Kuchnia
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kuchnia
Państwo Morisson uwielbiali sztukę. Podzielali również obustronne umiłowanie do gromadzenia najróżniejszych staroci. W wolnym czasie, często odwiedzali pchle targi, poranne, miastowe stragany oraz prywatne wyprzedaże. W ich ręce trafiały ozdobne ramy olejnych obrazów przedstawiające malownicze krajobrazy, kwiaty, czy nieznane osobistości. Owleczone w grube, pozłacane ramy zajmowały honorowe miejsca w rozświetlonym domostwie. Niektóre z nich zdobiły górną półkę kuchni tuż nad roboczym blatem. Dolne półki zostały obstawione fikuśnymi puzderkami, rzeźbami, flakonikami, czajniczkami i ceramicznymi ozdobnikami. Pani Morisson przynosiła kolorowe lniane obrusy, tkane ręcznie bieżniki, wzorzyste zasłony przykrywające zadrapania i obdrapania mebli. Sprzęt był wysłużony, lecz działający. Duży stół stojący w centralnej części pomieszczenia mógł pomieścić około sześciu osób. Drewniana, ponadgryzana przez insekty podłoga skrzypiała pod naciskiem kroku. Wąskie okno dawało wątłą ilość światła, gdyż ulokowane od zachodu, wypuszczało słońce dopiero późnym popołudniem. Nad kuchenką zainstalowano miejsce na kiście świeżych ziół gotowych do ususzenia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 16.02.21 17:53, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zmarszczył brwi gdy wypowiedziała dość specyficzne zdanie, przypominające zmyślny werset niedawno przeczytanej, przygodowej powieści. Nie akceptowała lżejszego, wyrozumiałego tonu, próbującego rozładować zbyt napiętą atmosferę. Odchrząknął zatem znacząco, starając się nie powiedzieć zbyt wiele, nie dopuścić do rzucenia nietrafnego, niechcianego sformułowania. Chciał rozłożyć ręce w prawdziwej bezradności, lecz pokusił się jedynie o odłożenie ogrodniczego, ostrego narzędzia, które dalej pobłyskiwało w jego prawej dłoni. Westchnął krótko czekając na kolejne pretensje, wyrzuty, gromkie krzyki? Nie wiedział. Zerknął w jej stronę powolnie, asekuracyjnie, gdy rosła sylwetka opierała się o drewnianą framugę przydomowej szklarni. Wbity w poranną obojętność, przyjmował każdy cios. Pokiwał głową wyrozumiale: – To już wiem. – rzucił krótko wzruszając ramionami. Nie znał intencji jej wichrowego przybycia. Nie rozumiał bojowej postawy, walecznych odruchów, pragnących zepchnąć go z powierzchni rozbielonego podłoża. Gdzie popełnił błąd? Do czego dopuścił się w ostatnich, upływających minutach klęcząc pośród mokrego, hebanowego podłoża? Czyżby czymś ją uraził, o czymś zapomniał? Nie spuszczał z niej jasnych, uważnych tęczówek. Widział zawahanie, niepewne odkręcenie głowy symbolizujące zastanowienie. Po chwili zrobiła ten znaczący krok podchodząc bliżej wejścia, bliżej niego. Przesunął się w głąb pomieszczenia, zachowując bezpieczną, optymalną odległość. Pierś zafalowała boleśnie czując, iż nie powinien posuwać się do złączenia opuszków palców, dotknięcia jasnej skóry, objęcia zamkniętych, nieprzepuszczalnych ramion. Westchnął ponownie, zagubiony, zmieszany, wyczekujący. Czym zaskoczy go tym razem? – Lepiej? – zapytał nagle. Duszące ciepło szklanej komory powinno rozsiąść się na ciele blondynki, występującej w niezapiętym, rozwichrzonym płaszczu, bez szalika oraz czapki chroniącej zmarznięte, wrażliwe uszy. W ogóle na siebie nie uważała… Wyłączył się na chwilę, nic do niego nie dotarło… Zapatrzył się w przeciwległy róg, sprawdzając długie łodygi niedawno posadzonej szałwii. Wyłapał rozmiękczony sens oskarżycielskiej wypowiedzi podsyconej gromką gestykulacją, specyficzną, odrzucającą tonacją. Nie widział w tym wszystkim żadnego sensu: – Paniusie? – powtórzył po niej marszcząc twarz, szukając sublimacji w tak dziwnym i odrażającym słowie. Nacechowane negatywną energią, wprowadziło niechciane odczucia, zdenerwowanie, które przeciągnęło się po wszystkich wnętrznościach. Wysłuchał jej do końca, robiąc wymowną pauzę. Pozwolił, aby uleciały w powietrze, wymknęły się w zimową przestrzeń, rozmyły wraz z mocniejszym podmuchem wiatru. Pokręcił głową w powolnym niedowierzaniu, chcąc uporządkować przedstawione fakty. Blondynka w dość niefortunny sposób, trafiała na kobiety bliskie jego sercu. Osoby, które ukształtowały jego przeszłość, wyratowały z niejednych kłopotów, w które potrafił wplątać się z niezwykłą łatwością. Stanowiły wsparcie podczas samotnej, zagranicznej tułaczki, z której początkowo miał przecież nie wrócić – już nigdy. Nie miał ochoty walczyć. Sposępniał, spuścił wzrok, stracił siły. Czy jakiekolwiek wyjaśnienia będą w tej chwili owocne? Postanowił zamknąć to w kilku słowach:
– Nie wiem skąd wzięły się w tobie tak absurdalne domysły Justine… – zaczął spokojnie, podnosząc błękit tęczówek tylko raz. – Powiedź mi, czy spotkałaś mnie w jakiejś dwuznacznej sytuacji, czy kiedykolwiek miałaś podejrzenia, że dla mnie liczy się ktoś więcej, niż ty? – zapytał, gdyż powoli tracił wszelkie nadzieje. Westchnął: – Thalia, Yvette, są mi bliskie, jedynie na płaszczyźnie przyjacielskiej… Znam je zza granicy, z podróży, z przeszłości, która nie jest dla mnie łatwa. Ratowały mnie, pomagały, wspierały… – mówił kręcąc głową. – Są tutaj, są częścią… Co mam twoim zdaniem zrobić? Staram się jedynie odwdzięczyć, podziękować? Nie wiem co w tym wszystkim robię nie tak. Zawsze coś niewłaściwe. – bo nie rozumiem dokładnie czym jest dom; pomieszczenie chroniące przed zimnem, niegodziwymi warunkami atmosferycznymi. Dom, który w jego przypadku mógł być jedynie kolejnym przystankiem, czymś, czego uczył się na nowo, tak powolnie i mozolnie… Kiedyś wszystko było wspólne. – Jedyne co mogę powiedzieć to przepraszam. - skwitował, tym razem patrząc na nią wymownie, przeciągle, szukając odpowiedzi. Wyraz zarośniętych policzków, zmieniał się znacząco. Drżały pod siłą zaciśniętej szczęki. Napływ wrażliwości atakował od razu, a on przecież umiał się temu opierać. - Przykro mi po prostu, że po takim czasie, po tylu… – bombardujących sytuacjach, które zrzucał na nas los: – Dalej nie potrafisz mi zaufać. – wplątując w niegodziwe insynuacje traktujące przewlekłe romanse i rozpustne prowadzenie. Jej łzy robiły wrażenie, poruszały go na każdym kroku, w każdej sekundzie, jednakże nie zdobył się na ich strącenie. Stał w miejscu, nie ruszając się ani o milimetr. Czekał.
– Nie wiem skąd wzięły się w tobie tak absurdalne domysły Justine… – zaczął spokojnie, podnosząc błękit tęczówek tylko raz. – Powiedź mi, czy spotkałaś mnie w jakiejś dwuznacznej sytuacji, czy kiedykolwiek miałaś podejrzenia, że dla mnie liczy się ktoś więcej, niż ty? – zapytał, gdyż powoli tracił wszelkie nadzieje. Westchnął: – Thalia, Yvette, są mi bliskie, jedynie na płaszczyźnie przyjacielskiej… Znam je zza granicy, z podróży, z przeszłości, która nie jest dla mnie łatwa. Ratowały mnie, pomagały, wspierały… – mówił kręcąc głową. – Są tutaj, są częścią… Co mam twoim zdaniem zrobić? Staram się jedynie odwdzięczyć, podziękować? Nie wiem co w tym wszystkim robię nie tak. Zawsze coś niewłaściwe. – bo nie rozumiem dokładnie czym jest dom; pomieszczenie chroniące przed zimnem, niegodziwymi warunkami atmosferycznymi. Dom, który w jego przypadku mógł być jedynie kolejnym przystankiem, czymś, czego uczył się na nowo, tak powolnie i mozolnie… Kiedyś wszystko było wspólne. – Jedyne co mogę powiedzieć to przepraszam. - skwitował, tym razem patrząc na nią wymownie, przeciągle, szukając odpowiedzi. Wyraz zarośniętych policzków, zmieniał się znacząco. Drżały pod siłą zaciśniętej szczęki. Napływ wrażliwości atakował od razu, a on przecież umiał się temu opierać. - Przykro mi po prostu, że po takim czasie, po tylu… – bombardujących sytuacjach, które zrzucał na nas los: – Dalej nie potrafisz mi zaufać. – wplątując w niegodziwe insynuacje traktujące przewlekłe romanse i rozpustne prowadzenie. Jej łzy robiły wrażenie, poruszały go na każdym kroku, w każdej sekundzie, jednakże nie zdobył się na ich strącenie. Stał w miejscu, nie ruszając się ani o milimetr. Czekał.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Była zła. Zła na to wszystko, co się działo. Zła właściwie dokładnie na coś z pozoru łatwego do określenia a tak naprawdę po prostu szła za uczuciem, które ogarniało ją całą i nie potrafiła tego zatrzymać. Nie zachowywała się tak normalnie. Właściwie, była prawie pewna, że jej zwyczajowe zachowanie byłoby inne. Że wyszłaby nie skręcając do szklarni, a prosto do pracy. Zostawiając to. Nie interesując się na tyle. Po prostu czekając, by - jeśli stałoby się, jak się obawiała - najzwyczajniej w świecie odeszła, po raz kolejny ze złamanym sercem. Tym razem rozbitym już raz na zawsze, całkowicie. Do samego końca. Tak, że nie byłaby w stanie ponownie zaryzykować. Spróbować zaufać. Zacisnęła wargi odsuwając spojrzenie. W końcu wchodząc do środka. Pytanie które padło sprawiło, że wydęła wargi, by zaraz dolną przygryźć odwracając wzrok.
- Lepiej. - przyznała z niezadowoleniem że miał rację. Ale nie dało się powiedzieć, że nie bo byłoby to wierutnym kłamstwem. Mróz szczypiący na zewnątrz bardziej środka już tak mocno nie doskwierał. Z każdą chwilą widziała, że ogarnia go złość. I dobrze, ona też była zła. Mógł być i on. Dziecinne. Ale nie obchodziło jej to teraz wcale. Więc mówiła. Mówiła pociągając potem już nosem przy mokrych od łez rzęsach. A on stał. Za daleko. Ale nie przysnęła się zaparta na swoim. Nie zwolniła tempa, pozwalając by cisza przedłużyła się tak długo, jak tego chciał. Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale musząc przyznać mu rację zacisnęła je w uporze w cienką linię na nowo nabierając w usta wody. Odwróciła głowę w bok spoglądając na jakieś rośliny marszcząc trochę brwi. Nawet nie trochę, tylko bardzo, nadal zaciskając usta w niezadowoleniu. Zaciskała je tak mocno, że jakiś mięsień zadrgał na jej policzku niekontrolowanie. Wygodnie, że zawsze były tam, gdzie on. Miała ugrzęznąć z nimi do końca życia już? Potrzebowała Hannah, ona by wiedziała co robić. Hannah zawsze wiedziała. A ona nie wierzyła jej, zbywała kiedy ta wściekła się na nią ostatnio. Nie rozumiała złości, którą teraz sama czuła. A co może i gorsze - z uporem maniaka - pielęgnowała. Oh, doprawdy była okropnym człowiek. Egoistycznym, jak sam jej kiedyś wyrzucił. Skupionym mimo wszystko na sobie. A może nie mimo wszystko a w takich momentach. Ale czy, jeśli zdecydowała się zaryzykować. Jeśli pokonała swoje własne demony, pozwoliła sobie odpuścić Skamandera, którego obecność nie pomagała i ponownie spróbowała otworzyć się na innych. Jeśli zrobiła to wszystko, czy nie należało jej się. Czy powinna, czy też właściwie nie powinna robić nic. Pozwolić, żeby to działo się dalej. Częściej. Zrezygnowała z tak wielu rzeczy. Tak wiele zabrał jej świat. Tak niewiele dał. Dlaczego musiała oddawać swoje miejsca?
- Nie ty. - powiedziała w końcu stonowanym bardziej głosem, nie spoglądając na niego. Nie chciała teraz. Nie zamierzała - przynajmniej na razie. - One, Vincent. - była poważna, niezmienna w swoim przekonaniu. Zaparta na nim. Zmarszczyła nos po raz kolejny. Uniosła rękę niezadowolona żeby zetrzeć z policzków mokre ślady. Już nie płakała. Dopiero teraz zwróciła na niego spojrzenie. Mimo wszystko nie zbliżając się bliżej. - Im nie ufam. - ciężko tak było egzekwować swoje racje kiedy brakowało argumentów. Złość nie działała, łzy nie działały. Ale nie patrzyła nad tym pod tym względem. Chyba go zdenerwowała. Ale sama była zdenerwowana. Dobrze, niech się wściekają oboje. Spojrzała na niego ze zbolałą smutną miną. Było mu przykro i jej też się zrobiło przykro, że jemu jest przykro i z tej przykrości stwierdzi, że jednak ma jej dość. Że jednak nie chce się z nią męczyć. Nią martwić. Z nią być. I przestraszyła się tego. W końcu się przysunęła. Bliżej i bliżej, by złapać za jego dłonie i jeśli pozwolił zapleść je na swoich plecach. - Po prostu nie chcę dzielić. - mruknęła jak małolata z zmarszczonym w niezadowoleniu nosie, spoglądając na niego do góry. - Mówiła, że opowiadałeś jej o mnie. Ostrzegłeś, że jestem wariatką? - chyba nie, skoro miała w sobie tyle odwagi by wyjść jej na przeciw. - Muszę iść. - mruknęła już spokojniejsza, chociaż jeszcze niezadowolona.
- Lepiej. - przyznała z niezadowoleniem że miał rację. Ale nie dało się powiedzieć, że nie bo byłoby to wierutnym kłamstwem. Mróz szczypiący na zewnątrz bardziej środka już tak mocno nie doskwierał. Z każdą chwilą widziała, że ogarnia go złość. I dobrze, ona też była zła. Mógł być i on. Dziecinne. Ale nie obchodziło jej to teraz wcale. Więc mówiła. Mówiła pociągając potem już nosem przy mokrych od łez rzęsach. A on stał. Za daleko. Ale nie przysnęła się zaparta na swoim. Nie zwolniła tempa, pozwalając by cisza przedłużyła się tak długo, jak tego chciał. Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale musząc przyznać mu rację zacisnęła je w uporze w cienką linię na nowo nabierając w usta wody. Odwróciła głowę w bok spoglądając na jakieś rośliny marszcząc trochę brwi. Nawet nie trochę, tylko bardzo, nadal zaciskając usta w niezadowoleniu. Zaciskała je tak mocno, że jakiś mięsień zadrgał na jej policzku niekontrolowanie. Wygodnie, że zawsze były tam, gdzie on. Miała ugrzęznąć z nimi do końca życia już? Potrzebowała Hannah, ona by wiedziała co robić. Hannah zawsze wiedziała. A ona nie wierzyła jej, zbywała kiedy ta wściekła się na nią ostatnio. Nie rozumiała złości, którą teraz sama czuła. A co może i gorsze - z uporem maniaka - pielęgnowała. Oh, doprawdy była okropnym człowiek. Egoistycznym, jak sam jej kiedyś wyrzucił. Skupionym mimo wszystko na sobie. A może nie mimo wszystko a w takich momentach. Ale czy, jeśli zdecydowała się zaryzykować. Jeśli pokonała swoje własne demony, pozwoliła sobie odpuścić Skamandera, którego obecność nie pomagała i ponownie spróbowała otworzyć się na innych. Jeśli zrobiła to wszystko, czy nie należało jej się. Czy powinna, czy też właściwie nie powinna robić nic. Pozwolić, żeby to działo się dalej. Częściej. Zrezygnowała z tak wielu rzeczy. Tak wiele zabrał jej świat. Tak niewiele dał. Dlaczego musiała oddawać swoje miejsca?
- Nie ty. - powiedziała w końcu stonowanym bardziej głosem, nie spoglądając na niego. Nie chciała teraz. Nie zamierzała - przynajmniej na razie. - One, Vincent. - była poważna, niezmienna w swoim przekonaniu. Zaparta na nim. Zmarszczyła nos po raz kolejny. Uniosła rękę niezadowolona żeby zetrzeć z policzków mokre ślady. Już nie płakała. Dopiero teraz zwróciła na niego spojrzenie. Mimo wszystko nie zbliżając się bliżej. - Im nie ufam. - ciężko tak było egzekwować swoje racje kiedy brakowało argumentów. Złość nie działała, łzy nie działały. Ale nie patrzyła nad tym pod tym względem. Chyba go zdenerwowała. Ale sama była zdenerwowana. Dobrze, niech się wściekają oboje. Spojrzała na niego ze zbolałą smutną miną. Było mu przykro i jej też się zrobiło przykro, że jemu jest przykro i z tej przykrości stwierdzi, że jednak ma jej dość. Że jednak nie chce się z nią męczyć. Nią martwić. Z nią być. I przestraszyła się tego. W końcu się przysunęła. Bliżej i bliżej, by złapać za jego dłonie i jeśli pozwolił zapleść je na swoich plecach. - Po prostu nie chcę dzielić. - mruknęła jak małolata z zmarszczonym w niezadowoleniu nosie, spoglądając na niego do góry. - Mówiła, że opowiadałeś jej o mnie. Ostrzegłeś, że jestem wariatką? - chyba nie, skoro miała w sobie tyle odwagi by wyjść jej na przeciw. - Muszę iść. - mruknęła już spokojniejsza, chociaż jeszcze niezadowolona.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie miał pojęcia skąd tak dynamiczna, zaplątana mieszanka różnorodnych uczuć zawładnęła personą, stojącą w dość bliskiej odległości. Dlaczego niezrozumiałe skrajności przerwały pospolity, zimowy poranek pełen codziennej rutyny i rozsypanej, hebanowej ziemi. Czyżby została sprowokowana? Uległa nieprawdziwej plotce rzuconej w lodowaty eter przez nieznanego zawadiakę? Doznała osobistej urazy, konfrontacji, która przywiodła ją aż tutaj, w tak bojowym i zaczepnym nastroju? Czy przyczynił się do prezentowanego stanu, żyjąc w błogiej nieświadomości? Lekki stres rozpłynął się po wszystkich wnętrznościach, gdy podnosił się z wilgotnego podłoża. Otrzepał ręce, oparł o drewnianą framugę, zapraszając do ciepłego wnętrza. Sporadyczne, wypowiadane słowa zmieniały się w bialutką parę, niknąc wśród rozproszonych promieni niskiego słońca. Pies domagał się natychmiastowej uwagi, lecz on, w skupieniu przyglądał się ukochanej kobiecie, chcąc rozwiązać nieokreślony, rozdzierający problem. Westchną z nieposkromioną ulgą, gdy przystała na jego prośbę. Skinął głową i przesunął się w głąb szklarni, pozostawiając dostatecznie dużo wolnego miejsca. Miał nadzieję, że powie mu całą prawdę. Wdając się w rozmowę, odpuści, zrozumie prawdziwe intencje, które zawsze kierował w jej stronę. Nie tym razem. Zapędzała się, rzucając coraz bardziej absurdalne zdania. Brew drgnęła w niekontrolowanym geście, aby następnie unieść się z wyrazistym znakiem zapytania. Ręce zaplotły się w okolicach torsu – słuchał. Widział, że nic do niej nie docierało. Upierała się, stawiała przy swoim, nie mając pojęcia jak było naprawdę. Irytował się w widoczny, przeciągły sposób. Westchnął głośno, gdyż łzy płynące po bladych policzkach, działały na niego jak katalizator: chciał podejść, pomóc, zetrzeć krople wody i zapomnieć o całej sytuacji. Z drugiej jednak strony, podświadomie czuł, iż próbuje przeważyć nadmierną, pokazową emocjonalnością, podkreślić winę za występki, których nigdy się nie dopuścił. Wprawiała w zakłopotanie, wyrzuty sumienia, ogromny ból narządu tłoczącego krew, obijającego się o ciasną klatkę żeber… Pokręcił głową z niedowierzaniem. Dlaczego wymyśliła sobie tak zaprzeczające wizje? Skąd pomysł o jakimkolwiek zagrożeniu, konkurencji, zawłaszczaniu miejsca, które przecież oddał jej kilka miesięcy temu? Wziął głęboki wdech i choć mięśnie drgały w lekkim podirytowaniu, postanowił jeszcze raz wytłumaczyć jej pewne sprawy. Smutek plątał się po twarzy. Jej zrzuty zmieszane z wyraźną pretensją, brakiem zaufania były niczym najcelniejszy cios: – Żadna z nich nie pojawia się tutaj, aby być jakąkolwiek konkurencją, czy zagrożeniem Justine… Skąd ci to przyszło do głowy? – zapytał nagle patrząc na nią przenikliwymi, błękitnymi źrenicami. – Thalia walczy w słusznej sprawie, tuła się po świecie bez żadnego, konkretnego miejsca. Wspomogłem ją jak mogłem, po prostu. Yvette jest uzdrowicielką, pracowała w porcie… Chyba zdajesz sobie sprawę jak ciężko dostarczyć tam jakiekolwiek zasoby? Jak trudne persony zamieszkują te tereny? – powiedział w retorycznym pytaniu, marszcząc czoło i nasilając wyjaśnienia. – Tak, są mi bliskie, jako osoby, którym zawdzięczam życie. Powtarzam. Jako przyjaciele. Nie sądzę, iż byłoby im w głowie, organizować tego typu podchody… – dodał jeszcze ściszonym głosem i lekko spuścił głowę. Nie wierzył, że musiał tłumaczyć jej takie rzeczy. Dopuszczać się do nieco uwłaszczającej kwestii? Dlaczego wątpiła w jego intencję, zaufanie, bezwzględną miłość prowadzącą pod sam próg więziennego piekła. Nie rozumiał, poczuł znajomą pustkę. Chciał rozłożyć ręce, odsunąć się w głąb pomieszczenia i wrócić do pracy, lecz ona ruszyła. Złapała go za dłonie i przyciągnęła bliżej. Dopiero po chwili zdołał spojrzeć jej w oczy i uśmiechnąć się na głos ów kilku słów: – Mam twarde kości, nie jest łatwo mnie podzielić. – zażartował nieporadnie, pozwalając na silniejsze przytulenie. Zwierz wspinał się po zabrudzonej nogawce: – Powiedziałem jej, że jesteś odważna, piękna, waleczna, piękna, trochę uparta… – zatrzymał i uniósł głowę do góry, jakby zastanawiał się co jeszcze powiedzieć: - Ale bardzo piękna… Doskonale czarujesz, smacznie gotujesz, świetnie całujesz… – dodał ciszej i zaśmiał się lekko. Bez zapowiedzi nachylił się, aby złożyć czuły, jak najdłuższy pocałunek, mający domknąć całkowitą dyskusję. Gdy oderwał się na moment, szybko się usprawiedliwił: – Żartowałem, tego nie powiedziałem. – zapewnił. – Mam iść z tobą? – gdziekolwiek poniesie cię dzisiejszy dzień. Musiał tylko zmienić ubranie i nakarmić niezadowoloną Jean, która nie odstępowała ich nawet na krok.
| zt x2
| zt x2
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia
Szybka odpowiedź