Salon
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Salon
Było to centralne, największe pomieszczenie w całym domostwie. Nisko osadzone, kwadratowe okno przepuszczało frontowy widok na rozległy ogród pełen różnorodnej roślinności, strzelistych drzew akcji oraz na krętą drużkę. Na parapecie postawiono gliniane doniczki z pokaźnymi okazami: aloesu, snaswerii i zimowego bluszczu, który chłodną porą roku wylądowałby na drewnianym ganku. Sylwetki nadchodzące z oddali zostawały wyłapane i rozpoznane niezwykle szybko. Okrągły stół służył jako gościnna jadalnia, lub tymczasowa pracowania. Pokrywały go sterty opasłych tomiszczy, kwiecistych rycin i zapisanych pergaminów. Wąska sofa stała po drugiej stronie okna, a obok niej potężny regał z umiłowaną przez stare małżeństwo literaturą. Pomieszczenie nie trwoniło od drewnianych, ściennych ram oraz szafkowych bibelotów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 16.02.21 17:54, w całości zmieniany 5 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| przychodzimy stąd
Nie skomentował spokojnego zaprzeczenia. Przekręcił lekko oczami w geście subtelnej niezgody krzyżując spojrzenie o bliźniaczym kolorze. Znał jej naturę, dostrzegał wachlarz możliwości, którymi tak sprawnie operowała. Była jedynie człowiekiem, lecz wytrzymałym, silnie zaprawionym w boju. Zawstydzała potężną wolą walki, nieustępliwym podejściem, a przede wszystkim umiejętnościami. Nauczona doświadczeniem, które imponowało. Był całkowicie utwierdzony w swej własnej, niepokonanej prawdzie.
Uśmiechnął się, gdy bez żadnych oporów podjęła słowne przekomarzanie. Wątpiła w jego możliwości? Miała jakiekolwiek obiekcje? Pokręcił głową w wyraźnym rozbawieniu, aby pozwolić przenieść się w nieznane przestworza wyznaczone przez nielegalny świstoklik. Mieli szczęście; stopy zanurzyły się w soczystej zieleni irlandzkiej trawy. Poczuł to specyficzne powietrze, dziwne, ekscytujące mrowienie. Rozpoznał znajome, górzyste otoczenie. Byli w domu. Rozglądał się uważnie próbując wyłapać charakterystyczne punkty, wypatrzeć lekko zatarty szlak. Słowa, które w tym samym momencie wypadły na poranną powierzchnię odwróciły go w stronę towarzyszki. Uniósł brew zaciekawiony, aby po chwili zaszczycić ją swym niekontrolowanym, gromkim śmiechem: – Crazyhill? Ty sama jesteś mocno crazy Justine. – wyrzucił zaczepnie, wykrzywiając usta w zawadiackim grymasie. Znów pokiwał głową niedowierzając i podchodząc bliżej, pogłaskał ją po głowie wyrozumiale; przycisnął do siebie, tak na chwilę, wybaczając. Każdy mógł się przecież pomylić, prawda? Nie zwracał uwagi na drobne marudzenie. Założył ręce na piersi udając, że szuka na niebo czegoś naprawdę fascynującego, jedynego w swoim rodzaju: – Zakładaj, zakładaj szybko i idziemy. – ponaglił i machnął ręką. Był z siebie naprawdę zadowolony. Gdy dokończyła czynność, przechylił głowę, aby sprawdzić, czy podarowana część garderoby leży na swoim miejscu: – Teraz wyglądasz idealnie. – stwierdził przyjmując podziękowania wraz z przyjemnym, mokrym śladem na zarośniętym policzku. Dlaczego aż tak krótkim? Westchnął niepocieszony. Chwycił drobna, bladą dłoń i poprowadził wzdłuż stoku. Pokazał ten ogromny, otaczający świat z zupełnie innej perspektywy. Dzisiaj wiedzieli go jego oczami. Miał nadzieję, że wsiąknął w ów wspaniałość tak do końca, w końcu razem.
Czuł ogromną satysfakcję mogąc podzielić się znanymi informacjami, usłyszanymi, fantastycznymi legendami. Uwielbiał patrzeć na zaciekawioną, skupioną twarz słuchającą każdego, wypowiadanego słowa. A te zdawały się nie mieć końca nazywając okazałe, kamienne budowle, piękne pomniki przyrody i starodawne monumenty. Był w swoim żywiole, odpoczywał od przytłaczających, smaganych wojną ulic ponurego Londynu. Uciekał od sennych koszmarów, rzeczywistych problemów, które każdego dnia zakleszczały go w ciasnej, nieprzepuszczalnej klatce. To właśnie tu, swobodnie ukazywał wszystko co dobre, co naprawdę miał do zaoferowania. Odżył, porzucił nakładane maski. Nikt go nie obserwował, szufladkował, niczego nie wymagał. Mógł być tylko i wyłącznie sobą oddając pasje, zainteresowania; chcąc wszczepić w partnerce tą niesamowitą beztroskę, która towarzyszyła mu podczas jedenastu lat ciągłych podróży. Chciał aby poczuła to samo co on, zobaczyła coś więcej, ponad zwykłą codzienność. Tak bardzo marzył, aby któregoś dnia po prostu uciekli; wypłynęli w niebieską, spienioną otchłań odkrywając to co nieodkryte. Poznając to co niepoznane.
Dzień przeleciał między palcami w zatrważającym tempie. Zaoferowani planem wyczerpującej podróży praktycznie zapomnieli o dłuższym odpoczynku oraz trawiącym wnętrzności, nieprzyjemnym głodzie. Znajdując regionalną knajpkę zsiedli do wykwintnego posiłku. Mieszanina wyśmienitych zapachów targała podniebienie; nie mógł powstrzymać się od natychmiastowego rzucenia na soczysty kąsek: – Pyszne! – skomentował spoglądając na towarzyszkę. Wydawała się zaoferowana, a może zatroskana? Zmarszczył brwi, obserwował ją uważnie z nad wypełnionego po brzegi kufla. Z błogim uśmiechem wymalowanym na wilgotnych ustach, kiwał głową na wymyślne kombinowanie. Nachylił się do niej konspiracyjnie i z zadziorną nutką w głosie zapytał: – I co byś mu pokazała tym migowym? Może mi zaprezentujesz? – poruszył brwiami zachęcająco. Wziął widelec i bezczelnie ukradł z jej talerza kawałek opiekanego ziemniaka. Odpowiedział z pełnymi ustami: – Może masz rację i faktycznie powinienem jeść więcej? Muszę trochę przytyć. – zakomunikował zabierając kolejne, przyprawione warzywo. Wszystko co obce smakuje przecież o niebo lepiej! Przypatrywał się jej z uwagą, rejestrując każdy gest, mimikę twarzy, zachowanie podczas nowej czynności. Niesamowite. - Lubię patrzeć jak zabawnie marszczysz nos. - powiedział, lecz po irlandzku. Zaśmiał się pod nosem widząc jej zdezorientowaną minę. - Zdrowie! - uniósł kufel, aby wznieść kolejny już toast i stukając w pękate szkło upił pokaźny łyk. Kobieta podniosła się do góry zachęcona rytmiczną muzyką. Kręcił głową, marudził: – Niee, poczekaj… – bez skutku. Posłusznie powędrował za nią na środek lokalu oddając się skocznym rytmom irlandzkiej muzyki. Obracali się we wszystkie strony, śmiał się w niebogłosy próbując nie wypuścić partnerki. Trzymał ją w okolicy talii; kilka razy podrzucił do góry, aby wzmocnić efekt, taneczny kunszt. Oddychając ciężko, ścierając pot z czoła zgodził się na zabranie wyśmienitego trunku. Uregulował rachunek kontynuując dalszą część konspiracyjnego planu.
Lecieli w całkowitym milczeniu, mimo podstępów wykonywanych przez blondynkę. Trwał w niewypowiedzianym postanowieniu odbijając miotłę mocno na wschód. Ciepły wiatr targał rozpuszczone kosmyki oraz skrawki odzieży. Wylądowali na wydeptanej ścieżce. Starał się nie wprowadzić niepotrzebnych turbulencji, zrobić to delikatnie. Odetchnął z ulgą zakładając miotłę na plecy i wygładzając pogniecione ubranie. Zakonniczka nie dawała za wygraną. Podszedł do niej racząc subtelnym uśmiechem. Zakrył jej oczy, prowadząc wzdłuż krętego przejścia. Zapach akacji zmieszany z wielobarwnymi roślinami drażnił wrażliwe nozdrza. Zatrzymując się przed drewnianymi drzwiami opuścił dłonie pozwalając na samowolną eksplorację. Kupił dom. Znalazł własny kawałek ziemi, na który odłożył ciężko zarobione pieniądze. Miał w końcu coś własnego, decydował tylko i wyłącznie za siebie. Szedł za nią splatając ręce z tyłu pleców. Patrzył na to wszystko z delikatnym lękiem, zafascynowaniem i szczęściem; była pierwszym osoba, która dowiedziała się o tym przedsięwzięciu. Była również pierwszym gościem. – Tak, twoje. Bo tak sobie pomyślałem, że… No bo zobacz jaki ten dom jest duży. Sam się w nim gubię, a przecież nie musi należeć tylko do mnie. – stwierdził prześlizgując wzrok po elementach, które właśnie dotknęła. – Może należeć też do ciebie i możesz z niego korzystać jak tylko chcesz, albo do czego chcesz. Rozumiesz? – zapytał niewinnie mając nadzieję, że odczyta tą niepoprawną mieszankę. Mogła organizować tu wszystko: spotkania, zadania dla innych. Mogła tu pracować, nocować, przyprowadzać znajomych. Traktować ten dom jako przechowalnię, schronienie, tymczasowy magazyn? Był całkowicie do jej dyspozycji. Poczekał na nią na dole, gdy z roziskrzonym błyskiem zwiedzała górę. Oddychał niespokojnie czując jak wnętrzności ściskają się z każdą, przemijającą sekundą. Gdy wróciła pozwolił na szereg przyjemnych gestów; wplecenie palców, ułożenie dłoni na kształtnych biodrach, uczucie zimnych palców na zaczerwienionych policzkach: – Wiem, że trzeba, ale od aranżacji mam ciebie. – wymamrotał oczarowany bliskością, magnetyczną aurą. Przycisnął ją do siebie kradnąc wyczekiwany, długi pocałunek. Nie pozwalał, aby odeszła przytrzymując jej talię, błądząc między jasnymi kosmykami. Mruknął coś niezrozumiale, kiedy odrywała od niego dopasowane ciało… – Po co… – mogła przecież zostać, nie przerywać chwili i nic ze sobą nie robić. Wzdychając niechętnie wypuścił ją na górę przytrzymując wysuwające się palce. Wolnym krokiem przesunął się w stronę kuchni szykując poczęstunek. Wyciągnął półwytrawne, czerwone wino trzymane na specjalną okazję. Najwyżej napiją się go trochę później. Pokroił owoce trzymane na kuchennym blacie, zanosząc je do salonu. Talerze, kieliszki, kilka serwetek – wszystko było już gotowe. Zapalił wypaloną do połowy świeczkę, aby nadać pomieszczeniu swoistego klimatu. Zdmuchując niesforny kosmyk, zdjął dość gruby sweter pozostając w cienkiej koszulce. Wsłuchał się w dźwięki domu badając ile ma czasu. Po cichu prześlizgnął się do pracowni zapalając wątłe, żółtawe światło. Zmarszczył brwi i klękając na jedno kolano zagwizdał: – No halo, gdzie jesteś młoda! – wyszeptał. Mała, biała puchata głowa wyłoniła się ze skórzanej, leżącej na ziemi torby. Szczeniak zaszczekał donośnie podbiegając do Rinehearta, łasząc się i liżąc szorstkie dłonie. – No już, już. Chodź. – zagaił podnosząc zwierzynę i przyciskając do piersi. Głaskał ją po głowie czekając, aż blondynka usadowi się w przytulnym salonie. Przyłapał ją na otwieraniu alkoholu i wyszukiwaniu najwygodniejszej pozycji. Miała na sobie jego koszulę. Wyglądała tak… – Ekhem. – apetycznie, gdy przekraczał próg największego z pomieszczeń. Jego wzrok przeszedł po całym jej ciele. Zwilżył wargi. – Zanim powiem ci jak bardzo, ale to bardzo podobasz mi się w tym wydaniu… – zaczął jakby zniecierpliwiony: – Chciałbym ci kogoś przedstawić. – odchylił rękę ukazując puchatego szczeniaka. Podszedł do Justine i położył go na jej kolanach muskając przy okazji odkrytą skórę. Nie mógł się powstrzymać. Usiadł opowiadając dalej, przyjmując otwartą butelkę: – Nie wiem skąd się tu wzięła. Bo to ona. Wydaje mi się, że została porzucona. – westchnął, pasowali do siebie w tej ogólnej, samotnej niedoli. – Nie boi się ludzi, ale potrzebuje najważniejszego: imienia. Musisz czynić honory Justine. – uśmiechnął się pod nosem upijając pierwszy łyk. Pies szybko zasnął na dziewczęcych kolanach; mogli przejść do nieco innej części długiego dnia. Blondyna podsunęła się nieco bliżej. Przylgnęła ciałem, ułożyła nogi, odgarnęła ten jeden, męczący kosmyk. Przymknął powieki łasy na tak przyjemne gesty. Coś było na rzeczy, czuł to w powietrzu. Zawsze tak było. Ich sielankowy czas kończył się prawdziwą burzą z piorunami. Po prostu słuchał.
Przybrał nieporuszoną, odrobinę zbyt poważną minę. Butelka spoczywała przed nim oparta o zgiętą nogę. Niebieskie tęczówki przyglądały się zmieszanej współrozmówczyni. I choć rozpraszały go zawinięte, mokre kosmyki, niesymetrycznie zapięta koszula, ręka zbyt blisko jego własnej, chłonął wszystko w całkowitym milczeniu. Błękit zaświecił skonfrontowany z trudną wypowiedzią. Nie wiedział co go czeka, do czego tak naprawdę zmierzała. Zmarszczył brwi wchodząc jej w słowo po raz pierwszy. – Co to znaczy, że Zakon wybierał sam? W grę wchodziły głównie ścisłe i silne znajomości? Byliście lepsi? – skąd mogli wiedzieć, że dany czarodziej jest tym właściwym, godnym zaufania? Skąd mieli takową pewność? – Śniłaś o feniksie? To dlatego jesteś w tej całej gwardii? – zapytał po chwili trochę zdezorientowany. Im więcej informacji wypadało na pokojową powierzchnię, tym bardziej wydawał się w tym wszystkim zagubiony. Spoglądał na odbijającą światło butelkę, myśląc, analizując, rozkładając na czynniki. Dlaczego to wszystko jakoś się nie kleiło? – Czyli jest jakaś hierarchia hm… Wspomniałaś o próbie. Że mój ojciec przeszedł próbę. – zaakcentował to słowo w lekko pogardliwym tonie. Wspomnienie rodziciela wzburzało przedziwnie gorzki niesmak na samym końcu języka. – Co to tak właściwie jest? Co musicie tam robić? – popatrzył na nią uważnie czekając na reakcję. Gdy pewna doza milczenia przeciągała się w wieczornej przestrzeni uzupełnił podśmiewając się pod nosem: – Pewnie nie możesz o tym mówić i jest to tajemnica? – zakończył kręcąc głową i pozwalając sobie na szeroki łyk alkoholu. Mógł być na to przygotowany. Po chwili ponownie na nią spojrzał gdy wywołała jego imię. Nie wiedział co myśleć, jak się zachować. Po prostu na nią patrzył. Tępo, posłusznie, z lekko zatroskaną miną. Gdy zaczęła swój wywód szybko pokręcił głową przerywając wypowiedź, aby nie rozpędziła się za bardzo: – Chyba już to wałkowaliśmy Justine. – poprawił się na kanapie.
– Nie przeszkadza mi, zgodziłem się na niego. Sam wszedłem w ten stan rzeczy i dobrze wiesz dlaczego. – zaczął na wdechu starając się opanować nerwy i nie podwyższać tonu. – Nie ważne czy zasługuje, czy nie zasługuje. – dodał, próbując gestykulować dłońmi nakrytymi przez te mniejsze. Dłońmi, które trzymały go w stabilnym pionie. Znów pokręcił głową. – Nie mogę narzucić ci wyboru, czy jakiegoś obcego zdania. Nie będę tobą kierował, nie będę cię powstrzymywał. Nie mam i nie będę miał do tego prawa. To chyba zrozumiałe? Myślę, że ty zrobiłabyś to samo. – powiedział z nadzieją, bez żadnych aluzji. Nie zamierzał uciekać, przynajmniej na razie. – Nie wiem czy będę w stanie to znieść, czy będę w stanie to wytrzymać, bo chce żebyś wiedziała… – podniósł się na kanapie celując w jej stronę palcem. – Chce żebyś wiedziała, że nie będę tu siedział i bezczynnie czekał. Pójdę za tobą, tam gdzie ty rozumiesz? Albo gdzie indziej, w drugą stronę, gdziekolwiek jeśli będzie trzeba. Najwyżej wpadniemy w to wszystko razem. Będziemy patrzeć na siebie nawzajem w tym najnędzniejszym wydaniu. – wzruszył ramionami dość obojętnie. Chciał jej coś wytłumaczyć. Zaznaczyć, aby go w tym wszystkim nie pomijała. Nie po to wszedł wewnątrz nieznanej organizacji, obcych ludzi, aby siedzieć bezczynnie, patrzeć jak reszta wykonuje najcięższe zadania. Nie miał nic do stracenia. Mógł walczyć, cierpieć, przeżywać, być podkładką. Mógł wszystko, musiała mu to umożliwić. Westchnął ciężko nabierając powietrza: – I nie mówię tego od tak. Nadal nie jestem do tego wszystkiego przekonany, nie umiem się do końca określić. Nie wiem czy kiedykolwiek chciałbym podążać schodami tej hierarchii… Ale żeby oddać się, wskoczyć w to wszystko, muszę to po prostu poczuć. – skwitował szukając jasnych tęczówek. Przechylił butelkę po kilka kolejnych łyków. Pozwolił na chwilę milczenia, którą pospiesznie przerwała. Kręciła się na kanapie zmieniając pozycję. On sam przechylił się w prawo umożliwiając ułożenie. Uniósł brew i wedle prośby podciągnął materiał koszuli wydobywający jasne, zabliźnione szramy. Było ich tak wiele. Przełknął ślinę odrobinę rozszerzając źrenice. Kto śmiał jej to zrobić? Oglądał, palcem wskazującym wodził po krętym torze: – Mulciber? – ślizgon, z jego rocznika? Okrutny, panoszący się wraz ze swoją świtą po długich korytarzach Hogwartu?
– Pamiętam go ze szkoły. Był ze mną na roku. – oczy rozbłysły przenikliwym, groźnym światłem: – Parszywa kreatura. Zniszczyłbym go gdybym tylko mógł za to co zrobił… – wybełkotał przez zęby upijając łyk gorzkiego napoju. Przechylił wzrok w stronę okna inwigilując zaciemniony dwór. Gdyby tu był, stawał się silniejszy, może mógłby ją obronić, wymierzyć sprawiedliwość? Co jeszcze kryjesz przede mną droga Tonks?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie skomentował spokojnego zaprzeczenia. Przekręcił lekko oczami w geście subtelnej niezgody krzyżując spojrzenie o bliźniaczym kolorze. Znał jej naturę, dostrzegał wachlarz możliwości, którymi tak sprawnie operowała. Była jedynie człowiekiem, lecz wytrzymałym, silnie zaprawionym w boju. Zawstydzała potężną wolą walki, nieustępliwym podejściem, a przede wszystkim umiejętnościami. Nauczona doświadczeniem, które imponowało. Był całkowicie utwierdzony w swej własnej, niepokonanej prawdzie.
Uśmiechnął się, gdy bez żadnych oporów podjęła słowne przekomarzanie. Wątpiła w jego możliwości? Miała jakiekolwiek obiekcje? Pokręcił głową w wyraźnym rozbawieniu, aby pozwolić przenieść się w nieznane przestworza wyznaczone przez nielegalny świstoklik. Mieli szczęście; stopy zanurzyły się w soczystej zieleni irlandzkiej trawy. Poczuł to specyficzne powietrze, dziwne, ekscytujące mrowienie. Rozpoznał znajome, górzyste otoczenie. Byli w domu. Rozglądał się uważnie próbując wyłapać charakterystyczne punkty, wypatrzeć lekko zatarty szlak. Słowa, które w tym samym momencie wypadły na poranną powierzchnię odwróciły go w stronę towarzyszki. Uniósł brew zaciekawiony, aby po chwili zaszczycić ją swym niekontrolowanym, gromkim śmiechem: – Crazyhill? Ty sama jesteś mocno crazy Justine. – wyrzucił zaczepnie, wykrzywiając usta w zawadiackim grymasie. Znów pokiwał głową niedowierzając i podchodząc bliżej, pogłaskał ją po głowie wyrozumiale; przycisnął do siebie, tak na chwilę, wybaczając. Każdy mógł się przecież pomylić, prawda? Nie zwracał uwagi na drobne marudzenie. Założył ręce na piersi udając, że szuka na niebo czegoś naprawdę fascynującego, jedynego w swoim rodzaju: – Zakładaj, zakładaj szybko i idziemy. – ponaglił i machnął ręką. Był z siebie naprawdę zadowolony. Gdy dokończyła czynność, przechylił głowę, aby sprawdzić, czy podarowana część garderoby leży na swoim miejscu: – Teraz wyglądasz idealnie. – stwierdził przyjmując podziękowania wraz z przyjemnym, mokrym śladem na zarośniętym policzku. Dlaczego aż tak krótkim? Westchnął niepocieszony. Chwycił drobna, bladą dłoń i poprowadził wzdłuż stoku. Pokazał ten ogromny, otaczający świat z zupełnie innej perspektywy. Dzisiaj wiedzieli go jego oczami. Miał nadzieję, że wsiąknął w ów wspaniałość tak do końca, w końcu razem.
Czuł ogromną satysfakcję mogąc podzielić się znanymi informacjami, usłyszanymi, fantastycznymi legendami. Uwielbiał patrzeć na zaciekawioną, skupioną twarz słuchającą każdego, wypowiadanego słowa. A te zdawały się nie mieć końca nazywając okazałe, kamienne budowle, piękne pomniki przyrody i starodawne monumenty. Był w swoim żywiole, odpoczywał od przytłaczających, smaganych wojną ulic ponurego Londynu. Uciekał od sennych koszmarów, rzeczywistych problemów, które każdego dnia zakleszczały go w ciasnej, nieprzepuszczalnej klatce. To właśnie tu, swobodnie ukazywał wszystko co dobre, co naprawdę miał do zaoferowania. Odżył, porzucił nakładane maski. Nikt go nie obserwował, szufladkował, niczego nie wymagał. Mógł być tylko i wyłącznie sobą oddając pasje, zainteresowania; chcąc wszczepić w partnerce tą niesamowitą beztroskę, która towarzyszyła mu podczas jedenastu lat ciągłych podróży. Chciał aby poczuła to samo co on, zobaczyła coś więcej, ponad zwykłą codzienność. Tak bardzo marzył, aby któregoś dnia po prostu uciekli; wypłynęli w niebieską, spienioną otchłań odkrywając to co nieodkryte. Poznając to co niepoznane.
Dzień przeleciał między palcami w zatrważającym tempie. Zaoferowani planem wyczerpującej podróży praktycznie zapomnieli o dłuższym odpoczynku oraz trawiącym wnętrzności, nieprzyjemnym głodzie. Znajdując regionalną knajpkę zsiedli do wykwintnego posiłku. Mieszanina wyśmienitych zapachów targała podniebienie; nie mógł powstrzymać się od natychmiastowego rzucenia na soczysty kąsek: – Pyszne! – skomentował spoglądając na towarzyszkę. Wydawała się zaoferowana, a może zatroskana? Zmarszczył brwi, obserwował ją uważnie z nad wypełnionego po brzegi kufla. Z błogim uśmiechem wymalowanym na wilgotnych ustach, kiwał głową na wymyślne kombinowanie. Nachylił się do niej konspiracyjnie i z zadziorną nutką w głosie zapytał: – I co byś mu pokazała tym migowym? Może mi zaprezentujesz? – poruszył brwiami zachęcająco. Wziął widelec i bezczelnie ukradł z jej talerza kawałek opiekanego ziemniaka. Odpowiedział z pełnymi ustami: – Może masz rację i faktycznie powinienem jeść więcej? Muszę trochę przytyć. – zakomunikował zabierając kolejne, przyprawione warzywo. Wszystko co obce smakuje przecież o niebo lepiej! Przypatrywał się jej z uwagą, rejestrując każdy gest, mimikę twarzy, zachowanie podczas nowej czynności. Niesamowite. - Lubię patrzeć jak zabawnie marszczysz nos. - powiedział, lecz po irlandzku. Zaśmiał się pod nosem widząc jej zdezorientowaną minę. - Zdrowie! - uniósł kufel, aby wznieść kolejny już toast i stukając w pękate szkło upił pokaźny łyk. Kobieta podniosła się do góry zachęcona rytmiczną muzyką. Kręcił głową, marudził: – Niee, poczekaj… – bez skutku. Posłusznie powędrował za nią na środek lokalu oddając się skocznym rytmom irlandzkiej muzyki. Obracali się we wszystkie strony, śmiał się w niebogłosy próbując nie wypuścić partnerki. Trzymał ją w okolicy talii; kilka razy podrzucił do góry, aby wzmocnić efekt, taneczny kunszt. Oddychając ciężko, ścierając pot z czoła zgodził się na zabranie wyśmienitego trunku. Uregulował rachunek kontynuując dalszą część konspiracyjnego planu.
Lecieli w całkowitym milczeniu, mimo podstępów wykonywanych przez blondynkę. Trwał w niewypowiedzianym postanowieniu odbijając miotłę mocno na wschód. Ciepły wiatr targał rozpuszczone kosmyki oraz skrawki odzieży. Wylądowali na wydeptanej ścieżce. Starał się nie wprowadzić niepotrzebnych turbulencji, zrobić to delikatnie. Odetchnął z ulgą zakładając miotłę na plecy i wygładzając pogniecione ubranie. Zakonniczka nie dawała za wygraną. Podszedł do niej racząc subtelnym uśmiechem. Zakrył jej oczy, prowadząc wzdłuż krętego przejścia. Zapach akacji zmieszany z wielobarwnymi roślinami drażnił wrażliwe nozdrza. Zatrzymując się przed drewnianymi drzwiami opuścił dłonie pozwalając na samowolną eksplorację. Kupił dom. Znalazł własny kawałek ziemi, na który odłożył ciężko zarobione pieniądze. Miał w końcu coś własnego, decydował tylko i wyłącznie za siebie. Szedł za nią splatając ręce z tyłu pleców. Patrzył na to wszystko z delikatnym lękiem, zafascynowaniem i szczęściem; była pierwszym osoba, która dowiedziała się o tym przedsięwzięciu. Była również pierwszym gościem. – Tak, twoje. Bo tak sobie pomyślałem, że… No bo zobacz jaki ten dom jest duży. Sam się w nim gubię, a przecież nie musi należeć tylko do mnie. – stwierdził prześlizgując wzrok po elementach, które właśnie dotknęła. – Może należeć też do ciebie i możesz z niego korzystać jak tylko chcesz, albo do czego chcesz. Rozumiesz? – zapytał niewinnie mając nadzieję, że odczyta tą niepoprawną mieszankę. Mogła organizować tu wszystko: spotkania, zadania dla innych. Mogła tu pracować, nocować, przyprowadzać znajomych. Traktować ten dom jako przechowalnię, schronienie, tymczasowy magazyn? Był całkowicie do jej dyspozycji. Poczekał na nią na dole, gdy z roziskrzonym błyskiem zwiedzała górę. Oddychał niespokojnie czując jak wnętrzności ściskają się z każdą, przemijającą sekundą. Gdy wróciła pozwolił na szereg przyjemnych gestów; wplecenie palców, ułożenie dłoni na kształtnych biodrach, uczucie zimnych palców na zaczerwienionych policzkach: – Wiem, że trzeba, ale od aranżacji mam ciebie. – wymamrotał oczarowany bliskością, magnetyczną aurą. Przycisnął ją do siebie kradnąc wyczekiwany, długi pocałunek. Nie pozwalał, aby odeszła przytrzymując jej talię, błądząc między jasnymi kosmykami. Mruknął coś niezrozumiale, kiedy odrywała od niego dopasowane ciało… – Po co… – mogła przecież zostać, nie przerywać chwili i nic ze sobą nie robić. Wzdychając niechętnie wypuścił ją na górę przytrzymując wysuwające się palce. Wolnym krokiem przesunął się w stronę kuchni szykując poczęstunek. Wyciągnął półwytrawne, czerwone wino trzymane na specjalną okazję. Najwyżej napiją się go trochę później. Pokroił owoce trzymane na kuchennym blacie, zanosząc je do salonu. Talerze, kieliszki, kilka serwetek – wszystko było już gotowe. Zapalił wypaloną do połowy świeczkę, aby nadać pomieszczeniu swoistego klimatu. Zdmuchując niesforny kosmyk, zdjął dość gruby sweter pozostając w cienkiej koszulce. Wsłuchał się w dźwięki domu badając ile ma czasu. Po cichu prześlizgnął się do pracowni zapalając wątłe, żółtawe światło. Zmarszczył brwi i klękając na jedno kolano zagwizdał: – No halo, gdzie jesteś młoda! – wyszeptał. Mała, biała puchata głowa wyłoniła się ze skórzanej, leżącej na ziemi torby. Szczeniak zaszczekał donośnie podbiegając do Rinehearta, łasząc się i liżąc szorstkie dłonie. – No już, już. Chodź. – zagaił podnosząc zwierzynę i przyciskając do piersi. Głaskał ją po głowie czekając, aż blondynka usadowi się w przytulnym salonie. Przyłapał ją na otwieraniu alkoholu i wyszukiwaniu najwygodniejszej pozycji. Miała na sobie jego koszulę. Wyglądała tak… – Ekhem. – apetycznie, gdy przekraczał próg największego z pomieszczeń. Jego wzrok przeszedł po całym jej ciele. Zwilżył wargi. – Zanim powiem ci jak bardzo, ale to bardzo podobasz mi się w tym wydaniu… – zaczął jakby zniecierpliwiony: – Chciałbym ci kogoś przedstawić. – odchylił rękę ukazując puchatego szczeniaka. Podszedł do Justine i położył go na jej kolanach muskając przy okazji odkrytą skórę. Nie mógł się powstrzymać. Usiadł opowiadając dalej, przyjmując otwartą butelkę: – Nie wiem skąd się tu wzięła. Bo to ona. Wydaje mi się, że została porzucona. – westchnął, pasowali do siebie w tej ogólnej, samotnej niedoli. – Nie boi się ludzi, ale potrzebuje najważniejszego: imienia. Musisz czynić honory Justine. – uśmiechnął się pod nosem upijając pierwszy łyk. Pies szybko zasnął na dziewczęcych kolanach; mogli przejść do nieco innej części długiego dnia. Blondyna podsunęła się nieco bliżej. Przylgnęła ciałem, ułożyła nogi, odgarnęła ten jeden, męczący kosmyk. Przymknął powieki łasy na tak przyjemne gesty. Coś było na rzeczy, czuł to w powietrzu. Zawsze tak było. Ich sielankowy czas kończył się prawdziwą burzą z piorunami. Po prostu słuchał.
Przybrał nieporuszoną, odrobinę zbyt poważną minę. Butelka spoczywała przed nim oparta o zgiętą nogę. Niebieskie tęczówki przyglądały się zmieszanej współrozmówczyni. I choć rozpraszały go zawinięte, mokre kosmyki, niesymetrycznie zapięta koszula, ręka zbyt blisko jego własnej, chłonął wszystko w całkowitym milczeniu. Błękit zaświecił skonfrontowany z trudną wypowiedzią. Nie wiedział co go czeka, do czego tak naprawdę zmierzała. Zmarszczył brwi wchodząc jej w słowo po raz pierwszy. – Co to znaczy, że Zakon wybierał sam? W grę wchodziły głównie ścisłe i silne znajomości? Byliście lepsi? – skąd mogli wiedzieć, że dany czarodziej jest tym właściwym, godnym zaufania? Skąd mieli takową pewność? – Śniłaś o feniksie? To dlatego jesteś w tej całej gwardii? – zapytał po chwili trochę zdezorientowany. Im więcej informacji wypadało na pokojową powierzchnię, tym bardziej wydawał się w tym wszystkim zagubiony. Spoglądał na odbijającą światło butelkę, myśląc, analizując, rozkładając na czynniki. Dlaczego to wszystko jakoś się nie kleiło? – Czyli jest jakaś hierarchia hm… Wspomniałaś o próbie. Że mój ojciec przeszedł próbę. – zaakcentował to słowo w lekko pogardliwym tonie. Wspomnienie rodziciela wzburzało przedziwnie gorzki niesmak na samym końcu języka. – Co to tak właściwie jest? Co musicie tam robić? – popatrzył na nią uważnie czekając na reakcję. Gdy pewna doza milczenia przeciągała się w wieczornej przestrzeni uzupełnił podśmiewając się pod nosem: – Pewnie nie możesz o tym mówić i jest to tajemnica? – zakończył kręcąc głową i pozwalając sobie na szeroki łyk alkoholu. Mógł być na to przygotowany. Po chwili ponownie na nią spojrzał gdy wywołała jego imię. Nie wiedział co myśleć, jak się zachować. Po prostu na nią patrzył. Tępo, posłusznie, z lekko zatroskaną miną. Gdy zaczęła swój wywód szybko pokręcił głową przerywając wypowiedź, aby nie rozpędziła się za bardzo: – Chyba już to wałkowaliśmy Justine. – poprawił się na kanapie.
– Nie przeszkadza mi, zgodziłem się na niego. Sam wszedłem w ten stan rzeczy i dobrze wiesz dlaczego. – zaczął na wdechu starając się opanować nerwy i nie podwyższać tonu. – Nie ważne czy zasługuje, czy nie zasługuje. – dodał, próbując gestykulować dłońmi nakrytymi przez te mniejsze. Dłońmi, które trzymały go w stabilnym pionie. Znów pokręcił głową. – Nie mogę narzucić ci wyboru, czy jakiegoś obcego zdania. Nie będę tobą kierował, nie będę cię powstrzymywał. Nie mam i nie będę miał do tego prawa. To chyba zrozumiałe? Myślę, że ty zrobiłabyś to samo. – powiedział z nadzieją, bez żadnych aluzji. Nie zamierzał uciekać, przynajmniej na razie. – Nie wiem czy będę w stanie to znieść, czy będę w stanie to wytrzymać, bo chce żebyś wiedziała… – podniósł się na kanapie celując w jej stronę palcem. – Chce żebyś wiedziała, że nie będę tu siedział i bezczynnie czekał. Pójdę za tobą, tam gdzie ty rozumiesz? Albo gdzie indziej, w drugą stronę, gdziekolwiek jeśli będzie trzeba. Najwyżej wpadniemy w to wszystko razem. Będziemy patrzeć na siebie nawzajem w tym najnędzniejszym wydaniu. – wzruszył ramionami dość obojętnie. Chciał jej coś wytłumaczyć. Zaznaczyć, aby go w tym wszystkim nie pomijała. Nie po to wszedł wewnątrz nieznanej organizacji, obcych ludzi, aby siedzieć bezczynnie, patrzeć jak reszta wykonuje najcięższe zadania. Nie miał nic do stracenia. Mógł walczyć, cierpieć, przeżywać, być podkładką. Mógł wszystko, musiała mu to umożliwić. Westchnął ciężko nabierając powietrza: – I nie mówię tego od tak. Nadal nie jestem do tego wszystkiego przekonany, nie umiem się do końca określić. Nie wiem czy kiedykolwiek chciałbym podążać schodami tej hierarchii… Ale żeby oddać się, wskoczyć w to wszystko, muszę to po prostu poczuć. – skwitował szukając jasnych tęczówek. Przechylił butelkę po kilka kolejnych łyków. Pozwolił na chwilę milczenia, którą pospiesznie przerwała. Kręciła się na kanapie zmieniając pozycję. On sam przechylił się w prawo umożliwiając ułożenie. Uniósł brew i wedle prośby podciągnął materiał koszuli wydobywający jasne, zabliźnione szramy. Było ich tak wiele. Przełknął ślinę odrobinę rozszerzając źrenice. Kto śmiał jej to zrobić? Oglądał, palcem wskazującym wodził po krętym torze: – Mulciber? – ślizgon, z jego rocznika? Okrutny, panoszący się wraz ze swoją świtą po długich korytarzach Hogwartu?
– Pamiętam go ze szkoły. Był ze mną na roku. – oczy rozbłysły przenikliwym, groźnym światłem: – Parszywa kreatura. Zniszczyłbym go gdybym tylko mógł za to co zrobił… – wybełkotał przez zęby upijając łyk gorzkiego napoju. Przechylił wzrok w stronę okna inwigilując zaciemniony dwór. Gdyby tu był, stawał się silniejszy, może mógłby ją obronić, wymierzyć sprawiedliwość? Co jeszcze kryjesz przede mną droga Tonks?
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wydęła usta i zmarszczyła brwi kiedy powtórzył po niej nazwę, kiedy wyjawiła mu jak wydawało jej się, że sprzedawca nazwał miejsce do którego miał zabrać ich świstoklik. Z tą miną patrzyła na niego, kiedy zanosił się śmiechem. Przytaknęła głową kiedy z jego ust padła nazwa zakończona pytaniem. W końcu wypuściła powietrze i wywróciła oczami.
- Właśnie dlatego nie powiedziałam ci od razu. - wyznała trochę marudnie. - Wiedziałam, że coś źle zrozumiałam. - wytłumaczyła się jeszcze wpatrując się w sweter który wcisnął jej w dłonie. Oparła ciężar ciała na jednej nodze, znów przesuwając tęczówkami, ale grzecznie zakładając odzież zgodnie z poleceniem. - Skoro tak mówisz… - zgodziła się wątpiąc trochę w wypowiedziane słowa. Krótki kontakt, ciepło dłoni, która pociągnęła ją za sobą.
Nie opierała się.
Głównie dlatego, że wcale nie chciała. Nie czuła potrzeby. Powinności. Musu. Codziennie mierzyła się z trudnymi wyborami. Kolejnymi decyzjami. Tonęła w nich czasem, mając wrażenie, że zaczyna się dusić, ciągle nie będąc pewną, czy wybierała odpowiednio, tak jak powinna. Tutaj wszystko choć na kilka chwil stało się takie proste. Po prostu wędrować za nim. Tylko tyle, albo aż.
Zadziwiającym było, jak czas potrafił szybko mknąć, kiedy nie zatrzymywał się na trudnych wyborach. Kiedy znaczył go śmiech i rozluźnienie. Czuła lekkie zmęczenie, czuła też głód, który postanowili zaspokoić w jednej z knajpek. Nie rozumiała dokładnie, co w niej widział. Była wrakiem. Była szaleńcem skupionym na jednym celu, misji. Nie patrzyła w przyszłość, nie zerkała w przeszłość, nie trzymała się kurczowo teraźniejszości. Po prostu poruszała się. Przyjmując to, co los miał dla niej. Wychodząc mu naprzeciw. Czy naprawdę zasługiwała na szczęście. Jasne tęczówki wpatrywały się w uśmiechniętego mężczyznę, który siedział przed nią. Czy tak to powinno wyglądać prawdziwie? Dlaczego tak ciężko było uwierzyć jej w to, że mogło to oznaczać coś realnego i trwałego. Dlaczego ciągle czekała, aż nie wypowie tych kilku słów, które miały zakończyć wszystko. Jeszcze nie teraz. Bała się pozwolić by uczucia przejęły ster. Bała się pozwolić im podjąć decyzję. Sparzyła się i tylko czekała, aż nie sparzy się ponownie. Odpowiedziała uśmiechem, przeżuwając kawałek mięsa, który wrzuciła w usta. - Patrz i ucz się, Rineheart. - powiedziała, odkładając sztućce. Najpierw wskazała na siebie dłonią, potem złożyła je obie i przytknęła do policzka w geście snu, by za chwilę sięgnąć palcami do kieszeni by wyciągnąć pieniądze i zrobić minę “mam pieniądze, żeby zapłacić”. Po tym sięgnęła znów po widelec, wrzucając sobie do ust kawałek ziemniaka. Nie zareagowała w żaden sposób, kiedy podebrał jej jedzenie. - Powinieneś. - zgodziła się usłużnie, rozciągając usta w uśmiechu. - Wstyd będzie jak baba więcej od ciebie unieść zdoła. - tym razem to ona wymownie poruszyła brwiami. - Co? - zapytała, kiedy nagle zwrócił się do niej w nieznanym jej języku marszcząc nos. Niesprawiedliwe.. - Vincent. - wypowiedziała jego imię, domagając się nim wyjaśnienia znaczenia słów, które padły. - Chodź. - uparła się, pociągając go za sobą. Pozwoliła ponieść się muzyce. Policzki zalał jasny rumieniec, a ona śmiała się, podskakując, próbując naśladować miejscowych. Zarzucając dłonie na jego ramiona. Było tak zwyczajnie.
Nie uległ, prowadząc ją pomiędzy zapachem akcji, pozostawiając do samego końca w niewiedzy. A kiedy wszystko stało się jasne, jej oczy rozszerzyły się w zdumieniu, by zaraz oddać się zwiedzaniu nowego przybytku.
- Czyli… zacząłeś od bukietu, żeby teraz dać mi dom bez okazji? - zapytała trochę się z nim drocząc, jednocześnie czując jak coś ściska ją w piersi. Nikt nigdy nie dawał jej tak wiele. Tak po prostu. Oczy zaszkliły się, zamrugała kilka razy, odganiając je mimo że te, znaczone były szczęściem. Podchodząc bliżej, splatając swoje dłonie te, z należącymi do niego. Układając je na swoich biodrach. Pozwalając by przyciągnął ją bliżej. - Yhym. - mruknęła tylko krótko pozostawiając na razie temat aranżacji, zatapiając się w miękkich ciepłych ustach. Przesuwając palcami między kosmykami ciemnych włosów. Jedną z rąk przenosząc na ramię, które badała dotykiem. Zatraciła się w chwili, słodkiej w jakiś sposób wyczekiwanej, upragnionej. Przylegała do niego z ufnością, a jej wargi mimo, że były zajęte, rozciągały się w uśmiechu którego nie potrafiła skryć.- Tylko chwilę. - obiecała między pocałunkami, zerkając jeszcze na niego, gdy palce puszczały niechętnie jej rękę, jakby nie miała zaraz wrócić. Jakby mogła zniknąć. Uśmiechnęła się krótko, znikając na górze.
Kiedy wróciła na dół odświeżona, jej brwi mimowolnie uniosły się widząc, że przygotował wszystko, kiedy jej nie było. To on myślał, działał, starał się. Przesunęła spojrzeniem po talerzach i znajdujących się na nim owocach. Usiadła na kanapie, rozglądając się w poszukiwaniu towarzysza, sięgając po butelkę. Odwróciła głowę w jego stronę uśmiechając się. Z rozwagą wybrała właśnie to, chociaż wiedziała, że Hannah zaszłaby czerwienią na samą myśl. Spojrzała na niego bez zrozumienia, przynajmniej do chwili kiedy dostrzega, co skrywa w swoich ramionach. Jej oczy zaświeciły się kiedy spoglądała na szczeniaka na swoich kolanach.
- Co za słodycz. - powiedziała z zachwytem, podnosząc psa na dłoniach, podstawiając pod swoją twarz. Krótkie szczeknięcie i machający ogon. Szorstki język na policzku. Przymknęła powieki i zaśmiała się. - Hm? - spojrzała na niego, układając małą istotę na własnych kolanach. Zmarszczyła nos spoglądając znów na ufną istotę, która układała się na jej nogach. - Dora, albo Jean. - podrapała szczeniaka za uchem. Oba imiona, nosiły ważne dla niej jednostki. Dorea, była dobrą matką, dobrą przyjaciółką. Powinna nadal móc żyć, bo dopiero rozpoczynała swoje dorosłe życie, osierocając syna. Jean ją wychowała. - Jak myślisz? - zapytała zerkając na niego. Wydymając lekko usta. Przekrzywiła głowę w bok, próbując zastanowić się, które imię bardziej pasowało.
Ale nie mogła nie poruszyć pewnych tematów. Kiedy wypuściła słowa, pilnując znajdującego się obok szczeniaka, ale i podnosząc dłonie, by zająć się też nim. Otulić, dotknąć. Pokręciła krótko głową na pytanie które padło na końcu.
- Nie jestem specem, od teorii magii. Ale ta Zakonu wykracza, poza zwyczajne jej pojmowanie. Kiedy zostałam zaproszona do Zakonu, nie byłam ani ścisła, ani silna. - uniosła rękę, żeby wskazać na pierścień, który zawsze nosiła na palcu serdecznym prawej dłoni. - Pióra, są testem intencji, ale jednocześnie niosą też wzmocnienie. Każdy Zakonnik po pewnym czasie otrzymuje swój własny pierścień. - kolejne z pytań sprawiło, że jej usta rozciągnęły się w łagodnym uśmiechu. - Nie, Vinnie. - zaprzeczyła powracając do głaskania śpiącego na posłaniu szczeniaka. - Jestem w Gwardii, bo podjęłam taką decyzję. - wyjaśniła spokojnie, unosząc butelkę, żeby napić się piwa. Odłożyła je obok kanapy. Miała za mało rąk. Jednocześnie chciała dotykać jego, pić alkohol i głaskać niewielką istotę która ze spokojem zasnęła obok. - Próba… - zastanowiła się chwilę marszcząc brwi do kompletu z nosem. Chciała ubrać to w słowa na tyle dokładnie, żeby przekazać mu to, co czuła w sercu i wiedziała. - wyłania spośród Zakonników Gwardzistów, ludzi, którzy zdecydowali się związać swoje życie i magię z Zakonem, którzy zdecydowali się oddać swoje życie walce o lepszy, równy świat. - wyjaśniła, próbując ubrać wszystko w słowa. Wszystko to, co mogła. Wyjaśniając, choć nie potrafiła zrobić tego tak dobrze, jak Bathilda.
- Nie mogę. - przyznała szeptem, jej dłonie przesunęły się. W oczach widocznie gościł smutek. - Nie rób tak. - poprosiła cicho, odsuwając ręce, układając ją na własnych kolanach. Zawieszając na nich spojrzenie. Jej głos odrobinę zadrżał. Uniosła je, oplatając się nimi. Ostrzegła, że nie będzie mogła powiedzieć mu wszystkiego. Ale próbowała wytłumaczyć to, co była w stanie. Wzięła wdech, przesuwając na nowo ręce. Wypowiadając kolejne słowa, mimo zatroskanego spojrzenia, którym ją obdarzał. Wypowiadała słowa po raz kolejny zwyczajnie brutalnie sabotując wszystko, co mogło stać się dla niej dobre. Brała nóż i zmyślnie cięła, zahaczając o najwrażliwsze miejsca, żeby potem tylko siedzieć i czekać. Czekać na to, aż wszystko się rozpadnie. Aż podda się kapitulacji. Wywiesi białą flagę. Powie, że ma dość. Że to za dużo. Że nie tego chciał. Nie tego oczekiwał. Że myślał, że będzie inaczej
- Wiem? - zapytała niepewnie, drżącymi wargami. Właśnie nie wiedziała. Nie dopuszczała do siebie pewnych myśli, zdań, zapewnień. Bojąc się im uwierzyć, zaufać. - A co, jeśli to ja nie zasługuje? - zadała kolejne pytanie. Przy nim się gubiła i odnajdywała. Wątpiła i czuła pewność, jakiej nie miała w sobie już dawno. Jak mogła być tak bardzo rozdarta, rozedrgana, tworząc jednocześnie całość? Uniosła tęczówki, a jej usta rozwierały się w czymś przez co najmocniej przebijało się zdumienie i niedowierzanie. W oczach zaszkliły się łzy. Bo przeczył każdej jej wątpliwości zapewniając, że nie zrobi tego, czego najmocniej się obawiała. Co próbował zrobić on. I kiedy mówił dalej, kiedy jego dłoń wskazywała na nią palcem, jej oczy nadal lekko zdziwione wypuściły na policzki łzy. Ścierali się, ale nie mogła powiedzieć, że nie dostrzega tego. Że nie widzi sposobu w jaki na nią patrzył. Mimo to, usilnie próbując to ignorować. Strzegąc uważnie poranionego serca. Próbując i walcząc. Z nim, samą sobą. Nie pozwalając sobie na więcej, bardziej, mocniej. Ale z każdą kolejną chwilą wchodził dalej, głębiej. Przebijał się przez mury. Umyślnie, czy zwyczajnie będąc sobą? I kiedy spoglądała na niego, na poważne rysy twarzy, na znaczący błysk w tęczówkach, pewność która się w nich odbijała. Kiedy to widziała, zrozumiała. Nie nagle, nie przez przypadek. Bardziej, jakby pewna myśl, odczucie, schowane głęboko w niej wyciągnięte zostało na powierzchnię. Uratowane, odnalezione.
Mogłaby go pokochać.
Tak prawdziwie. Tak jak się tego obawiała najmocniej. Tak, jak zawsze pragnęła. Czy była jeszcze w stanie? Jej dłoń uniosła się, ale zmieniła jej kierunek.. Zwinęła w pięść opuszczając na bok. Czy mogła? Czy właśnie tak powinna wyglądać? To uczucie było inne, spokojniejsze, stateczniejsze, bardziej przypominające morskie wody, czasem wzburzone przechodzącym nad nimi sztormem. W niczym nie przypominały ognistych wybuchów które towarzyszyły jej przy Skamanderze. Czy powinna je porównywać? Próbować nazywać? Uniosła dłoń przesuwając nią po karku. Odwracając spojrzenie na bok. Na przygotowane owoce, świeczkę, której płomień niósł światło. Chciał jej, powtarzał to, a ona nadal nie potrafiła uwierzyć całkowicie. Kolejne słowa sprawiły, że drgnęła lekko.
- Mówisz, że nie będziesz siedział bezczynnie, żeby chwilę później stwierdzić, że nie umiesz się określić. - powiedziała nie podnosząc oczu, mimo że czuła, że poszukuje jej spojrzenia, jej głos był cichy. - Jak mam to rozumieć? - zapytała nadal nie szukając jego spojrzenia, nie odpowiadając na nie. - Chcesz czy nie chcesz nas wspierać? Nie musisz walczyć, Vincent. - zapytała, zaraz po tym stawiając zapewnienie. Była związana z Zakonem. I zamierzała walczyć tak długo, jak była w stanie, ale nie oczekiwała od niego tego samego. Potrzebowała jednak zrozumieć to co mówił. Targające nim wątpliwości. Dopiero teraz unosząc na niego spojrzenie.
Ostrożnie ściągnęła z kolan szczeniaka, który poruszyła się niespokojnie, ale zaraz zasnął obok. Przesunęła się, odwróciła, podciągnęła nogę, opierając na niej brodę. Spojrzenie lokując na dłoni, który statycznie przesuwała się po miękkiej sierści. Drgnęła, kiedy poczuła dotyk na plecach, wstrzymując oddech. To nie było dla niej łatwe. Chciała w jakiś sposób podziękować, za to jakim był. Ale jednocześnie bała się, że… ten widok może zmienić jego zdanie o niej. Nie odpowiedziała podnosząc się z kanapy, odciągając rękę od psa.
- W kwietniu zeszłego roku Ministerstwo przeprowadziło przesłuchania mugolaków na podstawie nieistniejących dekretów. Odebrano nam różdżki i wywieziono. Ocknęłam się w Złotej Wieży w Hogwarcie. Z początku… z początku szło mi… dobrze. Ale źle odpowiedziałam, przy jednym mechanizmie i uruchomiłam jego obronę. - jej dłoń zadrżała, kiedy rozpinała guziki koszuli. - Magiczna zbroja. - stanęła przed nim, kolanem dotykając jego nogi, choć była zbyt rozkojarzona by to zarejestrować. - To te. - rozsunęła materiał, dłonią wskazując konkretnie na siedem ciętych linii tworzących nierówną gwiazdę. Nie wyjaśniła pochodzenia blizny, która ciągnęła się od żeber po lewej stronie brzucha, po skosie, aż do prawej kości biodrowej. Właściwie, nawet nie patrzyła na niego, bojąc się spojrzeć. Bojąc się, że dostrzeże zawód, może nawet niesmak. Wolała tego nie oglądać.
- Właśnie dlatego nie powiedziałam ci od razu. - wyznała trochę marudnie. - Wiedziałam, że coś źle zrozumiałam. - wytłumaczyła się jeszcze wpatrując się w sweter który wcisnął jej w dłonie. Oparła ciężar ciała na jednej nodze, znów przesuwając tęczówkami, ale grzecznie zakładając odzież zgodnie z poleceniem. - Skoro tak mówisz… - zgodziła się wątpiąc trochę w wypowiedziane słowa. Krótki kontakt, ciepło dłoni, która pociągnęła ją za sobą.
Nie opierała się.
Głównie dlatego, że wcale nie chciała. Nie czuła potrzeby. Powinności. Musu. Codziennie mierzyła się z trudnymi wyborami. Kolejnymi decyzjami. Tonęła w nich czasem, mając wrażenie, że zaczyna się dusić, ciągle nie będąc pewną, czy wybierała odpowiednio, tak jak powinna. Tutaj wszystko choć na kilka chwil stało się takie proste. Po prostu wędrować za nim. Tylko tyle, albo aż.
Zadziwiającym było, jak czas potrafił szybko mknąć, kiedy nie zatrzymywał się na trudnych wyborach. Kiedy znaczył go śmiech i rozluźnienie. Czuła lekkie zmęczenie, czuła też głód, który postanowili zaspokoić w jednej z knajpek. Nie rozumiała dokładnie, co w niej widział. Była wrakiem. Była szaleńcem skupionym na jednym celu, misji. Nie patrzyła w przyszłość, nie zerkała w przeszłość, nie trzymała się kurczowo teraźniejszości. Po prostu poruszała się. Przyjmując to, co los miał dla niej. Wychodząc mu naprzeciw. Czy naprawdę zasługiwała na szczęście. Jasne tęczówki wpatrywały się w uśmiechniętego mężczyznę, który siedział przed nią. Czy tak to powinno wyglądać prawdziwie? Dlaczego tak ciężko było uwierzyć jej w to, że mogło to oznaczać coś realnego i trwałego. Dlaczego ciągle czekała, aż nie wypowie tych kilku słów, które miały zakończyć wszystko. Jeszcze nie teraz. Bała się pozwolić by uczucia przejęły ster. Bała się pozwolić im podjąć decyzję. Sparzyła się i tylko czekała, aż nie sparzy się ponownie. Odpowiedziała uśmiechem, przeżuwając kawałek mięsa, który wrzuciła w usta. - Patrz i ucz się, Rineheart. - powiedziała, odkładając sztućce. Najpierw wskazała na siebie dłonią, potem złożyła je obie i przytknęła do policzka w geście snu, by za chwilę sięgnąć palcami do kieszeni by wyciągnąć pieniądze i zrobić minę “mam pieniądze, żeby zapłacić”. Po tym sięgnęła znów po widelec, wrzucając sobie do ust kawałek ziemniaka. Nie zareagowała w żaden sposób, kiedy podebrał jej jedzenie. - Powinieneś. - zgodziła się usłużnie, rozciągając usta w uśmiechu. - Wstyd będzie jak baba więcej od ciebie unieść zdoła. - tym razem to ona wymownie poruszyła brwiami. - Co? - zapytała, kiedy nagle zwrócił się do niej w nieznanym jej języku marszcząc nos. Niesprawiedliwe.. - Vincent. - wypowiedziała jego imię, domagając się nim wyjaśnienia znaczenia słów, które padły. - Chodź. - uparła się, pociągając go za sobą. Pozwoliła ponieść się muzyce. Policzki zalał jasny rumieniec, a ona śmiała się, podskakując, próbując naśladować miejscowych. Zarzucając dłonie na jego ramiona. Było tak zwyczajnie.
Nie uległ, prowadząc ją pomiędzy zapachem akcji, pozostawiając do samego końca w niewiedzy. A kiedy wszystko stało się jasne, jej oczy rozszerzyły się w zdumieniu, by zaraz oddać się zwiedzaniu nowego przybytku.
- Czyli… zacząłeś od bukietu, żeby teraz dać mi dom bez okazji? - zapytała trochę się z nim drocząc, jednocześnie czując jak coś ściska ją w piersi. Nikt nigdy nie dawał jej tak wiele. Tak po prostu. Oczy zaszkliły się, zamrugała kilka razy, odganiając je mimo że te, znaczone były szczęściem. Podchodząc bliżej, splatając swoje dłonie te, z należącymi do niego. Układając je na swoich biodrach. Pozwalając by przyciągnął ją bliżej. - Yhym. - mruknęła tylko krótko pozostawiając na razie temat aranżacji, zatapiając się w miękkich ciepłych ustach. Przesuwając palcami między kosmykami ciemnych włosów. Jedną z rąk przenosząc na ramię, które badała dotykiem. Zatraciła się w chwili, słodkiej w jakiś sposób wyczekiwanej, upragnionej. Przylegała do niego z ufnością, a jej wargi mimo, że były zajęte, rozciągały się w uśmiechu którego nie potrafiła skryć.- Tylko chwilę. - obiecała między pocałunkami, zerkając jeszcze na niego, gdy palce puszczały niechętnie jej rękę, jakby nie miała zaraz wrócić. Jakby mogła zniknąć. Uśmiechnęła się krótko, znikając na górze.
Kiedy wróciła na dół odświeżona, jej brwi mimowolnie uniosły się widząc, że przygotował wszystko, kiedy jej nie było. To on myślał, działał, starał się. Przesunęła spojrzeniem po talerzach i znajdujących się na nim owocach. Usiadła na kanapie, rozglądając się w poszukiwaniu towarzysza, sięgając po butelkę. Odwróciła głowę w jego stronę uśmiechając się. Z rozwagą wybrała właśnie to, chociaż wiedziała, że Hannah zaszłaby czerwienią na samą myśl. Spojrzała na niego bez zrozumienia, przynajmniej do chwili kiedy dostrzega, co skrywa w swoich ramionach. Jej oczy zaświeciły się kiedy spoglądała na szczeniaka na swoich kolanach.
- Co za słodycz. - powiedziała z zachwytem, podnosząc psa na dłoniach, podstawiając pod swoją twarz. Krótkie szczeknięcie i machający ogon. Szorstki język na policzku. Przymknęła powieki i zaśmiała się. - Hm? - spojrzała na niego, układając małą istotę na własnych kolanach. Zmarszczyła nos spoglądając znów na ufną istotę, która układała się na jej nogach. - Dora, albo Jean. - podrapała szczeniaka za uchem. Oba imiona, nosiły ważne dla niej jednostki. Dorea, była dobrą matką, dobrą przyjaciółką. Powinna nadal móc żyć, bo dopiero rozpoczynała swoje dorosłe życie, osierocając syna. Jean ją wychowała. - Jak myślisz? - zapytała zerkając na niego. Wydymając lekko usta. Przekrzywiła głowę w bok, próbując zastanowić się, które imię bardziej pasowało.
Ale nie mogła nie poruszyć pewnych tematów. Kiedy wypuściła słowa, pilnując znajdującego się obok szczeniaka, ale i podnosząc dłonie, by zająć się też nim. Otulić, dotknąć. Pokręciła krótko głową na pytanie które padło na końcu.
- Nie jestem specem, od teorii magii. Ale ta Zakonu wykracza, poza zwyczajne jej pojmowanie. Kiedy zostałam zaproszona do Zakonu, nie byłam ani ścisła, ani silna. - uniosła rękę, żeby wskazać na pierścień, który zawsze nosiła na palcu serdecznym prawej dłoni. - Pióra, są testem intencji, ale jednocześnie niosą też wzmocnienie. Każdy Zakonnik po pewnym czasie otrzymuje swój własny pierścień. - kolejne z pytań sprawiło, że jej usta rozciągnęły się w łagodnym uśmiechu. - Nie, Vinnie. - zaprzeczyła powracając do głaskania śpiącego na posłaniu szczeniaka. - Jestem w Gwardii, bo podjęłam taką decyzję. - wyjaśniła spokojnie, unosząc butelkę, żeby napić się piwa. Odłożyła je obok kanapy. Miała za mało rąk. Jednocześnie chciała dotykać jego, pić alkohol i głaskać niewielką istotę która ze spokojem zasnęła obok. - Próba… - zastanowiła się chwilę marszcząc brwi do kompletu z nosem. Chciała ubrać to w słowa na tyle dokładnie, żeby przekazać mu to, co czuła w sercu i wiedziała. - wyłania spośród Zakonników Gwardzistów, ludzi, którzy zdecydowali się związać swoje życie i magię z Zakonem, którzy zdecydowali się oddać swoje życie walce o lepszy, równy świat. - wyjaśniła, próbując ubrać wszystko w słowa. Wszystko to, co mogła. Wyjaśniając, choć nie potrafiła zrobić tego tak dobrze, jak Bathilda.
- Nie mogę. - przyznała szeptem, jej dłonie przesunęły się. W oczach widocznie gościł smutek. - Nie rób tak. - poprosiła cicho, odsuwając ręce, układając ją na własnych kolanach. Zawieszając na nich spojrzenie. Jej głos odrobinę zadrżał. Uniosła je, oplatając się nimi. Ostrzegła, że nie będzie mogła powiedzieć mu wszystkiego. Ale próbowała wytłumaczyć to, co była w stanie. Wzięła wdech, przesuwając na nowo ręce. Wypowiadając kolejne słowa, mimo zatroskanego spojrzenia, którym ją obdarzał. Wypowiadała słowa po raz kolejny zwyczajnie brutalnie sabotując wszystko, co mogło stać się dla niej dobre. Brała nóż i zmyślnie cięła, zahaczając o najwrażliwsze miejsca, żeby potem tylko siedzieć i czekać. Czekać na to, aż wszystko się rozpadnie. Aż podda się kapitulacji. Wywiesi białą flagę. Powie, że ma dość. Że to za dużo. Że nie tego chciał. Nie tego oczekiwał. Że myślał, że będzie inaczej
- Wiem? - zapytała niepewnie, drżącymi wargami. Właśnie nie wiedziała. Nie dopuszczała do siebie pewnych myśli, zdań, zapewnień. Bojąc się im uwierzyć, zaufać. - A co, jeśli to ja nie zasługuje? - zadała kolejne pytanie. Przy nim się gubiła i odnajdywała. Wątpiła i czuła pewność, jakiej nie miała w sobie już dawno. Jak mogła być tak bardzo rozdarta, rozedrgana, tworząc jednocześnie całość? Uniosła tęczówki, a jej usta rozwierały się w czymś przez co najmocniej przebijało się zdumienie i niedowierzanie. W oczach zaszkliły się łzy. Bo przeczył każdej jej wątpliwości zapewniając, że nie zrobi tego, czego najmocniej się obawiała. Co próbował zrobić on. I kiedy mówił dalej, kiedy jego dłoń wskazywała na nią palcem, jej oczy nadal lekko zdziwione wypuściły na policzki łzy. Ścierali się, ale nie mogła powiedzieć, że nie dostrzega tego. Że nie widzi sposobu w jaki na nią patrzył. Mimo to, usilnie próbując to ignorować. Strzegąc uważnie poranionego serca. Próbując i walcząc. Z nim, samą sobą. Nie pozwalając sobie na więcej, bardziej, mocniej. Ale z każdą kolejną chwilą wchodził dalej, głębiej. Przebijał się przez mury. Umyślnie, czy zwyczajnie będąc sobą? I kiedy spoglądała na niego, na poważne rysy twarzy, na znaczący błysk w tęczówkach, pewność która się w nich odbijała. Kiedy to widziała, zrozumiała. Nie nagle, nie przez przypadek. Bardziej, jakby pewna myśl, odczucie, schowane głęboko w niej wyciągnięte zostało na powierzchnię. Uratowane, odnalezione.
Mogłaby go pokochać.
Tak prawdziwie. Tak jak się tego obawiała najmocniej. Tak, jak zawsze pragnęła. Czy była jeszcze w stanie? Jej dłoń uniosła się, ale zmieniła jej kierunek.. Zwinęła w pięść opuszczając na bok. Czy mogła? Czy właśnie tak powinna wyglądać? To uczucie było inne, spokojniejsze, stateczniejsze, bardziej przypominające morskie wody, czasem wzburzone przechodzącym nad nimi sztormem. W niczym nie przypominały ognistych wybuchów które towarzyszyły jej przy Skamanderze. Czy powinna je porównywać? Próbować nazywać? Uniosła dłoń przesuwając nią po karku. Odwracając spojrzenie na bok. Na przygotowane owoce, świeczkę, której płomień niósł światło. Chciał jej, powtarzał to, a ona nadal nie potrafiła uwierzyć całkowicie. Kolejne słowa sprawiły, że drgnęła lekko.
- Mówisz, że nie będziesz siedział bezczynnie, żeby chwilę później stwierdzić, że nie umiesz się określić. - powiedziała nie podnosząc oczu, mimo że czuła, że poszukuje jej spojrzenia, jej głos był cichy. - Jak mam to rozumieć? - zapytała nadal nie szukając jego spojrzenia, nie odpowiadając na nie. - Chcesz czy nie chcesz nas wspierać? Nie musisz walczyć, Vincent. - zapytała, zaraz po tym stawiając zapewnienie. Była związana z Zakonem. I zamierzała walczyć tak długo, jak była w stanie, ale nie oczekiwała od niego tego samego. Potrzebowała jednak zrozumieć to co mówił. Targające nim wątpliwości. Dopiero teraz unosząc na niego spojrzenie.
Ostrożnie ściągnęła z kolan szczeniaka, który poruszyła się niespokojnie, ale zaraz zasnął obok. Przesunęła się, odwróciła, podciągnęła nogę, opierając na niej brodę. Spojrzenie lokując na dłoni, który statycznie przesuwała się po miękkiej sierści. Drgnęła, kiedy poczuła dotyk na plecach, wstrzymując oddech. To nie było dla niej łatwe. Chciała w jakiś sposób podziękować, za to jakim był. Ale jednocześnie bała się, że… ten widok może zmienić jego zdanie o niej. Nie odpowiedziała podnosząc się z kanapy, odciągając rękę od psa.
- W kwietniu zeszłego roku Ministerstwo przeprowadziło przesłuchania mugolaków na podstawie nieistniejących dekretów. Odebrano nam różdżki i wywieziono. Ocknęłam się w Złotej Wieży w Hogwarcie. Z początku… z początku szło mi… dobrze. Ale źle odpowiedziałam, przy jednym mechanizmie i uruchomiłam jego obronę. - jej dłoń zadrżała, kiedy rozpinała guziki koszuli. - Magiczna zbroja. - stanęła przed nim, kolanem dotykając jego nogi, choć była zbyt rozkojarzona by to zarejestrować. - To te. - rozsunęła materiał, dłonią wskazując konkretnie na siedem ciętych linii tworzących nierówną gwiazdę. Nie wyjaśniła pochodzenia blizny, która ciągnęła się od żeber po lewej stronie brzucha, po skosie, aż do prawej kości biodrowej. Właściwie, nawet nie patrzyła na niego, bojąc się spojrzeć. Bojąc się, że dostrzeże zawód, może nawet niesmak. Wolała tego nie oglądać.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Uwielbiał ten niewielki, nieczęsty moment, w którym zyskiwał przewagę. Mógł w tym czasie napawać się niesamowitym widokiem śmiesznie wydętych ust, niemalże złowrogo zmarszczonych brwi; wysłuchiwać cichego marudzenia. Wszystko to było tak prawdziwe, ludzkie, po prostu zwyczajne. – No już, już cicho. – powiedział wygaszając chichot i głaszcząc ją po długich blond kosmykach. Nie potrzebował ów wyjaśnień, jednakże skomplikowane poczynania łaskotały wszystkie wnętrzności. Taki stan rzeczy mógł zostać, chyba już na zawsze.
Już dawno nie obserwował u siebie takiego zaangażowania. I choć skrupulatnie zaplanowane punkty wyprawy, wydawały się nie mieć żadnych mankamentów – stresował się niemiłosiernie. Martwił się czy na pewno podziela jego entuzjazm, a może tylko udaje, aby nie sprawić mu przykrości? Nie jest zbyt mocno zmęczona, czy wszystkie atrakcje na pewno trafiają w kobiece gusta? Wielokrotnie improwizował. Czasami mylił się w historycznych faktach ubarwiając opowieść kilkoma, pikantnymi epitetami. Innym razem, na bieżąco zmieniał cel wyprawy widząc jak bardzo jest zatłoczony, lub niezbyt atrakcyjny o tej porze roku. W żadnej z tych akcji nie dawał po sobie poznać, że coś jest nie tak. Tworzył, kreował idealny dzień w jak najlepszej atmosferze.
Lekko zadymione pomieszczenie wtłaczało specyficzny nastrój. Ogrom obcej klienteli tłoczył się pomiędzy stolikami ocierając się o ich kant, wymieniając wyrozumiałe, przepraszające spojrzenia. On wydawał się nie reagować na zaczepne hałasy z równoległej rzeczywistości – spoglądał wprost, na twarz wspaniałej istoty, towarzyszki niedoli, najlepszej wybranki. Cieszył się każdą chwilą spędzoną w jej towarzystwie. Nie do końca dowierzał, iż zwodniczy los stawiający tak wiele utrudniających pułapek, złączył ich ponownie. Wystawiał na próby, bezczelnie dzielił, aby mogli znaleźć się na nowo. Co takiego dokonał, że zesłano mu tak niebywałe szczęście? Nie wątpił, lecz niezwykle bał się kruchości ów chwili. Nie umiał wyrzucić przekonania, że to wszystko było jedynie chwilową, psotną iluzją. A może snem, z którego wybudzi się gdzieś pośrodku zimnego, zimowego oceanu?
Oparł brodę na wierzchu obu dłoni i wlepił w nią intensywne, błękitne spojrzenie. Uśmiechał się zawadiacko rzucając nieśmiałe wyzwanie. Uniósł brew, gdy podjęła rękawicę: – No patrzę, patrzę… – zawtórował unosząc się powoli i opierając wygodnie na krześle dla lepszego punktu widzenia.
– Hmm całkiem nieźle. Może jakiś gospodarz by się na to złapał. Pewnie wystarczyłoby żebyś się ładnie uśmiechnęła, ale to zdecydowanie jest zarezerwowane wyłącznie dla mnie. – wyjawił przekonywująco machając nabitym na widelec ziemniakiem. Wkładając go do ust o mały włos nie udławił się gęstą strukturą. Czyżby wątpiła w jego siłę? – Uważasz, że nie jestem silny? Że nie dam rady dźwigać? Jeszcze się przekonasz skrzacie. – wysunął język w niezadowoleniu posługując się wymyślonym przezwiskiem. Chyba do niej pasowało, prawda? Zaraz potem roześmiał się w głos nie mogąc pohamować niekontrolowanych drgawek. Położył głowę na stół, gdyż jej rozjuszona, niezrozumiała mina bawiła najmocniej: – Nic, nic, jedź. – wybełkotał chichocząc, aby po kilku sekundach pląsać po wydeptanym i wytartym parkiecie. Co ona z nim robiła? Jak to możliwe, że godził się na wszystko praktycznie bez słowa? Oj Justine, Justine…
Nie uległ trzymając niespodziankę w konspiracyjnej tajemnicy. Chciał wprowadzić nutkę niepewności, doznawania; niemego poznawania nowej przestrzeni. Dzięki temu o wiele prościej jest się do niej przyzwyczaić. Zaśmiał się pod nosem na dźwięk melodyjnego, zaczepnego pytania. Naprawdę tak to wyglądało z jej perspektywy? Pokiwał głową. - I pewnie jesteś ciekawa co będzie następne? – kontynuował wchodząc w niewinną grę i muskając policzek ciepłymi wilgotnymi wargami: – I bardzo dobrze, bo na pewno nic ci na ten temat nie powiem. – przeciągnął ostatnie sylaby przyciskając jej ciało jeszcze bliżej siebie. Odpłynął w przyjemnych doznaniach błądząc po odzianych w niepotrzebny materiał plecach, ramionach, odkrytych kręgach. Poznawał miękką strukturę ust, jakby smakował ich po raz pierwszy od dłuższego czasu. Gęsia skórka obsypała jego kark, gdy wąskie palce wytyczały swą własną, krętą drogę… - Tylko chwilę. – wymruczał jeszcze w zaróżowione usta pozwalając, aby zniknęła z zasięgu wzroku. Tylko na chwilę, a jakby tracił ją na zawsze.
Zwierzątko o śnieżnobiałej maści wierciło się między ramionami. Próbowało odnaleźć najwygodniejszą pozycję podgryzając apetyczne palce nowego właściciela. Zauważył drobną iskierkę rozbłysłą w jasnych tęczówkach. Uśmiechnął się gdy z ochotą przyjmowała niewielką istotkę. – Nie wiedziałem, że lubisz zwierzęta, i że masz do nich takie podejście. – powiedział zaskoczony zasiadając na kanapie obok cudownych towarzyszek. Podrapał małą łobuziarę za puchatym uszkiem obserwując akt zapoznania nowych koleżanek. Polubiły się niemalże od razu. Gdy ułożyła ją sobie na kolanach znów pogłaskał ją po łapkach, pozwalając na ponowne podgryzanie:– To jakieś specjalne imiona, są dla ciebie ważne? – zapytał po chwili bardzo łagodnie, nienachalnie. Chciał dowiedzieć się o niej jak najwięcej, znać najdrobniejsze szczegóły. Mogły dotyczyć wszystkiego, każdej błahostki. – Chyba podoba mi się Jean. – stwierdził. – Jean – powtórzył. – Hej Jean, halo… – zawołał w stronę szczeniaka, a ten otworzył jedno, zmęczone oko patrząc wyczekująco. – Chyba jej się podoba. Co myślisz? – czekał na potwierdzenie drugiej strony. To miała być ich pierwsza, wspólna, bardzo poważna decyzja.
Poruszył się niespokojnie na dźwięk wypowiadanych słów. Jej dotyk choć kojący wprowadzał dezorientację. Czyżby chciała odwrócić nim jego skupioną uwagę? – Powiedźmy, że rozumiem. – zaczął przyciszonym tonem ujmując drobną dłoń i przyglądając się pierścieniowi. Zauważył go już wcześniej, lecz nigdy nie zapytał o genezę. Z daleka wyglądał niczym zwykła, biżuteryjna ozdoba, jednakże z bliska stanowił symbol nieodłącznej przynależności. Pogładził chropowaty środek i spojrzał na towarzyszkę zaciekawiony: – Nigdy o czymś takim nie słyszałem. – stwierdził całkowicie przekonany komentując wzmiankę o darowaniu piór. W chłonnej pamięci nie odnalazł żadnego zapisku dotyczącego tak sugestywnego gestu. Odsunął jej dłoń na miejsce, aby swoje spleść na kolanie podciągniętym prawie pod brodę: - A co by się stało gdybyś tej decyzji nie podjęła? Co takiego daje ci bycie w tej Gwardii? Czy jest to jednostka, do której trzeba dążyć? – wyrzucił z siebie serię pytań, gdyż tajemniczy podział władzy był dla niego czymś dziwnym, odrobinę niezrozumiałym. Byli samozwańczym ugrupowaniem skonstruowanym z bliskich znajomych, ochotników, czarodziejów nie godzących się z panującym stanem rzeczy. Czy nie powinni być po prostu wolni, decydować o wszystkim sami? Czu grupa mądrych, dorosłych czarodziejów potrzebowała drogowskazów, jednostek sprawujących nad nimi coś w rodzaju władzy? Czyż nie powinni odpowiadać za siebie, wyłącznie sami przed sobą? Odchrząknął krótko; zbyt szybki łyk gorzkiego alkoholu zapiekł w gardle. Ściągnął brwi w zdezorientowaniu, próbie rozłożenia słów na czynniki pierwsze: – Wiem, że zadaje dziś dużo pytań, ale chce to wszystko pojąć. – wyrzucił informacyjnie rozkładając ręce, po czym kontynuował na długim oddechu: - Taka osoba sama decyduje, aby do niej przystąpić, czy znów ta nienazwana, tajemnicza magia typuje faworyta? – przekręcił dłonią dedukując na żywo. - Oddać swoje życie w walce… No dobra, a co jeśli teoretycznie… – uniósł palec, aby zaznaczyć, że jest to jedynie spekulacja. – Co jeśli zagrożenie zostanie zneutralizowane. Skończy się wojna, świat wróci do normy. Nie będzie już kogo ratować. Co wtedy z tą obietnicą? Jak to się ma do rzeczywistości Justne? – zapytał po raz kolejny trochę bardziej rozemocjonowany. Pociągnął potężne łyki z brązowej butelki i podciągnął obie nogi pod siebie; siedział teraz po turecku; koncertując błękitne tęczówki na zmiennej twarzy blondynki. Czytał z niej jak z otwartej księgi. Lecz dalsze słowa nie chciały tak ochoczo wypływać na powierzchnię. Typowy smutek zagościł w jasnych źrenicach, które z nadzieją doszukiwały się prawdy. Nie mogła powiedzieć. Nie mogła wyjawić istotnych spraw. Wytworzyła nową, nieprzekraczaną barierę. Westchnął głośno opuszczając głowę na kanapę i zachowawczo zabierając ręce mimo gromkiej niezgody partnerki. Poczuł się dziwnie, jakby nieswojo, może obco? Wchodził w to wszystko, aby być bliżej niej, zrozumieć inne podejście do świata, inną interpretację doczesności. Była to potrzeba ciągłej bliskości zmieszana z udowodnieniem światu jaki jest naprawdę, na co go stać.
I choć wielokrotnie słyszał wypowiedziane przez usta zaprzeczenie, fakt, że będzie miała przed nim jakieś niezrozumiałe sekrety, odczucie towarzyszące przytłaczającej wiedzy rozsiadło się na wszystkich wnętrznościach. Nie protestował gdy ponownie dyrygowała jego dłońmi. Patrzył w dół, myślał. Po raz kolejny zasypywała go pytaniami, wątpliwościami, które przecież wyjaśnili, zażegnali. On nie zmieniał swego zdania od tak, pod wpływem chwili. Czyżby mu nie ufała? Ulegała presji otoczenia, które wkładało w jego ręce niestworzone zachowania, poczucie winy, świadomość złego traktowania innych bez oznak przejęcia oraz troski? Każda, najdrobniejsza niepewność otwierała ranę, którą prawie zasklepił. Wzburzała niespokojny oddech w nieodłącznej obawie, iż wszystko to co dzieje się w tej wieczornej, pokojowej przestrzeni jest jedynie złudzeniem, koszmarnym snem, paskudną drwiną, w którą tak łatwo dał się złowić. Ale on był cierpliwy. Atakowany dość niespodziewanie, odpierał krytyczne ciosy idąc w zaparte. Zapewniając o tym, co nierozerwalne. Odetchnął boleśnie, unosząc głowę. Złączył bliźniacze tęczówki w jedność. Podniósł rękę i ułożył ją na kobiecym policzku. Głaskał go przesuwając się po twardej linii szczęki. Zacisnął palce: - Jeżeli ja zasługuję, to ty zasługujesz tym bardziej. – zakomunikował, aby już nigdy nie wątpiła. Bo on był jej pewny jak niczego innego w swym pokomplikowanym, niezrozumiałym żywocie. Wierzył, że mogą dać sobie szansę, pomóc wzajemnie. To dzięki wyciągniętej przez nią dłoni jeszcze się trzymał. Kolejny miesiąc trwał w jednym miejscu przekraczając bariery, robiąc rzeczy wbrew sobie, niezgodne z poglądami, stylem życia. Dała mu szansę, zaświeciła światło, nie skreśliła podczas gdy stawiał niepewne, drobne kroki w zupełnie nowej rzeczywistości. I choć gubił się tak często, popełniał błędy, potykał na prostej drodze, siedziała tu obok z zawilgoconymi, wdzięcznymi oczami. Była jedyną osobą, której mógłby oddać wszystko. I właśnie to robił dzieląc się nabytym dobytkiem, niewielkim szczęściem, na które sam zapracował. Jeżeli poprosiłaby o coś jeszcze, zapewne przejechałby wszystkie krańce świata, aby to sprowadzić. Napędzali się wzajemnie, ścigali jak dwa przeciwstawne żywioły. Pewny swego coraz bardziej uświadamiał sobie co czuje, gdy była w pobliżu. Wzrastającą temperaturę, skurcze żołądka, nieswoją, nieprzerwalną ekscytację. Miał w sobie to wielkie odczucie, którego bał się nazwać, w którym przepadał coraz doszczętniej. Zakochał się bez wątpliwości.
I chyba chciał oddać się i porwać temu uczuciu całkowicie. Dopiero teraz zrozumiał, że tak silne nie było jeszcze nigdy.
Westchnął gdy złapała go za tą niezrozumiałą plątaninę wyrazów. Była idealną ekspresją tego co czuł - mieszanki, która spychała go na dwie równoległe granice: – Chodzi o to, że ja chce walczyć! Chce to robić bardzo, muszę… – powiedział ciszej. – Chodzi o to, że ja chyba nie umiem wbić się w tą codzienność, ten rytm. Nie wiem czy ja potrafię się przyporządkować, być w ryzach, podążać za zasadami. – nawet za granicą, zrzeszony w obozie oddelegowanym do zlecenia przełamania klątwy, miał z tym problemy. Zawsze wtrącał swoje zdanie, wydawało mu się, że wie lepiej, nie lubił gdy ktoś nad nim stał, patrzył na ręce, nie dawał swobody. Westchnął. – Nie chcę też żebyś mnie źle odebrała. Nie wiem też co mam do końca robić. Wszedłem w to, dlatego mógłbym działać, już teraz, zrobić coś wielkiego. Przydać się. Ja nie lubię i chyba nie potrafię się narzucać, prosić o coś dla siebie… – pokręcił głową z dezaprobatą dotyczącą samego siebie. Mówił to co leżało mu na sercu już jakiś czas. Buzowało, musiało w końcu wybuchnąć: – Może to co teraz powiem też zabrzmi głupio, ale myśl, że gdzieś w tym wszystkim nade mną w hierarchii jest ojciec, jakoś mnie blokuje. Bo wiesz ja za wszelką cenę próbuję wydalić go z pamięci, nie chce mieć z nim nic wspólnego. A on nadal tu jest i jestem pewny, że będzie podważał wszystko co zrobię, albo nie zrobię, albo zostanie mi powierzone. Ale po co? Nie gwarantuję, ze umiałbym wtedy utrzymać się na wodzy. A chyba nie potrzebny wam typowy zadymiarz, prawda? – spojrzał na nią przez chwilę wyczekując reakcji. Nawilżył gardło szybko ubywającymi kroplami: – Wiesz, trochę ci też zazdroszczę… Zaufanych przyjaciół, osób wokół, które skoczyłyby dla ciebie w ogień. Wspierającej rodziny. Bycia dla kogoś, bycia ważnym. – prychnął pod nosem. – Ja to wszystko po prostu spieprzyłem. Tak szybko jak pstryknięcie palców. Bum i nie ma. Gdyby mnie tu teraz nie było, pewnie nikt by się nie zorientował. – często się na tym łapał. Spędzał dnie sam pogrążony w ciężkiej pracy. Pisywał listy związane głównie ze zleceniami, wyjaśnieniem handlowych nieporozumień. Był typem samotnika, lecz za granicą zawsze miał obok siebie jakieś rozgadane jednostki. Sztuczny tłum odganiał samotność, wytwarzał złudzenie, iż mężczyzna mógłby być prawdziwą duszą towarzystwa. Że mógł być dla kogoś. Dopiero teraz dostrzegł jak bardzo się mylił.
Zabrał palce kończąc krętą wędrówkę. Doglądał uważnie białych linii zatrwożony ilością, pochodzeniem. Dlaczego tak się stało? Jakim cudem to wszystko przytrafiało się właśnie jej? Były częścią naznaczonego doświadczeniem ciała. Pamiątką po trudnych zmaganiach, życiu dryfującym na krawędzi. Choć tragiczne nie wyzwalały w nim odrzucenia. Były czymś fascynującym, intymnym, jedynym… Był wdzięczny, że odważyła się tym podzielić. – Rozumiem, to okropne. Jest mi przykro, że coś takiego spotkało właśnie ciebie. – zaczął, lecz zanim pokazała kolejne naznaczenie on wyszedł z inicjatywą. Przekręcił lewę przedramię pokazując jego środek. Blizny po ciężkich poparzeniach rozciągały się od końca nadgarstka aż do łokcia. Tylko pojedyncze, bledsze pięły się dalej: – Ja też mam swoje znamiona. To pozostałość po jednej, chyba najtrudniejszej misji w jakiej uczestniczyłem związanej z przełamywaniem klątw. To była pożoga, ogniste języki, trawiły wszystko. Wraz ze swoim współpracownikiem ledwo uszliśmy z życiem… – opowiedział po krótce przypominając sobie ów incydent. Uśmiechnął się lekko. Chciał dodać jej otuchy, dać potwierdzenie, że jest to coś normalnego, już nieodłącznego. Zostanie z nimi na zawsze.
Uniesiona głowa wodziła za nią rozanielonym wzrokiem, gdy pokazywała jeszcze jedno znamię. Kolano dotknęło jego nogi w jakimś przyciągającym, magnetyzującym odruchu. Nie pozostał na to obojętny. Nie spuszczając z niej rozjaśnionych oczy, kiwając lekko głową. Dla uwagi przesunął się bliżej krańca kanapy i dotknął odsłoniętego kolana muskając chłodną skórę. Ciepła, naelektryzowana dłoń przesuwała się niżej ocierając o łydkę, odsuwając długą skarpetkę, drażniąc wrażliwe części z drugiej strony nogi. Zaraz potem dołączyła do niej druga dłoń idąca odrobinę wyżej, powolnie, bezwstydnie, obejmująca wystający kawałek zgrabnego uda. Oczy badały jej reakcje; nie chciał przekroczyć granicy, lecz jednocześnie złamałby je wszystkie. Tu i teraz.
Już dawno nie obserwował u siebie takiego zaangażowania. I choć skrupulatnie zaplanowane punkty wyprawy, wydawały się nie mieć żadnych mankamentów – stresował się niemiłosiernie. Martwił się czy na pewno podziela jego entuzjazm, a może tylko udaje, aby nie sprawić mu przykrości? Nie jest zbyt mocno zmęczona, czy wszystkie atrakcje na pewno trafiają w kobiece gusta? Wielokrotnie improwizował. Czasami mylił się w historycznych faktach ubarwiając opowieść kilkoma, pikantnymi epitetami. Innym razem, na bieżąco zmieniał cel wyprawy widząc jak bardzo jest zatłoczony, lub niezbyt atrakcyjny o tej porze roku. W żadnej z tych akcji nie dawał po sobie poznać, że coś jest nie tak. Tworzył, kreował idealny dzień w jak najlepszej atmosferze.
Lekko zadymione pomieszczenie wtłaczało specyficzny nastrój. Ogrom obcej klienteli tłoczył się pomiędzy stolikami ocierając się o ich kant, wymieniając wyrozumiałe, przepraszające spojrzenia. On wydawał się nie reagować na zaczepne hałasy z równoległej rzeczywistości – spoglądał wprost, na twarz wspaniałej istoty, towarzyszki niedoli, najlepszej wybranki. Cieszył się każdą chwilą spędzoną w jej towarzystwie. Nie do końca dowierzał, iż zwodniczy los stawiający tak wiele utrudniających pułapek, złączył ich ponownie. Wystawiał na próby, bezczelnie dzielił, aby mogli znaleźć się na nowo. Co takiego dokonał, że zesłano mu tak niebywałe szczęście? Nie wątpił, lecz niezwykle bał się kruchości ów chwili. Nie umiał wyrzucić przekonania, że to wszystko było jedynie chwilową, psotną iluzją. A może snem, z którego wybudzi się gdzieś pośrodku zimnego, zimowego oceanu?
Oparł brodę na wierzchu obu dłoni i wlepił w nią intensywne, błękitne spojrzenie. Uśmiechał się zawadiacko rzucając nieśmiałe wyzwanie. Uniósł brew, gdy podjęła rękawicę: – No patrzę, patrzę… – zawtórował unosząc się powoli i opierając wygodnie na krześle dla lepszego punktu widzenia.
– Hmm całkiem nieźle. Może jakiś gospodarz by się na to złapał. Pewnie wystarczyłoby żebyś się ładnie uśmiechnęła, ale to zdecydowanie jest zarezerwowane wyłącznie dla mnie. – wyjawił przekonywująco machając nabitym na widelec ziemniakiem. Wkładając go do ust o mały włos nie udławił się gęstą strukturą. Czyżby wątpiła w jego siłę? – Uważasz, że nie jestem silny? Że nie dam rady dźwigać? Jeszcze się przekonasz skrzacie. – wysunął język w niezadowoleniu posługując się wymyślonym przezwiskiem. Chyba do niej pasowało, prawda? Zaraz potem roześmiał się w głos nie mogąc pohamować niekontrolowanych drgawek. Położył głowę na stół, gdyż jej rozjuszona, niezrozumiała mina bawiła najmocniej: – Nic, nic, jedź. – wybełkotał chichocząc, aby po kilku sekundach pląsać po wydeptanym i wytartym parkiecie. Co ona z nim robiła? Jak to możliwe, że godził się na wszystko praktycznie bez słowa? Oj Justine, Justine…
Nie uległ trzymając niespodziankę w konspiracyjnej tajemnicy. Chciał wprowadzić nutkę niepewności, doznawania; niemego poznawania nowej przestrzeni. Dzięki temu o wiele prościej jest się do niej przyzwyczaić. Zaśmiał się pod nosem na dźwięk melodyjnego, zaczepnego pytania. Naprawdę tak to wyglądało z jej perspektywy? Pokiwał głową. - I pewnie jesteś ciekawa co będzie następne? – kontynuował wchodząc w niewinną grę i muskając policzek ciepłymi wilgotnymi wargami: – I bardzo dobrze, bo na pewno nic ci na ten temat nie powiem. – przeciągnął ostatnie sylaby przyciskając jej ciało jeszcze bliżej siebie. Odpłynął w przyjemnych doznaniach błądząc po odzianych w niepotrzebny materiał plecach, ramionach, odkrytych kręgach. Poznawał miękką strukturę ust, jakby smakował ich po raz pierwszy od dłuższego czasu. Gęsia skórka obsypała jego kark, gdy wąskie palce wytyczały swą własną, krętą drogę… - Tylko chwilę. – wymruczał jeszcze w zaróżowione usta pozwalając, aby zniknęła z zasięgu wzroku. Tylko na chwilę, a jakby tracił ją na zawsze.
Zwierzątko o śnieżnobiałej maści wierciło się między ramionami. Próbowało odnaleźć najwygodniejszą pozycję podgryzając apetyczne palce nowego właściciela. Zauważył drobną iskierkę rozbłysłą w jasnych tęczówkach. Uśmiechnął się gdy z ochotą przyjmowała niewielką istotkę. – Nie wiedziałem, że lubisz zwierzęta, i że masz do nich takie podejście. – powiedział zaskoczony zasiadając na kanapie obok cudownych towarzyszek. Podrapał małą łobuziarę za puchatym uszkiem obserwując akt zapoznania nowych koleżanek. Polubiły się niemalże od razu. Gdy ułożyła ją sobie na kolanach znów pogłaskał ją po łapkach, pozwalając na ponowne podgryzanie:– To jakieś specjalne imiona, są dla ciebie ważne? – zapytał po chwili bardzo łagodnie, nienachalnie. Chciał dowiedzieć się o niej jak najwięcej, znać najdrobniejsze szczegóły. Mogły dotyczyć wszystkiego, każdej błahostki. – Chyba podoba mi się Jean. – stwierdził. – Jean – powtórzył. – Hej Jean, halo… – zawołał w stronę szczeniaka, a ten otworzył jedno, zmęczone oko patrząc wyczekująco. – Chyba jej się podoba. Co myślisz? – czekał na potwierdzenie drugiej strony. To miała być ich pierwsza, wspólna, bardzo poważna decyzja.
Poruszył się niespokojnie na dźwięk wypowiadanych słów. Jej dotyk choć kojący wprowadzał dezorientację. Czyżby chciała odwrócić nim jego skupioną uwagę? – Powiedźmy, że rozumiem. – zaczął przyciszonym tonem ujmując drobną dłoń i przyglądając się pierścieniowi. Zauważył go już wcześniej, lecz nigdy nie zapytał o genezę. Z daleka wyglądał niczym zwykła, biżuteryjna ozdoba, jednakże z bliska stanowił symbol nieodłącznej przynależności. Pogładził chropowaty środek i spojrzał na towarzyszkę zaciekawiony: – Nigdy o czymś takim nie słyszałem. – stwierdził całkowicie przekonany komentując wzmiankę o darowaniu piór. W chłonnej pamięci nie odnalazł żadnego zapisku dotyczącego tak sugestywnego gestu. Odsunął jej dłoń na miejsce, aby swoje spleść na kolanie podciągniętym prawie pod brodę: - A co by się stało gdybyś tej decyzji nie podjęła? Co takiego daje ci bycie w tej Gwardii? Czy jest to jednostka, do której trzeba dążyć? – wyrzucił z siebie serię pytań, gdyż tajemniczy podział władzy był dla niego czymś dziwnym, odrobinę niezrozumiałym. Byli samozwańczym ugrupowaniem skonstruowanym z bliskich znajomych, ochotników, czarodziejów nie godzących się z panującym stanem rzeczy. Czy nie powinni być po prostu wolni, decydować o wszystkim sami? Czu grupa mądrych, dorosłych czarodziejów potrzebowała drogowskazów, jednostek sprawujących nad nimi coś w rodzaju władzy? Czyż nie powinni odpowiadać za siebie, wyłącznie sami przed sobą? Odchrząknął krótko; zbyt szybki łyk gorzkiego alkoholu zapiekł w gardle. Ściągnął brwi w zdezorientowaniu, próbie rozłożenia słów na czynniki pierwsze: – Wiem, że zadaje dziś dużo pytań, ale chce to wszystko pojąć. – wyrzucił informacyjnie rozkładając ręce, po czym kontynuował na długim oddechu: - Taka osoba sama decyduje, aby do niej przystąpić, czy znów ta nienazwana, tajemnicza magia typuje faworyta? – przekręcił dłonią dedukując na żywo. - Oddać swoje życie w walce… No dobra, a co jeśli teoretycznie… – uniósł palec, aby zaznaczyć, że jest to jedynie spekulacja. – Co jeśli zagrożenie zostanie zneutralizowane. Skończy się wojna, świat wróci do normy. Nie będzie już kogo ratować. Co wtedy z tą obietnicą? Jak to się ma do rzeczywistości Justne? – zapytał po raz kolejny trochę bardziej rozemocjonowany. Pociągnął potężne łyki z brązowej butelki i podciągnął obie nogi pod siebie; siedział teraz po turecku; koncertując błękitne tęczówki na zmiennej twarzy blondynki. Czytał z niej jak z otwartej księgi. Lecz dalsze słowa nie chciały tak ochoczo wypływać na powierzchnię. Typowy smutek zagościł w jasnych źrenicach, które z nadzieją doszukiwały się prawdy. Nie mogła powiedzieć. Nie mogła wyjawić istotnych spraw. Wytworzyła nową, nieprzekraczaną barierę. Westchnął głośno opuszczając głowę na kanapę i zachowawczo zabierając ręce mimo gromkiej niezgody partnerki. Poczuł się dziwnie, jakby nieswojo, może obco? Wchodził w to wszystko, aby być bliżej niej, zrozumieć inne podejście do świata, inną interpretację doczesności. Była to potrzeba ciągłej bliskości zmieszana z udowodnieniem światu jaki jest naprawdę, na co go stać.
I choć wielokrotnie słyszał wypowiedziane przez usta zaprzeczenie, fakt, że będzie miała przed nim jakieś niezrozumiałe sekrety, odczucie towarzyszące przytłaczającej wiedzy rozsiadło się na wszystkich wnętrznościach. Nie protestował gdy ponownie dyrygowała jego dłońmi. Patrzył w dół, myślał. Po raz kolejny zasypywała go pytaniami, wątpliwościami, które przecież wyjaśnili, zażegnali. On nie zmieniał swego zdania od tak, pod wpływem chwili. Czyżby mu nie ufała? Ulegała presji otoczenia, które wkładało w jego ręce niestworzone zachowania, poczucie winy, świadomość złego traktowania innych bez oznak przejęcia oraz troski? Każda, najdrobniejsza niepewność otwierała ranę, którą prawie zasklepił. Wzburzała niespokojny oddech w nieodłącznej obawie, iż wszystko to co dzieje się w tej wieczornej, pokojowej przestrzeni jest jedynie złudzeniem, koszmarnym snem, paskudną drwiną, w którą tak łatwo dał się złowić. Ale on był cierpliwy. Atakowany dość niespodziewanie, odpierał krytyczne ciosy idąc w zaparte. Zapewniając o tym, co nierozerwalne. Odetchnął boleśnie, unosząc głowę. Złączył bliźniacze tęczówki w jedność. Podniósł rękę i ułożył ją na kobiecym policzku. Głaskał go przesuwając się po twardej linii szczęki. Zacisnął palce: - Jeżeli ja zasługuję, to ty zasługujesz tym bardziej. – zakomunikował, aby już nigdy nie wątpiła. Bo on był jej pewny jak niczego innego w swym pokomplikowanym, niezrozumiałym żywocie. Wierzył, że mogą dać sobie szansę, pomóc wzajemnie. To dzięki wyciągniętej przez nią dłoni jeszcze się trzymał. Kolejny miesiąc trwał w jednym miejscu przekraczając bariery, robiąc rzeczy wbrew sobie, niezgodne z poglądami, stylem życia. Dała mu szansę, zaświeciła światło, nie skreśliła podczas gdy stawiał niepewne, drobne kroki w zupełnie nowej rzeczywistości. I choć gubił się tak często, popełniał błędy, potykał na prostej drodze, siedziała tu obok z zawilgoconymi, wdzięcznymi oczami. Była jedyną osobą, której mógłby oddać wszystko. I właśnie to robił dzieląc się nabytym dobytkiem, niewielkim szczęściem, na które sam zapracował. Jeżeli poprosiłaby o coś jeszcze, zapewne przejechałby wszystkie krańce świata, aby to sprowadzić. Napędzali się wzajemnie, ścigali jak dwa przeciwstawne żywioły. Pewny swego coraz bardziej uświadamiał sobie co czuje, gdy była w pobliżu. Wzrastającą temperaturę, skurcze żołądka, nieswoją, nieprzerwalną ekscytację. Miał w sobie to wielkie odczucie, którego bał się nazwać, w którym przepadał coraz doszczętniej. Zakochał się bez wątpliwości.
I chyba chciał oddać się i porwać temu uczuciu całkowicie. Dopiero teraz zrozumiał, że tak silne nie było jeszcze nigdy.
Westchnął gdy złapała go za tą niezrozumiałą plątaninę wyrazów. Była idealną ekspresją tego co czuł - mieszanki, która spychała go na dwie równoległe granice: – Chodzi o to, że ja chce walczyć! Chce to robić bardzo, muszę… – powiedział ciszej. – Chodzi o to, że ja chyba nie umiem wbić się w tą codzienność, ten rytm. Nie wiem czy ja potrafię się przyporządkować, być w ryzach, podążać za zasadami. – nawet za granicą, zrzeszony w obozie oddelegowanym do zlecenia przełamania klątwy, miał z tym problemy. Zawsze wtrącał swoje zdanie, wydawało mu się, że wie lepiej, nie lubił gdy ktoś nad nim stał, patrzył na ręce, nie dawał swobody. Westchnął. – Nie chcę też żebyś mnie źle odebrała. Nie wiem też co mam do końca robić. Wszedłem w to, dlatego mógłbym działać, już teraz, zrobić coś wielkiego. Przydać się. Ja nie lubię i chyba nie potrafię się narzucać, prosić o coś dla siebie… – pokręcił głową z dezaprobatą dotyczącą samego siebie. Mówił to co leżało mu na sercu już jakiś czas. Buzowało, musiało w końcu wybuchnąć: – Może to co teraz powiem też zabrzmi głupio, ale myśl, że gdzieś w tym wszystkim nade mną w hierarchii jest ojciec, jakoś mnie blokuje. Bo wiesz ja za wszelką cenę próbuję wydalić go z pamięci, nie chce mieć z nim nic wspólnego. A on nadal tu jest i jestem pewny, że będzie podważał wszystko co zrobię, albo nie zrobię, albo zostanie mi powierzone. Ale po co? Nie gwarantuję, ze umiałbym wtedy utrzymać się na wodzy. A chyba nie potrzebny wam typowy zadymiarz, prawda? – spojrzał na nią przez chwilę wyczekując reakcji. Nawilżył gardło szybko ubywającymi kroplami: – Wiesz, trochę ci też zazdroszczę… Zaufanych przyjaciół, osób wokół, które skoczyłyby dla ciebie w ogień. Wspierającej rodziny. Bycia dla kogoś, bycia ważnym. – prychnął pod nosem. – Ja to wszystko po prostu spieprzyłem. Tak szybko jak pstryknięcie palców. Bum i nie ma. Gdyby mnie tu teraz nie było, pewnie nikt by się nie zorientował. – często się na tym łapał. Spędzał dnie sam pogrążony w ciężkiej pracy. Pisywał listy związane głównie ze zleceniami, wyjaśnieniem handlowych nieporozumień. Był typem samotnika, lecz za granicą zawsze miał obok siebie jakieś rozgadane jednostki. Sztuczny tłum odganiał samotność, wytwarzał złudzenie, iż mężczyzna mógłby być prawdziwą duszą towarzystwa. Że mógł być dla kogoś. Dopiero teraz dostrzegł jak bardzo się mylił.
Zabrał palce kończąc krętą wędrówkę. Doglądał uważnie białych linii zatrwożony ilością, pochodzeniem. Dlaczego tak się stało? Jakim cudem to wszystko przytrafiało się właśnie jej? Były częścią naznaczonego doświadczeniem ciała. Pamiątką po trudnych zmaganiach, życiu dryfującym na krawędzi. Choć tragiczne nie wyzwalały w nim odrzucenia. Były czymś fascynującym, intymnym, jedynym… Był wdzięczny, że odważyła się tym podzielić. – Rozumiem, to okropne. Jest mi przykro, że coś takiego spotkało właśnie ciebie. – zaczął, lecz zanim pokazała kolejne naznaczenie on wyszedł z inicjatywą. Przekręcił lewę przedramię pokazując jego środek. Blizny po ciężkich poparzeniach rozciągały się od końca nadgarstka aż do łokcia. Tylko pojedyncze, bledsze pięły się dalej: – Ja też mam swoje znamiona. To pozostałość po jednej, chyba najtrudniejszej misji w jakiej uczestniczyłem związanej z przełamywaniem klątw. To była pożoga, ogniste języki, trawiły wszystko. Wraz ze swoim współpracownikiem ledwo uszliśmy z życiem… – opowiedział po krótce przypominając sobie ów incydent. Uśmiechnął się lekko. Chciał dodać jej otuchy, dać potwierdzenie, że jest to coś normalnego, już nieodłącznego. Zostanie z nimi na zawsze.
Uniesiona głowa wodziła za nią rozanielonym wzrokiem, gdy pokazywała jeszcze jedno znamię. Kolano dotknęło jego nogi w jakimś przyciągającym, magnetyzującym odruchu. Nie pozostał na to obojętny. Nie spuszczając z niej rozjaśnionych oczy, kiwając lekko głową. Dla uwagi przesunął się bliżej krańca kanapy i dotknął odsłoniętego kolana muskając chłodną skórę. Ciepła, naelektryzowana dłoń przesuwała się niżej ocierając o łydkę, odsuwając długą skarpetkę, drażniąc wrażliwe części z drugiej strony nogi. Zaraz potem dołączyła do niej druga dłoń idąca odrobinę wyżej, powolnie, bezwstydnie, obejmująca wystający kawałek zgrabnego uda. Oczy badały jej reakcje; nie chciał przekroczyć granicy, lecz jednocześnie złamałby je wszystkie. Tu i teraz.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wiedziała, że mogła się nie przyznawać, że źle zrozumiała słowa, wypowiedziane przez sprzedawcę świstoklików. Teraz stała z wydętymi usta i zmarszczonymi brwiami marudząc na coś, co właściwie nie miało znaczenia. Niby. Kiedy dłoń Vincenta opadła na jej głowę przymknęła powieki w momencie, gdy ta dotykała włosów. Otworzyła je zaraz spoglądając na niego ku górze. Wydymając usta mocniej, pozwalając by zmarszczenie brwi odeszło. W końcu wypuściła powietrze z ust z cichym westchnieniem i wywróceniem tęczówek, oblekając wargi w uśmiech.
Znała go. I poznawała na nowo. Ale wiedziała też, że nie przecenia tego, co potrafił. To on sam nie wierzył i nie dostrzegał tego ile tak naprawdę mógł i umiał. Zblokowany własnymi myślami, porównaniami, dążeniami. Nie widział tego, jak mądry, utalentowany już teraz był. Zrozumiała to szybko, chyba nawet jeszcze wcześniej, niźli rozegrała się walka o starą kuchnię. Szybko popadał w zły nastrój, kiedy coś nie poszło tak, jakby tego chciał. Nawet jeśli jego poprzeczka było zawieszona wyżej niż było to w ogóle potrzebne. I nie dostrzegał tego sam. Nie przyjmował też do wiadomości, kiedy słyszał to od kogoś, sądząc, że jest to jedynie próba marnego pocieszenia, nie zaś szczera opinia. Nie oczekiwała wiele. Bo właściwie, wiele też nie zaplanowała. Nic - byłoby właściwszym określeniem. Chciała po prostu odetchnąć, wyjechać, przez kilka chwil chodzić po innej ziemi. I choć ciągle czuła się winna, że na coś takiego sobie pozwoliła, to jednocześnie wiedziała, że niczego nie potrzebuje tak bardzo jak tego. Jej walka właściwie trwała nieprzerwanie od roku. Potrzebowała oddechu. Z ulgą oddając też całą odpowiedzialność za wycieczkę mimo, że to ona była jej inicjatorem. Zamiast tego pozwoliła się pociągnąć i poprowadzić. Wysłuchiwać kolejnych informacji, właściwie nie dostrzegając w nich jakichkolwiek nieścisłości. Czerpiąc z jego energii, zaangażowania, nastroju.
Podobał jej się klimat niewielkiego lokalu, wypełnionego dymem, uśmiechniętymi ludźmi, głośną gwarą, której niewiele rozumiała. Zerkała co jakiś czas na obijających się o ich stolik nieznajomych, ale jasne, rozświetlone spojrzenie niezmiennie powracała do jego twarzy. To na nim się skupiała, jemu poświęcała uwagę - którą czasem przegrywał z kawałkiem mięsa które nadziewała na widelec. Kiedy rozsiadł się wygodniej, po rzuconym wyznaniu splotła dłonie i odsunęła je od siebie, wierzchem do niego, niby rozprostowując zasiedziałe kości zaraz przechodząc do działania. Kolejne gest, zwieńczone innym. Zadowolona uniosła kufel z piwem. Wypowiedziane słowa, po krótkiej prezentacji sprawiły, że mimowolnie, nie zauważając, że właściwie to robi, uniosła jedną z dłoni, by założyć za ucho kosmyki jasnych włosów. Uśmiech na wargach pogłębił się niby w krótkim podziękowaniu. Kolejne stwierdzenie sprawiło, że otworzyła usta, by nabrać powietrza w policzki. - Nie jestem skrzatem. - oburzyła się, mrużąc groźnie oczy. Była, ale to nie ważne. Znaczy nie tyle co w kontekście zoologicznym, co tym wzrostowym, ale nie zamierzała zgadzać się z tą jakże krzywdzącą opinią. - Poza tym, zawsze mogę sobie dodać z dziesięć centymetrów. - obruszyła się, teraz już nieświadomie się nawet zgadzając, jakby udowadniając jednak że to jej całkowity i świadomy wybór. Niezrozumiałe słowa zmarszczyły jej brwi, wargi wypowiedziały ponaglenie… nie otrzymując nic w zamian. Znów zmrużyła oczy, ale groźna mina niewiele jej dała. Wywróciła oczami, wracając do posiłku, by zaraz po nim pociągnąć go w kierunku skocznej muzyki i urywanych od tańca oddechów.
Nic jej nie powiedział. Chociaż próbowała na różne sposoby, zdawał się w tym temacie nieprzejednany. A choć zdawała sobie sprawę z tego, że w wielu kwestiach jej ulega, to w tej konkretnej nie chciał. A kiedy wszystko zaczynało się robić jasne, czy wyjaśniane rozglądała się dalej, wyrzucając prowokujące stwierdzenie, spoglądając na niego zaczepienie. Zaśmiała się lekko, przyznając mu rację krótkim skinieniem głowy. - Jestem. - dodała jeszcze krótkie słowo na potwierdzenie. Wypuszczając je niżej, gardłowo, splatając ich dłonie ze sobą. Pozwalając by przyciągnął ją bliżej, dokładniej. Uwalniając dłonie, żeby ulokować je gdzieś indziej, kiedy wspinała się na palce by złączyć ich wargi ze sobą. Pasowała do tego miejsca. Do jego ramion. Było jej w nich bezpiecznie. A usta smakowały słodko, posiadając posmak piwnej goryczy. Lubiła dotyk jego dłoni, większych, męskich, mimo że czuła je przez materiał jego własnego swetra. Mimo wszystko odsunęła się, wyłuskując się z ciepłych ramion. Zostawiła jeszcze ostatniego całusa wraz ze złożoną obietnicą.
Nie spodziewała się tego, co czekało na nią, kiedy schodziła z górnego piętra, uśmiechem komentując krótki komentarz dotyczący jej prezencji. Małe futrzaste zwierzątko przyjmującą z ochotą i uwielbieniem w oczach. - Nie wszystkie. - przyznała drapiąc za uchem szczeniaka, odsuwając wzrok niego by spojrzeć na mężczyznę. - Konie budzą we mnie niepokój. - zdradziła, wzruszając lekko ramionami, wracając swoją uwagą do stworzenia na kolanach. Marszcząc brwi by zastanowić się nad imieniem. Zadane pytanie sprawiało, że na ledwie ułamek sekundy jej rękę zatrzymała się, by powrócić do wykonywanego gestu. - Moja mama miała na imię Jean. - przyznała, biorąc wdech w płuca. - Dora - Dorea, była moją przyjaciółką. - uniosła rękę, żeby założyć za ucho kosmyki, które wypadły. Nie bez powodu użyła czasu przeszłego. Wybrane imię sprawiło, że przechyliła głowę na bok, obserwując szczenię. - Myślę, że to dobry wybór. - szepnęła uśmiechając się łagodnie, unosząc wzrok na niego z pochyloną ku szczeniakowi głową. Wysunęła dłoń w kierunku jego brody, by objąć ją i przyciągnąć do siebie. Znów na krótką chwilę, tak ulotną złączyć ich usta. - Coś jeszcze zamierzasz dzisiaj niespodziewanie wyciągnąć z jakiejś szafy? - zapytała wypowiadając pytanie, kiedy puściła go, odsuwając się by ułożyć Jean obok - w zasięgu ręki. Tak, by mogła gładzić ciepłe futerko, kiedy temat zaczynał robić się ciężki. Znów przez nią.
Zerknęła na własną dłoń, kiedy ta została ujęte przez niego. Poddała się dotykowi, pozwoliła by przysunął ją bliżej, sama zerkając na prosty pierścień, który zdobił jej dłoń. Znaczył wiele. I czuła jego ciężar, jednocześnie był też manifestacją pewnych decyzji - o czym nie wiedziało wielu. Zmarszczyła brwi, kiedy pytanie wypadło z jego ust. Co by się stało, gdyby jej nie podjęła? Kolejne pytanie dopiero rozjaśniły sens którego jej brakowało.
- To nie do końca kwestia tylko tego, co bycie w niej daje. Bardziej o czym bycie w niej świadczy. - zastanowiła się spokojnie mrużąc odrobinę oczy, odkładając swoją rękę na własną nogę. - Gwardziści to ludzie, którzy są w stanie poświęcić wszystko - urwała na chwilę odnajdując jego spojrzenie. - …wszystko…- powtórzyła to słowo raz jeszcze, musiało wybrzmieć. Musiał zrozumieć, że to nie były puste słowa. Że oznaczały dosłownie wszystko, jak drogie by to nie było. - by osiągnąć cel, wygrać wojnę. Podejmują ostateczne decyzje, bo ktoś podejmować je musi. - wyjaśniła mając nadzieję, że to słowa rozjaśnią mu więcej. - Nie trzeba. - pokręciła łagodnie głową. - W naszych szeregach są ludzie, którzy są w Zakonie dłużej ode mnie i nie zdecydowali się na podejście do Próby. - wyjaśniała pochylając się po piwo, przytknęła butelkę do ust upijając trochę gorzkiego piwa. Uśmiechnęła się łagodnie, kręcąc głową w informacji że nie przeszkadza jej ilość zadawanych pytań. Chciała wytłumaczyć mu to tak dobrze, jak tylko potrafiła. Zakon był dla niej ważny. Najważniejszy.
- Połowicznie. To prywatna decyzja, ale o możliwości przystąpienia do Próby decyduje w tej chwili sir Longbottom. - wyjaśniła, spoglądając z uniesionymi brwiami na jego ręce. Wzięła wdech w usta i wypuściła powoli powietrze. - Dla nas się nie skończy. My będziemy walczyć z każdym kolejnym niebezpieczeństwem, które się pojawi. - tłumaczyła dalej, ze spokojem, chociaż w oczach tliła się nadzieja - a może bardziej potrzeba - żeby ją zrozumiał. A może nawet nie tyle, co zrozumiał, a zaakceptował to kim się stała. Jaka była. Choć nadal, niezmiennie nie potrafiła uwierzyć w to, że komukolwiek może wystarczyć tak niewiele jak była w stanie dać. Nie chciał tego Skamander, choć oboje rozumieli to, czego się podjęli. Dlaczego miał tego pragnąć Vincent, który właściwie nie do końca był w stanie zrozumieć, o co dokładnie w samej Próbie chodziło. Nie, jeśli nie doświadczył jej na własnej skórze. Miały pozostać tajemnice, których nie mogła mu zdradzić. I nie było spowodowane to brakiem zaufania, które każdego dnia było coraz większego i dokładniejsze niż dzień wcześniej. I mówiła o tym od samego początku, a mimo to nadal bolały ją słowa, które wypowiedział w tej kwestii. Nie była w stanie tego zmienić, mimo, że mogłaby nawet tego chcieć. I wiedziała, że przy jego braku wiary - w siebie, we własne możliwości - ten fakt kładzie się znów cieniem na jego własnym postrzeganiu siebie. Nie wierzyła też. Nie wierzyła, że ktoś mógłby chcieć jej tak prawdziwie, całkowicie. Wątpiła w ten fakt, nadal zraniona. Nie do końca wyleczona. Trochę uczepiona uczuć, trochę nie potrafiąca się z nimi rozprawić. Zamknęła się na nie, wracając do znanych, starych sposób. Sposób, które chciała użyć też na nim wcześniej. Więc zdawała te same pytania. Raz za razem, powtarzając je niczym mantrę. Aż do znudzenia. Spoglądała na niego, widocznie krucha, niepewna. Nie poruszając się, kiedy unosił dłoń. Chciała wierzyć w każde słowo które wypowiedział, które sprawiły, że po policzku potoczyła się pojedyncza łza. Wiedziała, że musiał wyjechać. Potrzebował tego, żeby odnaleźć sobie. Żeby odsunąć się od ograniczenia które nad nim wisiały, które sam na siebie zakładał. Mimo to w tej krótkiej chwili żałowała. Przeszłość miała jej nie wiązać, ale głowa i tak cicho pytała co stałoby się gdyby. Miała jeden problem, kiedy się angażowała to zawsze za mocno - dlatego później cierpiała. Przy jego spokoju, cierpliwości akceptacji, może nigdy nie czułaby się nie warta miłości. Sprawiał, że przy nim zwalniała. Zatrzymywała się z ciągłego biegu w którym niezmiennie trwała.
Najpierw go wysłuchała. Każde kolejno padające słowo, nie przerywała kiedy wypowiadał swoje obawy. Musiała go wysłuchać i zrozumieć. Zakon miał pierwszeństwo i jej uczucia - czy dopiero to, co się kształtowało - nie mogło wpływać na ocenę jego jednostki pod tym względem. Milczała kiedy mówił. Dostrzegła to już wcześniej. Nie skonkretyzowane. Ale prawie rozpaczliwą potrzebę przynależenia, możliwości spełnienia się i bycia przydatnym. Nie chciał tylko być. Chciał działać. Choć nadal niepewny, niestabilny.
- Znalazłam dla ciebie dobre zadanie. Jest wyprawa. Myślę, że dobrze się tam odnajdziesz. Powiedziałam osobie za to odpowiedzialnej, żeby wzięła cię ze sobą. - dopiero teraz się wtrąciła na chwilę skupiając uwagę na Jean, która drgnęła unosząc pyszczek do góry. Podrapała ją za uchem i powróciła do głaskania jej po głowie. Uniosła też butelkę, żeby przechylić ją i napić się z niej.
- Nie potrafię zrozumieć waszej dwójki. - przyznała całkiem szczerze, wychylając się za kanapę i odkładając na podłogę butelkę. Westchnęła lekko, unosząc rękę, żeby potrzeć nią kark. - Będziecie żałować, jeśli oboje pozostaniecie tacy uparci. - powiedziała przesuwając dłoń by założyć kilka kosmyków za ucho. Była o tym przekonana. Żaden nie chciał i nie potrafił choćby spróbować przejść ponad tym, co ich powiedzieli. Żaden chyba też nie próbował. Pozostając w tym samym miejscu, a może nawet kolejnymi słowami oddalając się od siebie wzajemnie. - Jeśli ci to pomoże, traktuj go jak klienta czy szefa, za którym nie przepadasz. - stwierdziła w końcu jeszcze. - Nie lubisz go, ale wykonasz co ci zleci. - wyjaśniła jeszcze po chwili marszcząc czoła. - Przestań znajdować wymówki, albo powody dlaczego gdzieś nie pasujesz, albo w jakiejś nieokreślonej przyszłości mógłbyś coś popsuć. Jak będzie trzeba, to sama się tobą zajmę… zadymiarzu. - dodała, wplatając trochę żartobliwą nutę. Zauważyła to już wcześniej. I powiedziała mu o tym też. Jeśli zawsze zakładać będzie, że kiedyś coś zrobi, nigdy nie sprawdzi czego jest w stanie dokonać chociażby do tego czasu. Opieranie się na jakiś założeniach, które mogą się nie ziścić nie miało logiki w jej odczuciu. Kolejne wyzwanie sprawiło, że zacisnęła dłoń na jego ręce.
- Jesteś dla mnie ważny. - zapewniła go, bo takim był. Zaczynał być coraz mocniej. Wiedziała, że nigdy nie stanie ponad Zakonem. Ale był w stanie wspiąć się na najwyższe możliwe miejsce. - Bzdury. - skomentowała jeszcze krótko. - Myślisz, że czemu się tak wściekłam, kiedy wyniosłeś się od Michaela? - zapytała jeszcze retorycznie. W końcu przesunęła się na kanapie, pokazując mu to, czego obawiała się najbardziej. Zastygła kiedy poczuła dotyk na plecach. Niby była na niego gotowa, ale jednocześnie też nie. Zamilkła, skupiając się na śpiącej smacznie Jean, opierała policzek spoglądając na nią. Kiedy odezwał się, spojrzała na niego przez ramię, nie przesuwając się jeszcze. Jasne tęczówki pomknęły w stronę blizn, które jej pokazał. Wpatrywała się w nie, kiedy mówiła dalej.
- Nie przeszkadzają ci. - stwierdziła cicho, spoglądając ku niemu ze zdumieniem, gdy w końcu odważyła się zerknąć na niego po tym, jak pokazała największe zgrupowanie blizn na brzuchu. Dopiero po chwili poczuła dotyk na łydce, nadal zdumiona. Jakby nie wierząc, jakby spodziewając się całkiem innej reakcji. Ale ciepło, przyjemnie zapraszająca dłoń, rozlewała po ciele ładunki, odsuwając jej skupienie, rozbudzając coś innego. Kontynuować ten temat, czy oddać się przyjemnością. Trudno było im zaprzeczyć, kiedy druga z jego dłoni odnajdywała miejsce na jej ciele. Mimowolnie przygryzła dolną wargę, czując wpływające na policzki rumieńce. Nie wierzyła jeszcze, nie ufała. Mimo, że każdy gest zdawał się niewzruszony brzydkimi śladami na ciele. Wsunęła się bliżej, łapiąc rękę znajdującą się wyżej, przenosząc ją na swój brzuch, nadal spoglądając ku niemu, badając poszukując emocji których się spodziewała, a których nie widziała. Dłonie przesunęły się wędrując w kierunku jego twarzy. - Panie Rineheart, czy pan mnie właśnie podrywa? - zapytała żartobliwie, jeszcze niepewnie, nieufnie. Z mieszanką emocji, których nie potrafiła jeszcze sama dokładnie zrozumieć i nazwać. Jedno w jej głowie nadal pozostawało to samo. Niezmiennie powtarzające się pytanie. Czy na pewno robiła odpowiednio?
Znała go. I poznawała na nowo. Ale wiedziała też, że nie przecenia tego, co potrafił. To on sam nie wierzył i nie dostrzegał tego ile tak naprawdę mógł i umiał. Zblokowany własnymi myślami, porównaniami, dążeniami. Nie widział tego, jak mądry, utalentowany już teraz był. Zrozumiała to szybko, chyba nawet jeszcze wcześniej, niźli rozegrała się walka o starą kuchnię. Szybko popadał w zły nastrój, kiedy coś nie poszło tak, jakby tego chciał. Nawet jeśli jego poprzeczka było zawieszona wyżej niż było to w ogóle potrzebne. I nie dostrzegał tego sam. Nie przyjmował też do wiadomości, kiedy słyszał to od kogoś, sądząc, że jest to jedynie próba marnego pocieszenia, nie zaś szczera opinia. Nie oczekiwała wiele. Bo właściwie, wiele też nie zaplanowała. Nic - byłoby właściwszym określeniem. Chciała po prostu odetchnąć, wyjechać, przez kilka chwil chodzić po innej ziemi. I choć ciągle czuła się winna, że na coś takiego sobie pozwoliła, to jednocześnie wiedziała, że niczego nie potrzebuje tak bardzo jak tego. Jej walka właściwie trwała nieprzerwanie od roku. Potrzebowała oddechu. Z ulgą oddając też całą odpowiedzialność za wycieczkę mimo, że to ona była jej inicjatorem. Zamiast tego pozwoliła się pociągnąć i poprowadzić. Wysłuchiwać kolejnych informacji, właściwie nie dostrzegając w nich jakichkolwiek nieścisłości. Czerpiąc z jego energii, zaangażowania, nastroju.
Podobał jej się klimat niewielkiego lokalu, wypełnionego dymem, uśmiechniętymi ludźmi, głośną gwarą, której niewiele rozumiała. Zerkała co jakiś czas na obijających się o ich stolik nieznajomych, ale jasne, rozświetlone spojrzenie niezmiennie powracała do jego twarzy. To na nim się skupiała, jemu poświęcała uwagę - którą czasem przegrywał z kawałkiem mięsa które nadziewała na widelec. Kiedy rozsiadł się wygodniej, po rzuconym wyznaniu splotła dłonie i odsunęła je od siebie, wierzchem do niego, niby rozprostowując zasiedziałe kości zaraz przechodząc do działania. Kolejne gest, zwieńczone innym. Zadowolona uniosła kufel z piwem. Wypowiedziane słowa, po krótkiej prezentacji sprawiły, że mimowolnie, nie zauważając, że właściwie to robi, uniosła jedną z dłoni, by założyć za ucho kosmyki jasnych włosów. Uśmiech na wargach pogłębił się niby w krótkim podziękowaniu. Kolejne stwierdzenie sprawiło, że otworzyła usta, by nabrać powietrza w policzki. - Nie jestem skrzatem. - oburzyła się, mrużąc groźnie oczy. Była, ale to nie ważne. Znaczy nie tyle co w kontekście zoologicznym, co tym wzrostowym, ale nie zamierzała zgadzać się z tą jakże krzywdzącą opinią. - Poza tym, zawsze mogę sobie dodać z dziesięć centymetrów. - obruszyła się, teraz już nieświadomie się nawet zgadzając, jakby udowadniając jednak że to jej całkowity i świadomy wybór. Niezrozumiałe słowa zmarszczyły jej brwi, wargi wypowiedziały ponaglenie… nie otrzymując nic w zamian. Znów zmrużyła oczy, ale groźna mina niewiele jej dała. Wywróciła oczami, wracając do posiłku, by zaraz po nim pociągnąć go w kierunku skocznej muzyki i urywanych od tańca oddechów.
Nic jej nie powiedział. Chociaż próbowała na różne sposoby, zdawał się w tym temacie nieprzejednany. A choć zdawała sobie sprawę z tego, że w wielu kwestiach jej ulega, to w tej konkretnej nie chciał. A kiedy wszystko zaczynało się robić jasne, czy wyjaśniane rozglądała się dalej, wyrzucając prowokujące stwierdzenie, spoglądając na niego zaczepienie. Zaśmiała się lekko, przyznając mu rację krótkim skinieniem głowy. - Jestem. - dodała jeszcze krótkie słowo na potwierdzenie. Wypuszczając je niżej, gardłowo, splatając ich dłonie ze sobą. Pozwalając by przyciągnął ją bliżej, dokładniej. Uwalniając dłonie, żeby ulokować je gdzieś indziej, kiedy wspinała się na palce by złączyć ich wargi ze sobą. Pasowała do tego miejsca. Do jego ramion. Było jej w nich bezpiecznie. A usta smakowały słodko, posiadając posmak piwnej goryczy. Lubiła dotyk jego dłoni, większych, męskich, mimo że czuła je przez materiał jego własnego swetra. Mimo wszystko odsunęła się, wyłuskując się z ciepłych ramion. Zostawiła jeszcze ostatniego całusa wraz ze złożoną obietnicą.
Nie spodziewała się tego, co czekało na nią, kiedy schodziła z górnego piętra, uśmiechem komentując krótki komentarz dotyczący jej prezencji. Małe futrzaste zwierzątko przyjmującą z ochotą i uwielbieniem w oczach. - Nie wszystkie. - przyznała drapiąc za uchem szczeniaka, odsuwając wzrok niego by spojrzeć na mężczyznę. - Konie budzą we mnie niepokój. - zdradziła, wzruszając lekko ramionami, wracając swoją uwagą do stworzenia na kolanach. Marszcząc brwi by zastanowić się nad imieniem. Zadane pytanie sprawiało, że na ledwie ułamek sekundy jej rękę zatrzymała się, by powrócić do wykonywanego gestu. - Moja mama miała na imię Jean. - przyznała, biorąc wdech w płuca. - Dora - Dorea, była moją przyjaciółką. - uniosła rękę, żeby założyć za ucho kosmyki, które wypadły. Nie bez powodu użyła czasu przeszłego. Wybrane imię sprawiło, że przechyliła głowę na bok, obserwując szczenię. - Myślę, że to dobry wybór. - szepnęła uśmiechając się łagodnie, unosząc wzrok na niego z pochyloną ku szczeniakowi głową. Wysunęła dłoń w kierunku jego brody, by objąć ją i przyciągnąć do siebie. Znów na krótką chwilę, tak ulotną złączyć ich usta. - Coś jeszcze zamierzasz dzisiaj niespodziewanie wyciągnąć z jakiejś szafy? - zapytała wypowiadając pytanie, kiedy puściła go, odsuwając się by ułożyć Jean obok - w zasięgu ręki. Tak, by mogła gładzić ciepłe futerko, kiedy temat zaczynał robić się ciężki. Znów przez nią.
Zerknęła na własną dłoń, kiedy ta została ujęte przez niego. Poddała się dotykowi, pozwoliła by przysunął ją bliżej, sama zerkając na prosty pierścień, który zdobił jej dłoń. Znaczył wiele. I czuła jego ciężar, jednocześnie był też manifestacją pewnych decyzji - o czym nie wiedziało wielu. Zmarszczyła brwi, kiedy pytanie wypadło z jego ust. Co by się stało, gdyby jej nie podjęła? Kolejne pytanie dopiero rozjaśniły sens którego jej brakowało.
- To nie do końca kwestia tylko tego, co bycie w niej daje. Bardziej o czym bycie w niej świadczy. - zastanowiła się spokojnie mrużąc odrobinę oczy, odkładając swoją rękę na własną nogę. - Gwardziści to ludzie, którzy są w stanie poświęcić wszystko - urwała na chwilę odnajdując jego spojrzenie. - …wszystko…- powtórzyła to słowo raz jeszcze, musiało wybrzmieć. Musiał zrozumieć, że to nie były puste słowa. Że oznaczały dosłownie wszystko, jak drogie by to nie było. - by osiągnąć cel, wygrać wojnę. Podejmują ostateczne decyzje, bo ktoś podejmować je musi. - wyjaśniła mając nadzieję, że to słowa rozjaśnią mu więcej. - Nie trzeba. - pokręciła łagodnie głową. - W naszych szeregach są ludzie, którzy są w Zakonie dłużej ode mnie i nie zdecydowali się na podejście do Próby. - wyjaśniała pochylając się po piwo, przytknęła butelkę do ust upijając trochę gorzkiego piwa. Uśmiechnęła się łagodnie, kręcąc głową w informacji że nie przeszkadza jej ilość zadawanych pytań. Chciała wytłumaczyć mu to tak dobrze, jak tylko potrafiła. Zakon był dla niej ważny. Najważniejszy.
- Połowicznie. To prywatna decyzja, ale o możliwości przystąpienia do Próby decyduje w tej chwili sir Longbottom. - wyjaśniła, spoglądając z uniesionymi brwiami na jego ręce. Wzięła wdech w usta i wypuściła powoli powietrze. - Dla nas się nie skończy. My będziemy walczyć z każdym kolejnym niebezpieczeństwem, które się pojawi. - tłumaczyła dalej, ze spokojem, chociaż w oczach tliła się nadzieja - a może bardziej potrzeba - żeby ją zrozumiał. A może nawet nie tyle, co zrozumiał, a zaakceptował to kim się stała. Jaka była. Choć nadal, niezmiennie nie potrafiła uwierzyć w to, że komukolwiek może wystarczyć tak niewiele jak była w stanie dać. Nie chciał tego Skamander, choć oboje rozumieli to, czego się podjęli. Dlaczego miał tego pragnąć Vincent, który właściwie nie do końca był w stanie zrozumieć, o co dokładnie w samej Próbie chodziło. Nie, jeśli nie doświadczył jej na własnej skórze. Miały pozostać tajemnice, których nie mogła mu zdradzić. I nie było spowodowane to brakiem zaufania, które każdego dnia było coraz większego i dokładniejsze niż dzień wcześniej. I mówiła o tym od samego początku, a mimo to nadal bolały ją słowa, które wypowiedział w tej kwestii. Nie była w stanie tego zmienić, mimo, że mogłaby nawet tego chcieć. I wiedziała, że przy jego braku wiary - w siebie, we własne możliwości - ten fakt kładzie się znów cieniem na jego własnym postrzeganiu siebie. Nie wierzyła też. Nie wierzyła, że ktoś mógłby chcieć jej tak prawdziwie, całkowicie. Wątpiła w ten fakt, nadal zraniona. Nie do końca wyleczona. Trochę uczepiona uczuć, trochę nie potrafiąca się z nimi rozprawić. Zamknęła się na nie, wracając do znanych, starych sposób. Sposób, które chciała użyć też na nim wcześniej. Więc zdawała te same pytania. Raz za razem, powtarzając je niczym mantrę. Aż do znudzenia. Spoglądała na niego, widocznie krucha, niepewna. Nie poruszając się, kiedy unosił dłoń. Chciała wierzyć w każde słowo które wypowiedział, które sprawiły, że po policzku potoczyła się pojedyncza łza. Wiedziała, że musiał wyjechać. Potrzebował tego, żeby odnaleźć sobie. Żeby odsunąć się od ograniczenia które nad nim wisiały, które sam na siebie zakładał. Mimo to w tej krótkiej chwili żałowała. Przeszłość miała jej nie wiązać, ale głowa i tak cicho pytała co stałoby się gdyby. Miała jeden problem, kiedy się angażowała to zawsze za mocno - dlatego później cierpiała. Przy jego spokoju, cierpliwości akceptacji, może nigdy nie czułaby się nie warta miłości. Sprawiał, że przy nim zwalniała. Zatrzymywała się z ciągłego biegu w którym niezmiennie trwała.
Najpierw go wysłuchała. Każde kolejno padające słowo, nie przerywała kiedy wypowiadał swoje obawy. Musiała go wysłuchać i zrozumieć. Zakon miał pierwszeństwo i jej uczucia - czy dopiero to, co się kształtowało - nie mogło wpływać na ocenę jego jednostki pod tym względem. Milczała kiedy mówił. Dostrzegła to już wcześniej. Nie skonkretyzowane. Ale prawie rozpaczliwą potrzebę przynależenia, możliwości spełnienia się i bycia przydatnym. Nie chciał tylko być. Chciał działać. Choć nadal niepewny, niestabilny.
- Znalazłam dla ciebie dobre zadanie. Jest wyprawa. Myślę, że dobrze się tam odnajdziesz. Powiedziałam osobie za to odpowiedzialnej, żeby wzięła cię ze sobą. - dopiero teraz się wtrąciła na chwilę skupiając uwagę na Jean, która drgnęła unosząc pyszczek do góry. Podrapała ją za uchem i powróciła do głaskania jej po głowie. Uniosła też butelkę, żeby przechylić ją i napić się z niej.
- Nie potrafię zrozumieć waszej dwójki. - przyznała całkiem szczerze, wychylając się za kanapę i odkładając na podłogę butelkę. Westchnęła lekko, unosząc rękę, żeby potrzeć nią kark. - Będziecie żałować, jeśli oboje pozostaniecie tacy uparci. - powiedziała przesuwając dłoń by założyć kilka kosmyków za ucho. Była o tym przekonana. Żaden nie chciał i nie potrafił choćby spróbować przejść ponad tym, co ich powiedzieli. Żaden chyba też nie próbował. Pozostając w tym samym miejscu, a może nawet kolejnymi słowami oddalając się od siebie wzajemnie. - Jeśli ci to pomoże, traktuj go jak klienta czy szefa, za którym nie przepadasz. - stwierdziła w końcu jeszcze. - Nie lubisz go, ale wykonasz co ci zleci. - wyjaśniła jeszcze po chwili marszcząc czoła. - Przestań znajdować wymówki, albo powody dlaczego gdzieś nie pasujesz, albo w jakiejś nieokreślonej przyszłości mógłbyś coś popsuć. Jak będzie trzeba, to sama się tobą zajmę… zadymiarzu. - dodała, wplatając trochę żartobliwą nutę. Zauważyła to już wcześniej. I powiedziała mu o tym też. Jeśli zawsze zakładać będzie, że kiedyś coś zrobi, nigdy nie sprawdzi czego jest w stanie dokonać chociażby do tego czasu. Opieranie się na jakiś założeniach, które mogą się nie ziścić nie miało logiki w jej odczuciu. Kolejne wyzwanie sprawiło, że zacisnęła dłoń na jego ręce.
- Jesteś dla mnie ważny. - zapewniła go, bo takim był. Zaczynał być coraz mocniej. Wiedziała, że nigdy nie stanie ponad Zakonem. Ale był w stanie wspiąć się na najwyższe możliwe miejsce. - Bzdury. - skomentowała jeszcze krótko. - Myślisz, że czemu się tak wściekłam, kiedy wyniosłeś się od Michaela? - zapytała jeszcze retorycznie. W końcu przesunęła się na kanapie, pokazując mu to, czego obawiała się najbardziej. Zastygła kiedy poczuła dotyk na plecach. Niby była na niego gotowa, ale jednocześnie też nie. Zamilkła, skupiając się na śpiącej smacznie Jean, opierała policzek spoglądając na nią. Kiedy odezwał się, spojrzała na niego przez ramię, nie przesuwając się jeszcze. Jasne tęczówki pomknęły w stronę blizn, które jej pokazał. Wpatrywała się w nie, kiedy mówiła dalej.
- Nie przeszkadzają ci. - stwierdziła cicho, spoglądając ku niemu ze zdumieniem, gdy w końcu odważyła się zerknąć na niego po tym, jak pokazała największe zgrupowanie blizn na brzuchu. Dopiero po chwili poczuła dotyk na łydce, nadal zdumiona. Jakby nie wierząc, jakby spodziewając się całkiem innej reakcji. Ale ciepło, przyjemnie zapraszająca dłoń, rozlewała po ciele ładunki, odsuwając jej skupienie, rozbudzając coś innego. Kontynuować ten temat, czy oddać się przyjemnością. Trudno było im zaprzeczyć, kiedy druga z jego dłoni odnajdywała miejsce na jej ciele. Mimowolnie przygryzła dolną wargę, czując wpływające na policzki rumieńce. Nie wierzyła jeszcze, nie ufała. Mimo, że każdy gest zdawał się niewzruszony brzydkimi śladami na ciele. Wsunęła się bliżej, łapiąc rękę znajdującą się wyżej, przenosząc ją na swój brzuch, nadal spoglądając ku niemu, badając poszukując emocji których się spodziewała, a których nie widziała. Dłonie przesunęły się wędrując w kierunku jego twarzy. - Panie Rineheart, czy pan mnie właśnie podrywa? - zapytała żartobliwie, jeszcze niepewnie, nieufnie. Z mieszanką emocji, których nie potrafiła jeszcze sama dokładnie zrozumieć i nazwać. Jedno w jej głowie nadal pozostawało to samo. Niezmiennie powtarzające się pytanie. Czy na pewno robiła odpowiednio?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Dzięki niej otwierał się na nowe doznania. Wybudzał konkretne działania, pojedyncze emocje, które przez wiele lat zdawały się nieodkryte, nieistniejące, całkowicie wyciszone. Zapomniał o wszystkich, nurtujących aspektach pojawiających się niemalże każdego dnia. Od samego początku, wkraczając w odmęty macierzystej, smaganej wojną ziemi, nie dopuszczał zbyt wielu pozytywnych rozwiązań. Był wobec siebie surowy, coraz bardziej krytyczny. Dostrzegał wyraźne braki podstawowych umiejętności, których nie mógł nadrobić w oczekiwanym, niemożliwe krótkim czasie. Wydawał się przytłoczony, wycofany, nadwrażliwy podczas niewielkich, czasem nieznaczących porażek. Demotywowały, zabierały energię, wtłaczały zalążki ponurego, paskudnego nastroju utrzymywanego przez większość umykającego tygodnia. Często porównywał się do innych, widząc tak znaczące, dostrzegalne różnice. Był przecież niekompletny, wybrakowany, niespełniający najważniejszych oczekiwań. Toczył samoistne batalie, które tak często przegrywał. Przy niej czuł coś zupełnie innego. Starał się, pragnął pokazać od jak najlepszej strony. Stawał na wysokości zadania prezentując ukrywaną, swobodną naturę. Zaskakiwał otwartością, zwyczajnym sposobem bycia. Była dla niego inspiracją, natchnieniem do perfekcyjnego postępowania. Pokazywał się takim, jakim jest naprawdę, odsłaniając najbardziej intymne, czasem typowo niemęskie odczucia. Mógł być oddany tylko i wyłącznie dla niej. A gdy widział ten piękny zabłąkany uśmiech, wiedział, że spełnia swą powinność kreując niezapomnianą przygodę dedykowaną zniewalającej towarzyszce. Jeśli choć przez jeden moment poczuła, że cały okrutny balast doczesnego świata spada z jej wąskich ramion, mógł nazwać się prawdziwym zwycięzcą.
Gwar tłocznego, zadymionego pomieszczenia zdawał się nie robić żadnego, piorunującego wrażenia. Typowy, irlandzki klimat wylewał się z każdego, zagraconego kąta. Skoczna muzyka rozgrywała pobudzające rytmy zagłuszając wzmożone rozmowy. Pochylony nad drewnianym stolikiem wydawał się oczarowany, zaoferowany jedną, znamienitą postacią konsumującą pokaźny kawałek soczystego kąska. Spoglądał na nią z wyraźnym rozbawieniem, gdy rysy kobiecej twarzy zmieniły się w tak złowrogie, groźne i odstraszające. Walczył ze sobą, aby po raz kolejny nie wybuchnąć niekontrolowanym, gromkim śmiechem: – Jesteś najcudowniejszym skrzatem na całej kuli ziemskiej. Lepiej? – zapytał zaczepnie, po czym przesuwając dłoń po szorstkim blacie złapał za jej wąskie palce zaciskając na nich te swoje. Jeden drobny gest, który znaczył tak wiele. Przekręcił oczami gdy nadal kontynuowała zbyt poważny temat: – Ale po co? Najbardziej podobasz mi się właśnie w takim wydaniu. – powiedział szczerze wzruszając ramionami z niewymuszoną lekkością. Znał jej niebywałe umiejętności. Lubił oglądać niesamowite, włosowe eksperymenty, które jeszcze za czasów szkolnych mieniły się najznamienitszą paletą barw. Nie musiała zmieniać niczego. Była perfekcyjna w każdym calu. Posiadał tak wiele cierpliwości, aby uświadamiać ją w tym aspekcie do końca swych dni. Po prostu uwierz Justine.
Zbyt krótki moment czułości, na który zdobyli się chwilę przed odejściem ku relaksacyjnym rytuałom mógł trwać, przeciągać się bez ustalonego końca. Rozgrzane ciało nie chciało odkleić się od mniejszego, a zbyt wrażliwe usta odłączyć od tych należących do blond partnerki. Palce prześlizgiwały się po miękkich włosach zapamiętując ich strukturę, błądząc po plecach, naelektryzowanym karku. Dłoń przytrzymywała chłodne palce nie pozwalając na sprytne wyślizgnięcie. Dopiero, po krótkiej chwili typowa zachłanność odpuściła, akceptując ostatnie, wynagradzające muśnięcie wilgotnych warg. Nie bał się przyznać, iż zmierzając do rozświetlonej kuchni zdążył się za nimi stęsknić.
Siedząc na podniszczonej kanapie chłonął reakcję, każdy najmniejszy gest. Objawiła realistyczny entuzjazm przynosząc tak ogromną, wyczekiwaną ulgę. Śnieżnobiałe stworzenie bardzo szybko zaaklimatyzowało się w nowych ramionach reagując na każdą czułość ze strony Zakonniczki. Mężczyzna uśmiechał się swobodnie słuchając słów wypadających na wieczorną powierzchnię. Uniósł brew wyraźnie zaskoczony:
– Konie? Miałaś kiedyś jakąś nieprzyjemną sytuację z ich udziałem? – zapytał zaciekawiony. Od zawsze wydawało mu się, że te spokojne, dostojne zwierzęta wywoływały typowy zachwyt, chęć pożądania. Widział je w akcji, rozpędzone, galopujące po zielonych przestworzach. Zawsze zazdrościł profesjonalnym jeźdźcom, którzy bez problemy ujarzmiali i poznawali nieposkromioną naturę tak wyzwolonej istoty. Zapatrzył się w małego, usypiającego stwora, podczas gdy blondynka przypomniała mu tak istotną kwestię. Pamiętał to imię, potrafił dopasować do niego twarz cudownej, roześmianej kobiety serwującej najwyśmienitszą szarlotkę pod słońcem. Uśmiechnął się na to wspomnienie, pamiętając, że zawsze traktowała go jako brakujące ogniwo wielodzietnej rodziny:
– Pamiętam. Jest piękne. Do tej pory wspominam smak szarlotki twojej mamy i to, że zawsze była dla mnie taka dobra. – westchnął nostalgicznie, a myśli przez krótką chwilę zatrzymały się na profilu jego własnej matki. Już ponad dwadzieścia lat nie potrafił pogodzić się z jej odejściem, lecz czy było w tym coś złego? Skinął głową na wspomnienie nieznanej przyjaciółki. Popatrzył na nią wyrozumiałymi, smutnymi, rozjaśnionymi źrenicami, mówiąc krótkie, lecz spokojne: – Przykro mi. – musnął jej dłoń swą dłonią, która początkowo wędrowała ku miękkiej sierści domowego pieszczocha. Zdawał sobie sprawę, że przeżyła tak wiele, stawała się świadkiem odejścia najbliższych osób zaangażowanych w ten krwawy, bestialski konflikt. Była silna, wytrzymała, stawiając czoła najgorszym, najbardziej wymagającym wyzwaniom. – Ja też. – potwierdził zadowolony nie oczekując żadnych podziękowań. Lecz ona przyciągnęła go do siebie zmniejszając dzielącą odległość, łącząc ich usta w nierozerwalną jedność. Przymknął powieki kuszony niewinnym gestem. Uśmiechnął się na dźwięk jej słów, gdy z wyrysowaną boleścią wracał na swoje miejsce: – Może, może. Tego nie mogę ci powiedzieć. – skomentował wzruszając ramionami. Niespodzianki rządziły się przecież własnymi prawami.
Przejście w zupełnie inny, cięższy klimat osobistej rozmowy przychodził z niesamowitą łatwością. Był wyrozumiały potrafiąc przygotować się na najgorsze. Dlatego też podciągnął się na kanapie przysuwając kolana, aż pod brodę. Wyprostował plecy poszerzając kąt widzenia na całą aparycję wieczornej współtowarzyszki. Badał ów pierścień z należytą starannością chłonąc wszystkie szczegóły. Postanowił być dociekliwy rozwiewając najbardziej nurtujące tematy:
– Wszystko. – powtórzył po niej bez większego nacechowania emocjonalnego. Zmarszczył brwi z dozą widocznego niezrozumienia. Zdawał sobie sprawę, iż najwyżsi rangą byli zobowiązani do większego, wręcz całkowitego oddania. Byli prawdziwymi żołnierzami zaangażowanymi w każdą, wymagającą misję. Ryzykowali o wiele więcej niż własne życie. Na posterunku o każdej porze dnia i nocy. Starał się to wszystko zrozumieć wdrażając się w jej perspektywę. – Nie chcieli podjeść do Próby bo… – zatrzymał się na chwilę rzucając jej porozumiewawcze spojrzenie i gestykulując dłońmi w rytm wyrzucanych wyrazów. Nie chciał, aby jego wersy wybrzmiały niewłaściwe: – Bo nie chcieli podjąć się tych poświeceń? Nie byli gotowi, nie mieli wystarczających umiejętności, aby odnaleźć się w roli lidera? – zapytał po raz kolejny, gdyż nowe niejasności wypełniały jego umysł. To wszystko było świeże, tak bardzo skomplikowane. Nie poświęcił zbyt wiele czasu na poznawanie nowej organizacji, jej nietypowej struktury. Wyciągał informację od najlepszej i najbardziej rzetelnej ekspertki siedzącej w tak niedalekiej odległości. Upił kilka łyków gorzkiego płynu, kiwając głową w wyrazie chęci dopowiedzenia pewnego zdania: – O właśnie sir Longbottom. Bardzo dużo o nim słyszałem, lecz nigdy go nie widziałem. Jest w tym momencie głównym dowodzącym, tak? – pociągnął rozpoczęty temat chcąc przybliżyć sobie sylwetkę znaczącego, sędziwego starca. Cały czas opuszczał wzrok, aby ponownie powrócić na jej lekko zmartwioną twarz. Myśli kłębiły się w jego głowie układając na odpowiednim miejscu. Oddychał ciężej odrobinę przytłoczony. Rozumiał wszystko co miała mu do przekazania, jednakże potrzebował czasu, aby nauczyć się to w pełni akceptować. Był tu przecież dla niej.
On też w to nie wierzył. Powrócił z odległej obczyzny przywożąc ze sobą tak wiele skrajnych i niedopasowanych emocji. Wyjechał, aby odszukać siebie, poskładać swą porozbijaną, roztrzaskaną egzystencję. Zamiast tego przywiózł narastającą obawę, niepewność, brak akceptacji i jakiejkolwiek przynależności. Był pogubiony, popełniał masę podstawowych błędów, nie kontrolując niezrozumiałych poczynań. Wplątywał się w najróżniejsze kłopoty ściągając najgorsze konsekwencje. Nie zasługiwał na wybaczenie, drugą szansę, choć odrobinę wyrozumiałej, współczującej uwagi. A wtedy, tego pamiętnego dnia, na fioletowym, rozmigotanym horyzoncie pojawiła się właśnie ona. Przyjęła go, otworzyła drzwi, nie poddała bezczelnej ocenie. Dobrotliwie, cierpliwie wchłonęła pierwsze bolączki, zabierając z zimowej, śnieżnej powłoki. Wierzyła, że jest dla niego miejsce, szansa na lepsze jutro. Widziała w nim coś, czego on sam nigdy nie dostrzegał. Pewne słowa spływały z jej ust z należytą, swobodną lekkością, lecz on akceptował je tylko na moment powracając do negatywnego postrzegania samego siebie. Mogła mieć wszystko, a skupiła uwagę właśnie na nim. Był za to ogromnie wdzięczny. Wszystko to ukryte pod ciemną kotarą przeszłości powróciło rozpalając rozgrzewający, niewygaszony płomyk. Zapragnął być obok niej, chłonąc jej życie, nie odstępować na krok. Chciał poznawać, smakować, wgłębiać się w najmroczniejsze tajemnice. Akceptował i zaakceptowałby wszystko, czym mogłaby go uraczyć. I choć bezpamiętnie próbowała go do siebie zniechęcić, odsunąć, a może odstraszyć, on nie dawał za wygraną powtarzając, wdrażając te same słowa. Była dla niego najważniejszą i najodpowiedniejszą osobą na tym ziemskim padole. Powinna wiedzieć, że poszedłby za nią na najniebezpieczniejszy kraniec świata. Musiała go do siebie dopuścić w ten sam sposób, w którym on dopuszczał właśnie ją. Jej łza wywołała bliźniaczą reakcję. Błękitne tęczówki zalśniły słonawą wilgocią. Zaszkliła się w rozszerzonych punktach, aby zniknąć wraz z intensywnym mrugnięciem. Głośne westchnienie przeciągnęło się przez salonowe pomieszczenie. Ciepła dłoń przykrywała tą mniejszą wyrażając zrozumienie, przynależność, współpracę. Musiała wiedzieć, że on też angażował się w pełni. W niej zatracił się już niemalże całkowicie.
Nie panował nad słowami, obawami które uwięzione między organami wytoczyły się na zewnątrz. Nie wszystko było konkretne i zrozumiałe. Czasem gubił się w zdaniach, plątał w przekazie, czując, że może go nie zrozumieć. A może wyśmiać? Cały czas walczył z wewnętrznymi demonami zaciskającymi szpony na roztrzaskanej duszy. Pragnął przynależności, akceptacji, wyrozumiałego spojrzenia na całą historię chowaną za rosłą, czasami zlęknioną sylwetką. Wydawało mu się, że wkraczając w tak nową rzeczywistość musiał pokazać się z jak najlepszej strony. Udowodnić, że jest czegoś wart. Uniósł brew wyraźnie zaciekawiony: – Zadanie? Wyprawa? – źrenice rozszerzyły się nieznacznie ukazując typowe podekscytowanie. – Powiesz w kilku słowach na czym będzie polegać? – poprosił a kąciki ust powędrowały do góry w grymasie delikatnego uśmiechu. Wyczekiwana korespondencja mogła pojawić się w każdej chwili. Odetchnął z ulgą wyraźnie zaoferowany. Spojrzał w stronę okna upijając resztki alkoholu; że też zdążyła pomyśleć właśnie o nim. Szczeniak popatrzył na niego zaspanymi ślepiami: – Tu nie ma czego rozumieć. – skomentował z gorzką nutą. – Ja po prostu chciałbym mieć święty spokój. Przestać czuć, że ktoś ciągle patrzy mi na ręce, ocenia wszystko to co robię. – wyjaśnił nie zwalniając tempa wypowiedzi. Cały czas patrzył w prawą stronę kręcąc głową: – Nie można żałować czegoś, co już dawno umarło. – wszelkie próby poszłyby na marne. Dobrze o tym wiedział wspominając znaczące, marcowe spotkanie u podnóża kamiennego pomnika. Ojciec wyraził się jasno – nie chciał go w swoim życiu. Przysunął butelkę do ust dodając:
– Zwyzywasz, gdy powie o jedną uwagę za dużo. – wychylił pozostałe krople dokładając swoje zdanie i odłożył szkło z głośnym hukiem. Otarł wilgotne wargi, aby za chwilę prychnąć pod nosem podłapując żartobliwy ton: – W twoje ręce mogę się oddać całkowicie. Możesz mnie utemperować. – i choć odbiegł od meritum sprawy, czuł, że piekielne wątpliwości powrócą jeszcze niejednokrotnie.
Silny uścisk, kojące spojrzenie. Uniósł brwi, gdy początkowo wypowiedziała kilka sylab: jesteś dla mnie ważny. Żołądek wykręcił się w niespodziewanej ekscytacji, a może nowej obawie? Mówiła tak, aby poczuł się lepiej? Pokręcił głową z lekkim niedowierzaniem, a może niezrozumieniem? – No nie wiem dlaczego? - zapytał spokojnie. Na tamten moment miał swoje powody, aby znów zniknąć bez słowa. Kilka tygodni później uświadomił sobie, że okazały się bezpodstawne, ale czy aby na pewno?
Pokonał drogę jasnych, wypalonych szlaków. Poznawał znamiona, które były nieodłączną częścią jej życia, kreowanej historii. Choć okrutne w wyrazie, przedstawiały konkretne epizody kształtujące osobowość. Dla niego były czymś normalnym, zwyczajnym. On sam je miał, dlatego tak pospiesznie odważył się je skonfrontować. Podłapał jej wzrok przytrzymując go na dłużej: – Nie przeszkadzają. Pozwalają mi jeszcze lepiej poznać ciebie. – wyrzucił półszeptem, nie spuszczając z niej roziskrzonego wzroku. Błękit prześlizgnął się po jej ciele zachęcony do innego, odważnego zagrania. Dlatego podsunął się bliżej dotykając każdej, ciepłej, elektryzującej części. Dłonie rozpoczęły zwiedzanie rozsiadając się na najdrobniejszym milimetrze gładkiej skóry. Wzrastała w nim ta prawdziwa, ognista ekscytacja, żądza, chęć przekraczania kolejnych granic. Spodobało mu się jak instynktownie, kusząco przygryzła dolną wargę, a jej policzki spłonęły różowawym rumieńcem. Pragnął ująć je w obie dłonie, złożyć najczulszy pocałunek. Palce zahaczyły o materiał koszuli szukając przyzwolenia, aby wspiąć się jeszcze dalej, odkryć jeszcze więcej. Lecz ona złapała go za rękę lokując ją na brzuchu. Wciągnął powietrze poddając się wibracjom. Pozwolił, aby zatrzymała swe dłonie na zarośniętej twarzy. Zaśmiał się mrukliwie odpowiadając na zaczepkę: – Nie, nie droga Tonks, ty mnie po prostu skusiłaś. – wyszeptał, po czym odsunął jej dłoń i kontrolowanie pociągnął ją do siebie, pozwalając, aby jej ciało opadło na niego swym słodkim ciężarem. Wtórując ów ruchowi oparł się o kanapę. Dłonie przesunął na jej plecy gładząc je miarowo. Cienki materiał przeszkadzał mu niezmiernie, lecz w tym momencie nie bał się dotknąć odkrytego uda, podciągnąć skrawek, musnąć powierzchnię wrażliwego przedramienia. Była tak blisko, czuł jak jej oddech drażniąco owiewa okolice odsłoniętej szyi. Odgarnął jeden niesforny kosmyk łaskoczący czoło, oparł dłoń na gładkim policzku, aby zaraz potem złożyć na jej ustach długi, zachęcający pocałunek. Chciał mieć ją dla siebie, całą, ciągle.
| zt
Gwar tłocznego, zadymionego pomieszczenia zdawał się nie robić żadnego, piorunującego wrażenia. Typowy, irlandzki klimat wylewał się z każdego, zagraconego kąta. Skoczna muzyka rozgrywała pobudzające rytmy zagłuszając wzmożone rozmowy. Pochylony nad drewnianym stolikiem wydawał się oczarowany, zaoferowany jedną, znamienitą postacią konsumującą pokaźny kawałek soczystego kąska. Spoglądał na nią z wyraźnym rozbawieniem, gdy rysy kobiecej twarzy zmieniły się w tak złowrogie, groźne i odstraszające. Walczył ze sobą, aby po raz kolejny nie wybuchnąć niekontrolowanym, gromkim śmiechem: – Jesteś najcudowniejszym skrzatem na całej kuli ziemskiej. Lepiej? – zapytał zaczepnie, po czym przesuwając dłoń po szorstkim blacie złapał za jej wąskie palce zaciskając na nich te swoje. Jeden drobny gest, który znaczył tak wiele. Przekręcił oczami gdy nadal kontynuowała zbyt poważny temat: – Ale po co? Najbardziej podobasz mi się właśnie w takim wydaniu. – powiedział szczerze wzruszając ramionami z niewymuszoną lekkością. Znał jej niebywałe umiejętności. Lubił oglądać niesamowite, włosowe eksperymenty, które jeszcze za czasów szkolnych mieniły się najznamienitszą paletą barw. Nie musiała zmieniać niczego. Była perfekcyjna w każdym calu. Posiadał tak wiele cierpliwości, aby uświadamiać ją w tym aspekcie do końca swych dni. Po prostu uwierz Justine.
Zbyt krótki moment czułości, na który zdobyli się chwilę przed odejściem ku relaksacyjnym rytuałom mógł trwać, przeciągać się bez ustalonego końca. Rozgrzane ciało nie chciało odkleić się od mniejszego, a zbyt wrażliwe usta odłączyć od tych należących do blond partnerki. Palce prześlizgiwały się po miękkich włosach zapamiętując ich strukturę, błądząc po plecach, naelektryzowanym karku. Dłoń przytrzymywała chłodne palce nie pozwalając na sprytne wyślizgnięcie. Dopiero, po krótkiej chwili typowa zachłanność odpuściła, akceptując ostatnie, wynagradzające muśnięcie wilgotnych warg. Nie bał się przyznać, iż zmierzając do rozświetlonej kuchni zdążył się za nimi stęsknić.
Siedząc na podniszczonej kanapie chłonął reakcję, każdy najmniejszy gest. Objawiła realistyczny entuzjazm przynosząc tak ogromną, wyczekiwaną ulgę. Śnieżnobiałe stworzenie bardzo szybko zaaklimatyzowało się w nowych ramionach reagując na każdą czułość ze strony Zakonniczki. Mężczyzna uśmiechał się swobodnie słuchając słów wypadających na wieczorną powierzchnię. Uniósł brew wyraźnie zaskoczony:
– Konie? Miałaś kiedyś jakąś nieprzyjemną sytuację z ich udziałem? – zapytał zaciekawiony. Od zawsze wydawało mu się, że te spokojne, dostojne zwierzęta wywoływały typowy zachwyt, chęć pożądania. Widział je w akcji, rozpędzone, galopujące po zielonych przestworzach. Zawsze zazdrościł profesjonalnym jeźdźcom, którzy bez problemy ujarzmiali i poznawali nieposkromioną naturę tak wyzwolonej istoty. Zapatrzył się w małego, usypiającego stwora, podczas gdy blondynka przypomniała mu tak istotną kwestię. Pamiętał to imię, potrafił dopasować do niego twarz cudownej, roześmianej kobiety serwującej najwyśmienitszą szarlotkę pod słońcem. Uśmiechnął się na to wspomnienie, pamiętając, że zawsze traktowała go jako brakujące ogniwo wielodzietnej rodziny:
– Pamiętam. Jest piękne. Do tej pory wspominam smak szarlotki twojej mamy i to, że zawsze była dla mnie taka dobra. – westchnął nostalgicznie, a myśli przez krótką chwilę zatrzymały się na profilu jego własnej matki. Już ponad dwadzieścia lat nie potrafił pogodzić się z jej odejściem, lecz czy było w tym coś złego? Skinął głową na wspomnienie nieznanej przyjaciółki. Popatrzył na nią wyrozumiałymi, smutnymi, rozjaśnionymi źrenicami, mówiąc krótkie, lecz spokojne: – Przykro mi. – musnął jej dłoń swą dłonią, która początkowo wędrowała ku miękkiej sierści domowego pieszczocha. Zdawał sobie sprawę, że przeżyła tak wiele, stawała się świadkiem odejścia najbliższych osób zaangażowanych w ten krwawy, bestialski konflikt. Była silna, wytrzymała, stawiając czoła najgorszym, najbardziej wymagającym wyzwaniom. – Ja też. – potwierdził zadowolony nie oczekując żadnych podziękowań. Lecz ona przyciągnęła go do siebie zmniejszając dzielącą odległość, łącząc ich usta w nierozerwalną jedność. Przymknął powieki kuszony niewinnym gestem. Uśmiechnął się na dźwięk jej słów, gdy z wyrysowaną boleścią wracał na swoje miejsce: – Może, może. Tego nie mogę ci powiedzieć. – skomentował wzruszając ramionami. Niespodzianki rządziły się przecież własnymi prawami.
Przejście w zupełnie inny, cięższy klimat osobistej rozmowy przychodził z niesamowitą łatwością. Był wyrozumiały potrafiąc przygotować się na najgorsze. Dlatego też podciągnął się na kanapie przysuwając kolana, aż pod brodę. Wyprostował plecy poszerzając kąt widzenia na całą aparycję wieczornej współtowarzyszki. Badał ów pierścień z należytą starannością chłonąc wszystkie szczegóły. Postanowił być dociekliwy rozwiewając najbardziej nurtujące tematy:
– Wszystko. – powtórzył po niej bez większego nacechowania emocjonalnego. Zmarszczył brwi z dozą widocznego niezrozumienia. Zdawał sobie sprawę, iż najwyżsi rangą byli zobowiązani do większego, wręcz całkowitego oddania. Byli prawdziwymi żołnierzami zaangażowanymi w każdą, wymagającą misję. Ryzykowali o wiele więcej niż własne życie. Na posterunku o każdej porze dnia i nocy. Starał się to wszystko zrozumieć wdrażając się w jej perspektywę. – Nie chcieli podjeść do Próby bo… – zatrzymał się na chwilę rzucając jej porozumiewawcze spojrzenie i gestykulując dłońmi w rytm wyrzucanych wyrazów. Nie chciał, aby jego wersy wybrzmiały niewłaściwe: – Bo nie chcieli podjąć się tych poświeceń? Nie byli gotowi, nie mieli wystarczających umiejętności, aby odnaleźć się w roli lidera? – zapytał po raz kolejny, gdyż nowe niejasności wypełniały jego umysł. To wszystko było świeże, tak bardzo skomplikowane. Nie poświęcił zbyt wiele czasu na poznawanie nowej organizacji, jej nietypowej struktury. Wyciągał informację od najlepszej i najbardziej rzetelnej ekspertki siedzącej w tak niedalekiej odległości. Upił kilka łyków gorzkiego płynu, kiwając głową w wyrazie chęci dopowiedzenia pewnego zdania: – O właśnie sir Longbottom. Bardzo dużo o nim słyszałem, lecz nigdy go nie widziałem. Jest w tym momencie głównym dowodzącym, tak? – pociągnął rozpoczęty temat chcąc przybliżyć sobie sylwetkę znaczącego, sędziwego starca. Cały czas opuszczał wzrok, aby ponownie powrócić na jej lekko zmartwioną twarz. Myśli kłębiły się w jego głowie układając na odpowiednim miejscu. Oddychał ciężej odrobinę przytłoczony. Rozumiał wszystko co miała mu do przekazania, jednakże potrzebował czasu, aby nauczyć się to w pełni akceptować. Był tu przecież dla niej.
On też w to nie wierzył. Powrócił z odległej obczyzny przywożąc ze sobą tak wiele skrajnych i niedopasowanych emocji. Wyjechał, aby odszukać siebie, poskładać swą porozbijaną, roztrzaskaną egzystencję. Zamiast tego przywiózł narastającą obawę, niepewność, brak akceptacji i jakiejkolwiek przynależności. Był pogubiony, popełniał masę podstawowych błędów, nie kontrolując niezrozumiałych poczynań. Wplątywał się w najróżniejsze kłopoty ściągając najgorsze konsekwencje. Nie zasługiwał na wybaczenie, drugą szansę, choć odrobinę wyrozumiałej, współczującej uwagi. A wtedy, tego pamiętnego dnia, na fioletowym, rozmigotanym horyzoncie pojawiła się właśnie ona. Przyjęła go, otworzyła drzwi, nie poddała bezczelnej ocenie. Dobrotliwie, cierpliwie wchłonęła pierwsze bolączki, zabierając z zimowej, śnieżnej powłoki. Wierzyła, że jest dla niego miejsce, szansa na lepsze jutro. Widziała w nim coś, czego on sam nigdy nie dostrzegał. Pewne słowa spływały z jej ust z należytą, swobodną lekkością, lecz on akceptował je tylko na moment powracając do negatywnego postrzegania samego siebie. Mogła mieć wszystko, a skupiła uwagę właśnie na nim. Był za to ogromnie wdzięczny. Wszystko to ukryte pod ciemną kotarą przeszłości powróciło rozpalając rozgrzewający, niewygaszony płomyk. Zapragnął być obok niej, chłonąc jej życie, nie odstępować na krok. Chciał poznawać, smakować, wgłębiać się w najmroczniejsze tajemnice. Akceptował i zaakceptowałby wszystko, czym mogłaby go uraczyć. I choć bezpamiętnie próbowała go do siebie zniechęcić, odsunąć, a może odstraszyć, on nie dawał za wygraną powtarzając, wdrażając te same słowa. Była dla niego najważniejszą i najodpowiedniejszą osobą na tym ziemskim padole. Powinna wiedzieć, że poszedłby za nią na najniebezpieczniejszy kraniec świata. Musiała go do siebie dopuścić w ten sam sposób, w którym on dopuszczał właśnie ją. Jej łza wywołała bliźniaczą reakcję. Błękitne tęczówki zalśniły słonawą wilgocią. Zaszkliła się w rozszerzonych punktach, aby zniknąć wraz z intensywnym mrugnięciem. Głośne westchnienie przeciągnęło się przez salonowe pomieszczenie. Ciepła dłoń przykrywała tą mniejszą wyrażając zrozumienie, przynależność, współpracę. Musiała wiedzieć, że on też angażował się w pełni. W niej zatracił się już niemalże całkowicie.
Nie panował nad słowami, obawami które uwięzione między organami wytoczyły się na zewnątrz. Nie wszystko było konkretne i zrozumiałe. Czasem gubił się w zdaniach, plątał w przekazie, czując, że może go nie zrozumieć. A może wyśmiać? Cały czas walczył z wewnętrznymi demonami zaciskającymi szpony na roztrzaskanej duszy. Pragnął przynależności, akceptacji, wyrozumiałego spojrzenia na całą historię chowaną za rosłą, czasami zlęknioną sylwetką. Wydawało mu się, że wkraczając w tak nową rzeczywistość musiał pokazać się z jak najlepszej strony. Udowodnić, że jest czegoś wart. Uniósł brew wyraźnie zaciekawiony: – Zadanie? Wyprawa? – źrenice rozszerzyły się nieznacznie ukazując typowe podekscytowanie. – Powiesz w kilku słowach na czym będzie polegać? – poprosił a kąciki ust powędrowały do góry w grymasie delikatnego uśmiechu. Wyczekiwana korespondencja mogła pojawić się w każdej chwili. Odetchnął z ulgą wyraźnie zaoferowany. Spojrzał w stronę okna upijając resztki alkoholu; że też zdążyła pomyśleć właśnie o nim. Szczeniak popatrzył na niego zaspanymi ślepiami: – Tu nie ma czego rozumieć. – skomentował z gorzką nutą. – Ja po prostu chciałbym mieć święty spokój. Przestać czuć, że ktoś ciągle patrzy mi na ręce, ocenia wszystko to co robię. – wyjaśnił nie zwalniając tempa wypowiedzi. Cały czas patrzył w prawą stronę kręcąc głową: – Nie można żałować czegoś, co już dawno umarło. – wszelkie próby poszłyby na marne. Dobrze o tym wiedział wspominając znaczące, marcowe spotkanie u podnóża kamiennego pomnika. Ojciec wyraził się jasno – nie chciał go w swoim życiu. Przysunął butelkę do ust dodając:
– Zwyzywasz, gdy powie o jedną uwagę za dużo. – wychylił pozostałe krople dokładając swoje zdanie i odłożył szkło z głośnym hukiem. Otarł wilgotne wargi, aby za chwilę prychnąć pod nosem podłapując żartobliwy ton: – W twoje ręce mogę się oddać całkowicie. Możesz mnie utemperować. – i choć odbiegł od meritum sprawy, czuł, że piekielne wątpliwości powrócą jeszcze niejednokrotnie.
Silny uścisk, kojące spojrzenie. Uniósł brwi, gdy początkowo wypowiedziała kilka sylab: jesteś dla mnie ważny. Żołądek wykręcił się w niespodziewanej ekscytacji, a może nowej obawie? Mówiła tak, aby poczuł się lepiej? Pokręcił głową z lekkim niedowierzaniem, a może niezrozumieniem? – No nie wiem dlaczego? - zapytał spokojnie. Na tamten moment miał swoje powody, aby znów zniknąć bez słowa. Kilka tygodni później uświadomił sobie, że okazały się bezpodstawne, ale czy aby na pewno?
Pokonał drogę jasnych, wypalonych szlaków. Poznawał znamiona, które były nieodłączną częścią jej życia, kreowanej historii. Choć okrutne w wyrazie, przedstawiały konkretne epizody kształtujące osobowość. Dla niego były czymś normalnym, zwyczajnym. On sam je miał, dlatego tak pospiesznie odważył się je skonfrontować. Podłapał jej wzrok przytrzymując go na dłużej: – Nie przeszkadzają. Pozwalają mi jeszcze lepiej poznać ciebie. – wyrzucił półszeptem, nie spuszczając z niej roziskrzonego wzroku. Błękit prześlizgnął się po jej ciele zachęcony do innego, odważnego zagrania. Dlatego podsunął się bliżej dotykając każdej, ciepłej, elektryzującej części. Dłonie rozpoczęły zwiedzanie rozsiadając się na najdrobniejszym milimetrze gładkiej skóry. Wzrastała w nim ta prawdziwa, ognista ekscytacja, żądza, chęć przekraczania kolejnych granic. Spodobało mu się jak instynktownie, kusząco przygryzła dolną wargę, a jej policzki spłonęły różowawym rumieńcem. Pragnął ująć je w obie dłonie, złożyć najczulszy pocałunek. Palce zahaczyły o materiał koszuli szukając przyzwolenia, aby wspiąć się jeszcze dalej, odkryć jeszcze więcej. Lecz ona złapała go za rękę lokując ją na brzuchu. Wciągnął powietrze poddając się wibracjom. Pozwolił, aby zatrzymała swe dłonie na zarośniętej twarzy. Zaśmiał się mrukliwie odpowiadając na zaczepkę: – Nie, nie droga Tonks, ty mnie po prostu skusiłaś. – wyszeptał, po czym odsunął jej dłoń i kontrolowanie pociągnął ją do siebie, pozwalając, aby jej ciało opadło na niego swym słodkim ciężarem. Wtórując ów ruchowi oparł się o kanapę. Dłonie przesunął na jej plecy gładząc je miarowo. Cienki materiał przeszkadzał mu niezmiernie, lecz w tym momencie nie bał się dotknąć odkrytego uda, podciągnąć skrawek, musnąć powierzchnię wrażliwego przedramienia. Była tak blisko, czuł jak jej oddech drażniąco owiewa okolice odsłoniętej szyi. Odgarnął jeden niesforny kosmyk łaskoczący czoło, oparł dłoń na gładkim policzku, aby zaraz potem złożyć na jej ustach długi, zachęcający pocałunek. Chciał mieć ją dla siebie, całą, ciągle.
| zt
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przy nim, czuła się wolna. I nie tak okrutnie samotna. Każda chwila, którą był obok powoli, sumiennie zapewniała ją, że właśnie w tym miejscu chciał być. że nigdzie nie planował odchodzić, że przy nim mogła być sobą. Na kilka chwil odpuścić, pozwolić sobie na rozluźnienie, wątpliwości, rozterki. Przy nim nie musiała być silna, obok czuła się bezpieczna. Choć na razie wszystko to, zdawało się docierać do niej bardziej podświadomie. A może świadomość jeszcze broniła się przed tym, co powoli, nieśmiało zaczynało kiełkować i kwitnąć. Przyzwyczajenia których nadal się nie wyzbyła odciągały czasem jej myśli w kierunku Skamandera, próbowała go odpuścić. Z całych sił. Zwłaszcza że obok siebie miała mężczyznę, któremu - z każdym dniem czuła to dokładniej - naprawdę na niej zależało. Naprawdę chciał by była obok niego i starał się dla niej. Niby głupia lista, mówiła już tak wiele. Czas i zaangażowanie, które włożył w przygotowanie czegoś w tak krótkim czasie widocznie o tym świadczyła. A jednak, gdzieś w środku, nadal obawiała się tego, że po raz kolejny usłyszy to samo. Że znów zostanie zraniona i nigdy więcej nie będzie już w stanie pokochać na nowo. Że to tylko kwestia czasu. Przyzwyczai się, pozwoli oswoić, a później zostanie sama. Tego bała się najmocniej. Unosiła głowę, by spojrzeć na niego gdy opowiadał o czymś zaaferowany, a uśmiech wkradał się na cieńkie wargi. Lubiła go słuchać, od zawsze lubiła. Tembr należąco do Vincenta głosu działał na nią w jakiś sposób kojąco, nawet kiedy mówił o czymś, czego kompletnie nie rozumiała, lub czytał poezję której pojąć nie potrafiła. Przy nim, była spokojniejsza. Jakby w końcu na chwilę mogła zwolnić i się zatrzymać.
Złapać oddech.
Chłonęła garściami nowe doznania, po raz pierwszy od dłuższego czasu pozwalając sobie na prawdziwą chwilę wytchnienia i rozluźnienia. Skupiała się na tu i teraz, tylko co jakiś czas czując nawiedzające ją myśli dotyczące rodzimej Anglii. Nabierała powietrza w płuca w pełnym oburzenia goście i wydymała usta, by na dokładkę przewrócić dosadnie oczami.
- Nie jestem skrzatem. - zaparła się na tym stwierdzeniu, widocznie niepocieszona kręcąc głową i mrużąc groźnie oczy. Zwyczajnie prosił się o Balaneo na głowę. - Co? - zapytała głupkowato na otwarte stwierdzenie, które padło z jego ust, sprawiając, że uciekła spojrzeniem sięgając po kielich z piwem i to nim skupiła chwilowo swoją uwagę. Na krótką chwilę zerkając na niego, czego pożałowała odkrywając, że jego wzrok skupiony jest dokładnie i całkowicie dla niej. Podniosła się, ciągnąc go dalej na parkiet, uciekając z tej chwili.
Nie spodziewała się. Nie podejrzała nawet, że ostatni czas spędził na tym co właśnie prezentował jej dzisiaj. Rozglądała się przesuwając spojrzeniem po kolejnych częściach posiadłości finalnie znajdując się znów przy nim. Złączając na powrót wargi, które już od zbyt długiego czasu nie były tak blisko siebie. Lubiła jego dotyk, zwłaszcza że od tak dawna nie miała już żadnego. Przez jej ciało przechodziły przyjemne dreszcze, kiedy czuła jego dotyk, nawet, jeśli dzieliła ich gruba warstwa swetra. Podobał jej się sposób w jaki jej dotykał, w jaki ją chwytał. Jednocześnie stanowczo, ale też tak jakby była najdelikatniejszym towarem, który przy zbyt mocnym uścisku mógłby doznać urazu. Jakby nie chciał zrobić jej krzywdy. Zabawne.
Naprawdę nie zajęło jej długo, nim zjawiła się na dole ponownie, pochwytując to, czego nie spodziewała się dzisiaj spotkać. Małe, niewielkie stworzenie, które skradło jej uwagę.
- Właściwie to… nie. - przyznała zerkając na niego znad psiaka. - Ale są zdecydowanie za duże. I mają przerażające zęby i zdecydowanie zbyt prawdopodobnie śmiercionośne kopyta. - wyjaśniła przenosząc dłoń, żeby podrapać śnieżnobiałe stworzenie za uchem. Zabrała się do odpowiadania na kolejne zadane pytanie. Było w tym coś w rodzaju smutku, ale też i nostalgii. - Czasem zdaje mi się, że czuję ten zapach bardzo wyraźnie. - przyznała krótko, choć to nie było możliwe. Jej matka nie żyła, zamordowana tylko za krew, która podobno czyniła ją gorszą. Kiedy na jej dłoń pojawiła się inna spojrzała na nią, podążając ku górze, by trafić na jego oczy. Spróbowała unieść wargi ku górze, ale nie przyniosło to żadnego efektu. - Dziękuję. - powiedziała jedynie cicho, odwracając spojrzenie, na bok. Może powinna wybrać innej imię, jakiegoś fafika, albo Burka, albo skoro nazwała jastrzębia Baronem, psa nazwać Królową. Ale chyba chciała, żeby jej matka żyła dalej w jakiś sposób. Wątpiła, że kiedykolwiek będzie miała własne dzieci. Dwójkę, choć nigdy prawdziwie nieistniejących - a jednocześnie tak realnych - nadal nosiła w sercu. Ruszyła się, przyciągając go ku sobie. Tak wiele dla niej robił. A ona tak niewiele potrafiła jeszcze oddać w zamian. Wyrzucając lżejsze stwierdzenie, próbując rozładować trochę atmosferę. Zaśmiała się krótko na wypowiedziane słowa, wywracając oczami. Całkowicie nie fair.
Potrzebowała, żeby dokładnie zrozumiał. Żeby wiedział wszystko, co tylko na ten moment, mogła mu powiedzieć. Nie chciała sekretów, ale wiedziała że nadal będzie je mieć. Pokręciła krótko głową rozkładając na ręce boki.
- Nie mogę odpowiedzieć za innych. Nie wiem, co kierowało ich decyzjami. Każdy w jakiś sposób wiąże swój los z Zakonem, każdy ma też prawo pójść własną ścieżką. - wyjaśniła próbując zrobić to możliwie jak najklarowniej. - Prawie każdy. - dodała odnosząc się do Gwardii, która związała swój los z Zakonem już na zawsze. Nie była pewna, czy wypowiada odpowiednie słowa, czy rozjaśniają one cokolwiek. Widziała na jego twarzy, że nie wszystko jest tak jasne, jak próbowała to uczynić. - Tak. Jego decyzje są ostateczne. - uniosła rękę, by założyć za ucho kosmyki jasnych włosów. - Jest niesamowity, ale też rzeczowy i konkretny. - przyznała pocierając kciukiem wierzch drugiej dłoni. Podziwiała Longbottoma, jego umiejętności i doświadczenie robiły wrażenie.
Nie mogła mieć do niego pretensji za to, że wyjechał. Lepiej niż wielu innych znała powody dla których opuścił Anglię. Jako przyjaciółka nie pragnęła niczego ponad to, by odnalazł wszystko, czego szukał. Choć już wtedy zdawała się podejrzewać, że swoich własny h demonów nie pokona na obcych woda. Vincent musiał jednak przekonać się o tym samodzielnie, tak samo jak podjąć własne decyzję. Ale nie była sprawiedliwa. Choć rozumiała to wszystko, kiedy jej własne emocje i potrzeby zaczynały ja przerażać, kiedy niepewność brała górę atakowała niczym zimny zabójca używając najgorszych, najcięższych argumentów. A jednak, mimo wszystko, on nadal znajdował się obok. Ciepła dłoń przykrywała ta należąca do niej. A usta niezmiennie wypowiadały potwierdzające słowa. Dlaczego tak trudno było jej w pełni im zaufać? Dlaczego nie potrafiła poddać się i odpuścić. Ciągle walcząc. Z całym światem. Samą sobą. Nawet z nim.
Wiedziała, że niczego tak bardzo nie potrzebuje, jak przynależności. Miejsca które pozwoliłoby mu być sobą, które przyjęłoby go takim jakim był. Dostrzegła to już tego dnia, kiedy spotkali się po raz pierwszy. I szczerze wierzyła w wypowiedziane później Kieranowi słowa. Jeśli nie oni, nie ona, istniała już tylko druga strona barykady. A Justine egoistycznie, chciała by został bliżej. Jednocześnie wierząc że pasuje do Zakonu. Jego chęć zaangażowania i umiejętności były tymi których potrzebowali. Na zainteresowanie które pojawiło się w niebieskich oczach uniosła kąciki ust ku górze. - chodzi o smierciotule i pewnego badacza. Nie znam szczegółów, ale możliwe że możemy dowiedzieć się czegoś interesującego. - wyjaśniła pokrótce wierząc że jeśli wyprawa dojdzie do skutku, Anthony nie zawaha się by zabrać Rinehearta. - ja nie bardzo się tam nadaje, biorąc pod uwagę jak przerażają mnie te stwory. - dodała jeszcze, chcąc by i on zrozumiał, że również miała swoje słabe strony. Czy to jeśli szło o charakter, czy też możliwości bojowe. Nie była idealna - a właściwie, bardzo daleko było jej do ideału. Nie była piękna, jej ciało zdobiła ścieżka z blizn. A upór, czasem nie pozwalał na przyznanie się do popełnienia błędu. Nie sądziła, że jeszcze kiedyś, powoli, nieśmiało, zacznie budzić się w niej chęć, by dzielić czas z kimś. Jego resztki, których nie poświęcała całkowicie na udział w wojnie. Nie spodziewała się, że dla jakiegoś szaleńca tak niewiele, będzie wystarczające. Jej zdawało się to właściwie niczym. Nie była w stanie nic dać, nie mogła nawet obiecać, że wróci do domu - dożyje kolejnego dnia.
Słuchała padających z jego ust wyjaśnień marszcząc odrobinę brwi. Naprawdę nie potrafiła tego zrozumieć. Szczerze sądziła, że gdyby oboje spróbowali mogliby znaleźć niewielką nić porozumienia pomimo dzielącej ich przeszłości. Uniosła rękę, żeby potrzeć nią czoło. Nie powiedziała jednak nic już więcej. Nie mogła zmusić Vincenta by spróbował pogodzić się z ojcem. Nie mogła też tego uczynić względem Kierana. Jeśli żadne z nich nie chciało, nie powinna była mocniej wchodzić z butami w sprawy, które jej nie dotyczyły.
- Dokładnie. - potwierdziła na pozór poważnie, jednak kącik jej ust drgnął lekko w rozbawieniu, brew uniosła się zawadiacko na kolejne stwierdzenie - usa nie kryły już uśmiechu. Chwilowego, bo padające wyznania znaczyły przestrzeń nie tylko między nimi, ale w całym salonie. Jej dłoń uniosła się, zakrywając tą należącą do niego. Zaciskając na niej. Błękitne tęczówki odnalazły te tak podobne do jej własnych. Kiedy pytanie wymknęło się pomiędzy nich, jej dłoń uniosła się, żeby objąć męski policzek. Kciuk przesunął się po nim łagodnie. - Przyzwyczaiłeś mnie do siebie, Rineheart. Do dziwacznych mieszanek zamiast kawy i wieczornego czytania. Lubiłam twoją obecność i myślałam, że ty lubisz moją. - wyjaśniła nie odrywając od niego swojego spojrzenia. Przetrzymując, gest, korzystając z nadarzającej się okazji.
Nie było to dla niej łatwe, pokazać to, co budziło w niej największą niepewność. Ale gdzieś we własnym postrzeganiu potrzebowała zrobić to właśnie teraz. Żeby skończyć to - jeśli koniec miał nadejść - już teraz, od razu, zamiast czekać dłużej, kiedy przywyknie do niego jeszcze mocniej i jeszcze bardziej. Ale nie widziała na jego twarzy niesmaku, nie zdawało się to zrobić na nim żadnego negatywnego wrażenia. Krótkie zdumione stwierdzenie wypadło z jej ust, nie potrafiąc go powstrzymać. Brwi zmarszczyły się w niezrozumieniu, kiedy jego dłoń znalazła się na jej łydce przynosząc ciepłe, przyjemnie rozkojarzenie. Mimo to nie dała się porwać. Nadal nie wierząc w to, co przekazywał we własnych tęczówkach i wypowiadanych słowach. Sprawdzała, testowała dalej. Ale on był niewzruszony. Mimo, że przytrzymywała jego dłoń na jednej z nierównych blizn na własnym brzuchu. Wkradając się bliżej, tak, by mogła mieć go na wyciągnięcie dłoni. Nadal niepewna i ostrożna, a jednocześnie ufna.
- To pomówienia. - odcięła się pozwalając przyciągnąć się bliżej, nie prowadząc jedynie poddając się jemu samemu. Błądziła po jego twarzy, kiedy odgarniał z kosmyk włosów by w końcu złączyć ich usta. Nie pozostawała mu dłużna. Dłonie ruszyły się, by objąć jego twarz. W tym samym czasie uniosła się, by ułożyć łydki po jego bokach, siadając na nim wygodniej, odważniej. Zachęcona, przyjęta, zaakceptowana. Ręce przeniosły się na własne ścieżki. Jedna na kark, wplotła się w krótkie włosy badając ich strukturę. Druga błądziła, kiedy całe ciało przysuwała bliżej, mimowolnie, nieświadomie próbując zniwelować dzielącą ich odległość. Skupiona całkowicie na nim, dopiero po krótkiej chwili poczuła na nogach zwierzęce łapki, a zaraz poczuła jak śnieżnobiała zwierzyna próbuje wgramolić się między nich. Z zaróżowionymi policzkami, niechętnie z ociąganiem odsunęła twarz od jego twarzy składając na wargach jeszcze krótki pocałunek po którym spojrzała w dół. Dłonie odsunęły się od Vincenta i powędrowały ku Jean, pomagając jej wgramolić się na mężczyznę. Pogłaskała ją, nie przestając się uśmiechać, mimowolnie zerkając na wargi należące do niego. Przygryzła dolną wargę, próbując uspokoić rozszalałe emocje. Z ociąganiem, zabierając szczeniaka zeszła z niego nachylając się, by jeszcze raz złączyć ich usta. - Chodź. - szepnęła, jeszcze nim się wyprostowała i z krótkim śmiechem wyrywającym się z gardła ruszyła ku schodom. W drodze do nich odwracając się na pięcie, by sprawdzić, czy podąża jej śladem.
Czuła się lekko. A noc, kiedy miała go obok siebie w komplecie z niewielkim puchowym stworzeniem, które co jakiś czas wierciło się, zawsze odnajdując sposób by wejść między nich, mimo wszystko była spokojna. Nie zmącona znajomymi koszmarami. Rano nadeszło, budząc ją, po raz pierwszy od dawna z wrażeniem, że sen rzeczywiście przyniósł jej ulgę. Przez chwilę leżała, wpatrując się w śpiącego mężczyznę, by potem podnieść się i wsunąć się na niego, dłonie opierając po bokach jego głowy, czekając, aż nie uchyli powiek. Jean ochoczo dołączyła do zadania liżąc go po twarzy.
- Może… - zaczęła kiedy jego tęczówki skrzyżowały się z jej, nachyliła się składając krótki pocałunek. - … zróbmy coś tutaj? - zaproponowała, a ciche szczęknięcie zdawało się popierać propozycję. Chciała zrobić coś dla niego, nie musiała zwiedzać Irlandii. Wszystko, czego chciała miała obok siebie. I jeszcze cały długi dzień, który mogła wykorzystać. W którym mogła prawdziwie odetchnąć. - Tylko najpierw coś zjedzmy. Potrzebuję kaaaawy. - przeciągnęła zgłoski, zsuwając się z niego. Zgarniając ze sobą szczeniaka, by razem z nim ruszyć w kierunku drzwi. Posyłając mu krótki uśmiech, jeszcze zanim za nimi zniknęła.
| zt
Złapać oddech.
Chłonęła garściami nowe doznania, po raz pierwszy od dłuższego czasu pozwalając sobie na prawdziwą chwilę wytchnienia i rozluźnienia. Skupiała się na tu i teraz, tylko co jakiś czas czując nawiedzające ją myśli dotyczące rodzimej Anglii. Nabierała powietrza w płuca w pełnym oburzenia goście i wydymała usta, by na dokładkę przewrócić dosadnie oczami.
- Nie jestem skrzatem. - zaparła się na tym stwierdzeniu, widocznie niepocieszona kręcąc głową i mrużąc groźnie oczy. Zwyczajnie prosił się o Balaneo na głowę. - Co? - zapytała głupkowato na otwarte stwierdzenie, które padło z jego ust, sprawiając, że uciekła spojrzeniem sięgając po kielich z piwem i to nim skupiła chwilowo swoją uwagę. Na krótką chwilę zerkając na niego, czego pożałowała odkrywając, że jego wzrok skupiony jest dokładnie i całkowicie dla niej. Podniosła się, ciągnąc go dalej na parkiet, uciekając z tej chwili.
Nie spodziewała się. Nie podejrzała nawet, że ostatni czas spędził na tym co właśnie prezentował jej dzisiaj. Rozglądała się przesuwając spojrzeniem po kolejnych częściach posiadłości finalnie znajdując się znów przy nim. Złączając na powrót wargi, które już od zbyt długiego czasu nie były tak blisko siebie. Lubiła jego dotyk, zwłaszcza że od tak dawna nie miała już żadnego. Przez jej ciało przechodziły przyjemne dreszcze, kiedy czuła jego dotyk, nawet, jeśli dzieliła ich gruba warstwa swetra. Podobał jej się sposób w jaki jej dotykał, w jaki ją chwytał. Jednocześnie stanowczo, ale też tak jakby była najdelikatniejszym towarem, który przy zbyt mocnym uścisku mógłby doznać urazu. Jakby nie chciał zrobić jej krzywdy. Zabawne.
Naprawdę nie zajęło jej długo, nim zjawiła się na dole ponownie, pochwytując to, czego nie spodziewała się dzisiaj spotkać. Małe, niewielkie stworzenie, które skradło jej uwagę.
- Właściwie to… nie. - przyznała zerkając na niego znad psiaka. - Ale są zdecydowanie za duże. I mają przerażające zęby i zdecydowanie zbyt prawdopodobnie śmiercionośne kopyta. - wyjaśniła przenosząc dłoń, żeby podrapać śnieżnobiałe stworzenie za uchem. Zabrała się do odpowiadania na kolejne zadane pytanie. Było w tym coś w rodzaju smutku, ale też i nostalgii. - Czasem zdaje mi się, że czuję ten zapach bardzo wyraźnie. - przyznała krótko, choć to nie było możliwe. Jej matka nie żyła, zamordowana tylko za krew, która podobno czyniła ją gorszą. Kiedy na jej dłoń pojawiła się inna spojrzała na nią, podążając ku górze, by trafić na jego oczy. Spróbowała unieść wargi ku górze, ale nie przyniosło to żadnego efektu. - Dziękuję. - powiedziała jedynie cicho, odwracając spojrzenie, na bok. Może powinna wybrać innej imię, jakiegoś fafika, albo Burka, albo skoro nazwała jastrzębia Baronem, psa nazwać Królową. Ale chyba chciała, żeby jej matka żyła dalej w jakiś sposób. Wątpiła, że kiedykolwiek będzie miała własne dzieci. Dwójkę, choć nigdy prawdziwie nieistniejących - a jednocześnie tak realnych - nadal nosiła w sercu. Ruszyła się, przyciągając go ku sobie. Tak wiele dla niej robił. A ona tak niewiele potrafiła jeszcze oddać w zamian. Wyrzucając lżejsze stwierdzenie, próbując rozładować trochę atmosferę. Zaśmiała się krótko na wypowiedziane słowa, wywracając oczami. Całkowicie nie fair.
Potrzebowała, żeby dokładnie zrozumiał. Żeby wiedział wszystko, co tylko na ten moment, mogła mu powiedzieć. Nie chciała sekretów, ale wiedziała że nadal będzie je mieć. Pokręciła krótko głową rozkładając na ręce boki.
- Nie mogę odpowiedzieć za innych. Nie wiem, co kierowało ich decyzjami. Każdy w jakiś sposób wiąże swój los z Zakonem, każdy ma też prawo pójść własną ścieżką. - wyjaśniła próbując zrobić to możliwie jak najklarowniej. - Prawie każdy. - dodała odnosząc się do Gwardii, która związała swój los z Zakonem już na zawsze. Nie była pewna, czy wypowiada odpowiednie słowa, czy rozjaśniają one cokolwiek. Widziała na jego twarzy, że nie wszystko jest tak jasne, jak próbowała to uczynić. - Tak. Jego decyzje są ostateczne. - uniosła rękę, by założyć za ucho kosmyki jasnych włosów. - Jest niesamowity, ale też rzeczowy i konkretny. - przyznała pocierając kciukiem wierzch drugiej dłoni. Podziwiała Longbottoma, jego umiejętności i doświadczenie robiły wrażenie.
Nie mogła mieć do niego pretensji za to, że wyjechał. Lepiej niż wielu innych znała powody dla których opuścił Anglię. Jako przyjaciółka nie pragnęła niczego ponad to, by odnalazł wszystko, czego szukał. Choć już wtedy zdawała się podejrzewać, że swoich własny h demonów nie pokona na obcych woda. Vincent musiał jednak przekonać się o tym samodzielnie, tak samo jak podjąć własne decyzję. Ale nie była sprawiedliwa. Choć rozumiała to wszystko, kiedy jej własne emocje i potrzeby zaczynały ja przerażać, kiedy niepewność brała górę atakowała niczym zimny zabójca używając najgorszych, najcięższych argumentów. A jednak, mimo wszystko, on nadal znajdował się obok. Ciepła dłoń przykrywała ta należąca do niej. A usta niezmiennie wypowiadały potwierdzające słowa. Dlaczego tak trudno było jej w pełni im zaufać? Dlaczego nie potrafiła poddać się i odpuścić. Ciągle walcząc. Z całym światem. Samą sobą. Nawet z nim.
Wiedziała, że niczego tak bardzo nie potrzebuje, jak przynależności. Miejsca które pozwoliłoby mu być sobą, które przyjęłoby go takim jakim był. Dostrzegła to już tego dnia, kiedy spotkali się po raz pierwszy. I szczerze wierzyła w wypowiedziane później Kieranowi słowa. Jeśli nie oni, nie ona, istniała już tylko druga strona barykady. A Justine egoistycznie, chciała by został bliżej. Jednocześnie wierząc że pasuje do Zakonu. Jego chęć zaangażowania i umiejętności były tymi których potrzebowali. Na zainteresowanie które pojawiło się w niebieskich oczach uniosła kąciki ust ku górze. - chodzi o smierciotule i pewnego badacza. Nie znam szczegółów, ale możliwe że możemy dowiedzieć się czegoś interesującego. - wyjaśniła pokrótce wierząc że jeśli wyprawa dojdzie do skutku, Anthony nie zawaha się by zabrać Rinehearta. - ja nie bardzo się tam nadaje, biorąc pod uwagę jak przerażają mnie te stwory. - dodała jeszcze, chcąc by i on zrozumiał, że również miała swoje słabe strony. Czy to jeśli szło o charakter, czy też możliwości bojowe. Nie była idealna - a właściwie, bardzo daleko było jej do ideału. Nie była piękna, jej ciało zdobiła ścieżka z blizn. A upór, czasem nie pozwalał na przyznanie się do popełnienia błędu. Nie sądziła, że jeszcze kiedyś, powoli, nieśmiało, zacznie budzić się w niej chęć, by dzielić czas z kimś. Jego resztki, których nie poświęcała całkowicie na udział w wojnie. Nie spodziewała się, że dla jakiegoś szaleńca tak niewiele, będzie wystarczające. Jej zdawało się to właściwie niczym. Nie była w stanie nic dać, nie mogła nawet obiecać, że wróci do domu - dożyje kolejnego dnia.
Słuchała padających z jego ust wyjaśnień marszcząc odrobinę brwi. Naprawdę nie potrafiła tego zrozumieć. Szczerze sądziła, że gdyby oboje spróbowali mogliby znaleźć niewielką nić porozumienia pomimo dzielącej ich przeszłości. Uniosła rękę, żeby potrzeć nią czoło. Nie powiedziała jednak nic już więcej. Nie mogła zmusić Vincenta by spróbował pogodzić się z ojcem. Nie mogła też tego uczynić względem Kierana. Jeśli żadne z nich nie chciało, nie powinna była mocniej wchodzić z butami w sprawy, które jej nie dotyczyły.
- Dokładnie. - potwierdziła na pozór poważnie, jednak kącik jej ust drgnął lekko w rozbawieniu, brew uniosła się zawadiacko na kolejne stwierdzenie - usa nie kryły już uśmiechu. Chwilowego, bo padające wyznania znaczyły przestrzeń nie tylko między nimi, ale w całym salonie. Jej dłoń uniosła się, zakrywając tą należącą do niego. Zaciskając na niej. Błękitne tęczówki odnalazły te tak podobne do jej własnych. Kiedy pytanie wymknęło się pomiędzy nich, jej dłoń uniosła się, żeby objąć męski policzek. Kciuk przesunął się po nim łagodnie. - Przyzwyczaiłeś mnie do siebie, Rineheart. Do dziwacznych mieszanek zamiast kawy i wieczornego czytania. Lubiłam twoją obecność i myślałam, że ty lubisz moją. - wyjaśniła nie odrywając od niego swojego spojrzenia. Przetrzymując, gest, korzystając z nadarzającej się okazji.
Nie było to dla niej łatwe, pokazać to, co budziło w niej największą niepewność. Ale gdzieś we własnym postrzeganiu potrzebowała zrobić to właśnie teraz. Żeby skończyć to - jeśli koniec miał nadejść - już teraz, od razu, zamiast czekać dłużej, kiedy przywyknie do niego jeszcze mocniej i jeszcze bardziej. Ale nie widziała na jego twarzy niesmaku, nie zdawało się to zrobić na nim żadnego negatywnego wrażenia. Krótkie zdumione stwierdzenie wypadło z jej ust, nie potrafiąc go powstrzymać. Brwi zmarszczyły się w niezrozumieniu, kiedy jego dłoń znalazła się na jej łydce przynosząc ciepłe, przyjemnie rozkojarzenie. Mimo to nie dała się porwać. Nadal nie wierząc w to, co przekazywał we własnych tęczówkach i wypowiadanych słowach. Sprawdzała, testowała dalej. Ale on był niewzruszony. Mimo, że przytrzymywała jego dłoń na jednej z nierównych blizn na własnym brzuchu. Wkradając się bliżej, tak, by mogła mieć go na wyciągnięcie dłoni. Nadal niepewna i ostrożna, a jednocześnie ufna.
- To pomówienia. - odcięła się pozwalając przyciągnąć się bliżej, nie prowadząc jedynie poddając się jemu samemu. Błądziła po jego twarzy, kiedy odgarniał z kosmyk włosów by w końcu złączyć ich usta. Nie pozostawała mu dłużna. Dłonie ruszyły się, by objąć jego twarz. W tym samym czasie uniosła się, by ułożyć łydki po jego bokach, siadając na nim wygodniej, odważniej. Zachęcona, przyjęta, zaakceptowana. Ręce przeniosły się na własne ścieżki. Jedna na kark, wplotła się w krótkie włosy badając ich strukturę. Druga błądziła, kiedy całe ciało przysuwała bliżej, mimowolnie, nieświadomie próbując zniwelować dzielącą ich odległość. Skupiona całkowicie na nim, dopiero po krótkiej chwili poczuła na nogach zwierzęce łapki, a zaraz poczuła jak śnieżnobiała zwierzyna próbuje wgramolić się między nich. Z zaróżowionymi policzkami, niechętnie z ociąganiem odsunęła twarz od jego twarzy składając na wargach jeszcze krótki pocałunek po którym spojrzała w dół. Dłonie odsunęły się od Vincenta i powędrowały ku Jean, pomagając jej wgramolić się na mężczyznę. Pogłaskała ją, nie przestając się uśmiechać, mimowolnie zerkając na wargi należące do niego. Przygryzła dolną wargę, próbując uspokoić rozszalałe emocje. Z ociąganiem, zabierając szczeniaka zeszła z niego nachylając się, by jeszcze raz złączyć ich usta. - Chodź. - szepnęła, jeszcze nim się wyprostowała i z krótkim śmiechem wyrywającym się z gardła ruszyła ku schodom. W drodze do nich odwracając się na pięcie, by sprawdzić, czy podąża jej śladem.
Czuła się lekko. A noc, kiedy miała go obok siebie w komplecie z niewielkim puchowym stworzeniem, które co jakiś czas wierciło się, zawsze odnajdując sposób by wejść między nich, mimo wszystko była spokojna. Nie zmącona znajomymi koszmarami. Rano nadeszło, budząc ją, po raz pierwszy od dawna z wrażeniem, że sen rzeczywiście przyniósł jej ulgę. Przez chwilę leżała, wpatrując się w śpiącego mężczyznę, by potem podnieść się i wsunąć się na niego, dłonie opierając po bokach jego głowy, czekając, aż nie uchyli powiek. Jean ochoczo dołączyła do zadania liżąc go po twarzy.
- Może… - zaczęła kiedy jego tęczówki skrzyżowały się z jej, nachyliła się składając krótki pocałunek. - … zróbmy coś tutaj? - zaproponowała, a ciche szczęknięcie zdawało się popierać propozycję. Chciała zrobić coś dla niego, nie musiała zwiedzać Irlandii. Wszystko, czego chciała miała obok siebie. I jeszcze cały długi dzień, który mogła wykorzystać. W którym mogła prawdziwie odetchnąć. - Tylko najpierw coś zjedzmy. Potrzebuję kaaaawy. - przeciągnęła zgłoski, zsuwając się z niego. Zgarniając ze sobą szczeniaka, by razem z nim ruszyć w kierunku drzwi. Posyłając mu krótki uśmiech, jeszcze zanim za nimi zniknęła.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Miał być ślub i wesele też.
Nie było jednak ani ślubu, ani wesela. Z innych jednak powodów, niż mógłbym przypuszczać. Nie spodziewałem się, że zostanie odwołany - choć do poranka dziewiątego listopada przypuszczałem, że Farley mógłby rozważać wycofanie się ze względu na pełnioną funkcję Gwardzisty - zwłaszcza, kiedy do Kurnika przybyło już tylu gości, a przygotowania właściwie zostały ukończone. Jedzenie przygotowano, stoły nakryto, Kurnik udekorowano, goście czekali w swych wyjściowych szatach i sukienkach, gotowi wciąż udział we wzruszającej ceremonii i zabawie - skromnej ze względu na okoliczności, na pewno byłaby jednak niezapomniana. Los jednak nie zamierzał dopuścić do tego, by jeszcze jeden mężczyzna opuścił stan kawalerski i zesłał na pannę młodą groszopryszczkę.
Takiego obrotu sytuacji chyba nikt się nie spodziewał.
Wydawało mi się, że wszyscy żałowali, że do tego doszło, że liczyli na kilka chwil zapomnienia o tym, co działo się na zewnątrz - może potrzebowali popatrzeć na młodą, prawdziwą miłość, by nabrać wiary w lepsze jutro? Bo czyż nie właśnie dla takich chwil walczyliśmy z siłami ciemności?
Jedzenie rozdano jednak biednym, część alkoholu wypito za powrót do zdrowia panny młodej, Idy Lupin, a do domów wrócono z całą pewnością zbyt wcześnie. Z niedosytem i poczuciem niesprawiedliwości.
Moje odwiedziny w Akacjowej Ostoi właściwie nie miały związku z niedoszłym małżeństwem Alexandra i Idy sprzed dwóch dni, lecz poniekąd wciąż mi ono chodziło po głowie. Może przez rozmowę z Vincentem przy stołach, które nakrywaliśmy razem z Archibaldem Prewettem, gdy pojawił się z bukietami kwiatów tak jak obiecał. Zapytałem go, żartobliwie, czy jeden z nich podaruje Justine i czy kupił już dla niej zaręczynowy pierścionek - on zaś zmieszał się tak, jakby miał lat czternaście, a ja pytałbym o jego pierwsze doświadczenia z dziewczętami. Coś było nie tak. Takie miałem przeczucie. I tak chciałem z nim zresztą porozmawiać. Przez ostatnie tygodnie niewiele było na to czasu, a czułem, że powinniśmy. O tym, co stało się w podziemiach Azkabanu.
U progu jego drzwi pojawiłem się z pustymi rękami, jednak żadnej butelki alkoholu nie udało mi zdobyć, a przynajmniej nie w cenie, na jaką mogłem sobie pozwolić. Wszystko cholernie podrożało, a ja nie chciałem ruszać zgromadzonych na czarną godzinę oszczędności. Doskwierał mi brak whisky i tytoniu, kawy i porządnego obiadu, lecz musiałem się obejść bez tych drobnych przyjemności. Funkcjonowanie w tym popieprzonym świecie stało się jeszcze trudniejsze.
- Dobrze cię widzieć - powiedziałem, na kilka chwil zamykając Vincenta w braterskim uścisku, poklepałem go po plecach. Zaraz po tym zsunąłem z ramion płaszcz, z głowy zdjąłem kapelusz, zostawiłem je w holu, zanim przeszedłem do wskazanego mi przez gospodarza salonu. - Jak się trzymasz? - spytałem, rozglądając się z ciekawością po pomieszczeniu; najmocniej jednak moją uwagę - nic dziwnego - przykuł regał z książkami. Nie oparłem się pokusie i podszedłem bliżej, by sprawdzić jakie ciekawe pozycje na nim trzyma. - Miałem nadzieję, że dziś będziemy dalej umierać z powodu bólu głowy po alkoholowym, weselnym pojedynku, lecz los chciał inaczej. Szkoda, że tak wyszło - stwierdziłem, gdy po chwili obróciłem się ku Vincentowi. - Oby nic podobnego nie przytrafiło się Justine, co? - zagadnąłem znów tym samym, żartobliwym tonem, spoglądając na twarz Vincenta z ciekawością, czy znowu pojawi się na niej podobne zmieszanie.
becomes law
resistance
becomes duty
Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Do ostatniego momentu przygotowywał się do uroczystej ceremonii nasuwając przydużą marynarkę, poprawiając zbyt długie, zakręcone kosmyki, wiążąc krawat w niezidentyfikowaną konstrukcję. Był w tak okropnym niedoczasie; poranne sprawunki związane ze wsparciem organizacji wspaniałego wesela przeciągnęły się aż nad to. Pamiętał w jak ogromnym pośpiechu mknął między puchatymi obłokami, dosiadając drewnianego trzonka mocno wysłużonej miotły. Wracał do swej umiłowanej, zielonej Irlandii próbując przywrócić pozytywne nastawienie, wyplenić obezwładniające strużki stresu. Mieli pojawić się tam razem. Po raz pierwszy, od dłuższego czasu oddać w ręce swobodnej atmosfery, zapominając o narastających obowiązkach, prześladujących zdarzeniach, które nadal odciskały swe znaczące piętno. W codziennych snach błądził pomiędzy wąskimi, klaustrofobicznymi korytarzami napotykając rozczłonowane ciała o twarzy najbliższych znajomych. Ten widok nie opuszczał niedoleczonego umysłu, nie wychodził z ciasnych warstw naruszonej pamięci.
Chciał się zrehabilitować; stać się czynnym, reprezentatywnym uczestnikiem ów wydarzenia, obcującym z huczną charakterystyką ślubnych ceremonii oraz ze specyficznymi obrzędami, regionalnymi tradycjami. Z niewypowiedzianą chęcią skosztowałby wspaniałych potraw przygotowanych przez zapracowane ręce bliskich uczestników, zdarł podeszwy podczas niezgrabnych, swawolnych tańców. Wypił zdrowie szczęśliwej, młodej pary, pragnącej choć na moment oderwać się od krwawej, wojennej zawieruchy. Nieprzewidywalny ciąg losowych zdarzeń postanowił pokrzyżować plany. Siła wyższa odsunęła górnolotne plany; zmieniając formę całego przedsięwzięcia. Wymowne zdziwienie, a może cień zwodu wymalowany na ludzkich twarzach nie przeszkodził w odmiennej celebracji; charytatywne wsparcie potrzebujących rodzin było czymś wynagradzającym, wyzwalającym, dodającym otuchy. Nie było czego żałować, choć ogromnie współczuł młodemu Gwardziście, którego niebieskie tęczówki ukazywały jakąś smutną, nieodgadnioną pustkę.
Wczesne popołudnie obfitowało w kilka, nieustępliwych sprawunków. Świat zatopił się w mglistej szarości, a pojedyncze, skołtunione chmury wyrzucały z siebie praktycznie niewidoczne kropelki jesiennego deszczu. Zmoknięte ptaki stukały w spróchniałe belki nieocieplonego strychu, wzniecając nieprzyjemny, lekko przerażający odgłos. Śnieżnobiały szczeniak zanosił się głośnymi szczeknięciami, gdy pierzaści towarzysze przekraczali wyznaczoną, cieniutką granicę gościnności. Mężczyzna kręcąc się po salonie, trzymając stos papierów w swych wąskich palcach, marszczył brwi, nie mogąc zaznać wymaganego skupienia: – Cicho już Jean, nic nie mogę dziś przez ciebie zrobić... – sapnął wściekle odrzucając ciasno zapisane notatki, traktujące zielarskie aspekty z ostatnio wykonywanych badań. Pewne kwestie były niezgodne, wydawało mu się, że przeoczył coś naprawdę istotnego, lecz, w którym momencie? Wzdychając ciężko, z rezygnacją przetoczył się do zagraconej kuchni zrządzając niewielką przerwę. Odkroił dwie kromki razowego chleba z zamiarem przygotowania obiadowych kanapek, podczas gdy miarowy stukot oderwał go od rozpoczętego obowiązku. Pies ponownie wydarł się na całe domostwo. Ciemnowłosy przekręcił oczami i z lekką dozą niepokoju pchnął skrzypiące, przestarzałe dni. Tęczówki rozszerzyły się od razu widząc znajomą aparycję przyjaciela:
– Cedric! O proszę, wchodź, wchodź szybko, bo strasznie pada! – zasygnalizował przesuwając się w wąskich drzwiach. Biała kulka rozpoznała dobre intencje przybysza, wspinając się na kolana i prosząc o atencję: – Wybacz, jeszcze sobie z nią nie radzę. – uśmiechnął się lekko wyczekując momentu, aż zrzuci z siebie wilgotną odzież wierzchnią. Odwzajemnił przyjacielski uścisk, choć sztywność jego ciała mogła być wyczuwalna pod cienką skórą palców: – Ciebie również. Robiłem właśnie coś w rodzaju obiadu, skusisz się na kanapki i kubek kawy? – rzucił od razu odrobinę zachęcająco, odprowadzając go do głównego pomieszczenia. Nie czekał na potwierdzenie; zostawiając go na krótką chwilę, dokończył przyrządzanie potrawy: chleb razowy posmarował pasztetem, który zdobył od żony jednego z klientów. Na kolejne kromki ułożył staranne plastry żółtego sera, a gdy czajnik zagwizdał ochoczo, zalał wodą zawartość dwóch glinianych kubków. Do kieszeni włożył jeszcze zielonkawe jabłka z osobistego sadu i chodząc na raty, wrócił do salonu stawiając wszystko na samym środku stołu. – Częstuj się... – zaczął, a gdy gość zapytał go o stan samopoczucia, zawiesił na nim przeciągły, nieco niewyraźny wzrok mówiąc: – Bywało lepiej. A ty? Wszystko w porządku? – wymamrotał krótko, siadając przy stole i obserwując poczynania Dearborna. Domyślił się, że książki wzbudzą jego zainteresowanie. Pokaźna kolekcja należała również do zmarłych właścicieli. Często użytkowane pozycje, wymieszały się na mnogich półkach: – Ciekawsze egzemplarze mam w pracowni, mogę ci później pokazać. – zaproponował śmiało. Czując, iż niewielki głód rozsiadł się pomiędzy wnętrznościami zsunął z talerza jedną z kanapek. Szczeniak wyczuł przyjemny zapach jedzenia znajdując się tuż pod jego nogami. Wzdychając głośno, oderwał mały kawałek i nachylając się pod mebel, podarował go swemu pupilowi. W tym samym czasie brunet kontynuował wypowiedź: – To prawda, wielka szkoda. – mówił z głową wetkniętą pod stół. – Choć tym razem nie zamierzałem pić zbyt wiele. – oznajmił podnosząc się do góry i wykrzywiając usta w bladym uśmiechu. Po chwili wyraz jego twarzy zmienił się na nieco zdziwiony. Coś nieprzyjemnego osadziło się na żołądku, a brwi ściągnęły w niezrozumieniu. Kanapka zawisła w locie: – Co masz na myśli? – zapytał wprost nie wiedząc dlaczego temat blondynki pojawił się tak nagle. Czy zamierzał kontynuować serię niewygodnych pytań rozpoczętych podczas weselnych przygotowań?
Chciał się zrehabilitować; stać się czynnym, reprezentatywnym uczestnikiem ów wydarzenia, obcującym z huczną charakterystyką ślubnych ceremonii oraz ze specyficznymi obrzędami, regionalnymi tradycjami. Z niewypowiedzianą chęcią skosztowałby wspaniałych potraw przygotowanych przez zapracowane ręce bliskich uczestników, zdarł podeszwy podczas niezgrabnych, swawolnych tańców. Wypił zdrowie szczęśliwej, młodej pary, pragnącej choć na moment oderwać się od krwawej, wojennej zawieruchy. Nieprzewidywalny ciąg losowych zdarzeń postanowił pokrzyżować plany. Siła wyższa odsunęła górnolotne plany; zmieniając formę całego przedsięwzięcia. Wymowne zdziwienie, a może cień zwodu wymalowany na ludzkich twarzach nie przeszkodził w odmiennej celebracji; charytatywne wsparcie potrzebujących rodzin było czymś wynagradzającym, wyzwalającym, dodającym otuchy. Nie było czego żałować, choć ogromnie współczuł młodemu Gwardziście, którego niebieskie tęczówki ukazywały jakąś smutną, nieodgadnioną pustkę.
Wczesne popołudnie obfitowało w kilka, nieustępliwych sprawunków. Świat zatopił się w mglistej szarości, a pojedyncze, skołtunione chmury wyrzucały z siebie praktycznie niewidoczne kropelki jesiennego deszczu. Zmoknięte ptaki stukały w spróchniałe belki nieocieplonego strychu, wzniecając nieprzyjemny, lekko przerażający odgłos. Śnieżnobiały szczeniak zanosił się głośnymi szczeknięciami, gdy pierzaści towarzysze przekraczali wyznaczoną, cieniutką granicę gościnności. Mężczyzna kręcąc się po salonie, trzymając stos papierów w swych wąskich palcach, marszczył brwi, nie mogąc zaznać wymaganego skupienia: – Cicho już Jean, nic nie mogę dziś przez ciebie zrobić... – sapnął wściekle odrzucając ciasno zapisane notatki, traktujące zielarskie aspekty z ostatnio wykonywanych badań. Pewne kwestie były niezgodne, wydawało mu się, że przeoczył coś naprawdę istotnego, lecz, w którym momencie? Wzdychając ciężko, z rezygnacją przetoczył się do zagraconej kuchni zrządzając niewielką przerwę. Odkroił dwie kromki razowego chleba z zamiarem przygotowania obiadowych kanapek, podczas gdy miarowy stukot oderwał go od rozpoczętego obowiązku. Pies ponownie wydarł się na całe domostwo. Ciemnowłosy przekręcił oczami i z lekką dozą niepokoju pchnął skrzypiące, przestarzałe dni. Tęczówki rozszerzyły się od razu widząc znajomą aparycję przyjaciela:
– Cedric! O proszę, wchodź, wchodź szybko, bo strasznie pada! – zasygnalizował przesuwając się w wąskich drzwiach. Biała kulka rozpoznała dobre intencje przybysza, wspinając się na kolana i prosząc o atencję: – Wybacz, jeszcze sobie z nią nie radzę. – uśmiechnął się lekko wyczekując momentu, aż zrzuci z siebie wilgotną odzież wierzchnią. Odwzajemnił przyjacielski uścisk, choć sztywność jego ciała mogła być wyczuwalna pod cienką skórą palców: – Ciebie również. Robiłem właśnie coś w rodzaju obiadu, skusisz się na kanapki i kubek kawy? – rzucił od razu odrobinę zachęcająco, odprowadzając go do głównego pomieszczenia. Nie czekał na potwierdzenie; zostawiając go na krótką chwilę, dokończył przyrządzanie potrawy: chleb razowy posmarował pasztetem, który zdobył od żony jednego z klientów. Na kolejne kromki ułożył staranne plastry żółtego sera, a gdy czajnik zagwizdał ochoczo, zalał wodą zawartość dwóch glinianych kubków. Do kieszeni włożył jeszcze zielonkawe jabłka z osobistego sadu i chodząc na raty, wrócił do salonu stawiając wszystko na samym środku stołu. – Częstuj się... – zaczął, a gdy gość zapytał go o stan samopoczucia, zawiesił na nim przeciągły, nieco niewyraźny wzrok mówiąc: – Bywało lepiej. A ty? Wszystko w porządku? – wymamrotał krótko, siadając przy stole i obserwując poczynania Dearborna. Domyślił się, że książki wzbudzą jego zainteresowanie. Pokaźna kolekcja należała również do zmarłych właścicieli. Często użytkowane pozycje, wymieszały się na mnogich półkach: – Ciekawsze egzemplarze mam w pracowni, mogę ci później pokazać. – zaproponował śmiało. Czując, iż niewielki głód rozsiadł się pomiędzy wnętrznościami zsunął z talerza jedną z kanapek. Szczeniak wyczuł przyjemny zapach jedzenia znajdując się tuż pod jego nogami. Wzdychając głośno, oderwał mały kawałek i nachylając się pod mebel, podarował go swemu pupilowi. W tym samym czasie brunet kontynuował wypowiedź: – To prawda, wielka szkoda. – mówił z głową wetkniętą pod stół. – Choć tym razem nie zamierzałem pić zbyt wiele. – oznajmił podnosząc się do góry i wykrzywiając usta w bladym uśmiechu. Po chwili wyraz jego twarzy zmienił się na nieco zdziwiony. Coś nieprzyjemnego osadziło się na żołądku, a brwi ściągnęły w niezrozumieniu. Kanapka zawisła w locie: – Co masz na myśli? – zapytał wprost nie wiedząc dlaczego temat blondynki pojawił się tak nagle. Czy zamierzał kontynuować serię niewygodnych pytań rozpoczętych podczas weselnych przygotowań?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przywitałem Rinehearta ciepłym uśmiechem, kiedy otworzył drzwi i pojawił się w progu. Za jego plecami rozległo się radosne szczekanie, które wprawiło mnie w lekką konsternację, ale i poszerzyło uśmiech, kiedy zzułem buty, by mu nie nabrudzić w salonie, a radosna, biała plama skakała mi koło nóg, domagając się uwagi.
- Nic nie szkodzi. Jak się wabi? - spytałem, kucając na chwilę, zanim przeszedłem do salonu, by wytarmosić szczenię, pogłaskać i podrapać za uszami. Ruszyłem dalej, pies zaś podreptał radośnie za mną. - Miła odmiana po tym kocisku Debbie. Sierściuch mnie nie znosi i o nim mogę powiedzieć to samo. Dziwnie się na mnie gapi. Raz, kiedy pacnąłem go, żeby zszedł ze stołu i nie wylizywał masła, to w nocy narobił mi do butów. Jest złośliwy - pożaliłem mu się na kuguchara, który mieszkał z Debbie. Niekiedy żałowałem, że na jej prośbę (albo raczej żądanie) wróciłem się do Londynu, by zabrać kuguchara z kamienicy, gdzie rodzice Debbie mieli mieszkanie. - Na psach się nie znam, więc ci nie doradzę - odparłem szczerze. Kiedyś mieliśmy z Liz, w domu rodzinnym, psidwaka, to było jednak tak dawno temu... A jego wychowaniem zajmowała się moja matka, więc nic nie mogłem Rinheartowi doradzić.
Pochyliłem się, aby wziąć szczenię na ręce, wciąż bowiem skakało mi koło nóg, kiedy przyglądałem się pozycjom biblioteczki. Aż się rwał, żeby lizać mnie po twarzy, ale szczególnie mi to nie przeszkadzało. Miło, gdy zwierzę wydaje się cię lubić zamiast szczać do butów.
- Pewnie. Umieram z głodu. Dziękuję.
Na samo słowo kawa niemal zaświeciły mi się oczy. Kawa skończyła mi się kilka tygodni temu i albo nie miałem okazji, by ją dostać albo życzyli sobie za nią tyle ile za złoto, co było sporą przesadą. Ja zaś musiałem oszczędzać, bo za płatną robotą rozglądałem się coraz dłużej i dłużej, a galeonów zgromadzonych na czarną godzinę nie chciałem jeszcze ruszać. Wciąż wydawało mi się, że może nastać jeszcze czarniejsza.
- Powiedzmy, że podobnie. Tamte kilka godzin w Azkabanie... Nieźle dały człowiekowi w kość - mruknąłem, stawiając w końcu szczenię na podłodze, nie patrzyłem wtedy na Rinehearta. Mężczyźnie trudno jest się przyznać do słabości. Zwłaszcza mi, bo zawsze starałem się wszystkie te słabości kryć głęboko w sobie, nie dopuścić do tego, aby stały się cudzym zmartwieniem. Miałem obowiązki, dźwigałem na barkach odpowiedzialność za innych i musiałem wziąć się w garść.
- Z chęcią je zobaczę - przyznałem. Vincent, tak jak i ja, trafił do Ravenclawu nie bez powodu. Głód wiedzy, ciekawość świata - te cechy dzieliliśmy chyba obaj właściwie od zawsze. Nie mógłbym oprzeć się pokusie przejrzenia innych, jeszcze ciekawszych, jak zapowiadał, pozycji. Książki odeszły jednak na dalszy plan, kiedy kiszki marsza grały. Usiadłem z Vincentem przy stole i najpierw złapałem za kubek, by napić się gorącej kawy. Smakowała jak niebo. Zaraz po tym zsunąłem z talerza kanapkę i chwilę milczeliśmy, po prostu jedząc.
Wzruszyłem ramionami, przełknąwszy kęs kanapki, gdy Rineheart spojrzał na mnie trochę podejrzliwie przez moje wspomnienie o Gwardzistce.
- Nic szczególnego. Żartuję jedynie. Nie chciałem cię zakłopotać - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Wciąż miałem w pamięci zmieszaną minę Vincenta, kiedy pół żartem, pół serio spytałem go o pierścionek zaręczynowy dla Justine. - Myślałem po prostu, że... między wami jest coś poważnego - wytłumaczyłem się, wzruszając przy tym ramionami, zupełnie szczerze. Do tematu miałem dość staromodne podejście, Vincent może o tym zapomniał przez te wszystkie lata, kiedy nasz kontakt był właściwie sporadyczny i szczątkowy. Odjąłem spojrzenie od białego szczeniaka, by unieść je na twarz przyjaciela, ciekaw, czy coś na to odpowie - nie chciałem jak baba ciągnąć go za język, plotkowanie to domena kobiet, czułem się jednak... Ciekawy, tak, to dobre słowo.
- Nic nie szkodzi. Jak się wabi? - spytałem, kucając na chwilę, zanim przeszedłem do salonu, by wytarmosić szczenię, pogłaskać i podrapać za uszami. Ruszyłem dalej, pies zaś podreptał radośnie za mną. - Miła odmiana po tym kocisku Debbie. Sierściuch mnie nie znosi i o nim mogę powiedzieć to samo. Dziwnie się na mnie gapi. Raz, kiedy pacnąłem go, żeby zszedł ze stołu i nie wylizywał masła, to w nocy narobił mi do butów. Jest złośliwy - pożaliłem mu się na kuguchara, który mieszkał z Debbie. Niekiedy żałowałem, że na jej prośbę (albo raczej żądanie) wróciłem się do Londynu, by zabrać kuguchara z kamienicy, gdzie rodzice Debbie mieli mieszkanie. - Na psach się nie znam, więc ci nie doradzę - odparłem szczerze. Kiedyś mieliśmy z Liz, w domu rodzinnym, psidwaka, to było jednak tak dawno temu... A jego wychowaniem zajmowała się moja matka, więc nic nie mogłem Rinheartowi doradzić.
Pochyliłem się, aby wziąć szczenię na ręce, wciąż bowiem skakało mi koło nóg, kiedy przyglądałem się pozycjom biblioteczki. Aż się rwał, żeby lizać mnie po twarzy, ale szczególnie mi to nie przeszkadzało. Miło, gdy zwierzę wydaje się cię lubić zamiast szczać do butów.
- Pewnie. Umieram z głodu. Dziękuję.
Na samo słowo kawa niemal zaświeciły mi się oczy. Kawa skończyła mi się kilka tygodni temu i albo nie miałem okazji, by ją dostać albo życzyli sobie za nią tyle ile za złoto, co było sporą przesadą. Ja zaś musiałem oszczędzać, bo za płatną robotą rozglądałem się coraz dłużej i dłużej, a galeonów zgromadzonych na czarną godzinę nie chciałem jeszcze ruszać. Wciąż wydawało mi się, że może nastać jeszcze czarniejsza.
- Powiedzmy, że podobnie. Tamte kilka godzin w Azkabanie... Nieźle dały człowiekowi w kość - mruknąłem, stawiając w końcu szczenię na podłodze, nie patrzyłem wtedy na Rinehearta. Mężczyźnie trudno jest się przyznać do słabości. Zwłaszcza mi, bo zawsze starałem się wszystkie te słabości kryć głęboko w sobie, nie dopuścić do tego, aby stały się cudzym zmartwieniem. Miałem obowiązki, dźwigałem na barkach odpowiedzialność za innych i musiałem wziąć się w garść.
- Z chęcią je zobaczę - przyznałem. Vincent, tak jak i ja, trafił do Ravenclawu nie bez powodu. Głód wiedzy, ciekawość świata - te cechy dzieliliśmy chyba obaj właściwie od zawsze. Nie mógłbym oprzeć się pokusie przejrzenia innych, jeszcze ciekawszych, jak zapowiadał, pozycji. Książki odeszły jednak na dalszy plan, kiedy kiszki marsza grały. Usiadłem z Vincentem przy stole i najpierw złapałem za kubek, by napić się gorącej kawy. Smakowała jak niebo. Zaraz po tym zsunąłem z talerza kanapkę i chwilę milczeliśmy, po prostu jedząc.
Wzruszyłem ramionami, przełknąwszy kęs kanapki, gdy Rineheart spojrzał na mnie trochę podejrzliwie przez moje wspomnienie o Gwardzistce.
- Nic szczególnego. Żartuję jedynie. Nie chciałem cię zakłopotać - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Wciąż miałem w pamięci zmieszaną minę Vincenta, kiedy pół żartem, pół serio spytałem go o pierścionek zaręczynowy dla Justine. - Myślałem po prostu, że... między wami jest coś poważnego - wytłumaczyłem się, wzruszając przy tym ramionami, zupełnie szczerze. Do tematu miałem dość staromodne podejście, Vincent może o tym zapomniał przez te wszystkie lata, kiedy nasz kontakt był właściwie sporadyczny i szczątkowy. Odjąłem spojrzenie od białego szczeniaka, by unieść je na twarz przyjaciela, ciekaw, czy coś na to odpowie - nie chciałem jak baba ciągnąć go za język, plotkowanie to domena kobiet, czułem się jednak... Ciekawy, tak, to dobre słowo.
becomes law
resistance
becomes duty
Dobrze było zobaczyć wyczekiwaną, znajomą twarz w czterech ścianach nowego, drewnianego domostwa. Obecność przyjaciela dodawała mu otuchy, odgoniła frustrujące, nierealne myśli, związane z niebezpiecznym, obserwującym i czyhającym wrogiem. Asekuracyjnie rozejrzał się po okolicy zamykając drzwi za plecami niespodziewanego przybysza. Wzdrygnął się momentalnie, gdyż chłód jesiennego, deszczowego popołudnia przeniknął przez cienki materiał grafitowego golfu. Musiał podłożyć do pieca. Przeszedł kilka kroków do przodu, aby oddać więcej korytarzowej, lekko zaciemnionej przestrzeni. Śnieżnobiały szczeniak niemalże od razu wyczuł dobre intencje mężczyzny przekazując mu całą obślinioną i podgryzającą uwagę. Ciemnowłosy roześmiał się krótko: – Jean. – zaczął przyglądając się rozbieganej istocie. – Znalazłem ją zaraz po przeprowadzce. Musiała być osierocona, ledwo ją wyratowałem. – wyjaśnił wracając pamięcią do tak niespodziewanego zdarzenia. Pamiętał jak po raz pierwszy zszedł do zagraconej piwnicy. Potykając się o porozrzucane przedmioty usłyszał zawodzące skomlenie ściskające za serce. Wyciągnął ją spomiędzy spróchniałych desek: wychudzoną, umorusaną, w ciężkim stanie zdrowotnym. Dzięki zaprzyjaźnionemu, zwierzęcemu medykowi, udało mu się odratować przyjazną kompankę. Odwdzięczała się na każdym kroku, rozjaśniała dni, które od czasu do czasu okrywały się ciemną kotarą podziemnego, lodowatego mroku. Splótł ramiona na klatce piersiowej i opierając się bokiem o pobliską ścianę wykładaną panelami, słuchał uważnie. Roześmiał się w głos gdy Dearborn wprowadził go w anegdotkę o zapaskudzonych butach: – Nigdy nie ufałem kotom. Nikogo nie słuchają, chodzą własnymi ścieżkami, są wredne… Wydaje mi się też, że mam na nie alergię. – zakomunikował otwarcie, aby odrobinę pokrzepić towarzysza. Westchnął ciężko kręcąc głową z niedowierzaniem; mieli tyle na głowie, a początkowa wymiana zdań rozpoczęła się od dywagacji nad losem ulubionych zwierząt domowych, czyż to nie zabawne? Machnął ręką na znak, aby się nie przejmował. W końcu nauczy się panować nad energiczną, białą kulą. Wskazując lokalizację salonu, słysząc potwierdzenie z ust Zakonnika, skręcił do kuchni przygotowując obiecany posiłek. Kilka kanapek, dwa parujące kubki: jeden wypełniony czarną, aromatyczną cieczą, drugi zaś zielonkawym naparem o przyjemnej, ziołowej woni. Wszedł do pokoju ostrożnie stawiając naczynia na brzegu stołu. Wrócił po talerz kanapek ułożonych w ciasną piramidkę. Opadł na krzesło i westchnął przeciągle. Zdobycie zaopatrzenia graniczyło z cudem. Jako czynny, rozeznany handlarz dostawał sprawdzone kontakty, informacje o mniejszych dostawach konkretnego produktu. Udawało mu się przynieść do domu nieoczekiwane rarytasy, którymi chętnie dzielił się z innymi. On sam nie potrzebował do przeżycia zbyt wiele. Gdy Cedric przeniósł się o kilka tygodni wstecz, nie odpowiedział od razu. Odkręcił głowę w stronę okna patrząc na szare, przeganiane przez wiatr chmury. Wszystko wracało, budziło się tak nagle. Poczuł się nieswojo. Odchrząknął znacząco przenosząc wzrok na swoje kolana. Postanowił odpowiedzieć mu szczerze: – Był tam taki moment, w którym… – zatrzymał na chwilę. Dwa błękity przewędrowały na profil znajomego, po czym ponownie utknęły w sękatej podłodze:
– Był taki moment, w którym straciłem nadzieję. Byłem pewny, że umrzemy. Chciałem jedynie upaść na tą lodowatą posadzkę i zasnąć, żeby nic nie czuć. – wypuścił powietrze ze specyficznym świstem. Odłożył kanapkę trzymaną między długimi palcami, gdyż żołądek zacisnął się niebezpiecznie. Praktycznie nikomu tego nie mówił. Nie miał okazji skonfrontować demonicznych przeżyć z samego środka piekła. A one zakleszczyły się głęboko odbierając swobodny sen, codzienną koncentrację.
Niwelując chwilę ciszy, odpowiedział zaraz: – Dobrze, później cię tam zabiorę. – zakomunikował kiwając głową. Obserwował przyjaciela oraz jego ruchy. Patrzył jak na jego ustach rozkwita uśmiech, gdy krople kawy skropiły wargi. Cieszył się, że mógł go ugościć, sprawić choć trochę ulotnej przyjemności. Idąc za ciosem podjął odłożoną kanapkę i sam zabrał się za konsumpcję, która szła mu dość opornie. Zabłądził myślami gdzieś naprawdę daleko. Rozproszyły się, wróciły do przeszłości oddając nieprzyjemną, ciążącą aurę. Szczeniak skoczył mu na kolana wyczekując drobnego kawała przysmaku. Oderwał znaczącą część niknąc pod stołem. W tym samym czasie Dearborn kontynuował dość kłopotliwy temat, którego raczej nie mogli dziś uniknąć: – Nic nie szkodzi, ja… – przerwał podnosząc się do pionu i koncentrując spojrzenie na aparycji towarzysza. Upił łyk ziołowego naparu, aby ukryć swe zakłopotanie, a może dziwną niepewność? Nie wiedział co dokładnie powinien mu powiedzieć. Czy mógłby zdradzić wszystkie, rozbestwione obawy rozproszone po całym organizmie? Westchnął cicho, ścisnął usta w ciasną linijkę, lecz po chwili zdobył się na zdanie: – Ja nie wiem co ci do końca powiedzieć Cedric. – że mam wątpliwości, że nie wiem, czy jestem kimś, odpowiednim, kimś za kim skoczyłaby w ogień? Kimś, kogo chciałby widzieć obok siebie każdego dnia? Czy tak wyobrażała sobie idealnego partnera?
– Ja chyba jestem już wszystkiego pewny. Jestem pewny tego co czuję, nie wiem jednak czy ona to odwzajemnia, czy też coś czuje. Czy to wszystko nie jest tylko takie… – znów skierował głowę w stronę okna marszcząc brwi. Szukał odpowiednego słowa: – Chwilowe, może niestabilne, nie wiem. – dokończył chwytając za kubek. Nie lubił dzielić się tak głębokimi, wręcz intymnymi odczuciami. Dearborn był jedną z niewielu osób, której mógł całkowicie zaufać.
– Był taki moment, w którym straciłem nadzieję. Byłem pewny, że umrzemy. Chciałem jedynie upaść na tą lodowatą posadzkę i zasnąć, żeby nic nie czuć. – wypuścił powietrze ze specyficznym świstem. Odłożył kanapkę trzymaną między długimi palcami, gdyż żołądek zacisnął się niebezpiecznie. Praktycznie nikomu tego nie mówił. Nie miał okazji skonfrontować demonicznych przeżyć z samego środka piekła. A one zakleszczyły się głęboko odbierając swobodny sen, codzienną koncentrację.
Niwelując chwilę ciszy, odpowiedział zaraz: – Dobrze, później cię tam zabiorę. – zakomunikował kiwając głową. Obserwował przyjaciela oraz jego ruchy. Patrzył jak na jego ustach rozkwita uśmiech, gdy krople kawy skropiły wargi. Cieszył się, że mógł go ugościć, sprawić choć trochę ulotnej przyjemności. Idąc za ciosem podjął odłożoną kanapkę i sam zabrał się za konsumpcję, która szła mu dość opornie. Zabłądził myślami gdzieś naprawdę daleko. Rozproszyły się, wróciły do przeszłości oddając nieprzyjemną, ciążącą aurę. Szczeniak skoczył mu na kolana wyczekując drobnego kawała przysmaku. Oderwał znaczącą część niknąc pod stołem. W tym samym czasie Dearborn kontynuował dość kłopotliwy temat, którego raczej nie mogli dziś uniknąć: – Nic nie szkodzi, ja… – przerwał podnosząc się do pionu i koncentrując spojrzenie na aparycji towarzysza. Upił łyk ziołowego naparu, aby ukryć swe zakłopotanie, a może dziwną niepewność? Nie wiedział co dokładnie powinien mu powiedzieć. Czy mógłby zdradzić wszystkie, rozbestwione obawy rozproszone po całym organizmie? Westchnął cicho, ścisnął usta w ciasną linijkę, lecz po chwili zdobył się na zdanie: – Ja nie wiem co ci do końca powiedzieć Cedric. – że mam wątpliwości, że nie wiem, czy jestem kimś, odpowiednim, kimś za kim skoczyłaby w ogień? Kimś, kogo chciałby widzieć obok siebie każdego dnia? Czy tak wyobrażała sobie idealnego partnera?
– Ja chyba jestem już wszystkiego pewny. Jestem pewny tego co czuję, nie wiem jednak czy ona to odwzajemnia, czy też coś czuje. Czy to wszystko nie jest tylko takie… – znów skierował głowę w stronę okna marszcząc brwi. Szukał odpowiednego słowa: – Chwilowe, może niestabilne, nie wiem. – dokończył chwytając za kubek. Nie lubił dzielić się tak głębokimi, wręcz intymnymi odczuciami. Dearborn był jedną z niewielu osób, której mógł całkowicie zaufać.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wyglądało na to, że Vincent na dobre powrócił do kraju. Chyba się tu zadomowił na nowo, świadczył o tym choćby i ten dom, wciąż jeszcze jakby pachnący nowością. Cieszyłem się z tego. Nie tylko dlatego, że był nam tu potrzebny ze względu na swoje talenta, umiejętności, wiedzę - każda różdżka była przydatna, zwłaszcza kogoś, kto znał się na rzeczy, wyspecjalizowanego w jakiejś dziedzinie, władającego większą mocą, Rineheart znał się zaś na nie jednym. Runista, zielarz, łamacz klątw - mógł być asem w rękawie. Cieszyłem się także dlatego, że blisko znów znalazł się ktoś, komu mogłem zaufać, z kim mogłem porozmawiać. W latach szkolnych łączyła nas bliższa przyjaźń i żałowałem, że po niej kontakt się rozmył - przez jego podróże i moje skupienie na pracy, na poszukiwaniu mordercy ojca, własnej żałobie. Teraz widziałem, że ja też byłem skupiony na sobie. Po powrocie Vincenta do kraju mieliśmy szansę odnowić tę znajomość, wzmocnić ją, nie zamierzałem zmarnować tej szansy. Byłoby naprawdę dobrze, gdyby zapuścił tu korzenie.
- Jean - powtórzyłem za nim. - Ma zatem szczęście, że na ciebie trafiła - przyznałem szczerze. Obecnie niewielu przejęło by się losem porzuconego szczenięcia. Trudno było wykarmić własne dzieci - sam się o tym przekonywałem z każdym tygodniem coraz dotkliwiej - co dopiero psa. Wydawało mi się, że w obecnej sytuacji posiadanie zwierząt było wręcz luksusem. Dobrze, że sowy potrafiły same zdobyć sobie pożywienie. Nike, pozbawiona przysmaków dla sów, polowała po prostu częściej, znikała na dłużej, wydawała się jednak patrzeć na mnie ze zrozumieniem. Była bardzo mądrym ptakiem. Żałowałem, że Landrynka nie może się od niej czegoś nauczyć. - Masz zupełną rację, stary. Koty są po prostu wredne - zgodziłem się z Rineheartem, wzdychając przy tym ciężko; żałowałem, że nie wymówiłem się alergią w chwili, kiedy Debbie zażądała by wydostać kuguchara z Londynu. Może ktoś inny by przygarnął tego kota, teraz ja musiałem się z nim użerać. Psy były o wiele wdzięczniejszymi stworzeniami. Wierniejszymi i posłusznymi. - W dzieciństwie mieliśmy z Liz psidwaka - wspomniałem mimochodem, idąc do salonu.
Może powinienem był pozostać przy tych odległych, przyjemnych wspomnieniach? Porozmawiać z Rineheartem ot tak po prostu, o wszystkim i niczym, powspominać stare i dobre czasy, coś przyjemnego, by poczuć się normalnie? Musiałem jednak zapytać jak się czuje. Tamta noc w Tower, w podziemiach Azkabanu była... Trudno nawet opisać to słowami. Chciałem się upewnić, że Vincent się po tym pozbierał - bądź chociaż próbował. Był mi przyjacielem, martwiłem się o niego. Może nie czuł się przygotowany na to, co go tam na czekało - a raczej na pewno nie.
- Nie tylko ty, Vincent, nie tylko ty miałeś taki moment... - przyznałem cicho, obracając w palcach kubek z gorącą kawą, przyjemnie grzała skórę. Na samo wspomnienie Azkabanu poczułem zimno, więc potrzebowałem tego. - Myślałem, że nigdy stamtąd nie wyjdziemy, że wszystko poszło na marne, że Lydia, William i Pomona zginą z mojej winy. Pomona... - urwałem, spoglądając na kanapkę, a choć byłem wciąż głodny, to jakby straciłem apetyt. - To wina dementorów. Tak działają na ludzi. Wysysają z ciebie całą nadzieję, ciepło, wszystko co dobre. Jednym jest o tym słyszeć, drugie to poczuć to na własnej skórze. Było nas za mało, by poradzić sobie z taką ich ilością - tłumaczyłem, zarówno Vincentowi, jak i sobie, próbując usprawiedliwić tę słabość, której się poddaliśmy. - Śmierć Pomony, stan Lydii to jest moja wina. Gdybym przegonił dementorów nie zdążyliby odebrać Vane życia, a Lydia nie musiałaby na to patrzeć.
Oderwałem palce od kubka i ukryłem twarz w dłoniach na kilka chwil. Czułem się tego winny. Powinienem był wtedy zrobić więcej, postarać się bardziej.
- Ważne, że wyciągnęliśmy stamtąd Justine. Dojdzie do siebie. Widziałem się z nią dwa dni temu. To twarda dziewczyna - powiedziałem, opuszczając ręce, spoglądając na Vincenta. Twardsza niż przypuszczałem. Jedna z najsilniejszych kobiet jakie spotkałem w swoim życiu. Mało kto nie postradałby zmysłów po takim pobycie w Azkabanie. Tymczasem ona dalej starała się przeć na przód.
- Prawdę, jeśli chcesz - odparłem, śledząc drobne zmiany na twarzy Vincenta, zaciśnięcie ust, zakłopotanie w oczach. Nie zamierzałem go zawstydzać, sądziłem jednak, że jesteśmy dorośli i mogę zapytać o to otwarcie. - Jeśli nie chcesz, to zrozumiem - zapewniłem go. Nie chciałem naciskać, jeśli wolał zachować tę część swojego życia wyłącznie dla siebie - zrozumiałbym.
- Nie rozmawialiście o tym? Wiesz, wcześniej - przed Azkabanem, miałem na myśli, sądziłem, że zrozumie. - Wtedy, na wiankach w Oazie, patrzyła na ciebie... Nie wiem. Tak patrzy kobieta, która coś czuje. Tak mi się wydaje, ale nie znam jej, mogę się mylić. Myślę jednak, że... Lepiej wiedzieć na czym człowiek stoi. Nie pozostawiać złudzeń. Zwłaszcza teraz, gdy życie jest tak kruche i krótkie - powiedziałem po chwili zastanowienia. Kiedy nie wiadomo, czy dożyjemy jutra nie było czasu na wahanie i wątpliwości. Może to i lepiej, że Lydia nie chciała mnie już widzieć - nie powinna była na mnie marnować swojej młodości. - Wiesz, że... dwa tygodnie temu, w Noc Duchów, znów tek skrzat domowy z Hogwartu, Kupidynek... Gazety pisały o nim kilka miesięcy temu... Nasączył ciastko Amortencją. Nie mogłem się powstrzymać i je zjadłem. Byłem taki głodny, a ono pachniało tak... Cholera, wiem, że byłem głupi. Trafiłem na błonia w Hogwarcie, tam na czarownicę o imieniu Luna. Wydawało mi się, że ją kocham. Wtedy byłem pewien, że ją kocham jak niczego innego na świecie. Oświadczyłem się jej po kwadransie rozmowy. To było... Cholera, wciąż czuję się tym wszystkim zażenowany. Wysłałem jej list z przeprosinami i bukiet kwiatów. Mam nadzieję, że nie potraktowała tego... Zbyt poważnie - zwierzyłem mu się.
- Jean - powtórzyłem za nim. - Ma zatem szczęście, że na ciebie trafiła - przyznałem szczerze. Obecnie niewielu przejęło by się losem porzuconego szczenięcia. Trudno było wykarmić własne dzieci - sam się o tym przekonywałem z każdym tygodniem coraz dotkliwiej - co dopiero psa. Wydawało mi się, że w obecnej sytuacji posiadanie zwierząt było wręcz luksusem. Dobrze, że sowy potrafiły same zdobyć sobie pożywienie. Nike, pozbawiona przysmaków dla sów, polowała po prostu częściej, znikała na dłużej, wydawała się jednak patrzeć na mnie ze zrozumieniem. Była bardzo mądrym ptakiem. Żałowałem, że Landrynka nie może się od niej czegoś nauczyć. - Masz zupełną rację, stary. Koty są po prostu wredne - zgodziłem się z Rineheartem, wzdychając przy tym ciężko; żałowałem, że nie wymówiłem się alergią w chwili, kiedy Debbie zażądała by wydostać kuguchara z Londynu. Może ktoś inny by przygarnął tego kota, teraz ja musiałem się z nim użerać. Psy były o wiele wdzięczniejszymi stworzeniami. Wierniejszymi i posłusznymi. - W dzieciństwie mieliśmy z Liz psidwaka - wspomniałem mimochodem, idąc do salonu.
Może powinienem był pozostać przy tych odległych, przyjemnych wspomnieniach? Porozmawiać z Rineheartem ot tak po prostu, o wszystkim i niczym, powspominać stare i dobre czasy, coś przyjemnego, by poczuć się normalnie? Musiałem jednak zapytać jak się czuje. Tamta noc w Tower, w podziemiach Azkabanu była... Trudno nawet opisać to słowami. Chciałem się upewnić, że Vincent się po tym pozbierał - bądź chociaż próbował. Był mi przyjacielem, martwiłem się o niego. Może nie czuł się przygotowany na to, co go tam na czekało - a raczej na pewno nie.
- Nie tylko ty, Vincent, nie tylko ty miałeś taki moment... - przyznałem cicho, obracając w palcach kubek z gorącą kawą, przyjemnie grzała skórę. Na samo wspomnienie Azkabanu poczułem zimno, więc potrzebowałem tego. - Myślałem, że nigdy stamtąd nie wyjdziemy, że wszystko poszło na marne, że Lydia, William i Pomona zginą z mojej winy. Pomona... - urwałem, spoglądając na kanapkę, a choć byłem wciąż głodny, to jakby straciłem apetyt. - To wina dementorów. Tak działają na ludzi. Wysysają z ciebie całą nadzieję, ciepło, wszystko co dobre. Jednym jest o tym słyszeć, drugie to poczuć to na własnej skórze. Było nas za mało, by poradzić sobie z taką ich ilością - tłumaczyłem, zarówno Vincentowi, jak i sobie, próbując usprawiedliwić tę słabość, której się poddaliśmy. - Śmierć Pomony, stan Lydii to jest moja wina. Gdybym przegonił dementorów nie zdążyliby odebrać Vane życia, a Lydia nie musiałaby na to patrzeć.
Oderwałem palce od kubka i ukryłem twarz w dłoniach na kilka chwil. Czułem się tego winny. Powinienem był wtedy zrobić więcej, postarać się bardziej.
- Ważne, że wyciągnęliśmy stamtąd Justine. Dojdzie do siebie. Widziałem się z nią dwa dni temu. To twarda dziewczyna - powiedziałem, opuszczając ręce, spoglądając na Vincenta. Twardsza niż przypuszczałem. Jedna z najsilniejszych kobiet jakie spotkałem w swoim życiu. Mało kto nie postradałby zmysłów po takim pobycie w Azkabanie. Tymczasem ona dalej starała się przeć na przód.
- Prawdę, jeśli chcesz - odparłem, śledząc drobne zmiany na twarzy Vincenta, zaciśnięcie ust, zakłopotanie w oczach. Nie zamierzałem go zawstydzać, sądziłem jednak, że jesteśmy dorośli i mogę zapytać o to otwarcie. - Jeśli nie chcesz, to zrozumiem - zapewniłem go. Nie chciałem naciskać, jeśli wolał zachować tę część swojego życia wyłącznie dla siebie - zrozumiałbym.
- Nie rozmawialiście o tym? Wiesz, wcześniej - przed Azkabanem, miałem na myśli, sądziłem, że zrozumie. - Wtedy, na wiankach w Oazie, patrzyła na ciebie... Nie wiem. Tak patrzy kobieta, która coś czuje. Tak mi się wydaje, ale nie znam jej, mogę się mylić. Myślę jednak, że... Lepiej wiedzieć na czym człowiek stoi. Nie pozostawiać złudzeń. Zwłaszcza teraz, gdy życie jest tak kruche i krótkie - powiedziałem po chwili zastanowienia. Kiedy nie wiadomo, czy dożyjemy jutra nie było czasu na wahanie i wątpliwości. Może to i lepiej, że Lydia nie chciała mnie już widzieć - nie powinna była na mnie marnować swojej młodości. - Wiesz, że... dwa tygodnie temu, w Noc Duchów, znów tek skrzat domowy z Hogwartu, Kupidynek... Gazety pisały o nim kilka miesięcy temu... Nasączył ciastko Amortencją. Nie mogłem się powstrzymać i je zjadłem. Byłem taki głodny, a ono pachniało tak... Cholera, wiem, że byłem głupi. Trafiłem na błonia w Hogwarcie, tam na czarownicę o imieniu Luna. Wydawało mi się, że ją kocham. Wtedy byłem pewien, że ją kocham jak niczego innego na świecie. Oświadczyłem się jej po kwadransie rozmowy. To było... Cholera, wciąż czuję się tym wszystkim zażenowany. Wysłałem jej list z przeprosinami i bukiet kwiatów. Mam nadzieję, że nie potraktowała tego... Zbyt poważnie - zwierzyłem mu się.
becomes law
resistance
becomes duty
W umyśle targanym mieszanką wirujących myśli, przez cały czas kreował dwa, przeciwstawne plany. Nierealnie optymistyczna podświadomość podpowiadała, iż obecny stan rzeczy nie będzie przecież długotrwały. Wojna zatrzyma swe krwawe jarzmo opowiadając się po właściwej stronie. Dzięki temu, bez wyrzutów sumienia ponownie wyruszy w dalekie podróże, aby następnie powrócić na nowo odnalezioną ziemię, kontynuując poukładane, lepsze życie w gronie przyjaciół i pogodzonej rodziny. Druga opcja wyglądał zdecydowanie bardziej pesymistycznie: wiązała się z ciężarem umiejscowionym na szerokich barkach, przymusem, wyborem właściwej drogi postępowania. Nie zdawał sobie sprawy, że w tak krótkim czasie stanie się członkiem zorganizowanej rebelii. Zmieni front, porzuci dawne nawyki, stanie się prawdziwym wojownikiem przeznaczonym do czynnego boju. I choć cały czas zmagał się z najróżniejszymi wątpliwościami dotyczącymi swych umiejętności, odpowiedniego zaangażowania, psychicznej kruchości – walczył do ostatniego tchu. Złożył obietnicę, którą skrupulatnie wypełniał. Nie mógł zawieść najbliższych, którzy zdążyli obdarzyć go pełnym zaufaniem, wtłoczyć nadzieję, iż stanie się bezgranicznym wsparciem. Cieszył się, że miał w ów szeregach osobistości, którym mógłby powierzyć własne życie. Dearborn ze swym opanowaniem oraz doświadczeniem, był człowiekiem niezastąpionym. Nie oceniał, podarował drugą szansę bez niepotrzebnych pytań. Chciał skupić się na tej znajomości, wzmocnić ją na wielu płaszczyznach, aby stała się nierozerwalna. Tęsknota za szerokim światem wwiercała się we wnętrzności niemalże codziennie, lecz postanowił trwać, dla niego, dla niej, dla nich.
Pokiwał miarowo głową, gdy powtórzył krótkie sylaby. Zaraz potem uśmiechnął się lekko, nie do końca przyjmując pochlebne wyrazy: – Znalazłem się po prostu w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie. – skomentował lekko spoglądając na mężczyznę. Przesunął się nieco w bok, aby przepuścić towarzysza i odprowadzić go do głównego pomieszczenia. Po drodze wsłuchiwał się w dalsze zdania, komentując je zabawowym prychnięciem. On sam nie miał idealnego podejścia do zwierząt, a co dopiero do tak kapryśnych i indywidulanych istot zostawiających sierść na każdym skrawku przyczepnego materiału. – Tak? Chyba nie pamiętam, żebyś kiedyś o nim mówił. – zamyślił się na moment marszcząc brwi. Czyżby jego pamięć była aż tak zawodna? Westchnął z nutą boleści: – Kieran nie zgadzał się na zwierzęta. Nie dziwię się teraz dlaczego najlepiej czuł się w dziczy. – skomentował jeszcze przekręcając oczami i odgarniając rozbawionego szczeniaka, zasiadł przy okrągłym stoliku skupiając całą swą uwagę na ulubionym partnerze. Spodziewał się, że tematyka rozmowy skręci na ten niewłaściwy tor. Trudna atmosfera okrutnych przeżyć z przed kilku tygodni, nadal odciskała na nich swe destruktywne piętno. Próbował zamykać umysł, zapominać o przeżytych koszmarach, lecz te wracały pod osłoną nocy wrzucając go w sam środek strzelistego labiryntu. Odetchnął głośno, gdy dziwna, nienazwana cisza, na moment zawisła między dawnymi współlokatorami. Stres przycisnął klatkę piersiową, a niebieskie tęczówki spojrzały wyczekująco: – Podziemie, labirynt mieszały nam w głowie… – stwierdził od razu, chcąc odwieść Cedrica od jakichkolwiek wątpliwości. Padł ofiarą czegoś nierealnego, nienazwanego, dlatego nie mógł brać odpowiedzialności tylko i wyłącznie na siebie. Byli w tym wszystkim razem. Przysunął się bliżej i wwiercił swe spojrzenie w przeciwstawne ciało: – To nie była twoja wina. Byliśmy w tym razem, podejmowaliśmy bieżące decyzje, które na tematen moment wydawały się najtrafniejsze. – sam odłożył kubek z parującym naparem i spojrzał na koronkową serwetę: – Pomona i tak by tego nie przeżyła. – odparł dobitnie. Okrutna prawda mogła okazać się wybawieniem: – Skróciłeś jej cierpienie, ratowałeś innych, broniłeś się… Nikt z nas nie wiedział co takiego tam zobaczymy. Lydia miała po prostu pecha. Jest wojowniczą kobietą, poradzi sobie. Ced… – zauważył, że cierpi, przeżywa, rozdrabnia. Ten widok ściskał za serce, lecz on czuł się dokładnie tak samo. Ledwo dawał sobie z tym wszystkim radę, jednakże tym razem postanowił przejąć całość złych i okrutnych emocji. Wstał i podszedł do blondyna, aby objąć szerokie ramiona i poklepać po plecach; nie był w tym wszystkim sam. - To minie... - zaraz potem odszedł na kilka kroków, zbliżając się do szafki przypominającej barek. Wyciągnął z niej kolorową butelkę zielonej wróżki oraz dwie, mniejsze szklaneczki. Bez pytania rozlał część zawartości odnosząc się do słów układanych w imię kobiety darzonej gorejącym uczuciem. On też miał mu coś do wyznania: – Tego dnia, kiedy Justine została pojmana, byłem tam... – zaczął cicho skupiając się na równej ilości zbawiennego trunku. Głos posmutniał, zobojętniał, mógł złamać się w każdej chwili: – Byłem bardzo daleko od podestu, nie mogłem nic zrobić, nie dałbym rady przedrzeć się przez tłum. Chociaż, może gdybym bardziej się postarał? - powiedział nostalgicznie nie panując nad słowotokiem. - Rzuciłem zaklęcie, wydaje mi się, że udane, lecz wpadło w działanie pola antymagicznego i zadziałało zbyt późno… – podszedł do stołu i ustawił szklanki. Jedna z nich znalazła się w jego ręku; upił pokaźny łyk kontynuując: – Może gdybym zareagował szybciej, szybciej znalazł się w sowiej poczcie, postawił wszystko na jedną kartę, to wszystko co nas spotkało, byłoby niepotrzebne. Jej cierpienie byłoby niepotrzebne. Ja… Gdybyśmy jej nie odnaleźli, gdyby okazało się, że niosłem martwe ciało, nigdy bym sobie tego nie wybaczył. - podsumował szczerze i wypuścił powietrze z charakterystycznym świstem walcząc z napływającymi łzami. Ukrył twarz za strukturą szklanki i wierzchem dłoni otarł fragment wilgotnej skóry. Była najdzielniejszą osobą jaką znał, dlatego od początku towarzyszył jej w przezwyciężeniu traumy.
Chwila oddechu umożliwiła na moment swobody. Pozwolili sobie na przejście do bliższej rzeczywistości, komentując ostatnie wydarzenie. Pytanie gościa lekko wytrąciło go z równowagi. Speszył się, zakłopotał, nie był na to przygotowany: – Nie, nie, znaczy, to nie o to chodzi… – wyjawił dorzucając odpowiednie gesty dłoni. Obrócił szklaneczkę między długimi palcami, aby podjąć się wyznania. Pokręcił głową przecząco: – Wcześniej nie. Sam już zresztą nie wiem. Przez moment wydawało mi się, że wszystko jest na dobrej drodze. Tak jak mówisz, można to było zaobserwować, ale zaraz potem przychodzi taki moment, w którym czuję, że mnie odpycha, wycofuje się, może nie darzy zaufaniem? Nie wiem po prostu co mam robić. – wyjawił jedną z najszczerszych obaw i zerknął na towarzysza z nadzieją. Czy będzie w stanie mu pomóc? Czy razem uda im się rozszyfrować skomplikowaną logikę kobiet? Kiedy kolejna historia zajęła przestrzeń rozgrzanego pokoju, ciemnowłosy aż znieruchomiał. Przełknął ślinę w niemym przerażeniu, a jego oczy rozszerzyły się o kilka centymetrów: – Nie wierzę… – wybełkotał, a tym samym opróżnił pozostałość szklanki. Należała im się druga kolejka. Wysłuchiwał się w słowa z otwartymi ustami, kręcił głową, a nawet zaśmiał się lekko komentując: – Zanim odniosę się do całej sprawy to… – westchnął. – W Noc Duchów, na tym stole, czekała na mnie ta sama babeczka nasączona eliksirem. Przeniosła mnie na most na jednej z wysp w okolicach Anglii. Tak samo jak ty, nie mogłem się powstrzymać, aby jej nie skosztować to było silniejsze ode mnie… Spotkałem tam kobietę, nazywała się Evandra, była ubrana bardzo wystawnie, elegancko, wręcz bogato. Czułem dosłownie to samo; że znam ją od zawsze, że kocham ją na zabój, że mógłbym uciec z nią na koniec świata. Ale, nie mam pojęcia kim jest… To wszystko urwało się tak nagle... – zamilkł kręcąc głową z nieustępliwym niedowierzaniem. Co takiego działo się z tym popapranym światem? – Dobrze zrobiłeś. – skomentował na koniec odnosząc się do listu z przeprosinami. Może on sam powinien zrobić to samo? W ferworze informacji zapomniał o tym, iż w gronie jego znajomych znajdowała się czarownica o imieniu Luna. Czy los mógł okazać się aż tak psotliwy? - Na Merlina Cedric. Nic z tego nie rozumiem.
Pokiwał miarowo głową, gdy powtórzył krótkie sylaby. Zaraz potem uśmiechnął się lekko, nie do końca przyjmując pochlebne wyrazy: – Znalazłem się po prostu w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie. – skomentował lekko spoglądając na mężczyznę. Przesunął się nieco w bok, aby przepuścić towarzysza i odprowadzić go do głównego pomieszczenia. Po drodze wsłuchiwał się w dalsze zdania, komentując je zabawowym prychnięciem. On sam nie miał idealnego podejścia do zwierząt, a co dopiero do tak kapryśnych i indywidulanych istot zostawiających sierść na każdym skrawku przyczepnego materiału. – Tak? Chyba nie pamiętam, żebyś kiedyś o nim mówił. – zamyślił się na moment marszcząc brwi. Czyżby jego pamięć była aż tak zawodna? Westchnął z nutą boleści: – Kieran nie zgadzał się na zwierzęta. Nie dziwię się teraz dlaczego najlepiej czuł się w dziczy. – skomentował jeszcze przekręcając oczami i odgarniając rozbawionego szczeniaka, zasiadł przy okrągłym stoliku skupiając całą swą uwagę na ulubionym partnerze. Spodziewał się, że tematyka rozmowy skręci na ten niewłaściwy tor. Trudna atmosfera okrutnych przeżyć z przed kilku tygodni, nadal odciskała na nich swe destruktywne piętno. Próbował zamykać umysł, zapominać o przeżytych koszmarach, lecz te wracały pod osłoną nocy wrzucając go w sam środek strzelistego labiryntu. Odetchnął głośno, gdy dziwna, nienazwana cisza, na moment zawisła między dawnymi współlokatorami. Stres przycisnął klatkę piersiową, a niebieskie tęczówki spojrzały wyczekująco: – Podziemie, labirynt mieszały nam w głowie… – stwierdził od razu, chcąc odwieść Cedrica od jakichkolwiek wątpliwości. Padł ofiarą czegoś nierealnego, nienazwanego, dlatego nie mógł brać odpowiedzialności tylko i wyłącznie na siebie. Byli w tym wszystkim razem. Przysunął się bliżej i wwiercił swe spojrzenie w przeciwstawne ciało: – To nie była twoja wina. Byliśmy w tym razem, podejmowaliśmy bieżące decyzje, które na tematen moment wydawały się najtrafniejsze. – sam odłożył kubek z parującym naparem i spojrzał na koronkową serwetę: – Pomona i tak by tego nie przeżyła. – odparł dobitnie. Okrutna prawda mogła okazać się wybawieniem: – Skróciłeś jej cierpienie, ratowałeś innych, broniłeś się… Nikt z nas nie wiedział co takiego tam zobaczymy. Lydia miała po prostu pecha. Jest wojowniczą kobietą, poradzi sobie. Ced… – zauważył, że cierpi, przeżywa, rozdrabnia. Ten widok ściskał za serce, lecz on czuł się dokładnie tak samo. Ledwo dawał sobie z tym wszystkim radę, jednakże tym razem postanowił przejąć całość złych i okrutnych emocji. Wstał i podszedł do blondyna, aby objąć szerokie ramiona i poklepać po plecach; nie był w tym wszystkim sam. - To minie... - zaraz potem odszedł na kilka kroków, zbliżając się do szafki przypominającej barek. Wyciągnął z niej kolorową butelkę zielonej wróżki oraz dwie, mniejsze szklaneczki. Bez pytania rozlał część zawartości odnosząc się do słów układanych w imię kobiety darzonej gorejącym uczuciem. On też miał mu coś do wyznania: – Tego dnia, kiedy Justine została pojmana, byłem tam... – zaczął cicho skupiając się na równej ilości zbawiennego trunku. Głos posmutniał, zobojętniał, mógł złamać się w każdej chwili: – Byłem bardzo daleko od podestu, nie mogłem nic zrobić, nie dałbym rady przedrzeć się przez tłum. Chociaż, może gdybym bardziej się postarał? - powiedział nostalgicznie nie panując nad słowotokiem. - Rzuciłem zaklęcie, wydaje mi się, że udane, lecz wpadło w działanie pola antymagicznego i zadziałało zbyt późno… – podszedł do stołu i ustawił szklanki. Jedna z nich znalazła się w jego ręku; upił pokaźny łyk kontynuując: – Może gdybym zareagował szybciej, szybciej znalazł się w sowiej poczcie, postawił wszystko na jedną kartę, to wszystko co nas spotkało, byłoby niepotrzebne. Jej cierpienie byłoby niepotrzebne. Ja… Gdybyśmy jej nie odnaleźli, gdyby okazało się, że niosłem martwe ciało, nigdy bym sobie tego nie wybaczył. - podsumował szczerze i wypuścił powietrze z charakterystycznym świstem walcząc z napływającymi łzami. Ukrył twarz za strukturą szklanki i wierzchem dłoni otarł fragment wilgotnej skóry. Była najdzielniejszą osobą jaką znał, dlatego od początku towarzyszył jej w przezwyciężeniu traumy.
Chwila oddechu umożliwiła na moment swobody. Pozwolili sobie na przejście do bliższej rzeczywistości, komentując ostatnie wydarzenie. Pytanie gościa lekko wytrąciło go z równowagi. Speszył się, zakłopotał, nie był na to przygotowany: – Nie, nie, znaczy, to nie o to chodzi… – wyjawił dorzucając odpowiednie gesty dłoni. Obrócił szklaneczkę między długimi palcami, aby podjąć się wyznania. Pokręcił głową przecząco: – Wcześniej nie. Sam już zresztą nie wiem. Przez moment wydawało mi się, że wszystko jest na dobrej drodze. Tak jak mówisz, można to było zaobserwować, ale zaraz potem przychodzi taki moment, w którym czuję, że mnie odpycha, wycofuje się, może nie darzy zaufaniem? Nie wiem po prostu co mam robić. – wyjawił jedną z najszczerszych obaw i zerknął na towarzysza z nadzieją. Czy będzie w stanie mu pomóc? Czy razem uda im się rozszyfrować skomplikowaną logikę kobiet? Kiedy kolejna historia zajęła przestrzeń rozgrzanego pokoju, ciemnowłosy aż znieruchomiał. Przełknął ślinę w niemym przerażeniu, a jego oczy rozszerzyły się o kilka centymetrów: – Nie wierzę… – wybełkotał, a tym samym opróżnił pozostałość szklanki. Należała im się druga kolejka. Wysłuchiwał się w słowa z otwartymi ustami, kręcił głową, a nawet zaśmiał się lekko komentując: – Zanim odniosę się do całej sprawy to… – westchnął. – W Noc Duchów, na tym stole, czekała na mnie ta sama babeczka nasączona eliksirem. Przeniosła mnie na most na jednej z wysp w okolicach Anglii. Tak samo jak ty, nie mogłem się powstrzymać, aby jej nie skosztować to było silniejsze ode mnie… Spotkałem tam kobietę, nazywała się Evandra, była ubrana bardzo wystawnie, elegancko, wręcz bogato. Czułem dosłownie to samo; że znam ją od zawsze, że kocham ją na zabój, że mógłbym uciec z nią na koniec świata. Ale, nie mam pojęcia kim jest… To wszystko urwało się tak nagle... – zamilkł kręcąc głową z nieustępliwym niedowierzaniem. Co takiego działo się z tym popapranym światem? – Dobrze zrobiłeś. – skomentował na koniec odnosząc się do listu z przeprosinami. Może on sam powinien zrobić to samo? W ferworze informacji zapomniał o tym, iż w gronie jego znajomych znajdowała się czarownica o imieniu Luna. Czy los mógł okazać się aż tak psotliwy? - Na Merlina Cedric. Nic z tego nie rozumiem.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Myśląc o przyszłości miałem w głowie najbliższe tygodnie, miesiące. Układałem w głowie plany i strategie, które mogłyby przechylić szalę zwycięstwa na korzyść Zakonu Feniksa, całej rebelii dowodzonej przez Harolda Longbottoma. Nawet nie o zwycięstwie tej wojny, bo ono było tak utopijną wizją, że wątpiłem w nie coraz częściej, lecz mimo to nie poddawałem się. Sytuacja stawała się coraz bardziej beznadziejna, a przyszłość miała zwyczajnie ciemne, ponure barwy. Za ciemne, abym był w stanie dostrzec w niej coś, co miałoby miejsce po wojnie. Nie zastanawiałem się nad tym, co zrobię, gdy zwyciężymy. Jeśli zwyciężymy. Na pewno nie będzie to zwycięstwo słodkie, o nie. Jeśli do niego dojdzie, będzie okupione morzem krwi, łez, wyrzeczeń i poświęcenia. Nikt nie będzie taki sam. Nic już nie będzie takie samo. Dawne czasy nie powrócą i ja też nie wrócę do tego jakim byłem człowiekiem - tego byłem pewien. Jeśli przeżyję, to dalej będę walczył jako auror, tylko to wiedziałem.
- Może zapomniałeś. Może już go nie było. Nie pamiętam - mruknąłem. Nie spodziewałem się, aby Vincent pamiętał moje opowieści o psidwaku, które musiały mieć miejsce prawie że dwadzieścia lat wcześniej. Psidwak towarzyszył nam, gdy jeszcze nie chodziłem do Hogwartu.
To okropne jak w ludzkiej pamięci mgliście i słabo zapisują się wspomnienia dobre, ciepłe i przyjemne. Zacierają się w pamięci, choć człowiek chciałby zatrzymać je na zawsze. Te najpaskudniejsze za to są boleśnie wyraźne. Jakby miały miejsce wczoraj. Byłem pewien, że labirynt w Azkabanie będzie właśnie takim wspomnieniem.
- To moja wina i nie wmówisz mi, że było inaczej - burknąłem w odpowiedzi. - Byłem tam, aby zadbać o ich bezpieczeństwo. Jako auror miałem obowiązek, by dać z siebie więcej. - Byłem dla siebie surowy. Powinienem być. - Wiem. Wiem, że było dla niej za późno, gdybym jednak się pośpieszył... Dementor nie zdążyłby złożyć swojego pocałunku. Pomona byłaby żywa, a Lydia nie widziałaby tego, czego nikt zobaczyć w życiu nie powinien - powiedziałem z goryczą. Nie ukrywałem przed Vincentem tego, że czułem się winny. Cholernie winny. Pokręciłem też głową przecząco. - Lydia nie była i nie jest wojowniczą kobietą. To była głupota, by ją tam zabierać. Nie powinna była tam iść. Mówiłem to. Ostrzegałem. Nie słuchała, nikt nie słuchał. Nie była na to gotowa. - Nie chciałem mówić tego głośno, ale gdyby zamiast Lydii Moore poszedłby z nami ktoś, kto byłby stanie sprostać zadaniu, to może wiele ułożyłoby się inaczej. Nikt mnie jednak nie słuchał. W milczeniu odebrałem od Vincenta szklaneczkę. Nie pytałem nawet co dokładnie w niej jest. Po prostu się napiłem. Paliło w gardło - i dobrze.
Spojrzałem na Vincenta badawczo, kiedy zaczął nagle opowiadać o dniu, gdy Justine została pojmana. Nie wiedziałem, że sam był na Connaught Square.
- Wiesz, że to co innego. Tam byłeś sam. Wokół było pełno Rycerzy Walpurgii. Olbrzym. Ministerstwo Magii, patrol egzekucyjny, magiczna policja. Tłumy Londyńczyków. Przecież to nie było możliwe, abyś cokolwiek mógł zrobić sam. Nawet jakbyś starał się ze wszystkich sił. Sam Harold Longbottom to byłoby za mało, aby ją wtedy stamtąd wyciągnąć - zaprzeczyłem stanowczo, kiedy Rineheart skończył mówić. Rozumiałem, że czul się winny, sam pewnie czułbym to samo - ale on zdecydowanie nie powinien. - Jej cierpienie rzeczywiście było zupełnie niepotrzebne. To kompletna głupota, że tam poszła. Wybacz, Vincent, musisz jednak przełknąć tę gorzką prawdę. Justine tego nie przemyślała. Wpakowała się na miksturę buchorożca. To ona jest sobie tego winna. Nie ty - powiedziałem, decydując się na kompletną szczerość, choć przypuszczałem, że Rineheart mógłby zechcieć dać mi za to w twarz. Justine była dzielną i utalentowaną czarownicą, to prawda. Wtedy jednak zachowała się jak niedoświadczona kursantka, a nie Gwardzistka i miałem jej to za złe. Nie zasłużyła na koszmar, który później przeżyła - nie można było jednak zaprzeczyć temu, że sama się na niego skazała.
Podniosłem rękę i ostrożnie położyłem ją na ramieniu Vincenta w pocieszającym geście. Mówili, że mężczyźnie nie wypada płakać, wszyscy jednak wiedzieliśmy, że to bzdura, że w niektórych chwilach po prostu nie dało się powstrzymać takich emocji. To była jedna z takich chwil. Przez moment nic nie mówiłem, po prostu byłem obok, czekając aż Vincent złapie oddech, zapanuje nad tymi emocjami.
- Może ona też się boi. Boi bliskości. Tak jak ty. Mówią, że zmarzniętej skórze ciepły dotyk sprawia ból - zastanowiłem się. Czy tak nie było i w moim przypadku? Tak długo doświadczałem samotności, że kiedy pojawił się obok ktoś, kto mógłby tę pustkę wypełnić, to odsuwałem się przerażony tym doświadczeniem. - Albo nie jest pewna czego ty naprawdę chcesz, czy traktujesz ją poważnie. To najwyższa pora na jakąś deklarację. Albo wóz albo przewóz. Nie jesteście już wiesz... Najmłodsi. Czas ucieka - powiedziałem, wzruszając przy tym ramieniem. Miałem jednak wrażenie, że Rineheart nie do końca wie co miałem na myśli. - Chodzi mi o oświadczyny, Vincent. Kobiety chcą być traktowane poważnie i z szacunkiem - wyrzuciłem z siebie w końcu.
Dopiłem zieloną zawartość szklaneczki, którą wcześniej podał mi łamacz klątw, po czym przesunąłem ją lekko w jego stronę, gdy zaczął rozlewać drugą kolejkę.
Czemu nie zdziwiłem się, gdy Vincent zaczął opowiadać o niemalże identycznej historii z Nocy Duchów? Przytrafiło nam się... Właściwie to samo. Babeczka nasączona eliksirem, teleportacja w losowe miejsce, spotkanie kobiety, do której człowiek poczuł miłość silniejszą niż kiedykolwiek - ale nieprawdziwą. Zaśmiałbym się i wyklinałbym tego skrzata o imieniu Kupidynek, lecz opis nieznajomej zwrócił moją uwagę, wzbudził czujność.
- Jeśli to mogła być arystokratka... Nie czytałeś gazet, Vincent? Wiesz czyja żona nosi imię Evandra i mogła tak wyglądać? Żona Tristana Rosiera. Śmierciożercy. To cud, że żyjesz... - zastanowiłem się. Na ile prawdopodobna była moja teoria? Evandra nie było popularnym imieniem. Kojarzyłem je wyłącznie z łam gazet, gdzie niegdyś wspomniano o tej parze. Nazwisko tego skurwysyna Vincent kojarzyć zaś musiał.
- Może zapomniałeś. Może już go nie było. Nie pamiętam - mruknąłem. Nie spodziewałem się, aby Vincent pamiętał moje opowieści o psidwaku, które musiały mieć miejsce prawie że dwadzieścia lat wcześniej. Psidwak towarzyszył nam, gdy jeszcze nie chodziłem do Hogwartu.
To okropne jak w ludzkiej pamięci mgliście i słabo zapisują się wspomnienia dobre, ciepłe i przyjemne. Zacierają się w pamięci, choć człowiek chciałby zatrzymać je na zawsze. Te najpaskudniejsze za to są boleśnie wyraźne. Jakby miały miejsce wczoraj. Byłem pewien, że labirynt w Azkabanie będzie właśnie takim wspomnieniem.
- To moja wina i nie wmówisz mi, że było inaczej - burknąłem w odpowiedzi. - Byłem tam, aby zadbać o ich bezpieczeństwo. Jako auror miałem obowiązek, by dać z siebie więcej. - Byłem dla siebie surowy. Powinienem być. - Wiem. Wiem, że było dla niej za późno, gdybym jednak się pośpieszył... Dementor nie zdążyłby złożyć swojego pocałunku. Pomona byłaby żywa, a Lydia nie widziałaby tego, czego nikt zobaczyć w życiu nie powinien - powiedziałem z goryczą. Nie ukrywałem przed Vincentem tego, że czułem się winny. Cholernie winny. Pokręciłem też głową przecząco. - Lydia nie była i nie jest wojowniczą kobietą. To była głupota, by ją tam zabierać. Nie powinna była tam iść. Mówiłem to. Ostrzegałem. Nie słuchała, nikt nie słuchał. Nie była na to gotowa. - Nie chciałem mówić tego głośno, ale gdyby zamiast Lydii Moore poszedłby z nami ktoś, kto byłby stanie sprostać zadaniu, to może wiele ułożyłoby się inaczej. Nikt mnie jednak nie słuchał. W milczeniu odebrałem od Vincenta szklaneczkę. Nie pytałem nawet co dokładnie w niej jest. Po prostu się napiłem. Paliło w gardło - i dobrze.
Spojrzałem na Vincenta badawczo, kiedy zaczął nagle opowiadać o dniu, gdy Justine została pojmana. Nie wiedziałem, że sam był na Connaught Square.
- Wiesz, że to co innego. Tam byłeś sam. Wokół było pełno Rycerzy Walpurgii. Olbrzym. Ministerstwo Magii, patrol egzekucyjny, magiczna policja. Tłumy Londyńczyków. Przecież to nie było możliwe, abyś cokolwiek mógł zrobić sam. Nawet jakbyś starał się ze wszystkich sił. Sam Harold Longbottom to byłoby za mało, aby ją wtedy stamtąd wyciągnąć - zaprzeczyłem stanowczo, kiedy Rineheart skończył mówić. Rozumiałem, że czul się winny, sam pewnie czułbym to samo - ale on zdecydowanie nie powinien. - Jej cierpienie rzeczywiście było zupełnie niepotrzebne. To kompletna głupota, że tam poszła. Wybacz, Vincent, musisz jednak przełknąć tę gorzką prawdę. Justine tego nie przemyślała. Wpakowała się na miksturę buchorożca. To ona jest sobie tego winna. Nie ty - powiedziałem, decydując się na kompletną szczerość, choć przypuszczałem, że Rineheart mógłby zechcieć dać mi za to w twarz. Justine była dzielną i utalentowaną czarownicą, to prawda. Wtedy jednak zachowała się jak niedoświadczona kursantka, a nie Gwardzistka i miałem jej to za złe. Nie zasłużyła na koszmar, który później przeżyła - nie można było jednak zaprzeczyć temu, że sama się na niego skazała.
Podniosłem rękę i ostrożnie położyłem ją na ramieniu Vincenta w pocieszającym geście. Mówili, że mężczyźnie nie wypada płakać, wszyscy jednak wiedzieliśmy, że to bzdura, że w niektórych chwilach po prostu nie dało się powstrzymać takich emocji. To była jedna z takich chwil. Przez moment nic nie mówiłem, po prostu byłem obok, czekając aż Vincent złapie oddech, zapanuje nad tymi emocjami.
- Może ona też się boi. Boi bliskości. Tak jak ty. Mówią, że zmarzniętej skórze ciepły dotyk sprawia ból - zastanowiłem się. Czy tak nie było i w moim przypadku? Tak długo doświadczałem samotności, że kiedy pojawił się obok ktoś, kto mógłby tę pustkę wypełnić, to odsuwałem się przerażony tym doświadczeniem. - Albo nie jest pewna czego ty naprawdę chcesz, czy traktujesz ją poważnie. To najwyższa pora na jakąś deklarację. Albo wóz albo przewóz. Nie jesteście już wiesz... Najmłodsi. Czas ucieka - powiedziałem, wzruszając przy tym ramieniem. Miałem jednak wrażenie, że Rineheart nie do końca wie co miałem na myśli. - Chodzi mi o oświadczyny, Vincent. Kobiety chcą być traktowane poważnie i z szacunkiem - wyrzuciłem z siebie w końcu.
Dopiłem zieloną zawartość szklaneczki, którą wcześniej podał mi łamacz klątw, po czym przesunąłem ją lekko w jego stronę, gdy zaczął rozlewać drugą kolejkę.
Czemu nie zdziwiłem się, gdy Vincent zaczął opowiadać o niemalże identycznej historii z Nocy Duchów? Przytrafiło nam się... Właściwie to samo. Babeczka nasączona eliksirem, teleportacja w losowe miejsce, spotkanie kobiety, do której człowiek poczuł miłość silniejszą niż kiedykolwiek - ale nieprawdziwą. Zaśmiałbym się i wyklinałbym tego skrzata o imieniu Kupidynek, lecz opis nieznajomej zwrócił moją uwagę, wzbudził czujność.
- Jeśli to mogła być arystokratka... Nie czytałeś gazet, Vincent? Wiesz czyja żona nosi imię Evandra i mogła tak wyglądać? Żona Tristana Rosiera. Śmierciożercy. To cud, że żyjesz... - zastanowiłem się. Na ile prawdopodobna była moja teoria? Evandra nie było popularnym imieniem. Kojarzyłem je wyłącznie z łam gazet, gdzie niegdyś wspomniano o tej parze. Nazwisko tego skurwysyna Vincent kojarzyć zaś musiał.
becomes law
resistance
becomes duty
On sam, często pogrążał się w głębokich przemyśleniach dotyczących najbliższej przyszłości. Zaangażowany w działalność rebelianckiej organizacji, skupiony na wysokich rezultatach, w swej głowie wcielał wymyślone rozwiązania testując ich sprawdzalność. Nigdy nie rzucał słów na wiatr, starał się przychodzić z konkretną propozycją, pomysłami zadowalającymi praktycznie wszystkich współtowarzyszy. Przełamanie odwagi na pierwszym spotkaniu Zakonu Feniksa, było przedsięwzięciem przełomowym, wyjątkowym dla całkowicie introwertycznej natury. To właśnie tam podzielił się obserwacjami, doświadczeniami wyniesionymi z najbliższego terytorium. Jako zupełnie nowa jednostka chętnie wdawał się w dyskusję przyjmując rezolutną, powściągliwą stronę. W głębi serca chciał wierzyć, iż wszelkie działania przynoszą wymierne rezultaty. Pragnął ujrzeć koniec niepotrzebnej walki unicestwiającej niewinne istnienia. I choć podniesienie ze spopielonych zgliszczy będzie kosztować nie lada wysiłek, mógł zatracić się w nowym porządku, być na wyciągnięcie ręki. Oczami wyobraźni widział się jako współkreatora nowego świata: – Może. – mruknął w odpowiedzi starając się przywołać incydenty wypowiadane przez przybyłego gościa. Przez długie lata zagranicznej tułaczki, wyparł tak wiele wspaniałych wspomnień, próbując na dobre oderwać się od przeszłości. Nie pamiętał szczegółów ostatniej Wigilii, imion dalszego kuzynostwa, koloru sukienki siostry na urodzinach ciotki Sary. Tracił drobne szczegóły kreujące wyrazistość obrazu. Coraz częściej przypominały jedynie mleczną mgłę. Zajmując pewniejszą pozycję, wyprostował się na krześle, które zaskrzypiało w odezwie. Zmarszczył brwi słysząc słowa Zakonnika i automatycznie pokręcił głową zaprzeczając cicho: – Nie Cedric… – w tamtym czasie, w tamtym miejscu nie mieli nad sobą żadnej kontroli. Podziemne więzienie wysysało życie, skonfrontowało z najgorszymi, najgłębszymi demonami, które rozerwały ich serca oraz umysły: – W tamtym miejscu byliśmy dosłownie niczym. Tamto miejsce odarło nas z człowieczeństwa. Auror, zielarz, uzdrowiciel, to nie miało żadnego znaczenia… – wyrzucił dobitnie, choć głos próbował załamać się na wszystkich sylabach. Nie przyjmowali tam żadnej, wiodącej roli. Szli w jednym, konkretnym celu – uratowania pojmanej współtowarzyszki skazanej na niesprawiedliwe i niegodziwe cierpienie. – Nie mieliśmy pojęcia, że znajduje się właśnie tam. Nie mieliśmy pojęcia, że to właśnie ona. Te głosy, zgrzyty, przeraźliwe szepty. Setki ludzi gnije w tym piekielnym więzieniu, to cud, że udało nam się na nią trafić, pomóc – zatrzymał odwracając wzrok w stronę okna. Szklanka przekręciła się między palcami, drewno zaskwierczało w kominku: – właśnie w taki sposób. Oszczędzić cierpienia. – dokończył wzdychając ciężko. Próbował zachować racjonalne myślenie, czuł ciężar ów konwersacji. Wspomnienia nadal tak świeże wracały w postaci codziennych koszmarów, lęków, niekontrolowanych zawirowań. Smoliste piętno śmierci, zaznaczyło swoją obecność. Po krótkiej chwili ponownie spojrzał na Dearborna, lustrując go jasnym spojrzeniem. Próbował domyślić się jakie uczucia kłębiły się w jego głowie, dlaczego tak bardzo troszczył się o te kobietę: – Zrobiłeś co mogłeś. Lydia jest dorosła i świadoma. Zna się na ryzyku, ma również braci, którzy nie zareagowali do końca. – nie był tego pewien, lecz pragnął wesprzeć przyjaciela w tak trudnej sytuacji. Mówił stanowczo: – Wyjdzie z tego, poradzi sobie, wiem to. Jest silną kobietą. – długa rekonwalescencja w gronie najbliższych, powinna przynieść szybkie rezultaty. Będzie ostrożniejsza w działaniach, grając drugoplanowe role. Kto wie, może za bardzo przeceniła swoje siły? Rozlewając kolejną porcję alkoholu, przepłukał gardło delektując się palącą goryczą. Skrzywił się nieznacznie nieprzyzwyczajony do ów smaku, onieśmielony do opowiedzenia rozterki, która tkwiła gdzieś głęboko w odmętach podświadomości. Pokręcił głową, gdy mężczyzna zapewniał go o niemożliwości wykonania żadnego kontrataku: – Mogłem umożliwić jej ucieczkę. Odwrócić uwagę, oślepić… Próbowałem z zaklęciem mgły odbierającej siły witalne, chęci do życia, wprowadzające strach i niepokój. – uniósł powieki zerkając na blondyna; na pewno wiedział o czym mówił. – Jednakże moje zaklęcie nie poszybowało do celu od razu. Cała magia zatrzymała się w powietrzu, aby po kilku minutach uderzyć jednocześnie… – tłumaczył. – Wtedy ją pojmali. Może jednak udałoby mi się coś zdziałać... A tak? Patrzyłem na to wszystko biernie. Pozwoliłem, aby zabrali ją na pewną śmierć Cedric. – mówił, przyspieszał tempa wylewając z siebie słowa. Czuł narastającą winę, która piętrzyła się od momentu ponownego przekroczenia macierzystych terenów Anglii. Bolała, paliła żywym ogniem gdzieś w okolicy mostka. Nabrał powietrza w uspokajającym hauście, choć tembr głosu łamał się pod nieudźwignionym ciężarem. Dzisiejsze emocje były paraliżujące. W pewnym stopniu zgadzał się z kolejnymi wypowiedziami. Analizował ów sytuację niejednokrotnie, dochodząc do wniosku, iż doświadczona Gwardzistka postradała zmysły. Dlaczego? Szkło z serwowanym trunkiem ponownie znalazła się na wysokości ust. Pies leżący pod stołem poruszył się niespokojnie, podczas gdy mężczyzna zmienił pozycję. Spuścił wzrok na drewniany blat i zaczął: – Wiem… Wiem, że w tym wszystkim masz rację Cedric, ale, ale… – przerwał na moment, jakby wcinał się w jego myśli. - Nie potrafię sobie tego darować, nie umiem wybaczyć… Chcę z nią o tym porozmawiać. – zapytać o powód oraz dedykowany plan. Wykrzyczeć wprost, że martwił się przez ten cały, cholerny czas, wiedząc, że gdyby tamtego ranka niósł na swych ramionach martwe ciało, sam skończyłby ze sobą. Z wdzięcznością przyjął pokrzepiający gest. Ciepła ciecz zamajaczyła w kącikach oczu, chcą uwolnić się na salonowej powierzchni. Z trudem powstrzymał niekontrolowaną reakcję pociągając nosem, puszczając kilka łez. Nigdy nie krył swojej wrażliwości. Dopiero od niedawna zrozumiał, że nie musi być za nią karcony. Kontynuowali rozmowę na temat dzielnej współtowarzyszki przechodząc na sferę prywatną. Rineheart otwarcie podzielił się swoimi przemyśleniami, obawami, spostrzeżeniami. Dearborn wydawał się doświadczony, rozumiejący pewne sprawy: – To co powinienem zrobić? – zapytał instynktownie nie łapiąc finalnego przesłania. Skoro bała się bliskości, dlaczego chciała mieć go obok? – Deklarację? – powtórzył niepewne, cicho, rozkładając wszystko na czynniki pierwsze. Mówił zagadkowo, czoło marszczyło się przy każdej sentencji, a kryształowe naczynie obracało w dłoniach z niejednostajną prędkością. Oświadczny; niewiele brakowało, aby wypluł zawartość, która właśnie znalazła się w jego gardle, czy on kompletnie zwariował? Zaręczyny były czymś odległym, nieprawdopodobnym w tak niespokojnych czasach. Nie miał pojęcia czy był to właściwy moment, czy byłby odpowiednio przygotowany, jak powinien tego dokonać. Ten dzień powinien być czymś wyjątkowym, piękny i jedyny w swoim rodzaju. Stanowczo pokręcił głową wychodząc z tego obronną ręką: – Justinie nie myśli o przyszłości w taki sposób. Nie raz podkreślała, że nie wie co będzie jutro, że nie chce myśleć o małżeństwie, założeniu rodziny… I chyba ją rozumiem. – dodał nieśmiało. – Nie byłbym w stanie zrobić czegoś wbrew niej, postawić ją w niezręcznej sytuacji… Na Merlina Cedric, przecież każdego dnia, ciąży nad nami ryzyko, że jakieś zaklęcie, cokolwiek innego, odbierze nam życie… Każdego dnia możemy zginąć pogrzebani w zgliszczach walki. Jak mógłbym zadeklarować jej siebie, ryzykować tak wiele? – to wszystko było zbyt skomplikowane, niepoprawne. Bał się tej odpowiedzialności, wzięcia spraw w swoje ręce. – Nadal nie wiem na czym stoję, nie mogę wychodzić myślami tak daleko. Po prostu nie umiem… – plątał się, gubiąc rytm. Kręcił głową intensywniej jakby nie dowierzał, iż konwersacja zeszła na tak kontrowersyjny tor. Jednym susem opróżnił naczynie, nie czekając na rozlanie kolejnej kolejki. Wiedział, że towarzysz troszczył się o niego z głębi serca, mając jak najlepsze intencje, jednakże w pewnym stopniu różnili się podejściem światopoglądowym. Po krótkiej przerwie, opowieść o babeczkach nasączonych miłosnym eliksirem zawitała pomiędzy kolegów ze szkoły. Bliźniacze, absurdalne sytuacje wywołały falę zdumienia. Zapewne sam zaśmiałby się w głos, lecz poważniejąca mina sojusznika wzbudziła pewien niepokój. Uniósł powieki zaciekawiony, gdy ten rozpoczął domysły: – Jakich gazet? – w ostatnim czasie nie sięgał po żadne, ogólnodostępne czasopisma. Zaczytywał się w naukowych publikacjach, słownikach, czy atlasach roślin. Przez moment siedział bez słowa wyprostowany jak struna. Twarz, wcześniej napełniona alkoholowym kolorem, teraz przypominała odcień trupiej bladości. Żona Tristana Rosier…. Ta wspaniała kobieta? – Jesteś, jesteś tego pewny? – zapytał chcąc potwierdzić te domysły.. Próbował natychmiastowo przypomnieć sobie jakie informacje wypadły z jego ust podczas upojnej przejażdżki… – Ale ona nie zachowywała się jak żona takiego potwora. Myślisz, że mogłaby tak łatwo opuścić ich posiadłość? Na Merlina Cedric… – wyjąkał z przerażeniem. – Nie miałem cholernego pojęcia. - aż do dziś.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Salon
Szybka odpowiedź