Jadalnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Jadalnia
Jeśli którekolwiek z pomieszczeń kamienicy można byłoby nazwać wizytówką budynku - niewątpliwie byłaby nią jadalnia. Stół z krzesłami wykonany z mahoniowego drewna stanowi centrum; nad blatem majaczy lampa o wielu szklanych kloszach; intrygująca wyglądem i litująca się nad wszechobecnym w jadalni półmrokiem; napędzana magią. Lustra wywieszone na przeciwległych ścianach pozwalają zapomnieć o niedużym metrażu.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Friedrich Schmidt nigdy nie był interesującym towarzystwem. Zbyt cichy, mrukliwy, posępny bądź agresywny wolał siedzieć oraz obserwować niż prowadzić kwieciste konwersacje. Stary Dolohov doskonale o tym wiedział, za każdym jednak razem gdy wybierał się gdzieś na dłużej wracał się z tą samą, beznadziejną prośbą. Za każdym razem przynosząc pełną sakiewkę złota, która przekonywała szmalcownika do uważniejszego przyglądania się jego córce. I nie było to czymś złym, przynajmniej biorąc pod uwagę urodę panny Dolohov, jej charakter... Cóż, pozostawiał odrobinę do życzenia.
Dzisiejszego wieczoru ponownie miał bawić się w opiekunkę. Znudzony brakiem rozrywki w Londynie spowodowanej wykurzeniem robactwa poczłapał do kamienicy obok, gdzieś w środku ciekaw tego, czego mógłby się dowiedzieć. Awansował w szeregach Rycerzy Walpurgii, a to oznaczało, iż posiadał dostęp choćby do wiedzy o tym, kto sprzyja ich interesom... Jej nazwisko nie było wielkim zaskoczeniem, choć nie uważał, aby była bardzo cenną zdobyczą. Z charakterystycznym dla siebie wyrazem nienawiści do świata wspiął się po schodkach, z wiernym psem u boku. Nie wiedział, ile czasu przyjdzie mu spędzić w towarzystwie Tatiany, a przezornie, wolał nie pozostawiać psa samego na całą, długą noc. Zatrzymał się przy odpowiednich drzwiach, lecz pukanie do drzwi w jego wykonaniu było jedynie formalnością - ledwie chwilę później nacisnął na klamkę, wchodząc do mieszkania Dolohov niczym do swojego własnego domu.
- Tatiana! - Rzucił, nie pewien w którą stronę powinien się kierować. - Wujek Schmidt przyszedł! - Dodał, by w towarzystwie psa udać się do salonu. Opadł na kanapę koło kominka, wykładając nogi na niewielki stolik, a sam pies zakręcił się wokół kanap by, gdy tylko Dolohov zjawiła się w pomieszczeniu, podejść do niej mieszkając ogonem. Szmalcownik wydał z siebie pomruk niezadowolenia, niepewny w którym momencie ta mała Rosjanka przekonała do siebie jego psa.
Podły, wilczy uśmiech przyozdobił jego twarz, a bystre, zielone spojrzenie przesunęło po powabnej sylwetce czarownicy. - Byłaś grzeczna? Mam dla Ciebie mały prezent... - Mruknął, po czym zza pazuchy wyjął czarny woreczek, jedynie odrobię przesiąknięty krwią. - Stary mówił, że humor Ci nie dopisuje... Pozdrowienia od Harris'a, przykro mu, że próbował Cię wykiwać. - Dodał, podnosząc się z kanapy aby wręczyć jej czarny woreczek, który poznaczył jego dłoń brunatną krwią. A gdy czarownica rozsupłała rzemyki, mogła w środku znaleźć ludzkie serce - jeszcze letnie, poznaczone krwią, ledwie kilkadziesiąt minut wcześniej wyrwane z piersi wspomnianego wcześniej czarodzieja. Stary Dolohov zaproponował mu całkiem niezłą stawkę za wyrównanie rachunku... Bystre spojrzenie utkwiło w jej twarzy ciekawe reakcji na jakże piękny prezent, który w przypływie dobroci postanowił jej wręczyć. I powinna czuć się tym faktem zaszczycona.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Jesienny nieboskłon naznaczony nieskończoną, londyńską szpetotą tego wieczora niósł w sobie słodkość kłamstw. Cierpką, lukrowaną słodycz, która zawisła w powietrzu, jak smród gnijących owoców czy wciąż ciepłego ciała.
Bawiło ją to; jego kłamstwa, jego próby, jego dziwaczne zagrania, które rzekomo podsycał troską. Troską, opiekuńczością, mamrotaniem ułudnych tylko ty mi zostałaś słów. Pierdolenia o rodzinie, o dziedzictwie, o niebezpiecznych czasach, które dosięgały ją znacznie wyraźniej niż jego. Jego, tego nieobecnego, który nie znał słowa konsekwencje. Może lubił się bawić. Lubił grać, lubił udawać, lubił zgrywać wspaniałego ojca, który faktycznie o nią dba. Może.
Miała to gdzieś. Głęboko gdzieś, choć austriacka niańka raz po raz faktycznie wywoływała u niej odruch śmiechu; taki faktycznie szczery, faktycznie rozbawiony. Ale i tak wpuszczała go do środka, i tak nie robiła sobie niczego z pseudoochrony kupionej za sakiewkę, i z jego zbolałych min. Poniekąd stało się to zwyczajną rozrywką, nie do końca przemyślaną i faktycznie chcianą, ale zawsze to jakaś zabawa.
Jego charakterystyczny głos spotkał się z wywróceniem oczyma i powstrzymaniem krótkiego znowu ty, które chciała wypuścić z ust. Finalnie wyłoniła się w końcu z kuchni, w międzyczasie spinając pasma włosów w niedbały kok; o wiele cieplejsze powitanie otrzymał jego psi towarzysz, na Friedrichu spojrzenie Tatiany spoczęło tylko na moment, nim nie skierowała uwagi na czworonoga, przykucając przy nim i głaszcząc miękką sierść.
– Najgrzeczniejsza, wujaszku – rozbawienie schowane na bok, cichy pomruk tańczący w zgłoskach; jego pytanie wzbudziło ciekawość i ostudziło znużenie, którym jeszcze chwilę temu chciała go obdarować w ramach powitania. Raz jeszcze pogłaskała psa i wyprostowała się, unosząc brew ku górze wraz z kącikiem ust, układając wargi w charakterystycznym, łobuzerskim uśmiechu. Przeszła kilka kroków w stronę kanapy, którą zajmował, w międzyczasie zawiązując paski ciemnego szlafroka w talii w niedużą kokardę.
Z ciekawością wysunęła dłoń po brunatny woreczek, brudna dłoń nie umknęła jej uwadze, ale zamiast zawahania jedynie pogłębiła ciekawość Dolohov, zrzucając chęć odburknięcia na komentarz o jej rzekomym nastroju na bok.
Niezbyt ciężkie, dziwacznie letnie, jakby ciepłe zawiniątko; nim sięgnęła po rzemyki posłała mu jeszcze pytające spojrzenie, ostatecznie przegrywając ze zwyczajną ciekawością. Smukłe palce spotkały się z ciemną fakturą materiału, dopiero później z tkanką; wciąż miękką, ciepłą, niemal żywą, która lepką juchą ubrudziła bladą skórę. Nadstawiła drugą dłoń, a chwilę później prezent spoczął na jej wierzchu, woreczek odłożony został gdzieś na bok, a uwaga jarząca się w spojrzeniu prędko zmieniła wydźwięk na czyste zadowolenie; Dolohov uśmiechnęła się, odrobinę wilczo, zęby skubnęły dolną wargę ust, a spomiędzy nich wypłynął cichy pomruk. Przyglądała się sercu jeszcze przez chwilę, dopiero po jakimś czasie przenosząc spojrzenie na sprawcę ów podarku.
– Jesteś uroczy – wymruczała, nachylając się by złożyć na jego policzku krótki pocałunek, kciukiem drugiej dłoni delikatnie przesuwając po skórze jego karku, przy okazji zostawiając po sobie krwawy ślad, ale nie rejestrując ów faktu zbytnio dokładnie.
Wyprostowała się znowu, by przejść przez salon w stronę drugiego pomieszczenia, trzymając serce w dłoniach niczym trofeum. Harris, Harris; słodki, głupiutki Harris. Może przynajmniej zachował rozum do końca. Uśmiechając się do własnych myśli odłożyła prezent na kryształowy talerz spoczywający na blacie jednej z komód, nieopodal stołu, z której niedługo później wyciągnęła butelkę domowego bimbru i dwa kieliszki dość sporych rozmiarów, uprzednio przemywając dłonie w misie lodowatej wody.
– Więc, mniemam, że miałeś emocjonujące popołudnie? – zawołała, rozlewając alkohol do szkła.
Bawiło ją to; jego kłamstwa, jego próby, jego dziwaczne zagrania, które rzekomo podsycał troską. Troską, opiekuńczością, mamrotaniem ułudnych tylko ty mi zostałaś słów. Pierdolenia o rodzinie, o dziedzictwie, o niebezpiecznych czasach, które dosięgały ją znacznie wyraźniej niż jego. Jego, tego nieobecnego, który nie znał słowa konsekwencje. Może lubił się bawić. Lubił grać, lubił udawać, lubił zgrywać wspaniałego ojca, który faktycznie o nią dba. Może.
Miała to gdzieś. Głęboko gdzieś, choć austriacka niańka raz po raz faktycznie wywoływała u niej odruch śmiechu; taki faktycznie szczery, faktycznie rozbawiony. Ale i tak wpuszczała go do środka, i tak nie robiła sobie niczego z pseudoochrony kupionej za sakiewkę, i z jego zbolałych min. Poniekąd stało się to zwyczajną rozrywką, nie do końca przemyślaną i faktycznie chcianą, ale zawsze to jakaś zabawa.
Jego charakterystyczny głos spotkał się z wywróceniem oczyma i powstrzymaniem krótkiego znowu ty, które chciała wypuścić z ust. Finalnie wyłoniła się w końcu z kuchni, w międzyczasie spinając pasma włosów w niedbały kok; o wiele cieplejsze powitanie otrzymał jego psi towarzysz, na Friedrichu spojrzenie Tatiany spoczęło tylko na moment, nim nie skierowała uwagi na czworonoga, przykucając przy nim i głaszcząc miękką sierść.
– Najgrzeczniejsza, wujaszku – rozbawienie schowane na bok, cichy pomruk tańczący w zgłoskach; jego pytanie wzbudziło ciekawość i ostudziło znużenie, którym jeszcze chwilę temu chciała go obdarować w ramach powitania. Raz jeszcze pogłaskała psa i wyprostowała się, unosząc brew ku górze wraz z kącikiem ust, układając wargi w charakterystycznym, łobuzerskim uśmiechu. Przeszła kilka kroków w stronę kanapy, którą zajmował, w międzyczasie zawiązując paski ciemnego szlafroka w talii w niedużą kokardę.
Z ciekawością wysunęła dłoń po brunatny woreczek, brudna dłoń nie umknęła jej uwadze, ale zamiast zawahania jedynie pogłębiła ciekawość Dolohov, zrzucając chęć odburknięcia na komentarz o jej rzekomym nastroju na bok.
Niezbyt ciężkie, dziwacznie letnie, jakby ciepłe zawiniątko; nim sięgnęła po rzemyki posłała mu jeszcze pytające spojrzenie, ostatecznie przegrywając ze zwyczajną ciekawością. Smukłe palce spotkały się z ciemną fakturą materiału, dopiero później z tkanką; wciąż miękką, ciepłą, niemal żywą, która lepką juchą ubrudziła bladą skórę. Nadstawiła drugą dłoń, a chwilę później prezent spoczął na jej wierzchu, woreczek odłożony został gdzieś na bok, a uwaga jarząca się w spojrzeniu prędko zmieniła wydźwięk na czyste zadowolenie; Dolohov uśmiechnęła się, odrobinę wilczo, zęby skubnęły dolną wargę ust, a spomiędzy nich wypłynął cichy pomruk. Przyglądała się sercu jeszcze przez chwilę, dopiero po jakimś czasie przenosząc spojrzenie na sprawcę ów podarku.
– Jesteś uroczy – wymruczała, nachylając się by złożyć na jego policzku krótki pocałunek, kciukiem drugiej dłoni delikatnie przesuwając po skórze jego karku, przy okazji zostawiając po sobie krwawy ślad, ale nie rejestrując ów faktu zbytnio dokładnie.
Wyprostowała się znowu, by przejść przez salon w stronę drugiego pomieszczenia, trzymając serce w dłoniach niczym trofeum. Harris, Harris; słodki, głupiutki Harris. Może przynajmniej zachował rozum do końca. Uśmiechając się do własnych myśli odłożyła prezent na kryształowy talerz spoczywający na blacie jednej z komód, nieopodal stołu, z której niedługo później wyciągnęła butelkę domowego bimbru i dwa kieliszki dość sporych rozmiarów, uprzednio przemywając dłonie w misie lodowatej wody.
– Więc, mniemam, że miałeś emocjonujące popołudnie? – zawołała, rozlewając alkohol do szkła.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
I on uważał bawienie się w niańkę jako niezwykle... zabawne. Tatiana była dużą dziewczynką, z pewnością umiała zadbać o siebie sama, stary Dolohov ciągle jednak nalegał, by ten dotrzymywał jej towarzystwa i przysłowiowo, miał na nią oko. To ostatnie nie było trudnym - posiadała pewną, odrobinę specyficzną urodę, nadal jednak przyjemną dla męskiego oka.
Friedrich pokręcił z rozbawieniem łbem, gdy Otto począł łasić się do czarownicy, w poszukiwaniu kolejnych pieszczot.
- Naprawdę nie wiem, jak to robisz. -Mruknął na ten widok. Jego pies nie przepadał za wieloma osobami, a jedynie nielicznych lubił na tyle, by prosić się o dodatkowe pieszczoty. Pies zaszczekał zadowolony, dopiero po chwili podchodząc do właściciela, by położyć się koło jego stóp, cały czas jednak obserwując Tatianę z nadzieją, iż ta ponownie do niego podejdzie.
- W szkole same same Wybitne? - Mruknął, odrobinę przekomarzając się z dziewczyny oraz całkiem sporej różnicy wieku, jaka ich dzieliła. On sam nigdy orłem w szkole nie był, nie sądził również aby Dolohov siedziała z nosem w książkach - zdawała się być bardziej typem rozrabiaki, niż pilnej uczennicy.
Z wilczym uśmiechem na ustach obserwował, jak dziewczyna rozpakowuje niewielki woreczek, by wyciągnąć z niego jeszcze ciepłe serce jednego z tych, mniej sprytnych przedstawicieli magicznej społeczności. Harris do końca sądził, że uda mu się wyrwać z jego łap... I do końca nie zauważył, iż nie miał najmniejszych szans na przeżycie. Friedrich Schmidt nie odpuszczał. Jeśli uwziął się na jakąś osobę tropił ją tak długo, aż w końcu wpadała w jego łapska. Był zwiastunem śmierci, jej oddechem na karku tych, którzy zaleźli mu za skórę nie znającym litości i mordującym dla samego faktu mordowania, odnajdując w tych działaniach zwykłą rozrywkę oraz zabawę.
Pomruk zadowolenia wyrwał się z jego piersi, gdy słodkie, dziewczęce usteczka musnęły jego skórę, a męskie ego zostało mile połechtane uznaniem, wynikającym z uznania względem tego, jakże specyficznego podarku. Friedrich Schmidt nigdy nie był empatą czy romantykiem - wiedział jednak, iż nieraz to właśnie zemsta była najlepszym podarkiem. A ponoć najlepsze prezenty winny przywodzić na myśl tego, który go wręczał - w tym wypadku z pewnością właśnie tak było.
Uważnie przyglądał się dziewczynie, gdy ta odkładała serce na kryształowym talerzu. - Powinnaś je jakoś zaczarować, żeby się nie zepsuło. Pasuje w tamtym miejscu. - Mruknął, wygodniej rozsiadając się na kanapie. W domu Dolohov czuł się niemal niczym u siebie. Bywał tu często, nie raz przesiadując niczym posąg przez kilka długich godzin, co pozwoliło mu oswoić się z otoczeniem oraz sprawdzić wszystkie możliwe drogi ewakuacji bądź ukrycia - w sam raz, gdyby Tatiana miała niespodziewaną wizytę Merlinwiekogo. A gdy bimber oraz szklanki stanęły na blacie niewielkiego stolika, zwyczajnie sięgnął ku niemu by rozlać alkohol po dużych kieliszkach, napełniając je do pełna.
- No, miałem. Otto szybko go wytropił, a Harris sądził, że da się mnie wykiwać, jednak odrobinę się przeliczył uciekając do piwnicy. Wyobrażasz sobie? P-i-w-n-i-c-y. Aż byłem zaskoczony, że taki kretyn próbował Cię wykiwać. - Mruknął z rozbawieniem, wspominając poprzednią akcję. - Wpierw połamałem mu wszystkie kości, później ściągnąłem mu skórę z twarzy i wyrwałem serce z piersi. Był jeszcze żywy, chociaż nieprzytomny. - Dodał, nie szczędząc krwawych szczegółów. Mieszkała na Nokturnie, podobne historie z pewnością nie raz doleciały do jej uszu. - A Ty? Kąpałaś się cały dzień czy robiłaś coś jeszcze? - Mruknął, spojrzeniem lustrując jej strój, by przystawić szklankę bimbru do ust.
Friedrich pokręcił z rozbawieniem łbem, gdy Otto począł łasić się do czarownicy, w poszukiwaniu kolejnych pieszczot.
- Naprawdę nie wiem, jak to robisz. -Mruknął na ten widok. Jego pies nie przepadał za wieloma osobami, a jedynie nielicznych lubił na tyle, by prosić się o dodatkowe pieszczoty. Pies zaszczekał zadowolony, dopiero po chwili podchodząc do właściciela, by położyć się koło jego stóp, cały czas jednak obserwując Tatianę z nadzieją, iż ta ponownie do niego podejdzie.
- W szkole same same Wybitne? - Mruknął, odrobinę przekomarzając się z dziewczyny oraz całkiem sporej różnicy wieku, jaka ich dzieliła. On sam nigdy orłem w szkole nie był, nie sądził również aby Dolohov siedziała z nosem w książkach - zdawała się być bardziej typem rozrabiaki, niż pilnej uczennicy.
Z wilczym uśmiechem na ustach obserwował, jak dziewczyna rozpakowuje niewielki woreczek, by wyciągnąć z niego jeszcze ciepłe serce jednego z tych, mniej sprytnych przedstawicieli magicznej społeczności. Harris do końca sądził, że uda mu się wyrwać z jego łap... I do końca nie zauważył, iż nie miał najmniejszych szans na przeżycie. Friedrich Schmidt nie odpuszczał. Jeśli uwziął się na jakąś osobę tropił ją tak długo, aż w końcu wpadała w jego łapska. Był zwiastunem śmierci, jej oddechem na karku tych, którzy zaleźli mu za skórę nie znającym litości i mordującym dla samego faktu mordowania, odnajdując w tych działaniach zwykłą rozrywkę oraz zabawę.
Pomruk zadowolenia wyrwał się z jego piersi, gdy słodkie, dziewczęce usteczka musnęły jego skórę, a męskie ego zostało mile połechtane uznaniem, wynikającym z uznania względem tego, jakże specyficznego podarku. Friedrich Schmidt nigdy nie był empatą czy romantykiem - wiedział jednak, iż nieraz to właśnie zemsta była najlepszym podarkiem. A ponoć najlepsze prezenty winny przywodzić na myśl tego, który go wręczał - w tym wypadku z pewnością właśnie tak było.
Uważnie przyglądał się dziewczynie, gdy ta odkładała serce na kryształowym talerzu. - Powinnaś je jakoś zaczarować, żeby się nie zepsuło. Pasuje w tamtym miejscu. - Mruknął, wygodniej rozsiadając się na kanapie. W domu Dolohov czuł się niemal niczym u siebie. Bywał tu często, nie raz przesiadując niczym posąg przez kilka długich godzin, co pozwoliło mu oswoić się z otoczeniem oraz sprawdzić wszystkie możliwe drogi ewakuacji bądź ukrycia - w sam raz, gdyby Tatiana miała niespodziewaną wizytę Merlinwiekogo. A gdy bimber oraz szklanki stanęły na blacie niewielkiego stolika, zwyczajnie sięgnął ku niemu by rozlać alkohol po dużych kieliszkach, napełniając je do pełna.
- No, miałem. Otto szybko go wytropił, a Harris sądził, że da się mnie wykiwać, jednak odrobinę się przeliczył uciekając do piwnicy. Wyobrażasz sobie? P-i-w-n-i-c-y. Aż byłem zaskoczony, że taki kretyn próbował Cię wykiwać. - Mruknął z rozbawieniem, wspominając poprzednią akcję. - Wpierw połamałem mu wszystkie kości, później ściągnąłem mu skórę z twarzy i wyrwałem serce z piersi. Był jeszcze żywy, chociaż nieprzytomny. - Dodał, nie szczędząc krwawych szczegółów. Mieszkała na Nokturnie, podobne historie z pewnością nie raz doleciały do jej uszu. - A Ty? Kąpałaś się cały dzień czy robiłaś coś jeszcze? - Mruknął, spojrzeniem lustrując jej strój, by przystawić szklankę bimbru do ust.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Pozorny obowiązek stał się codziennością, karmiona galeonami powinność zabawną koniecznością; finalnie chyba nawet przestawał jej aż tak wadzić, choć wiecznie marudne słowa, wywrócenia oczami i charakterystyczna postawa rozeźlenia wciąż pozostawała na swoim miejscu. Tym razem musiała jednak schować ją na bok, chociażby na chwilę, skoro zdecydował się przynieść ze sobą tak osobliwy podarek, płynący zapewne ze szczerości serca i sympatii; nawet jeśli Friedrich Schmidt nie traktował wyrywania plugawych serc nieszczęśników nokturnowskiej alei jako coś niezwykłego.
– Wyczuwa dobrych ludzi – stwierdziła wprost, uśmiechając się prawie z dumą kiedy po raz ostatni obdarzała pieszczotą czworonoga. Nie miała zbyt wiele wspólnego z faktyczną dobrocią, Schmidt tym bardziej; może paradoksalnie psina wolała właśnie tych niegrzecznych.
Kilka krótkich, prędkich kroków, swoboda w gestach i muśnięcie pokrytego zarostem policzka; być może przyzwyczaili się do swojej wzajemnej obecności na tyle, by w jakiś sposób nauczyć się tolerować to drugie, nawet jeśli podłożem osobliwej znajomości było po prostu złoto.
– Jeśli to ocena, to owszem. Zawsze najwyższe stopnie, sir – rzuciła z rozbawieniem, odrobinę zmiękczając i kalecząc akcent w tak często słyszanym i powtarzanym przez wszystkich, angielskim słóweczku. W Durmstrangu sposób kontrolowania i oceniania osiągnięć wyglądał odrobinę inaczej; ważniejsze od wysokich not były praktyczne zasługi, które udowadniały gotowość i umiejętność wyjścia z przeróżnych sytuacji. Ale machanie różdżką i skrobanie piórem po pergaminie, nierzadko do boleści palców, również odbywało się w chłodnych murach; papierologia i biurokratyzacja przemknęła nawet przez bezlitosny chłód skandynawskich ziem.
Przyglądała się bordowo-purpurowej tkance kontrastującej z ekstrawagancją kryształowego talerza przez dłuższą chwilę; przechylona w jedną ze stron głowa wskazywała niemal na faktyczne docenianie tego typu wystroju.
– No, no, nie wiedziałam, że masz w sobie taki zmysł estetyczny.. – rzuciła z uśmiechem, odwracając się przez ramię. Być może faktycznie serce dopełniałoby cały obrazek zagraconego pomieszczenia, wpasowałoby się idealnie w porozrzucane gdzieniegdzie czarnomagiczne artefakty.
Porzucając na moment rozważania o dekoracji wystroju w iście nokturnowskim stylu, znów przeszła przez pomieszczenie, odkładając butelkę i kieliszki na stolik i pozwalając szmalcownikowi czynić honory. Przemknęła przez meble, finalnie docierając do kanapy; zajęła miejsce na niej, w pozycji półleżącej wybierając miejsce obok niego, by zaraz potem ułożyć głowę na jego kolanach – miejsce niemal idealne na słuchanie opowiastek, nawet takich obfitujących w tak charakterystyczną dla niego brutalność.
– No już, już, daj sobie na wstrzymanie nim się podniecę – stwierdziła z nutą rozbawienia, spoglądając na niego z dołu, poziomu jego ud, o które wsparła głowę – Niemniej, doceniam twoje oddanie i troskę, to był uroczy gest, Fried, rozpieszczasz mnie – dodała, zerkając raz jeszcze na spoczywające na szklanym talerzu serce, nim ponownie nie przeniosła spojrzenia na Austriaka – Szlamy zniknęły, ale smród wciąż krąży w powietrzu, kąpiel to bardzo ważna kwestia, mój drogi – niemal pouczający ton był odpowiedzią na jego prawie-przytyk, które w istocie ocierał się o prawdę; Dolohov spędzała w wannie całe wieki.
– Poza tym, jakoś nudno się zrobiło. To tak chyba zawsze na jesień tu macie – obserwując Anglię kolejny rok mogła stwierdzić, że wraz z opadającymi z drzew liśćmi, opadała jakaś zabawowość; wojna też zrobiła swoje. Poprawiła się nieco na jego kolanach, kładąc nogi gdzieś na bocznym oparciu kanapy.
– Masz szlugi?
– Wyczuwa dobrych ludzi – stwierdziła wprost, uśmiechając się prawie z dumą kiedy po raz ostatni obdarzała pieszczotą czworonoga. Nie miała zbyt wiele wspólnego z faktyczną dobrocią, Schmidt tym bardziej; może paradoksalnie psina wolała właśnie tych niegrzecznych.
Kilka krótkich, prędkich kroków, swoboda w gestach i muśnięcie pokrytego zarostem policzka; być może przyzwyczaili się do swojej wzajemnej obecności na tyle, by w jakiś sposób nauczyć się tolerować to drugie, nawet jeśli podłożem osobliwej znajomości było po prostu złoto.
– Jeśli to ocena, to owszem. Zawsze najwyższe stopnie, sir – rzuciła z rozbawieniem, odrobinę zmiękczając i kalecząc akcent w tak często słyszanym i powtarzanym przez wszystkich, angielskim słóweczku. W Durmstrangu sposób kontrolowania i oceniania osiągnięć wyglądał odrobinę inaczej; ważniejsze od wysokich not były praktyczne zasługi, które udowadniały gotowość i umiejętność wyjścia z przeróżnych sytuacji. Ale machanie różdżką i skrobanie piórem po pergaminie, nierzadko do boleści palców, również odbywało się w chłodnych murach; papierologia i biurokratyzacja przemknęła nawet przez bezlitosny chłód skandynawskich ziem.
Przyglądała się bordowo-purpurowej tkance kontrastującej z ekstrawagancją kryształowego talerza przez dłuższą chwilę; przechylona w jedną ze stron głowa wskazywała niemal na faktyczne docenianie tego typu wystroju.
– No, no, nie wiedziałam, że masz w sobie taki zmysł estetyczny.. – rzuciła z uśmiechem, odwracając się przez ramię. Być może faktycznie serce dopełniałoby cały obrazek zagraconego pomieszczenia, wpasowałoby się idealnie w porozrzucane gdzieniegdzie czarnomagiczne artefakty.
Porzucając na moment rozważania o dekoracji wystroju w iście nokturnowskim stylu, znów przeszła przez pomieszczenie, odkładając butelkę i kieliszki na stolik i pozwalając szmalcownikowi czynić honory. Przemknęła przez meble, finalnie docierając do kanapy; zajęła miejsce na niej, w pozycji półleżącej wybierając miejsce obok niego, by zaraz potem ułożyć głowę na jego kolanach – miejsce niemal idealne na słuchanie opowiastek, nawet takich obfitujących w tak charakterystyczną dla niego brutalność.
– No już, już, daj sobie na wstrzymanie nim się podniecę – stwierdziła z nutą rozbawienia, spoglądając na niego z dołu, poziomu jego ud, o które wsparła głowę – Niemniej, doceniam twoje oddanie i troskę, to był uroczy gest, Fried, rozpieszczasz mnie – dodała, zerkając raz jeszcze na spoczywające na szklanym talerzu serce, nim ponownie nie przeniosła spojrzenia na Austriaka – Szlamy zniknęły, ale smród wciąż krąży w powietrzu, kąpiel to bardzo ważna kwestia, mój drogi – niemal pouczający ton był odpowiedzią na jego prawie-przytyk, które w istocie ocierał się o prawdę; Dolohov spędzała w wannie całe wieki.
– Poza tym, jakoś nudno się zrobiło. To tak chyba zawsze na jesień tu macie – obserwując Anglię kolejny rok mogła stwierdzić, że wraz z opadającymi z drzew liśćmi, opadała jakaś zabawowość; wojna też zrobiła swoje. Poprawiła się nieco na jego kolanach, kładąc nogi gdzieś na bocznym oparciu kanapy.
– Masz szlugi?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
2 VII 1958
Przekrzywiony papieros żarzył się leniwie, wetknięty pomiędzy wargi ust niedbale i w pośpiechu; bez możliwości używania rąk krzątała się po kuchni, dopiero po jakimś czasie – kiedy popiół zdążył spaść na blat, zapaskudzić kawałek dywanu i w końcu delikatnie poparzyć jej dłoń – gasząc koniuszek bibułki w kryształowej popielnicy. Dym niknął pod wyraźnym zapachem mięsa – pieczeni na głębokim winie, która wonią rozpychała się wzdłuż i wszerz dwupiętrowego mieszkania. Za oknem deszcz bębnił w szyby – zbawienny chłód zatańczył na ulicach i zmył parność oblepiającą nokturnowskie chodniki z widoczną łaską, żegnając fale upałów nadchodzącego lata.
Dopatrywała się w tym wszystkim dobrego znaku, choć tańczące w żołądku, dwie lampki wina również miały swój udział w swobodnym nastroju. Krok był miękki, ruchy subtelne, a kolacja, którą zamówiła u jednego z wybitniejszych szefów kuchni angielskiej stolicy kusiła nawet ją samą, zwykle stroniącą od pochylania się nad czymś tak trywialnie prostym jak jedzenie. W biało-złotych półmiskach prezentowała się odpowiednio, a Tatiana, stojąc nad stołem przez moment nie potrafiła oprzeć się wrażenia, jakoby była panią tego domu.
Czuła się tu niebywale swobodnie, zagarniając całą kamienice dla siebie już dawno, pod nieobecność ojca rozporządzając rodzinnymi dobrami i nie przejmując się wszakże niczym – ale w prostolijności tego wieczora było coś zabawnie rozczulającego.
Nigdy nie widziała matki w takiej roli, sama też nie uczestniczyła w jakkolwiek podobnych precedensach prostych ludzi; od przygotowywania posiłków była służba, podobnie jak od nakrywania do stołu i podawania kolacji. Stojąc w jadalni z uniesioną różdżką, której ruchem przenosiła wysokie kieliszki na blat, czuła się tak, jakby odgrywała rolę kogoś z zupełnie innego świata. Paradoksalnie nie czuła nawet rozdrażnienia w zajmowaniu się czymś tak nieodpowiednim dla kogoś jej statusu; wręcz przeciwnie, traktowała to jak niemalże dziecięcą zabawę.
Ucisk w klatce piersiowej stawał się coraz bardziej znośny, po ranach została jedynie drobna, bladoróżowa smuga na nadgarstku i przedramieniu; zaklęcia Cassandry i jej rady faktycznie pomogły, skracając czas rekonwalescencji, którego i tak nie była w stanie poświęcić stuprocentowo na wypoczynek i regenerację. Była zajętą kobietą, z całym mnóstwem aktywności, zaczynających się na zakupach a kończących na wystawnych przyjęciach.
Kolacja pod dziewiątym numerem Śmiertelnego Nokturnu nie była ekstrawaganckim bankietem, choć nie sposób było jej odmówić pewnego uroku. Tatiana Dolohov, w całej krasie swoich paskudnych cech, była mimo wszystko osobą dotrzymującą obietnic; nawet tak niepoważnych jak zaproszenie na kolację przy świecach pod wpływem przekomarzających docinek i żartów.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Skłamałbym twierdząc, że spodziewałem się listu z zaproszeniem na pamiętną kolację. Historia z Tatianą miała swoje lepsze i gorsze strony, ale zwykliśmy uciekać od rozmów, a czy tego typu spotkanie właśnie tego nie wymagało? Musiałem się gustownie ubrać, przystrzyc brodę i co gorsza wypachnić, bo nie wypadało mi wpaść do niej prosto z Mantykory, w której przechodziło się odorem typowej meliny. Zapewne była przyzwyczajona do tego typu zapachów, w końcu mieszkała na Nokturnie, ale nie chciałem sprawić jej tej przyjemności i zalatywać podobnie jak domowy zakątek.
Stanąłem pod drzwiami z butelką szampana w dłoni i przez chwilę zastanowiłem się czy powinienem zapukać. Finalnie po prostu chwyciłem za klamkę i wszedłem do środka, mieszkania przepełnionego wybornym zapachem pieczeni. Mimowolnie uniosłem brew ku górze i oblizałem wargę – Tatiana musiała się postarać, mięso nie było nader dostępne, a poza tym podobne przygotowanie musiało kosztować wiele pracy. Aromat ziół, przypraw był obłędny. Zrzucając z ramion marynarkę nie miałem pewności, czy zorientowała się, że byłem już na miejscu. Zajęta winem – miałem nadzieję, że nie pierwszą lampką – sprawiała wrażenie zadowolonej, a pozornie proste zaklęcia ustawiania zastawy dawały jej niebywałą radość. -Zaczęłaś imprezę beze mnie?- spytałem zaraz po tym, gdy oparłem swe ramię o framugę drzwi. -Nie sądziłem, że potrafisz gotować- zaznaczyłem, po czym wszedłem do pomieszczenia i ustawiłem na przystrojonym stole alkohol. -W ogóle się tego nie spodziewałem- dodałem rozsiadając się na jednym z krzeseł. -Cass o mało nie urwała mi głowy przez twój stan, a jak widzę jej eliksiry mają wyjątkową moc- przechyliłem głowę, a następnie podsunąłem jej pusty kieliszek, aby uzupełniła go trunkiem. -Nie oczekiwałem tego zaproszenia, zwykłaś rzucać słowa na wiatr- uśmiechnąłem się kpiąco, choć w tych słowach nie było krzty ironii. Tatiana miała to do siebie, że lubiła wodzić, nęcić, ale przy tym zarazem zbyt bardzo się nie napracować. Naprawdę wyglądała o wiele lepiej niżeli kilka tygodni wcześniej.
Stanąłem pod drzwiami z butelką szampana w dłoni i przez chwilę zastanowiłem się czy powinienem zapukać. Finalnie po prostu chwyciłem za klamkę i wszedłem do środka, mieszkania przepełnionego wybornym zapachem pieczeni. Mimowolnie uniosłem brew ku górze i oblizałem wargę – Tatiana musiała się postarać, mięso nie było nader dostępne, a poza tym podobne przygotowanie musiało kosztować wiele pracy. Aromat ziół, przypraw był obłędny. Zrzucając z ramion marynarkę nie miałem pewności, czy zorientowała się, że byłem już na miejscu. Zajęta winem – miałem nadzieję, że nie pierwszą lampką – sprawiała wrażenie zadowolonej, a pozornie proste zaklęcia ustawiania zastawy dawały jej niebywałą radość. -Zaczęłaś imprezę beze mnie?- spytałem zaraz po tym, gdy oparłem swe ramię o framugę drzwi. -Nie sądziłem, że potrafisz gotować- zaznaczyłem, po czym wszedłem do pomieszczenia i ustawiłem na przystrojonym stole alkohol. -W ogóle się tego nie spodziewałem- dodałem rozsiadając się na jednym z krzeseł. -Cass o mało nie urwała mi głowy przez twój stan, a jak widzę jej eliksiry mają wyjątkową moc- przechyliłem głowę, a następnie podsunąłem jej pusty kieliszek, aby uzupełniła go trunkiem. -Nie oczekiwałem tego zaproszenia, zwykłaś rzucać słowa na wiatr- uśmiechnąłem się kpiąco, choć w tych słowach nie było krzty ironii. Tatiana miała to do siebie, że lubiła wodzić, nęcić, ale przy tym zarazem zbyt bardzo się nie napracować. Naprawdę wyglądała o wiele lepiej niżeli kilka tygodni wcześniej.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie wiedziała, czy główne role tego wieczora odgrywali oni, czy ich wzajemna przekorność. Sięgali po nią bezustannie, bawiąc się słowem, podgryzając obietnicą, kusząc i grożąc bezustannie zacierając granicę. Finał wizyty w Kent zdecydowanie różnił się od założonego scenariusza, a obecność Drew okazała się nieoceniona; po kilku tygodniach rekonwalescencji przyjęła ten fakt bez zbędnej dumy i złośliwości; gdyby nie był przy niej, mogłaby zwyczajnie zginąć.
Ale kolacja, na którą go zaprosiła, była przedłużeniem relacji ciągnącej się miesiącami, czy nawet latami – straciła już poczucie czasu w niemal dziecięcej zabawości, po którą sięgali ilekroć prawda i dojrzałość wydawały się zbyt ciężkim brzemieniem, by wywlekać je po raz kolejny na światło dzienne. W rzeczywistości każde z nich zdawało sobie sprawę doskonale – z tego kim byli, co spoczywało na ich barkach, czego od nich oczekiwano – zdawali sobie także sprawę z tego, że we własnym towarzystwie mogą, choć na moment, przestać oczekiwać od siebie wzajemnie tego, co tworzyło ich imię i nazwisko.
Mieszkanie wypełniał ciężki, choć przyjemny zapach. W jej otoczeniu mieszał się z charakterystyczną wonią słodko-goryczkowych perfum, nutą bzu i wanilii tańczącą we włosach, w końcu z dymem papierosowym, który na dobre przyległ do Dolohov, zupełnie jak druga skóra.
Nie spodziewała się dzwonka do drzwi, bukietu róż i włosów postawionych na żel, ale kiedy Macnair pojawił się w pomieszczeniu bez zbędnego anonsowania, zatrzymała się na chwilę i faktycznie pozwoliła samej sobie na zlustrowanie jego sylwetki – bez krępacji, tak jak zwykle, na pograniczu bezczelności i złośliwego flirtu.
– Ładnie wyglądasz – wyjawiła od razu, opierając ciężar ciała na biodrze, w dłoniach obracając długą różdżkę – A to dla mnie? – zauważyła od razu, wskazując brodą na trzymaną w dłoniach butelkę. Wiedział doskonale, że alkohol jest znacznie bardziej praktycznym prezentem, niż bukiet czerwonych płatków, które więdły w ciągu trzech dni.
– Wiele rzeczy o mnie nie wiesz, Drew – odpowiedziała, nie rozjaśniając faktu, że z gotowaniem miała niewiele wspólnego. Nie musiał o tym wiedzieć, nie musiała psuć tego idealnego, niemal surrealistycznego w tej narracji obrazka.
Przeszła przez pomieszczenie, ostatnim ruchem różdżki kończąc swoiste przygotowania, by finalnie przesunąć do siebie jedną z butelek na komódce, Zieloną Wróżkę.
– To zostawię na później. Chyba chcesz coś świętować? – zapytała, z brwią drgającą w górę zerkając na butelkę szampana, którą ze sobą przyniósł. Wróżka z charakterystycznym, przyjemnym chlupotem trafiła do kieliszka, który przemknął przez blat i zatrzymał się przy Drew.
Dolohov przysiadła na skraju stołu, przekrzywiając głowę, podobnie jak kącik ust, który namalował na czerwonych ustach uśmiech.
– Naprawdę? Niemal ranisz moje uczucia – westchnęła teatralnie, unosząc dłoń do piersi – Dotrzymuję obietnic, skarbie – nawet tak trywialnych i prostolinijnych jak kolacja. Uśmiechnęła się raz jeszcze, w końcu prostując się, by przejść przez pomieszczenie i usiąść naprzeciw mężczyzny.
– To nasz pierwszy raz, prawda? Nie jedliśmy dotąd razem kolacji. Powinnam zapalić świece?
Ale kolacja, na którą go zaprosiła, była przedłużeniem relacji ciągnącej się miesiącami, czy nawet latami – straciła już poczucie czasu w niemal dziecięcej zabawości, po którą sięgali ilekroć prawda i dojrzałość wydawały się zbyt ciężkim brzemieniem, by wywlekać je po raz kolejny na światło dzienne. W rzeczywistości każde z nich zdawało sobie sprawę doskonale – z tego kim byli, co spoczywało na ich barkach, czego od nich oczekiwano – zdawali sobie także sprawę z tego, że we własnym towarzystwie mogą, choć na moment, przestać oczekiwać od siebie wzajemnie tego, co tworzyło ich imię i nazwisko.
Mieszkanie wypełniał ciężki, choć przyjemny zapach. W jej otoczeniu mieszał się z charakterystyczną wonią słodko-goryczkowych perfum, nutą bzu i wanilii tańczącą we włosach, w końcu z dymem papierosowym, który na dobre przyległ do Dolohov, zupełnie jak druga skóra.
Nie spodziewała się dzwonka do drzwi, bukietu róż i włosów postawionych na żel, ale kiedy Macnair pojawił się w pomieszczeniu bez zbędnego anonsowania, zatrzymała się na chwilę i faktycznie pozwoliła samej sobie na zlustrowanie jego sylwetki – bez krępacji, tak jak zwykle, na pograniczu bezczelności i złośliwego flirtu.
– Ładnie wyglądasz – wyjawiła od razu, opierając ciężar ciała na biodrze, w dłoniach obracając długą różdżkę – A to dla mnie? – zauważyła od razu, wskazując brodą na trzymaną w dłoniach butelkę. Wiedział doskonale, że alkohol jest znacznie bardziej praktycznym prezentem, niż bukiet czerwonych płatków, które więdły w ciągu trzech dni.
– Wiele rzeczy o mnie nie wiesz, Drew – odpowiedziała, nie rozjaśniając faktu, że z gotowaniem miała niewiele wspólnego. Nie musiał o tym wiedzieć, nie musiała psuć tego idealnego, niemal surrealistycznego w tej narracji obrazka.
Przeszła przez pomieszczenie, ostatnim ruchem różdżki kończąc swoiste przygotowania, by finalnie przesunąć do siebie jedną z butelek na komódce, Zieloną Wróżkę.
– To zostawię na później. Chyba chcesz coś świętować? – zapytała, z brwią drgającą w górę zerkając na butelkę szampana, którą ze sobą przyniósł. Wróżka z charakterystycznym, przyjemnym chlupotem trafiła do kieliszka, który przemknął przez blat i zatrzymał się przy Drew.
Dolohov przysiadła na skraju stołu, przekrzywiając głowę, podobnie jak kącik ust, który namalował na czerwonych ustach uśmiech.
– Naprawdę? Niemal ranisz moje uczucia – westchnęła teatralnie, unosząc dłoń do piersi – Dotrzymuję obietnic, skarbie – nawet tak trywialnych i prostolinijnych jak kolacja. Uśmiechnęła się raz jeszcze, w końcu prostując się, by przejść przez pomieszczenie i usiąść naprzeciw mężczyzny.
– To nasz pierwszy raz, prawda? Nie jedliśmy dotąd razem kolacji. Powinnam zapalić świece?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wychodziłem z założenia, że zawsze gdy wyruszało się na misje należało mieć plan awaryjny oraz solidnego sojusznika, który gotów będzie zaryzykować i w kryzysowej sytuacji zadbać nie tylko o własne zdrowie, ale i towarzysza. Wysokość poparcia naszych działań w Kent napawało pewnością siebie, ale doskonale wiedzieliśmy, że nie idziemy do zdrajcy z misją pokojową. Przygotowane różdżki, omówienie taktyki – podobnych praktyk nie stosowano w perspektywie nawiązania dialogu, chęci wysłuchania jakichkolwiek wyjaśnień. Kapitan był butny, mieliśmy okazję porozmawiać z nim twarzą w twarz, a zatem nie wchodziło w grę poddanie. Duma by mu na to nie pozwoliła, podobnie jak nam na przymknięcie oka względem jego działań i tym samym popełnionych zbrodni. Tatianie należały się słowa szacunku oraz uznania wszak ja byłem tam tylko we wspomnianej roli kompana, zaś to ona odpowiadała za rozpad parszywej szajki. Czy na dobre? Tego nie wiedzieliśmy, ale z pewnością wtajemniczone w plan mężczyzny osoby dostały nauczkę i tylko od nich zależało, czy nadal byli gotów ryzykować własnym życiem dla mugolskiego ścierwa.
Zacząłem doceniać tego typu spotkania, bowiem w ostatnich miesiącach nie mieliśmy zbyt wielu okazji do rozrywki i złapania oddechu. Ponadto cieszyło mnie, że akurat z Tatianą przyjdzie mi spędzić wieczór; bez polityki, bez trudnych tematów związanych z Suffolk, a przede wszystkim debatowania o moich planach i perspektywach wobec niego. Nie musiałem przy niej nikogo udawać, gryźć się w język i kontrolować z ilością alkoholu – sama nie wylewała za kołnierz, była dobrą partnerką do kieliszka.
Przez moment zastygłem w miejscu, gdy usłyszałem komplement z jej ust. Nie siliła się na takowe zbyt często, dlatego przechyliłem głowę i wygiąłem wargi w szelmowskim uśmiechu. -Kolacja, świece, ciepłe słowa. Zaraz sobie pomyślę, że coś knujesz Dolohov- rzuciłem z wyraźnym rozbawieniem. -Ty również wyglądasz pięknie, z resztą jak zawsze, dlatego pozostawiłem ten komentarz dla siebie- dodałem. Można było jej zarzucić wiele, ale nie brak urody.
-Oczywiście, nie przychodzi się w gości z pustymi rękoma- podobno. Wątpiłem, aby narzekała na braki w barku, lecz co innego mogłem przynieść? Czekoladki?
-Poczułem zaintrygowanie- oznajmiłem uderzając wymownie palcami w blat stołu, jakobym co najmniej oczekiwał na wyjawienie tych wszystkich tajemnic. Rzecz jasna tak nie było, tylko się zgrywałem. Rzadko zdarzało mi się zadawać pytania związane z życiem osobistym, nie lubiłem wciskać nosa w nie swoje sprawy. Jeśli ktoś miał ochotę coś powiedzieć, to gotów byłem – mniej lub bardziej chętnie – go wysłuchać, ale bez zbędnego nacisku i drążenia tematu. Unikałem wścibskich ludzi i sam nie wyobrażałem sobie, aby ktokolwiek przypisał mi tę cechę.
-Żyjesz, a to już chyba dobry powód?- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie, po czym sięgnąłem dłonią do jej paczki papierosów i bezceremonialnie wyjąłem jednego z nich. Ruchem dłoni odpaliłem kraniec i już po chwili mogłem zaciągnąć się dymem, co rzecz jasna uczyniłem. -Może i nie udało nam się uzyskać wartościowych informacji, ale ważne, że głowa tej operacji rozkłada się w rynsztoku. Gorzej jeśli szajka okaże się hydrą. Myślę, że warto mieć oko na porty nie tylko w Kent, ale i sąsiednich hrabstwach.- rzuciłem już wcześniej mając obawy, czy rzeczywiście na dobre pozbyliśmy się problemu. Wrogowie byli jak karaluchy – mnożyli się na potęgę i nawet gdy zgniotło się ich butem, to byli w stanie uciec.
-Ranię co?- zatrzymałem spojrzenie na jej tęczówkach i uniosłem brew. Starałem się udać poważnego, ale na nic się to zdało. -Zapamiętam sobie te słowa i wierz mi, że kiedyś zrobię z nich użytek- rzuciłem, po czym ująłem kieliszek w dłoń. -Świece, kolejny element do listy. Teraz już jestem pewien, że coś kombinujesz- zaśmiałem się pod nosem i uniosłem szkło w geście toastu. -Nim jednak zdradzisz mi ten sekret wypijmy za twoje zdrowie. Naprawdę rad jestem, że wyszłaś z tego cało- rzuciłem opierając łokieć o blat stolika. -Nie szukaj kpiny, mówię zupełnie szczerze- dodałem właściwie od razu.
| opętanie
Zacząłem doceniać tego typu spotkania, bowiem w ostatnich miesiącach nie mieliśmy zbyt wielu okazji do rozrywki i złapania oddechu. Ponadto cieszyło mnie, że akurat z Tatianą przyjdzie mi spędzić wieczór; bez polityki, bez trudnych tematów związanych z Suffolk, a przede wszystkim debatowania o moich planach i perspektywach wobec niego. Nie musiałem przy niej nikogo udawać, gryźć się w język i kontrolować z ilością alkoholu – sama nie wylewała za kołnierz, była dobrą partnerką do kieliszka.
Przez moment zastygłem w miejscu, gdy usłyszałem komplement z jej ust. Nie siliła się na takowe zbyt często, dlatego przechyliłem głowę i wygiąłem wargi w szelmowskim uśmiechu. -Kolacja, świece, ciepłe słowa. Zaraz sobie pomyślę, że coś knujesz Dolohov- rzuciłem z wyraźnym rozbawieniem. -Ty również wyglądasz pięknie, z resztą jak zawsze, dlatego pozostawiłem ten komentarz dla siebie- dodałem. Można było jej zarzucić wiele, ale nie brak urody.
-Oczywiście, nie przychodzi się w gości z pustymi rękoma- podobno. Wątpiłem, aby narzekała na braki w barku, lecz co innego mogłem przynieść? Czekoladki?
-Poczułem zaintrygowanie- oznajmiłem uderzając wymownie palcami w blat stołu, jakobym co najmniej oczekiwał na wyjawienie tych wszystkich tajemnic. Rzecz jasna tak nie było, tylko się zgrywałem. Rzadko zdarzało mi się zadawać pytania związane z życiem osobistym, nie lubiłem wciskać nosa w nie swoje sprawy. Jeśli ktoś miał ochotę coś powiedzieć, to gotów byłem – mniej lub bardziej chętnie – go wysłuchać, ale bez zbędnego nacisku i drążenia tematu. Unikałem wścibskich ludzi i sam nie wyobrażałem sobie, aby ktokolwiek przypisał mi tę cechę.
-Żyjesz, a to już chyba dobry powód?- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie, po czym sięgnąłem dłonią do jej paczki papierosów i bezceremonialnie wyjąłem jednego z nich. Ruchem dłoni odpaliłem kraniec i już po chwili mogłem zaciągnąć się dymem, co rzecz jasna uczyniłem. -Może i nie udało nam się uzyskać wartościowych informacji, ale ważne, że głowa tej operacji rozkłada się w rynsztoku. Gorzej jeśli szajka okaże się hydrą. Myślę, że warto mieć oko na porty nie tylko w Kent, ale i sąsiednich hrabstwach.- rzuciłem już wcześniej mając obawy, czy rzeczywiście na dobre pozbyliśmy się problemu. Wrogowie byli jak karaluchy – mnożyli się na potęgę i nawet gdy zgniotło się ich butem, to byli w stanie uciec.
-Ranię co?- zatrzymałem spojrzenie na jej tęczówkach i uniosłem brew. Starałem się udać poważnego, ale na nic się to zdało. -Zapamiętam sobie te słowa i wierz mi, że kiedyś zrobię z nich użytek- rzuciłem, po czym ująłem kieliszek w dłoń. -Świece, kolejny element do listy. Teraz już jestem pewien, że coś kombinujesz- zaśmiałem się pod nosem i uniosłem szkło w geście toastu. -Nim jednak zdradzisz mi ten sekret wypijmy za twoje zdrowie. Naprawdę rad jestem, że wyszłaś z tego cało- rzuciłem opierając łokieć o blat stolika. -Nie szukaj kpiny, mówię zupełnie szczerze- dodałem właściwie od razu.
| opętanie
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 02.03.23 14:45, w całości zmieniany 1 raz
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 93
'k100' : 93
W możliwości pozbycia się wszechobecnych oczekiwań była ulga, a ta z kolei nosiła przyjemność. Każde z nich doskonale zdawało sobie sprawę – ze swoich pozycji, obowiązków, zadań i wizerunku, jaki wspólnie kreowali i pokazywali na zewnątrz, czy w szeregach popleczników Czarnego Pana, na nokturnowskim chodniku, czy na ustach Londyńczyków, na których pojawiali się coraz częściej odkąd zasłużenia wybrzmiały publicznie.
Tatiana nie przepadała za tą cichą nutą rozgłosu; anonimowość była lepsza, wygodniejsza – ale konkretne działania ciągnęły za sobą konkretne skutki, a te, których dopuszczała się w imię Lorda Voldemorta, miały zaprowadzić ją do dobrobytu i wielkości.
Drew doskonale o tym wiedział; wijący się na lewym przedramieniu znak Śmierciożerców jasno wskazywał nuty, według których miało bić jego serce.
Ale kiedy świat kurczył się do czterech ścian zatłoczonego, choć dużego w metrażu mieszkania, nie musieli o tym myśleć – myśleć, mówić, czy w końcu stosować się. Widmo ich ostatniej misji było wciąż żywe, bladoróżowa smuga niepowstałej blizny na jej skórze była na to żywym dowodem, podobnie jak spotkanie – choć zaproponowane w tamtej chwili, teraz niosące obietnicę wytchnienia, na które wspólnie zapracowali.
– Jesteś sceptyczny – odpowiedziała, z przekornością i śmiechem na ustach, by zaraz potem pokręcić głową. Ręce zajęte butelką otworzyły ją sprawnie, niedługo później charakterystyczny, intensywnie zielony alkohol spoczął w kryształowych kieliszkach – Po prostu jestem miła. Doceń to, czasem mi się zdarza – dodała, posuwając szkło przez blat stolika w jego kierunku. Zdarzało – nie często, choć Macnair był akurat osobą, wobec której nie musiała silić się na nadmierną złośliwość czy udawane życzliwości – nie musieli grać, nie przed sobą.
Odstawiła podarowaną butelkę szampana na bok, wciąż uśmiechnięta, wciąż zadowolona, przysiadając na skraju stołu na moment. Wzrok przebiegł przez ustawione potrawy, elegancką zastawę, nim na nowo wrócił do Drew.
– Portowe szczury nazywane są tak nie bez powodu – skwitowała, z nutą westchnięcia, wracając na moment do ich zadania – pozornie skończonego, choć żadne z nich nie mogło mieć stuprocentowej pewności, że na tym faktycznie był koniec – Przed tym spotkałam też jednego z jego chłopców na posyłki w Londynie. Ale niczego ciekawego się nie dowiedziałam. Nie wiem czym ich mamił i co obiecywał, ale większość sprawiała wrażenie, że robią to dla czystego zlecenia – obietnicy lepszego życia, lichego zysku w postaci kilku galeonów; chłopak, który skończył w londyńskim porcie z podciętymi żyłami nie był wcale pomocny – Koniec o pracy, skarbie – zawyrokowała, charakterystycznym machnięciem dłoni ucinając ich temat, który przysporzył wiele niepokoju i jej samej.
Uniosła się, by finalnie obejść stół i zasiąść naprzeciwko niego – niedaleko, z uwagi na nierozłożony blat, z kilkoma półmiskami na nim.
– Ja również, Drew – odpowiedziała, kącik ust drgnął ku górze, po chwili drgnęła również dłoń z kieliszkiem; wzniosła rękę w ramach toastu, chwilę później upijając łyk zielonego alkoholu.
– Nie tym razem. To żaden spisek – wciąż rozbawiona rzuciła między nich, kręcąc głową – Nie mam… nie mamy zbytnio okazji do takich… momentów – uśmiech na moment przykryła zmarszczka przebiegająca między brwiami – Mówię zupełnie szczerze – powtórzyła jego słowa, jednak miękko, bez jakiejkolwiek ironii.
Bo tej nie było – chwile, w których szczerość grała pierwsze skrzypce topniały w zastraszającym tempie, zwłaszcza kiedy życie zmieniało swój tor diametralnie; ona miała wyjść za mąż, on został namiestnikiem hrabstwa.
– Jedz, bo wystygnie – wraz z tymi słowami musiała powstrzymać prychnięcie; czy naprawdę wchodziła już w swoją przyszłą rolę?
Tatiana nie przepadała za tą cichą nutą rozgłosu; anonimowość była lepsza, wygodniejsza – ale konkretne działania ciągnęły za sobą konkretne skutki, a te, których dopuszczała się w imię Lorda Voldemorta, miały zaprowadzić ją do dobrobytu i wielkości.
Drew doskonale o tym wiedział; wijący się na lewym przedramieniu znak Śmierciożerców jasno wskazywał nuty, według których miało bić jego serce.
Ale kiedy świat kurczył się do czterech ścian zatłoczonego, choć dużego w metrażu mieszkania, nie musieli o tym myśleć – myśleć, mówić, czy w końcu stosować się. Widmo ich ostatniej misji było wciąż żywe, bladoróżowa smuga niepowstałej blizny na jej skórze była na to żywym dowodem, podobnie jak spotkanie – choć zaproponowane w tamtej chwili, teraz niosące obietnicę wytchnienia, na które wspólnie zapracowali.
– Jesteś sceptyczny – odpowiedziała, z przekornością i śmiechem na ustach, by zaraz potem pokręcić głową. Ręce zajęte butelką otworzyły ją sprawnie, niedługo później charakterystyczny, intensywnie zielony alkohol spoczął w kryształowych kieliszkach – Po prostu jestem miła. Doceń to, czasem mi się zdarza – dodała, posuwając szkło przez blat stolika w jego kierunku. Zdarzało – nie często, choć Macnair był akurat osobą, wobec której nie musiała silić się na nadmierną złośliwość czy udawane życzliwości – nie musieli grać, nie przed sobą.
Odstawiła podarowaną butelkę szampana na bok, wciąż uśmiechnięta, wciąż zadowolona, przysiadając na skraju stołu na moment. Wzrok przebiegł przez ustawione potrawy, elegancką zastawę, nim na nowo wrócił do Drew.
– Portowe szczury nazywane są tak nie bez powodu – skwitowała, z nutą westchnięcia, wracając na moment do ich zadania – pozornie skończonego, choć żadne z nich nie mogło mieć stuprocentowej pewności, że na tym faktycznie był koniec – Przed tym spotkałam też jednego z jego chłopców na posyłki w Londynie. Ale niczego ciekawego się nie dowiedziałam. Nie wiem czym ich mamił i co obiecywał, ale większość sprawiała wrażenie, że robią to dla czystego zlecenia – obietnicy lepszego życia, lichego zysku w postaci kilku galeonów; chłopak, który skończył w londyńskim porcie z podciętymi żyłami nie był wcale pomocny – Koniec o pracy, skarbie – zawyrokowała, charakterystycznym machnięciem dłoni ucinając ich temat, który przysporzył wiele niepokoju i jej samej.
Uniosła się, by finalnie obejść stół i zasiąść naprzeciwko niego – niedaleko, z uwagi na nierozłożony blat, z kilkoma półmiskami na nim.
– Ja również, Drew – odpowiedziała, kącik ust drgnął ku górze, po chwili drgnęła również dłoń z kieliszkiem; wzniosła rękę w ramach toastu, chwilę później upijając łyk zielonego alkoholu.
– Nie tym razem. To żaden spisek – wciąż rozbawiona rzuciła między nich, kręcąc głową – Nie mam… nie mamy zbytnio okazji do takich… momentów – uśmiech na moment przykryła zmarszczka przebiegająca między brwiami – Mówię zupełnie szczerze – powtórzyła jego słowa, jednak miękko, bez jakiejkolwiek ironii.
Bo tej nie było – chwile, w których szczerość grała pierwsze skrzypce topniały w zastraszającym tempie, zwłaszcza kiedy życie zmieniało swój tor diametralnie; ona miała wyjść za mąż, on został namiestnikiem hrabstwa.
– Jedz, bo wystygnie – wraz z tymi słowami musiała powstrzymać prychnięcie; czy naprawdę wchodziła już w swoją przyszłą rolę?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Anonimowość, czy wciąż mogłem o niej mówić? Zwykle była to podstawa moich działań, za to niezwykle ceniłem swój dar, który w ostatnim czasie zszedł na dalsze tory. Lubiłem pracować pod maską, ukryciem jakie niwelowało możliwość domysłów, czy powątpiewania w słuszne zamiary, ale nie robiłem tego nader często. Wówczas zaś byłem do tego zmuszony – szczególnie w obrębie Londynu oraz hrabstwa Suffolk. Nie byłem jednak biegłym kłamcą, a to wiele spraw utrudniało.
Myślenie, mówienie, trwonienie w sprawach nadrzędnych stało się naszą domeną. Choć powtarzaliśmy sobie, że pewien okres czasu jest dla nas – tylko i wyłącznie dla rozrywki, zapomnienia, to i tak pojawiały się elementy wojennego świata, przeżyć. Powtarzałem sobie, że to równie złudna droga, co zgubna, ale siłą rzeczy skupiałem się na misji. Żałowałem, że nie byłem w stanie zapobiec jej obrażeniom, nie byłem w stanie pomóc w czas i zatrzymać spirali kolejnych zaklęć, lecz tłumaczyłem to sobie zdroworozsądkowo – cóż innego mogłem zrobić? Miałem przed sobą wrogów, było ich znacznie więcej niżeli przypuszczałem, a przemieszczenie się mogłoby doprowadzić do okrążenia nas, czyli najgorszej z możliwych opcji. Musiała to przełknąć, przetrawić, przejść rekonwalescencje. Każdy z nas już tego doświadczył.
Ładna buźka nie ucierpiała.
-To chyba nic nowego- odparłem. Z natury byłem podejrzliwą osobą szukającą podpuchy w najprostszej rzeczy. Miałem plan A, plan B i pewnie C, który kiełkował w głowie wbrew mojej woli. -Rzadko bywasz miła, a jeśli jesteś to masz w tym swój interes- wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie i chwyciłem kieliszek w dłoń. Zielony płyn zatańczył po brzegach szkła i zaraz po tym mogłem poczuć jego smak – wyrazisty, mocny. Nie wróżyło to niczego dobrego, smakował wybornie.
-Czasem jest równie dobrym słowem niczym jeszcze- pokiwałem wolno głową nie spuszczając z niej spojrzenia. Uniosłem brew nieco zaintrygowany, gdy zasiadła na brzegu stołu i skrzyżowałem ręce na piersi. Nieszczególnie kryłem się z tym, że wędrowałem wzrokiem wzdłuż jej ciała, gdzieniegdzie zatrzymując się nieco na dłużej. Kusiła i zwodziła jak za starych dobrych lat, problem był tylko taki, iż znajdowaliśmy się w zupełnie innym miejscu, innych realiach.
Przez moment zastanowiłem się nad jej słowami. Dlaczego nie wspomniała o tym wcześniej? -Czyli macki kapitana sięgały, aż do samego serca Anglii?- ułożyłem dłoń na brodzie i potarłem ją lekko starając się znaleźć powód, dla którego mężczyzna miał się aż tak bardzo kłopotać i właściwie równie dużo ryzykować. Wypuszczanie w świat małoletnich opryszków było zupełnie nielogiczne wszak to właśnie oni byli skarbnicą wiedzy – przerażeni gotów byli wyśpiewać wszystko lub za niewielką sumę pieniędzy. Niewyszkoleni, nielojalni; nie chciało mi się wierzyć, że to były jego pewniaki. Irracjonalne, podejrzane zachowanie. -Zlecenia. Jakiego zlecenia?- dopytałem mrużąc oczy. Pokręciłem głową przygryzając lekko wargę, po czym sięgnąłem po kieliszek, z którego upiłem kolejny łyk trunku. -Czego mogli tutaj szukać? Informacji o czym? Przecież jasnym jest, że mugoli tutaj nie ma, podobnie jak szlamolubów. Jeśli doszukiwał się wieści o jego zbrodniczym interesie, to winien czynić to w Kent- oczywiście, że zacząłem się doszukiwać. Taki już byłem – każda nowa informacja skutkowała wnikliwą analizą, nawet jeśli nie był na to odpowiedni czas. Dopiero jej kolejne słowa wyrwały mnie z zamyślenia i choć nieco niechętnie, to przytaknąłem na propozycję. Nie mogliśmy wiecznie rozmawiać o pracy.
-Czyli kolejny już raz mnie zaskoczyłaś- skwitowałem. Idąc za jej gestem upiłem trunku, a następnie przemknąłem wzrokiem po wybornie pachnącym posiłku. Nim jednak zacząłem rozkoszować się jedzeniem powróciłem do niej wzrokiem i posłałem szelmowski uśmiech. -Tylko posiłek stygnie?- komentarz mimowolnie wyrwał mi się z ust, na co zareagowałem krótkim śmiechem. Nieszczególnie uważałem przy niej na słowa – znała mnie, wiedziała iż miałem kiepskie i dość bezpośrednie poczucie humoru. -Smacznego- rzuciłem finalnie, po czym chwyciwszy sztućce skupiłem się tylko i wyłącznie na smaku, którego nie powstydziłby się żaden kucharz. Przynajmniej tak mi się wydawało – rzadko miałem okazję jeść coś równie dobrego.
-Chcesz mi powiedzieć, że to twoje dzieło?- spytałem po kilku kęsach. -Jeśli tak to zapraszam do Suffolk, kuchnię urządzisz sama- wygiąłem wargi w lekkim uśmiechu, ale nie traciłem czasu na kolejne komentarze. Trafiła w dziesiątkę, świetna kolacja to było chyba coś, czego było mi trzeba.
Myślenie, mówienie, trwonienie w sprawach nadrzędnych stało się naszą domeną. Choć powtarzaliśmy sobie, że pewien okres czasu jest dla nas – tylko i wyłącznie dla rozrywki, zapomnienia, to i tak pojawiały się elementy wojennego świata, przeżyć. Powtarzałem sobie, że to równie złudna droga, co zgubna, ale siłą rzeczy skupiałem się na misji. Żałowałem, że nie byłem w stanie zapobiec jej obrażeniom, nie byłem w stanie pomóc w czas i zatrzymać spirali kolejnych zaklęć, lecz tłumaczyłem to sobie zdroworozsądkowo – cóż innego mogłem zrobić? Miałem przed sobą wrogów, było ich znacznie więcej niżeli przypuszczałem, a przemieszczenie się mogłoby doprowadzić do okrążenia nas, czyli najgorszej z możliwych opcji. Musiała to przełknąć, przetrawić, przejść rekonwalescencje. Każdy z nas już tego doświadczył.
Ładna buźka nie ucierpiała.
-To chyba nic nowego- odparłem. Z natury byłem podejrzliwą osobą szukającą podpuchy w najprostszej rzeczy. Miałem plan A, plan B i pewnie C, który kiełkował w głowie wbrew mojej woli. -Rzadko bywasz miła, a jeśli jesteś to masz w tym swój interes- wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie i chwyciłem kieliszek w dłoń. Zielony płyn zatańczył po brzegach szkła i zaraz po tym mogłem poczuć jego smak – wyrazisty, mocny. Nie wróżyło to niczego dobrego, smakował wybornie.
-Czasem jest równie dobrym słowem niczym jeszcze- pokiwałem wolno głową nie spuszczając z niej spojrzenia. Uniosłem brew nieco zaintrygowany, gdy zasiadła na brzegu stołu i skrzyżowałem ręce na piersi. Nieszczególnie kryłem się z tym, że wędrowałem wzrokiem wzdłuż jej ciała, gdzieniegdzie zatrzymując się nieco na dłużej. Kusiła i zwodziła jak za starych dobrych lat, problem był tylko taki, iż znajdowaliśmy się w zupełnie innym miejscu, innych realiach.
Przez moment zastanowiłem się nad jej słowami. Dlaczego nie wspomniała o tym wcześniej? -Czyli macki kapitana sięgały, aż do samego serca Anglii?- ułożyłem dłoń na brodzie i potarłem ją lekko starając się znaleźć powód, dla którego mężczyzna miał się aż tak bardzo kłopotać i właściwie równie dużo ryzykować. Wypuszczanie w świat małoletnich opryszków było zupełnie nielogiczne wszak to właśnie oni byli skarbnicą wiedzy – przerażeni gotów byli wyśpiewać wszystko lub za niewielką sumę pieniędzy. Niewyszkoleni, nielojalni; nie chciało mi się wierzyć, że to były jego pewniaki. Irracjonalne, podejrzane zachowanie. -Zlecenia. Jakiego zlecenia?- dopytałem mrużąc oczy. Pokręciłem głową przygryzając lekko wargę, po czym sięgnąłem po kieliszek, z którego upiłem kolejny łyk trunku. -Czego mogli tutaj szukać? Informacji o czym? Przecież jasnym jest, że mugoli tutaj nie ma, podobnie jak szlamolubów. Jeśli doszukiwał się wieści o jego zbrodniczym interesie, to winien czynić to w Kent- oczywiście, że zacząłem się doszukiwać. Taki już byłem – każda nowa informacja skutkowała wnikliwą analizą, nawet jeśli nie był na to odpowiedni czas. Dopiero jej kolejne słowa wyrwały mnie z zamyślenia i choć nieco niechętnie, to przytaknąłem na propozycję. Nie mogliśmy wiecznie rozmawiać o pracy.
-Czyli kolejny już raz mnie zaskoczyłaś- skwitowałem. Idąc za jej gestem upiłem trunku, a następnie przemknąłem wzrokiem po wybornie pachnącym posiłku. Nim jednak zacząłem rozkoszować się jedzeniem powróciłem do niej wzrokiem i posłałem szelmowski uśmiech. -Tylko posiłek stygnie?- komentarz mimowolnie wyrwał mi się z ust, na co zareagowałem krótkim śmiechem. Nieszczególnie uważałem przy niej na słowa – znała mnie, wiedziała iż miałem kiepskie i dość bezpośrednie poczucie humoru. -Smacznego- rzuciłem finalnie, po czym chwyciwszy sztućce skupiłem się tylko i wyłącznie na smaku, którego nie powstydziłby się żaden kucharz. Przynajmniej tak mi się wydawało – rzadko miałem okazję jeść coś równie dobrego.
-Chcesz mi powiedzieć, że to twoje dzieło?- spytałem po kilku kęsach. -Jeśli tak to zapraszam do Suffolk, kuchnię urządzisz sama- wygiąłem wargi w lekkim uśmiechu, ale nie traciłem czasu na kolejne komentarze. Trafiła w dziesiątkę, świetna kolacja to było chyba coś, czego było mi trzeba.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Szajka – czy działająca na obszarze Kent, czy rozciągająca się wzdłuż i wszerz całej Anglii – nie była teraz istotna. Miała zniknąć na jakiś czas, rozmyć się w powietrzu, jakby jej problem nigdy nie wykwitł i nie pojawił się w jej życiu; zwłaszcza w momencie ułudnego spokoju, ograniczonego do kieliszka alkoholu i kolacji bardziej ekstrawaganckiej od pospolitego, codziennego posiłku.
Mruknęła nawet, gdzieś w grymasie pomiędzy znużeniem a irytacją, wywracając oczami i rozsiadając się naprzeciw, dłoń objęła blat, później sięgnęła po wysokie szkło, a kiedy zielony barwą alkohol spłynął w dół gardła Dolohov, wypuściła z siebie krótkie hmm.
– Te związane z przemytem, jak mniemam – wzruszyła ramionami, w głowie przywołując obraz młodego chłopaka. Widmo, ulotne wspomnienie, znikające gdzieś pośród szarości i szkarłatu. – I wszystkim, na czym można teraz zarobić. Może szmuglowali też jakieś przedmioty; artefakty? Albo nawet zdrajców? – tych kryjących się pod nosem samego Ministerstwa, prostych ludzi udających przykładnych obywateli za dnia, by nocą zbiec z Wysp i zacząć nowe życie, z dala od widma przeszłości – scenariuszy było sporo. Żaden jej tego wieczora nie interesował.
Zostawili wilgotne, brudne i ciemne miasteczko za sobą, tak samo jak zapach ryb, zmieszany z metaliczną wonią krwi i specyficzną nutą strachu. Przeciwnika, czy w pewnym momencie jej własnego – nie chciała o tym pamiętać. Bladoróżowa łuna na skórze klatki piersiowej bladła, podobnie jak pamięć o niepowodzeniach. Częściowych, bo docelowo dostali to, czego chcieli.
– Wydaje mi się, że całe lato będzie w nie obfite – rzuciła, pomiędzy kolejnym uśmiechem, a sięgnięciem po sztućce, w końcu spojrzeniem posłanym w jego stronę – W niespodzianki – wzrok osiadł na dłużej na jego twarzy, oczy skrzyżowane z tymi naprzeciw i sięgający ich uśmiech, kiedy wspomniał o stygnięciu.
Zabawnie było wspominać dawne czasy, zanurzać się w beztrosce i frywolnych żartach, kiedy zaledwie kilka tygodni temu Ramsey proponował jej małżeństwo. Z namiestnikiem Suffolk we własnej osobie. Wiedział o tym?
– A właśnie – zaczęła, gdzieś mimo uszu puszczając niewybredne żarty o gotowaniu i aluzje, jakoby sama miała się go podejmować – Opowiedz o Suffolk – nie pytała o polityczne plany, strategiczną wizję i całą masę przygotowań, które miały poprzedzić wielkie zmiany – Kto zostanie panią na zamku, Drew? – czy panna Blythe miała już w głowie dźwięk weselnych dzwonów?
Tatiana doskonale wiedziała, że siedzący naprzeciw Macnair nie spieszył się do ożenku. Wszystko się jednak zmieniało, czyż nie?
Zielona wróżka znów przyjemnie podrażniła kubki na języku, złagodzone następnym kęsem mięsa, uśmiech znów zatańczył w kącikach ust, a chwilowa wizja kuchni w Suffolk niemal doprowadziła ją do chichotu.
– Bo jak mniemam, ta daleka od subtelności aluzja, nie była twoją kulawą wersją oświadczyn?
Mruknęła nawet, gdzieś w grymasie pomiędzy znużeniem a irytacją, wywracając oczami i rozsiadając się naprzeciw, dłoń objęła blat, później sięgnęła po wysokie szkło, a kiedy zielony barwą alkohol spłynął w dół gardła Dolohov, wypuściła z siebie krótkie hmm.
– Te związane z przemytem, jak mniemam – wzruszyła ramionami, w głowie przywołując obraz młodego chłopaka. Widmo, ulotne wspomnienie, znikające gdzieś pośród szarości i szkarłatu. – I wszystkim, na czym można teraz zarobić. Może szmuglowali też jakieś przedmioty; artefakty? Albo nawet zdrajców? – tych kryjących się pod nosem samego Ministerstwa, prostych ludzi udających przykładnych obywateli za dnia, by nocą zbiec z Wysp i zacząć nowe życie, z dala od widma przeszłości – scenariuszy było sporo. Żaden jej tego wieczora nie interesował.
Zostawili wilgotne, brudne i ciemne miasteczko za sobą, tak samo jak zapach ryb, zmieszany z metaliczną wonią krwi i specyficzną nutą strachu. Przeciwnika, czy w pewnym momencie jej własnego – nie chciała o tym pamiętać. Bladoróżowa łuna na skórze klatki piersiowej bladła, podobnie jak pamięć o niepowodzeniach. Częściowych, bo docelowo dostali to, czego chcieli.
– Wydaje mi się, że całe lato będzie w nie obfite – rzuciła, pomiędzy kolejnym uśmiechem, a sięgnięciem po sztućce, w końcu spojrzeniem posłanym w jego stronę – W niespodzianki – wzrok osiadł na dłużej na jego twarzy, oczy skrzyżowane z tymi naprzeciw i sięgający ich uśmiech, kiedy wspomniał o stygnięciu.
Zabawnie było wspominać dawne czasy, zanurzać się w beztrosce i frywolnych żartach, kiedy zaledwie kilka tygodni temu Ramsey proponował jej małżeństwo. Z namiestnikiem Suffolk we własnej osobie. Wiedział o tym?
– A właśnie – zaczęła, gdzieś mimo uszu puszczając niewybredne żarty o gotowaniu i aluzje, jakoby sama miała się go podejmować – Opowiedz o Suffolk – nie pytała o polityczne plany, strategiczną wizję i całą masę przygotowań, które miały poprzedzić wielkie zmiany – Kto zostanie panią na zamku, Drew? – czy panna Blythe miała już w głowie dźwięk weselnych dzwonów?
Tatiana doskonale wiedziała, że siedzący naprzeciw Macnair nie spieszył się do ożenku. Wszystko się jednak zmieniało, czyż nie?
Zielona wróżka znów przyjemnie podrażniła kubki na języku, złagodzone następnym kęsem mięsa, uśmiech znów zatańczył w kącikach ust, a chwilowa wizja kuchni w Suffolk niemal doprowadziła ją do chichotu.
– Bo jak mniemam, ta daleka od subtelności aluzja, nie była twoją kulawą wersją oświadczyn?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wcale nie ukrywała grymasu, gdy kontynuowałem, a co ważniejsze drążyłem tematy związane z szajką oraz samym kapitanem. Nim odpowiedziała na zadane pytania poczęstowała się alkoholem, w czym jej zawtórowałem. Nie zrezygnowałem jednak z badawczego spojrzenia, analizy posiadanej wiedzy – może poniekąd weszło mi to w krew? Czasy frywolności odeszły w niepamięć, przekonywałem się o tym na każdym kroku. -Poniekąd miałoby to sens, gdyby nie łatwy dostęp do floty i handlu drogą morską. Mogli dokonywać grabieży na kupcach, jeśli nie chcieli większego rozgłosu i szybkiej wpadki- zastanowiłem się przez moment. -Choć jak oboje wiemy apetyt rośnie w miarę jedzenia, może przestało im wystarczać okradanie handlarzy w Kent- opcji było wiele, acz ta ze zdrajcami wydawała się najbardziej prawdopodobna. Mogli za przemyt wołać fortunę – ludzie zdesperowani gotów byli oddać ostatniego galeona za zapewnienie bezpieczeństwa. Pozostawało pytanie czy w ogóle takiego doświadczyli i szczerze liczyłem, że chociaż w tej kwestii nam się przydali. Błędem było jedynie działanie za plecami wyżej postawionych; złodziejskie łachudry osobiście założyłbym im stryczek.
-Ale masz rację, dość o obowiązkach- uniosłem dłoń i przesunąłem palcami wzdłuż ust w geście zachowania milczenia. Zaraz po tym sięgnąłem po kielich z zieloną wróżką i upiłem zawartości. Nie przepadałem za anyżem, ale lekkie działanie halucynogenne było na tyle przyjemne, iż byłem w stanie go przełknąć. -Wiesz, że tradycyjnie pije się ją z rozpuszczonym cukrem?- spytałem zerkając na dziewczynę. Sam nie byłem fanem tej wersji, właściwie wszystko w czym czuć było słodycz mnie odrzucało. -Jest wtedy bardziej zdradliwa, bo jesteś w stanie wypić znacznie większą ilość- uniosłem brew zamyślając się na moment. -Choć ty obalasz tę hipotezę- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie, po czym powróciłem do posiłku. Znaliśmy się nie od dziś, niejednokrotnie byłem świadkiem jej możliwości, a ponadto pochodziła ze wschodu, gdzie od najmłodszych lat podawano procenty, zamiast wody pitnej.
-Jakiś konkretnych niespodzianek oczekujesz?- spoglądnąłem na nią nieco zaintrygowany. Prezenty, czy zrządzenia losu przeważnie były niespodziewane, lecz każdy z nas miał marzenia oraz pragnienia, jakie chciał ziścić. Może planowała coś większego? Coś zmieniło się w jej życiu?
Nie umknęło mojej uwadze, że zgrabnie ominęła temat rzekomego gotowania i kiedy już chciałem wtrącić się w słowo dziewczyna zapytała o Suffolk, a konkretniej o panią zamku. Westchnąłem pod nosem, po czym ponownie sięgnąłem po kielich i upiłem – tym razem – większej ilości alkoholu.
-Najpierw musiałbym mieć ten zamek- wygiąłem wargi w szelmowskim wyrazie. Tak naprawdę od jakiegoś czasu rozglądałem się za miejscem, w które chciałbym się przenieść i tylko jedno rzuciło mi się w oczy. Pokaźnych rozmiarów dom był nadszarpnięty zębem czasu, ale klimat, wnętrza i bliskość wody stanowiły prawdziwe atuty. Nie zależało mi na wielkim dworku, czy ogromnej posesji. Przyzwyczajony do skromnego mieszkania na Nokturnie nie potrzebowałem luksusów, nawet jeśli w teorii mogłem sobie na nie pozwolić. Galeony wolałem zainwestować. -A jeśli była?- uśmiechnąłem się z przekąsem i oparłem wygodniej o oparcie krzesła. Palcami zastukałem w blat stołu wybijając tylko sobie znany rytm, jakobym rzeczywiście z niecierpliwością oczekiwał jej odpowiedzi.
-Ale masz rację, dość o obowiązkach- uniosłem dłoń i przesunąłem palcami wzdłuż ust w geście zachowania milczenia. Zaraz po tym sięgnąłem po kielich z zieloną wróżką i upiłem zawartości. Nie przepadałem za anyżem, ale lekkie działanie halucynogenne było na tyle przyjemne, iż byłem w stanie go przełknąć. -Wiesz, że tradycyjnie pije się ją z rozpuszczonym cukrem?- spytałem zerkając na dziewczynę. Sam nie byłem fanem tej wersji, właściwie wszystko w czym czuć było słodycz mnie odrzucało. -Jest wtedy bardziej zdradliwa, bo jesteś w stanie wypić znacznie większą ilość- uniosłem brew zamyślając się na moment. -Choć ty obalasz tę hipotezę- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie, po czym powróciłem do posiłku. Znaliśmy się nie od dziś, niejednokrotnie byłem świadkiem jej możliwości, a ponadto pochodziła ze wschodu, gdzie od najmłodszych lat podawano procenty, zamiast wody pitnej.
-Jakiś konkretnych niespodzianek oczekujesz?- spoglądnąłem na nią nieco zaintrygowany. Prezenty, czy zrządzenia losu przeważnie były niespodziewane, lecz każdy z nas miał marzenia oraz pragnienia, jakie chciał ziścić. Może planowała coś większego? Coś zmieniło się w jej życiu?
Nie umknęło mojej uwadze, że zgrabnie ominęła temat rzekomego gotowania i kiedy już chciałem wtrącić się w słowo dziewczyna zapytała o Suffolk, a konkretniej o panią zamku. Westchnąłem pod nosem, po czym ponownie sięgnąłem po kielich i upiłem – tym razem – większej ilości alkoholu.
-Najpierw musiałbym mieć ten zamek- wygiąłem wargi w szelmowskim wyrazie. Tak naprawdę od jakiegoś czasu rozglądałem się za miejscem, w które chciałbym się przenieść i tylko jedno rzuciło mi się w oczy. Pokaźnych rozmiarów dom był nadszarpnięty zębem czasu, ale klimat, wnętrza i bliskość wody stanowiły prawdziwe atuty. Nie zależało mi na wielkim dworku, czy ogromnej posesji. Przyzwyczajony do skromnego mieszkania na Nokturnie nie potrzebowałem luksusów, nawet jeśli w teorii mogłem sobie na nie pozwolić. Galeony wolałem zainwestować. -A jeśli była?- uśmiechnąłem się z przekąsem i oparłem wygodniej o oparcie krzesła. Palcami zastukałem w blat stołu wybijając tylko sobie znany rytm, jakobym rzeczywiście z niecierpliwością oczekiwał jej odpowiedzi.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Przeklęta hydra czy nieprzemyślane gówniarstwo, którego kapitan nie potrafił opanować – w kolejnych grymasach zamykała temat ostatnich wydarzeń rozgrywających się w portowym miasteczku, które pozostawiły po drobne blizny i posmak goryczki porażki. Ludzie decydowali się na śmiałe kroki w imię nie tyle co dobrobytu, co przede wszystkim przeżycia – w ludzkiej intuicji i woli przetrwania było coś za każdym razem zaskakującego, choć kiedy wieczór ograniczał się do parującego jedzenia, intensywnej zieleni drapiącego w gardło alkoholu i towarzystwa Drew, nie zamierzała rozprawiać nad tym, co kierowało zdrajcami.
– Nie powinno mnie dziwić, że znasz się na odpowiednim serwowaniu alkoholu. Właściciel lokalu musi chyba posiadać taką wiedzę – rzuciła, w rozbawieniu drgającym w zgłoskach, zaraz potem sięgając po Wróżkę. Pozbawioną cukru, wielka szkoda, choć doskonale wiedziała, że Macnair również jej nie potrzebował. Ostry posmak zatańczył na wargach, Tatiana przekrzywiła głowę w jedną ze stron, a szczęk sztućców zdradził, że na moment straciła zainteresowanie wobec jedzenia, na rzecz kolejnego tematu. Matrymonialnego, politycznego, w końcu zamykającego się na społecznych konwenansach – znali je oboje, o ironio wręcz doskonale, za dnia z dumnie uniesioną piersią opowiadając się za sprawą Czarnego Pana i wolnej Anglii dla czarodziejskiej nacji, wieczorem zasiadając przy kieliszku, plamiąc usta niewybrednym żartem i kolejną porcją niezobowiązujących droczeń.
Wszystko się zmieniało.
Wraz z latem przyszło nowe; Suffolk było odmianą i dla niego, przyjemną czy nie, taką, od której nie było już odwrotu.
– Nie mów mi, że nie ma tam jakiś przyjemnych dla oka posiadłości. A może potrzebujesz po prostu kogoś, kto zna się na rzeczy i pomoże ci wybrać nowe gniazdko, Namiestniku? – brew zawędrowała do góry, podobnie jak śmiały uśmieszek – zawadiacka mina nie trwała jednak długo, bo niewinny przekąs dogonił kolejny, tym razem ocierający się o propozycje.
Prawdziwą bądź nie – to nie było istotne, bo w mniemaniu Tatiany, słowa układające się w mało subtelne pytanie były jedynie przypieczętowaniem tego, o czym mówił Ramsey.
Widelec z charakterystycznym dźwiękiem opadł na talerz, dłoń na nowo pochwyciła kieliszek – upijając kolejny, spory łyk, nie spuszczała wzroku z Drew, pytającego, takiego, który zapędza w kozi róg i domaga się natychmiastowej odpowiedzi.
– Zatem mam dwa pytania – odezwała się po chwili, w której zdążyła przełknąć haust Wróżki, odchrząknąć cicho i powoli podnieść się z miejsca – Pierwsze – przeszła znów przez długość stołu, dystans, który wyznaczał kolejne reakcje – rozbawienie czy złość, zaskoczenie czy żal? – Gdzie jest pierścionek? – znów uniosła brew, a potrzebę uśmiechu zgasiła w zarodku. – Drugie – posadzka odbiła kroki donośnie, wzrokiem zlustrowała jego zasiadającą przy stole sylwetkę, jakby musiała ocenić, czy faktycznie brać pod uwagę rzekomą propozycję. Spojrzenie w końcu wróciło do jego oczu i nie opuściło ich nawet kiedy zniżyła głos do szeptu, a swoje ciało niżej, nachylając się do jego twarzy. Dłoń ledwie musnęła materiał koszuli w pobliżu torsu, palec musnął rozpięty guzik w okolicach mostka.
– Dlaczego nie klęczysz przede mną?
– Nie powinno mnie dziwić, że znasz się na odpowiednim serwowaniu alkoholu. Właściciel lokalu musi chyba posiadać taką wiedzę – rzuciła, w rozbawieniu drgającym w zgłoskach, zaraz potem sięgając po Wróżkę. Pozbawioną cukru, wielka szkoda, choć doskonale wiedziała, że Macnair również jej nie potrzebował. Ostry posmak zatańczył na wargach, Tatiana przekrzywiła głowę w jedną ze stron, a szczęk sztućców zdradził, że na moment straciła zainteresowanie wobec jedzenia, na rzecz kolejnego tematu. Matrymonialnego, politycznego, w końcu zamykającego się na społecznych konwenansach – znali je oboje, o ironio wręcz doskonale, za dnia z dumnie uniesioną piersią opowiadając się za sprawą Czarnego Pana i wolnej Anglii dla czarodziejskiej nacji, wieczorem zasiadając przy kieliszku, plamiąc usta niewybrednym żartem i kolejną porcją niezobowiązujących droczeń.
Wszystko się zmieniało.
Wraz z latem przyszło nowe; Suffolk było odmianą i dla niego, przyjemną czy nie, taką, od której nie było już odwrotu.
– Nie mów mi, że nie ma tam jakiś przyjemnych dla oka posiadłości. A może potrzebujesz po prostu kogoś, kto zna się na rzeczy i pomoże ci wybrać nowe gniazdko, Namiestniku? – brew zawędrowała do góry, podobnie jak śmiały uśmieszek – zawadiacka mina nie trwała jednak długo, bo niewinny przekąs dogonił kolejny, tym razem ocierający się o propozycje.
Prawdziwą bądź nie – to nie było istotne, bo w mniemaniu Tatiany, słowa układające się w mało subtelne pytanie były jedynie przypieczętowaniem tego, o czym mówił Ramsey.
Widelec z charakterystycznym dźwiękiem opadł na talerz, dłoń na nowo pochwyciła kieliszek – upijając kolejny, spory łyk, nie spuszczała wzroku z Drew, pytającego, takiego, który zapędza w kozi róg i domaga się natychmiastowej odpowiedzi.
– Zatem mam dwa pytania – odezwała się po chwili, w której zdążyła przełknąć haust Wróżki, odchrząknąć cicho i powoli podnieść się z miejsca – Pierwsze – przeszła znów przez długość stołu, dystans, który wyznaczał kolejne reakcje – rozbawienie czy złość, zaskoczenie czy żal? – Gdzie jest pierścionek? – znów uniosła brew, a potrzebę uśmiechu zgasiła w zarodku. – Drugie – posadzka odbiła kroki donośnie, wzrokiem zlustrowała jego zasiadającą przy stole sylwetkę, jakby musiała ocenić, czy faktycznie brać pod uwagę rzekomą propozycję. Spojrzenie w końcu wróciło do jego oczu i nie opuściło ich nawet kiedy zniżyła głos do szeptu, a swoje ciało niżej, nachylając się do jego twarzy. Dłoń ledwie musnęła materiał koszuli w pobliżu torsu, palec musnął rozpięty guzik w okolicach mostka.
– Dlaczego nie klęczysz przede mną?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 1 z 2 • 1, 2
Jadalnia
Szybka odpowiedź