego chciał ją poprowadzić dalej - ale wymknęła się z tego, jak figlarna iskra od paleniska, opadając na plecy, chciał się zbliżyć - ale go nie dopuściła, wspinając sie stopami wzdłuż jego ciała, bez zastanowienia oplótł dłoń wokół lewej, w odwecie ciągnąc ją ku sobie; wybiła się, znów ku niemu, pochwycił ją na czas, asystując w kolejnych figurach, ciało przy ciele, przyjemne napięcie, nim odskoczyła, odchylając się zbyt mocno; błyskawicznie znalazł się obok, by pochwycić jej szyję - i wypchnąć znów w górę gwałtownym gestem, który miał ją porwać w kolejne chaotyczne, ale płynne obroty. Woda była też gradem, ciężkim, ostrym, uderzającym bolesnym deszczem okrutnego lodu, niszczącym, ale w swoim okrucieństwie bardzo pięknym. Pomógł jej się wybić, złapał, w szpagacie, podtrzymując klatkę jej żeber dłońmi, łatwo wyśzlignęła sie w doł, nim sam odgiął się razem z jej nogą, scalając ich w jedną figurę, wywołującą drżenie kręgosłupa, nadludzki niemal wysiłek. Nie wytrzymali w tej pozycji długo, chciał przejść do czegoś swobodniejszego, ale przejęła prowadzenie; ściągnęła błazna w dół, nie opierał się, wyginając się w półobrocie będącym wpół oddanym pokłonem, w pół przepełnionym pasją sprzeciwem, wyciągnął profil w górę, wyzywający, ostry, butny, wyciągając także dłonie: które pochwyciła wkrótce, z wolna przenosząc ciężar swojego lekkiego ciała tylko na nie. Ciągnął nogę wyżej w poszukiwaniu równowagi, wiedząc, jak ważnym było: nigdy nie dać jej upaść. Może brakujący z czterech żywiołów, ziemia, nie był wcale tylko dalekim pragnieniem, bo i tym razem - zdołał podołać. Nie katowała go jednak długo, wygięta z tyłu ręka błagała o przerwę, oswobodziła ją prędko, powstali, kończąc tę zabawę tańcem; pozornie tylko spokojnym, bo dużo było w tym emocji, paradoksalnie może też zmęczenia, z pewnością wolnym, gdy ciało przy ciele pozbywało się resztek sił, wirując tak lekko niby jednym ciągnieni wiatrem. Kolejny skok na ramiona, jakiś delikatniejszy, w ramiona, w które pochwycił ją już z większym spokojem, niemal czułością, w zaciśniętej klatce ramion ciągnąc ją w kolejne obroty. Znów odskok, wygięcie pleców, przy których znalazł się tak prędko, nie dając jej upaść, a bijące serce naprzeciw bijącego serca szukało wytchnienia; ostatnie wybicie, z którego wpadła mu na ręce, w końcu opadła, a jego dotyk niechętnie rozszedł się z jej dotykiem. Lewa dłoń pomknęła w górę, gdy odeszła, przed niewidzialną publiką skłonił się teatralnie, by w paru ciężkich krokach podejść bliżej ramp i rzeczywiśćie poszukać bukłaka z wodą; to było dobre, Finnie. To naprawdę było dobre. Jego dłoń natrafiła skórzaną sakwę, lecz w tym samym momencie usłyszał jej kroki, przymknął powieki, napinając mięsnie by przygotować się na ten atak - i przyjąć ją na plecy, skąd jednak nie pozwolił odejść jej tak łatwo i pochwycił w ramiona, unosząc wciąż w górze; z tej pozycji podrzucił butelkę, pozwalając jej ją złapać, pozwalając też wysunąć się z objęć i opaść na plecy na miękkim piasku Areny. Sam też przewrócił się na niego bez życia - wzniecając kurze - wsparł łokcie o kolana, czekając, aż upije wody i odda jej i jemu. Już otwierał usta, chcąc jej odpowiedzieć, lecz nie jego głos rozległ się pod cyrkową kopułą, a znajomy, przesycony rosyjskim akcentem:
- Znacznie - To madame V obserwowała ich od pewnego czasu, znalazłszy się gdzieś przy wejściowej kotarze, obejrzał się na nią przez ramię, potrafiąc poznać na jej surowym obliczu tak nieczęsto okazywane zadowolenie. Nie potrafił rozszyfrować znaczenia tego grymasu, ale kobieta zdawała się rozmyć w powietrzu równie prędko, jak prędko się między nimi pojawiła, aż zamyślił się przez chwilę, czy to nie omamy od przemęczenia. Ale omamami nie były, madame V z pewnością wróci lada moment, dając im jednak chwilę wytchnienia po wyczerpującym układzie. Po co? Nie musiała się w to wtrącać. Wyciągnął dłoń, przecierając nią mokre czoło, zaczesując w górę równie mokre złote kosmyki włosów, spozierając na jej palące niewinnością spojrzenie rzucane zza zbyt gęstych rzęs. Oddychał ciężko, ustami, nie odejmując od niej wzroku, z wolna biorąc się za oswobodzenie stóp ze skórzanych ochraniaczy, na dole, bez liny, nie były mu wcale potrzebne. Pewnie zresztą już go otarły. Odrzucił je niedbale na bok, gdy odsłonił zaczerwienioną skórę, po czym wyprostował nogi, napierając dłońmi na łydki, rozciągając mięśnie po wzmożonym wysiłku.
- Przygotuj się - rzucił od niechcenia, niemal ze zrezygnowaniem; był zmęczony, padnięty, a los rzucił im pod nogi egzamin, o który się nie prosili. - Ona tu zaraz wróci - Znał to spojrzenie, czy nie podobnie patrzyła na niego i Delilah przed paroma laty? Nie był pewien, co o tym myślał, Finley nie miała jej doświadczenia, nie miała nawet jego doświadczenia, traktowała to jak psotę, niezależnie od tego jak dobrze jej szło. Czy mogliby stworzyć duet? Czy mogliby się wzajemnie uzupełnić? Miałaby zastąpić Delę? Jakie to ponure. - Będzie chciała więcej. Będzie patrzyła uważniej - dodał, nieśpiesznie kręcąc głową. Była bardziej wymagającą publiką niż pełna Arena razem z panem Carringtonem na czele. Szukała doskonałości, a on przyzwyczajony był jej ją dawać. Podpadł wiele razy, więzienie, magiczna policja, rybi smród, kolejne zniknięcia, nie chciał nikomu tutaj dawać powodów, by w niego zwątpić. Pan Carrington musiał wiedzieć, że wciąż był opłacalną inwestycją. Bo był, stać go było, by sięgnąć gwiazd. Czy ją również? - Nie patrz na nią, patrz na mnie - Nie wiedział, ale nie pozwoli zepchnąć się z pantałyku. Jeśli mieli zatańczyć razem, zatańczą po laury. - Tak jak przed chwilą - Dasz sobie radę, Fin?
- Jestem szybszy - skontrował jej słowa, czy prawdziwie? Niekoniecznie, choć w to właśnie wierzył, ćwiczył tu znacznie dłużej od niej, miał większe doświadczenie sceniczne, a z pewnością większą pewność siebie od niej. Na co dzień mu nie towarzyszyła, krzesał ją z siebie dopiero, gdy padały na niego światła ramp. Uniósł w górę kącik ust, kiedy okręciła się wokół własnej osi, zgrabnie jak kolorowy ptak, którym była, którym oboje byli. Na krótko zamknął oczy, odginając głowę w tył, by nabrać równowagi, zsynchronizować oddech z biciem serca, odzyskać siłę pomimo całkowitego wyczerpania. Wypełnij, nie otworzył oczu, wspinając się na palce bosych stóp, by przez chwilę na nich balansować. Wbijały się w piach Areny, który niewygodnie podchodził do środka skórzanych ochraniaczy osłaniających śródstopie i podbicie. Zrzucił z dłoni mitenki ochraniające dłonie, zebrał się pod nimi pod i tylko przeszkadzały, bez zastanowienia, nie otwierając oczu, rzucił je na ławę obok miejsca, w którym zostawił koszulę, opadły niedaleko. - Pragnę iść dalej - odparł szczerze na jej zapytanie, bardziej chyba szczerze, niż pytała, tonem przypominającym o rzuconym wyzwaniu. Nie lubił gnuśności, nie lubił tkwić w miejscu, czując, że stojąc się cofał; pragnął być najlepszy, od zawsze, bo wiedział, że najlepszym być może. Że potrafił więcej, niż inni w jego wieku. Niż niektórzy starsi od niego na Arenie, którzy nigdy nie byli tak dobrzy jak on. Wyciągnął szyję wyżej, jak kot rozciągając kręgi kręgosłupa, gdy usłyszał jej szept ponad ramieniem; nie odpowiedział, nie otworzył oczu, chwytając jej wyciągnięte ramię, okręcając ją lekko wokół siebie; tajemnicą tej magii było, by ruchy wyglądały na pozbawione całkiem wysiłku, lekkie jakby Finnie ważyła mniej niż nic. Była bardzo lekka, ale dojście do takiej perfekcji zajmowało długie lata. Opadła w jego ramiona, piruet, obród, uniesienie, wszystko z tą samą lekkością, której nie mogło zaprzeczyć napięcie twarzy; ni wtedy, ni później, gdy sięgnęła dłonią jego czoła, a on teraz dopiero otworzył oczy, odnajdując jej spojrzenie, ciepłe jak jej płomienie, podsycające ogień jego gniewu; jego źrenice zawsze miały w sobie coś z intensywności doznań, jakby żył i przeżywał całym sobą. Gdybyś tylko wiedziała, Finnie. Odnalazł jej dłonie, splatając je w mocnym uścisku, ściskając palce między własnymi, krzyczącymi zaufaj, bo bez zaufania żadne z nich dojść donikąd nie mogło, spiął mięśnie stopy, zatrzymując ją pewnie, utrzymując mocną, gdy wsparta głównie na niej wyciągnęła się w tył w głębokim szpagacie. Wyjście z pozycji było gwałtowne, wziął ją na barki, ale przylgnęła do niego płynnie, pozwalając mu ponieść ich w improwizowanym tańcu; jej chichot zmył wreszcie napięcie z jego twarzy, składając usta w szczery uśmiech. Blizna nie niosła już bólu, skóra się zrosła, czyniąc ją w tym miejscu silniejszym. I jego duszę - ją też chyba wzmocniła. W tych obrotach, pełnych psoty i wolności, odnajdywał chyba wewnętrzny spokój, wolność, odczuwalną w pędzie wiatru wznieconym ich ciałami. Chciała odejść na bok, nie pozwolił jej, zostań przy mnie, Finnie. Zgrabna gwiazda na jego przedramionach miała w sobie coś bardzo satysfakcjonującego, znów zamknął oczy, tym razem pozwalając im się rozejść, by wziąć dwa głębsze oddechy, ale to dopiero był początek. Poczuł ją za sobą, wyciągnięte w górę nogi, czuł ich bliskość, ciepło, choć nie oglądał się za siebie, słyszał, czuł powietrzem ich ruchy, starając się wyczuć ich dynamikę na tyle, by odnaleźć je bez oglądania się za siebie; w końcu obniżył się do niej, unosząc ją w górę, na swoje plecy, wspinając się na wyżyny sztuki utrzymania równowagi; on nie mógł się zachwiać, zwątpić, ona utracić pewności siebie, ani stracić zaufania, trafił chyba swój na swego, ani on nie był w tym dobry ani ona w swoim. Gdy poczuł lekkie drżenie jej mięśni, to jej pozycja była trudniejsza, ściągnął ją od razu, chwytając dłońmi jej bioder; porwał ją w improwizowany i przepełniony wolnością taniec raz jeszcze, wykonując kilka prostych obrotów. Nigdzie nie idziesz, Finnie, zatrzymał ją znów, porywając w dalszy taniec, w którym odnalazła się zadziwiająco łatwo, odnajdując niemal wygodną pozycją na jego ugiętych kolanach; zaciśnięte mięśnie brzucha starały się utrzymać sylwetkę w pionie, łydki drżały, a plot kroplił się na czole kolejnymi dowodami na to, jak ciężka była ich praca. Kolejne obroty, taniec, taki bez zasad, wytycznych i figur, dziki, pierwotny, jak dzikie i pierwotne były cztery żywioły ziemi. Mieli w sobie ogień i mieli huragan, woda chyba była bardziej jej, czasem płynąca cicho, czasem rwąca brzegi, ziemia była raczej stabilna, daleka chmurom, pozornie obca, ale jej trzęsienie też potrafiło roznieść w pył wielkie miasta: chciałby zostać zapamiętany w ten właśnie sposób. Jego dłonie sunęły wzdłuż jej ciała, kiedy opadła w jego ramiona ponownie, wpatrywał się prosto w jej oczy, gdy zbyt szybko bijące od wysiłku serce otumaniało umysł i wzniecało w spojrzeniu więcej iskier, nie musiał na scenie grać, by wzruszać, nawet w pozornej zabawie w jego wzroku, w ruchach, odbijała się cała gama emocji, od żalu, przez tęsknotę, po pragnienie. Pociągnął ją do tyłu, pozwalając upaść na siebie, wyciągając nogę, która miała pomóc jej balansować dalej; stanęła w górze, twarz przy twarzy, a on wstrzymał oddech, błądząc spojrzeniem przez linię szczęki, kości policzkowych, kącików oczu i źrenic, nie zastanawiając się nad tym, czy uniesiona klatka piersiowa wciąż była efektem tylko zmęczenia. Coś figlarnego zatańczyło na jego twarzy, kiedy dotknęła jego nosa, ale nie mógł jej upuścić; wstała, przeginając się na drugą stronę, sam bez trudu wybił się na rękach, przeskakując na stopy i powstał. Słyszał jej ciało, opadające na Arenę, sam przechylił się na drugą stronę, wybijając się w gwiazdę jedną ręką, dołączając do kolejnej walki dwóch wygłodniałych jaguarów, których cienie odeszły jednak w kąt, gdy wspięła się znów na jego barki; musiał pozostać silny, jak skała, jak drzewo, jak ziemia, którą być nie potrafił; oplótł ramiona wokół jej nogi, gdy wyprostowała drugą, nie chcąc pozwolić jej upaść, ani przez jej błąd, ani przez własny, oboje byli już zmęczeni. Chciała chyba zejść, ale figlarne iskry zatańczyły w jego oczach, kiedy jej na to nie pozwolił, utrzymując ją w powietrzu niby zaklętą lalkę, tak lekko, aż nie obniżył pozycji wraz z nią, skąd mogła zejść już lekko; sam wybił się w salto w tył, powietrze, w powietrzu zawsze czuł się najlepiej, kończąc je tym samym poddańczym pokłonem, którym zaprosił ją do tańca pierwszym razem. I znów znaleźli się naprzeciw siebie, zaskakująco dobrze rozumiejąc się w tej równie zaskakującej improwizacji; choć brakowało mu tchu, a gardło zionęło suszą, która mogłaby wykrzesać prawdziwy ogień, choć serce biło tak szybko, a ciało zalane było mokrym potem, pierwszy raz od dawna poczuł, że z kimś może nawet mógłby porozumieć się na scenie, nawet jeśli Finnie nie była i nigdy nie będzie nią. Wbiegła na niego, skoczyła, złapał ją i porwał, w taniec, zwieńczony piruetem, z którego ją wyrwał, z którego chciał ją poprowadzić dalej - ale wymknęła się z tego, jak figlarna iskra od paleniska, opadając na plecy, chciał się zbliżyć - ale go nie dopuściła, wspinając sie stopami wzdłuż jego ciała, bez zastanowienia oplótł dłoń wokół lewej, w odwecie ciągnąc ją ku sobie; wybiła się, znów ku niemu, pochwycił ją na czas, asystując w kolejnych figurach, ciało przy ciele, przyjemne napięcie, nim odskoczyła, odchylając się zbyt mocno; błyskawicznie znalazł się obok, by pochwycić jej szyję - i wypchnąć znów w górę gwałtownym gestem, który miał ją porwać w kolejne chaotyczne, ale płynne obroty. Woda była też gradem, ciężkim, ostrym, uderzającym bolesnym deszczem okrutnego lodu, niszczącym, ale w swoim okrucieństwie bardzo pięknym. Pomógł jej się wybić, złapał, w szpagacie, podtrzymując klatkę jej żeber dłońmi, łatwo wyśzlignęła sie w doł, nim sam odgiął się razem z jej nogą, scalając ich w jedną figurę, wywołującą drżenie kręgosłupa, nadludzki niemal wysiłek. Nie wytrzymali w tej pozycji długo, chciał przejść do czegoś swobodniejszego, ale przejęła prowadzenie; ściągnęła błazna w dół, nie opierał się, wyginając się w półobrocie będącym wpół oddanym pokłonem, w pół przepełnionym pasją sprzeciwem, wyciągnął profil w górę, wyzywający, ostry, butny, wyciągając także dłonie: które pochwyciła wkrótce, z wolna przenosząc ciężar swojego lekkiego ciała tylko na nie. Ciągnął nogę wyżej w poszukiwaniu równowagi, wiedząc, jak ważnym było: nigdy nie dać jej upaść. Może brakujący z czterech żywiołów, ziemia, nie był wcale tylko dalekim pragnieniem, bo i tym razem - zdołał podołać. Nie katowała go jednak długo, wygięta z tyłu ręka błagała o przerwę, oswobodziła ją prędko, powstali, kończąc tę zabawę tańcem; pozornie tylko spokojnym, bo dużo było w tym emocji, paradoksalnie może też zmęczenia, z pewnością wolnym, gdy ciało przy ciele pozbywało się resztek sił, wirując tak lekko niby jednym ciągnieni wiatrem. Kolejny skok na ramiona, jakiś delikatniejszy, w ramiona, w które pochwycił ją już z większym spokojem, niemal czułością, w zaciśniętej klatce ramion ciągnąc ją w kolejne obroty. Znów odskok, wygięcie pleców, przy których znalazł się tak prędko, nie dając jej upaść, a bijące serce naprzeciw bijącego serca szukało wytchnienia; ostatnie wybicie, z którego wpadła mu na ręce, w końcu opadła, a jego dotyk niechętnie rozszedł się z jej dotykiem. Lewa dłoń pomknęła w górę, gdy odeszła, przed niewidzialną publiką skłonił się teatralnie, by w paru ciężkich krokach podejść bliżej ramp i rzeczywiśćie poszukać bukłaka z wodą; to było dobre, Finnie. To naprawdę było dobre. Jego dłoń natrafiła skórzaną sakwę, lecz w tym samym momencie usłyszał jej kroki, przymknął powieki, napinając mięsnie by przygotować się na ten atak - i przyjąć ją na plecy, skąd jednak nie pozwolił odejść jej tak łatwo i pochwycił w ramiona, unosząc wciąż w górze; z tej pozycji podrzucił butelkę, pozwalając jej ją złapać, pozwalając też wysunąć się z objęć i opaść na plecy na miękkim piasku Areny. Sam też przewrócił się na niego bez życia - wzniecając kurze - wsparł łokcie o kolana, czekając, aż upije wody i odda jej i jemu. Już otwierał usta, chcąc jej odpowiedzieć, lecz nie jego głos rozległ się pod cyrkową kopułą, a znajomy, przesycony rosyjskim akcentem:
- Znacznie - To madame V obserwowała ich od pewnego czasu, znalazłszy się gdzieś przy wejściowej kotarze, obejrzał się na nią przez ramię, potrafiąc poznać na jej surowym obliczu tak nieczęsto okazywane zadowolenie. Nie potrafił rozszyfrować znaczenia tego grymasu, ale kobieta zdawała się rozmyć w powietrzu równie prędko, jak prędko się między nimi pojawiła, aż zamyślił się przez chwilę, czy to nie omamy od przemęczenia. Ale omamami nie były, madame V z pewnością wróci lada moment, dając im jednak chwilę wytchnienia po wyczerpującym układzie. Po co? Nie musiała się w to wtrącać. Wyciągnął dłoń, przecierając nią mokre czoło, zaczesując w górę równie mokre złote kosmyki włosów, spozierając na jej palące niewinnością spojrzenie rzucane zza zbyt gęstych rzęs. Oddychał ciężko, ustami, nie odejmując od niej wzroku, z wolna biorąc się za oswobodzenie stóp ze skórzanych ochraniaczy, na dole, bez liny, nie były mu wcale potrzebne. Pewnie zresztą już go otarły. Odrzucił je niedbale na bok, gdy odsłonił zaczerwienioną skórę, po czym wyprostował nogi, napierając dłońmi na łydki, rozciągając mięśnie po wzmożonym wysiłku.
- Przygotuj się - rzucił od niechcenia, niemal ze zrezygnowaniem; był zmęczony, padnięty, a los rzucił im pod nogi egzamin, o który się nie prosili. - Ona tu zaraz wróci - Znał to spojrzenie, czy nie podobnie patrzyła na niego i Delilah przed paroma laty? Nie był pewien, co o tym myślał, Finley nie miała jej doświadczenia, nie miała nawet jego doświadczenia, traktowała to jak psotę, niezależnie od tego jak dobrze jej szło. Czy mogliby stworzyć duet? Czy mogliby się wzajemnie uzupełnić? Miałaby zastąpić Delę? Jakie to ponure. - Będzie chciała więcej. Będzie patrzyła uważniej - dodał, nieśpiesznie kręcąc głową. Była bardziej wymagającą publiką niż pełna Arena razem z panem Carringtonem na czele. Szukała doskonałości, a on przyzwyczajony był jej ją dawać. Podpadł wiele razy, więzienie, magiczna policja, rybi smród, kolejne zniknięcia, nie chciał nikomu tutaj dawać powodów, by w niego zwątpić. Pan Carrington musiał wiedzieć, że wciąż był opłacalną inwestycją. Bo był, stać go było, by sięgnąć gwiazd. Czy ją również? - Nie patrz na nią, patrz na mnie - Nie wiedział, ale nie pozwoli zepchnąć się z pantałyku. Jeśli mieli zatańczyć razem, zatańczą po laury. - Tak jak przed chwilą - Dasz sobie radę, Fin?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Rozchylone wargi z trudem łapały powietrze, płuca nawoływały rozpaczliwie o chwilę wytchnienia, ale Finley płonęła i przestać płonąć nie zamierzała. Żywioły ścierały się ze sobą zaciekle, walcząc o prym, o każdy oddech karmiony z ust do ust, wspinając się na wyżyny własnych umiejętności, a kiedy zdawały się balansować na granicy niemożliwości, przekraczali je iście tanecznym krokiem. Skóra przy skórze, upór mierzący się z uporem. Nie było miejsca na łagodność w tym artystycznym amoku, tak jak nie było jej w dziewczęciu o jasnych włosach pachnących dymem, bo to ogień drzemał pod cienkim pergaminem delikatnej skóry, to on osiadł w oczach podążających w ślad za męską sylwetką, nawet jeśli miast iskier widać weń było li jedynie popiół. Nie było pośród niego miejsca na wodę, na ukojenie, jakie potrafiła nieść, gdy fale emocji opadały, stając się ledwie kręgami na tafli istnienia. Pozostawiała po sobie zgliszcza, każdą decyzją, każdym ruchem, spleceniem palców we wspólnej grze, której zasady znali tylko oni, zmieniając je podług swej woli. Duszę blondyna zdawał się na dobre nieść wiatr, uczucia z początku niby bryza przybierały na sile, uderzając potęgą huraganu osadzoną w czerni źrenic. Szybciej, szybciej, mocniej, nawoływały, próbując wykrzesać więcej, łaknąc blasku, uznania, udowodnienia samemu sobie, że potrafi, że nie musi szukać czczego poklasku, póki mięśnie wciąż pozostają napięte, póki ciało jest posłuszne wygrywanej melodii. A chociaż każdy podmuch, każde pewne pociągnięcie obierały w sobie znamiona chaosu, tak pewność dłoni, wytrzymałość ramion, sprężystość nóg zapewniała o swoistej równowadze, o elemencie ziemi głęboko zakorzenionym, który stopniowo kiełkował pośród wiatrów doznań wstrząsającym zbyt wrażliwym sercem. Kiedyś to spokój spłynie do błękitu jego żył, kiedyś to pewność, stabilność oraz możliwość bycia opoką zwycięży ponad psotliwy zefir usposobienia i będzie mógł wstrząsać, czynem, słowem, przeżywaną w artystycznym uniesieniu chwilą. Co jednak może spotkać zwęglone wnętrze? Skruszeje w końcu pod najlżejszym dotykiem, przemieni się w pył i rozpłynie się w rzeczywistości, zapomniana przez świat. Oto historia chłopca, który umie latać oraz dziewczynki, która potrafi tylko spadać, myśl uderza weń goryczą rozlewającą się na języku, unoszącą lewy kącik ust, kiedy znalazła się w jego objęciach, kiedy nie pozostał obojętny na ten drobny figiel, który postanowiła mu spłatać. Ale pozwolił się wymknąć z bukłakiem, niespodziewaną zdobyczą, której nie zamierzała porzucić niczym niezadowolony drapieżnik. Unosząc się na łokciu, upiła łapczywie kilka łyków, nie rościła sobie jednak pełni praw do zawartości, wyciągając się nieco, udało się jej podać butelkę pierwotnemu właścicielowi, acz w momencie, w którym opuszki palców zetknęły się ze sobą, dłoń zadrżała wyraźnie, gdy ponad dźwięki pianina wzniósł się głos znaczony rosyjskim akcentem. Była tutaj. Od samego początku. Patrząc, obserwując, oceniając. Jeżeli wcześniej Finnie postrzegała się jako tygrysa, tak teraz czuła się niczym nieporadne kocię w obliczu znacznie groźniejszego mięsożercy. Nawet jeśli zadowolenie drgało w pojedynczym słowie, tak nie potrafiła się rozluźnić, sunąc po piasku ciałem, póki nie znalazła się w klęczącej pozycji, póki górna warga nie uniosła się raz jeszcze, a złość nie zatańczyła w szarych tęczówkach. Nie dostrzegała głębi znaczenia rzucanego im spojrzenia, nie widziała w ledwo oddychających nastolatkach pary sprzed lat, tak doskonale dopasowanej do siebie we wspólnym tańcu. Jones widziała tylko zagrożenie, nieskończoną krytykę, potrzebę ucieczki wobec postaci madame V. I to nie tak, że jej nienawidziła, że czcza wściekłość narastała wewnątrz niej. Nie. To był strach wobec bystrości umysłu, ostrości oczu mogących przebić się przez każdy postawiony w rozpaczy mur, zdolnych ukazać w świetle dnia kogoś, kim tancerka już nigdy nie chciała być. Ta panika, jaka osiadła na twarzy, niczym płoche zwierzę gotowe uciec przed głośniejszym dźwiękiem prysła, gdy odezwał się Marcel. Maska igrającej z ogniem skryła całkowicie odsłoniętą na li sekundę buzię, wznieciła niechęć, zniecierpliwienie, iście dziecięce niezadowolenie objawiające się opadnięciem na plecy z rozłożonymi rękoma, z wyprostowaniem nóg, uderzeniem piąstkami o podłoże.
- Ughhhh... - wyrzuciła z siebie jakże elokwentnie, nie dostrzegając żadnych szans, żadnych prób przeistoczenia dwójki cyrkowców dotąd trwających w odmiennych sekwencjach występów w coś bardziej spójnego. Widziała tylko udrękę, swoją własną, akrobata wydawał się lubić, kiedy ich opiekunka dokładała mu ćwiczeń. Szalony, niemal się uśmiecha, unosząc ku sklepieniu namiotu dłoń, śledząc grę świateł wokół smukłych palców, nim drugą ręką chwyci nadgarstek prawej dłoni, nim opuszkami przesunie po bandażu kryjącym pod sobą srebrną siatkę blizn. Mogła wyczuć ich wypukłość, nieme przypomnienie, że nie zawsze można ukryć swą prawdziwą naturę. Jaka była jego natura? Zawsze chciała więcej, Viner nie tolerowała półśrodków, czy Marcelius był taki sam? Ciągle w pędzie, ciągle łaknący czegoś, co pozostawało poza jego zasięgiem. Chyba był, może nie, nie wiedziała, znużenie sięgało łapczywie po myśli, adrenalina opadała, ciało poddając zmęczeniu. Westchnienie, tylko tyle, nim padły kolejne słowa młodzieńca, nim iskry zaprószyły się na nowo. Usiadła, z kolanami podciągniętymi pod brodę, z wybarwionymi na blond puklami, pośród których zbłąkały się pojedyncze różowe pasma, opadającymi na ramiona swobodnie, gdy rzemyk je podtrzymujący zniknął wśród piasków areny - Więc nie odwracaj wzroku - bo rozpadnę się szybciej, niż oboje byśmy chcieli, lecz nie mówi tego, nie okaże słabości, zawahania, obaw. Ogień miał podjudzać, rzucać wyzwanie, drażnić. Nic więcej, nic ponadto. Ostatni oddech dla proszących o spokój płuc, wytchnienie dla wykończonych członków. Czas spłonąć, czas na ostatni akt przed końcem - Jak? - pyta, wstając, przeciągając się, jakby skóry nie rosił pot, jakby nie chciała paść tu i teraz, poddać się wycieńczeniu. Jak chcesz ją zadowolić? Jak chcesz sprawić, by bestia została ugłaskana? Nie pyta więcej. Nie chce wskazówek. Po co? Chaos im służył, złudne poczucie, że improwizacja może przynieść większy efekt niźli godziny spędzone na skrupulatnym treningu. Odpowiada jej? Milczy? Nie wie, Fin jest do tego przyzwyczajona, do niewiedzy, tak jak jest nieprzyzwyczajona do po raz kolejny wyciągniętej dłoni. Zatańczmy Finnie. Stoi w bezruchu, a potem przestępuje krok do przodu. Dobrze, tańczmy. Tańczmy. Leżąc na plecach, pozwala się jej zbliżyć, błękit przeciwko szarości, niebo i popioły unoszące się pod nim, widzi napięte mięśnie nóg, na uniesione lekko stopy i obracając się na kości śródstopia, opada nań tyłem, pozwalając się na nich wybić, w marnej imitacji mostku wyciągnąć ramiona, spleść na nowo ze sobą palce nim zwiśnie w powietrzu, poruszając nogami, jakby kroczyła w niebycie, nim własne ciało ją zawiedzie, nim poczuje, że za długo nie utrzyma się tylko sile trzymających ją rąk. Delikatne pchnięcie pozwala jej opaść na piach, skulić się, gdy sądzi, że wcale nie chce tu być, gdy melodia zmienia się pod wpływem ruchu różdżki, gdy ma pewność, że nie są sami. Nie poddamy się tak łatwo, chyba to właśnie chce jej przekazać, kiedy wślizguje się pod jej rękę, a jego przedramię łapie ją w pasie, zmuszając do przewrotu, do zawiśnięciu na ramieniu chłopaka ze skrzyżowanymi w kostce nogami, z wyciągniętymi przed siebie dłońmi nim odnajdzie równowagę, nim wyciągnie się, jakby próbowała pochwycić w powietrzu coś, czego nie miało prawa być. Może to upragniona chwila spokoju, która nigdy nie jest jej dana, bo zaciska palce w pięść, bo ugina się, jakby w geście przegranej i uderza go lekko w udo, nakazując postawić ją z powrotem na ziemi. Podsadza ją i wyrzuca, a ona okręca się wokół własnej osi, nim na ugiętych kolanach zdoła ją zakleszczyć bezpiecznie w objęciach, nim pozwoli niby w omdleniu oprzeć się jej o swoje ciało, a ona owijając ramię wokół Marcelowej szyi, uniesie wysoko wyprostowaną nogę, na której natychmiast czuje dotyk akrobaty. Wybija się z palców spoczywającej na podłożu stopy, tworząc na kilka sekund nożyce, chociaż między gwiazdami a prawdą, nie ma pojęcia, co robi. Klatka piersiowa unosi się ciężko, nie ma jednak czasu na oddech, muszą płonąć, powinni płonąć, jednak tylko po jednym z nich pozostaną zgliszcza. Kuli się, wciąż trzymana, próbuje chyba w jakiś sposób wznieść ciało, stanąć na jego ramionach jak w poprzednich tańcach, ale ją zatrzymuje, z jego woli wirują wspólnie. Spokojniej, nie każdy płomień oznacza pożar. Więc czym jestem ja, jeśli nie pożogą? Ma chęć spytać, jednak milczy, plecy w łuk wyginając, opada w asyście bezpiecznie, impet niezbyt wymierzonego wyrzutu opierając na rękach muskających wydeptany piach, gdy zgina się do przodu. Pragnie się wyprostować, uczynić coś, co może wprawi w zachwyt, lecz umęczony organizm nie pozwala na światłe pomysły, w próbie wyprostu traci równowagę, balansując na pięcie, z uniesioną dla równowagi prawą nogą niemal upada, ale Sallow-Carrington jest tuż za nią, łapie ją, przesuwa drobnym ciałem w bok, by na nowo mogła odzyskać kontrolę nad sobą, odrzuca go w przypływie złości, tak jak odrzuca dotąd bezpieczne objęcia, wykonując przewrót, krótka chwila odosobnienia, próba zerwania się do biegu kończąca się upadkiem na kolana, wyciągnięciem dłoni ku głównemu wyjściu z namiotu. Kiedy cyrkowiec próbuje ją pochwycić ponownie, drga, broniąc się przed dotykiem, zbierając się na równe nogi, nim z jego dłońmi osiadłymi na jej bokach, przesunie się pochylona i tym razem to na jej ciele wybije się młodzieniec, wykonując gwiazdę, a następnie złapie ją, uniesie, jakby chciał ukazać, że nie wymknie mu się tak łatwo. Że to nie pora na ucieczki. Mieli się wykazać, pokazać, że to, co w nich drzemie, jest prawdziwą sztuką, nie zaś lichym pokazem dla maluczkich. Prostuje się, próbując odnaleźć dla siebie wygodne ułożenie, jednak traci oparcie pod zgięciem kolan, upada, acz jest to upadek zamierzony, szyja wciąż pozostaje asekurowana, kark nadal jest cały. Wyciąga rękę dla podparcia, jednak jest ono zapewnione, kiedy w omdlewającym ułożeniu sylwetki wraca do pionowej pozycji, palce stykają się z palcami i obrót wydaje się jedynym logicznym posunięciem. Rozstają się, a Finnie zatrzymuje się, z czoła odsuwając wilgotne kosmyki, oddychając ciężko jak jeszcze nigdy. Słyszy za sobą kroki, gdy czarodziej podbiega do niej, opuszki ślizgają się od łokcia, po wierzch dłoni, chwytając wreszcie pewnie tancerkę za rękę. Pociąga ją za sobą i biegnąc we wskazanym kierunku, podskakuje z lekkim opóźnieniem w porównaniu do Marcela, to jest jednak maskowane okręceniem ją jak w typowych pląsach, łapie ją za nadgarstki a dziewczyna odchyla się, stając na czubkach palców stóp niczym baletnica, zanim zostaje pociągnięta do jego piersi, a wykonany krok do przodu, palce partnera wciąż nieopuszczające cienkiego nadgarstka zezwalają się obrócić bardziej malowniczo, ukazując siłę mięśni, wytrzymałość ich gdy pośladkami niemal styka się z podłożem, lecz zręczność nóg i odpowiedni chwyt pozwala wybić się, znaleźć się raz jeszcze na jego ramionach, nim uzna, że nie ma sił na żadne świece, czy szpagaty na głowie. Ugina kolana, a potem podskakuje, ufając, że złapie ją raz jeszcze, a kiedy to robi, to obracają się, nim Jones wyda z siebie raz jeszcze chichot, a napięcie opuści drobną postać. Postawiona na ziemi, odrywa się od blondyna, tym razem rozdzieleni, skazani na samodzielną improwizację. Nie ćwiczyli tego, nie mogli więc czerpać pewności, że niczym jeden umysł uczynią wspólnie to samo, nie trenując wcześniej wcale. Ona robi przewrót, Marcel coś zupełnie innego, jednak popielate tęczówki nie odrywają się od niego, nawet wtedy gdy wykonuje pełny piruet. Ale znowu są razem, mniejsza dłoń w większej dłoni, niezbyt zręczne prześlizgnięcie się po piasku, który ociera mimowolnie skórę, nim wstaną, a potem uczynią kilka wyskoków, jeszcze niewystarczająco skoordynowanych, jednak im dłużej spojrzenie styka się z drugim spojrzeniem, tym łatwiej odczytać mowę ciała. Przynajmniej tak woli łudzić się Finley, zanim przejdą do salt czynionych w powietrzu. Obraca się na pięcie, w rozbiegu zmniejszając dystans, jaki między nimi zapadł, a kiedy unosi ją ponad swoją głowę, z nogą wybitą ku sklepieniu, Finnie opierając się na karku chłopaka, obraca się tak, by móc usiąść na jego ramieniu, zwróceni w stronę kobiecej sylwetki, która usuwa się w cień, dając sygnał, iż oto nadszedł koniec. Jasnowłosa ześlizguje się wprost w objęcia Marcela, czoło przytykając do jego piersi, ogłuszona biciem własnego serca, szumu krwi niemogącej się uspokoić.
- Bestia...została...obłaskawiona? - pyta w przerwach na łapanie wdechu, przekonana, że będzie musiała wzywać Figga albo Hexa, bo nie było w jej ciele wystarczającej siły, żeby mogła doczołgać się do swojej przyczepy. Któryś z siłaczy ulituje się nad nią i zaniesie ją do łóżka, gdzie przyjdzie jej swobodnie umierać. Płomień zgasł.
| ćwiczenia inspirowane tym filmikiem
- Ughhhh... - wyrzuciła z siebie jakże elokwentnie, nie dostrzegając żadnych szans, żadnych prób przeistoczenia dwójki cyrkowców dotąd trwających w odmiennych sekwencjach występów w coś bardziej spójnego. Widziała tylko udrękę, swoją własną, akrobata wydawał się lubić, kiedy ich opiekunka dokładała mu ćwiczeń. Szalony, niemal się uśmiecha, unosząc ku sklepieniu namiotu dłoń, śledząc grę świateł wokół smukłych palców, nim drugą ręką chwyci nadgarstek prawej dłoni, nim opuszkami przesunie po bandażu kryjącym pod sobą srebrną siatkę blizn. Mogła wyczuć ich wypukłość, nieme przypomnienie, że nie zawsze można ukryć swą prawdziwą naturę. Jaka była jego natura? Zawsze chciała więcej, Viner nie tolerowała półśrodków, czy Marcelius był taki sam? Ciągle w pędzie, ciągle łaknący czegoś, co pozostawało poza jego zasięgiem. Chyba był, może nie, nie wiedziała, znużenie sięgało łapczywie po myśli, adrenalina opadała, ciało poddając zmęczeniu. Westchnienie, tylko tyle, nim padły kolejne słowa młodzieńca, nim iskry zaprószyły się na nowo. Usiadła, z kolanami podciągniętymi pod brodę, z wybarwionymi na blond puklami, pośród których zbłąkały się pojedyncze różowe pasma, opadającymi na ramiona swobodnie, gdy rzemyk je podtrzymujący zniknął wśród piasków areny - Więc nie odwracaj wzroku - bo rozpadnę się szybciej, niż oboje byśmy chcieli, lecz nie mówi tego, nie okaże słabości, zawahania, obaw. Ogień miał podjudzać, rzucać wyzwanie, drażnić. Nic więcej, nic ponadto. Ostatni oddech dla proszących o spokój płuc, wytchnienie dla wykończonych członków. Czas spłonąć, czas na ostatni akt przed końcem - Jak? - pyta, wstając, przeciągając się, jakby skóry nie rosił pot, jakby nie chciała paść tu i teraz, poddać się wycieńczeniu. Jak chcesz ją zadowolić? Jak chcesz sprawić, by bestia została ugłaskana? Nie pyta więcej. Nie chce wskazówek. Po co? Chaos im służył, złudne poczucie, że improwizacja może przynieść większy efekt niźli godziny spędzone na skrupulatnym treningu. Odpowiada jej? Milczy? Nie wie, Fin jest do tego przyzwyczajona, do niewiedzy, tak jak jest nieprzyzwyczajona do po raz kolejny wyciągniętej dłoni. Zatańczmy Finnie. Stoi w bezruchu, a potem przestępuje krok do przodu. Dobrze, tańczmy. Tańczmy. Leżąc na plecach, pozwala się jej zbliżyć, błękit przeciwko szarości, niebo i popioły unoszące się pod nim, widzi napięte mięśnie nóg, na uniesione lekko stopy i obracając się na kości śródstopia, opada nań tyłem, pozwalając się na nich wybić, w marnej imitacji mostku wyciągnąć ramiona, spleść na nowo ze sobą palce nim zwiśnie w powietrzu, poruszając nogami, jakby kroczyła w niebycie, nim własne ciało ją zawiedzie, nim poczuje, że za długo nie utrzyma się tylko sile trzymających ją rąk. Delikatne pchnięcie pozwala jej opaść na piach, skulić się, gdy sądzi, że wcale nie chce tu być, gdy melodia zmienia się pod wpływem ruchu różdżki, gdy ma pewność, że nie są sami. Nie poddamy się tak łatwo, chyba to właśnie chce jej przekazać, kiedy wślizguje się pod jej rękę, a jego przedramię łapie ją w pasie, zmuszając do przewrotu, do zawiśnięciu na ramieniu chłopaka ze skrzyżowanymi w kostce nogami, z wyciągniętymi przed siebie dłońmi nim odnajdzie równowagę, nim wyciągnie się, jakby próbowała pochwycić w powietrzu coś, czego nie miało prawa być. Może to upragniona chwila spokoju, która nigdy nie jest jej dana, bo zaciska palce w pięść, bo ugina się, jakby w geście przegranej i uderza go lekko w udo, nakazując postawić ją z powrotem na ziemi. Podsadza ją i wyrzuca, a ona okręca się wokół własnej osi, nim na ugiętych kolanach zdoła ją zakleszczyć bezpiecznie w objęciach, nim pozwoli niby w omdleniu oprzeć się jej o swoje ciało, a ona owijając ramię wokół Marcelowej szyi, uniesie wysoko wyprostowaną nogę, na której natychmiast czuje dotyk akrobaty. Wybija się z palców spoczywającej na podłożu stopy, tworząc na kilka sekund nożyce, chociaż między gwiazdami a prawdą, nie ma pojęcia, co robi. Klatka piersiowa unosi się ciężko, nie ma jednak czasu na oddech, muszą płonąć, powinni płonąć, jednak tylko po jednym z nich pozostaną zgliszcza. Kuli się, wciąż trzymana, próbuje chyba w jakiś sposób wznieść ciało, stanąć na jego ramionach jak w poprzednich tańcach, ale ją zatrzymuje, z jego woli wirują wspólnie. Spokojniej, nie każdy płomień oznacza pożar. Więc czym jestem ja, jeśli nie pożogą? Ma chęć spytać, jednak milczy, plecy w łuk wyginając, opada w asyście bezpiecznie, impet niezbyt wymierzonego wyrzutu opierając na rękach muskających wydeptany piach, gdy zgina się do przodu. Pragnie się wyprostować, uczynić coś, co może wprawi w zachwyt, lecz umęczony organizm nie pozwala na światłe pomysły, w próbie wyprostu traci równowagę, balansując na pięcie, z uniesioną dla równowagi prawą nogą niemal upada, ale Sallow-Carrington jest tuż za nią, łapie ją, przesuwa drobnym ciałem w bok, by na nowo mogła odzyskać kontrolę nad sobą, odrzuca go w przypływie złości, tak jak odrzuca dotąd bezpieczne objęcia, wykonując przewrót, krótka chwila odosobnienia, próba zerwania się do biegu kończąca się upadkiem na kolana, wyciągnięciem dłoni ku głównemu wyjściu z namiotu. Kiedy cyrkowiec próbuje ją pochwycić ponownie, drga, broniąc się przed dotykiem, zbierając się na równe nogi, nim z jego dłońmi osiadłymi na jej bokach, przesunie się pochylona i tym razem to na jej ciele wybije się młodzieniec, wykonując gwiazdę, a następnie złapie ją, uniesie, jakby chciał ukazać, że nie wymknie mu się tak łatwo. Że to nie pora na ucieczki. Mieli się wykazać, pokazać, że to, co w nich drzemie, jest prawdziwą sztuką, nie zaś lichym pokazem dla maluczkich. Prostuje się, próbując odnaleźć dla siebie wygodne ułożenie, jednak traci oparcie pod zgięciem kolan, upada, acz jest to upadek zamierzony, szyja wciąż pozostaje asekurowana, kark nadal jest cały. Wyciąga rękę dla podparcia, jednak jest ono zapewnione, kiedy w omdlewającym ułożeniu sylwetki wraca do pionowej pozycji, palce stykają się z palcami i obrót wydaje się jedynym logicznym posunięciem. Rozstają się, a Finnie zatrzymuje się, z czoła odsuwając wilgotne kosmyki, oddychając ciężko jak jeszcze nigdy. Słyszy za sobą kroki, gdy czarodziej podbiega do niej, opuszki ślizgają się od łokcia, po wierzch dłoni, chwytając wreszcie pewnie tancerkę za rękę. Pociąga ją za sobą i biegnąc we wskazanym kierunku, podskakuje z lekkim opóźnieniem w porównaniu do Marcela, to jest jednak maskowane okręceniem ją jak w typowych pląsach, łapie ją za nadgarstki a dziewczyna odchyla się, stając na czubkach palców stóp niczym baletnica, zanim zostaje pociągnięta do jego piersi, a wykonany krok do przodu, palce partnera wciąż nieopuszczające cienkiego nadgarstka zezwalają się obrócić bardziej malowniczo, ukazując siłę mięśni, wytrzymałość ich gdy pośladkami niemal styka się z podłożem, lecz zręczność nóg i odpowiedni chwyt pozwala wybić się, znaleźć się raz jeszcze na jego ramionach, nim uzna, że nie ma sił na żadne świece, czy szpagaty na głowie. Ugina kolana, a potem podskakuje, ufając, że złapie ją raz jeszcze, a kiedy to robi, to obracają się, nim Jones wyda z siebie raz jeszcze chichot, a napięcie opuści drobną postać. Postawiona na ziemi, odrywa się od blondyna, tym razem rozdzieleni, skazani na samodzielną improwizację. Nie ćwiczyli tego, nie mogli więc czerpać pewności, że niczym jeden umysł uczynią wspólnie to samo, nie trenując wcześniej wcale. Ona robi przewrót, Marcel coś zupełnie innego, jednak popielate tęczówki nie odrywają się od niego, nawet wtedy gdy wykonuje pełny piruet. Ale znowu są razem, mniejsza dłoń w większej dłoni, niezbyt zręczne prześlizgnięcie się po piasku, który ociera mimowolnie skórę, nim wstaną, a potem uczynią kilka wyskoków, jeszcze niewystarczająco skoordynowanych, jednak im dłużej spojrzenie styka się z drugim spojrzeniem, tym łatwiej odczytać mowę ciała. Przynajmniej tak woli łudzić się Finley, zanim przejdą do salt czynionych w powietrzu. Obraca się na pięcie, w rozbiegu zmniejszając dystans, jaki między nimi zapadł, a kiedy unosi ją ponad swoją głowę, z nogą wybitą ku sklepieniu, Finnie opierając się na karku chłopaka, obraca się tak, by móc usiąść na jego ramieniu, zwróceni w stronę kobiecej sylwetki, która usuwa się w cień, dając sygnał, iż oto nadszedł koniec. Jasnowłosa ześlizguje się wprost w objęcia Marcela, czoło przytykając do jego piersi, ogłuszona biciem własnego serca, szumu krwi niemogącej się uspokoić.
- Bestia...została...obłaskawiona? - pyta w przerwach na łapanie wdechu, przekonana, że będzie musiała wzywać Figga albo Hexa, bo nie było w jej ciele wystarczającej siły, żeby mogła doczołgać się do swojej przyczepy. Któryś z siłaczy ulituje się nad nią i zaniesie ją do łóżka, gdzie przyjdzie jej swobodnie umierać. Płomień zgasł.
| ćwiczenia inspirowane tym filmikiem
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Viner dodawała mu skrzydeł, pozwalała uwierzyć, że był kim był, kierowała jego ciałem jakby sama je stworzyła, z lekkością naginając je podług własnej woli, w tańcu, w obrotach, w podniebnych akrobacjach; potrafiła odnaleźć jego wrażliwość i umiejętnym słowem podsycić ją tak, by z żaru stanęła w płomieniach; z łatwością zatracał się w emocjach, z łatwością je wyrażał ruchem, gestem i mimiką, tańcząc w amfiteatrze własnych cieni. Lubił wymagać od siebie więcej, bo był pewien, że wciąż było go stać na więcej; elastyczne ciało nie osiągnęło jeszcze perfekcji, dalekie było skrajnym możliwościom, którym mogło, wiedział o tym, się poddać, a przekraczanie kolejnych granic napawało go dumą i zadowoleniem. Nic innego mu tej radości nigdy nie dawało, to na Arenie odnalazł siebie, to Viner odnalazła w nim to, co czyniło go wyjątkowym, z jego oryginalności wyciągając atuty. Nigdy nie potrafił dopasować się do ram nakładanych przez społeczeństwo, zawsze był inny, ale tutaj ta inność pozwalała mu sięgnąć gwiazd. Finnie, jak mu się zdawało, brakowało wciąż pewności siebie, jakby nieznany ciężar trzymał ją nieustannie zbyt blisko ziemi. Czasem wydawało mu się, że ciągnie za sobą niewidzialną kotwicę, o której musiała zapomnieć. Patrz na mnie, Fin, nie odwracał wzroku zgodnie z jej słowem, patrz na mnie i zapomnij, poczuj muzykę całą sobą, wypuść to z siebie - kotwicę też można było wylać wezbranym w sercu żalem. Rozgrzane ciało było już znużone, chwilowy odpoczynek bardziej zmęczył niż dał wytchnienie, lecz zdołał już złapać oddech, przeciągnął przedramiona po piasku Areny, wycierając je z potu pokrywającego skórę, pytała jak chciał ją zadowolić, jeszcze nie wiedział, jego żywiołem była wieczna improwizacja. - Dasz z siebie wszystko - zaproponował zatem, jak gdyby proponował spacer przed namiotem, nie kolejny skrajny wysiłek; i on da z siebie wszystko, a razem w końcu sięgną gwiazd, choćby po wszystkim mieli omdleć i paść z wyczerpania. Miał wrażenie, że gwiazdy już błyskały przed jego krajobrazem, ale na ułamek sekundy zamknął oczy, wczuwając się w potrzeby i szepty własnego ciała, zmuszając je do jeszcze jednego, ostatniego wysiłku, lecz gdy je otworzył odnalazł na jej twarzy zrozumienie, którego potrzebował. Nie wstał, wyciągnięta dłoń zacisnęła się na jej dłoni w parę chwil, gdy pociągnął ją w swoją stronę i pomógł stanąć na rękach, wspierając siłą własnych nóg; i ona była już osłabiona, chciał wspomóc ją w tym wysiłku, ale w czulszych gestach było też coś bardziej lirycznego, bo przy niezłomnej trenerce nie chodziło już tylko o ukazanie formy, a o uczucia, zatańcz ze mną, Finnie, tak jak jeszcze nigdy, zatańcz ze mną prawdziwe i nago, tak jak nie lubisz. Spaceruj, niebem i ziemią odwróconymi do góry nogami, znów zamknął oczy, wczuwając się w rytm jej mięśni, gdy pokonywała niewidzialne przestworza - wywrócone tyłem na przód, nim dał znak, by upadła; w końcu podniósł się i on, porywając ją w rytm zmienionej melodii, pewnością gestów chcąc dodać otuchy i siły. Siły - bo dziś sięgną gwiazd, sięgaj ich, Fin; naprężone mięśnie wypychały ją w przód, dbając jednak o równowagę, gdy jej ramię poszukiwało niewidzialnego kształtu gdzieś w przyciemnionej cyrkowej przestrzeni. Improwizacja trwała dalej, gdy odnaleźli już swoją energię, mknąc przez arenę chaosem; napięte mięśnie szukały dramaturgii i emocjonalności, którą pragnęły zarazić i ją - dziś zaczynali od nowa, łamali przeszkody, mieli pędzić przed siebie, ku nowemu. Dziś miało być o gwiazdach i marzeniach, o sile, o determinacji i odwadze, bo to nią należało popisać się przez madame V. Nie dał jej odetchnąć ni chwili, z obrotu przechodząc w unoszenia i dźwignie pozwalające jej stanąć w pełnych szpagatach, finalnie odnajdując ją w swoich objęciach; mocno trzymał ją w pasie, nachylona twarz nad jej głową szeptała w jej stronę:
- Nie myśl, czuj - Bo jak inaczej w trzech słowach wyrazić to, czego oczekiwała madame V? Miał liczyć się tylko ruch, płynność, taniec, żywioł, otulające ich zewsząd powietrze wprawiane w drganie subtelnością gestów. Nie każdy ogień niósł zniszczenie, czasem dawał przyjemne ciepło, drgał na wietrze feerią błyskających barw, ulotny jak strzępy krwistej flary. Musiała to czuć. Nie musiała się bać, kiedy był obok, przechwycił jej ciało przed upadkiem, zachwyconego jego bezwładnością, bo to o utratę kontroli w tym wszystkim chodziło. Może skrajne wyczerpanie było ku temu drogą, on też to czuł, coraz mniej kontrolując improwizowane gesty. Pewnie dlatego nie próbował jej zatrzymać, gdy wyrwała się w przód w przewroty, odchodząc w przeciwną stronę, by wydobyć energię w machowym salcie, odtańczony krąg pozwolił mu powrócić do niej, na oślep próbując złapać ją raz, drugi, aż w końcu pochwycił, gdy wyskoczył nad nią, lekko, nie wypuszczając jej z objęć, by z łatwością mógł pochwycić ją znów później. I to też zrobił, unosząc ją w górę, ciągnąc ku piersi, odnajdując pewnym wzrokiem jej źrenice - usta trwały w skoncentrowanej beznamiętności, bo każda inna emocja zaburzyłaby przekaz; niepewność, napięcie, siła, czy była w stanie odczytać to z jego spojrzenia? Chyba tak, bo dała mu się poprowadzić, był jej podporą, gdy ściągnęła uwagę ku sobie namiętnie giętkim ciałem; poczuł przyjemny dreszcz, który pozwolił mu poczuć i pokazać więcej. Znów zrzucił z siebie energię wyrazistym saltem, palce stóp obciągnięte, ramiona silne, wrócił do niej, czy znów się zgubiła? Wsłuchując się w rytm melodii oplótł jej ramię dłonią, z wolna porywając ją w bieg wzdłuż areny, poczuj to, Finnie, poczuj to całą sobą, poczuj, co czuję i ja. Biegnąć odrzucał ograniczenia, kontrolę, w wyczerpaniu całkiem wyciszył gonitwę myśli. Poddał się temu, co czuł i poddał się temu w pełni, zwykle gdy osiągał ten stan był na Arenie sam, kiedyś przy Delilah, teraz przy niej: czy potrafiła, nie wiedział, pewnym zaskoczeniem było dla niego juz to, że przy niej potrafił to zrobić on. Zainicjował wyskok, poprowadził ją dalej, nie wypuszczając z rąk, patrząc, jak jej ogień wiruje, tańczy i płonie, a ziarna piasku rozstępują się kaskadą spod dynamicznie stawianych przez nich kroków. Ledwie żywą pociągnął na siebie w finale, gdy omsknięta stopa odnalazła oparcie uchwycił jej łydki, czując ich drżenie, drżał i on, wyczerpany już chyba daleko za granicami swoich możliwości; pochwycił ją w skoku, chichot wprowadził na jego twarz lekkość, w gesty ulotną płynność, beztroskę, jak gdyby gwiazd, marzeń, udało się już sięgnąć - jakby coś odcięło ich od zewnętrznego świata, zamykając w bańce radości niesionej niczym niezmąconej przyjemności tańca, kąciki ust uniosły się wyżej, usta rozchyliły w ciepłym uśmiechu, nieudawanym, rzadko grał, może trochę, ale gra zawsze wynikała z serca. Pozbyła się wreszcie napięcia, które było jej przeszkodą, ale melodia niosła i już jego gdzieś poza kontrolą czegokolwiek prócz wyizolowanych w tym celu uczuć. Potrafił przekuć je w siłę, potrafił skupić się na nich w pełni, stąd impulsywność w codzienności, na scenie tak naturalna i czysta.
Rozeszli się w kolejnej improwizacji, chaotycznej, pochwycił jej spojrzenie, tańczyli osobno, ale do tej samej muzyki, ruchy musiały być synchroniczne. Wpierw ona za nim, potem on za nią, ciała podążały jednym rytmem, wyrażając tą samą wrażliwość niesioną podobną lekkością. Niedociągnięcia i nieporządek nie były przeszkodą, gdy niosły ich te same emocje, gdy spojrzenia coraz pewniej czytały pragnienia. To salta były jego najmocniejszą stroną, dlatego pod koniec oddał im się bezwolnie, pogrążając się w nieskrępowaniu, wybijając się silnym śródstopiem co sił, aż do gwiazd.
Wtem pochwycił znów jej spojrzenie, susem wybiła się w jego stronę, wskoczyła w ramiona, uniósł ją w górę, twarz naprzeciw twarzy, gdy roziskrzone spojrzenie napotkało jej; w końcu ramiona się ugięły, a ona zwinnie zasiadła na jego barku; trzymał ją dalej, niemal opiekuńczo otaczajac ramieniem, ledwie unosząc stopy podążając przed siebie, ku krańcom areny, przed bestię, o której łaskawość zapytała moment później. Nieprzenikniona jej mina, twarz pozostała surową, spojrzenie chłodnym, gdy otrzepała z pyłu palonego papierosa. Wyszła bez słowa, ale on wiedział, że było dobrze, bo nie milczałaby, gdyby brakło jej zadowolenia. Otoczył ją pewniej ramionami, gdy ześlizgnęła się przed niego, nachylił nad jej głową, czując czoło przy piersi. Na nagiej skórze czuł jej oddech, równie szybki i urywany co jego. Krew pędziła przez ciało, zbyt szybko, pot lał się strugami, z niego i z niej, bose stopy okleiły się brudnym piaskiem. Kolana miękły, w gwiazdy wreszcie naprawdę zatańczyły mu przed oczami, musiał się położyć.
- Nie zaatakowała - odparł na wydechu, odnosząc się do przyjętej przez nią nomenklatury. Obłaskawiona bestia porzuca ofiarę, dopiero oswojona się do niej zbliża. Co kierowało dzisiaj madame V, nie był pewien, choć miał swoje przypuszczenia. Co o tym sądził, nie był sam pewien. Chyba nawet dobrze się dzisiaj bawił, dłonią ściągnął z jej twarzy kosmyki włosów, szukając spojrzenia, które i tak zbiegło w opuszczonej przed nim twarzy. Gest ten, choć w zamierzeniu czuły, wydać się musiał niezręczny, brakowało mu sił, by w pełni zapanować nad jego gracją. Miał ochotę przewrócić się i paść tutaj jak długi, ale wiedział, że wtedy już nie wstanie, nieprędko przynajmniej. Doskonale wyczuwał też słabość jej ciała, nie mogli okazać jej tutaj - madame V mogłaby ich napotkać, niezadowolona z lenistwa. Odsunął się od niej na chwilę, zbierając z trybun zostawione przez siebie rzeczy - pusty już bukłak - gardło paliło suchością - zrzuconą koszulę i materiał chroniący stopy na kole. - Chodźmy - zwrócił się do niej, bezceremonialnie wpychając jej w ręce wszystko, co zdołał zebrać, by unieść ją ostatni raz, chwytając pod kolanami i przez plecy; zachwiał się na nogach, przestąpił z lewej na prawą, mroczki przysłoniły widok, a wpół rozchylone usta zatrzymały dźwięk w gardle, nie mówił już nic, gdy wraz z nią opuścił scenę i powłóczył ku wagonom, chwiejnym, ale stabilnym i nieśpiesznym krokiem. Oboje odczują jutro pewnie skutki przetrenowania, oby przeszło po jednym dniu - pojutrze występował. Wypuścił ją z objęć przed jej wagonem, nagłym ruchem wspierając się jego ściany ramieniem, by nie upaść, gdy na moment utracił zdolność widzenia, odprowadzając ją oprzytomniałym spojrzeniem, jeszcze tylko dwa kroki, to przecież niedaleko.
- Nie myśl, czuj - Bo jak inaczej w trzech słowach wyrazić to, czego oczekiwała madame V? Miał liczyć się tylko ruch, płynność, taniec, żywioł, otulające ich zewsząd powietrze wprawiane w drganie subtelnością gestów. Nie każdy ogień niósł zniszczenie, czasem dawał przyjemne ciepło, drgał na wietrze feerią błyskających barw, ulotny jak strzępy krwistej flary. Musiała to czuć. Nie musiała się bać, kiedy był obok, przechwycił jej ciało przed upadkiem, zachwyconego jego bezwładnością, bo to o utratę kontroli w tym wszystkim chodziło. Może skrajne wyczerpanie było ku temu drogą, on też to czuł, coraz mniej kontrolując improwizowane gesty. Pewnie dlatego nie próbował jej zatrzymać, gdy wyrwała się w przód w przewroty, odchodząc w przeciwną stronę, by wydobyć energię w machowym salcie, odtańczony krąg pozwolił mu powrócić do niej, na oślep próbując złapać ją raz, drugi, aż w końcu pochwycił, gdy wyskoczył nad nią, lekko, nie wypuszczając jej z objęć, by z łatwością mógł pochwycić ją znów później. I to też zrobił, unosząc ją w górę, ciągnąc ku piersi, odnajdując pewnym wzrokiem jej źrenice - usta trwały w skoncentrowanej beznamiętności, bo każda inna emocja zaburzyłaby przekaz; niepewność, napięcie, siła, czy była w stanie odczytać to z jego spojrzenia? Chyba tak, bo dała mu się poprowadzić, był jej podporą, gdy ściągnęła uwagę ku sobie namiętnie giętkim ciałem; poczuł przyjemny dreszcz, który pozwolił mu poczuć i pokazać więcej. Znów zrzucił z siebie energię wyrazistym saltem, palce stóp obciągnięte, ramiona silne, wrócił do niej, czy znów się zgubiła? Wsłuchując się w rytm melodii oplótł jej ramię dłonią, z wolna porywając ją w bieg wzdłuż areny, poczuj to, Finnie, poczuj to całą sobą, poczuj, co czuję i ja. Biegnąć odrzucał ograniczenia, kontrolę, w wyczerpaniu całkiem wyciszył gonitwę myśli. Poddał się temu, co czuł i poddał się temu w pełni, zwykle gdy osiągał ten stan był na Arenie sam, kiedyś przy Delilah, teraz przy niej: czy potrafiła, nie wiedział, pewnym zaskoczeniem było dla niego juz to, że przy niej potrafił to zrobić on. Zainicjował wyskok, poprowadził ją dalej, nie wypuszczając z rąk, patrząc, jak jej ogień wiruje, tańczy i płonie, a ziarna piasku rozstępują się kaskadą spod dynamicznie stawianych przez nich kroków. Ledwie żywą pociągnął na siebie w finale, gdy omsknięta stopa odnalazła oparcie uchwycił jej łydki, czując ich drżenie, drżał i on, wyczerpany już chyba daleko za granicami swoich możliwości; pochwycił ją w skoku, chichot wprowadził na jego twarz lekkość, w gesty ulotną płynność, beztroskę, jak gdyby gwiazd, marzeń, udało się już sięgnąć - jakby coś odcięło ich od zewnętrznego świata, zamykając w bańce radości niesionej niczym niezmąconej przyjemności tańca, kąciki ust uniosły się wyżej, usta rozchyliły w ciepłym uśmiechu, nieudawanym, rzadko grał, może trochę, ale gra zawsze wynikała z serca. Pozbyła się wreszcie napięcia, które było jej przeszkodą, ale melodia niosła i już jego gdzieś poza kontrolą czegokolwiek prócz wyizolowanych w tym celu uczuć. Potrafił przekuć je w siłę, potrafił skupić się na nich w pełni, stąd impulsywność w codzienności, na scenie tak naturalna i czysta.
Rozeszli się w kolejnej improwizacji, chaotycznej, pochwycił jej spojrzenie, tańczyli osobno, ale do tej samej muzyki, ruchy musiały być synchroniczne. Wpierw ona za nim, potem on za nią, ciała podążały jednym rytmem, wyrażając tą samą wrażliwość niesioną podobną lekkością. Niedociągnięcia i nieporządek nie były przeszkodą, gdy niosły ich te same emocje, gdy spojrzenia coraz pewniej czytały pragnienia. To salta były jego najmocniejszą stroną, dlatego pod koniec oddał im się bezwolnie, pogrążając się w nieskrępowaniu, wybijając się silnym śródstopiem co sił, aż do gwiazd.
Wtem pochwycił znów jej spojrzenie, susem wybiła się w jego stronę, wskoczyła w ramiona, uniósł ją w górę, twarz naprzeciw twarzy, gdy roziskrzone spojrzenie napotkało jej; w końcu ramiona się ugięły, a ona zwinnie zasiadła na jego barku; trzymał ją dalej, niemal opiekuńczo otaczajac ramieniem, ledwie unosząc stopy podążając przed siebie, ku krańcom areny, przed bestię, o której łaskawość zapytała moment później. Nieprzenikniona jej mina, twarz pozostała surową, spojrzenie chłodnym, gdy otrzepała z pyłu palonego papierosa. Wyszła bez słowa, ale on wiedział, że było dobrze, bo nie milczałaby, gdyby brakło jej zadowolenia. Otoczył ją pewniej ramionami, gdy ześlizgnęła się przed niego, nachylił nad jej głową, czując czoło przy piersi. Na nagiej skórze czuł jej oddech, równie szybki i urywany co jego. Krew pędziła przez ciało, zbyt szybko, pot lał się strugami, z niego i z niej, bose stopy okleiły się brudnym piaskiem. Kolana miękły, w gwiazdy wreszcie naprawdę zatańczyły mu przed oczami, musiał się położyć.
- Nie zaatakowała - odparł na wydechu, odnosząc się do przyjętej przez nią nomenklatury. Obłaskawiona bestia porzuca ofiarę, dopiero oswojona się do niej zbliża. Co kierowało dzisiaj madame V, nie był pewien, choć miał swoje przypuszczenia. Co o tym sądził, nie był sam pewien. Chyba nawet dobrze się dzisiaj bawił, dłonią ściągnął z jej twarzy kosmyki włosów, szukając spojrzenia, które i tak zbiegło w opuszczonej przed nim twarzy. Gest ten, choć w zamierzeniu czuły, wydać się musiał niezręczny, brakowało mu sił, by w pełni zapanować nad jego gracją. Miał ochotę przewrócić się i paść tutaj jak długi, ale wiedział, że wtedy już nie wstanie, nieprędko przynajmniej. Doskonale wyczuwał też słabość jej ciała, nie mogli okazać jej tutaj - madame V mogłaby ich napotkać, niezadowolona z lenistwa. Odsunął się od niej na chwilę, zbierając z trybun zostawione przez siebie rzeczy - pusty już bukłak - gardło paliło suchością - zrzuconą koszulę i materiał chroniący stopy na kole. - Chodźmy - zwrócił się do niej, bezceremonialnie wpychając jej w ręce wszystko, co zdołał zebrać, by unieść ją ostatni raz, chwytając pod kolanami i przez plecy; zachwiał się na nogach, przestąpił z lewej na prawą, mroczki przysłoniły widok, a wpół rozchylone usta zatrzymały dźwięk w gardle, nie mówił już nic, gdy wraz z nią opuścił scenę i powłóczył ku wagonom, chwiejnym, ale stabilnym i nieśpiesznym krokiem. Oboje odczują jutro pewnie skutki przetrenowania, oby przeszło po jednym dniu - pojutrze występował. Wypuścił ją z objęć przed jej wagonem, nagłym ruchem wspierając się jego ściany ramieniem, by nie upaść, gdy na moment utracił zdolność widzenia, odprowadzając ją oprzytomniałym spojrzeniem, jeszcze tylko dwa kroki, to przecież niedaleko.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Jak nadać lekkości ruchom, gdy szczupłe kostki pętają kajdany przeszłości? Jak zatracić się w chwili, gdy myśli niby wzburzone fale rozbijają się o brzeg jestestwa, poddając pod wątpliwość wszystkie dotąd znane prawdy? Jak można wzlecieć, gdy pióra rzekomych skrzydeł pozostawały osmalone przez echo win minionych? Jak mogła lśnić, kiedy wszystko zdawało się w niej zgasnąć? Ta niepewność, nieskończony lęk przed ukazaniem czegoś więcej ponad fasadę, którą wzniosła, by móc ochronić siebie samą, zdawał się jej towarzyszyć na każdym kroku, który wykonywała na ubitym piachu Areny. Jak cienkie były te ściany, gromko nazwane w naiwności niewzruszonym murem, skoro wystarczył baczny, nieruchomy wzrok starszej kobiety, aby mogła się kruszyć, ukazywać prześwity czegoś, co potrafiło uchodzić za prawdziwe? Naginała ją, jednak trawa korzeniami werżnięta w szkockie ziemie uparcie wzbraniała się przed złamaniem; surowością próbowała ulepić z niej figurę godną podziwu oraz okrzyków uwielbienia, lecz glina spływała po gładkiej powierzchni niedoskonałości, jakie odkrywała dzień po dniu; Viner nawoływała do zaprzestania trwania w bezruchu, do sięgnięcia po to, co należne, albowiem talent oraz ciężka praca winna być nagradzana słodyczą satysfakcji - mimo to Finley niezmiennie stała w miejscu. I było to śmieszne, dosyć żałosne nawet, tak roztkliwiać się nad sobą, tonąć we własnych błędach miast wziąć za nie odpowiedzialność, unieść dumnie głowę oraz liczyć na łaskawy wyrok. A jeśli nawet się na to nie zdobędzie, to chociaż powinna ruszyć dalej, zbudować swój świat na nowo nie odwracając się przy tym za siebie, zamiast balansować między tym, co było i co nigdy nie nadejdzie. Problem tylko tkwił w tym, że była zbyt wielkim tchórzem, by móc się podjąć czegokolwiek. Wiedziała o tym z każdym zaciśnięciem się żołądka; dreszczem na jasnej skórze osiadającym, wzywającym do ucieczki nim ktokolwiek dostrzeże, jak mała oraz niedorzeczna była w rzeczywistości. I z tą tęsknotą osadzoną w popiele spojrzenia, sięgającym męskiej sylwetki, tak wolnej w swym więzieniu uczuć, tak wrażliwej w chaosie swego jestestwa - czy tak jak on, zdobywszy się na szczerość, mogłaby sięgnąć gwiazd? Nie, chyba nie, łapała się na tym zawsze. Bo przecież co wciąż mogło tlić się w jej wnętrzu, jeśli nie zgliszcza pogrzebanych nadziei, dziewczęcych marzeń brutalnie w ziemię wgniecionych, rozszarpanego zaufania, które do teraz zrosnąć się grubą warstwą blizn nie było w stanie? Płonęła więc na scenie fałszywym ogniem, igrając z tym właściwym, nie bacząc na ryzyko żadne - nienawiść do siebie samej kąsa bowiem dotkliwiej, niźli płomienne języki - i gasła poza sceną, nie potrafiąc wykrzesać z siebie tego światła, którym emanował Marcel, mimowolnie przyciągający do siebie każdego, kogo, chociażby musnął jego blask. Nie umiem, nie wiem, nie potrafię - łkało drobne ciało, szlochem umęczonych mięśni, zawodzeniem wrzącej krwi pulsującej w uszach. Mogłaby rozpaść się tu i teraz, rozczarować kolejny raz jakże szlachetnie wyniosłą rosjankę, ale on chciał walczyć, widziała to przecież w zaciśniętej linii ust, powstrzymującej grymas zmęczenia i w błękicie tęczówek lśniących zaciętością. Patrz na mnie. Patrz na mnie, abym się więcej nie potknęła, nie wypadła ze sztywnych ram osobowości, jaką stworzyłam; nie opuściła gardy, nie ukazała słabości, która tak kurczowo się mnie trzyma. Znużenie obdzierało z ostrożności, jej brak z kolei pokazać mógł znacznie więcej, niż by sobie tego życzyła. Nie odwracaj wzroku, nie jestem gotowa na upadek, kiedy stopy nie zdołały się jeszcze oderwać od podłoża.
- Daj mi więcej - odpowiedziała, w dźwięczności głosu nie zawierając żądania, a prośbę. Niczym dziecię we mgle zagubione, rozpaczliwie łaknące wskazówek, którą drogą winno podążać by ta była dlań łaskawa, a mimo to nie chcące pytać wcale, jakby żadne słowa nie były dlań wystarczające. Podążaj za chaosem, za sercem w piersi trzepocącym niby kolorowy ptak, pragnący wymknąć się z kościanych prętów klatki. Nie pytaj, leć. Sądzi, że zrozumiała. A przecież wcale nie chciała, tak zrywać z siebie żadnej maski, odsłaniać skaz serca, zaskakującej delikatności duszy podatnej na wszelkie zranienie. Odkrywać się tu i teraz, przed kimś, kto nie odczuwał wstydu bycia po prostu sobą, w nadziei, iż to, co zdoła pokazać, nie spotka się z odrzuceniem. Tańczmy, podjęła decyzję, smukłe palce wślizgnęły się w większą dłoń powoli, dotykiem niemal stanowczym, już nieprzypominającym zranionego, płochego zwierzęcia, zapoczątkowali kolejny pokaz, próbę przesunięcia tylko sobie znanych granic. Tańczmy, wybrzmiało łagodniej, bo nie ścierały się ze sobą dwa płomienie, ni drapieżne koty nie rzucały się wzajemnie do gardeł. Miało być spokojniej, choć każdy gest wykonany zdradzał wciąż energię oraz gibkość ruchów; piękniej, albowiem obcowali ze sztuką, czule, z czcią dla artyzmu i opowieści ciałem mówionych. W pustkę techniki mieli przelewać jeziora, jeśli nie morza emocji, pozwolić się pociągnąć na samo dno ich głębin. I Finnie drży, gdy ciepły oddech otula odchyloną szyję, niosąc sobą szept. Nie mogę, nie potrafię, pragnie odpowiedzieć żałośnie, jak tylko ona może to czynić. Bo nie umie porzucić precz kontroli, jaką objęła nad swymi członkami, ni zaprzestać zważania na każdy kolejny krok, li ruch, jaki gorączkowo planuje w swej głowie. A przecież mu ufa. Ufa? Tak teraz, kiedy silne ręce z taką łatwością są w stanie pochwycić wymykającą się blondynkę, a spojrzenia wychodzą sobie na spotkanie, odczytując w sobie, zdawałoby się więcej, niźli zdradzała to mowa ciała. Gubiła się więc, odnajdując się w jego ramionach na nowo; odrywając się, szukała świeżej, żywszej skry, jaka po ponownym złączeniu mogła przerodzić się w kolejną pożogę wrażeń. Biegli, wirowali, obracali się, porzucając śmiertelność, granice ludzkiej wytrzymałości i chociaż nie byli kulistymi ciałami niebieskimi, będącymi skupiskami powiązanej grawitacyjnie materii, tak stawali się gwiazdami, póki co tylko dla siebie, acz kiedyś ich blask na cyrkowym firmamencie zachwyci wielu. Czy nie dlatego milczała? Ta, która spozierała najsurowiej, oceniająca każde drgnięcie, niepoprawne odchylenie. Cisza znaczyła jej wargi, tak jak okryła sobą wnętrze namiotu, gdzie nawet muzyka umilkła w oczekiwaniu na werdykt. Ten zapadł niemo, bez wiwatów, pochwał, czy aplauzu. Zostali sami, zwycięsko, acz w tej wygranej tkwiło zbyt wiele poświęcenia, którego zmęczenie nie potrafiło jeszcze w pełni pojąć. Ze świstem wypuszczała powietrze z płuc, a przecież rozpaczliwie chciała je zatrzymać na dłużej, unormować płytkość oddechu, acz to zdawało się znacznie trudniejsze przy coraz bardziej otumanionym organizmie. Szare oczy nieprzytomnie odprowadziły madame V., by pod woalem rzęs mogły się wznieść ku niebu osadzonemu wokół czerni źrenic cyrkowca. Nie zaatakowała, są bezpieczni.
- Wróci po więcej - nie pytała, potwierdzała swoje przypuszczenia, może w zrezygnowaniu, może w niezrozumieniu podobnych działań, jakby nie sądziła, iż trening mógłby przerodzić się w coś więcej. Uśmiecha się zaraz, jednym z tych swoich małych uśmiechów, niemających w sobie nic z kociej przewrotności; ciepłem osadzającym się w kącikach ust, nawet jeśli tkwi w nich jakaś niepojęta nieśmiałość, kiedy odsunął z jej twarzy kosmyki włosów przylepione do gładkiego czoła. Zrobili to, a przy tym nie czuli się nawet źle, tuż obok siebie. Zachwiała się, kiedy stopy na nowo zetknęły się z piachem, nie zamierzała upaść, jeszcze nie teraz, powróciła niespiesznie po porzuconą wstążkę, zgrabnym ruchem wprawiając materiał w wir czerwieni, który mogła zebrać oraz związać. Nie mogli tutaj zostać, niebezpieczeństwo oddaliło się, lecz wciąż tkwili na wrogim sobie terytorium, czas zaś nie sprzyjał ich wytrzymałości. Pozbierała swoje rzeczy, odwracając się, gotowa na pożegnanie, jednak Marcel wcisnął w jej ramiona i swój bagaż, unosząc ją zaraz, nim zdołała zaprotestować, bądź wydać z siebie coś więcej niż pytające mh? Upadniesz, chciała szepnąć, adrenalina jednak opuściła ją na dobre, a melodia uderzeń drugiego serca wprawiła ją w senny nastrój, który towarzyszył im przez całą drogę ku wagonom. Chłód ją otrzeźwił, na trochę, wystarczająco trochę, by mogła się zbliżyć do podpierającego się o ścianę wagonu chłopaka i tym razem to ona jakże delikatnym, niemal czułym gestem, odgarnęła z jego twarzy wilgotne słomiane kosmyki.
- Możesz iść - powiedziała miękko, gotowa oddać mu jego własność jeśli tylko jej zażąda - Możesz też zostać - dodała łagodniej, bo chociaż między ich przyczepami nie tkwił ogrom dystansu, tak teraz, w obliczu wzmożonego wysiłku dla Jones była to trasa nie do pokonania - Jeśli masz paść, równie dobrze możesz paść na moją podłogę. Eili nauczyła się turlać mandarynki, a Nailah przychodzi wieczorami patrzeć, czy jeszcze oddycham. Ma wtedy ze sobą jedzenie - mówiąc to, odsunęła drzwi wejściowe, pozostawiając mu wybór. Nie czekając na odpowiedź, zanurzyła się we wnętrze swego skromnego domostwa, rzucając własne rzeczy gdzieś na bok, sama padając na grubą kołdrę ścielącą deski podłogi. Miewała problemy ze snem, objęcia łóżka nie były czasem tak kojące, jak twardość podłoża. Z buzią zwróconą ku sufitowi, ze wzrokiem liczącym nieskończoną liczbę wymalowanych lampionów, podjęła się cichego nucenia mogącego zesłać nań senne mary. Z lekko uniesionymi kącikami ust, snuła swoją melodię dziwnie zadowolona. Dziś zamierzała śpiewać o Skye.
| zt
- Daj mi więcej - odpowiedziała, w dźwięczności głosu nie zawierając żądania, a prośbę. Niczym dziecię we mgle zagubione, rozpaczliwie łaknące wskazówek, którą drogą winno podążać by ta była dlań łaskawa, a mimo to nie chcące pytać wcale, jakby żadne słowa nie były dlań wystarczające. Podążaj za chaosem, za sercem w piersi trzepocącym niby kolorowy ptak, pragnący wymknąć się z kościanych prętów klatki. Nie pytaj, leć. Sądzi, że zrozumiała. A przecież wcale nie chciała, tak zrywać z siebie żadnej maski, odsłaniać skaz serca, zaskakującej delikatności duszy podatnej na wszelkie zranienie. Odkrywać się tu i teraz, przed kimś, kto nie odczuwał wstydu bycia po prostu sobą, w nadziei, iż to, co zdoła pokazać, nie spotka się z odrzuceniem. Tańczmy, podjęła decyzję, smukłe palce wślizgnęły się w większą dłoń powoli, dotykiem niemal stanowczym, już nieprzypominającym zranionego, płochego zwierzęcia, zapoczątkowali kolejny pokaz, próbę przesunięcia tylko sobie znanych granic. Tańczmy, wybrzmiało łagodniej, bo nie ścierały się ze sobą dwa płomienie, ni drapieżne koty nie rzucały się wzajemnie do gardeł. Miało być spokojniej, choć każdy gest wykonany zdradzał wciąż energię oraz gibkość ruchów; piękniej, albowiem obcowali ze sztuką, czule, z czcią dla artyzmu i opowieści ciałem mówionych. W pustkę techniki mieli przelewać jeziora, jeśli nie morza emocji, pozwolić się pociągnąć na samo dno ich głębin. I Finnie drży, gdy ciepły oddech otula odchyloną szyję, niosąc sobą szept. Nie mogę, nie potrafię, pragnie odpowiedzieć żałośnie, jak tylko ona może to czynić. Bo nie umie porzucić precz kontroli, jaką objęła nad swymi członkami, ni zaprzestać zważania na każdy kolejny krok, li ruch, jaki gorączkowo planuje w swej głowie. A przecież mu ufa. Ufa? Tak teraz, kiedy silne ręce z taką łatwością są w stanie pochwycić wymykającą się blondynkę, a spojrzenia wychodzą sobie na spotkanie, odczytując w sobie, zdawałoby się więcej, niźli zdradzała to mowa ciała. Gubiła się więc, odnajdując się w jego ramionach na nowo; odrywając się, szukała świeżej, żywszej skry, jaka po ponownym złączeniu mogła przerodzić się w kolejną pożogę wrażeń. Biegli, wirowali, obracali się, porzucając śmiertelność, granice ludzkiej wytrzymałości i chociaż nie byli kulistymi ciałami niebieskimi, będącymi skupiskami powiązanej grawitacyjnie materii, tak stawali się gwiazdami, póki co tylko dla siebie, acz kiedyś ich blask na cyrkowym firmamencie zachwyci wielu. Czy nie dlatego milczała? Ta, która spozierała najsurowiej, oceniająca każde drgnięcie, niepoprawne odchylenie. Cisza znaczyła jej wargi, tak jak okryła sobą wnętrze namiotu, gdzie nawet muzyka umilkła w oczekiwaniu na werdykt. Ten zapadł niemo, bez wiwatów, pochwał, czy aplauzu. Zostali sami, zwycięsko, acz w tej wygranej tkwiło zbyt wiele poświęcenia, którego zmęczenie nie potrafiło jeszcze w pełni pojąć. Ze świstem wypuszczała powietrze z płuc, a przecież rozpaczliwie chciała je zatrzymać na dłużej, unormować płytkość oddechu, acz to zdawało się znacznie trudniejsze przy coraz bardziej otumanionym organizmie. Szare oczy nieprzytomnie odprowadziły madame V., by pod woalem rzęs mogły się wznieść ku niebu osadzonemu wokół czerni źrenic cyrkowca. Nie zaatakowała, są bezpieczni.
- Wróci po więcej - nie pytała, potwierdzała swoje przypuszczenia, może w zrezygnowaniu, może w niezrozumieniu podobnych działań, jakby nie sądziła, iż trening mógłby przerodzić się w coś więcej. Uśmiecha się zaraz, jednym z tych swoich małych uśmiechów, niemających w sobie nic z kociej przewrotności; ciepłem osadzającym się w kącikach ust, nawet jeśli tkwi w nich jakaś niepojęta nieśmiałość, kiedy odsunął z jej twarzy kosmyki włosów przylepione do gładkiego czoła. Zrobili to, a przy tym nie czuli się nawet źle, tuż obok siebie. Zachwiała się, kiedy stopy na nowo zetknęły się z piachem, nie zamierzała upaść, jeszcze nie teraz, powróciła niespiesznie po porzuconą wstążkę, zgrabnym ruchem wprawiając materiał w wir czerwieni, który mogła zebrać oraz związać. Nie mogli tutaj zostać, niebezpieczeństwo oddaliło się, lecz wciąż tkwili na wrogim sobie terytorium, czas zaś nie sprzyjał ich wytrzymałości. Pozbierała swoje rzeczy, odwracając się, gotowa na pożegnanie, jednak Marcel wcisnął w jej ramiona i swój bagaż, unosząc ją zaraz, nim zdołała zaprotestować, bądź wydać z siebie coś więcej niż pytające mh? Upadniesz, chciała szepnąć, adrenalina jednak opuściła ją na dobre, a melodia uderzeń drugiego serca wprawiła ją w senny nastrój, który towarzyszył im przez całą drogę ku wagonom. Chłód ją otrzeźwił, na trochę, wystarczająco trochę, by mogła się zbliżyć do podpierającego się o ścianę wagonu chłopaka i tym razem to ona jakże delikatnym, niemal czułym gestem, odgarnęła z jego twarzy wilgotne słomiane kosmyki.
- Możesz iść - powiedziała miękko, gotowa oddać mu jego własność jeśli tylko jej zażąda - Możesz też zostać - dodała łagodniej, bo chociaż między ich przyczepami nie tkwił ogrom dystansu, tak teraz, w obliczu wzmożonego wysiłku dla Jones była to trasa nie do pokonania - Jeśli masz paść, równie dobrze możesz paść na moją podłogę. Eili nauczyła się turlać mandarynki, a Nailah przychodzi wieczorami patrzeć, czy jeszcze oddycham. Ma wtedy ze sobą jedzenie - mówiąc to, odsunęła drzwi wejściowe, pozostawiając mu wybór. Nie czekając na odpowiedź, zanurzyła się we wnętrze swego skromnego domostwa, rzucając własne rzeczy gdzieś na bok, sama padając na grubą kołdrę ścielącą deski podłogi. Miewała problemy ze snem, objęcia łóżka nie były czasem tak kojące, jak twardość podłoża. Z buzią zwróconą ku sufitowi, ze wzrokiem liczącym nieskończoną liczbę wymalowanych lampionów, podjęła się cichego nucenia mogącego zesłać nań senne mary. Z lekko uniesionymi kącikami ust, snuła swoją melodię dziwnie zadowolona. Dziś zamierzała śpiewać o Skye.
| zt
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Jeszcze nim opuścili namiot skinął głową, przytakując jej przypuszczeniom, choć o to nie prosiła, nie miał wątpliwości, będzie chciała więcej, madame V dostrzegła zatlony żar i zechce uczynić z niego pożar. Pożar, w którym zabłysną, zapłoną, czy zgasną? Miał parę wątpliwości, które zachował w sercu, spoglądając na wyczerpaną sylwetkę dziewczyny - odnalazł dzisiaj z nią zaskakujące porozumienie, którego nie czuł od lat, odkąd zniknęła Delilah. Czy to możliwe, by wskrzesić, co wydawało się pogrzebane? I ona wydawała się z siebie zadowolona, czuła to, oczywiście, że tak, bez tego nie wykrzesałaby z siebie dziś tylu emocji. Tyle wdzięku. Tyle czaru. Myśli krążyły chaotycznie, w znużeniu nie pozwalając sobie na niezmącony spokój, pędziły jak tętent kopyt, chwytając się wrażeń, obrazów, detali, pierwszych myśli, nie myślał też, gdy brał ją z ramiona, słaniającą się z nóg, choć w nie lepszej kondycji wcale był i on. Była drobna, była lekka, da przecież radę. Pokonali tę drogę w milczeniu, wsłuchując się serc swoich bicie - serce Finnie zwalniało tempa, jego jeszcze nie, wprawiane w ruch niekończącym się wysiłkiem. Powłóczył nogami, ledwie je unosił, mięśnie ramion pozostawały napięte do granic niemożliwości, a żyły wybrzuszyły się na ciele znacząc skrajne wyczerpanie. Gdy odstawił ją pod progiem wagonu, uniósł spojrzenie, by wychwycić jej wzrok, czując dotyk jej dłoni na własnej twarzy. Ledwie je widział, przez błądzące na krajobrazie mroczki, suchość w gardle nie pozwoliła wydobyć z ust ni jednego słowa. Był znużony - tak bardzo - jej dotyk nagradzał trudy czułą pieszczotą.
Zaprosiła go do środka, usuwając się z przejścia, nie powinien, nie wypadało, winien zaznać snu jak najprędzej, ale jego wagon był zamknięty na klucz, a klucza nie miał przy sobie - całkiem o tym zapomniał. By je odebrać musiał nawiedzić tutejszego nożownika, co do którego nie miał nawet pewności, gdzie teraz był. Obejrzał się przez ramię, upewniając się, że nikt go nie widział - tak przecież nie wypadało - gdy sama osunęła się z progu, po chwili widocznego zawahania wślizgnął się do środka; pachniało tutaj nią, a jego nie powinno tutaj chyba być. Oparł się ramieniem o ścianę, gdy padła jako pierwsza, obserwując przez chwilę jej zgrabną sylwetkę, sam ześlizgnął się wzdłuż ściany, wpierw do pozycji siedzącej, odchylając głowę mocno w tył. Serce biło mu jak oszalałe, krew wrzała w żyłach, a oddech wciąż nie mógł się wyrównać. Robiło mu się niedobrze, nieznacznie kręciło w głowie. Usta były tak suche, że nie byłby w stanie mówić, nawet gdyby miał siły je rozchylić. Milczał, nie będąc w stanie zrobić nic więcej. Po chwili osunął się na bok, na twardą podłogę, w przyzwoitej odległości od jej ciepłych pierzyn. Wyciągnął się, bezwładnie osuwając swoje ciało na plecy, by podążyć wzrokiem tam, gdzie sięgał jej wzrok, na malowany skrzący sufit owiany nuconą przez nią melodią. Dodawała mu magii, niosła słodkie dźwięki, chyba je rozpoznawał, śpiewała czasem tę pieśń, chyba nawet pamiętał słowa, kilka z nich, parę pierwszych wersów. Nigdy jej nie zapytał, o czym była, czy miała swoje znaczenie, żałował - teraz nie miał na to sił. Miała naprawdę ładny głos. Włosy rozsypały się w nieładzie, otaczając go złotą aureolą, zrzucił je z czoła, by nie grzały przegrzanego. Niedbale narzucona koszula przeszkadzała, sięgnął kołnierza dłonią, pozostawiając go rozchełstanym sądząc, że w ten sposób sięgnie nieco więcej chłodnej aury. Wziął głębszy oddech, starając się nad nim zapanować.
Nie minęła dłuższa chwila, gdy obraz widziany jego oczyma zaczął się rozmazywać, blednąć i zachodzić czernią. Nucona melodia go wyciszała, pozwalała uspokoić rytm bijącego serca i oddechu, uspokoić ciało cichym tchnieniem, krew rwącą jak górski potok, przenikała przez pisk w uszach, wyciszając jego dźwięk, otulała jak przyjemne ramiona sennych marzeń. Zaśpiewaj coś jeszcze, Finnie, chciał powiedzieć na głos, ale nie zdążył, gdy porwały go ciemności, pozwalając śnić obrazy namalowane dźwiękami jej pięknych pieśni. Nie zdążył wychwycić momentu, w którym i one ucichły, pozwalając w pełni oddać się zasłużonemu odpoczynkowi.
zt
Zaprosiła go do środka, usuwając się z przejścia, nie powinien, nie wypadało, winien zaznać snu jak najprędzej, ale jego wagon był zamknięty na klucz, a klucza nie miał przy sobie - całkiem o tym zapomniał. By je odebrać musiał nawiedzić tutejszego nożownika, co do którego nie miał nawet pewności, gdzie teraz był. Obejrzał się przez ramię, upewniając się, że nikt go nie widział - tak przecież nie wypadało - gdy sama osunęła się z progu, po chwili widocznego zawahania wślizgnął się do środka; pachniało tutaj nią, a jego nie powinno tutaj chyba być. Oparł się ramieniem o ścianę, gdy padła jako pierwsza, obserwując przez chwilę jej zgrabną sylwetkę, sam ześlizgnął się wzdłuż ściany, wpierw do pozycji siedzącej, odchylając głowę mocno w tył. Serce biło mu jak oszalałe, krew wrzała w żyłach, a oddech wciąż nie mógł się wyrównać. Robiło mu się niedobrze, nieznacznie kręciło w głowie. Usta były tak suche, że nie byłby w stanie mówić, nawet gdyby miał siły je rozchylić. Milczał, nie będąc w stanie zrobić nic więcej. Po chwili osunął się na bok, na twardą podłogę, w przyzwoitej odległości od jej ciepłych pierzyn. Wyciągnął się, bezwładnie osuwając swoje ciało na plecy, by podążyć wzrokiem tam, gdzie sięgał jej wzrok, na malowany skrzący sufit owiany nuconą przez nią melodią. Dodawała mu magii, niosła słodkie dźwięki, chyba je rozpoznawał, śpiewała czasem tę pieśń, chyba nawet pamiętał słowa, kilka z nich, parę pierwszych wersów. Nigdy jej nie zapytał, o czym była, czy miała swoje znaczenie, żałował - teraz nie miał na to sił. Miała naprawdę ładny głos. Włosy rozsypały się w nieładzie, otaczając go złotą aureolą, zrzucił je z czoła, by nie grzały przegrzanego. Niedbale narzucona koszula przeszkadzała, sięgnął kołnierza dłonią, pozostawiając go rozchełstanym sądząc, że w ten sposób sięgnie nieco więcej chłodnej aury. Wziął głębszy oddech, starając się nad nim zapanować.
Nie minęła dłuższa chwila, gdy obraz widziany jego oczyma zaczął się rozmazywać, blednąć i zachodzić czernią. Nucona melodia go wyciszała, pozwalała uspokoić rytm bijącego serca i oddechu, uspokoić ciało cichym tchnieniem, krew rwącą jak górski potok, przenikała przez pisk w uszach, wyciszając jego dźwięk, otulała jak przyjemne ramiona sennych marzeń. Zaśpiewaj coś jeszcze, Finnie, chciał powiedzieć na głos, ale nie zdążył, gdy porwały go ciemności, pozwalając śnić obrazy namalowane dźwiękami jej pięknych pieśni. Nie zdążył wychwycić momentu, w którym i one ucichły, pozwalając w pełni oddać się zasłużonemu odpoczynkowi.
zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
W przygotowaniach do występów najtrudniejsze było dla niego czekanie. Kiedy obserwował jej dłonie plączące się nad kolejnymi mazidłami zawsze zastanawiał się, co wiodło jej dłoń i jak potrafiła dostrzec właściwy kolor, jej makijaże były częścią cyrkowej magii, częścią tego świata, wielobarwną błyszczącą ozdobą wprowadzającą gości w baśniowy wymiar ich historii. Widział się w lustrze, noga uciekała, kolano podrygiwało w zdenerwowaniu, wzrok błąkał się, szukając zajęcia, ale wiedział, że musiał trwać nieruchomo. Na scenie nie czuł już tremy, ale czuł ją teraz, wiedząc, że jeden nadpobudliwy ruch może wystarczyć, żeby zaprzepaścić jej pracę.
Miał już otwarte oczy, puder pokrywał jego twarz na tyle grubą warstwą, że nie dało się przez nią dostrzec wyciągniętych na słońcu piegów. Błyszczące czarne drobiny przysłaniały górną część jego twarzy, złota farba malowała powieki i skronie, czarna maź przysłaniała czerwień ust. Błękit, granat i biel przysypiały pobłyskującą czerń, wprowadzając go w śnieżną scenerię Królowej Śniegu. Miał zostać księciem, który odnajdzie swoją małą Gerdę, śnieżny książę był zrodzony z lodu; kolory wywabiały chłodny błękit jego oczu. Miał już na sobie strój - długie białe spodnie były pozbawione jakichkolwiek zdobień, nie krępowały ruchów, wykonane z miękkiego materiału miały być przede wszystkim wygodne, pozwalać mu na podniebne akrobacje i eksponować sprężystość mięśni nóg. Błękitna koszula o opalizujących guzikach ozdobiona została zaklętymi kryształami prawdziwego lodu, zimnymi w dotyku, ale przez materiał tego nie czuł - zostały zaczarowane tak, by mienić się barwami tęczy jak prawdziwe sople, ale nie stopnieć na scenie, kołnierz i rękawy pokrywał zaczarowany szron. Jego koszula była rozchełstana pod szyją, kiedy Nora pudrowała jego bliznę, pamiątkę po dramatycznej nocy - jego twarz wciąż tężała, gdy obserwował to w lustrze. Z jednej strony nie chciał tego robić, będąc dumny z tego, co przeszedł i z tego, co przetrwał, z drugiej rozumiejąc konieczność pozwalającą mu dłużej cieszyć się anonimowością. Szmalcownik pewnie już go nie pamiętał. Dłonie okrywały skórzane rękawiczki bez palców, barwionej na ciemnoniebiesko, stopy miał bose, musiały być całkiem swobodne.
- To już - Usłyszał, w odpowiedzi tylko skinął głową i zerwał się do zejścia na scenę, bo wkrótce miała nadejść jego kolej - słyszał to po muzyce, którą rozpoznawał, pląsających nutach melancholijnego pianina, do którego Gerda kreśliła już na Arenie ósemki na zaczarowanym lodzie. Jej łyżwy pozostawiały po sobie kształty, które ożywały iluzją i mieniły się w tle przesuwającymi się obrazami zimowych krajobrazów. Poczuł na ramieniu dotyk dłoni madame V, obejrzał się na nią, ale nie spojrzała na niego - spoglądała na scenę, wypychając go w jej stronę, i on nie marnotrawił tej chwili, odciągając nogę w bok i w górę, wyciągając ręką, żeby rozgrzać mięśnie. Gdy nadeszła chwila; nie zwlekał ni chwili, wyskoczył od boku potrójnym saltem, lądując na ugięte kolana, by wykonać - również trzykrotny - przerzut bokiem, znalazłszy się tym samym na przedzie i pośrodku sceny, lecz poza lodem. Rozpostarł ramiona na boki, w silniejsze uderzenie bębna, unosząc podbródek wyżej i wyciągając w górę ciało; zachłysnął się tą magią, światłami, okrzykami zachwytów, powitalnymi oklaskami, bo to właśnie: był jego dom. Ktoś go zapowiadał, głos ledwie przedzierał się przez głośną melodię pianina, Gerda tańczyła na lodzie, a pod niebem zatańczył tresowane memortki. Przymknął oczy na krótko, szukając wewnętrznego spokoju - skupienia - wiedząc, jak ważna miała być teraz koncentracja. Kochał to, cyrkową scenę, arenę, spektakle, kochał ten gwar, kochał spojrzenia, które ściągał i wreszcie kochał to życie. Londyn płonął, właściwie spłonął, nie był juz tym miejscem co kiedyś, spłonęło też jego życie, matka umarła, nic poza nią nie miał, ojciec przyniósł tylko moc rozczarowania, Frances go zraniła, Aurora, Aurora pozostawała znakiem zapytania, trzęsąc posadami pewności co do własnej przyszłości, tylko to życie: te światła, ta melodia, te spojrzenia, tylko to pozostało prawdziwe, niezmienne i szczere, prawdziwe, stabilne. Jego ramiona opadły, obrócił się zgrabnym piruetem, by pobiec w kierunku zrzuconego mu koła, wyskoczył ku niemu, chwytając się oburącz, już na kole odwracając się w kierunku publiki, z łatwością przekładając obie dłonie. Kilka odbić, ruch nóg, bioder, ramion, tyle starczyło, by rozbujać koło w przód i w tył, nim zacznie akrobacje; przerzucił ciężar ciała w przód, wyciągając nogi aż na górą obręcz, by puścić się koła rękoma i, zwisając głową w dół, nienaturalnie wygięty, rozłożył dłonie na boki i w górę, by stanąć na kole na rękach - podciągając się tylko siłą ramion - przechodząc w subtelne szpagaty wykonywane w rytm melodii. Wkrótce opadł, oplótłszy kolana wokół sznura trzymającego koło wyciągnął dłonie w dół, by pochwycić w nie tańczącą w dole Gerdę; złączyli się w uścisku dłoni, koło wysunęło się w górę, tak , by oboje znaleźli się w powietrzu; latanie w tym wszystkim kochał najbardziej - znajdował w nim wolność, niczym nieskrępowaną, prawdziwą, rzeczywistą, uczucie pod sercem nie równało się z żadnym innym. Dłonie trzymały Gerdę mocno, nie dając jej upaść; wyciągnął ją na koło, na którym przysiadła, opadając na ramieniu samemu w dół, by wprawić koło w wahadłowy ruch ponad areną. Wtedy dopiero znalazł się obok niej, ich dłonie splotły się ponownie, gdy na kole zaczęli wspólnie wykonywać figury: występy były niczym bez wkładanych w nie uczucia, kierowały nim emocje, wzburzone, skrajne, nie było trudno ich wykrzesać, buntowniczy gniew młodego księcia bazował na jego własnym, niesionym falami Harolda Longbotoma. Krzesał go z siebie na zawołanie - bo był prawdziwy. Wspierali się o siebie nawzajem, opowiadając historię porywczego romansu, zakazanej miłości, porwanej królewny, obracali się na kole prędko, szukając stabilizacji w coraz trudniejszych figurach akrobatycznych, z jednej w drugą przeochdząc płynnie, zamieniając tę sztukę w wysublimowany taniec. Miała się z nimi zrodzić romantyczna namiętność, krzesał ją z siebie, wewnętrznie płonąc ogniem rewolucji. Koło bujało się w przód i w tył, mocno trzymając dziewczynę za dłonie wyrzucił ją w górę, by złapać ją, gdy powrócił w to samo miejsce, na impecie tego samego ruchu odrzucił ją na koło po drugiej stronie, samemu wyskakując na jego górną obręcz. Zszedł z koła potrójnym saltem, wykonując wysoki skok, z dołu łapiąc w ramiona Gerdę, która raz jeszcze zatańczyła na lodzie; i on zatańczył wokół niej, wykonując gwiazdy, tradycyjne i takie bez użycia rąk, wyskakując w salta, finalnie służąc jej za podporę kolejnych akrobacji - wykonywanych już na jego ramionach; była drobna, była lekka, nie wymagało to od niego wysiłku innego, niż usilna potrzeba zachowania perfekcyjnej równowagi, która nie pozwoli jej upaść - aż do momentu, w którym zeskoczyła sama; światła się ściemniły, romantyczna muzyka stała się bardziej ponura, złowieszcza, silniej zabiły bębny, molowa tonacja zwiastowała nadejście nieszczęścia. Był gotów, gdy na scenie pojawiła się trójka kolejnych aktorów, z ich ust buchnęły ogromne płomienie ognia, rzucili mu eliksir, zażył go i on, dołączając do tego pochodu, lecz stając naprzeciw nim, tocząc niemożliwą walkę o swoją królewnę. Gerda pogrążona w smutku wykonywała dalsze niemożliwe figury, wyrażając rozdartą w sercu rozpacz. Czarne płaszcze posępnych aktorów zatrzepotały nad Areną, zmuszony do ucieczki przed zlymi upiorami wybił się do salta, przeskakując na koło - przewieszając się przez nie kolanami wyciągął dłonie do Gerdy, rozpaczliwie usiłując ją pochwycić, porwać, ocalić, lecz ich dłonie nie mogły się zetknąć; sięgał coraz dalej, wyciągając ciało ku niemożliwemu, idealnie proste nogi złożone na bogi, w gorę, przed siebie, za siebie, nic nie pomagało; obciągnięte stopy dodawały tym ruchom gracji, lekkie podniesienia na silnych ramionach - lekkości - lekkość była zawsze najważniejsza, ruchy miały wyglądać, jak gdyby nie sprawiały mu żadnego wysiłku, choć coraz trudniej było pochwycić oddech i coraz wyraźniej czuł skroplony na czole pot. W końcu upiory porwały śliczną Gerdę - a on został na kole sam, smętnie bujając się w jedną i drugą, aż kolejnym przewrotem nie osunął się na Arenę, już spokojniej, już wolniej, kłaniając się widowni aż ku ziemi. Nie uniósł spojrzenia, nie wolno mu było, zastygł w ten sposób, a dobiegające go zewsząd wiwaty, gwizdy i brawa były dziś wystarczającą recenzją. Nie powstrzymał uśmiechu, który zatańczył na jego ustach, gdy podniósł się już i skłonił w pas, wpierw sam, potem z Gardą, na koniec również z upiorami, aż w końcu wszyscy zniknęli ze sceny. Gerdę pojmie Królowa Lodu, jego rola już się zakończyła, na owacje odpowiedział szeroko rozpostartymi ramionami, raz, drugi, w ciszy zniknął w końcu i on.
Padnięty opadł za kulisami, chwytając bukłak z wodą, z którego mocno pociągnął, trochę dwoiło mu się w oczach, złapał uśmiech dziewczyny, była zadowolona, dostrzegł oceniające spojrzenie madame V , też była zadowolona - nie wystosowała ni jednej uwagi o tym, co mogłoby wyglądać lepiej. Zamknął oczy, ciężko odrzucając głowę w tył, niedbałym gestem zrzucając z ramion koszulę, którą wkrótce zamienił na zwykłą, białą. Miał wyjść jeszcze raz, ale dopiero na finał, czekało go dobre pół godziny odpoczynku, a musiał jeszcze zmienić strój na jednego z upiorów - zarzucił na ramiona czarną postrzępioną pelerynę, okrywając umalowaną twarz rzucającym cień kapturem. Na koniec miał jeszcze pochwycić Gerdę i porwać ją dla Złej Królowej, była jej celem, pragnieniem, koniecznością; plątając się we wstęgach opuszczonej szarfy pochwycił ją w talii, razem z nią gubiąc się w płachtach materiału, póki nie zgasły światła, w których zniknęli oboje.
Trzeci raz wyszedł dopiero na owacje, z głównymi aktorami. A owacje, a brawa, dawały mu motywację, by z dnia na dzień stawać się coraz lepszym. Kochał ten świat - i kochał tę Arenę.
/zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Niebo nad głowami zaraz miało się zapaść. Ciężkie, śniegowe chmury napęczniałe od wody przypominały wypchane kamieniami żołądki, które zbyt mocno rozciągnięte miały lada moment pęknąć i wyrzygać na mieszkańców Londynu całą swoją zawartość. Śnieg, który zleci im na głowę pokryje ubłocone ulice kolejną warstwą białej, rozmokłej pokrywy, od której będą mu się ślizgać podeszwy, przemakać skarpety i odmarzać czubki palców w starych, kradzionych butach z cholewami. Kolana miał już przemoczone, podobnie jak prawą nogawkę po tym, jak jeden z mężczyzn popchnął go tuż przed Fantasmagorią. Kazali mu się zmywać; zniknąć zanim oni sami sprawią, że słuch o nim zaginie. Poniekąd już tak się stało, rzeczywistość zaczynała przyzwyczajać się do tego, że bliżej było mu do ducha niż zwykłego człowieka. Nie pytał, nie wnikał. Podniósł się z ziemi bez słowa z ciężkością starego człowieka, która zagościła w jego młodym ciele od początku stycznia. Nie brakowało mu motywacji. Brakowało wiary w inną, lepszą sytuację, samego siebie, prawdę i siłę. Stracił ją, wraz ze swoją ikrą i niepoprawnym optymizmem. Pozwolił, by ukrywana żółć zalała go, całemu światu obwieszczając, jaki był zepsuty. Jaki czuł się zjełczały. Wciąż nie mógł spojrzeć im w oczy. Swoim bliskim, rodzinie, bratu i siostrze. Ludziom, których narażał na chaos emocji, w których wir wrzucał ich raz za razem. Nie zasłużyli na to.
Nie zasługiwał także Marcel.
Świat czarodziejów nie poruszał kwestii istnienia aniołów, ale w jego kręgach mówiono czasem, że były to istoty, jak duchy, zawieszone gdzieś ponad wszystkimi światami. Ich rolą była opieka i czuwanie nad ludźmi zagubionymi na ziemskim padole. Marcello był jak jeden z nich. Spadł dosłownie z nieba w tamten zimowy poranek, podmuchem swoich skrzydeł próbując przegnać uporczywe zło. Ale połamali mu skrzydła. I już nie pozwolili latać. A wtedy okazało się, że nie stał wcale naprzeciw złu. To w nim, Jamesie, było to zło; czarne, ponure fatum, które odbiło potworne piętno na stróżu, który próbował mu pomóc. Tamte wydarzenia stały się tak odległe, a twarz Sallowa tak nieskazitelna, że przegnała wszystkie skazy i zabrudzenia w obliczu, jakie miał przed oczami. I choć bezmyślnie zrobiłby to samo, przez ostatnie tygodnie poczucie winy odrealniły jego postać, a odwiedzenie go i zwyczajne spytanie o to, jak się trzyma stawało się coraz trudniejsze. Ona to zmieniła. Eve. Wiara w jej oczach, troska i naiwność. Tęsknie nakarmił się jej potrzebą przywrócenia wszystkiego na dawne tory. I potrzebą zrobienia w końcu tego, co powinien uczynić był od samego początku.
Na Arenę Carringtonów wkroczył niepewnie, z wahaniem. Przez myśl przeszła mu chęć zawrócenia, ale nie potrafił zrobić także tego. I jedno i drugie wydawało mu się tchórzostwem. Mógł jedynie stać bezczynnie i nic nie robić, ale i to wydawało się obce. Wpuszczono go, kiedy przyznał otwarcie w jakim celu i do kogo przybył. Nie wiedział, czy to przez lepszy dzień, czy może litość, jaką czuł ten mężczyzna względem Sallowa. Czy czuł cokolwiek, też nie wiedział i nie próbował się doszukać tego w jego twarzy, bojąc się, że wyraźnie odbite myśli doprowadzą go do jeszcze silniejszej chęci ucieczki. Skierowany do głównego namiotu, powoli ruszył dobrze znaną sobie ścieżką. Nie odbywało się żadne przedstawienie, było za wcześnie, nikt więc nie oczekiwał od niego biletu, choć czuł na sobie uważne spojrzenia. Wiedzieli? Czy wiedzieli, że to przez niego? Czuł się tak, jakby wszyscy patrzyli, szeptali miedzy sobą, wytykali go palcami. To ten. To przez niego to się stało. Ale tak naprawdę nikt nie patrzył, nikt nic nie mówił, bo nikogo tu nie obchodził w najmniejszym stopniu.
Dziwnie było wejść na arenę i unieść wzrok wysoko, w stronę trapezów i nie zobaczyć go tam, szybującego jak ptak. Dopadło go znów to paskudne poczucie winy. Stał przez chwilę nieruchomo, po tym, jak zobaczył go gdzieś indziej. Z boku zamiast na górze, wpatrzonego w szczyt namiotu, zamiast w dół, na tłumy. Żołądek zabolał go tak, że zrobiło mu się niedobrze, ale ruszył przed siebie, po raz pierwszy od tych paru tygodni naprawdę czując coś. Czując siebie, każdą komórkę swojego ciała, każdy nerw, żyłę, narząd. Czując każdą myśl i emocję.
— Cześć — powitał go po chwili stania przy nim, bez słowa i w milczeniu, nie wiedząc co powiedzieć i co zrobić. Nigdy wcześniej nie był tak zagubiony i tak obcy przy nim. Nigdy wcześniej nie czuł się tak winny czegokolwiek.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Zaczarowane trapezy
Szybka odpowiedź