Zaczarowane trapezy
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Zaczarowane trapezy
Zaczarowane trapezy wiszące nad główną areną wzbogacone o koła, liny, szarfy i inne przyrządy akrobatyczne służą podniebnym gimnastycznym popisom; ich tłem jest wewnętrzna płachta cyrku zaczarowana tak, by zmieniała barwę i scenerię w zależności od tematyki występów. Zaczarowany jest również sam namiot, wysokość, na której znajdują się akcesoria, zmienia się w zależności od konkretnego pokazu. Niektóre pośród przyrządów lewitują w powietrzu zaklęte odpowiednimi czarami, inne upięte są na magicznych linach opiętych o lewitujące haki.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:17, w całości zmieniany 1 raz
Minął już prawie miesiąc.
Siedział na niskiej rampie okalającej arenę, z ciężkim zwojem grubego jutowego sznura stóp i paroma solidnymi dłuższymi kijami, które powinny wisieć już na górze; trzymał jego końce stopami, owiniętymi zbyt lekkimi jak na zimę skórzanymi butami, fragment przytrzymując kolanami, usiłując pleść więzy jedną ręką. Zawzięcie. Na Arenie każdy musiał na siebie zarobić, a on przestał występować, musiał pracować przyziemnie więcej, niż wcześniej. Nikt nie próbował się nad nim rozczulać, kalectwa się zdarzały, nawet najlepszym. To urazowa zabawa. Urazowy sport. Weź się do roboty, królewno, powtarzał jak echo jego przybrany ojciec, nic nie rozumiejąc. Bo niby jak miał się wziąć do roboty? Znał marynarskie węzły, ale nie potrafił ich pleść jedną ręką - a pomoc nóg to za mało. Gubił pętle, brakowało mu precyzji, wszystko zaciskało się nim zdążył zareagować - lub przeciwnie, niczego docisnąć nie mógł. A precyzja była ważna. Mogła zaważyć na czyimś życiu. Z każdą mijającą chwilą frustrował się coraz mocniej, czuł w sercu wzbierającą się złość - na tę cholerną linę, choć nie ona była tutaj winna. Na swoją bezradność. Bezsilność. Niemoc. Plótł ją nie dla siebie, a dla kogoś, kto go zastąpi, co ostrym dłutem ryło w sercu głęboką ranę. Ze złością pociągnął za linę w swoją stronę, próbując zacisnąć wyblinkę na żerdzi trapezu, którą mocno przydeptał stopą - coś poszło nie tak, lina ześlizgnęła się bokiem; próbował ją zatrzymać wciąż fantomowym odruchem, ale drugiej ręki już nie miał; cisnął to wszystko niedbale, gniewnie przed siebie, wspierając łokcie na kolanach, zapadając się w sobie szukają ucieczki. Od dzisiaj, od jutra, od wczoraj, od rzeczywistości. Do oczu cisnęły mu się łzy, ale je zatrzymał. Policz do trzech i spróbuj jeszcze raz. Raz, dwa, trzy. Nie chcę. Już nie chce.
Godziny mijały szybciej niż wiatr, kiedy siedział w ten sposób, wpatrzony w ciemne sklepienie, za którym całym ściśniętym sercem tęsknił. Ktoś, kto miał go zastąpić, miał mieć dzisiaj generalną próbę, ostatnią przed występem, który od niego przejął. Nie znał go. Nie przyszedł się nawet przywitać. Nie chciał go poznać, miał to gdzieś. Do niewielu osób na Arenie odzywał się w ostatnim czasie, nie interesowały go nowe pojawiające się tutaj osoby. Nie wychodził z wagonu więcej, niż musiał. Pracując koncentrował się na pracy. Dużo czasu spędzał tam, gdzie nikogo nie było, karmiąc zwierzęta w stajniach. Zmierzwione włosy były nieuczesane i nieumyte. Twarz sprawiała wrażenie ziemistej, zbyt bladej i zmęczonej. I też trochę niechlujnej, brudnej. Sińce pod oczami podkreślały nienaturalną chudość ciała, większą jeszcze niż wcześniej. Wytarte spodnie były stare, koszulę przysłaniała szara pelerynka, przeszyta dla niego z nieużywanego już stroju scenicznego. Nie była zbyt ciepła, ale jej poły dyskretnie i zadziwiająco lekko przysłaniały prawą rękę, chowając brak dłoni gdzieś w fałdach materiału. Jakby pod nią nie było nic niepokojącego. Jak malunek na twarzy skrywający gniewne spojrzenie i skrzywione w grymasie usta. Jak sztuczny uśmiech. Nie wolno mu było chodzić bez niej poza wagonami, straszył gości. Nikt nie przychodził do cyrku po to, by oglądać bezrękich złodziei: to był przecież kolorowy świat bez ograniczeń, świat marzeń i radości, miejsce, gdzie osiągano niemożliwe, nadawali życia baśniom i rozmywali granice między tym, co prawdziwe, a tym, co należało tylko do świata snów.
Cholernej pierdolonej radości.
Nie dostrzegł Jamesa od razu, może to szamotanina z liną osłabiła jego czujność, a może otępienie, w którym trwał od tygodni - usłyszał dopiero jego słowa. Wypowiedziane przez ducha, który miał zniknąć w Irlandii na zawsze. Znaleźć życie, które pozwoli mu o tym wszystkim zapomnieć. Nie musiał na niego patrzeć, żeby mieć pewność, wszędzie i zawsze rozpoznałby ten głos. Nie spodziewał się jego wizyty, ale czy był na nią gotowy?
- Cześć - odpowiedział, przekręcając głowę w przeciwną stronę. Uciekając wzrokiem, twarzą, od niego. Nie wstał. Kiedy go nie widział, zacisnął powieki mocniej, chcąc wyzbyć się szklistości źrenic. Policz do trzech: raz, dwa i trzy.
Ale kiedy je otworzył świat wcale nie przestał istnieć.
Siedział na niskiej rampie okalającej arenę, z ciężkim zwojem grubego jutowego sznura stóp i paroma solidnymi dłuższymi kijami, które powinny wisieć już na górze; trzymał jego końce stopami, owiniętymi zbyt lekkimi jak na zimę skórzanymi butami, fragment przytrzymując kolanami, usiłując pleść więzy jedną ręką. Zawzięcie. Na Arenie każdy musiał na siebie zarobić, a on przestał występować, musiał pracować przyziemnie więcej, niż wcześniej. Nikt nie próbował się nad nim rozczulać, kalectwa się zdarzały, nawet najlepszym. To urazowa zabawa. Urazowy sport. Weź się do roboty, królewno, powtarzał jak echo jego przybrany ojciec, nic nie rozumiejąc. Bo niby jak miał się wziąć do roboty? Znał marynarskie węzły, ale nie potrafił ich pleść jedną ręką - a pomoc nóg to za mało. Gubił pętle, brakowało mu precyzji, wszystko zaciskało się nim zdążył zareagować - lub przeciwnie, niczego docisnąć nie mógł. A precyzja była ważna. Mogła zaważyć na czyimś życiu. Z każdą mijającą chwilą frustrował się coraz mocniej, czuł w sercu wzbierającą się złość - na tę cholerną linę, choć nie ona była tutaj winna. Na swoją bezradność. Bezsilność. Niemoc. Plótł ją nie dla siebie, a dla kogoś, kto go zastąpi, co ostrym dłutem ryło w sercu głęboką ranę. Ze złością pociągnął za linę w swoją stronę, próbując zacisnąć wyblinkę na żerdzi trapezu, którą mocno przydeptał stopą - coś poszło nie tak, lina ześlizgnęła się bokiem; próbował ją zatrzymać wciąż fantomowym odruchem, ale drugiej ręki już nie miał; cisnął to wszystko niedbale, gniewnie przed siebie, wspierając łokcie na kolanach, zapadając się w sobie szukają ucieczki. Od dzisiaj, od jutra, od wczoraj, od rzeczywistości. Do oczu cisnęły mu się łzy, ale je zatrzymał. Policz do trzech i spróbuj jeszcze raz. Raz, dwa, trzy. Nie chcę. Już nie chce.
Godziny mijały szybciej niż wiatr, kiedy siedział w ten sposób, wpatrzony w ciemne sklepienie, za którym całym ściśniętym sercem tęsknił. Ktoś, kto miał go zastąpić, miał mieć dzisiaj generalną próbę, ostatnią przed występem, który od niego przejął. Nie znał go. Nie przyszedł się nawet przywitać. Nie chciał go poznać, miał to gdzieś. Do niewielu osób na Arenie odzywał się w ostatnim czasie, nie interesowały go nowe pojawiające się tutaj osoby. Nie wychodził z wagonu więcej, niż musiał. Pracując koncentrował się na pracy. Dużo czasu spędzał tam, gdzie nikogo nie było, karmiąc zwierzęta w stajniach. Zmierzwione włosy były nieuczesane i nieumyte. Twarz sprawiała wrażenie ziemistej, zbyt bladej i zmęczonej. I też trochę niechlujnej, brudnej. Sińce pod oczami podkreślały nienaturalną chudość ciała, większą jeszcze niż wcześniej. Wytarte spodnie były stare, koszulę przysłaniała szara pelerynka, przeszyta dla niego z nieużywanego już stroju scenicznego. Nie była zbyt ciepła, ale jej poły dyskretnie i zadziwiająco lekko przysłaniały prawą rękę, chowając brak dłoni gdzieś w fałdach materiału. Jakby pod nią nie było nic niepokojącego. Jak malunek na twarzy skrywający gniewne spojrzenie i skrzywione w grymasie usta. Jak sztuczny uśmiech. Nie wolno mu było chodzić bez niej poza wagonami, straszył gości. Nikt nie przychodził do cyrku po to, by oglądać bezrękich złodziei: to był przecież kolorowy świat bez ograniczeń, świat marzeń i radości, miejsce, gdzie osiągano niemożliwe, nadawali życia baśniom i rozmywali granice między tym, co prawdziwe, a tym, co należało tylko do świata snów.
Cholernej pierdolonej radości.
Nie dostrzegł Jamesa od razu, może to szamotanina z liną osłabiła jego czujność, a może otępienie, w którym trwał od tygodni - usłyszał dopiero jego słowa. Wypowiedziane przez ducha, który miał zniknąć w Irlandii na zawsze. Znaleźć życie, które pozwoli mu o tym wszystkim zapomnieć. Nie musiał na niego patrzeć, żeby mieć pewność, wszędzie i zawsze rozpoznałby ten głos. Nie spodziewał się jego wizyty, ale czy był na nią gotowy?
- Cześć - odpowiedział, przekręcając głowę w przeciwną stronę. Uciekając wzrokiem, twarzą, od niego. Nie wstał. Kiedy go nie widział, zacisnął powieki mocniej, chcąc wyzbyć się szklistości źrenic. Policz do trzech: raz, dwa i trzy.
Ale kiedy je otworzył świat wcale nie przestał istnieć.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ciemne tęczówki zawisły na zwoju liny, z którą Sallow się siłował. Kojarzyła mu się z utratą wolności, więzami splątanych nadgarstków. Tych Marcela, wtedy przez niego w Tower, prowadzonego przez strażnika. Zabierali jak worki ziemniaków, zapominając o tym, że są ludźmi. Kiedy togi, którymi ich odziali — a może tylko jego? — zsuwały się obnażając nagie, poobijane ciała, wystawiając ich na pośmiewisko wszystkich zgromadzonych, a nawet tych bardziej chętnych, zainteresowanych naiwną młodością. Mógł sobie wyobrażać co więcej spotkało Marcela, ale gdy tego nie widział było łatwiej. A teraz stał i patrzył na niego ze świadomością, że zamiast jego ręki tam poruszał się niezgranie tylko kikut. Wystająca, zalepiona tkankami i skóra kość. Śmieszna, obrzydliwa. Ta lina kojarzyła mu się także ze śmiercią, pętlą zaciskającą wokół szyi. On sam miał ją na ramionach, nawet teraz, stojąc tu, pośród pierwszych dźwięków muzyki rozrywkowej, głosów dobiegających gdzieś z tyłu. Zaciskała się na jego szyi każdej nocy, kiedy to wszystko do niego wracało, a później budził się rankiem, jak gdyby nigdy nic, pozbawiony tego wszystkiego. Jakby coś lub ktoś nad nim czuwał, nie pozwalając mu na to, by dławił się własnym żołądkowym kwasem. Nie ucieknie od tego. Dopadnie go prędzej czy później. Pluł sobie w brodę; powinien być tu wcześniej. Powinien był go wspierać, podnosić na duchu. Ale był słaby. Za słaby, by pomóc najlepszemu przyjacielowi, podnieść go po upadku. I to była największa ze wszystkich przewin — nieobecność.
Nie miał niczego na swoją obronę.
Nie patrzył na niego, ale przecież nie spodziewał się, że popatrzą sobie w oczy z uśmiechem. Zawiódł go. Dwukrotnie — wtedy, gdy pozwolił mu na to poświęcenie, teraz, kiedy go zostawił. Potarł nos, spoglądając w kierunku areny. Cisza, która się między nimi pojawiła, przedłużała się, ale nie potrafił znaleźć słów, które wydawały mu się wystarczająco dobre, odpowiednie. nawet na ten początek rozmowy. Patrzył w piasek rozsypany pod nogami. Był tchórzem, uciekł. Nie, nie by tchórzem, wrócił. Był tu. Musiał stawić temu czoła, musiał zrobić to, co powinien był od początku.
— Ubij — szepnął, podchodząc do niego i sygnalizując, że chciał siąść obok. Było za mało miejsca, by bez tego zmieścili się obaj, Marcel musiał kawałek się przesunąć. — To musi być beznadzieję przedstawienie — zaczął, rozglądając się, dookoła, świadom, że Marcel jutro nie wystąpi. — Pomyślałem, że może wybierzemy się za miasto. Załatwię coś do picia.— Na jego miejscu nie chciałby pojawiać się publicznie.. Nigdzie, gdzie ktoś by go mógł tym zobaczyć. A potem umilkł na chwilę, chciał złapać kilka oddechów, przeprosić, go, ale coś utknęło mu w gardle. W tej ciszy rozejrzał się dookoła, chcąc pozbyć się tego. I dopiero kiedy był gotów przełknąć ślinę, odezwał się, k odbiegając od przeprosin, wiedząc, że gdy powróci do tematu Tower nie powie już niczego. — Byłem w Irlandii — mruknął, bawiąc się palcami. — Pokłóciłem się z Vanem. Próbowałem go uderzyć, ale chyba złamało mi to rękę. Jego tarcza. Myślałem wtedy, że jego słowa to same oszczerstwa, dlatego go olałem i wyszedłem – Dziś czuł, że to była prawda. Może nawet we wszystkim? — Próbowałem wrócić jakoś do Anglii. Pozwiedzałem trochę.. Dawno tego nie robiłem — przyznał gorzko, ze słabym, mdłym uśmiechem. Dwa lata w ten sposób szukał krewnych. A teraz próbował dotrzeć do Marceliusa. To dlatego, wrócił do Londynu, zamiast Doliny. Zakaszlał ciężko; bolały go wciąż płuca. Na dworze było zimno, bywało ciężko.— Ja... — zaczął, czując, że znów rośnie mu kamień w krtani. — Ja powinienem był.. To moja wina. — Nigdy nie był dobry w słowa, nigdy nie potrafił ubrać swoich uczuć w nie, dlatego zwykle wolał działać. Ale co tu mógł zrobić? Nie potrafił ani cofnąć czasu ani zwrócić mu dłoni. Powstrzymał wyciągnięcie ręki, poklepanie go po plecach. W tym geście było coś z ignorancji. Próba pocieszenia kogoś, kto uznawał to za mało poważne, jakby chciał tym gestem rzucić: nie dramatyzuj. Nie było to stosowne. Może dlatego siedział obok, nie robiąc nic. W Londynie nie miał nawet papierosów, nic. Kilka knutów, które dostał od nieznajomego. — Przepraszam, stary — wyrzucił z siebie w końcu. Nie precyzował za co, zbyt wiele tego było. Wypuścił powietrze z piersi, przez moment nie oddychał, aż w końcu zaczął, przymykając oczy.— Trzymasz się jakoś? — Obrócił ku niemu głowę po raz pierwszy, spoglądając na zarys jego szczęki, póki nie odwrócił głowy.
Nie miał niczego na swoją obronę.
Nie patrzył na niego, ale przecież nie spodziewał się, że popatrzą sobie w oczy z uśmiechem. Zawiódł go. Dwukrotnie — wtedy, gdy pozwolił mu na to poświęcenie, teraz, kiedy go zostawił. Potarł nos, spoglądając w kierunku areny. Cisza, która się między nimi pojawiła, przedłużała się, ale nie potrafił znaleźć słów, które wydawały mu się wystarczająco dobre, odpowiednie. nawet na ten początek rozmowy. Patrzył w piasek rozsypany pod nogami. Był tchórzem, uciekł. Nie, nie by tchórzem, wrócił. Był tu. Musiał stawić temu czoła, musiał zrobić to, co powinien był od początku.
— Ubij — szepnął, podchodząc do niego i sygnalizując, że chciał siąść obok. Było za mało miejsca, by bez tego zmieścili się obaj, Marcel musiał kawałek się przesunąć. — To musi być beznadzieję przedstawienie — zaczął, rozglądając się, dookoła, świadom, że Marcel jutro nie wystąpi. — Pomyślałem, że może wybierzemy się za miasto. Załatwię coś do picia.— Na jego miejscu nie chciałby pojawiać się publicznie.. Nigdzie, gdzie ktoś by go mógł tym zobaczyć. A potem umilkł na chwilę, chciał złapać kilka oddechów, przeprosić, go, ale coś utknęło mu w gardle. W tej ciszy rozejrzał się dookoła, chcąc pozbyć się tego. I dopiero kiedy był gotów przełknąć ślinę, odezwał się, k odbiegając od przeprosin, wiedząc, że gdy powróci do tematu Tower nie powie już niczego. — Byłem w Irlandii — mruknął, bawiąc się palcami. — Pokłóciłem się z Vanem. Próbowałem go uderzyć, ale chyba złamało mi to rękę. Jego tarcza. Myślałem wtedy, że jego słowa to same oszczerstwa, dlatego go olałem i wyszedłem – Dziś czuł, że to była prawda. Może nawet we wszystkim? — Próbowałem wrócić jakoś do Anglii. Pozwiedzałem trochę.. Dawno tego nie robiłem — przyznał gorzko, ze słabym, mdłym uśmiechem. Dwa lata w ten sposób szukał krewnych. A teraz próbował dotrzeć do Marceliusa. To dlatego, wrócił do Londynu, zamiast Doliny. Zakaszlał ciężko; bolały go wciąż płuca. Na dworze było zimno, bywało ciężko.— Ja... — zaczął, czując, że znów rośnie mu kamień w krtani. — Ja powinienem był.. To moja wina. — Nigdy nie był dobry w słowa, nigdy nie potrafił ubrać swoich uczuć w nie, dlatego zwykle wolał działać. Ale co tu mógł zrobić? Nie potrafił ani cofnąć czasu ani zwrócić mu dłoni. Powstrzymał wyciągnięcie ręki, poklepanie go po plecach. W tym geście było coś z ignorancji. Próba pocieszenia kogoś, kto uznawał to za mało poważne, jakby chciał tym gestem rzucić: nie dramatyzuj. Nie było to stosowne. Może dlatego siedział obok, nie robiąc nic. W Londynie nie miał nawet papierosów, nic. Kilka knutów, które dostał od nieznajomego. — Przepraszam, stary — wyrzucił z siebie w końcu. Nie precyzował za co, zbyt wiele tego było. Wypuścił powietrze z piersi, przez moment nie oddychał, aż w końcu zaczął, przymykając oczy.— Trzymasz się jakoś? — Obrócił ku niemu głowę po raz pierwszy, spoglądając na zarys jego szczęki, póki nie odwrócił głowy.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Stawiała kroki ostrożnie, gdy przemykała pomiędzy zmierzającymi dokądś czarodziejami. Tuląc do siebie drobną córeczkę, jak największy skarb, który posiadała w życiu. Przytłoczona czterema ścianami, coraz częściej wybierała się na spacery, czasami sama, czasami i jak dziś, z małą. Minęło parę tygodni, odkąd wrócili do Londynu, wystarczająco dużo, aby przyzwyczaiła się już do tego, jak to miasto żyło. Przepełnione dźwiękami, zapachami i ludźmi — w przeciwieństwie do sennej Doliny Godryka. Czuła się tu lepiej, niezauważalna i bez wyrazu, kiedy przemykała po parszywych miejscach, które przepełnione były ludźmi jej pokroju, marginesem społeczeństwa. W końcu nie patrzono na nią gorzej, bo była bardziej wśród swoich, niż gdziekolwiek indziej. Tylko dziś kroki powiodły ją gdzieś indziej, gdzieś gdzie nie zapuszczała się często bez wyraźnego powodu. Kluczyła ulicami, podążając za intuicją, dając się jej prowadzić i szybko pojmując cel. Blisko Areny skręcała w bok, byle się oddalić, a jednak chwila zamyślenia wystarczyła, by znów powrócić w okolicę. Postanowiła iść za tym szeptem duszy, skoro tak bardzo pchało ją w to miejsce i chyba do niego. We wrześniu usłyszała zaproszenie, lecz dziś nie miała ani trochę pewności czy było aktualne i czy powinna. To jak zakończyła się tamta zabawa, sprawiało, że czuła się niepewna. Spoglądała z odległości na największy namiot Areny i na ludzi kręcących się w pobliżu. Barwność tych wszystkich ludzi miała naprawdę jakąś namiastkę taboru, sposób ich życia podobnie. Zerknęła w dół, ujmując palcami malutką dłoń dziewczynki.- Chyba odwiedzimy wujka.- szepnęła po romsku, uśmiechając się lekko, kiedy zobaczyła ciemne oczy wbite w nią. Czasami zastanawiała się, ile mała już rozumiała, ile tak naprawdę do niej docierało. Miała nadzieję, że żadne wspomnienie z tego czasu nie uchowa się i nie stanie się to jeszcze przez jakiś czas. Chciała stworzyć jej dom, bezpieczne miejsce, aby to je pamiętała jako pierwsze w swym życiu.
Ruszyła się z miejsca, przekradając ukradkiem, niepewna czy nie pogoniono by jej stąd na wejściu. Bo przecież była cyganką, a takich się nie lubiło i nie tolerowało. Dopiero po dłuższej chwili, zaczepiła przechodzące obok dziewczyny i dopytała o Marcela. Zignorowała ciekawskie i może trochę oceniające spojrzenia, gdy wskazały jej kierunek, nie przejmowała się tym jednak. Podziękowała z uprzejmym uśmieszkiem i najszybciej, jak mogła, zniknęła w głównym namiocie. Położyła na moment palec na ustach, kiedy były już w środku, jakby chciała dać Djili znać, by była cicho... i jakby miało to zostać zrozumiane przez maleństwo. Zadarła głowę wysoko w górę, bo rozsądek nakazywał właśnie tam szukać znajomej sylwetki. Nie pomyliła się, dostrzegając go na kole.
Weszła głębiej, korzystając z tego, że skupiony był na akrobacjach i wykorzystując półmrok, którym otulona była część namiotu. Przysiadła sobie z boku, czekając w ciszy, zastanawiając się, na ile czuła się tu jak intruz i czy w ogóle powinna.
Widząc, jak zszedł na dół, wychyliła się i uważając na Gillie, sięgnęła po zamknięty bukłak z wodą, który leżał na wyciągnięcie ręki. Był ciężkawy, więc musiał być, chociaż w połowie pełen.
- Łap.- zapowiedziała swój zamiar, dając mu parę sekund na zrozumienie sytuacji. Rzuciła, mając nadzieję, że jednak trafi w jego ręce, a nie w pierś, twarz albo gorzej.
Przechyliła lekko głowę, obserwując go uważniej, gdy był już na jednym poziomie z nią i nie musiała zadzierać ku niemu głowy.- Cześć.- rzuciła dopiero teraz, kącik jej ust drgnął, ale nie uformował się w uśmiech.- Djilia chciała zobaczyć wujka, więc wpadłyśmy trochę popatrzeć.- wytłumaczyła się ze swojej obecności i dopiero teraz pozwoliła sobie na nieco niepewny uśmiech. Nawet nie liczyła, że chłopak w to uwierzy, ta wymówka była zbyt głupia.- No dobra... ja ją namówiłam, byśmy zaszły i żeby nie płakała, że przerwałyśmy spacer.- dodała zaraz, niewiele lepiej. Rozbawienie nieśmiało sięgnęło jej oczu, nadało mimice lekkości.- Żartuję.- dopowiedziała, czując, że z tych bzdur trzeba było wybrnąć od razu.- Byłyśmy w okolicy i ciągnęło mnie tu, więc się skusiłam, by cię odwiedzić.- przyznała w końcu, wstając i zgarniając z krzesła ręcznik, który najpewniej zostawił tu razem z lnianą koszulą, która została przewieszona przez oparcie. Podeszła podając mu materiał, by mógł zetrzeć, chociaż część potu, który osiadał na skórze. W namiocie było o wiele cieplej niż na zewnątrz, co dotąd doceniała, ale teraz... no cóż.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Ostatnio zmieniony przez Eve Doe dnia 24.08.24 22:03, w całości zmieniany 1 raz
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Płynął za dynamiką własnego ciała, wraz z kołem kręcąc się w szalonych, zbyt szybkich obrotach, palce dłoni zaciskały się na górnej obręczy, mocno, nie pozwalając mu upaść, prędkość nie spadła, gdy puścił się jej palcami, opadając miękko niżej, wspierając się o dolną zgiętymi kolanami, na których, nie tracąc prędkości, zawisł; ramiona rozłożyły się na boki delikatnie, z finezją, silne i napięte jak struna. Złociste włosy niby kurtyna opadły za głową w dół, gdy jego spojrzenie odnalazło sylwetkę, jaka zjawiła się w namiocie, na ustach wykwitł łagodny uśmiech. Arena była domem dla wyrzutków, długo się przekonywała, żeby ją odwiedzić - ale był pewien, że poczuje się tu jak w domu. Od taboru Arena różniła się głośniejszą muzyką, brakiem zasad i brakiem przywiązania. Żyli tu razem, ale nie stanowili solidarnej jedności jak Cyganie. Byli zbiorowiskiem indywidualistów, których nie chciano nigdzie indziej, gromadą odszczepieńców, innych niż wszyscy. Uciekinierami. Znajdujący się z boku widowni gramofon grał spokojną łagodną melodię graną na skrzypcach, ćwiczył przed kolejnym występem. Nie przestawał sprawiać tutaj kłopotów, ale był dobry - naprawdę dobry - coraz lepszy, miał coraz więcej do powiedzenia odnośnie tego co chciał tańczyć i z kim, nie lokowano go już w rolach drugoplanowych postaci, błyszczał w rolach książąt i kochanków, bo w tej lirycznej sztuce miłość sprzedawała się najlepiej. Nie przerwał próby, płynnie przechodząc w kolejne akrobacje na kole, szlifując przygotowany układ - scena bez widowni nie była prawdziwą sceną, a artysta bez oklasków był ledwie własnym cieniem, obecność Eve dodała jego akrobacjom precyzji i niewymuszonej nonszalancji. Dopiero, gdy muzyka ucichła - zeskoczył z koła na arenę, miękko, na ugięte kolana, wzniecając wokół siebie gęste tabuny kurzu. Usłyszał krótki komunikat, łap, refleks miał błyskawiczny, przechwycenie lecącej butelki - pomimo zmęczenia - nie stanowiło dla niego żadnej trudności. Podniósł się, ociężale prostując zmęczone nogi w kolanach i momentalnie wypił sporą ilość podanej wody. Pot kroplił się na jego czele, lepił włosy, połyskiwało nim półnagie ciało - ćwiczył w samych spodniach.
- Cześć, Eve - odpowiedział, kiedy jego oddech już się ustabilizował. - Cześć, Gilly - dodał po chwili, reflektując się po jej słowach, że przecież nie była tu sama. Pamiętał jej imię i wiedział, że miało inne znaczenie, ale lubił ją nazywać imieniem tego kwiatu. Trudno było patrzeć na tę dziewczynkę jak na żywego człowieka, przypominała nieświadome czegokolwiek żyjątko, larwę, która miała dopiero stać się motylem. Będzie piękna po matce, był tego pewien. Uśmiechnął się, słysząc jej tłumaczenia. Naprawdę sądziła, że były potrzebne? Znali się od tak dawna, mogła tu wpadać, kiedy miała ochotę. Nie musiała się usprawiedliwiać. - Czyli jednak nie chciała mnie zobaczyć? - dopytał, z rozbawieniem, Gilly nie wyglądała, jakby była w stanie zwerbalizować jakiekolwiek pragnienie. Albo jakby w ogóle jakiekolwiek pragnienie mogła teraz mieć. Dziwna sprawa, nigdy nie przebywał dużo z dziećmi. Wcale właściwie, na Arenie nie było dla nich miejsca, a sam wychował się jako jedynak. Odebrał od niej ręcznik, najpierw ocierając twarz - niedelikatnie - potem pierś. - Przyjąłbym cię bardziej... wyjściowo, gdybyś się zapowiedziała - uprzedził, nie powinna oglądać go takiego, mała chyba też nie - nie wiedział, niewiele wiedział o tym, co romanipen mówił o dzieciach. Odrzucił szmatkę na bok, zarzucając na ramiona koszulę i opadł - zmęczony - na pobliskie krzesło.
- To część przedstawienia o wróżkach. Jestem elfim księciem, którego królewnę porwały kruki. Ale, nieustraszony, dotrę do niej i ją odnajdę. - Dopił resztę wody w kilka dużych łyków. - Przynajmniej jeśli do premiery nie wyzionę ducha. To program na święta, zostało jeszcze trochę czasu, ale nigdy dotąd nie robiłem nic tak trudnego. - Zaczął odwijać bandaże z rąk, kiedy na skórze rosły pęcherze, amortyzował je w taki sposób. Intensywnie ćwiczył w ostatnim czasie. - A co u was? Wszystko gra?
- Cześć, Eve - odpowiedział, kiedy jego oddech już się ustabilizował. - Cześć, Gilly - dodał po chwili, reflektując się po jej słowach, że przecież nie była tu sama. Pamiętał jej imię i wiedział, że miało inne znaczenie, ale lubił ją nazywać imieniem tego kwiatu. Trudno było patrzeć na tę dziewczynkę jak na żywego człowieka, przypominała nieświadome czegokolwiek żyjątko, larwę, która miała dopiero stać się motylem. Będzie piękna po matce, był tego pewien. Uśmiechnął się, słysząc jej tłumaczenia. Naprawdę sądziła, że były potrzebne? Znali się od tak dawna, mogła tu wpadać, kiedy miała ochotę. Nie musiała się usprawiedliwiać. - Czyli jednak nie chciała mnie zobaczyć? - dopytał, z rozbawieniem, Gilly nie wyglądała, jakby była w stanie zwerbalizować jakiekolwiek pragnienie. Albo jakby w ogóle jakiekolwiek pragnienie mogła teraz mieć. Dziwna sprawa, nigdy nie przebywał dużo z dziećmi. Wcale właściwie, na Arenie nie było dla nich miejsca, a sam wychował się jako jedynak. Odebrał od niej ręcznik, najpierw ocierając twarz - niedelikatnie - potem pierś. - Przyjąłbym cię bardziej... wyjściowo, gdybyś się zapowiedziała - uprzedził, nie powinna oglądać go takiego, mała chyba też nie - nie wiedział, niewiele wiedział o tym, co romanipen mówił o dzieciach. Odrzucił szmatkę na bok, zarzucając na ramiona koszulę i opadł - zmęczony - na pobliskie krzesło.
- To część przedstawienia o wróżkach. Jestem elfim księciem, którego królewnę porwały kruki. Ale, nieustraszony, dotrę do niej i ją odnajdę. - Dopił resztę wody w kilka dużych łyków. - Przynajmniej jeśli do premiery nie wyzionę ducha. To program na święta, zostało jeszcze trochę czasu, ale nigdy dotąd nie robiłem nic tak trudnego. - Zaczął odwijać bandaże z rąk, kiedy na skórze rosły pęcherze, amortyzował je w taki sposób. Intensywnie ćwiczył w ostatnim czasie. - A co u was? Wszystko gra?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Było coś wyjątkowego, czego nie potrafiła do końca nazwać w obserwowaniu Marcela. Kiedy tak wysoko nad ziemią, na kole wirował, jakby to była najprostsza rzecz na świecie, jakby to było naturalne i swobodne. Nie oszukiwała się, że równą prostotą byłoby dla kogokolwiek innego. Przeszkodą były zarówno wysiłek fizyczny, który musiał w to wkładać, a który zdradzały napięte mięśnie, ale również wysokość i strach przed upadkiem. Te dwa powody mogły pokonać nie jedną osobę, ale nie jego. Uśmiechnęła się mimowolnie, wodząc wzrokiem za nim, aż zeskoczył na ziemię, kończąc swą próbę i mały pokaz swych umiejętności. Chociaż wszystko się skończyło, przestrzeń nadal wypełniała przyjemna muzyka wygrywana z gramofonu. Nieszczęsne skrzypce, które obecnie przywoływały mieszane odczucia zabarwione niedawnym wypadkiem.
Obserwowała, jak na hasło wyciągnął dłoń po wodę i gwizdnęła cicho w uznaniu za refleks, a pełne usta rozciągnął wyraźniejszy uśmiech. Cieszyła się, że nawet po wysiłku nie ucierpiała błyskawiczność reakcji. Byłoby dopiero niezręcznie, gdyby jednak rzucając butelką, trafiła go, zamiast mu podać, jak teraz. Nie zwracała szczególnej uwagi na ciało zroszone potem, półnagość jej nie ruszała, bo i niewinności oraz wstydliwości próżno było w niej szukać. Czasami zgrywała niewinną panienkę, lecz tylko dla zabawy, wydurniając się przy odpowiednich osobach.
Przechyliła lekko głowę, gdy przywitał się z obiema, a później ze spokojem przyjął tłumaczenie. W pierwszej chwili poważne, lecz z każdą wersją tylko bardziej żartobliwe. Nie wiedziała, czy powinna wyjaśniać... chyba nie, gdy patrzyła na jego usta wygięte w uśmiechu.
- Sorry.- rzuciła lekkim tonem, trochę walcząc z nieco nerwowym śmiechem. Nie potrafiła zamilknąć, nie w odpowiednim momencie, dawno tracąc tą umiejętność. Z drugiej strony miała dość ciszy i niewypowiadanych słów, które później ciążyły nieprzyjemnie.
- Chciała, ale jeszcze jest nieśmiała i nie przyzna tego.- odparła, próbując nabrać powagi, ale to dziś zdawało się ponad siły.- Mogę cię jednak zapewnić, że obie chciałyśmy.- dodała z uśmiechem.
Zmarszczyła lekko brwi, kiedy wziął od niej ręcznik, a później powiedział coś, czego nie rozumiała do końca. Nie w pierwszej chwili. Zmarszczone brwi, lekko uniosły się, gdy dotarło do niej, co miał na myśli. Prychnęła mimowolnie, a ramiona lekko zadrżały.
- Wyjściowo? Ubrałbyś się pod krawat? – przygryzła dolną wargę, trochę by zapanować nad mimiką.- Myślisz, że to przeszkoda? – spytała i palcem wolnej dłoni, delikatnie dźgnęła go w tors.- Nie jestem delikatna ani panną z dobrego domu, która spłonie rumieńcem na widok męskiego torsu. Dobrze wyrzeźbionego torsu, nie przeczę.- zaśmiała się miękko, czując się mimo wszystko swobodniej, niż przypuszczała, gdy szła tutaj.- Nie musisz przyjmować mnie inaczej, nie chcę, by było inaczej... i sztucznie.- dodała, wracając na krzesło, które wcześniej zajmowała.- Chyba że dla ciebie to krępujące. Mogę się wtedy zapowiadać.- zreflektowała się zaraz, bo jego wygoda i swoboda miały takie samo znaczenie, ale szczerze wątpiła, aby czuł się niepewnie. Był artystą, a takich ciężko było zakłopotać.
Słuchała z uśmiechem, kiedy opowiadał o przedstawieniu i roli, która mu przypadła.
- Ma szczęście królewna, której przypadł taki bohaterski książę.- stwierdziła, bohaterski i silny, ale to już pozostawiła dla samej siebie.- Dasz radę. Jesteś najlepszy, Marcel.- dodała, wierząc, że sobie poradzi i w tym, by nie wyzionąć ducha, ale też podczas samego przedstawienia.- To chyba dobrze, że stawiane są przed tobą kolejne wyzwania tutaj na Arenie. Wierzą w ciebie.- kącik jej ust drgnął, bo ktoś tu musiał go doceniać.
- W porządku. Mamy się dobrze, mała rośnie, a ja na nowo przyzwyczajam się do Londynu. W sumie każde z nas przyzwyczaja się do tego miejsca.- odwróciła głowę, wzbijając spojrzenie w przestrzeń.- Brakowało mi stolicy, bo to miasto żyje i nie jest takie leniwe i ciche, a z drugiej strony znów trzeba uważać na patrole. Chyba tęskniłam za adrenalinom.- odparła z rozbawieniem.
Wróciła spojrzeniem do niego, zawiesiła ciemne tęczówki na chłopięcej twarzy.
- A u Ciebie? Poza katorżniczymi próbami? Wszystko w porządku? Niczego ci nie trzeba? - nie miała wiele do zaoferowania, a jeszcze mniej pewnie chciałby od niej, ale słowa padły same.
Obserwowała, jak na hasło wyciągnął dłoń po wodę i gwizdnęła cicho w uznaniu za refleks, a pełne usta rozciągnął wyraźniejszy uśmiech. Cieszyła się, że nawet po wysiłku nie ucierpiała błyskawiczność reakcji. Byłoby dopiero niezręcznie, gdyby jednak rzucając butelką, trafiła go, zamiast mu podać, jak teraz. Nie zwracała szczególnej uwagi na ciało zroszone potem, półnagość jej nie ruszała, bo i niewinności oraz wstydliwości próżno było w niej szukać. Czasami zgrywała niewinną panienkę, lecz tylko dla zabawy, wydurniając się przy odpowiednich osobach.
Przechyliła lekko głowę, gdy przywitał się z obiema, a później ze spokojem przyjął tłumaczenie. W pierwszej chwili poważne, lecz z każdą wersją tylko bardziej żartobliwe. Nie wiedziała, czy powinna wyjaśniać... chyba nie, gdy patrzyła na jego usta wygięte w uśmiechu.
- Sorry.- rzuciła lekkim tonem, trochę walcząc z nieco nerwowym śmiechem. Nie potrafiła zamilknąć, nie w odpowiednim momencie, dawno tracąc tą umiejętność. Z drugiej strony miała dość ciszy i niewypowiadanych słów, które później ciążyły nieprzyjemnie.
- Chciała, ale jeszcze jest nieśmiała i nie przyzna tego.- odparła, próbując nabrać powagi, ale to dziś zdawało się ponad siły.- Mogę cię jednak zapewnić, że obie chciałyśmy.- dodała z uśmiechem.
Zmarszczyła lekko brwi, kiedy wziął od niej ręcznik, a później powiedział coś, czego nie rozumiała do końca. Nie w pierwszej chwili. Zmarszczone brwi, lekko uniosły się, gdy dotarło do niej, co miał na myśli. Prychnęła mimowolnie, a ramiona lekko zadrżały.
- Wyjściowo? Ubrałbyś się pod krawat? – przygryzła dolną wargę, trochę by zapanować nad mimiką.- Myślisz, że to przeszkoda? – spytała i palcem wolnej dłoni, delikatnie dźgnęła go w tors.- Nie jestem delikatna ani panną z dobrego domu, która spłonie rumieńcem na widok męskiego torsu. Dobrze wyrzeźbionego torsu, nie przeczę.- zaśmiała się miękko, czując się mimo wszystko swobodniej, niż przypuszczała, gdy szła tutaj.- Nie musisz przyjmować mnie inaczej, nie chcę, by było inaczej... i sztucznie.- dodała, wracając na krzesło, które wcześniej zajmowała.- Chyba że dla ciebie to krępujące. Mogę się wtedy zapowiadać.- zreflektowała się zaraz, bo jego wygoda i swoboda miały takie samo znaczenie, ale szczerze wątpiła, aby czuł się niepewnie. Był artystą, a takich ciężko było zakłopotać.
Słuchała z uśmiechem, kiedy opowiadał o przedstawieniu i roli, która mu przypadła.
- Ma szczęście królewna, której przypadł taki bohaterski książę.- stwierdziła, bohaterski i silny, ale to już pozostawiła dla samej siebie.- Dasz radę. Jesteś najlepszy, Marcel.- dodała, wierząc, że sobie poradzi i w tym, by nie wyzionąć ducha, ale też podczas samego przedstawienia.- To chyba dobrze, że stawiane są przed tobą kolejne wyzwania tutaj na Arenie. Wierzą w ciebie.- kącik jej ust drgnął, bo ktoś tu musiał go doceniać.
- W porządku. Mamy się dobrze, mała rośnie, a ja na nowo przyzwyczajam się do Londynu. W sumie każde z nas przyzwyczaja się do tego miejsca.- odwróciła głowę, wzbijając spojrzenie w przestrzeń.- Brakowało mi stolicy, bo to miasto żyje i nie jest takie leniwe i ciche, a z drugiej strony znów trzeba uważać na patrole. Chyba tęskniłam za adrenalinom.- odparła z rozbawieniem.
Wróciła spojrzeniem do niego, zawiesiła ciemne tęczówki na chłopięcej twarzy.
- A u Ciebie? Poza katorżniczymi próbami? Wszystko w porządku? Niczego ci nie trzeba? - nie miała wiele do zaoferowania, a jeszcze mniej pewnie chciałby od niej, ale słowa padły same.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Uśmiechnął się, kiedy zapewniła go, że obie tego chciały - Gilly nie wyglądała jeszcze jak ktoś, kto mógłby chcieć czegokolwiek, ale to w dalszym ciągu było miłe.
- Muchę - sprecyzował w odpowiedzi na jej pytanie. Nie potrafił wiązać krawata. Zaśmiał się po chwili, nie mówił poważnie. Nie chciał jej gorszyć nagim torsem, nie ćwiczył w ubraniach - tu wielu chodziło rozebranych poza godzinami występów, poza namiotami dostępnymi dla gości. Mówiła, że nie była panną z dobrego domu, ale była Romką, a on pamiętał, jak wyglądał tabór, jak nieprzychylnie na niego patrzono, kiedy rozmawiał z dziewczętami. Ale on pamiętał reakcję Eve na przyjęciu, zebrała się z niego jak oparzona, a przecież nie robili niczego złego. Wzruszył ramieniem z rozbawieniem, jego ciało nie było prawdziwie imponujące. Nie umywał się do siłaczy, na widok których wzdychały kobiety. Był smukły, drobny, chudy, jego mięśnie były wyraźnie zarysowane, ale małe. Nie był siłaczem, pracował z dziewczętami lżejszymi od większości dorosłych kobiet. Nie kłopotała go obecność Eve, przecież chodził tu w ten sposób często - musiał, łatwiej było umyć siebie niż prać koszulę codziennie - ale od dawna nie wiedział już, jak wolno było mu się przy niej zachowywać. Przestali się rozumieć, a on obiecał sobie, że nie będzie o to więcej walczył. Chyba próbowała się dogadać - nie chciał jej też odrzucać.
- To nie kwestia wiary, Eve, to suche fakty. Jestem najlepszy, patrz - zapowiedział, odkładając na ławę obok ręcznik i butelkę wody, ze stojącego obok dzbanka wyciągnął błyszczący jasny pył i roztarł go w dłoniach, używał go dla stabilniejszego chwytu. Wydawało mu się zabawne, że przypominał trochę wróżkowy pył. Zrzucił też z ramion na szybko zarzuconą koszulę. Z rozbiegu wybił się do skoku, wykonał salto, którym wyskoczył przez środek koła i chwycił się obręczy, gdy znalazł się już poza kołem - wykorzystanym w ten sposób impetem rozbujał koło, po czym zawisł na zgiętych kolanach w dół, twarzą w kierunku Eve; w powietrzu rozpostarł dłonie na boki w scenicznym ukłonie podjętym na tyle, na ile mógł to uczynić wisząc do góry nogami. Nigdzie nie miał w sobie tyle pewności siebie, co na scenie - choć i tu przychodziła z czasem. Dzisiaj, tu i teraz, całkowicie pewien był swoich zdolności. - Królewna mnie nie docenia - wyznał z tej samej pozycji, wyciągając kręgosłup w dół. - Nancy jest na mnie wściekła za ostatnie numery. Muszę ćwiczyć za trzech, jest teraz bardzo wymagająca. - Pogodny uśmiech na twarzy zdradzał, że nie bał się jej aż tak jak mówił, choć rzeczywiście zależało mu na tym, żeby nie zawieść dziewczyny - albo żeby nie zawieźć jej po raz kolejny.
- Przecież macie dokumenty, za dnia nic wam nie zrobią. Nie narażaj się teraz, Eve, z małą dadzą ci spokój - podpowiedział ze smutkiem, kiedy wspomniała o adrenalinie. Nie powinna jej łykać za dużo. - Przynajmniej nie ma tu szmalcowników. W mieście nie mają już czego szukać. - Jego mamę jeszcze znaleźli. - Wydaje mi się, że dalej jest tu bezpieczniej, niż w Dolinie Godryka. Jeśli nie zwracasz na siebie uwagi. - A nie musiała tego robić. Nie musieli się w ogóle wyprowadzać. Żałował, że to zrobili i cieszył się, że znów tutaj byli. Brakowało mu Jima. Eve chyba czuła ulgę, że uciekła wtedy od niego. Jim mieszkał blisko niego, póki jej nie odnalazł.
- Wcale nie są katorżnicze - obruszył się. - To świetna zabawa, niedługo będę tańczył z Gilly. Kiedy zacznie chodzić? - Miał wrażenie, że nie pytał o to po raz pierwszy, ale ciągle zapominał odpowiedzi. Ile można było czekać? Przecież dzieciństwo w życiu trwało tylko chwilę. - Trzeba mi dobrej zabawy wieczorem - odparł, gdy spytała, czy czegoś potrzebował. Nigdy nie poprosiłby ją o pomoc, nawet, gdyby było inaczej. Była matką z dzieckiem, żoną Jamesa. Jeśli potrzebowała czegokolwiek, mógł jej to dać, ale nie chciał niczego od niej brać. - Będę w klubie jazzowym. Widzimy się?
- Muchę - sprecyzował w odpowiedzi na jej pytanie. Nie potrafił wiązać krawata. Zaśmiał się po chwili, nie mówił poważnie. Nie chciał jej gorszyć nagim torsem, nie ćwiczył w ubraniach - tu wielu chodziło rozebranych poza godzinami występów, poza namiotami dostępnymi dla gości. Mówiła, że nie była panną z dobrego domu, ale była Romką, a on pamiętał, jak wyglądał tabór, jak nieprzychylnie na niego patrzono, kiedy rozmawiał z dziewczętami. Ale on pamiętał reakcję Eve na przyjęciu, zebrała się z niego jak oparzona, a przecież nie robili niczego złego. Wzruszył ramieniem z rozbawieniem, jego ciało nie było prawdziwie imponujące. Nie umywał się do siłaczy, na widok których wzdychały kobiety. Był smukły, drobny, chudy, jego mięśnie były wyraźnie zarysowane, ale małe. Nie był siłaczem, pracował z dziewczętami lżejszymi od większości dorosłych kobiet. Nie kłopotała go obecność Eve, przecież chodził tu w ten sposób często - musiał, łatwiej było umyć siebie niż prać koszulę codziennie - ale od dawna nie wiedział już, jak wolno było mu się przy niej zachowywać. Przestali się rozumieć, a on obiecał sobie, że nie będzie o to więcej walczył. Chyba próbowała się dogadać - nie chciał jej też odrzucać.
- To nie kwestia wiary, Eve, to suche fakty. Jestem najlepszy, patrz - zapowiedział, odkładając na ławę obok ręcznik i butelkę wody, ze stojącego obok dzbanka wyciągnął błyszczący jasny pył i roztarł go w dłoniach, używał go dla stabilniejszego chwytu. Wydawało mu się zabawne, że przypominał trochę wróżkowy pył. Zrzucił też z ramion na szybko zarzuconą koszulę. Z rozbiegu wybił się do skoku, wykonał salto, którym wyskoczył przez środek koła i chwycił się obręczy, gdy znalazł się już poza kołem - wykorzystanym w ten sposób impetem rozbujał koło, po czym zawisł na zgiętych kolanach w dół, twarzą w kierunku Eve; w powietrzu rozpostarł dłonie na boki w scenicznym ukłonie podjętym na tyle, na ile mógł to uczynić wisząc do góry nogami. Nigdzie nie miał w sobie tyle pewności siebie, co na scenie - choć i tu przychodziła z czasem. Dzisiaj, tu i teraz, całkowicie pewien był swoich zdolności. - Królewna mnie nie docenia - wyznał z tej samej pozycji, wyciągając kręgosłup w dół. - Nancy jest na mnie wściekła za ostatnie numery. Muszę ćwiczyć za trzech, jest teraz bardzo wymagająca. - Pogodny uśmiech na twarzy zdradzał, że nie bał się jej aż tak jak mówił, choć rzeczywiście zależało mu na tym, żeby nie zawieść dziewczyny - albo żeby nie zawieźć jej po raz kolejny.
- Przecież macie dokumenty, za dnia nic wam nie zrobią. Nie narażaj się teraz, Eve, z małą dadzą ci spokój - podpowiedział ze smutkiem, kiedy wspomniała o adrenalinie. Nie powinna jej łykać za dużo. - Przynajmniej nie ma tu szmalcowników. W mieście nie mają już czego szukać. - Jego mamę jeszcze znaleźli. - Wydaje mi się, że dalej jest tu bezpieczniej, niż w Dolinie Godryka. Jeśli nie zwracasz na siebie uwagi. - A nie musiała tego robić. Nie musieli się w ogóle wyprowadzać. Żałował, że to zrobili i cieszył się, że znów tutaj byli. Brakowało mu Jima. Eve chyba czuła ulgę, że uciekła wtedy od niego. Jim mieszkał blisko niego, póki jej nie odnalazł.
- Wcale nie są katorżnicze - obruszył się. - To świetna zabawa, niedługo będę tańczył z Gilly. Kiedy zacznie chodzić? - Miał wrażenie, że nie pytał o to po raz pierwszy, ale ciągle zapominał odpowiedzi. Ile można było czekać? Przecież dzieciństwo w życiu trwało tylko chwilę. - Trzeba mi dobrej zabawy wieczorem - odparł, gdy spytała, czy czegoś potrzebował. Nigdy nie poprosiłby ją o pomoc, nawet, gdyby było inaczej. Była matką z dzieckiem, żoną Jamesa. Jeśli potrzebowała czegokolwiek, mógł jej to dać, ale nie chciał niczego od niej brać. - Będę w klubie jazzowym. Widzimy się?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Prychnęła pod nosem, kiedy sprecyzował, że to nie krawat, a muchę przywdziałby. Przez sekundę jej myśli pogalopowały w złym kierunku, sprawiając, że mimowolnie uśmiechnęła się kącikiem ust. Nie wypowiedziała na głos tego, co podsunęła wyobraźnia, nie czując się na aż tak bezpiecznym gruncie, by obnażać z tego typu myśli. Może kiedyś, jeszcze zanim rzeczywistość ostatnich miesięcy ograbiła ją ze szczeniackiej odwagi.
- Może być mucha.- rzuciła, chociaż wiedziała, że to tylko żart z jego strony.
Nie przeszkadzał jej ubrany w ten sposób, paradując w samych spodniach. Może dawniej, jeszcze kiedy żyła wśród swoich, miała większe granice wstydliwości. Teraz to wszystko się zmieniło, a pewne widoki po prostu nie robiły już takiego wrażenia i takiego zgorszenia, podyktowanego niewinnością. Poza tym to Marcel.- Ale równie dobrze może być tak.- dodała z lekkim wzruszeniem ramion, by podkreślić, jak bardzo nie robiło jej to różnicy i jak zwyczajne się zdawało w jej opinii.
Otworzyła szerzej oczy, kiedy nagle się ożywił bardziej, a później wsunął dłoń w dzban o nieznanej jej zawartości i wyrwał w kierunku obręczy. Rozchyliła usta, odruchowo chcąc krzyknąć, by uważał, ale powstrzymała się w porę, pozwalając sobie tylko na delikatny uśmieszek. To była dla niego codzienność, coś, co w jej oczach wyglądało jak ryzyko i brawura, musiało mu być chlebem powszednim. Obserwowała go, kucając powoli, by na oślep odnaleźć zrzuconą przez niego koszulę i odwiesić ją ponownie na oparcie krzesła. Wodziła wzrokiem za jego sylwetką, śledząc każdy ruch i całokształt popisu, który właśnie dawał. Gdyby nie trzymała w ramionach Gilly, zaklaskałaby w uznaniu.
Zaśmiała się miękko, gdy rozpostarł ramiona w ukłonie. Gwizdnęła cicho, co nie koniecznie spodobało się córeczce, która powierciła się chwilę, reagując na głośny dźwięk.
- Brawo.- dając wydźwięk podziwowi jego umiejętności.
Słuchała, gdy wyjaśniał, jakie to problemy miał z królewną.
- Niestety, jak nawywijałeś, to teraz musisz to przetrzymać. Zaciśnij zęby i w końcu jej przejdzie.- poradziła, chociaż wątpiła, czy potrzebował w ogóle rad. Dziewczynom czy kobietom zawsze złość przechodziła po czasie, wszystko łagodził dany czas. Ponoć.
- Wiem i z dokumentami nic nam nie zrobią, chyba. Chociaż muszę znaleźć sposób, by je zmienić. Nazwisko, które mam wpisane to już wyjątkowo zły wybór.- przyznała, wracając myślami do zmartwienia, które męczyło już ją dłużej. Odkąd w gazetach coraz częściej widziała ów nazwisko, tym bardziej czuła, że ma nóż na gardle.- I nie zamierzam się narażać, nie chcę specjalnie wchodzić w drogę patrolom. To nigdy nie było mądre, a teraz kiedy mam Gilly, nie zaryzykuję, że zostanie sama.- dodała, może by go uspokoić, a może by miał o niej trochę lepsze zdanie. Tęsknota za adrenalinom miała swoje granice.
Pokiwała głową, zgadzając się z nim, gdy twierdził, że Londyn był bezpieczniejszy niż inne miasta. Pewnie tak było, przypuszczała, że tak. W stolicy nie robiono już przecież łapanek, bo nie było na kogo, nie czepiano się tak mocno przeciętnych osób w czystym i wolnym od mugoli mieście.
Parsknęła cichym śmiechem, kiedy odrzucił możliwość katorżniczych treningów.
- Jeszcze trochę, ale jak już zacznie i podrośnie, będzie cała twoja, byś nauczył ją, co potrafisz.- zapewniła go. Był to poniekąd dowód zaufania, że Marcel nie zrobiłby krzywdy małej.- Nie mniej musisz uzbroić się w trochę cierpliwości, nawet jeśli to nie takie łatwe.- dodała, posyłając mu lekki uśmiech.
Zastanowiła się chwilę, gdy przyznał, że chciał dobrej zabawy wieczorem i zdradził, gdzie będzie tego szukał.
- Jeżeli Aisha będzie w domu i nie będzie miała żadnych planów to wpadnę, a jeśli mi nie wyjdzie, będziesz musiał nacieszyć się samym Jamesem.- przyznała, bo dużo zależało od tego, czy będzie miała z kim zostawić córkę. Jednak jeśli nie miało, by się to udać, wypchnie do niego Jima, jeśli jakimś cudem chłopaki już nie byli umówieni na wieczór. Obstawiała, że James był o wiele lepszym towarzystwem niż ona.
- Może być mucha.- rzuciła, chociaż wiedziała, że to tylko żart z jego strony.
Nie przeszkadzał jej ubrany w ten sposób, paradując w samych spodniach. Może dawniej, jeszcze kiedy żyła wśród swoich, miała większe granice wstydliwości. Teraz to wszystko się zmieniło, a pewne widoki po prostu nie robiły już takiego wrażenia i takiego zgorszenia, podyktowanego niewinnością. Poza tym to Marcel.- Ale równie dobrze może być tak.- dodała z lekkim wzruszeniem ramion, by podkreślić, jak bardzo nie robiło jej to różnicy i jak zwyczajne się zdawało w jej opinii.
Otworzyła szerzej oczy, kiedy nagle się ożywił bardziej, a później wsunął dłoń w dzban o nieznanej jej zawartości i wyrwał w kierunku obręczy. Rozchyliła usta, odruchowo chcąc krzyknąć, by uważał, ale powstrzymała się w porę, pozwalając sobie tylko na delikatny uśmieszek. To była dla niego codzienność, coś, co w jej oczach wyglądało jak ryzyko i brawura, musiało mu być chlebem powszednim. Obserwowała go, kucając powoli, by na oślep odnaleźć zrzuconą przez niego koszulę i odwiesić ją ponownie na oparcie krzesła. Wodziła wzrokiem za jego sylwetką, śledząc każdy ruch i całokształt popisu, który właśnie dawał. Gdyby nie trzymała w ramionach Gilly, zaklaskałaby w uznaniu.
Zaśmiała się miękko, gdy rozpostarł ramiona w ukłonie. Gwizdnęła cicho, co nie koniecznie spodobało się córeczce, która powierciła się chwilę, reagując na głośny dźwięk.
- Brawo.- dając wydźwięk podziwowi jego umiejętności.
Słuchała, gdy wyjaśniał, jakie to problemy miał z królewną.
- Niestety, jak nawywijałeś, to teraz musisz to przetrzymać. Zaciśnij zęby i w końcu jej przejdzie.- poradziła, chociaż wątpiła, czy potrzebował w ogóle rad. Dziewczynom czy kobietom zawsze złość przechodziła po czasie, wszystko łagodził dany czas. Ponoć.
- Wiem i z dokumentami nic nam nie zrobią, chyba. Chociaż muszę znaleźć sposób, by je zmienić. Nazwisko, które mam wpisane to już wyjątkowo zły wybór.- przyznała, wracając myślami do zmartwienia, które męczyło już ją dłużej. Odkąd w gazetach coraz częściej widziała ów nazwisko, tym bardziej czuła, że ma nóż na gardle.- I nie zamierzam się narażać, nie chcę specjalnie wchodzić w drogę patrolom. To nigdy nie było mądre, a teraz kiedy mam Gilly, nie zaryzykuję, że zostanie sama.- dodała, może by go uspokoić, a może by miał o niej trochę lepsze zdanie. Tęsknota za adrenalinom miała swoje granice.
Pokiwała głową, zgadzając się z nim, gdy twierdził, że Londyn był bezpieczniejszy niż inne miasta. Pewnie tak było, przypuszczała, że tak. W stolicy nie robiono już przecież łapanek, bo nie było na kogo, nie czepiano się tak mocno przeciętnych osób w czystym i wolnym od mugoli mieście.
Parsknęła cichym śmiechem, kiedy odrzucił możliwość katorżniczych treningów.
- Jeszcze trochę, ale jak już zacznie i podrośnie, będzie cała twoja, byś nauczył ją, co potrafisz.- zapewniła go. Był to poniekąd dowód zaufania, że Marcel nie zrobiłby krzywdy małej.- Nie mniej musisz uzbroić się w trochę cierpliwości, nawet jeśli to nie takie łatwe.- dodała, posyłając mu lekki uśmiech.
Zastanowiła się chwilę, gdy przyznał, że chciał dobrej zabawy wieczorem i zdradził, gdzie będzie tego szukał.
- Jeżeli Aisha będzie w domu i nie będzie miała żadnych planów to wpadnę, a jeśli mi nie wyjdzie, będziesz musiał nacieszyć się samym Jamesem.- przyznała, bo dużo zależało od tego, czy będzie miała z kim zostawić córkę. Jednak jeśli nie miało, by się to udać, wypchnie do niego Jima, jeśli jakimś cudem chłopaki już nie byli umówieni na wieczór. Obstawiała, że James był o wiele lepszym towarzystwem niż ona.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Zaczarowane trapezy
Szybka odpowiedź