Jadalnia
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Jadalnia
Jeśli którekolwiek z pomieszczeń kamienicy można byłoby nazwać wizytówką budynku - niewątpliwie byłaby nią jadalnia. Stół z krzesłami wykonany z mahoniowego drewna stanowi centrum; nad blatem majaczy lampa o wielu szklanych kloszach; intrygująca wyglądem i litująca się nad wszechobecnym w jadalni półmrokiem; napędzana magią. Lustra wywieszone na przeciwległych ścianach pozwalają zapomnieć o niedużym metrażu.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Na dobre zakończyłem tematy związane z kapitanem i jego zdradzieckimi sługusami, bowiem nie umknął mi czający się w kącikach ust grymas. Uszanowałem to, że nie chciała dłużej dyskutować, analizować i doszukiwać się błędów, jakich z pewnością nie udało nam się wystrzec. Sam fakt jej obrażeń stanowił o swego rodzaju porażce – nie powinniśmy więcej dopuścić do podobnej sytuacji, nawet jeśli była ona od nas niezależna. Spodziewaliśmy się kontrofensywy, lecz na pewno nie umiejętności, jakimi mogli się poszczycić. Może nie był to nasz dzień? Może to właśnie im przez dłuższy czas sprzyjało szczęście? Dziś nie miało to już większego znaczenia, bowiem finalnie doprowadziliśmy sprawę do końca.
-W równie wyszukanym lokalu to fundamentalna wiedza- zaśmiałem się pod nosem nie po raz pierwszy kpiąc z klienteli Karczmy Pod Mantykorą. Właściwie od dłuższego czasu myślałem o sprzedaży interesu – ilość obowiązków uniemożliwiała mi należytą opiekę, a przede wszystkim wkrótce planowałem przeprowadzić się do Suffolku, co jeszcze bardziej ograniczy możliwość nadzoru. Miałem do niej sentyment, ale nie mogłem patrzyć przez ten pryzmat wszak ktoś kto zajmował się „wszystkim”, tak naprawdę nie dbał o nic. -Gdybym serwował bez cukru to od razu spadłaby renoma- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie. Obydwoje wiedzieliśmy, że trudno było mieć jeszcze gorszą.
-Oczywiście, że są- odparłem. -Jedna szczególnie przypadła mi do gustu i myślę, że wkrótce będę miał okazję ci ją pokazać- dodałem z lekkim uśmiechem. -Nie chce jednak zapeszać. Kupić jest łatwo, ale co później? Muszę na spokojnie wszystko oszacować, przemyśleć- kwestia finansowa była najważniejsza. Wiedziałem, że nie mogę pozwolić sobie na wielki dworek, którego utrzymanie będzie spędzać mi sen z powiek. Ponadto nie miałem takiego zapasu gotówki, a zapożyczać się dla wygodny było dla mnie zwykłym nonsensem. Nie potrzebowałem luksusów, służby na głowie i wielkich ogrodów. Właściwie to w zupełności wystarczały mi nokturnowe cztery kąty, jakie z boku nikogo nie zachęcały i zapewne gdyby nie tytuł to nawet nie pomyślałbym o przeprowadzce. Przyzwyczajony byłem do skromnego życia i nie zmieniło się to nawet po zwielokrotnieniu majątku. Nie musiałem nikomu niczego udowadniać.
Nie miałem pojęcia o propozycji Ramseya, przez którą niewinny żart mógł wybrzmieć iście prawdziwie. Gdybym rzeczywiście miał plany w stosunku do Tatiany, to wszystko rozegrałbym inaczej i co najważniejsze zawitał w jej progach jako wolny mężczyzna. Może i nie układało mi się z Belviną najlepiej, ale wciąż pozostawaliśmy parą, co samo z siebie wykluczało ewentualne zaręczyny.
Niewiedza sprawiła, że odebrałem jej zachowanie oraz wyczekujące spojrzenie, jako element gry, podszytą kpiną wymianę zdań i nawet przez moment nie pomyślałem, aby to uciąć. -Nie mogę się doczekać- odparłem w kwestii pytań. Zachowałem stosowną powagę tłumiąc rosnące rozbawienie. -Nie mam ręki do błyskotek- pokręciłem lekko głową i rozłożyłem ręce w geście bezradności. Tutaj akurat nie było krzty kłamstwa – naprawdę nie znałem się na tych wszystkich brylantach i innych bzdurach. -Po co ci pierścionek, nie lepiej za to kupić kilka butelek wykwintnego alkoholu?- uniosłem pytająco brew. W przeciwieństwie do trunków biżuteria nie niosła za sobą żadnych korzyści. Kobiety miały do niej słabość, zdawałem sobie z tego sprawę, ale jak dla mnie z nią, czy bez niej i tak prezentowały się wyśmienicie.
Wzrokiem powędrowałem za jej sylwetką, a następnie skupiłem się na dłoni, która musnęła nagą skórę. Wygiąłem wargi w szelmowskim wyrazie i powróciłem spojrzeniem do jej oczu. Nie odpowiadałem przez kilka chwil, testowałem jej cierpliwość, badałem swego rodzaju granice. Zwodziła mnie, kusiła. Potrafiła to robić. -Nie sądziłem, że lubisz tego typu pokazy- odparłem. -Zakładałem, że znacznie bardziej cenisz bezpośredniość i konkrety- dodałem właściwie od razu i obróciłem się nieznacznie w jej kierunku.
-W równie wyszukanym lokalu to fundamentalna wiedza- zaśmiałem się pod nosem nie po raz pierwszy kpiąc z klienteli Karczmy Pod Mantykorą. Właściwie od dłuższego czasu myślałem o sprzedaży interesu – ilość obowiązków uniemożliwiała mi należytą opiekę, a przede wszystkim wkrótce planowałem przeprowadzić się do Suffolku, co jeszcze bardziej ograniczy możliwość nadzoru. Miałem do niej sentyment, ale nie mogłem patrzyć przez ten pryzmat wszak ktoś kto zajmował się „wszystkim”, tak naprawdę nie dbał o nic. -Gdybym serwował bez cukru to od razu spadłaby renoma- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie. Obydwoje wiedzieliśmy, że trudno było mieć jeszcze gorszą.
-Oczywiście, że są- odparłem. -Jedna szczególnie przypadła mi do gustu i myślę, że wkrótce będę miał okazję ci ją pokazać- dodałem z lekkim uśmiechem. -Nie chce jednak zapeszać. Kupić jest łatwo, ale co później? Muszę na spokojnie wszystko oszacować, przemyśleć- kwestia finansowa była najważniejsza. Wiedziałem, że nie mogę pozwolić sobie na wielki dworek, którego utrzymanie będzie spędzać mi sen z powiek. Ponadto nie miałem takiego zapasu gotówki, a zapożyczać się dla wygodny było dla mnie zwykłym nonsensem. Nie potrzebowałem luksusów, służby na głowie i wielkich ogrodów. Właściwie to w zupełności wystarczały mi nokturnowe cztery kąty, jakie z boku nikogo nie zachęcały i zapewne gdyby nie tytuł to nawet nie pomyślałbym o przeprowadzce. Przyzwyczajony byłem do skromnego życia i nie zmieniło się to nawet po zwielokrotnieniu majątku. Nie musiałem nikomu niczego udowadniać.
Nie miałem pojęcia o propozycji Ramseya, przez którą niewinny żart mógł wybrzmieć iście prawdziwie. Gdybym rzeczywiście miał plany w stosunku do Tatiany, to wszystko rozegrałbym inaczej i co najważniejsze zawitał w jej progach jako wolny mężczyzna. Może i nie układało mi się z Belviną najlepiej, ale wciąż pozostawaliśmy parą, co samo z siebie wykluczało ewentualne zaręczyny.
Niewiedza sprawiła, że odebrałem jej zachowanie oraz wyczekujące spojrzenie, jako element gry, podszytą kpiną wymianę zdań i nawet przez moment nie pomyślałem, aby to uciąć. -Nie mogę się doczekać- odparłem w kwestii pytań. Zachowałem stosowną powagę tłumiąc rosnące rozbawienie. -Nie mam ręki do błyskotek- pokręciłem lekko głową i rozłożyłem ręce w geście bezradności. Tutaj akurat nie było krzty kłamstwa – naprawdę nie znałem się na tych wszystkich brylantach i innych bzdurach. -Po co ci pierścionek, nie lepiej za to kupić kilka butelek wykwintnego alkoholu?- uniosłem pytająco brew. W przeciwieństwie do trunków biżuteria nie niosła za sobą żadnych korzyści. Kobiety miały do niej słabość, zdawałem sobie z tego sprawę, ale jak dla mnie z nią, czy bez niej i tak prezentowały się wyśmienicie.
Wzrokiem powędrowałem za jej sylwetką, a następnie skupiłem się na dłoni, która musnęła nagą skórę. Wygiąłem wargi w szelmowskim wyrazie i powróciłem spojrzeniem do jej oczu. Nie odpowiadałem przez kilka chwil, testowałem jej cierpliwość, badałem swego rodzaju granice. Zwodziła mnie, kusiła. Potrafiła to robić. -Nie sądziłem, że lubisz tego typu pokazy- odparłem. -Zakładałem, że znacznie bardziej cenisz bezpośredniość i konkrety- dodałem właściwie od razu i obróciłem się nieznacznie w jej kierunku.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Fakt, że Macnair wciąż był właścicielem nokturnowskiej karczmy powodował coś na kształt rozbawienia, które prędko przekuło się w uśmiech na ustach Tatiany – nie potrafiła, mimo hektolitrów wypitego przez niego alkoholu w jej obecności – wyobrazić go sobie za barem, a nawet za biurkiem, które obarczone ciężarem teczek z dokumentami miało świadczyć o jego profesji właściciela lokalu. Speluny, która charakterystyczną klientelę wodziła na pokuszenie i libacje dalekie od eleganckiej degustacji napoi wysokoprocentowych.
Bardziej od karczmy dla spragnionych wrażeń osób pozbawionych kręgosłupa moralnego interesowały ją włości Suffolk – kamienice, domostwa czy dworki, wymagające odrestaurowania nieruchomości, które z jego środkami, odrobiną chęci i reputacją ulegającą znacznej poprawie stanowiły dużo ciekawszy temat do rozmów.
Przyszłość ich doganiała, zaciskając palce wokół nadgarstka, by pociągnąć ich – mimo niemal dziecięcych niechęci, butności i oporu – za sobą, w nowe, nieznane, obiecujące, choć wymagające.
– Zatem kiedy już mi ją pokażesz, chętnie posłużę radą – nie miała wiedzy o finansach niezbędnych do tego typu inwestycji, zamiast tego w jej głowie pojawił się obraz rozległego ogrodu, wysokich okien i eleganckich zasłon – czyż kwestie przyziemne również nie były istotne?
Brylując pomiędzy rzeczywistością a wyobrażeniem, powagą a młodzieńczym przekąsem; w uśmiechach posyłanych przez długość stołu sporo było ich dotychczasowego rozbawienia, choć z boku drgało też coś innego.
Na wpół zjedzony posiłek stygł na porcelanowym talerzu, wypity alkohol w intensywnym kolorze był już tylko wspomnieniem goryczy w dole krtani, kiedy przechodziła przez pomieszczenie, w końcu stając przed nim – z uniesioną brwią, natarczywym pytaniem i głodem wobec odpowiedzi.
Odpowiedzi na intrygi, dziwaczne propozycje i niespodziewane zagrania na planszy, która miała określać ich przyszłość. Ile szczegółów przekazał Ramseyowi, gdzie i dlaczego narodził się ten pomysł?
Fakt, że dowiadywała się jako ostatnia, teraz zmuszona ciągnąc go za język był niewygodnym aspektem odbierającym resztki cierpliwości.
Podobnie jak słowa, które wypowiedział powodujące, że Dolohov z faktycznym zdziwieniem uniosła brew ku górze, milknąc na kilka dłuższych chwil.
– Zła odpowiedź – wybrzmiało chłodno, jak gdyby spodziewała się, w istocie, konkretów – pozbawionych kwiecistych słów i wzniosłych metafor. Słów, które miałyby pozwolić jej zrozumieć i wyklarować jego prawdziwe zamiary.
– Cenię, owszem – potwierdziła, wędrując wzrokiem po jego twarzy, chowanym rozbawieniu, subtelnych ruchach – Dlatego nuży mnie już ta gierka, Drew – pytania bez odpowiedzi, ślepe strzały bez podstaw, kopanie złotego skarbu bez mapy. Przez chwilę stała jeszcze przy nim, z dłonią pomiędzy koszulą a nagą skórą, którą finalnie odsunęła, ujmując leżący po jego stronie kielich. Zawartość prędko trafiła do jej ust, rozlewając ostrą smugę w gardle.
– Zgarnij skrzynkę butelek z Mantykory – przyjacielska rada, choć więcej w tym było znużenia, niż życzliwości – I koniecznie daj znać, kim jest szczęściara, która powie „tak” na te urocze zaręczyny. Będę chciała jej złożyć kondolencje – cierpki uśmiech wkradł się na wargi, kieliszek z brzdękiem spoczął na blacie stołu, później go wyminęła, zostawiając za sobą głuchy odgłos kroków.
– Idę do kąpieli. Zajmiesz się sobą, jak mniemam.
zt
Bardziej od karczmy dla spragnionych wrażeń osób pozbawionych kręgosłupa moralnego interesowały ją włości Suffolk – kamienice, domostwa czy dworki, wymagające odrestaurowania nieruchomości, które z jego środkami, odrobiną chęci i reputacją ulegającą znacznej poprawie stanowiły dużo ciekawszy temat do rozmów.
Przyszłość ich doganiała, zaciskając palce wokół nadgarstka, by pociągnąć ich – mimo niemal dziecięcych niechęci, butności i oporu – za sobą, w nowe, nieznane, obiecujące, choć wymagające.
– Zatem kiedy już mi ją pokażesz, chętnie posłużę radą – nie miała wiedzy o finansach niezbędnych do tego typu inwestycji, zamiast tego w jej głowie pojawił się obraz rozległego ogrodu, wysokich okien i eleganckich zasłon – czyż kwestie przyziemne również nie były istotne?
Brylując pomiędzy rzeczywistością a wyobrażeniem, powagą a młodzieńczym przekąsem; w uśmiechach posyłanych przez długość stołu sporo było ich dotychczasowego rozbawienia, choć z boku drgało też coś innego.
Na wpół zjedzony posiłek stygł na porcelanowym talerzu, wypity alkohol w intensywnym kolorze był już tylko wspomnieniem goryczy w dole krtani, kiedy przechodziła przez pomieszczenie, w końcu stając przed nim – z uniesioną brwią, natarczywym pytaniem i głodem wobec odpowiedzi.
Odpowiedzi na intrygi, dziwaczne propozycje i niespodziewane zagrania na planszy, która miała określać ich przyszłość. Ile szczegółów przekazał Ramseyowi, gdzie i dlaczego narodził się ten pomysł?
Fakt, że dowiadywała się jako ostatnia, teraz zmuszona ciągnąc go za język był niewygodnym aspektem odbierającym resztki cierpliwości.
Podobnie jak słowa, które wypowiedział powodujące, że Dolohov z faktycznym zdziwieniem uniosła brew ku górze, milknąc na kilka dłuższych chwil.
– Zła odpowiedź – wybrzmiało chłodno, jak gdyby spodziewała się, w istocie, konkretów – pozbawionych kwiecistych słów i wzniosłych metafor. Słów, które miałyby pozwolić jej zrozumieć i wyklarować jego prawdziwe zamiary.
– Cenię, owszem – potwierdziła, wędrując wzrokiem po jego twarzy, chowanym rozbawieniu, subtelnych ruchach – Dlatego nuży mnie już ta gierka, Drew – pytania bez odpowiedzi, ślepe strzały bez podstaw, kopanie złotego skarbu bez mapy. Przez chwilę stała jeszcze przy nim, z dłonią pomiędzy koszulą a nagą skórą, którą finalnie odsunęła, ujmując leżący po jego stronie kielich. Zawartość prędko trafiła do jej ust, rozlewając ostrą smugę w gardle.
– Zgarnij skrzynkę butelek z Mantykory – przyjacielska rada, choć więcej w tym było znużenia, niż życzliwości – I koniecznie daj znać, kim jest szczęściara, która powie „tak” na te urocze zaręczyny. Będę chciała jej złożyć kondolencje – cierpki uśmiech wkradł się na wargi, kieliszek z brzdękiem spoczął na blacie stołu, później go wyminęła, zostawiając za sobą głuchy odgłos kroków.
– Idę do kąpieli. Zajmiesz się sobą, jak mniemam.
zt
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
a woman's work, a woman's prerogative
a woman's time to embrace she must put herself first
— wieczór dwudziestego listopada 1958 —
Ziąb nadchodzącej zimy wiązał się w nijaką całość z ciepłem leciwego ognika z pobliskiego paleniska. Spojrzenie – równie chłodne, zobojętniałe, drążące zagracone zakamarki przestronnego mieszkania – chwilowo spoczęło na parującym kubku czarnej kawy, jakże prostym wyrazie banalnej gościny, trwającej od minut zaledwie kilku, choć dziwacznie przeciągającej się w akcentowanych nienormalnie półsłówkach. Co u ciebie?, pogoda nie zachwyca, słodzisz?, wreszcie – urwane wpół coś dla ciebie przywiozłem; tak można by wymieniać dalej, wspomniawszy przy tym o migającej irytacją latarni, o brudzie pobliskiego zaułka widzianego z okna, o zaduchu saloniku doraźnie rozniesionego listopadowym wiatrem uchylonej szyby, ale miast tego brzdęk odstawianej filiżanki oznajmił cicho – jakoby to nieoczekiwane wyrwanie z letargu – o kojącym interludium. Ostatnim już chyba przed tym kąśliwie niecierpliwym oczekiwaniem na wieści, patetycznie nazwanym absolutną koniecznością rozmowy o – o czym, no właśnie? – sprawie bliżej nienazwanej, kwestii przez nią niedoprecyzowanej. Rzadkością było spotkać spod jej pióra wylewne widma korespondencji, jeszcze rzadziej – potrzebę dywagowania o naglących ważnościach w cztery oczy, toteż nie zwlekał zanadto, choć mógłby i, być może, wolałby.
— Przymierz — zawyrokował po norwesku, zauważywszy, że jej zgrabne dłonie dobierają się wreszcie do miękkiej paczki, intuicyjnie rozsznurowując okalającą ją ozdobę. O złożonym w nienaganną kostkę futrzanym płaszczu rozprawiano w nowojorskim sklepie z niepohamowanym entuzjazmem, zachwalając miękkie, szare włosie, gęsto upstrzone, kolorem wyjęte jakby z głębi jej tęczówek, niegdyś należące do lisa srebrnego, szyte w pion na podszewce z jedwabiu, o kołnierzu wykończonym skórą jagnięcą. Mała, pojedyncza namiastka słowiańskości, choć fatałaszek swoim rodowodem sięgał za ocean, z dala od krain jej rosyjskiego dziedzictwa. Być może chciał tym sposobem kupić sobie jej sympatię, być może zaś spóźniony prezent urodzinowy wynikał z jego – wyłącznie - czystej sympatii, i tak już odwiecznie pocieszać ją miał świadectwami wszelakiej materialnej uciechy. Z milczeniem oczekiwał aprobaty, leniwie ciesząc się pozostałościami dzierżonego pomiędzy palcami papierosa, ale bynajmniej nie pospieszał jej w podzięce i zadowoleniu, bynajmniej nie dyktował tempa tej sennej ceremonii.
— Barty kazał cię pozdrowić — dodał wkrótce, smakując goryczy tej beznamiętnej uwagi i równie miałkiego poczęstunku; efemeryczny namysł przyniósł myśl jeszcze jedną, jakby minioną konstatację należało uzupełnić kolejną, być może wbrew nawet temu, czy chciała – tak właściwie – w ogóle ich wysłuchiwać: — Mieliśmy okazję rozmawiać z ichniejszym ministrem o rozwoju miasta. Usłyszawszy moje nazwisko, przypisał mi rosyjskie pochodzenie i opowiedział co nieco o rusofilii wśród licznych mugolskich emigrantów Brighton Beach, dzielnicy na Brooklynie. Podobno tamtejsi czarodzieje przejęli od nich tradycję podawania kawioru jako jednej z przystawek — snuł tę opowiastkę przez krótki moment, dopóty dym nie opuścił warg, a końcówka fajki nie zechciała upaść biernie w pustym już, szklanym naczyniu.
O czym chciałaś porozmawiać? niemo zastygło na ustach, ostatecznie niewypowiedziane, bo cokolwiek miała do przekazania, najpewniej wymagało stosownego entourage – dramatycznego westchnięcia albo czułego objęcia, lakonicznej ciszy albo przysadzistego hałasu. A może, tak po prostu, umyśliła to sobie w chwili kryzysowej samotności, tęskniąc do mężczyzny jakiegokolwiek, z szerokiej puli możliwości wybrawszy zaś tego, który zdawał się najposłuszniejszy. W ten drugi scenariusz nie chciało mu się dowierzać, ale zaledwie u krańca sierpnia pod jej powiekami dojrzał odmienne iskierki emocjonalności, z kolei we wrześniu – zaskakujące wyrazy człowieczeństwa sklecone w jednorodny list. O czymś więcej, o nich będących bardziej; ile z nich wytrwało w jej myśli, ile zaś pozostać miało niestabilnym wyobrażeniem, wiedzieć nie mógł i przewidzieć nie potrafił.
— Podoba ci się?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Od ależ się ochłodziło po urokliwą widokówkę z zieloną Statuą Wolności, która odcieniem sepii chciała nawoływać do złotej epoki i równie złotych wspomnień, których zaś żadne z turystów nie miało, a mieć bardzo chciało.
Amerykański sen rozciągający się na prostokątnej tekturce malował tło nad opowiastką Igora, która lawirowała od punktu A do punktu B; zet było daleko i niecierpliwiło się okrutnie, obserwując nieśpieszny popiół rozkładający się na dnie szklanej popielnicy.
Parujący kubek pokryty finezyjnym eso—floresem był prostolinijną drogą pojednania, pierwszym nawykiem wrzucanym w moment, w którym zamykano drzwi wejściowe i mówiło rozgość się; Tatiana nie mówiła, Igor rozumiał, a gościna była tylko fikcyjną projekcją życzliwości, którą każde z nich rozumiało inaczej, odbierało inaczej i dawało inaczej.
Ta w wykonaniu Karkaroffa właśnie spoczywała na smukłych kolanach; ta w wykonaniu Dolohov zwiędła i uschła nim zainteresowana zdążyła wejść w wiek nazywany nastoletnim.
— Mógłbyś tam zamieszkać? — pytanie wybijające powolne sprawozdanie z podróży pomknęło w przestrzeń i odbiło się w odrobinę—zbyt—ciekawskim uśmieszku kobiecych ust. Palce dotarły do opakowanego dość elegancko zawiniątka, wstążka ustąpiła pod charakterystycznym pociągnięciem, uśmiech błądził jeszcze przez chwilę i nieokreślony miał ukryć zdenerwowanie — zbyt szybkie ruchy, zbyt szybkie zmiany obiektu spojrzenia; zupełnie jakby w jej żyłach krążyła anormalna substancja nakazująca zwiększyć tempo każdej funkcji życiowej i odruchu nad skromnym, dość przytulnym stolikiem.
Barty, jak zwykle, kazał ją pozdrowić.
— Był zadowolony z podróży? — musiał, był jej prekursorem i przewodnikiem po atrakcjach wszelakich; tak przynajmniej myślała, tak sobie wyobrażała, próbowała, kiedy myśli zbyt natarczywie i niemal boleśnie zbaczały na niechciany tor — wyobrażała sobie ich dwóch na nowojorskiej ulicy, wyobrażała wchodzących na wielką, zieloną figurę kobiety z pochodnią w dłoni; wyobrażała w tych wszystkich miejscach, które widziała wszakże tylko w swojej wyobraźni i na pojedynczych fotografiach czy obrazkach — jak wiele wydarzyło się za wielką wodą tak naprawdę?
Igor mówił o kawiorze, a ona próbowała uspokoić podwyższone tętno; gdyby zapytał, zrzuciłaby to na własny zachwyt, bo srebrne futro, które musnęło przyjemnie opuszki jej palców naprawdę okazało się spektakularnie urokliwym.
— Och — tak mówiły dzieci odbierające urodzinowy prezent, tak mówiły żony kładące ręce na nowej, diamentowej kolii; tak mówiła Tatiana Dolohov, rozprostowująca długi, futrzany płaszcz, by niedługo później włożyć odzienie na swoje barki.
Mówił coś o kawiorze i mówił coś o Brooklynie; nie słuchała. W letargu pomiędzy faktycznym zadowoleniem a wrażeniem, jakoby za chwilę miała w zirytowaniu wyrwać z piersi własne, dudniące dziko serce, próbowała udawać dalej — dalej i więcej, dalej i znów, dalej i mocniej, finalnie kapitulując, zsuwając z pleców futro, zasiadając znów naprzeciw niego przy krześle.
Skręcony na blacie papieros, nieodpalony, kusił, choć zignorowała odruch, zaciskając żuchwę i zęby, przegryzając wnętrze policzka niemal boleśnie, na chwilę, naiwnie licząc że krew uderzy jej do głowy, a ona zrozumie — zrozumie, wycofa się w ostatniej chwili, uśmiechnie.
Uda, że czas na eliksir wcale nie minął.
— Igor — tam gdzie powinna była powiedzieć podoba, bardzo, włożyła ciszę. Tam gdzie powinna było uśmiechnąć się szeroko i krótkim pocałunkiem naznaczyć jego usta, włożyła natarczywe spojrzenie.
— Zastanawiałam się, z tydzień lub dwa, czy w ogóle powinnam była cię tu wpuszczać — charakterystyczny uśmiech przestał istnieć, została tylko jego kwaśna atrapa — Nie odpisałeś. Nie odezwałeś się słowem — bilans przewinień zakładał jej znaczną przewagę, ale tamtą ciszę traktowała jak prawdziwy policzek — Skleiłeś kilka słów i wyjechałeś za ocean — i przez chwilę naprawdę była zła, naprawdę była w stanie życzyć mu prawie—śmierci; spadając z manhattańskiego wieżowca czy łapiąc jakiegoś obrzydliwego, amerykańskiego magiwirusa.
Przez chwilę.
— Muszę wiedzieć, że mogę na ciebie liczyć — projektowała odpowiedź już dawno, wyobrażała ją sobie, zakładała i przekonywała samą siebie — Zawsze, nieważne co.
Ta opowieść bynajmniej jednak nie zakładała wspólnego zakopywania ciał.
Amerykański sen rozciągający się na prostokątnej tekturce malował tło nad opowiastką Igora, która lawirowała od punktu A do punktu B; zet było daleko i niecierpliwiło się okrutnie, obserwując nieśpieszny popiół rozkładający się na dnie szklanej popielnicy.
Parujący kubek pokryty finezyjnym eso—floresem był prostolinijną drogą pojednania, pierwszym nawykiem wrzucanym w moment, w którym zamykano drzwi wejściowe i mówiło rozgość się; Tatiana nie mówiła, Igor rozumiał, a gościna była tylko fikcyjną projekcją życzliwości, którą każde z nich rozumiało inaczej, odbierało inaczej i dawało inaczej.
Ta w wykonaniu Karkaroffa właśnie spoczywała na smukłych kolanach; ta w wykonaniu Dolohov zwiędła i uschła nim zainteresowana zdążyła wejść w wiek nazywany nastoletnim.
— Mógłbyś tam zamieszkać? — pytanie wybijające powolne sprawozdanie z podróży pomknęło w przestrzeń i odbiło się w odrobinę—zbyt—ciekawskim uśmieszku kobiecych ust. Palce dotarły do opakowanego dość elegancko zawiniątka, wstążka ustąpiła pod charakterystycznym pociągnięciem, uśmiech błądził jeszcze przez chwilę i nieokreślony miał ukryć zdenerwowanie — zbyt szybkie ruchy, zbyt szybkie zmiany obiektu spojrzenia; zupełnie jakby w jej żyłach krążyła anormalna substancja nakazująca zwiększyć tempo każdej funkcji życiowej i odruchu nad skromnym, dość przytulnym stolikiem.
Barty, jak zwykle, kazał ją pozdrowić.
— Był zadowolony z podróży? — musiał, był jej prekursorem i przewodnikiem po atrakcjach wszelakich; tak przynajmniej myślała, tak sobie wyobrażała, próbowała, kiedy myśli zbyt natarczywie i niemal boleśnie zbaczały na niechciany tor — wyobrażała sobie ich dwóch na nowojorskiej ulicy, wyobrażała wchodzących na wielką, zieloną figurę kobiety z pochodnią w dłoni; wyobrażała w tych wszystkich miejscach, które widziała wszakże tylko w swojej wyobraźni i na pojedynczych fotografiach czy obrazkach — jak wiele wydarzyło się za wielką wodą tak naprawdę?
Igor mówił o kawiorze, a ona próbowała uspokoić podwyższone tętno; gdyby zapytał, zrzuciłaby to na własny zachwyt, bo srebrne futro, które musnęło przyjemnie opuszki jej palców naprawdę okazało się spektakularnie urokliwym.
— Och — tak mówiły dzieci odbierające urodzinowy prezent, tak mówiły żony kładące ręce na nowej, diamentowej kolii; tak mówiła Tatiana Dolohov, rozprostowująca długi, futrzany płaszcz, by niedługo później włożyć odzienie na swoje barki.
Mówił coś o kawiorze i mówił coś o Brooklynie; nie słuchała. W letargu pomiędzy faktycznym zadowoleniem a wrażeniem, jakoby za chwilę miała w zirytowaniu wyrwać z piersi własne, dudniące dziko serce, próbowała udawać dalej — dalej i więcej, dalej i znów, dalej i mocniej, finalnie kapitulując, zsuwając z pleców futro, zasiadając znów naprzeciw niego przy krześle.
Skręcony na blacie papieros, nieodpalony, kusił, choć zignorowała odruch, zaciskając żuchwę i zęby, przegryzając wnętrze policzka niemal boleśnie, na chwilę, naiwnie licząc że krew uderzy jej do głowy, a ona zrozumie — zrozumie, wycofa się w ostatniej chwili, uśmiechnie.
Uda, że czas na eliksir wcale nie minął.
— Igor — tam gdzie powinna była powiedzieć podoba, bardzo, włożyła ciszę. Tam gdzie powinna było uśmiechnąć się szeroko i krótkim pocałunkiem naznaczyć jego usta, włożyła natarczywe spojrzenie.
— Zastanawiałam się, z tydzień lub dwa, czy w ogóle powinnam była cię tu wpuszczać — charakterystyczny uśmiech przestał istnieć, została tylko jego kwaśna atrapa — Nie odpisałeś. Nie odezwałeś się słowem — bilans przewinień zakładał jej znaczną przewagę, ale tamtą ciszę traktowała jak prawdziwy policzek — Skleiłeś kilka słów i wyjechałeś za ocean — i przez chwilę naprawdę była zła, naprawdę była w stanie życzyć mu prawie—śmierci; spadając z manhattańskiego wieżowca czy łapiąc jakiegoś obrzydliwego, amerykańskiego magiwirusa.
Przez chwilę.
— Muszę wiedzieć, że mogę na ciebie liczyć — projektowała odpowiedź już dawno, wyobrażała ją sobie, zakładała i przekonywała samą siebie — Zawsze, nieważne co.
Ta opowieść bynajmniej jednak nie zakładała wspólnego zakopywania ciał.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wielka Ameryka, jako ten kraj nieograniczonych możliwości, przed wyjazdem jaśniała wyłącznie bladymi wyobrażeniami: tamtego ministerstwa, tamtych czarodziei, wreszcie – choćby i tych niechlubnych mugoli. Z biegiem mijających sekund, od kiedy tylko stopa poczyniła pierwsze kroki na uświęconej mitem ziemi, począwszy od podobnie wydeptanej ciężarem jesieni trawą, po tony betonowych bloków, zdobiących zabudowania znanych z widokówek miast, skończywszy na społeczeństwie i ich obyciu, oko dostrzegło rażące podobieństwa. Do tego, co poznać zdążył w nowym, przybranym od strony matki, domu; do tego, co zauważał we florze przerzedzonych lasów Lincolnshire i w ludzkiej faunie wykończonego wojną Londynu. Tam wszystko widniało jednak jakąś porywającą świeżością. Może to ten dojrzały kapitalizm, może zaś zwielokrotnione uczucie iście zachodniej lekkości bytu; może to tamte kobiety, o rysach ostrych, ale usposobieniach łagodnych, albo pozbawione nadętej bufonady obyczajne powitania, kontynuacje i zakończenia. Miał taką serię co najmniej jedną, przy udziale głupawo chichoczącej blondynki, z początku nieskładnie wymawiającej jego słowiańskie imię, później zaś wykrzykującej je z konkretem w spazmie przyjemności, by na końcu wyszeptać mrukliwie Igor z pożegnalną, acz bynajmniej niewiedzioną zadziorą tonacją. Te właśnie różnice doraźnie porwały serce, chwytając je w macki zauroczenia; te właśnie różnice w dziwacznej tęsknocie podświadomie wzywały go z powrotem na Wyspy, niewiadomo właściwie do kogo i czego. Wszakże wszystko w przesycie traciło w końcu swoją urokliwość. I tak pierwotny zachwyt ostudzono rozczarowaniem, bo w wielkim mieście odczuć się dało chłodną obcość, a uśmiech tamtej kobiety jawić się począł jakimś brzydkim wyuzdaniem.
Być może więc on właśnie – podły zawód nienamacalną iluzją lepszego świata – objęło teraz kąty jego twarzy, zgoła zmęczonej, zgoła beznamiętnej, zgoła nieobecnej; myśli krążyły wokół hipotez, spojrzenia nie zetknęły się dotąd więcej niż raz czy dwa, więc trwali w nienormalnym zawieszeniu, pomiędzy blatem stołu, końcówką czarnej ikony gościnności, miękkim włosiem podarowanego prezentu.
— Nie mógłbym — uznał bez zawahania, obdzierając słowa z nadmiernej wylewności. Ona i tak nie słuchała, zaabsorbowana paczką, kwitująca jej otwarcie cichym och. Nikły uśmiech wstąpił pomiędzy męskie wargi, wnosząc afekt przyjemnego wrażenia satysfakcji; podoba mogłoby wymknąć się przed lakonicznym wspomnieniem o Bartemiusie a przydługim monologiem o rusofilii i kawiorze, ale wolało pozostawać nieme, niewypowiedziane, pominięte.
Tak może było i nawet lepiej.
— Zadowolony, dumny... — wyjawił lakonicznie, poniekąd może i niechętnie, bo Barty, co do zasady, taki już przecież był. Ostatki popiołu dotknęły dna prawie pustej filiżanki, pozostawiając za sobą już tylko nikły syk topionego żaru. Wkrótce odważył się jednak zerknąć na przymiarki, na ten jej leniwy taniec z płaszczem przyjemnie zalegającym między palcami; całość nosiła się jednak jakąś narastającą w powietrzu burzą – wyładowaniem, którego siły nie potrafił dotąd oszacować. Robiło się jednak coraz duszniej, nawet jeśli kuchenne okno wypuszczało z ciemnego mieszkania dość sporo ciepła.
Aż końcu wybrzmiał pierwszy grzmot.
— Nie dziwię ci się — przyznał tylko, ale bez skruchy w głosie, wszakże spisany na kawałkach pergaminu melodramat nie wymagał chyba przeprosin. Albo uzasadnień. Bo przecież tamte krótkie słowa o kochaniu – wyrzucone w sierpniowej bliskości wspólnego materaca – oddalały ich od rozsądku. Bo przecież jej nieoczekiwana zgoda – tamto słodkie przyzwolenie na dzielenie nie tylko nocy, lecz także dni – nierealnie kroczyły ścieżką emocjonalnej próby.
Wyzwania, którego tchórzliwie – albo egoistycznie – postanowił się jednak nie podejmować, w pamięci pozostawiając jedynie swój własny, osobisty obrazek Tatiany Dolohov, którego zupełnie nic, nawet gorzka prawda o współdzielonych przewinieniach, nie mogłaby zniszczyć. Szczerze wolał oglądać zaledwie jej widokówkę, jej powierzchowny film, jakby w obawie, że ciężar doświadczeń przytłumi oczekiwania.
Tak właśnie stało się z majestatem Statuy Wolności.
— Co się dzieje? Masz kłopoty? — zareagował nagle, zaskakująco kojąco, w zachęcającym geście ujmując łagodnie jej dłoń. — Postaram się pomóc — dodał od razu, nie zakładając nic, nie gdybając, nie pospieszając. Ale maniera zdradzała troskę i przejęcie.
Możesz. Zawsze. Nieważne co.
Być może więc on właśnie – podły zawód nienamacalną iluzją lepszego świata – objęło teraz kąty jego twarzy, zgoła zmęczonej, zgoła beznamiętnej, zgoła nieobecnej; myśli krążyły wokół hipotez, spojrzenia nie zetknęły się dotąd więcej niż raz czy dwa, więc trwali w nienormalnym zawieszeniu, pomiędzy blatem stołu, końcówką czarnej ikony gościnności, miękkim włosiem podarowanego prezentu.
— Nie mógłbym — uznał bez zawahania, obdzierając słowa z nadmiernej wylewności. Ona i tak nie słuchała, zaabsorbowana paczką, kwitująca jej otwarcie cichym och. Nikły uśmiech wstąpił pomiędzy męskie wargi, wnosząc afekt przyjemnego wrażenia satysfakcji; podoba mogłoby wymknąć się przed lakonicznym wspomnieniem o Bartemiusie a przydługim monologiem o rusofilii i kawiorze, ale wolało pozostawać nieme, niewypowiedziane, pominięte.
Tak może było i nawet lepiej.
— Zadowolony, dumny... — wyjawił lakonicznie, poniekąd może i niechętnie, bo Barty, co do zasady, taki już przecież był. Ostatki popiołu dotknęły dna prawie pustej filiżanki, pozostawiając za sobą już tylko nikły syk topionego żaru. Wkrótce odważył się jednak zerknąć na przymiarki, na ten jej leniwy taniec z płaszczem przyjemnie zalegającym między palcami; całość nosiła się jednak jakąś narastającą w powietrzu burzą – wyładowaniem, którego siły nie potrafił dotąd oszacować. Robiło się jednak coraz duszniej, nawet jeśli kuchenne okno wypuszczało z ciemnego mieszkania dość sporo ciepła.
Aż końcu wybrzmiał pierwszy grzmot.
— Nie dziwię ci się — przyznał tylko, ale bez skruchy w głosie, wszakże spisany na kawałkach pergaminu melodramat nie wymagał chyba przeprosin. Albo uzasadnień. Bo przecież tamte krótkie słowa o kochaniu – wyrzucone w sierpniowej bliskości wspólnego materaca – oddalały ich od rozsądku. Bo przecież jej nieoczekiwana zgoda – tamto słodkie przyzwolenie na dzielenie nie tylko nocy, lecz także dni – nierealnie kroczyły ścieżką emocjonalnej próby.
Wyzwania, którego tchórzliwie – albo egoistycznie – postanowił się jednak nie podejmować, w pamięci pozostawiając jedynie swój własny, osobisty obrazek Tatiany Dolohov, którego zupełnie nic, nawet gorzka prawda o współdzielonych przewinieniach, nie mogłaby zniszczyć. Szczerze wolał oglądać zaledwie jej widokówkę, jej powierzchowny film, jakby w obawie, że ciężar doświadczeń przytłumi oczekiwania.
Tak właśnie stało się z majestatem Statuy Wolności.
— Co się dzieje? Masz kłopoty? — zareagował nagle, zaskakująco kojąco, w zachęcającym geście ujmując łagodnie jej dłoń. — Postaram się pomóc — dodał od razu, nie zakładając nic, nie gdybając, nie pospieszając. Ale maniera zdradzała troskę i przejęcie.
Możesz. Zawsze. Nieważne co.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wielkie wojaże zamknięte w tekturowej widokówce, metalowym puzderku wyjałowionych ze smaku miętówek (koniecznie z amerykańską flagą na wieczku), w melodii śmiesznie prostolinijnego świergotu akcentu i w końcu paczce, która stanowiła pamiątkowy prezent zza wielkiej wody. Obszerny, srebrny, miękki i ładny — futro spoczęło na kolanach Tatiany, a uśmiech który wypłynął na jej usta chwilowo zmazał niewypowiedziane troski.
Mogłaby wyobrazić sobie siebie — tam, z nim, w szarym płaszczu, w uśmiechu turysty, w wysokich kozakach i w okowach brązów i pomarańczy jakiegoś urokliwego parku; siebie, jego, ich i —
— Czy wszystko tam jest takie wielkie jak mówią? — część architektoniczna Nowego Jorku interesowała ją niemalże wcale, ale płynęła z Igorem wspólnie po niezobowiązującej opowiastce o dwóchchłopcach mężczyznach w wielkim świecie wielkich budynków i jeszcze większych marzeń — Anglia jest przyjemniejsza? — o ile mogła być przyjemniejsza w czymkolwiek, zwłaszcza dla serca, które tęskniło za surową krzywizną Skandynawii, albo tego, które wciąż nostalgicznie zaglądało w ruchome fotografie z petersburskiego placu.
Coraz częściej, coraz absurdalniej, bo w niepotrzebnych porządkach i przeprawach przez stosy dokumentów coraz śmielej wspominała, wspomnienia kuriozalnie wręcz łącząc z obrazami potencjalnej przyszłości — z nim i bez niego, z nim i z wolnością, bez niego i z wolnością rozprostowanych skrzydeł.
Nigdy takie nie były — nigdy takie być nie miały.
Podarek skwitowała długim uśmiechem, dywagacje na temat Bartiego zeszły na bok, co można byłoby uznać miłosierdziem okazanym obydwu stronom; teraz znów zasiadała naprzeciw, znów kładła dłonie na drewnianym blacie stołu, znów taksowała go spojrzeniem i tym razem nie zamierzała słać pytań o najlepsze łakocie Nowego Jorku ani o to ile schodów prowadziło na taras widokowy Statuy Wolności — statuy czego?
Nie dziwił się, a ona miała rację — po przypadkowych słowach wypowiedzianych pod wpływem chwili nie oczekiwało się przewrotów w państwie. Pewne wyznania zarezerwowane były dla wina, inne dla diablego ziela, bezdech i niezdolność mowy dla wideł, wrzask dla inkantacji niewybaczalnego zaklęcia — jeszcze inne dla pospolitego dla całej rasy ludzkiej seksu.
Jego kochanie było mżawką przyjemności; jego cisza preludium do burzy — nie bolała i nie przeszkadzała póki nie rozbrzmiał pierwszy grzmot, a codzienność nie zmieniła w emocjonalne kalkulacje.
— Mniej więcej — blady uśmiech rozbawienia przemknął przez jej twarz ale znikł prędko, spojrzenie zsunęło się na dłonie, którymi objął jej własne. Przez głowę przewinęła się idiotyczna myśl — czy jej matka obwieściła to w ten sam sposób?
Pauza trwała kilka sekund i miała smak ciepłej wódki. Spojrzenie było ciężkie, ale dziwacznie rozmiękłe, jakby Tatiana mogła rozpuścić się i zniknąć w nadchodzących sekundach, nim prawda miała ujrzeć światło dzienne.
— Zrobiłbyś… — wyparte ze słownika kochasz mnie? nie opuściło jej krtani — Zrobiłbyś dla mnie wszystko? — srebrnobłękitne spojrzenie zawędrowało w górę i utkwione w jego tęczówkach domagało się odpowiedzi. Nie potrzebowała się usprawiedliwiać. Nie potrzebowała mówić fałszywą życzliwością, że może prosi o zbyt wiele. On wciąż tu był.
Wciąż wracał.
— Absolutnie wszystko?
Mogłaby wyobrazić sobie siebie — tam, z nim, w szarym płaszczu, w uśmiechu turysty, w wysokich kozakach i w okowach brązów i pomarańczy jakiegoś urokliwego parku; siebie, jego, ich i —
— Czy wszystko tam jest takie wielkie jak mówią? — część architektoniczna Nowego Jorku interesowała ją niemalże wcale, ale płynęła z Igorem wspólnie po niezobowiązującej opowiastce o dwóch
Coraz częściej, coraz absurdalniej, bo w niepotrzebnych porządkach i przeprawach przez stosy dokumentów coraz śmielej wspominała, wspomnienia kuriozalnie wręcz łącząc z obrazami potencjalnej przyszłości — z nim i bez niego, z nim i z wolnością, bez niego i z wolnością rozprostowanych skrzydeł.
Nigdy takie nie były — nigdy takie być nie miały.
Podarek skwitowała długim uśmiechem, dywagacje na temat Bartiego zeszły na bok, co można byłoby uznać miłosierdziem okazanym obydwu stronom; teraz znów zasiadała naprzeciw, znów kładła dłonie na drewnianym blacie stołu, znów taksowała go spojrzeniem i tym razem nie zamierzała słać pytań o najlepsze łakocie Nowego Jorku ani o to ile schodów prowadziło na taras widokowy Statuy Wolności — statuy czego?
Nie dziwił się, a ona miała rację — po przypadkowych słowach wypowiedzianych pod wpływem chwili nie oczekiwało się przewrotów w państwie. Pewne wyznania zarezerwowane były dla wina, inne dla diablego ziela, bezdech i niezdolność mowy dla wideł, wrzask dla inkantacji niewybaczalnego zaklęcia — jeszcze inne dla pospolitego dla całej rasy ludzkiej seksu.
Jego kochanie było mżawką przyjemności; jego cisza preludium do burzy — nie bolała i nie przeszkadzała póki nie rozbrzmiał pierwszy grzmot, a codzienność nie zmieniła w emocjonalne kalkulacje.
— Mniej więcej — blady uśmiech rozbawienia przemknął przez jej twarz ale znikł prędko, spojrzenie zsunęło się na dłonie, którymi objął jej własne. Przez głowę przewinęła się idiotyczna myśl — czy jej matka obwieściła to w ten sam sposób?
Pauza trwała kilka sekund i miała smak ciepłej wódki. Spojrzenie było ciężkie, ale dziwacznie rozmiękłe, jakby Tatiana mogła rozpuścić się i zniknąć w nadchodzących sekundach, nim prawda miała ujrzeć światło dzienne.
— Zrobiłbyś… — wyparte ze słownika kochasz mnie? nie opuściło jej krtani — Zrobiłbyś dla mnie wszystko? — srebrnobłękitne spojrzenie zawędrowało w górę i utkwione w jego tęczówkach domagało się odpowiedzi. Nie potrzebowała się usprawiedliwiać. Nie potrzebowała mówić fałszywą życzliwością, że może prosi o zbyt wiele. On wciąż tu był.
Wciąż wracał.
— Absolutnie wszystko?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ognik drżącego knota świecy rzucał ostatnie cienie i blaski na lustrujące się wzajemnie twarze, jakby próbował wyciągnąć esencję z zatwardziałych beznamiętnością rysów kobiety i mężczyzny. Na przekór trudom podjętego wyzwania nie wylał jednak na wierzch więcej od rozproszenia, zniecierpliwienia, może nawet i obaw. O to, co, w istocie, składało się na intencję doświadczanego tu spektaklu; o to, jak, tak po prawdzie, zwykł o niej myśleć; o to, dlaczego od zawsze byli zarówno razem i osobno, zarazem w sympatii i w nienawiści, ale nigdy do końca, nie całkiem, tak po prostu. O wizerunku takiej Tatiany i takiego Igora nie słyszano na stronicach żadnego dziennika, ale krótka migawka parszywie fałszywego snu – o nich uśmiechniętych, w mackach bułgarskiego słońca, na łódce, plaży – obmyła powieki choćby i ostatnio, w intymnym poruszeniu dramatycznego sierpnia. To wtedy też domy płonęły na wzór apokalipsy, to wtedy też w mury jej kamienicy spłynął list o śmierci tamtego.
To wtedy naiwnie wydawało mu się, że mogłoby być inaczej. A mogło?
— Budynki, ego, zasoby skarbców – na pewno. Mężczyźni są raczej przeciętnego wzrostu — zaczął wyraziście, zaczepnie, choć grę tą porzucił od razu, ulegając prostocie niechlubnie ludzkiej ciekawości: — Spotykasz się z kimś? — I tak w głowie układał scenariusz jej odpowiedzi, w cichym rozrachunku osobistej fantazji chcąc usłyszeć głuche nie. — Tęskniłaś? Za mną? — wydusił na końcu, w iście nieskładnej i nonsensownej formule zagłuszając jej dywagacje o przyjemności Anglii. Najwidoczniej w nienormalnym oczekiwaniu na wystawiony przez nią wyrok stał się wybrednie nieobyczajny, pogawędkę o szwarcu, mydle i powidle zamieniwszy ostatecznie na szereg słów coś wreszcie znaczących. A oni przecież przeważnie nie rozmawiali.
Wysłuchiwał westchnień, jej i swoich własnych, gdy wzrok powędrował ku kobiecym oczom, rozchylonym wargom, ściśniętym zawahaniem ramionom. Wysłuchiwał ich rytmu: nierównego, przygasłego, niepokojąco milczącego, pozwalając jej swobodnie mówić. Przez moment wydawało mu się nawet, że w jej odbiciu błysnęło na moment i jego oblicze, ale mglistość tej fatamorgany rozwiało przydługie interludium.
— Twój cynizm cię bawi? — stwierdził po chwili, wstając z krzesła, odwracając się do niej plecami i opierając dłoń o zawieszony nisko parapet; schował się przed jej oceną, zniknął pod płaszczem pozorowanego spokoju, choć cały ten marazm ich istnienia doprowadzał go już do gorączki. — Konstruujesz pytanie tak, bym znów złożył obietnicę, której mogę nie dotrzymać? — kontynuował, bardziej retorycznie, niźli w tonacji rzeczywistej pretensji, ale dało się to chyba odebrać dwojako — Zrobiłbym — przyznał w końcu, cicho, z bliżej niedookreślonym rozczarowaniem, jakby w tym krótkim potwierdzeniu ofiarnie godził się na swoją osobistą porażkę; wyczuwała w powietrzu dramat jego szczerości? Dźwigała ciężar wyznań zastygłych w cieple minionego sierpnia? Wątpił, żyli wszakże w pustce metamorfozy; wprawdzie wydawać by się mogło, że obydwoje przypominali już kogoś innego, ale i to była zaledwie złuda przychylnego tezie obserwatora. — Tak, zrobiłbym — powtórzył głośniej, wracając do niej wyczekującym spojrzeniem.
Absolutnie wszystko, dasz wiarę?
To wtedy naiwnie wydawało mu się, że mogłoby być inaczej. A mogło?
— Budynki, ego, zasoby skarbców – na pewno. Mężczyźni są raczej przeciętnego wzrostu — zaczął wyraziście, zaczepnie, choć grę tą porzucił od razu, ulegając prostocie niechlubnie ludzkiej ciekawości: — Spotykasz się z kimś? — I tak w głowie układał scenariusz jej odpowiedzi, w cichym rozrachunku osobistej fantazji chcąc usłyszeć głuche nie. — Tęskniłaś? Za mną? — wydusił na końcu, w iście nieskładnej i nonsensownej formule zagłuszając jej dywagacje o przyjemności Anglii. Najwidoczniej w nienormalnym oczekiwaniu na wystawiony przez nią wyrok stał się wybrednie nieobyczajny, pogawędkę o szwarcu, mydle i powidle zamieniwszy ostatecznie na szereg słów coś wreszcie znaczących. A oni przecież przeważnie nie rozmawiali.
Wysłuchiwał westchnień, jej i swoich własnych, gdy wzrok powędrował ku kobiecym oczom, rozchylonym wargom, ściśniętym zawahaniem ramionom. Wysłuchiwał ich rytmu: nierównego, przygasłego, niepokojąco milczącego, pozwalając jej swobodnie mówić. Przez moment wydawało mu się nawet, że w jej odbiciu błysnęło na moment i jego oblicze, ale mglistość tej fatamorgany rozwiało przydługie interludium.
— Twój cynizm cię bawi? — stwierdził po chwili, wstając z krzesła, odwracając się do niej plecami i opierając dłoń o zawieszony nisko parapet; schował się przed jej oceną, zniknął pod płaszczem pozorowanego spokoju, choć cały ten marazm ich istnienia doprowadzał go już do gorączki. — Konstruujesz pytanie tak, bym znów złożył obietnicę, której mogę nie dotrzymać? — kontynuował, bardziej retorycznie, niźli w tonacji rzeczywistej pretensji, ale dało się to chyba odebrać dwojako — Zrobiłbym — przyznał w końcu, cicho, z bliżej niedookreślonym rozczarowaniem, jakby w tym krótkim potwierdzeniu ofiarnie godził się na swoją osobistą porażkę; wyczuwała w powietrzu dramat jego szczerości? Dźwigała ciężar wyznań zastygłych w cieple minionego sierpnia? Wątpił, żyli wszakże w pustce metamorfozy; wprawdzie wydawać by się mogło, że obydwoje przypominali już kogoś innego, ale i to była zaledwie złuda przychylnego tezie obserwatora. — Tak, zrobiłbym — powtórzył głośniej, wracając do niej wyczekującym spojrzeniem.
Absolutnie wszystko, dasz wiarę?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dom był duży, ciemny i zakurzony. Blady od wypłowiałych kolorów przypadkowych mebli i znużony od pokładów niezmiennie tych samych emocji. Duży, brzydki, chłodny, zimny, lodowaty.
Jego dłonie były ciepłe.
Zawędrowały wokół jej własnych i stworzyły miękką namiastkę bezpieczeństwa, coś na kształt komfotu rozlało się od opuszków i oplotło palce, aż przyłapała samą siebie na lichym uniesieniu kącików ust.
Miało być inaczej — miało, mogło, musiało, w tym wcieleniu lub innym; karmili się tym wtedy i karmili teraz, rozchodzili i znów wracali. On się pojawiał i znikał, ona zapraszała i odpychała, nudziła i znów tęskniła, w atrapie przyzwoitości mówiąc szczerze o najpospolitszej niestabilności i fakcie, że nigdy nie miała być jego — nie w pełni, nie jak chciał, nie jak wypadało by była; nie tak jak zasłużył i nie tak jak potrafiła.
Chciała, rozumiała, dopuszczała — wszystko na opak, więc wszystko nieistotne.
Nigdy nie tak jak ośmielili się wyobrażać, niemal bajecznie drążąc w wizjach pełnych słońca i obojętności wobec wszystkiego, co nie było nimi.
Potem zniknął, ona pozłościła wieczór lub dwa.
Później herbata parowała w jego kubku, a ona ściskała w dłoniach srebrzyste futro.
Później — wcześniej — zrobić miała przecież to samo co zwykle, po dwóch tygodniach niepewności rozpoznać w ustach gorzki posmak piołunu, zapobiegawczo, bezrefleksyjnie, zapomnieć jak zapominała wielokrotnie.
Śmierć tamtego, wyjazd tego — było inaczej.
Mężczyźni o wzroście uznawanym jako przeciętni zyskali jedynie namiastkę uśmiechu Dolohov; nie miała czasu na kontrę, nie miała też na kolejne pytanie o wielomiejski zgiełk — ciekawość Igora przyszła prędko i, o dziwo, zaskoczyła.
— Patrząc na to, że wyjechałeś prawie bez słowa, nie w ogóle, a na mój list — cóż, powinnam, nie sądzisz? — powinna, mogła, gdyby wciąż tkwiła w starych nawykach potrzebowałaby. Kwaśny uśmiech powoli ustępował miejsca temu, który można było uznać za prawie — o zgrozo — pobłażliwy. Dłoń wyślizgnęła się spomiędzy ciepła jego palców i prędko odnalazła drogę do męskiego policzka; na moment, na chwilę, na strzępek prawie romantycznej normalności, której nigdy nie posiadali — Twój brak odpowiedzi na list rozumiem jako odmowę, nie szkodzi. Tym bardziej dziwi mnie twoje pytanie — a może nie? — i choć przecież nie spotykała się z nikim, z nikim nie była, z nikim nawet niemalże nie widziała odkąd wyjechał — coś w droczeniu się z nim, nawet teraz, gdy już nie gniewała (nie?) ją jego zagubiona odpowiedź, kusiło tak samo mocno jak zawsze.
Nie było ważne to czy tęskniła, czy z kimś się spotykała, co znaczyła jego odmowa i czy rzeczywiście bezzmiennie wciąż patrzył na nią tak samo — jak kilka tygodni temu, miesięcy, czy wtedy, kiedy Anglia bezlitoście osamotniła ich oboje.
Nieważne; wrażenie jakiejś niemal absurdalnej infantylności dosięgło ją szybko i urwała przekomarzania, obserwując tylko jak Igor wstaje i podchodzi do okna, jak jego barki pozostają nieruchome, a mimo to była pewna, że pod materiałem ubrania spinają się niemal do boleści. Jak mówi o obietnicach, a ona w zwyczajowej reakcji powinna uśmiechnąć się czystą enigmą i przytaknąć lub zaprzeczyć, zwodzić przez hektolitry sekund, drgające kwadranse i do końca świata patrzeć na niego tak samo — z rozbawieniem, rozmarzeniem, politowaniem i nutą złośliwości jednocześnie.
Tak samo — tak samo jak zawsze?
— Jestem w ciąży.
Bo powiedział zrobiłbym; jego odpowiedź nie dziwiła, stanowiła przedłużenie niemoralnie wydumanej fantazji, stworzonej z własnego ego i spojrzeń, które jej posyłał. Zlepionej z każdego momentu, w którym na mniej niż całą noc zapominali o czymkolwiek poza sobą — kiedy realność uderzała, to Karkaroff zwykle stał na pierwszej linii ostrzału, a ona z czymś na kształt znużenia klepała go tylko po plecach, mówiąc coś o braku zaskoczenia.
Zrobiłby — wszystko, nie mniej i nie więcej. Nie mniej i nie więcej, wszystko, tyle ile potrzebowała w świecie kurczącym się do niemocy i poczucia bezradności, do nienormalnego przeświadczenia o zagrożeniu wobec siebie.
— Z twoim dzieckiem.
Wobec dziecka.
Tydzień temu nie wiedziała o jego istnieniu.
Sześć dni temu od nieistnienia dzieliła je cienka granica.
Trzy dni temu porzuciła to co było zawsze i zaryzykowała z tym co inaczej.
Absolutnie wszystko, dasz wiarę?
Jego dłonie były ciepłe.
Zawędrowały wokół jej własnych i stworzyły miękką namiastkę bezpieczeństwa, coś na kształt komfotu rozlało się od opuszków i oplotło palce, aż przyłapała samą siebie na lichym uniesieniu kącików ust.
Miało być inaczej — miało, mogło, musiało, w tym wcieleniu lub innym; karmili się tym wtedy i karmili teraz, rozchodzili i znów wracali. On się pojawiał i znikał, ona zapraszała i odpychała, nudziła i znów tęskniła, w atrapie przyzwoitości mówiąc szczerze o najpospolitszej niestabilności i fakcie, że nigdy nie miała być jego — nie w pełni, nie jak chciał, nie jak wypadało by była; nie tak jak zasłużył i nie tak jak potrafiła.
Chciała, rozumiała, dopuszczała — wszystko na opak, więc wszystko nieistotne.
Nigdy nie tak jak ośmielili się wyobrażać, niemal bajecznie drążąc w wizjach pełnych słońca i obojętności wobec wszystkiego, co nie było nimi.
Potem zniknął, ona pozłościła wieczór lub dwa.
Później herbata parowała w jego kubku, a ona ściskała w dłoniach srebrzyste futro.
Później — wcześniej — zrobić miała przecież to samo co zwykle, po dwóch tygodniach niepewności rozpoznać w ustach gorzki posmak piołunu, zapobiegawczo, bezrefleksyjnie, zapomnieć jak zapominała wielokrotnie.
Śmierć tamtego, wyjazd tego — było inaczej.
Mężczyźni o wzroście uznawanym jako przeciętni zyskali jedynie namiastkę uśmiechu Dolohov; nie miała czasu na kontrę, nie miała też na kolejne pytanie o wielomiejski zgiełk — ciekawość Igora przyszła prędko i, o dziwo, zaskoczyła.
— Patrząc na to, że wyjechałeś prawie bez słowa, nie w ogóle, a na mój list — cóż, powinnam, nie sądzisz? — powinna, mogła, gdyby wciąż tkwiła w starych nawykach potrzebowałaby. Kwaśny uśmiech powoli ustępował miejsca temu, który można było uznać za prawie — o zgrozo — pobłażliwy. Dłoń wyślizgnęła się spomiędzy ciepła jego palców i prędko odnalazła drogę do męskiego policzka; na moment, na chwilę, na strzępek prawie romantycznej normalności, której nigdy nie posiadali — Twój brak odpowiedzi na list rozumiem jako odmowę, nie szkodzi. Tym bardziej dziwi mnie twoje pytanie — a może nie? — i choć przecież nie spotykała się z nikim, z nikim nie była, z nikim nawet niemalże nie widziała odkąd wyjechał — coś w droczeniu się z nim, nawet teraz, gdy już nie gniewała (nie?) ją jego zagubiona odpowiedź, kusiło tak samo mocno jak zawsze.
Nie było ważne to czy tęskniła, czy z kimś się spotykała, co znaczyła jego odmowa i czy rzeczywiście bezzmiennie wciąż patrzył na nią tak samo — jak kilka tygodni temu, miesięcy, czy wtedy, kiedy Anglia bezlitoście osamotniła ich oboje.
Nieważne; wrażenie jakiejś niemal absurdalnej infantylności dosięgło ją szybko i urwała przekomarzania, obserwując tylko jak Igor wstaje i podchodzi do okna, jak jego barki pozostają nieruchome, a mimo to była pewna, że pod materiałem ubrania spinają się niemal do boleści. Jak mówi o obietnicach, a ona w zwyczajowej reakcji powinna uśmiechnąć się czystą enigmą i przytaknąć lub zaprzeczyć, zwodzić przez hektolitry sekund, drgające kwadranse i do końca świata patrzeć na niego tak samo — z rozbawieniem, rozmarzeniem, politowaniem i nutą złośliwości jednocześnie.
Tak samo — tak samo jak zawsze?
— Jestem w ciąży.
Bo powiedział zrobiłbym; jego odpowiedź nie dziwiła, stanowiła przedłużenie niemoralnie wydumanej fantazji, stworzonej z własnego ego i spojrzeń, które jej posyłał. Zlepionej z każdego momentu, w którym na mniej niż całą noc zapominali o czymkolwiek poza sobą — kiedy realność uderzała, to Karkaroff zwykle stał na pierwszej linii ostrzału, a ona z czymś na kształt znużenia klepała go tylko po plecach, mówiąc coś o braku zaskoczenia.
Zrobiłby — wszystko, nie mniej i nie więcej. Nie mniej i nie więcej, wszystko, tyle ile potrzebowała w świecie kurczącym się do niemocy i poczucia bezradności, do nienormalnego przeświadczenia o zagrożeniu wobec siebie.
— Z twoim dzieckiem.
Wobec dziecka.
Tydzień temu nie wiedziała o jego istnieniu.
Sześć dni temu od nieistnienia dzieliła je cienka granica.
Trzy dni temu porzuciła to co było zawsze i zaryzykowała z tym co inaczej.
Absolutnie wszystko, dasz wiarę?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zdławieni przez słowa, obrazy, dźwięki, zapachy, nie mające żadnego chyba sensu, by istnieć i konstruować ich rzeczywistość, trwali w ułudzie tej duchoty, jakże bezwstydnie racząc się jej fragmentami. W cichym rozrachunku z ich kształtem okazywało się, że jego fantazje wybrzmiewały tembrem jej głosu, kobiecego acz mrocznie niskiego, elektryzującego wszystkie cząsteczki powietrza, pachnącego zresztą jej piżmem, paczulą i aldehydami; w ulotnym majaku dostrzegał zaś jej źrenice, jej perłowy uśmiech, jej zalotnie długie nogi i wyrzeźbione czerwienią pomadki wargi, szepczące do ucha skromne, choć kojące, tęskniłam.
Migawki należące do niej zapewne miały w sobie mniej ideału, zapewne też nie rysowały go kreską bliską bodaj zauroczenia, ale z jakiegoś powodu przewijały się w głowie przez momentów co najmniej kilka: gdy spisywała na pergaminie dość wylewne objawy tego, co mogliby mieć; gdy w dziwnej bezsilności, zdaje się jednak, że zupełnie kontrolowanej, nie zasmakowała piołunu, precyzyjnie kalkulując potencjalne straty i zyski; gdy tak gniewała się na niego przez moment, by z nadejściem następnego, litościwie wybaczyć wszelkie błędy. Igor wyrwany z tych oczekiwań przypominał tego, który letargicznie dopijał teraz kawę i dopalał ostatki żarzącego się papierosa? Musiała to sprawdzić, stąd pewnie jej dłoń, w iście nierealnym geście miałkiego romantyzmu, powędrowała do męskiego policzka, zbadała jego kanty, oceniła nieoczekiwane ciepło skóry. I chyba była w tym doza przyjemnej niespodzianki, nawet jeśli kobiece palce, nieprzyzwyczajone, spłoszone, zrezygnowały z niej prędzej, niż istotnie musiały.
A rekompensata za dawkę normalności uderzyła bylejakością jej stwierdzeń, dalej nieprecyzyjnych, dalej przynależnych jakby do cynicznej gry z jego cierpliwością i emocjami. Dym ze zgaszonej fajki zdążył się już ulotnić, kawa — zniknąć goryczą na języku, a ona dalej wytykała mu milczącą nieobecność; to musiała być ta słodka kara za to, że tym jednym razem odważył się znieważyć jej życzenie, nie przybiegłszy na czas, na leciwe kiwnięcie jej rozpieszczonego palca.
— Obawiałem się — przyznał w końcu, niechętnie, wszakże wbrew temu, co nakazywała męska, wyzuta z uczuciowości duma; Karkaroffowie nie znają strachu, rozumiesz? — Że nam nie wyjdzie, że... — dodał zaraz niepewnie i postanowił już nigdy nie kończyć, bo kontynuacja brzmiała wyjątkowo żałośnie; spojrzeniem omiótł wieczorne zakamarki Nokturnu, pogrążone w mroku jesiennej zawieruchy, ale zaraz skupienie padło na odbijające się w szybie wspomnienia jadalni, gdzie ona nie odzywała się już od dłuższej chwili. Westchnienie pozostawiło powidok pary na oknie, nim na powrót zebrał siły, by pokazać światu własne oblicze; a ona wtedy właśnie wniosła w scenariusz tego melodramatu nowe, nieznajome wersy wyroku, przez który zamrugał tylko szybciej, oczy wlepione dotąd w podłogę unosząc w końcu na nią.
W jego powolnym kroku było pewnie wszystko i nic — obawa i ekscytacja, radość i smutek, komedia i dramat, ale cisza nie zdradzała niczego; palce mimowolnie poluzowały czarny krawat, jak gdyby poszukiwały w tym geście tlenu, którego chwilowo zabrakło w całym tym wielkim, zakurzonym pokoju, ale zaraz ujęły na powrót jej dłonie, intuicyjnie zmuszając jej nogi do wyswobodzenia się spod blatu, tułów — do obrotu w bok, by on sam, już zaraz, po minucie milczącego górowania nad jej staturą, bez słowa padł przed nią na kolana.
A potem policzkiem przyległ do damskich ud, skrytych pod materiałem nieważne jakiej sukienki; a potem ramionami objął ją mocno, w nienormalnym wrażeniu sprzężenia, którego nigdy dotąd chyba nie doświadczyli.
— Jakoś sobie poradzimy — zapowiedział wreszcie, pokrzepiająco, choć osobiście nie wiedział jeszcze, któremu z nich, tak po prawdzie, serce łomotało w piersi. — Wiesz od jak dawna? Byłaś u uzdrowiciela? — dopytał wkrótce, surowiej, podnosząc twarz ku górze, chyba tylko po to, by w szaroniebieskich tęczówkach wyłapać potencjalne kłamstwo. Nie interesował się tym, jaką decyzję podjęła, ani jak sobie to wszystko wyobrażała, bo przecież od teraz tkwili w tym razem.
Przenikliwe połączenie w ciąży dalej łomotało w głowie, a wraz z nim do pary to drugie, z twoim dzieckiem.
Twoim, moim, n a s z y m —
— Co z nami?
Migawki należące do niej zapewne miały w sobie mniej ideału, zapewne też nie rysowały go kreską bliską bodaj zauroczenia, ale z jakiegoś powodu przewijały się w głowie przez momentów co najmniej kilka: gdy spisywała na pergaminie dość wylewne objawy tego, co mogliby mieć; gdy w dziwnej bezsilności, zdaje się jednak, że zupełnie kontrolowanej, nie zasmakowała piołunu, precyzyjnie kalkulując potencjalne straty i zyski; gdy tak gniewała się na niego przez moment, by z nadejściem następnego, litościwie wybaczyć wszelkie błędy. Igor wyrwany z tych oczekiwań przypominał tego, który letargicznie dopijał teraz kawę i dopalał ostatki żarzącego się papierosa? Musiała to sprawdzić, stąd pewnie jej dłoń, w iście nierealnym geście miałkiego romantyzmu, powędrowała do męskiego policzka, zbadała jego kanty, oceniła nieoczekiwane ciepło skóry. I chyba była w tym doza przyjemnej niespodzianki, nawet jeśli kobiece palce, nieprzyzwyczajone, spłoszone, zrezygnowały z niej prędzej, niż istotnie musiały.
A rekompensata za dawkę normalności uderzyła bylejakością jej stwierdzeń, dalej nieprecyzyjnych, dalej przynależnych jakby do cynicznej gry z jego cierpliwością i emocjami. Dym ze zgaszonej fajki zdążył się już ulotnić, kawa — zniknąć goryczą na języku, a ona dalej wytykała mu milczącą nieobecność; to musiała być ta słodka kara za to, że tym jednym razem odważył się znieważyć jej życzenie, nie przybiegłszy na czas, na leciwe kiwnięcie jej rozpieszczonego palca.
— Obawiałem się — przyznał w końcu, niechętnie, wszakże wbrew temu, co nakazywała męska, wyzuta z uczuciowości duma; Karkaroffowie nie znają strachu, rozumiesz? — Że nam nie wyjdzie, że... — dodał zaraz niepewnie i postanowił już nigdy nie kończyć, bo kontynuacja brzmiała wyjątkowo żałośnie; spojrzeniem omiótł wieczorne zakamarki Nokturnu, pogrążone w mroku jesiennej zawieruchy, ale zaraz skupienie padło na odbijające się w szybie wspomnienia jadalni, gdzie ona nie odzywała się już od dłuższej chwili. Westchnienie pozostawiło powidok pary na oknie, nim na powrót zebrał siły, by pokazać światu własne oblicze; a ona wtedy właśnie wniosła w scenariusz tego melodramatu nowe, nieznajome wersy wyroku, przez który zamrugał tylko szybciej, oczy wlepione dotąd w podłogę unosząc w końcu na nią.
W jego powolnym kroku było pewnie wszystko i nic — obawa i ekscytacja, radość i smutek, komedia i dramat, ale cisza nie zdradzała niczego; palce mimowolnie poluzowały czarny krawat, jak gdyby poszukiwały w tym geście tlenu, którego chwilowo zabrakło w całym tym wielkim, zakurzonym pokoju, ale zaraz ujęły na powrót jej dłonie, intuicyjnie zmuszając jej nogi do wyswobodzenia się spod blatu, tułów — do obrotu w bok, by on sam, już zaraz, po minucie milczącego górowania nad jej staturą, bez słowa padł przed nią na kolana.
A potem policzkiem przyległ do damskich ud, skrytych pod materiałem nieważne jakiej sukienki; a potem ramionami objął ją mocno, w nienormalnym wrażeniu sprzężenia, którego nigdy dotąd chyba nie doświadczyli.
— Jakoś sobie poradzimy — zapowiedział wreszcie, pokrzepiająco, choć osobiście nie wiedział jeszcze, któremu z nich, tak po prawdzie, serce łomotało w piersi. — Wiesz od jak dawna? Byłaś u uzdrowiciela? — dopytał wkrótce, surowiej, podnosząc twarz ku górze, chyba tylko po to, by w szaroniebieskich tęczówkach wyłapać potencjalne kłamstwo. Nie interesował się tym, jaką decyzję podjęła, ani jak sobie to wszystko wyobrażała, bo przecież od teraz tkwili w tym razem.
Przenikliwe połączenie w ciąży dalej łomotało w głowie, a wraz z nim do pary to drugie, z twoim dzieckiem.
Twoim, moim, n a s z y m —
— Co z nami?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Długie wieczory eleganckich sukien i burgundowych kieliszków zmieniły się w smętną szarugę głębokiej jesieni; i po raz pierwszy nawet tego nie zauważyła. Po raz pierwszy dni zlewały się w jedno, a jego nieobecność potęgowała irytację, rozdrażnienie, niepewność i strach.
Po raz absolutnie nie pierwszy znikał — i jego zniknięcie miało być przecież niczym poza ulgą. Chwilą wytchnienia od siebie, złapania haustu w tej duchocie ich pogmatwanej relacji, lepkiej i brudnej od rozgoryczenia.
Nie obawą — a Igor się obawiał.
— Że? — pociągnęła więc dalej, z leksza przechylając głowę, z leksza unosząc brew w wyczekującej pozie czekając na wytłumaczenia jego ciszy. Nieobecności nie tylko fizycznej, co tej dziwnie emocjonalnej, zaakcentowanej brakiem odpowiedzi na sklecony z równie dziwnym uśmiechem list.
Ale Karkaroff na nowojorskich ulicach i Karkaroff milczący nagle stali się absurdalnie nieistotni; srebrne futro muskające fakturę dłoni spoczęło na blacie stolika, iskra w oku przygasła, by ledwie chwilę po błysnąć znów.
Z nadzieją.
Wyrokiem.
Werdyktem.
Zrobiłbym drgało w powietrzu przez następne chwile, półsekundy jej milczenia; a to trwało przez jakiś czas bezustannie przecinając wzrokiem męską sylwetkę — w wyrazie ostatniego zawahania, prawie—wyrachowanej kalkulacji. Na granicy dziecięcej bezbronności i przerażenia wieku dojrzałego — decyzja utkana jedynie z niecodziennej szczerości, obracana w myślach przez ostatnie dni, popadająca ze skrajności w skrajność i uciekająca w kąty dawnej siebie i wizji tej przyszłej.
Nie mogła wyjawić tego w liście — kartka papieru w dziobie sowy nie dotarłaby do miejsc, w których niemal beztrosko przebywał, a nawet jeśli, ona zdążyłaby rozmyślić się po stokroć, skłamać — raz setny bądź tysięczny — zamilknąć, uciec, zniknąć.
Nie zniknęła — ni ona i ni to co zwykło się nazywać kłopotem i przypadkiem, ni to przeklęte przeświadczenie o zniewoleniu, które miało nawiedzać ją już do końca. Nie zniknęło — pojawiło coś nowego, wyparło odruch w którym powinna sięgnąć do szuflady w łazience i wypić zielony, gorzki płyn, tuż po porannej kawie.
Nokturn wciąż drzemał, a sylwetka Igora zdawała się stapiać z brązowo—szarym obrazkiem za mokrą od deszczu szybą — i przez krótką chwilę wydawał się jej statuą, jakąś wybitnie realistyczną rzeźbą lub fragmentem obrazu depresyjnego ekspresjonisty; aż westchnięcie znów przywróciło go do życia.
Milczenie trwało ledwie chwilę, ale ta okupowała rzeczywistość niecodziennie długo; poluzowany krawat pomiędzy jednym i drugim mrugnięciem, on klękający przed nią w dwóch kolejnych. Objęcie wywołało zdumienie, bo nie przytulał jej tak dotąd nigdy; i jej refleksja wydawała się też jakimś wewnętrznym impulsem, bo czule ułożyła dłoń na jego plecach, by zaraz potem schylić się nieco i ucałować czubek jego głowy.
Wydawało jej się, zupełnie jakby to wrażenie ocierało się o mglisty sen, że słyszy bicie jego serca, dostrzega jak tkanki się poruszają a do żył nabiega rozpędzona krew; jak oddycha ciężej i jak trwa jednocześnie tutaj, w rzeczywistości, i w bieganinie myśli.
— Wiem o tym — niepewna czy powiedziała to do niego, czy wobec samej siebie, przez chwilę po prostu skupiała się na zapachu jego włosów i wody kolońskiej, nie rejestrując chyba kiedy coś na kształt uśmiechu zakradło się na wargi ust — Wiem od kilku dni, tygodnia... To chyba… czternasty tydzień? — drobna zmarszczka przetoczyła się przez brwi kiedy szybko przekalkulowała dni dzielące je od ostatniej rozmowy z uzdrowicielką.
Uniosła głowę, Igor uniósł swoją; deszcz zabębnił o szyby i odliczał czas w którym skanowała spojrzeniem męską twarz w poszukiwaniu reakcji, odpowiedzi, zdania, stanowiska — nadeszło pytanie. O nich — w całej komplikacji tego słowa, w całym spektrum relacji, tytułów, pocałunków, splecionych dłoni, pierścionków, ślubów, rodzin i statusów.
— My — na ułamek chwili znów zmarszczyła brwi, bo cała gama określeń wydawała się nagle absurdalnie powierzchowna — będziemy jego rodzicami.
I z tą dziwną miną i prawie bezdechem w płucach, to wydawało jej się teraz dziwnie najistotniejsze.
Oddech, który długo i głośno wzięła w płuca był lżejszy, ale dziwacznie smakował. Jego dłoń, którą odnalazła i splotła z własną, nadal była ciepła, ale teraz wydawała się drżeć. A może drżała jej własna?
— Niefortunnie jest chyba roztrząsać naszą ostatnią, listowną rozmowę, którą urwałeś w pół słowa, ale…?
Ale.
Co dalej? brzmiałoby absurdalnie; może dlatego parsknęła krótkim śmiechem.
Po raz absolutnie nie pierwszy znikał — i jego zniknięcie miało być przecież niczym poza ulgą. Chwilą wytchnienia od siebie, złapania haustu w tej duchocie ich pogmatwanej relacji, lepkiej i brudnej od rozgoryczenia.
Nie obawą — a Igor się obawiał.
— Że? — pociągnęła więc dalej, z leksza przechylając głowę, z leksza unosząc brew w wyczekującej pozie czekając na wytłumaczenia jego ciszy. Nieobecności nie tylko fizycznej, co tej dziwnie emocjonalnej, zaakcentowanej brakiem odpowiedzi na sklecony z równie dziwnym uśmiechem list.
Ale Karkaroff na nowojorskich ulicach i Karkaroff milczący nagle stali się absurdalnie nieistotni; srebrne futro muskające fakturę dłoni spoczęło na blacie stolika, iskra w oku przygasła, by ledwie chwilę po błysnąć znów.
Z nadzieją.
Wyrokiem.
Werdyktem.
Zrobiłbym drgało w powietrzu przez następne chwile, półsekundy jej milczenia; a to trwało przez jakiś czas bezustannie przecinając wzrokiem męską sylwetkę — w wyrazie ostatniego zawahania, prawie—wyrachowanej kalkulacji. Na granicy dziecięcej bezbronności i przerażenia wieku dojrzałego — decyzja utkana jedynie z niecodziennej szczerości, obracana w myślach przez ostatnie dni, popadająca ze skrajności w skrajność i uciekająca w kąty dawnej siebie i wizji tej przyszłej.
Nie mogła wyjawić tego w liście — kartka papieru w dziobie sowy nie dotarłaby do miejsc, w których niemal beztrosko przebywał, a nawet jeśli, ona zdążyłaby rozmyślić się po stokroć, skłamać — raz setny bądź tysięczny — zamilknąć, uciec, zniknąć.
Nie zniknęła — ni ona i ni to co zwykło się nazywać kłopotem i przypadkiem, ni to przeklęte przeświadczenie o zniewoleniu, które miało nawiedzać ją już do końca. Nie zniknęło — pojawiło coś nowego, wyparło odruch w którym powinna sięgnąć do szuflady w łazience i wypić zielony, gorzki płyn, tuż po porannej kawie.
Nokturn wciąż drzemał, a sylwetka Igora zdawała się stapiać z brązowo—szarym obrazkiem za mokrą od deszczu szybą — i przez krótką chwilę wydawał się jej statuą, jakąś wybitnie realistyczną rzeźbą lub fragmentem obrazu depresyjnego ekspresjonisty; aż westchnięcie znów przywróciło go do życia.
Milczenie trwało ledwie chwilę, ale ta okupowała rzeczywistość niecodziennie długo; poluzowany krawat pomiędzy jednym i drugim mrugnięciem, on klękający przed nią w dwóch kolejnych. Objęcie wywołało zdumienie, bo nie przytulał jej tak dotąd nigdy; i jej refleksja wydawała się też jakimś wewnętrznym impulsem, bo czule ułożyła dłoń na jego plecach, by zaraz potem schylić się nieco i ucałować czubek jego głowy.
Wydawało jej się, zupełnie jakby to wrażenie ocierało się o mglisty sen, że słyszy bicie jego serca, dostrzega jak tkanki się poruszają a do żył nabiega rozpędzona krew; jak oddycha ciężej i jak trwa jednocześnie tutaj, w rzeczywistości, i w bieganinie myśli.
— Wiem o tym — niepewna czy powiedziała to do niego, czy wobec samej siebie, przez chwilę po prostu skupiała się na zapachu jego włosów i wody kolońskiej, nie rejestrując chyba kiedy coś na kształt uśmiechu zakradło się na wargi ust — Wiem od kilku dni, tygodnia... To chyba… czternasty tydzień? — drobna zmarszczka przetoczyła się przez brwi kiedy szybko przekalkulowała dni dzielące je od ostatniej rozmowy z uzdrowicielką.
Uniosła głowę, Igor uniósł swoją; deszcz zabębnił o szyby i odliczał czas w którym skanowała spojrzeniem męską twarz w poszukiwaniu reakcji, odpowiedzi, zdania, stanowiska — nadeszło pytanie. O nich — w całej komplikacji tego słowa, w całym spektrum relacji, tytułów, pocałunków, splecionych dłoni, pierścionków, ślubów, rodzin i statusów.
— My — na ułamek chwili znów zmarszczyła brwi, bo cała gama określeń wydawała się nagle absurdalnie powierzchowna — będziemy jego rodzicami.
I z tą dziwną miną i prawie bezdechem w płucach, to wydawało jej się teraz dziwnie najistotniejsze.
Oddech, który długo i głośno wzięła w płuca był lżejszy, ale dziwacznie smakował. Jego dłoń, którą odnalazła i splotła z własną, nadal była ciepła, ale teraz wydawała się drżeć. A może drżała jej własna?
— Niefortunnie jest chyba roztrząsać naszą ostatnią, listowną rozmowę, którą urwałeś w pół słowa, ale…?
Ale.
Co dalej? brzmiałoby absurdalnie; może dlatego parsknęła krótkim śmiechem.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
we both know it's not fashionable to love me
but you don't go cause truly there's nobody for you but me
but you don't go cause truly there's nobody for you but me
Nigdy nie wiadomo, na jak długo mężczyzna potrzebuje kobiety, i to właśnie jest ich wspólne ryzyko. Ryzyko związane ciasnymi nićmi spazmatycznych westchnień, z czasem zaplątane jeszcze naturalnym, choć gorzkim zwątpieniem, na końcu — doszczętnie zdławione supłem wzajemnego zobojętnienia, ordynarnie oblepiającego każdy skrawek pozornie zaangażowanej myśli. On sam, jakby w duchocie takiego właśnie kryzysu — kryzysu beznamiętności i dziwacznej, jak na młodzieńca, melancholii — grzązł od wczesnych dni września, z frustracją znajdując wyjazd Yeleny, z rozczarowaniem przyjmując milczenie Imogen, z goryczą smakując ust Marii, wreszcie — z zaskoczeniem odnajdując list Tatiany. Na pergaminie czyhała jej deklaracja, jakiś jeden z nielicznych pierwiastków niewyrażanego dotąd przez nią człowieczeństwa; na pergaminie widniała jej propozycja, jakaś jedna z dotąd nieistniejących, w obrysach której pomyślała o nim, o dziecięco naiwnym Igorze, w bezsenności ich ostatniej wspólnej nocy rozprawiającym o tęsknocie i kochaniu. Wtedy, w pościeli, najpewniej uśmiechała się drwiąco na słuch nieznanych jej dotąd głosek, wtedy najpewniej widziała w nim tylko ogarniętego obsesją chłopca, by zaledwie parę dni albo tygodni później, po raz pierwszy podjąć ryzyko, na które nigdy wcześniej by się nie zdecydowała.
Może właśnie dlatego nigdy nie odpisał — bo myśl o tym, że ona potrzebować go mogła bardziej, niż on jej, tępo dudniła w przestrzeni jego egoistycznego świata. Może tak naprawdę nigdy nie był wypchany strachem, w każdym razie bynajmniej nie przed tym, co mogło ich spotkać. Podświadomie rozumiał chyba, że w ich wspólnym trwaniu majaczyło widmo swoistego masochizmu, że to jej dominująca decyzyjność, rosyjski chłód bytu i niczym niewzruszona twarz wybrzmiewały najbardziej pociągającym dźwiękiem; przy tym jednak zarazem niekiedy łapał się i na tym, że w przynależnej do niej sile tkwi coś destrukcyjnie odrzucającego. Więc lawirując z nią w nicości bez zobowiązań, bez odpowiedzi, bez konkretów, zanurzał się w odmętach przyjemności i krzywdy, dotykał sedna świętości i grzechu, naprzemiennie poznawał piękno i brzydotę.
I było w tym dramacie coś kurewsko uzależniającego. Coś, co sprawiało, że przybywał na każde skinienie jej palca, choć życzyłby sobie gardzić jej zachciankami; że teraz szczerze tłumaczył się ze swoich przewinień, choć wcale nie musiał; że nieudolnie próbował nazywać swoje emocje, choć te pewnie i tak były dla niej nijak interesujące.
— Zależy mi na tobie — wydusił krótko po chwili oczekującej dłużyzny, wciąż wpatrując się zaledwie w migającą na zewnątrz latarnię, jakby alarmująco ostrzegającą go przed nadchodzącym wyrokiem.
Ten okazał się jednak całkiem łaskawy. Obfitujący, owszem, w niewiadomą, targaną drżącą trwogą, ale też niewinnie szczerą ekscytacją; bo przecież od dawna już nęciła go wizja własnej, stereotypowo konwencjonalnej rodziny: z żoną skleconą z kolorów ideału, z dzieckiem, albo kilkoma, ulepionym z jego osobistej gliny, powstałym z jego krwi i ukrytych głęboko pragnień. Werdykt obfitujący też w czułość, którą nie obdarowywała go nigdy, chociaż to jej właśnie zapragnął zaznać spod maski przeważnie niewzruszonej Tatiany; teraz jej serce biło chyba jakoś szybciej, oczy miały inny blask, ciało — kobiecą miękkość niepodobną tej, które skrywały obrazki wyuzdanej kochanki. Film przyległy dotychczas do jej skóry, przypominający matowość woskowej figury, rozmył się nagle, nadając naturalistycznej autentyczności; ujawniła się ta jedna zmarszczka pomiędzy brwiami i, paradoksalnie, ona wydała mu się teraz jeszcze piękniejsza.
— Ono... jest zdrowe? — dopytał w natłoku drażniących myśli, z początku chcąc chyba dociec najważniejszych teraz szczegółów. — I ty, jak ty się czujesz? — Dłonie instynktownie powędrowały ku górze, do jej policzków, badawczo rozpoznając ich fakturę, zaraz osadzając się gdzieś u krańca jej szyi; już zaraz zabierał je w niezrozumiałym zmieszaniu, na jej kolejne słowa przypomniawszy sobie, że przecież nie mógł rościć sobie do niej praw, że przecież wściekała się nadal za tamtą, urwaną wpół próbę sprzed dwóch miesięcy.
Lecz ostatecznie jej palce odnalazły te jego.
— Ale teraz musimy spróbować. Daj nam szansę — dokończył za nią, obierając swoje stwierdzenie z uzasadniania go okolicznościami czy oczywistego wspomnienia, że bez względu na jej decyzję, nie zamierzał jej zostawiać.
Bo przecież zrobiłby dla niej absolutnie wszystko.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Trzy odbicia serca, które dzieliły go od upadku na posadzkę przy jej nogach; dwa następne, w których złożyła na czubku jego głowy pocałunek. Kolejne dryfowały między ciszą a głośnym oddechem, między stukotem serca a niepewnością — jego, własną, ich. Drżała gdzieś, ale z boku, bo przecież ona podjęła już decyzję; zawyrokowała, pierw dla samej siebie, później dla niego, dzieląc się z nim tajemnicą, która w tych kilku stukotów splotła nagle ich los ciaśniej niż przez te wszystkie miesiące — lata? — dotychczas.
Bo przecież wciąż był tym samym — chłopcem, miłostką, zabaw(k)ą, odskocznią, przyjemnością, drażniącym uzależnieniem, po które sięgało się jak po smakową cygaretkę czy nęcące opium. Chłopcem i powiernikiem sekretów; chłopcem i jedynym spoiwem łączącym ją z czymś podobnym szczerości i swobodzie; chłopcem i mężczyzną, którego wybrała (skazała?) i obarczyła, wybrała i nagrodziła.
Zaufała, lub w ledwie imitacji zaufania wyobraziła sobie jego sylwetkę, zmuszona wreszcie podjąć kroki ku temu, przed czym tak długo zdawała się uciekać. Chodziło o jego oddanie — wypaczoną wersję miłości, o to, jak na nią patrzył, czy o obsesyjną manię nieustannego powracania do niej — a może było w nim coś łączącego to wszystko, że postanowiła odstawić napar z piołunu i powiedzieć mu prawdę.
Jemu, sobie; im, których stworzyła nagle w imaginacji własnej wizji przyszłości, na którą skazała oboje i teraz patrzyła, niemal beznamiętnie, jak zareaguje on.
— Mhm — kiwnięcie głową dwukrotnie potwierdziło jego pytanie, ulga w uśmiechu zdradzała coś na kształt zdenerwowania; bo było zdrowe, bo rozwijało się prawidłowo, bo wszystko było jak należy; i nie rozumiała sama co to znaczyło, co było normą i porządkiem, a co podstawą do niepokoju. Jak powinna się czuć — co czuć — z faktem, że dziecko było — było żywe, było życiem, nowym człowiekiem, istotą, która się rozwijała.
Było ich.
— Jest w porządku, naprawdę, nie patrz tak na mnie — w rozbawieniu pokręciła głową, zmarszczki między brwiami przez moment się pogłębiły, aż zniknęły całkiem, a ona uśmiechnęła się czule i jakoś pokrzepiająco.
— Zrobiłam to, Igorze. Dwa miesiące temu — i choć wytknęła to raz kolejny, ton tym razem brzmiał lekko i był jedynie lichym wspomnieniem dotychczasowego rozżalenia; nie było w nim złości, nie było zawodu, jedynie krótka nuta przesadnego westchnięcia, które mógł łatwo zinterpretować jako udawane.
— Ufam, że sobie poradzisz — krótko ścisnęła jego dłonie, kiedy już odsunął je od jej policzków i szyi. Że był odpowiedni, że był godzien — nie był gotowy, ona nie była, ale to było nieistotne — Że mogę na ciebie liczyć. Ja — twarz stężała, uśmiech zniknął pod powagą, której nie doświadczał od niej często — i dziecko.
Bo otwierała drogę, przed nim i sobą samą, przed nimi wobec przyszłości, w której gwałtownie ich umiejscowiła, w której nie wymazała konsekwencji tylko umiejscowiła je na piedestale.
— Inaczej — wzrok pomknął na okno, na bębniący deszcz i ciemną okolicę; nie mogli tutaj zostać. Nie mogli tutaj żyć — Inaczej nawet byś się nie dowiedział.
Że nosiła je pod piersią; że było jego. Że było.
— Nie mów póki co nikomu. Chcę poukładać sobie wszystko we własnej głowie.
zt x2
Bo przecież wciąż był tym samym — chłopcem, miłostką, zabaw(k)ą, odskocznią, przyjemnością, drażniącym uzależnieniem, po które sięgało się jak po smakową cygaretkę czy nęcące opium. Chłopcem i powiernikiem sekretów; chłopcem i jedynym spoiwem łączącym ją z czymś podobnym szczerości i swobodzie; chłopcem i mężczyzną, którego wybrała (skazała?) i obarczyła, wybrała i nagrodziła.
Zaufała, lub w ledwie imitacji zaufania wyobraziła sobie jego sylwetkę, zmuszona wreszcie podjąć kroki ku temu, przed czym tak długo zdawała się uciekać. Chodziło o jego oddanie — wypaczoną wersję miłości, o to, jak na nią patrzył, czy o obsesyjną manię nieustannego powracania do niej — a może było w nim coś łączącego to wszystko, że postanowiła odstawić napar z piołunu i powiedzieć mu prawdę.
Jemu, sobie; im, których stworzyła nagle w imaginacji własnej wizji przyszłości, na którą skazała oboje i teraz patrzyła, niemal beznamiętnie, jak zareaguje on.
— Mhm — kiwnięcie głową dwukrotnie potwierdziło jego pytanie, ulga w uśmiechu zdradzała coś na kształt zdenerwowania; bo było zdrowe, bo rozwijało się prawidłowo, bo wszystko było jak należy; i nie rozumiała sama co to znaczyło, co było normą i porządkiem, a co podstawą do niepokoju. Jak powinna się czuć — co czuć — z faktem, że dziecko było — było żywe, było życiem, nowym człowiekiem, istotą, która się rozwijała.
Było ich.
— Jest w porządku, naprawdę, nie patrz tak na mnie — w rozbawieniu pokręciła głową, zmarszczki między brwiami przez moment się pogłębiły, aż zniknęły całkiem, a ona uśmiechnęła się czule i jakoś pokrzepiająco.
— Zrobiłam to, Igorze. Dwa miesiące temu — i choć wytknęła to raz kolejny, ton tym razem brzmiał lekko i był jedynie lichym wspomnieniem dotychczasowego rozżalenia; nie było w nim złości, nie było zawodu, jedynie krótka nuta przesadnego westchnięcia, które mógł łatwo zinterpretować jako udawane.
— Ufam, że sobie poradzisz — krótko ścisnęła jego dłonie, kiedy już odsunął je od jej policzków i szyi. Że był odpowiedni, że był godzien — nie był gotowy, ona nie była, ale to było nieistotne — Że mogę na ciebie liczyć. Ja — twarz stężała, uśmiech zniknął pod powagą, której nie doświadczał od niej często — i dziecko.
Bo otwierała drogę, przed nim i sobą samą, przed nimi wobec przyszłości, w której gwałtownie ich umiejscowiła, w której nie wymazała konsekwencji tylko umiejscowiła je na piedestale.
— Inaczej — wzrok pomknął na okno, na bębniący deszcz i ciemną okolicę; nie mogli tutaj zostać. Nie mogli tutaj żyć — Inaczej nawet byś się nie dowiedział.
Że nosiła je pod piersią; że było jego. Że było.
— Nie mów póki co nikomu. Chcę poukładać sobie wszystko we własnej głowie.
zt x2
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Jadalnia
Szybka odpowiedź