Fontanna
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Fontanna
W jednej z sal znajduje się urokliwa, sprawiająca wrażenie żywej fontanna. Magiczne rzeźby często namawiają gości, aby wrzucali do niej galeony lub napiły się zeń wody - czarodzieje jednak rzadko idą na taki układ w obawie, że woda, jak zresztą cała restauracja, może być zaklęta.
UWAGA Aby przemieścić się po pomieszczeniach wewnątrz restauracji, należy rzucić kością opisaną jej nazwą.
1 - postać przechodzi do stolika nr 1
2 - stolik nr 2
3 - stolik nr 3
4 - wejście
5 - bar
6 - fontanna
7 - taras
8 - korytarz
Wartość zdublowana (np. wyrzucenie czwórki, podczas gdy postać znajduje się przy wejściu) upoważnia do dowolnego przemieszczenia się po wyżej wymienionych pomieszczeniach. Pierwszy post powinien zostać umieszczony przy wejściu.
W przypadku, gdy postać zgodnie z wyrzuconym rzutem powinna przenieść się do wątku, w którym znajduje się inna postać należąca do tej samej osoby (multikonto) do rzutu należy dodać jedno oczko, a następnie podążyć za powyższymi wskazówkami.
UWAGA Aby przemieścić się po pomieszczeniach wewnątrz restauracji, należy rzucić kością opisaną jej nazwą.
1 - postać przechodzi do stolika nr 1
2 - stolik nr 2
3 - stolik nr 3
4 - wejście
5 - bar
6 - fontanna
7 - taras
8 - korytarz
Wartość zdublowana (np. wyrzucenie czwórki, podczas gdy postać znajduje się przy wejściu) upoważnia do dowolnego przemieszczenia się po wyżej wymienionych pomieszczeniach. Pierwszy post powinien zostać umieszczony przy wejściu.
W przypadku, gdy postać zgodnie z wyrzuconym rzutem powinna przenieść się do wątku, w którym znajduje się inna postać należąca do tej samej osoby (multikonto) do rzutu należy dodać jedno oczko, a następnie podążyć za powyższymi wskazówkami.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:59, w całości zmieniany 1 raz
Skrzypiąca podłoga nie zagłuszyła cicho stawianych kroków, gdy Colin powoli zbliżał się do fontanny, pogrążony w myślach tak bardzo, że nie zwracał uwagi na całe otoczenie. Hałas przy wejściu wyciszał się każdym kolejnym krokiem, aż w końcu zniknął całkowicie, a jedynym słyszalnym odgłosem był plusk fontanny, do której się automatycznie skierował. Przelewająca się z góry woda uderzała o dolną taflę z głuchym pogłosem, a rzeźby stojące nieruchomo wydawały się - im bliżej podchodził - coraz bardziej żywe. Rysy twarzy do złudzenia przypominały ludzkie, jakby ktoś zaklął żywą istotę w nieruchomy posąg.
Stanął przy fontannie, szukając w kieszeniach papierosów, ale te najwyraźniej na serio wzięły sobie jego ostatnie słowa o rzucaniu palenia i zostały w domu. To znaczy została papierośnica, w której je nosił, a która była magicznie zaczarowana i lubiła robić mało śmieszne kawały. Westchnął, wsuwając dłonie w puste kieszenie i zapatrzył się chwilę w skapującą wodę. Liczył kolejne pluśnięcia, dochodząc do trzydziestu pięciu i zaczynając od nowa. Dokładnie tyle lat miał za sobą i jeszcze więcej przed sobą, a własne życie zaczynało go powoli nudzić. Zarządzanie siecią księgarni było absorbujące, ale ciągnęło się rok za rokiem, bez żadnego urozmaicenia. Nawet nie pamiętał, kiedy gdziekolwiek pojechał w innych celach niż służbowe; tak samo jak nie pamiętał, kiedy się z kimś spotykał poza spotkaniami w interesach. Nie było mu źle w swojej posiadłości w Szkocji, ale... mimo wszystko z biegiem lat coraz bardziej przyznawał, że samotność z wyboru mogła nie do końca być dobrą opcją. Kompletne odcięcie się od ludzi i trzymanie dystansu z każdym, kto próbował się zbliżyć nadawało mu łatkę dziwaka, a ta coraz mocniej zaczęła mu przeszkadzać.
Stanął przy fontannie, szukając w kieszeniach papierosów, ale te najwyraźniej na serio wzięły sobie jego ostatnie słowa o rzucaniu palenia i zostały w domu. To znaczy została papierośnica, w której je nosił, a która była magicznie zaczarowana i lubiła robić mało śmieszne kawały. Westchnął, wsuwając dłonie w puste kieszenie i zapatrzył się chwilę w skapującą wodę. Liczył kolejne pluśnięcia, dochodząc do trzydziestu pięciu i zaczynając od nowa. Dokładnie tyle lat miał za sobą i jeszcze więcej przed sobą, a własne życie zaczynało go powoli nudzić. Zarządzanie siecią księgarni było absorbujące, ale ciągnęło się rok za rokiem, bez żadnego urozmaicenia. Nawet nie pamiętał, kiedy gdziekolwiek pojechał w innych celach niż służbowe; tak samo jak nie pamiętał, kiedy się z kimś spotykał poza spotkaniami w interesach. Nie było mu źle w swojej posiadłości w Szkocji, ale... mimo wszystko z biegiem lat coraz bardziej przyznawał, że samotność z wyboru mogła nie do końca być dobrą opcją. Kompletne odcięcie się od ludzi i trzymanie dystansu z każdym, kto próbował się zbliżyć nadawało mu łatkę dziwaka, a ta coraz mocniej zaczęła mu przeszkadzać.
Cieszyła się, że ruszyli dalej, że opuścili tłoczne wejście a tym samym zostawili za sobą męczące ją towarzystwo. Co prawda istniało prawdopodobieństwo, że zarówno Tristan, jak i Padraig czy młodziutkie arystokratki trafią do tego samego pokoju, lecz było ono niewielkie, jeśli nie marginalne. Le Rvenant była tego dnia przepełniona, zaś magią, którą na nią nałożono, musiała rozesłać ich do najróżniejszych, najdziwniejszych pomieszczeń.
O ile mogła podejrzewać, że i Rosier zjawi się na pogrzebie i spróbuje nawiązać kontakt, o tyle nie spodziewała się spotkać tutaj Padraiga, podwładnego Caesara, który za czasów szkolnych łudził się chyba, że zdoła urobić ją, jak urabiał wiele podobnych jej statusem młódek... Mężczyźni. Od dawna czuła do nich niechęć, teraz zaś po prostu się ich bała. Wszyscy widzieli w niej tylko towar, trofeum o nieprzeciętnej urodzie, które dobrze byłoby zdobyć i postawić na półce...
Przylgnęła mocniej do boku brata, próbując odegnać od siebie nieznośne, niewesołe myśli; zdziwiła się, kiedy zamiast sali pełnej stolików i służby ujrzała prawie pustą, z urokliwą fontanną w centrum. Cichy szum wody koił skołatane nerwy, przywodząc na myśl ich rodzinną wyspę, uderzające o skaliste wybrzeże fale; młódka nie żałowała, że znaleźli się właśnie tutaj, z dala od rozgadanych, świdrujących ją wzrokiem arystokratów.
- Możemy podejść bliżej? - zapytała brata cicho, wciąż nienaturalnie blada, jakby zapadnięta w sobie. Nie umiała rozpoznać, kto stoi przy samych rzeźbach, lecz było to dla niej mniejsze zło; w napięciu oczekiwała, czy nagle nie znajdą się obok nich niedawni towarzysze, jednak nic takiego nie miało miejsca.
O ile mogła podejrzewać, że i Rosier zjawi się na pogrzebie i spróbuje nawiązać kontakt, o tyle nie spodziewała się spotkać tutaj Padraiga, podwładnego Caesara, który za czasów szkolnych łudził się chyba, że zdoła urobić ją, jak urabiał wiele podobnych jej statusem młódek... Mężczyźni. Od dawna czuła do nich niechęć, teraz zaś po prostu się ich bała. Wszyscy widzieli w niej tylko towar, trofeum o nieprzeciętnej urodzie, które dobrze byłoby zdobyć i postawić na półce...
Przylgnęła mocniej do boku brata, próbując odegnać od siebie nieznośne, niewesołe myśli; zdziwiła się, kiedy zamiast sali pełnej stolików i służby ujrzała prawie pustą, z urokliwą fontanną w centrum. Cichy szum wody koił skołatane nerwy, przywodząc na myśl ich rodzinną wyspę, uderzające o skaliste wybrzeże fale; młódka nie żałowała, że znaleźli się właśnie tutaj, z dala od rozgadanych, świdrujących ją wzrokiem arystokratów.
- Możemy podejść bliżej? - zapytała brata cicho, wciąż nienaturalnie blada, jakby zapadnięta w sobie. Nie umiała rozpoznać, kto stoi przy samych rzeźbach, lecz było to dla niej mniejsze zło; w napięciu oczekiwała, czy nagle nie znajdą się obok nich niedawni towarzysze, jednak nic takiego nie miało miejsca.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wcale w żadnych tarapatach się nie znajduję aż nazbyt często. Czasem tylko zdawać by się mogło, że jestem swoistego rodzaju magnesem na problemy. Potrafię sobie jednak z nimi radzić – patrz na moją twarz niewzruszoną. Czy widzisz tam smutek czy żal do ciebie, kiedy tak patrzysz się na mą towarzyszkę, choć powinieneś wzrok mieć skierowany na mnie? To tak nie powinno być, w mojej głowie działo się to zawsze zgoła odmiennie, idealnie, czemu więc psujesz to sobą? Wolałabym ciebie tu wcale nie zobaczyć, twojego wzroku skierowanego na inną, gestów złych oraz słów nieładnych. Wyparujesz mi wkrótce z myśli na zawsze, nie będziesz nawet miał miejsca w snach moich, wtedy też przestaniesz dawać mi odczuwać tylko smutku i wcale ani trochę nie oszaleję.
Później na szczęście sobie idziesz precz daleko, a ja tylko mam znowu uśmiech ładny do kuzyna mej towarzyszki z którą łapię się za ręce i lądujemy tutaj, przy fontannie, co nie przypadło mi do gustu w ułamku jednego procenta czy nawet liczba zero to aż nadto.
- Szybko, idźmy dalej! – czuję się jak nastolatka, przeganiając cię ponownie do przejścia. Może tym razem będziemy miały szczęście i trafimy w lepsze miejsce? Takie dalekie od tego i od Cezara złego, co ma minę taką, jakby pinezki mu w ciało wbijano. Trochę mam ochotę podejść i powiedzieć nie martw się, ale te czasy minęły bezpowrotnie już. Nie muszę nawet dłoni wyciągać, mówić słów, płynących z serca. Mogę teraz patrzeć w niebo, choć na parę sekund, śmiać się z Franzem i słuchać opowieści krwawych, chwalić jego męstwo lub też słuchać o sztuce albo szeptać mu z entuzjazmem o Klee o czym wy wszyscy nawet pojęcia nie macie. Nikola ma, może dlatego go tak lubię bardzo.
/zt ja i rosalie
Później na szczęście sobie idziesz precz daleko, a ja tylko mam znowu uśmiech ładny do kuzyna mej towarzyszki z którą łapię się za ręce i lądujemy tutaj, przy fontannie, co nie przypadło mi do gustu w ułamku jednego procenta czy nawet liczba zero to aż nadto.
- Szybko, idźmy dalej! – czuję się jak nastolatka, przeganiając cię ponownie do przejścia. Może tym razem będziemy miały szczęście i trafimy w lepsze miejsce? Takie dalekie od tego i od Cezara złego, co ma minę taką, jakby pinezki mu w ciało wbijano. Trochę mam ochotę podejść i powiedzieć nie martw się, ale te czasy minęły bezpowrotnie już. Nie muszę nawet dłoni wyciągać, mówić słów, płynących z serca. Mogę teraz patrzeć w niebo, choć na parę sekund, śmiać się z Franzem i słuchać opowieści krwawych, chwalić jego męstwo lub też słuchać o sztuce albo szeptać mu z entuzjazmem o Klee o czym wy wszyscy nawet pojęcia nie macie. Nikola ma, może dlatego go tak lubię bardzo.
/zt ja i rosalie
Ostatnio zmieniony przez Linette Greengrass dnia 05.08.15 16:55, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Linette Greengrass' has done the following action : Rzut kością
'Le Revenant' : 3
'Le Revenant' : 3
Delikatnie mówiąc był wściekły. Zaczarowane korytarze i kotary nie powiodły go tam, gdzie chciał być. Nie znalazł żadnego ze swojego rodzeństwa oraz wciąż nie wiedział czy są razem. Niewiedza szarpała jego zakończenia nerwowe, czuł się bezbronny, bo nie kontrolował sytuacji. Życie po raz kolejny wytrąciła mu ster z dłoni, a on mógł jedynie dryfować i mieć nadzieję, że nie rozbije się na mieliźnie.
Znalazł się w sali, w której nie było stolików, a stała jedynie fontanna. Woda cicho, majestatycznie wręcz pluskała dookoła umieszonych tam rzeźb. Z oddali wydawały się nieruchome, wyciosane w kamieniu przez jakiegoś zręcznego artystę, ale podchodząc bliżej Søren zauważył, że są zaczarowane. Czy to byli zaklęci ludzie? Po tej restauracji mógł spodziewać się wszystkiego. Gdy przystanął, okazało się, że nie on sam kontempluje fontannę. Mężczyzna wydawał mu się dziwnie znajomy, ale nie mógł połączyć twarzy z nazwiskiem. Musiał spotkać go już kiedyś, jego twarz mignąć mu przelotem, być może podczas jednej z niezliczonych podróż przez ulicę Pokątną. To najbardziej prawdopodobne. Nieznajomy zatrzasnął właśnie papierośnicę, która najwidoczniej była pusta. Przez to Sørena również naszła ochota na dymka. Nie palił często, preferował jakiś dobry alkohol. Sytuacja była jednak jak najbardziej sprzyjająca zapaleniu, podobno nikotyna koi nerwy.
Podziękował sobie w duchu, że przezornie schował paczkę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Zanim jednak wyciągnął papierosa przesunął ją w kierunku nieznajomego.
- Może się pan poczęstuję? – spytał wykorzystując tę chwilę, by lepiej mu się przyjrzeć. Mężczyzna wyglądał na bladego w tym świetle, jak gdyby siedział tylko w świetle lamp nad książkami. Właśnie, książki, chyba z nim kojarzył nieznajomego. Jego rozmyślanie rozwiało poruszenie przy kotarze, pojawili się inni gości. Nie rozpoznał jednak w nich nikogo z Averych, więc nie przyciągnęli jego większej uwagi. Skupił się ponownie na mężczyźnie obok siebie.
Znalazł się w sali, w której nie było stolików, a stała jedynie fontanna. Woda cicho, majestatycznie wręcz pluskała dookoła umieszonych tam rzeźb. Z oddali wydawały się nieruchome, wyciosane w kamieniu przez jakiegoś zręcznego artystę, ale podchodząc bliżej Søren zauważył, że są zaczarowane. Czy to byli zaklęci ludzie? Po tej restauracji mógł spodziewać się wszystkiego. Gdy przystanął, okazało się, że nie on sam kontempluje fontannę. Mężczyzna wydawał mu się dziwnie znajomy, ale nie mógł połączyć twarzy z nazwiskiem. Musiał spotkać go już kiedyś, jego twarz mignąć mu przelotem, być może podczas jednej z niezliczonych podróż przez ulicę Pokątną. To najbardziej prawdopodobne. Nieznajomy zatrzasnął właśnie papierośnicę, która najwidoczniej była pusta. Przez to Sørena również naszła ochota na dymka. Nie palił często, preferował jakiś dobry alkohol. Sytuacja była jednak jak najbardziej sprzyjająca zapaleniu, podobno nikotyna koi nerwy.
Podziękował sobie w duchu, że przezornie schował paczkę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Zanim jednak wyciągnął papierosa przesunął ją w kierunku nieznajomego.
- Może się pan poczęstuję? – spytał wykorzystując tę chwilę, by lepiej mu się przyjrzeć. Mężczyzna wyglądał na bladego w tym świetle, jak gdyby siedział tylko w świetle lamp nad książkami. Właśnie, książki, chyba z nim kojarzył nieznajomego. Jego rozmyślanie rozwiało poruszenie przy kotarze, pojawili się inni gości. Nie rozpoznał jednak w nich nikogo z Averych, więc nie przyciągnęli jego większej uwagi. Skupił się ponownie na mężczyźnie obok siebie.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zamyślenia towarzyszącego mu od dłuższej chwili nie przerwały żadne kroki, które rozległy się za nim, ani ciche szuranie butów. Jego uwadze umknął też cichy szept skierowany zresztą nie do jego uszu; nawet plusk fontanny w pewnym momencie był już pluskiem poza jego świadomością, skupioną teraz głównie na tym żałosnym użalaniem się nad swoim życiem. Powinien być wdzięczny losowi, że urodził się jako przedstawiciel płci brzydkiej, a nie pięknej, bo w tym drugim przypadku już dawno powinien panikować z powodu staropanieństwa. Sprzyjały mu też czasy, w jakich przyszło mu żyć: mężczyźnie łatwiej było żyć samotnie i nie narażać się na śmieszność. Problemem były tylko poszeptywania i docinki, z którymi się kilka razy spotkał, sugerujące mu prowadzenie się cokolwiek niemoralne i bynajmniej nie z płcią przeciwną. Plotki były plotkami, ale nawet wtedy miały ogromną siłę i mogły wyrządzić wiele szkód. Może faktycznie powinien się ustatkować, znaleźć jakąś przykładną pannę i wieść z nią w miarę spokojne życie, a może... może nawet pokusić się o potomka, któremu mógłby przekazać nazwisko?
Westchnął jeszcze raz, zakładając ręce do tyłu i błądząc wzrokiem po zdobieniach fontanny. Głupotą było przychodzenie tutaj, w towarzystwo jadowitych skorpionów z arystokratycznych rodów. Ciekawe, który z nich przyszedł tu faktycznie z szacunku do zmarłego, a który spełnia tylko swój szlachecki obowiązek albo jest tu wyłącznie w celach towarzyskich, korzystając z kolejnej okazji, by pokazać się na ponurych salonach. Pytanie skierowane w jego stronę sprawiło, że oderwał się od kontemplowania fontanny i spojrzał na nieznajomego z pewnym zdziwieniem. Z początku nie był pewien, czego się od niego oczekuje, ale wycelowane w jego stronę pudełko papierosów było wystarczającym wyjaśnieniem. A przynajmniej wystarczająco kuszącym, by zapomnieć o wodnym dziele sztuki i skupić się na nowym towarzyszu. Wydawało mu się nawet, że widzi kątem oka jeszcze kogoś, ale wysunięty papieros zbyt mocno oddziaływał na jego chciwe pragnienie zaciągnięcia się dymem, by Colin przejmował się dodatkowym towarzystwem.
- Chętnie, dziękuję - odparł, sięgając po błogosławiony nałóg i obrócił papierosa kilka razy w palcach, jakby w ostatnim rozsądnym geście zastanawiając się, czy jego odpalenie to dobry pomysł. Pragnienie wygrało jednak z rozsądkiem i po chwili twarz Colina zniknęła w mdłym dymie. - Raczej nie pracuje pan tutaj jako chłopiec od papierosów - zauważył z nikłym uśmiechem, z każdym kolejnym pociągnięciem odzyskując dobry humor i rozwiewając zamyślenie. - Przykra sprawa z tym Slughornem. Ponoć znalazła go moja ciotka, jeśli można wierzyć Prorokowi. Znał go pan, czy jest tu jako osoba towarzysząca? - Pytanie padło szybko, ale równie szybko Colin kontynuował: - Ta cała magia restauracji jest dość specyficzna jak na stypę, nie uważa pan? Bardziej przypomina jakąś szaloną randkę w ciemno, gdzie nie wiemy, na kogo trafimy. - Odwzajemnił lustrujące spojrzenie, którym obdarzył go nieznajomy, bez skrępowania przyglądając się rysom jego twarzy i sylwetce.
Westchnął jeszcze raz, zakładając ręce do tyłu i błądząc wzrokiem po zdobieniach fontanny. Głupotą było przychodzenie tutaj, w towarzystwo jadowitych skorpionów z arystokratycznych rodów. Ciekawe, który z nich przyszedł tu faktycznie z szacunku do zmarłego, a który spełnia tylko swój szlachecki obowiązek albo jest tu wyłącznie w celach towarzyskich, korzystając z kolejnej okazji, by pokazać się na ponurych salonach. Pytanie skierowane w jego stronę sprawiło, że oderwał się od kontemplowania fontanny i spojrzał na nieznajomego z pewnym zdziwieniem. Z początku nie był pewien, czego się od niego oczekuje, ale wycelowane w jego stronę pudełko papierosów było wystarczającym wyjaśnieniem. A przynajmniej wystarczająco kuszącym, by zapomnieć o wodnym dziele sztuki i skupić się na nowym towarzyszu. Wydawało mu się nawet, że widzi kątem oka jeszcze kogoś, ale wysunięty papieros zbyt mocno oddziaływał na jego chciwe pragnienie zaciągnięcia się dymem, by Colin przejmował się dodatkowym towarzystwem.
- Chętnie, dziękuję - odparł, sięgając po błogosławiony nałóg i obrócił papierosa kilka razy w palcach, jakby w ostatnim rozsądnym geście zastanawiając się, czy jego odpalenie to dobry pomysł. Pragnienie wygrało jednak z rozsądkiem i po chwili twarz Colina zniknęła w mdłym dymie. - Raczej nie pracuje pan tutaj jako chłopiec od papierosów - zauważył z nikłym uśmiechem, z każdym kolejnym pociągnięciem odzyskując dobry humor i rozwiewając zamyślenie. - Przykra sprawa z tym Slughornem. Ponoć znalazła go moja ciotka, jeśli można wierzyć Prorokowi. Znał go pan, czy jest tu jako osoba towarzysząca? - Pytanie padło szybko, ale równie szybko Colin kontynuował: - Ta cała magia restauracji jest dość specyficzna jak na stypę, nie uważa pan? Bardziej przypomina jakąś szaloną randkę w ciemno, gdzie nie wiemy, na kogo trafimy. - Odwzajemnił lustrujące spojrzenie, którym obdarzył go nieznajomy, bez skrępowania przyglądając się rysom jego twarzy i sylwetce.
Hobbistycznie miotał słowami jak ostrzami, którymi sam czasem się kaleczył. Dobierał myśli nieumiejętnie, słowa segregował, lecz te pierwsze miotały się po jego umyśle: szalone, nieuchwytne, przeszywały jego najczulsze punkty gładko niczym żyletki naprężoną, rozgrzaną skórę. Dlatego Tristan, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, czymś tak niewinnym jak dobrze skonstruowaną uwagą, wywołał burzę w umyśle Caesara.
Tak jak ty... upilnowałeś swojej?
Ależ to nieprawda. To wszystko to kłamstwa. Łudził się, że nimi były. Cisnęło mu się na usta, tkwiło kolcem u boku, nawet jeśli nie wypuścił tych słów w obieg. To nie byłoby najmądrzejsze.
-Oczywiście – wyrzucił z siebie jedynie i żałował, że nie było go stać na nic więcej. Wyglądał jak zbolały, nieszczęśliwy żałobnik, jak człowiek szczerze opłakujący śmierć ulubionego profesora. To nie była co prawda najlepsza wiadomość tamtego dnia. Lecz też nie najgorsza. Codziennie zresztą budził się z tą samą, wyrytą na sercu i duszy, świadomością noszenia ciężaru winy za śmierć żony i córki. Bajecznie – uwielbiam swoje brzemię, było takie słodkie i rozkoszne, niczym cierń u boku. Czuł że żył, że to nie bajka, a on wciąż należy do grona całych i zdrowych pomiatanych przez siły wyższe śmiertelników. W obliczu wiedzy o swojej śmierci słowa Toma wydawały się czymś błahym, podejmowane przez niego decyzję dziecinną głupotką, a wędrówka bezcelowa. Lecz lubił siebie katować, lubił działać przeciwko sobie i brnąć dalej w głąb podświadomości, podsuwać najczarniejsze wizje i najsmutniejsze scenariusze. Dlatego szczęście było czymś ulotnym, czymś niezwykle lekkim, chwilowym, było mgiełką, którą rozpraszał wiatr.
Chociaż oni mieli trwać wiecznie, prawda? Czy może to taka zabawa – kto pierwszy upadnie? Lub kto upadnie i już się nie podniesie?
-Jeśli chcesz, możemy wrócić do domu – mówił spokojnym, ciepłym głosem – usiedlibyśmy na plaży, chociaż ostatnio morze wydaje się ponure i smutne, mógłbym zagrać coś weselszego, ale to byłoby nie na miejscu. A może nie należy pogłębiać smutku. Ani się w nim zatracać. Zawsze, gdy ludzie płaczą na pogrzebach, zastanawiam się, czy zmarli chcieliby, aby płakali, cierpieli, zadręczali się – szeptał, bo nie potrafił być dla niej surowy, nawet gdy czuł tylko wzbierającą wewnątrz niechęć, nawet gdy otaczały go hieny oczekujące na upadek – Myślę, że nie chcieliby – skończył swój wywód stłumionym w piersi nerwowym śmiechem, choć dla postronnych świadków wydać by się mogło, że to wzruszenie, niemal płacz, gdy wykrzywił usta w niby uśmiechu i podnosił wzrok ze wzburzonej wody na Colina Fawley'a – I trafiłem na Pana, czy to przeznaczenie? – rzucił swobodnie, zdecydowanie głośnej, wpatrując się w mężczyznę intensywnie, przedzierając przez niego ciemnym przytłumionym błękitem.
Wiedział, kim jest Colin Fawley. Światek arystokratów był zbyt mały, aby Caesar nie usłyszał o niepokornym człowieku biznesu. Lecz nie liczył na bukiet kwiatów z tego względu, może na przykrytą poprawnością szczerą wiązankę.
Tak jak ty... upilnowałeś swojej?
Ależ to nieprawda. To wszystko to kłamstwa. Łudził się, że nimi były. Cisnęło mu się na usta, tkwiło kolcem u boku, nawet jeśli nie wypuścił tych słów w obieg. To nie byłoby najmądrzejsze.
-Oczywiście – wyrzucił z siebie jedynie i żałował, że nie było go stać na nic więcej. Wyglądał jak zbolały, nieszczęśliwy żałobnik, jak człowiek szczerze opłakujący śmierć ulubionego profesora. To nie była co prawda najlepsza wiadomość tamtego dnia. Lecz też nie najgorsza. Codziennie zresztą budził się z tą samą, wyrytą na sercu i duszy, świadomością noszenia ciężaru winy za śmierć żony i córki. Bajecznie – uwielbiam swoje brzemię, było takie słodkie i rozkoszne, niczym cierń u boku. Czuł że żył, że to nie bajka, a on wciąż należy do grona całych i zdrowych pomiatanych przez siły wyższe śmiertelników. W obliczu wiedzy o swojej śmierci słowa Toma wydawały się czymś błahym, podejmowane przez niego decyzję dziecinną głupotką, a wędrówka bezcelowa. Lecz lubił siebie katować, lubił działać przeciwko sobie i brnąć dalej w głąb podświadomości, podsuwać najczarniejsze wizje i najsmutniejsze scenariusze. Dlatego szczęście było czymś ulotnym, czymś niezwykle lekkim, chwilowym, było mgiełką, którą rozpraszał wiatr.
Chociaż oni mieli trwać wiecznie, prawda? Czy może to taka zabawa – kto pierwszy upadnie? Lub kto upadnie i już się nie podniesie?
-Jeśli chcesz, możemy wrócić do domu – mówił spokojnym, ciepłym głosem – usiedlibyśmy na plaży, chociaż ostatnio morze wydaje się ponure i smutne, mógłbym zagrać coś weselszego, ale to byłoby nie na miejscu. A może nie należy pogłębiać smutku. Ani się w nim zatracać. Zawsze, gdy ludzie płaczą na pogrzebach, zastanawiam się, czy zmarli chcieliby, aby płakali, cierpieli, zadręczali się – szeptał, bo nie potrafił być dla niej surowy, nawet gdy czuł tylko wzbierającą wewnątrz niechęć, nawet gdy otaczały go hieny oczekujące na upadek – Myślę, że nie chcieliby – skończył swój wywód stłumionym w piersi nerwowym śmiechem, choć dla postronnych świadków wydać by się mogło, że to wzruszenie, niemal płacz, gdy wykrzywił usta w niby uśmiechu i podnosił wzrok ze wzburzonej wody na Colina Fawley'a – I trafiłem na Pana, czy to przeznaczenie? – rzucił swobodnie, zdecydowanie głośnej, wpatrując się w mężczyznę intensywnie, przedzierając przez niego ciemnym przytłumionym błękitem.
Wiedział, kim jest Colin Fawley. Światek arystokratów był zbyt mały, aby Caesar nie usłyszał o niepokornym człowieku biznesu. Lecz nie liczył na bukiet kwiatów z tego względu, może na przykrytą poprawnością szczerą wiązankę.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Skarciła się w myślach, gdy dostrzegła na licu Caesara cały ten niewysłowiony ból, całą tę rozpacz - powinna zwrócić na nie uwagę wcześniej, miast skupiać się jedynie na sobie, na swoich bolączkach i dolegliwościach. Wszak wiedziała, że ciężko zniósł jej porwanie, że odchodził od zmysłów i szalał; była to również jego tragedia, niezależnie od tego, które z nich tkwiło na Nokturnie, zniewolone i odarte z godności, a które gorączkowo przeczesywało cały Londyn, pozbawione jakichkolwiek tropów, wskazówek, poszlak, z topniejącą z minuty na minutę nadzieją.
Nie mogła wiedzieć, co powiedział doń Tristan, nie mogła również wiedzieć o gonitwie myśli, jaką wywołały jego słowa - widziała jednak reakcję, która wzbudzała w niej podobny smutek. Chciała mu pomóc, chciała ulżyć jego cierpieniu... Dopiero gdy przemówił dalej, zrozumiała wszystko, zrozumiała, że zarówno sama uroczystość pogrzebu, jak i Rosier przypominali mu wszystko, co najgorsze, że znów zadręczał się śmiercią Marianne i ich słodkiej córki. Czy kiedykolwiek sobie wybaczy, zrozumie, że to nie jego wina...?
Przelotna wizyta widzianych wcześniej Rose i Linetty nie została przez nią zauważona, podobnie jak pojawienie się Sorena; była zbyt zajęta wpatrywaniem się w lico brata, gładzeniem jego silnego ramienia, zamykaniem się w ich prywatnej bańce bólu i cierpienia.
- Zostańmy - odpowiedziała cicho, przelotnie spoglądając w kierunku szemrzącej cicho wody, imponujących kamiennych rzeźb. - Na plażę możemy pójść później, wieczorny chłód byłby znacznie przyjemniejszy od tego gorąca. - Ścisnęła mocniej ramię, próbując odnaleźć zatroskanym wzrokiem jego oczy. - Oczywiście, że by nie chcieli, Caesarze. Ale płaczemy dla siebie, by ukoić swój ból. Nie możemy zatracać się w smutku, ale nie powinniśmy się wstydzić słabości.
Chciała coś jeszcze powiedzieć, chciała kontynuować, lecz Caesar wykonał wprawny unik i zwrócił się do stojącego opodal mężczyzny, najpewniej nie chcąc dalej rozprawiać na niewygodne dla niego tematy. Evandra momentalnie przybrała na twarz uprzejmy uśmiech, przypominając sobie o tym gdzie są i dlaczego, kogo mogą tu spotkać i jak winna się zachowywać. Czy go znała? Z pewnością przelotnie, z widzenia, z kolejnych Sabatów, podobnie jak stojącego obok Sorena. Choć tego drugiego kojarzyła również ze szkoły, z tego samego domu, z meczów Quidditcha.
Czekała na powitanie, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego mężczyzny.
Nie mogła wiedzieć, co powiedział doń Tristan, nie mogła również wiedzieć o gonitwie myśli, jaką wywołały jego słowa - widziała jednak reakcję, która wzbudzała w niej podobny smutek. Chciała mu pomóc, chciała ulżyć jego cierpieniu... Dopiero gdy przemówił dalej, zrozumiała wszystko, zrozumiała, że zarówno sama uroczystość pogrzebu, jak i Rosier przypominali mu wszystko, co najgorsze, że znów zadręczał się śmiercią Marianne i ich słodkiej córki. Czy kiedykolwiek sobie wybaczy, zrozumie, że to nie jego wina...?
Przelotna wizyta widzianych wcześniej Rose i Linetty nie została przez nią zauważona, podobnie jak pojawienie się Sorena; była zbyt zajęta wpatrywaniem się w lico brata, gładzeniem jego silnego ramienia, zamykaniem się w ich prywatnej bańce bólu i cierpienia.
- Zostańmy - odpowiedziała cicho, przelotnie spoglądając w kierunku szemrzącej cicho wody, imponujących kamiennych rzeźb. - Na plażę możemy pójść później, wieczorny chłód byłby znacznie przyjemniejszy od tego gorąca. - Ścisnęła mocniej ramię, próbując odnaleźć zatroskanym wzrokiem jego oczy. - Oczywiście, że by nie chcieli, Caesarze. Ale płaczemy dla siebie, by ukoić swój ból. Nie możemy zatracać się w smutku, ale nie powinniśmy się wstydzić słabości.
Chciała coś jeszcze powiedzieć, chciała kontynuować, lecz Caesar wykonał wprawny unik i zwrócił się do stojącego opodal mężczyzny, najpewniej nie chcąc dalej rozprawiać na niewygodne dla niego tematy. Evandra momentalnie przybrała na twarz uprzejmy uśmiech, przypominając sobie o tym gdzie są i dlaczego, kogo mogą tu spotkać i jak winna się zachowywać. Czy go znała? Z pewnością przelotnie, z widzenia, z kolejnych Sabatów, podobnie jak stojącego obok Sorena. Choć tego drugiego kojarzyła również ze szkoły, z tego samego domu, z meczów Quidditcha.
Czekała na powitanie, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego mężczyzny.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ceasar, wprowadzając do środka siostrę, mógł poczuć coś dziwnego; dotychczas gwarne odgłosy uderzającego o siebie szkła, rozmów oraz przetaczającego się przez korytarze tłumu, wydały się niezwykle odległe, stłumione... aż w końcu wyciszyły się całkiem. Instynkt łowcy, dzięki któremu wciąż żył, nakazał mu zachować czujność. Dla wszystkich pozostałych komnata musiała wydać się bezpieczną, cichą oazą - której nieskazitelną ciszę przerywały jedynie kolejne krople wody uderzające o przejrzystą tafle zbiornika.
... dlatego tym bardziej uwagę zwrócić musiało głośne pluśnięcie w wodze, przypominające może rybę, która wnet wynurzyła się z wody i wskoczyła z powrotem. Nikt jednak nie patrzył w tym czasie w fontannę, a jej doskonale widoczne przez niezmącone lutro dno wciąż błyszczało jedynie wrzuconymi doń galeonami.
... dlatego tym bardziej uwagę zwrócić musiało głośne pluśnięcie w wodze, przypominające może rybę, która wnet wynurzyła się z wody i wskoczyła z powrotem. Nikt jednak nie patrzył w tym czasie w fontannę, a jej doskonale widoczne przez niezmącone lutro dno wciąż błyszczało jedynie wrzuconymi doń galeonami.
Nie chciał tu być. Coraz mniej interesowało go to, że to stypa, że to sposób uczczenia pamięci świętej pamięci Slughorna. Jakiś cichy, wewnętrzny głos, być może ten, który powszechnie nazywany jest intuicją szeptał mu do ucha, że jeśli nie ruszy czterech liter to wkrótce może odbyć się inna stypa. Nie był jedynie pewien czy będzie w stanie się na niej stawić, bo będzie zbyt martwy czy zbyt załamany.
Jednak nie ciszej od instynktu samozachowawczego do głosu dochodziło jego wychowanie. Bądź, co bądź nie mógł wyprzeć się wielu lat wpajania nienagannej etykiety. Eleganckie przyjęcia, na których był idealnym synkiem swojej ukochanej mamusi wżarły mu się w mózg bardzo głęboko. To było tak naturalne jak reagowanie na własne imię. Wyprzeć się tego to jak wyrzec się pewnej części swojej natury. Poza tym gdzieś głęboko pobrzękiwał w nim szacunek do zmarłego, którego znał przecież osobiście. Nie należał on nigdy do jego ulubionych nauczycieli, ale był genialnym profesorem eliksirów. Ten przedmiot również miał ugruntowaną pozycję w jego prywatnej hierarchii wartości, więc nie pozostawało mu nic innego jak wzięcie się w garście. Otrząsnął się, więc z transu, w jaki wpędziły go własne myśli, a pomógł mu w tym głos nieznajomego. Przestał patrzyć na niego niewidzącym wzrokiem i zapalił papierosa, gdy tamten już się poczęstował. Potrząsnął przecząco głową słysząc jego przypuszczenie. Daleko mu było do chłopca z papierośnicą, ale cieszył się, że mimo charakterystycznego wyglądu i zawodu wciąż zachowuje pewną anonimowość.
- Znałem go, świetny nauczyciel. – Tyle odpowiedzi zdążył udzielić Søren na potok pytań mężczyzny, gdy ktoś zakłócił ich samotność. Nie był to jednak byle kto i nie w liczbie pojedynczej. Rodzeństwo Lestrange zaszczyciło ich we własnych osobach. Zwrócił się, co prawda tylko do jego tajemniczego towarzysza, ale byłoby jawną zniewagą nie przywitać go z tego powodu. Poza tym znał go, ciężko byłoby nie, w końcu jego również wychował go Slytherin i w dodatku był w wieku jego braciszka.
- Panie Lestrange – rzucił sztywno, oficjalnie opuszczając dłoń z papierosem, aby nie trafić przypadkiem dymem w kogoś niepożądanego. Dopiero teraz przeniósł wzrok na jego siostrę, bo wiedział, z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Nie sposób było oprzeć się urokowi półwilii, nawet jeśli długi czas przebywał w towarzystwie Contsance i w pewnej mierze się z nim obył.
- Panno Lestrange. - Prześlizgnął tylko po niej wzrokiem na czas zdawkowego powitania. Kobiety nie były w specjalnym kręgu zainteresowań Sørena, bo prawie zawsze równały się problemom. Nawet, gdy wisiała nad nim jawna groźba ślubu. Poza tym nie lubił się narzucać, nigdy nie pchał się nigdzie nieproszony, a twarz Evandry stanowiła teraz nieprzeniknioną maskę. Nie znał jej na tyle, by móc rozczytać z niej cokolwiek. Zamiast tego ulokował spojrzenie na nieznajomym, licząc, że w końcu pozna jego tajemniczą tożsamość.
Nienawidził niewiedzy.
Jednak nie ciszej od instynktu samozachowawczego do głosu dochodziło jego wychowanie. Bądź, co bądź nie mógł wyprzeć się wielu lat wpajania nienagannej etykiety. Eleganckie przyjęcia, na których był idealnym synkiem swojej ukochanej mamusi wżarły mu się w mózg bardzo głęboko. To było tak naturalne jak reagowanie na własne imię. Wyprzeć się tego to jak wyrzec się pewnej części swojej natury. Poza tym gdzieś głęboko pobrzękiwał w nim szacunek do zmarłego, którego znał przecież osobiście. Nie należał on nigdy do jego ulubionych nauczycieli, ale był genialnym profesorem eliksirów. Ten przedmiot również miał ugruntowaną pozycję w jego prywatnej hierarchii wartości, więc nie pozostawało mu nic innego jak wzięcie się w garście. Otrząsnął się, więc z transu, w jaki wpędziły go własne myśli, a pomógł mu w tym głos nieznajomego. Przestał patrzyć na niego niewidzącym wzrokiem i zapalił papierosa, gdy tamten już się poczęstował. Potrząsnął przecząco głową słysząc jego przypuszczenie. Daleko mu było do chłopca z papierośnicą, ale cieszył się, że mimo charakterystycznego wyglądu i zawodu wciąż zachowuje pewną anonimowość.
- Znałem go, świetny nauczyciel. – Tyle odpowiedzi zdążył udzielić Søren na potok pytań mężczyzny, gdy ktoś zakłócił ich samotność. Nie był to jednak byle kto i nie w liczbie pojedynczej. Rodzeństwo Lestrange zaszczyciło ich we własnych osobach. Zwrócił się, co prawda tylko do jego tajemniczego towarzysza, ale byłoby jawną zniewagą nie przywitać go z tego powodu. Poza tym znał go, ciężko byłoby nie, w końcu jego również wychował go Slytherin i w dodatku był w wieku jego braciszka.
- Panie Lestrange – rzucił sztywno, oficjalnie opuszczając dłoń z papierosem, aby nie trafić przypadkiem dymem w kogoś niepożądanego. Dopiero teraz przeniósł wzrok na jego siostrę, bo wiedział, z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Nie sposób było oprzeć się urokowi półwilii, nawet jeśli długi czas przebywał w towarzystwie Contsance i w pewnej mierze się z nim obył.
- Panno Lestrange. - Prześlizgnął tylko po niej wzrokiem na czas zdawkowego powitania. Kobiety nie były w specjalnym kręgu zainteresowań Sørena, bo prawie zawsze równały się problemom. Nawet, gdy wisiała nad nim jawna groźba ślubu. Poza tym nie lubił się narzucać, nigdy nie pchał się nigdzie nieproszony, a twarz Evandry stanowiła teraz nieprzeniknioną maskę. Nie znał jej na tyle, by móc rozczytać z niej cokolwiek. Zamiast tego ulokował spojrzenie na nieznajomym, licząc, że w końcu pozna jego tajemniczą tożsamość.
Nienawidził niewiedzy.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy plusk fontanny z sekundy na sekundę stawał się coraz głośniejszy, wżerając się w jego głowę i dudniąc niemiłosiernie, wręcz nie do wytrzymania, jakby jeden z tych mugolskich niewolników tak chętnie sprzedawanych w minionych stuleciach uderzał w jakieś szaleńsze tam-tamy tylko po to, aby doprowadzić Colina do szału? Miał ochotę sięgnął dłonią do swoich skroni i mocno je potrzeć, ale taki gest mógłby zostać odczytany jako znużenie rozmówcą, ba, dawać mu jasny sygnał, że nie jest się zainteresowanym rozmową. Starał się więc wytrzymać jakoś rosnące dudnienie, obiecując sobie, już chyba po raz setny, by jak najszybciej udać się do magomedyków. Te powracające bóle raczej nie zapowiadały niczego dobrego.
Tak jak nie zapowiadał tego mężczyzna, który wtrącił się w ich rozmowę w sposób bynajmniej nie kulturalny, chyba że szczytem kultury można było nazwać zignorowanie jednego z rozmówców, jakby byli niewidzialnym powietrzem, o którym wszyscy wiedzą, ale o którym nikt nie myśli. Ostatnia smużka dymu rozwiała się w powietrzu, gdy Colin odwrócił twarz w kierunku kolejnego mężczyzny, przywołując na twarz wyraz uprzejmego zainteresowania, rzucają jeszcze szybkie spojrzenie Sorenowi. Przepraszające? A może ironicznie komentujące w tym błyskawicznym błysku tęczówek mało kulturalne zachowanie przybysza?
- Przeznaczenie to głupota, panie Lestrange. Czymże bylibyśmy, ufając jakiemuś wymysłowi wróżbitów, a nie mogąc trzymać losu we własnych dłoniach i kierować swoim życiem wedle własnego uznania? Mugolami, wierzącymi w te swoje śmieszne horoskopy? - odparł gorzkim tonem, nie spuszczając przez chwilę z niego spojrzenia, jakby spodziewał się jakiejś błyskotliwej odpowiedzi. W jednej chwili przeanalizował od nowa informacje, jakie posiadał o rodzie Lestrange; wiedzę o ich negatywnych stosunkach z Fawley'ami i pewną niechęć między rodami. Na jakim podłożu? Co było przyczyną napięć i wzajemnego chłodu? Zapewne gdyby wychowywał się pod opieką rodziny ojca wiedziałby to już od dziecka, ale zdany na własną wiedzę, mógł opierać się tylko na plotkach i domysłach. Skoro Lestrange'owie najchętniej widzieliby Fawley'ów rozszarpywanych przez gumochłony, a ich niechęć jest równa tej, jaką on darzył ród ojca, czy nie powinna tu zadziałać prosta zasada mówiąca o tym, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem? Patrząc na Caesara miał jednak poważne wątpliwości co do tego, czy mógłby temu człowiekowi kiedykolwiek zaufać, nie mówiąc już o nawiązywaniu jakiejś większej znajomości.
Dalsze rozmyślania przerwał mu dźwięk głosu młodszego z mężczyzn, który sztywnym, oficjalnym głosem przywitał się z dwójką przybyłych. Ach, więc się znają z Caesarem. Chwała Merlinowi, ominie go ten paskudny obowiązek przedstawiania sobie ludzi. Zawsze miał problem z etykietą i tymi idiotycznymi zasadami, kto kogo powinien przedstawić, kto pierwszy ma wyciągnąć rękę do powitania, jak należy witać osoby starsze wiekiem albo stopniem... Arystokratyczne bzdury.
Jego spojrzenie powędrowało z twarzy Lestrange'a, zupełnie tracąc nim chwilowo zainteresowanie i skupiło się na stojącej obok dziewczynie. A może już raczej młodej kobiecie, wczepionej w brata, jakby miał ją ochronić przed całym złem świata. Prawie prychnął, wyobrażając sobie siebie samego w towarzystwie swoich kotów, stwarzającego przy tym wrażenie istoty tak żałosnej, że wręcz stanowiącej zerowej zagrożenie. A już na pewno dla kogoś o równie niespotykanej urodzie, jak stojąca obok białogłowa. Sam się spostrzegł, że wgapia się w nią – oj tak, bo nawet uporczywym spojrzeniem nie można już było tego nazwać – stanowczo zbyt długo; odchrząknął zakłopotany, co wprawiło go w jeszcze większe zakłopotanie i wyprostował sylwetkę.
- Więc to jest pańska siostra, którą tak złośliwie chroni pan przed światem – zwrócił się ponownie do Caesara, lecz jego wzrok już w połowie zdania powrócił w stronę Evandry i kończył je wpatrując się ponownie w dziewczynę. - Colin Fawley, niesławny miłośnik kotów i dobrej lektury - skłonił lekko głowę. - Zaskakujące, że do tej pory nas sobie nie przedstawiono. Cóż, może to po prostu przeznaczenie – dodał, zmuszając się, by spojrzeć na Lestrange'a.
Tak jak nie zapowiadał tego mężczyzna, który wtrącił się w ich rozmowę w sposób bynajmniej nie kulturalny, chyba że szczytem kultury można było nazwać zignorowanie jednego z rozmówców, jakby byli niewidzialnym powietrzem, o którym wszyscy wiedzą, ale o którym nikt nie myśli. Ostatnia smużka dymu rozwiała się w powietrzu, gdy Colin odwrócił twarz w kierunku kolejnego mężczyzny, przywołując na twarz wyraz uprzejmego zainteresowania, rzucają jeszcze szybkie spojrzenie Sorenowi. Przepraszające? A może ironicznie komentujące w tym błyskawicznym błysku tęczówek mało kulturalne zachowanie przybysza?
- Przeznaczenie to głupota, panie Lestrange. Czymże bylibyśmy, ufając jakiemuś wymysłowi wróżbitów, a nie mogąc trzymać losu we własnych dłoniach i kierować swoim życiem wedle własnego uznania? Mugolami, wierzącymi w te swoje śmieszne horoskopy? - odparł gorzkim tonem, nie spuszczając przez chwilę z niego spojrzenia, jakby spodziewał się jakiejś błyskotliwej odpowiedzi. W jednej chwili przeanalizował od nowa informacje, jakie posiadał o rodzie Lestrange; wiedzę o ich negatywnych stosunkach z Fawley'ami i pewną niechęć między rodami. Na jakim podłożu? Co było przyczyną napięć i wzajemnego chłodu? Zapewne gdyby wychowywał się pod opieką rodziny ojca wiedziałby to już od dziecka, ale zdany na własną wiedzę, mógł opierać się tylko na plotkach i domysłach. Skoro Lestrange'owie najchętniej widzieliby Fawley'ów rozszarpywanych przez gumochłony, a ich niechęć jest równa tej, jaką on darzył ród ojca, czy nie powinna tu zadziałać prosta zasada mówiąca o tym, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem? Patrząc na Caesara miał jednak poważne wątpliwości co do tego, czy mógłby temu człowiekowi kiedykolwiek zaufać, nie mówiąc już o nawiązywaniu jakiejś większej znajomości.
Dalsze rozmyślania przerwał mu dźwięk głosu młodszego z mężczyzn, który sztywnym, oficjalnym głosem przywitał się z dwójką przybyłych. Ach, więc się znają z Caesarem. Chwała Merlinowi, ominie go ten paskudny obowiązek przedstawiania sobie ludzi. Zawsze miał problem z etykietą i tymi idiotycznymi zasadami, kto kogo powinien przedstawić, kto pierwszy ma wyciągnąć rękę do powitania, jak należy witać osoby starsze wiekiem albo stopniem... Arystokratyczne bzdury.
Jego spojrzenie powędrowało z twarzy Lestrange'a, zupełnie tracąc nim chwilowo zainteresowanie i skupiło się na stojącej obok dziewczynie. A może już raczej młodej kobiecie, wczepionej w brata, jakby miał ją ochronić przed całym złem świata. Prawie prychnął, wyobrażając sobie siebie samego w towarzystwie swoich kotów, stwarzającego przy tym wrażenie istoty tak żałosnej, że wręcz stanowiącej zerowej zagrożenie. A już na pewno dla kogoś o równie niespotykanej urodzie, jak stojąca obok białogłowa. Sam się spostrzegł, że wgapia się w nią – oj tak, bo nawet uporczywym spojrzeniem nie można już było tego nazwać – stanowczo zbyt długo; odchrząknął zakłopotany, co wprawiło go w jeszcze większe zakłopotanie i wyprostował sylwetkę.
- Więc to jest pańska siostra, którą tak złośliwie chroni pan przed światem – zwrócił się ponownie do Caesara, lecz jego wzrok już w połowie zdania powrócił w stronę Evandry i kończył je wpatrując się ponownie w dziewczynę. - Colin Fawley, niesławny miłośnik kotów i dobrej lektury - skłonił lekko głowę. - Zaskakujące, że do tej pory nas sobie nie przedstawiono. Cóż, może to po prostu przeznaczenie – dodał, zmuszając się, by spojrzeć na Lestrange'a.
W końcu trafiłyśmy na dobre drzwi. Przez odzywki Diany straciłyśmy osobę, która mogłaby nam pomóc. Pewnie zostałybyśmy tam długo, długo, gdyby nie trafił na nas kelner. Zerwałyśmy się równo na nogi, a potem wbiegłyśmy za nim przez drzwi. Trafiłyśmy nad fontanne. Na brodę Merlina, gorzej być chyba nie mogło! Przerzuciłam wzrokiem po wszystkich zebranych, ku mojemu nieszczęściu był tam też i Cesar. Z chichotem ukryłam się za dziewczynami, a dokładnie za rozczochranymi włosami Diany.
- Hihihi! Patrzcie, tu są wszyscy. A my takie same byłyśmy w tym korytarzu. A zabawa kręci się tutaj - powiedziałam nadal rozbawiona.
Nie mogłyśmy stać tak w drzwiach. Trzeba było zmykać, albo się gdzieś ukryć. Póki co jedna stałam za dziewczynami licząc na to, że one coś wymyślą. Bo jak na razie to ja nie byłam zdolna do jakiegoś większego myślenia. Byłam nadal tak rozbawiona, że bawiła nas nasza żałosna sytuacja.
- Dziewczyny? Hihihi! Co robimy? - zapytałam patrząc na nie.
To było żałosne. Dwie damy, w tak fatalnym wyglądzie, rozchichotane, pod działaniem gazu rozweselającego. Tak strasznie mnie to bawiło, ale zdawałam sobie sprawę sprawę z tego w jak fatalnej sytuacji jesteśmy. Jeśli nas ktoś przyłapie, dziennikarze, przecież tam jest Cesar! A ja tak fatalnie wyglądam!
- To straszne, powinnyśmy się stąd zmyć, jak najszybciej. Hihihi! - zaczęłam. - Ej, dziewczyny? Wpadamy w kolejne drzwi? Mając nadzieję, że znowu nie wciągnie nas do korytarza?
Liczyłam na to, że przystaną na moją propozycję i zaraz się stąd urwiemy. Najlepiej byłoby trafić do wyjścia i stamtąd wynieść się do domów. Chciałam do swojego pokoju zmyć tą farbę.
- Nikt mnie nie może zobaczyć, ojciec będzie... hihihi!... wściekły, tyle wstydu - mówiłam rozbawiona.
- Hihihi! Patrzcie, tu są wszyscy. A my takie same byłyśmy w tym korytarzu. A zabawa kręci się tutaj - powiedziałam nadal rozbawiona.
Nie mogłyśmy stać tak w drzwiach. Trzeba było zmykać, albo się gdzieś ukryć. Póki co jedna stałam za dziewczynami licząc na to, że one coś wymyślą. Bo jak na razie to ja nie byłam zdolna do jakiegoś większego myślenia. Byłam nadal tak rozbawiona, że bawiła nas nasza żałosna sytuacja.
- Dziewczyny? Hihihi! Co robimy? - zapytałam patrząc na nie.
To było żałosne. Dwie damy, w tak fatalnym wyglądzie, rozchichotane, pod działaniem gazu rozweselającego. Tak strasznie mnie to bawiło, ale zdawałam sobie sprawę sprawę z tego w jak fatalnej sytuacji jesteśmy. Jeśli nas ktoś przyłapie, dziennikarze, przecież tam jest Cesar! A ja tak fatalnie wyglądam!
- To straszne, powinnyśmy się stąd zmyć, jak najszybciej. Hihihi! - zaczęłam. - Ej, dziewczyny? Wpadamy w kolejne drzwi? Mając nadzieję, że znowu nie wciągnie nas do korytarza?
Liczyłam na to, że przystaną na moją propozycję i zaraz się stąd urwiemy. Najlepiej byłoby trafić do wyjścia i stamtąd wynieść się do domów. Chciałam do swojego pokoju zmyć tą farbę.
- Nikt mnie nie może zobaczyć, ojciec będzie... hihihi!... wściekły, tyle wstydu - mówiłam rozbawiona.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Myśli mam strasznie pesymistyczne i szeptajace mi do uszka, że co jeśli nigdy stąd nie wyjdziemy albo wyjdziemy jutro, to te bardziej optymistycznie? W normalnych warunkach za pewne zaczęłabym machać patykiem jak opętana albo usiadłabym na ziemię i czekała na ratunek, oddychając spazmatycznie. Dziś jednak śmiałam się śmiechem szaleńca, do was, do siebie, do ścian, do wszystkiego, co widziałam. Ucieszyłam się na widok kelnera, szybko przeszłam wraz z wami przez drzwi i znalazłyśmy się ponownie przy fontannie. Walnęłam dłonią w czoło, przeklinając na czym świat stoi. Część mnie miała naprawdę kompletnie gdzieś to jak wyglądam, w końcu wciąż fryzurę mam idealną, makijaż również w przeciwieństwie do moich towarzyszek, a nogi takie piękne. Tyle ten strój nie do końca pasujący. Planuję mówić, że to najnowsza kolekcja Wenus – sukienka poszarpana na dole i obwiązany w pasie pod czarnym materiałem sweter tego samego koloru. Na szczęście dość długi, aby sięgać mi przynajmniej przed kolano. Tylko trochę ta długość do końca niewystarczająca, choć prowizoryczne przedłużenie było lepszą opcją niż przechadzanie się po restauracji w poszukiwaniu wyjścia z pośladkami na wierzchu.
- Ponownie znalazłyśmy się tutaj – próbuję pokazać wam swoją złość, ale nie wychodzi mi to ani troszeczkę, za to śmieję się pod nosem bez większego powodu. Można z pewnością uznać, że byłyśmy pod wpływem alkoholu. - Boję się teraz przejść przez drzwi – szepczę do was niby z rozpaczą, ale wciąż mam te chichy i chachy. Co jeśli wrócimy do korytarza i będziemy mieć problem z wyjściem jak przed chwilą?
W niezbyt wielkim pomieszczeniu zauważyłam ciebie, Cezar, i zaczynam udawać, że frapująca dla mnie staje się fontanna. Wpatruję się w figury, umiejscowione w centrum. Gdyby był tu Franz, zapewne poopowiadał mi wiele na ich temat – ich symbolikę, rok pochodzenia, a ja bym tylko mówiła, że są piękne. Dobrze, że potraktowano nas jedynie gazem rozweselającym, w przeciwnym razie z pewnością miałabym ochotę wejść do wody.
- Obronię cię przed twoim tatą - patrzę na ciebie, Rosalie i wiedz, że naprawdę to zrobię. Radzę sobie z Wenus, więc wiem sporo o życiu.
- Ponownie znalazłyśmy się tutaj – próbuję pokazać wam swoją złość, ale nie wychodzi mi to ani troszeczkę, za to śmieję się pod nosem bez większego powodu. Można z pewnością uznać, że byłyśmy pod wpływem alkoholu. - Boję się teraz przejść przez drzwi – szepczę do was niby z rozpaczą, ale wciąż mam te chichy i chachy. Co jeśli wrócimy do korytarza i będziemy mieć problem z wyjściem jak przed chwilą?
W niezbyt wielkim pomieszczeniu zauważyłam ciebie, Cezar, i zaczynam udawać, że frapująca dla mnie staje się fontanna. Wpatruję się w figury, umiejscowione w centrum. Gdyby był tu Franz, zapewne poopowiadał mi wiele na ich temat – ich symbolikę, rok pochodzenia, a ja bym tylko mówiła, że są piękne. Dobrze, że potraktowano nas jedynie gazem rozweselającym, w przeciwnym razie z pewnością miałabym ochotę wejść do wody.
- Obronię cię przed twoim tatą - patrzę na ciebie, Rosalie i wiedz, że naprawdę to zrobię. Radzę sobie z Wenus, więc wiem sporo o życiu.
//z korytarza; trochu słabo
W przeciwieństwie do Linette, ja nie poddaję się pesymistycznym wizjom. Wykorzystuję sytuację, by świetnie się bawić na tym... pogrzebowym przyjęciu. Wszystko potem mogłam zwalić na nieświadome ulegnięcie śmiechowemu nastrojowi, w jaki wprowadził nas gaz. Czyż tak nie było lżej?
Jako że jego działanie jednak nadal mnie nie opuszczało, wszystko w stanie ciągłym wypowiadałam i robiłam, śmiejąc się aż do bólu brzucha, który to jakoś mi w tej chwili nie przeszkadzał. Pozwoliłam się pociągnąć dziewczynom w kierunku otwartych drzwi. Trzeba było korzystać z okazji, skoro mogłyśmy w końcu wydostać się z tego nudnego korytarza... Ta kobieta... Zamiast nam pomóc, sobie poszła. Hahaha! Miałam to w głębokim... w głębokiej fontannie? Hahaha!
– Hejejej! Szanowne damy, czyżbym wyglądała jak żywa tarcza? Hahaha! Nie sugerujecie chyba, hahaha, że moja talia... Że moja talia... O, witam was panowie! Jak mija dzionek? – zapytałam, skłaniając się im i szczerząc się aż nazbyt szeroko. Nie zapominałam podczas wypowiadania się o robieniu głupich min. Moja mimka była wręcz do nich stworzona. Wcześniej jednak ograniczałam je do swego pokoju, pozostawiając ich widok jedynie moim oczom, podobnie jak ten śmiech, którzy zdecydowanie nie przystoi damie.
– Dobra, wychodzimy. Linette, nie bój się! Masz nas, mnie i Rosalie! Rose, czynisz honory? – zapytałam przyciszonym głosem, choć i tak dla wszystkich raczej był doskonale słyszalny. Dziewczę stało za moimi plecami, gdzie były drzwi, przez które tu wpadłyśmy. Miała do nich najbliżej. Uśmiechałam się i chichotałam, patrząc na wszystkich zebranych, wyprostowana jak struna. Ponownie odgarnęłam, tym razem z większą gracją, roztrzepane włosy i uśmiechnęłam się, co i rusz chichocząc. Zdobyłam się nawet na puszczenie oczka do jednego z panów.
– Te miejsce jest okrutne! Hahahaha! Slughornowie popełnili, hahaha, błąd, organizując tu przyjęcie! – poinformowałam. – Nieprzewidywalne przejścia, nawiedzone korytarze, szalone duchy, nieuprzejme kobiety... Hahaha! Skahahahandal! – rzuciłam, oglądając się dyskretnie za siebie na pannę Yaxley.
– Gdyby tu przybył drogi ojciec panienki Yaxley, to... to nas tu nie było! – dodałam, słysząc jak dziewczyna obawia się spotkać wspomnianego mężczyznę. Postanowiłam robić za alfę naszej mini sfory, więc przejęłam obowiązki komunikacyjne między nami a tymi... ludźmi! I z klasą tłumaczyłam powód naszego nieodpowiedniego stanu, bo chyba tak trzeba było, poza tym nie miałam pojęcia, co mówić. Przynajmniej tak myślałam pomiędzy kolejnymi chichotami, że miała ta moja paplania jakiś sens.
W przeciwieństwie do Linette, ja nie poddaję się pesymistycznym wizjom. Wykorzystuję sytuację, by świetnie się bawić na tym... pogrzebowym przyjęciu. Wszystko potem mogłam zwalić na nieświadome ulegnięcie śmiechowemu nastrojowi, w jaki wprowadził nas gaz. Czyż tak nie było lżej?
Jako że jego działanie jednak nadal mnie nie opuszczało, wszystko w stanie ciągłym wypowiadałam i robiłam, śmiejąc się aż do bólu brzucha, który to jakoś mi w tej chwili nie przeszkadzał. Pozwoliłam się pociągnąć dziewczynom w kierunku otwartych drzwi. Trzeba było korzystać z okazji, skoro mogłyśmy w końcu wydostać się z tego nudnego korytarza... Ta kobieta... Zamiast nam pomóc, sobie poszła. Hahaha! Miałam to w głębokim... w głębokiej fontannie? Hahaha!
– Hejejej! Szanowne damy, czyżbym wyglądała jak żywa tarcza? Hahaha! Nie sugerujecie chyba, hahaha, że moja talia... Że moja talia... O, witam was panowie! Jak mija dzionek? – zapytałam, skłaniając się im i szczerząc się aż nazbyt szeroko. Nie zapominałam podczas wypowiadania się o robieniu głupich min. Moja mimka była wręcz do nich stworzona. Wcześniej jednak ograniczałam je do swego pokoju, pozostawiając ich widok jedynie moim oczom, podobnie jak ten śmiech, którzy zdecydowanie nie przystoi damie.
– Dobra, wychodzimy. Linette, nie bój się! Masz nas, mnie i Rosalie! Rose, czynisz honory? – zapytałam przyciszonym głosem, choć i tak dla wszystkich raczej był doskonale słyszalny. Dziewczę stało za moimi plecami, gdzie były drzwi, przez które tu wpadłyśmy. Miała do nich najbliżej. Uśmiechałam się i chichotałam, patrząc na wszystkich zebranych, wyprostowana jak struna. Ponownie odgarnęłam, tym razem z większą gracją, roztrzepane włosy i uśmiechnęłam się, co i rusz chichocząc. Zdobyłam się nawet na puszczenie oczka do jednego z panów.
– Te miejsce jest okrutne! Hahahaha! Slughornowie popełnili, hahaha, błąd, organizując tu przyjęcie! – poinformowałam. – Nieprzewidywalne przejścia, nawiedzone korytarze, szalone duchy, nieuprzejme kobiety... Hahaha! Skahahahandal! – rzuciłam, oglądając się dyskretnie za siebie na pannę Yaxley.
– Gdyby tu przybył drogi ojciec panienki Yaxley, to... to nas tu nie było! – dodałam, słysząc jak dziewczyna obawia się spotkać wspomnianego mężczyznę. Postanowiłam robić za alfę naszej mini sfory, więc przejęłam obowiązki komunikacyjne między nami a tymi... ludźmi! I z klasą tłumaczyłam powód naszego nieodpowiedniego stanu, bo chyba tak trzeba było, poza tym nie miałam pojęcia, co mówić. Przynajmniej tak myślałam pomiędzy kolejnymi chichotami, że miała ta moja paplania jakiś sens.
[z/t x3]
Diana Crouch
Zawód : szlachcicuje
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Caught in a landslide, no escape from reality.
Open your eyes, look up to the skies and see.
Open your eyes, look up to the skies and see.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Fontanna
Szybka odpowiedź