Sypialnia Tatiany
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
sypialnia Tatiany
Pomieszczenie zagracone, pogrążone w wiecznym nieładzie i woni kobiecych perfum mieszających się z dymem papierosowym. Łoże rzadko kiedy bywa zaścielone; fotele zwykle pełnią rolę podręcznej szafy; kobieca toaletka dzieli swą rolę z biurkiem i półką na opasłe księgi. Choć okna są wysokie i rozłożyste, wychodzą na jedną z ciemniejszych uliczek nokturnowej alei, skazując sypialnię panny Dolohov na nieprzyzwoicie duże ilości mroku; popołudniowa lektura jest tutaj możliwa tylko w towarzystwie świecy bądź zapalonej różdżki.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Skandaliczna czerwień w okowach koniakowych kieliszków i smuga uśmiechu przemykająca prędkim krokiem w lichy wyraz zaskoczenia; które z nich skłonniejsze było do wiary w los, które gotowe było zrzucić coś pozornego na karb przeznaczenia ― z której strony bluźniercze nie ma przypadków wygrywałoby melodię wraz z rozbawionym śmiechem, za szybkim tętnem, garścią muśnięć o materiał, skóra o skórę, wargi o wargi.
Nieważne; nie interesowało ją to, nigdy, lub przestało w strzępach sztucznie stworzonej chwili, kiedy on na nowo witał się z ciemnym mieszkaniem, a ona w nawykowym geście sięgała po alkohol. Przestało, kiedy puls przyspieszył, oddech spłycił, język oplatał język i przez moment ułomnego wyobrażenia wydawało jej się ― im? ― że cała parszywość ― ich, Anglii, wojny, tego brzydkiego miejsca? ― przestała istnieć. Że nie wyszła tamtego dnia, że nie odwrócili się od siebie; a może nigdy nie poznali, i tak naprawdę ci, których zamknięto w szczelnej, dusznej puszce, nawet nie znali swoich imion.
Byłoby łatwiej?
Łopatki i lędźwie przywarły do ściany, cichy pomruk zatańczył na krawędzi jego ust; mógł wybrzmieć zawahaniem, pociemniałe spojrzenie z niebieskiego zaczęło przypominać sarnie, choć w rzeczywistości nie miała w sobie choćby krzty niepewności.
Mieli tak trwać ― w fasadzie przyjętych ról, choć paradoksalnie każde z nich już dawno porzuciło maski i kostiumy; w wyuczonym geście, gdzie to do niej należało tak i należało nie. W tęsknocie, która ścieliła się przecież w jego oczach i na którą łaskawie gotowa była odpowiedzieć, uciszając własną potrzebę, desperackość wylewającą się gdzieś niepostrzeżenie obok przyspieszonych i nieskładnych gestów, ruchów, uniesień dłoni i niezgrabnych pocałunków ― jakby w tym wszystkim miała odsłonić się z prawdą, z prostolinijnym faktem, że przecież potrzebowała go tak samo mocno. Nim wzejdzie słońce, zaprzeć się tego trzykrotnie.
Przecież wiesz ― wiem.
Wiem jak bardzo.
Wiedziała, zasiadając na skraju eleganckiego weluru i odchylając tułów w tył. Wiedziała, w zrelaksowaniu pozwalając sobie na uśmiech, w międzyczasie unosząc nogi, w rozbawieniu obserwując jak but uderza obcasem o podłogę, a dźwięk niesie się po pomieszczeniu ― on wciąż pozostawał tam. Na dole, na kolanach, przed nią.
Tylko odrobinę ostentacyjnie wyprężyła na moment ciało, z bezwstydnym zadowoleniem rozchylając leniwie nogi, pomiędzy oczekiwaniem a wyznaczaniem tego co dalej. Podwinięta sukienka przestała być ważna, ramiączko dawno temu ukazało połać bladej skóry na lewym ramieniu, w kolejnych muśnięciach materiału obnażyła przed nim jasne udo; na jego tafli mignęła ciemna nić bielizny, która niedługo później skapitulowała na drewnianej podłodze.
― Patrz na mnie ― w rozkazie rozciągała się wciąż subtelna miękkość; odnalazła się w dotyku, z jakim ujęła jego podbródek, musnęła żuchwę, wplotła ją we włosy, a palce szarpnęły tylko odrobinę ― Taką wyobrażasz mnie sobie w nocy?
Nieważne; nie interesowało ją to, nigdy, lub przestało w strzępach sztucznie stworzonej chwili, kiedy on na nowo witał się z ciemnym mieszkaniem, a ona w nawykowym geście sięgała po alkohol. Przestało, kiedy puls przyspieszył, oddech spłycił, język oplatał język i przez moment ułomnego wyobrażenia wydawało jej się ― im? ― że cała parszywość ― ich, Anglii, wojny, tego brzydkiego miejsca? ― przestała istnieć. Że nie wyszła tamtego dnia, że nie odwrócili się od siebie; a może nigdy nie poznali, i tak naprawdę ci, których zamknięto w szczelnej, dusznej puszce, nawet nie znali swoich imion.
Byłoby łatwiej?
Łopatki i lędźwie przywarły do ściany, cichy pomruk zatańczył na krawędzi jego ust; mógł wybrzmieć zawahaniem, pociemniałe spojrzenie z niebieskiego zaczęło przypominać sarnie, choć w rzeczywistości nie miała w sobie choćby krzty niepewności.
Mieli tak trwać ― w fasadzie przyjętych ról, choć paradoksalnie każde z nich już dawno porzuciło maski i kostiumy; w wyuczonym geście, gdzie to do niej należało tak i należało nie. W tęsknocie, która ścieliła się przecież w jego oczach i na którą łaskawie gotowa była odpowiedzieć, uciszając własną potrzebę, desperackość wylewającą się gdzieś niepostrzeżenie obok przyspieszonych i nieskładnych gestów, ruchów, uniesień dłoni i niezgrabnych pocałunków ― jakby w tym wszystkim miała odsłonić się z prawdą, z prostolinijnym faktem, że przecież potrzebowała go tak samo mocno. Nim wzejdzie słońce, zaprzeć się tego trzykrotnie.
Przecież wiesz ― wiem.
Wiem jak bardzo.
Wiedziała, zasiadając na skraju eleganckiego weluru i odchylając tułów w tył. Wiedziała, w zrelaksowaniu pozwalając sobie na uśmiech, w międzyczasie unosząc nogi, w rozbawieniu obserwując jak but uderza obcasem o podłogę, a dźwięk niesie się po pomieszczeniu ― on wciąż pozostawał tam. Na dole, na kolanach, przed nią.
Tylko odrobinę ostentacyjnie wyprężyła na moment ciało, z bezwstydnym zadowoleniem rozchylając leniwie nogi, pomiędzy oczekiwaniem a wyznaczaniem tego co dalej. Podwinięta sukienka przestała być ważna, ramiączko dawno temu ukazało połać bladej skóry na lewym ramieniu, w kolejnych muśnięciach materiału obnażyła przed nim jasne udo; na jego tafli mignęła ciemna nić bielizny, która niedługo później skapitulowała na drewnianej podłodze.
― Patrz na mnie ― w rozkazie rozciągała się wciąż subtelna miękkość; odnalazła się w dotyku, z jakim ujęła jego podbródek, musnęła żuchwę, wplotła ją we włosy, a palce szarpnęły tylko odrobinę ― Taką wyobrażasz mnie sobie w nocy?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W niemym powitaniu dawnej kochanki tliły się dwie, zupełnie ambiwalentne siły; we wzajemności tarły się naprzemiennie, zarazem też na przekór, to czułością, to zapalczywością, to godną podlotka łagodnością, to rubaszną ordynarnością. W całym niezrozumieniu tej labilnej konwersacji bez słów mieli pojąć się jednak w wyjątkowej precyzji, z ukrytą w podświadomości elokwencją, spisaną jakby machinalnie w odmętach pamięci; w pozie iście wprawnego mówcy-retoryka jednym zaledwie komunikatem potrafiła obudzić weń zastygłe w bierności zmysły, nęcąc, urzekając, zwodząc na pokuszenie. Zza przymglonych od kojącej pierwotności spotkania powiek wyglądała jakaś milcząca potrzeba, najpewniej swym sednem dotykająca nie jego samego, a zaledwie tego, czym zwyczajowo potrafił ją obdarować.
A dla niej właśnie, dla niej, gotów był uczynić naprawdę wiele.
Sprytna myśl, dotykająca głębin omawianej głębokim tonem tęsknoty, cudownie omamiła młodzieńcze serce, wniknąwszy nieoczekiwanym pochlebstwem do samego drygu krwioobiegu, spajając go jednością, bodaj na ten krótki moment, ze ślepotą naiwnej wierności. W to, że układane w afekcie figury z obydwu ciał znaczyć miały coś więcej od efemerycznej fantazji; w to, że nie po raz ostatni jeszcze odnajdywali się w gorącu perłowej pościeli, z twarzami objętymi sidłami jakże urzekających ― czy szczerych? ― uśmiechów. Kim jesteśmy? Dla siebie, dla nas samych, majaczyło zwątpieniem gdzieś z tyłu głowy, dodając całemu temu aktowi, istotnie chłodnemu i wyrachowanemu, barw obłudnego ciepła. Niczym blady płomień świecy, okalający teraz skrawki jej pięknego ― Salazarze, chyba też i idealnego ― istnienia; toksyna wydobywająca się zwykle zza cynicznej zasłony bytu rozlała się gdzieś w eterze, trochę jak zapach jej ciężkiego piżma, trochę jak masa dusznego, letniego i wieczornego powietrza. Nie potrafił powstrzymać dyskretnego uśmiechu zadowolenia, nie potrafił też ukryć żaru pożądania w ciemności osobistych tęczówek; jak ten wygłodniały pies dosięgał teraz wzrokiem najpyszniejszego kąska własnych imaginacji, a ona, ona uwielbiała przecież karmić go z analogiczną manierą. Zachęcała, by otworzył usta, by polizał i skosztował czegoś egzotycznego, swego czasu nawet grzesznie zakazanego; rozsmakowany w tym boskim wrażeniu, non stop żądał więcej, więcej, więcej. I tak też dziwnym trafem wiecznie opuszczał progi jej życia z parszywym wrażeniem, pazernego być może, nienasycenia; tym tropem narastał weń najdokuczliwszy z nałogów, uzależniająco dręczący w snach i na jawie, chorobliwie przypominający, że była pozornie na wyciągniecie ręki, zarazem też ciągle gdzieś poza jego zasięgiem. Miłość, nazwałby ten stan roboczo przelotny obserwator, kolorując całość jakąś niegodną, bajkową wzniosłością, ale to bynajmniej nie było zakochanie; obsesja, żądza, obłęd, wymieniać by się dało w próbie objaśnienia przyczynowości oglądanych tu migawek, bo tak właśnie scałowywał z niej resztki potencjalnej wahliwości ― obsesyjnie, pożądliwie, w szale jakiegoś popieprzonego obłędu.
― Zdejmij to ― zarządził stanowczo, mocnym chwytem w talii przyciągnąwszy ją bliżej, by w półcieniu nadchodzącej nocy faktycznie ujrzeć mógł każdy cal jej skóry, każde dziedzictwo jej bliskości. W niecierpliwości sam ostatecznie wyciągnął jej ręce ku górze, ostatni ślad zbędnego materiału sukienki porzucając w którymś z zakurzonych kątów. ― Taką, inną, każdą, jakąkolwiek... ― stwierdził w leniwym wyliczeniu, raz za razem, ilekroć tylko naznaczył obecnością swoich warg gładkie wnętrza jej ud. Ale najbardziej, najbardziej lubię, gdy spazmatycznie prosisz o j e s z c z e. Chciałoby się więc nakazać jej wreszcie zamilknąć, chciałoby się pewnie niekonwencjonalną perwersją zamknąć jej usta, ale dla niego przyjemnością specyficznego uznania, jedynego chyba w swoim rodzaju, niosła się jej prywatna rozkosz. Uniżone spojrzenie po raz ostatni omiotło jej długie nogi i prężący się w kociej posturze gors, opuszki sięgnęły zaś dwóch kobiecych wydatności, a język, język począł inicjująco malować oblicze ekstatycznego porywu. Iście po francusku, choć nie umiałby przecież wydusić z siebie monumentalnie brzmiącego ma chérie, tu es tellement belle.
A dla niej właśnie, dla niej, gotów był uczynić naprawdę wiele.
Sprytna myśl, dotykająca głębin omawianej głębokim tonem tęsknoty, cudownie omamiła młodzieńcze serce, wniknąwszy nieoczekiwanym pochlebstwem do samego drygu krwioobiegu, spajając go jednością, bodaj na ten krótki moment, ze ślepotą naiwnej wierności. W to, że układane w afekcie figury z obydwu ciał znaczyć miały coś więcej od efemerycznej fantazji; w to, że nie po raz ostatni jeszcze odnajdywali się w gorącu perłowej pościeli, z twarzami objętymi sidłami jakże urzekających ― czy szczerych? ― uśmiechów. Kim jesteśmy? Dla siebie, dla nas samych, majaczyło zwątpieniem gdzieś z tyłu głowy, dodając całemu temu aktowi, istotnie chłodnemu i wyrachowanemu, barw obłudnego ciepła. Niczym blady płomień świecy, okalający teraz skrawki jej pięknego ― Salazarze, chyba też i idealnego ― istnienia; toksyna wydobywająca się zwykle zza cynicznej zasłony bytu rozlała się gdzieś w eterze, trochę jak zapach jej ciężkiego piżma, trochę jak masa dusznego, letniego i wieczornego powietrza. Nie potrafił powstrzymać dyskretnego uśmiechu zadowolenia, nie potrafił też ukryć żaru pożądania w ciemności osobistych tęczówek; jak ten wygłodniały pies dosięgał teraz wzrokiem najpyszniejszego kąska własnych imaginacji, a ona, ona uwielbiała przecież karmić go z analogiczną manierą. Zachęcała, by otworzył usta, by polizał i skosztował czegoś egzotycznego, swego czasu nawet grzesznie zakazanego; rozsmakowany w tym boskim wrażeniu, non stop żądał więcej, więcej, więcej. I tak też dziwnym trafem wiecznie opuszczał progi jej życia z parszywym wrażeniem, pazernego być może, nienasycenia; tym tropem narastał weń najdokuczliwszy z nałogów, uzależniająco dręczący w snach i na jawie, chorobliwie przypominający, że była pozornie na wyciągniecie ręki, zarazem też ciągle gdzieś poza jego zasięgiem. Miłość, nazwałby ten stan roboczo przelotny obserwator, kolorując całość jakąś niegodną, bajkową wzniosłością, ale to bynajmniej nie było zakochanie; obsesja, żądza, obłęd, wymieniać by się dało w próbie objaśnienia przyczynowości oglądanych tu migawek, bo tak właśnie scałowywał z niej resztki potencjalnej wahliwości ― obsesyjnie, pożądliwie, w szale jakiegoś popieprzonego obłędu.
― Zdejmij to ― zarządził stanowczo, mocnym chwytem w talii przyciągnąwszy ją bliżej, by w półcieniu nadchodzącej nocy faktycznie ujrzeć mógł każdy cal jej skóry, każde dziedzictwo jej bliskości. W niecierpliwości sam ostatecznie wyciągnął jej ręce ku górze, ostatni ślad zbędnego materiału sukienki porzucając w którymś z zakurzonych kątów. ― Taką, inną, każdą, jakąkolwiek... ― stwierdził w leniwym wyliczeniu, raz za razem, ilekroć tylko naznaczył obecnością swoich warg gładkie wnętrza jej ud. Ale najbardziej, najbardziej lubię, gdy spazmatycznie prosisz o j e s z c z e. Chciałoby się więc nakazać jej wreszcie zamilknąć, chciałoby się pewnie niekonwencjonalną perwersją zamknąć jej usta, ale dla niego przyjemnością specyficznego uznania, jedynego chyba w swoim rodzaju, niosła się jej prywatna rozkosz. Uniżone spojrzenie po raz ostatni omiotło jej długie nogi i prężący się w kociej posturze gors, opuszki sięgnęły zaś dwóch kobiecych wydatności, a język, język począł inicjująco malować oblicze ekstatycznego porywu. Iście po francusku, choć nie umiałby przecież wydusić z siebie monumentalnie brzmiącego ma chérie, tu es tellement belle.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
To przeklęte miasto; dwa półoddechy i przestało istnieć, rozmyte w przyspieszonym stukocie serca, zapomniane w okrawkach niezgrabności ruchów, pomięte w przypadkowych pomrukach i mniej przypadkowych pół―szeptach zadowolenia. Przeklęte miasto; razem z nim cała Anglia i wszystko co ją otaczało, ten miękki do znużenia język brytyjski i kurczący się w zasobach skarbca funt brytyjski. Brytyjska herbata, brytyjska kultura, brytyjskie dzień dobry i brytyjska obcość, którą zdeptała obcasem i schowała pod dywan. Ta dzielnica, ten dom, to pomieszczenie ― z fantomowym wyobrażeniem triumfu przemykającym pomiędzy kolejnymi gestami, w muśnięciach palców i ocierających się o siebie oddechach ― uleciało gdzieś w powietrze, a impulsywny, odrobinę bezczelny chichot, zdawało się, że wgryzł się w jej skronie.
Ciepło ― to rzeczywiste i to stanowiące jedynie wydmuszkę niemoralnych oczekiwań; przestało ją nawet interesować, które było prawdziwe; welur pod skórą prawie przyjemnie zostawiał po sobie dziwne wrażenie, sennej iluzji dopełniał widok tuż przed nią, pod nią, dla niej. Sukienka stała się nieistotnym artefaktem minionego dnia, porzucona gdzieś na podłodze razem z bielizną, w zamęcie zadymionej pożądaniem percepcji, w bezwstydnej pozie, w której wyprężone ciało nawiedzał słodki dreszcz; usta nawiedzał uśmiech, oczy półmrok, o nozdrza ocierał się jego zapach, dobijając się do myśli nieoczekiwaną tęsknotą.
Tęskniła, naprawdę?
Za nim, za wyobrażeniem, które mogli mieć razem, za tą prostolinijną rysą dawnego, gdy to wszystko wydawało się mniejsze i mniej istotne. Za dusznością splecionych ciał, które we wzajemnie spijanych dźwiękach zadowolenia tworzyły na jeden, pamiętny i bezpruderyjny moment, swoistą antyfonę, spijaną każdym zmysłem, z pozwoleniem na każde mignięcie lubieżnego uśmiechu.
Jedno drgnięcie w długiej strunie kręgosłupa i kilka w okolicy podbrzusza, przymknięte powieki i rozluźnione zadowolenie na wygiętych w uśmiechu wargach; wraz z pocałunkami, całą ich siatką, całym tym słodkim uniżeniem odchyliła na moment głowę, w upodobaniu do pieszczoty jakiej się dopuszczał ― mogłaby choćby otrzeć się o prośbę? O cichy jęk nienasycenia, o nutę desperacji, gdyby przerwał i przestał, gdyby podniósł się i wystawił jej chybotliwe widzimisię na próbę?
Przełknęła ślinę, we wrażeniu tego anormalnego strachu patrząc na niego znów, zupełnie tak, jakby miał zniknąć z taką łatwością, jak znika płomień świecy. Zaraz też wysunęła dłoń z kosmyków jego włosów, układając ją na podbródku i w prostym ruchu podnosząc go wyżej siebie, łącząc na nowo ich usta w słonym pocałunku namaszczonym tą niepotrzebną obawą. Niepewny pomruk i pewny ruch; dłonie z policzków przeniosły się niżej; zahaczyły o guziki lekkiej koszuli i prędko straciły zainteresowanie, docierając do spodni owiniętych w szlufkach skórzanym paskiem. Palce sięgnęły klamry machinalnie, stanowczo, w takim samym pośpiechu rozpięła też spodnie, a kiedy usiadł obok na szezlongu, i ona zaraz podniosła się z niego i okrakiem zajęła miejsce na męskich kolanach.
― Nigdy mnie nie zostawisz ― rozbawienie, fakt, prośba, ostrzeżenie; interpretacja dowolna. Mylące wrażenie i niepewność, czy wyszeptała to już przy jego wargach, czy zostało w granicach własnej krtani ― nieistotne. Przesłonięte żarem zlepionych ciał; powoli, wolniej, subtelniej ― ze spojrzeniem rozmytym i wlepionym w to jego, z rozchylonymi ustami, których miękką skórę kropiła przyjemność, biodro przy biodrze, ruch za ruchem, wstrzymany oddech i ciężki wydech zaraz potem. Jak w sennej próżni, słodkiej fantazji, dusznej fatamorganie ― bez perspektyw na jakąkolwiek oazę po drodze.
Ciepło ― to rzeczywiste i to stanowiące jedynie wydmuszkę niemoralnych oczekiwań; przestało ją nawet interesować, które było prawdziwe; welur pod skórą prawie przyjemnie zostawiał po sobie dziwne wrażenie, sennej iluzji dopełniał widok tuż przed nią, pod nią, dla niej. Sukienka stała się nieistotnym artefaktem minionego dnia, porzucona gdzieś na podłodze razem z bielizną, w zamęcie zadymionej pożądaniem percepcji, w bezwstydnej pozie, w której wyprężone ciało nawiedzał słodki dreszcz; usta nawiedzał uśmiech, oczy półmrok, o nozdrza ocierał się jego zapach, dobijając się do myśli nieoczekiwaną tęsknotą.
Tęskniła, naprawdę?
Za nim, za wyobrażeniem, które mogli mieć razem, za tą prostolinijną rysą dawnego, gdy to wszystko wydawało się mniejsze i mniej istotne. Za dusznością splecionych ciał, które we wzajemnie spijanych dźwiękach zadowolenia tworzyły na jeden, pamiętny i bezpruderyjny moment, swoistą antyfonę, spijaną każdym zmysłem, z pozwoleniem na każde mignięcie lubieżnego uśmiechu.
Jedno drgnięcie w długiej strunie kręgosłupa i kilka w okolicy podbrzusza, przymknięte powieki i rozluźnione zadowolenie na wygiętych w uśmiechu wargach; wraz z pocałunkami, całą ich siatką, całym tym słodkim uniżeniem odchyliła na moment głowę, w upodobaniu do pieszczoty jakiej się dopuszczał ― mogłaby choćby otrzeć się o prośbę? O cichy jęk nienasycenia, o nutę desperacji, gdyby przerwał i przestał, gdyby podniósł się i wystawił jej chybotliwe widzimisię na próbę?
Przełknęła ślinę, we wrażeniu tego anormalnego strachu patrząc na niego znów, zupełnie tak, jakby miał zniknąć z taką łatwością, jak znika płomień świecy. Zaraz też wysunęła dłoń z kosmyków jego włosów, układając ją na podbródku i w prostym ruchu podnosząc go wyżej siebie, łącząc na nowo ich usta w słonym pocałunku namaszczonym tą niepotrzebną obawą. Niepewny pomruk i pewny ruch; dłonie z policzków przeniosły się niżej; zahaczyły o guziki lekkiej koszuli i prędko straciły zainteresowanie, docierając do spodni owiniętych w szlufkach skórzanym paskiem. Palce sięgnęły klamry machinalnie, stanowczo, w takim samym pośpiechu rozpięła też spodnie, a kiedy usiadł obok na szezlongu, i ona zaraz podniosła się z niego i okrakiem zajęła miejsce na męskich kolanach.
― Nigdy mnie nie zostawisz ― rozbawienie, fakt, prośba, ostrzeżenie; interpretacja dowolna. Mylące wrażenie i niepewność, czy wyszeptała to już przy jego wargach, czy zostało w granicach własnej krtani ― nieistotne. Przesłonięte żarem zlepionych ciał; powoli, wolniej, subtelniej ― ze spojrzeniem rozmytym i wlepionym w to jego, z rozchylonymi ustami, których miękką skórę kropiła przyjemność, biodro przy biodrze, ruch za ruchem, wstrzymany oddech i ciężki wydech zaraz potem. Jak w sennej próżni, słodkiej fantazji, dusznej fatamorganie ― bez perspektyw na jakąkolwiek oazę po drodze.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Coś dziwacznego tliło się w parze naelektryzowanych pożądaniem ciał ― coś jakby nieludzko przygnębiającego, w zaistniałej ciszy niecnie podszeptującego jego półgłuchemu teraz umysłowi, że to już raz ostatni, zupełnie chyba ostatni, nim atomy ich istnienia rozłączą się w słuszności, znajdując swe ujście u krańca absolutnej nicości. Może jednak miał być to oddźwięk tej, jakże banalnej, dla obydwojgu też niedopuszczalnej, tęsknoty, wstydliwie przytaczanej przez nią i przez niego echem drażniącej myśli. Wszakże od zawsze nosili się wyłącznie kształtem rozkosznych zabawek, przywoływanych dyrektywą częściej lub rzadziej, zawsze jednak na indywidualne życzenie, sprawczo wystosowanej prędzej przez panią niż pana; wszakże odwiecznie już lawirować mieli w odmętach nienazwanych wrażeń, niczym te woskowe figury niewygodnie zastygnąwszy milczeniem przy zwyczajnej konwersacji, w świetle dnia i błyskach codzienności, prawdziwym głosem odzywając się dopiero w dyskrecji nocy, językiem ich swoistego uznania, zahaczającym bezwstydnie o ramy niegodnej rozwiązłości. Zdawało się to nader wygodne w mirażu ustanowionych już dawno temu okoliczności; wprawdzie teraz przepadły z kretesem, teraz znaczyły mniej od zeszłorocznych zasp, ale cała reszta, niegdyś wznioślejsza, kolorowana chyba miałkim wyrazem jakiegoś romantyzmu, równolegle stała się nieważna i przedawniona. Tak mu się przynajmniej zdawało, tu i teraz, w wymienianych raz po raz oddechach, krótkich, chaotycznych, łaknących powietrza; już za dni parę ulec miał jednak niepotrzebnym wyrazom szczerości, spisanym w obudzonym na powrót micie o nich samych, spisanym w ― żałośnie, a może rozczulająco? ― płomiennej potrzebie dostępu do tego, co konsekwentnie pozostawało poza jego zasięgiem. Nie do uczuć, nie do serca, bowiem, tylko albo aż, chciał zasmakować jej normalności. Grała, ciągle grała, a on tę maskę wymarzył sobie wreszcie zerwać i porzucić, najpewniej bodaj zaledwie i po to, by w istnie samolubnej ciekawości przekonać się o rzeczywistej urodzie pod nią spoczywającej. Dziś jednak rozrzewnione wargi szukały jedynie ciepła i przejęcia, nie wiążącej czułości; dziś wymownie skwitować mieli scenariusz minionej kłótni, być może i w zupełnym nonsensie, bo los zwieść ich miał do niespotkania się już nigdy więcej. Ale ona, ona miała w sobie przecież intuicję popieprzonej racji, słodko-gorzko przypominając, że nigdy już nie miał jej zostawić.
― Tego właśnie chcesz? ― Tendencyjne pytanie bliźniaczo odbiło się od jej ust, spojrzenie niknęło zaś w półcieniu jasnych oczu, gdy ręce naturalnie objęły krągłości, w leniwej jakby inicjacji skomponowanego wręcz muzykalnie podrygu. Duchota wrzała w ciasnym pokoiku, ciała kleiły się od burzy wiszącej w powietrzu, a szezlong wydawał się właśnie nieporęcznie niski; jeden jeszcze głęboki pocałunek i zaraz walka o tchnienie, przerwana prędko egoistycznym żądaniem, które mogło go przecież okrutnie rozczarować. ― Odpowiedz, teraz ― nakazał, tonem zgoła chrapliwym, ze wzrokiem nieco zamglonym, nim bez krępacji nie porwał jej w bezpieczne objęcia własnych ramion; kobiece uda najpewniej otoczyły pas, ręce zaś uczepiły się szyi, a on oderwał ich od miękkiego weluru leżanki, wnosząc obopólną obecność do sypialnianej intymności, gdzie leciwy płomień świecy i smuga księżycowej jasności, wyłaniającej się blado zza szerokiej okiennicy, zatańczyły strumieniem światła na rumianych twarzach. Aż w końcu niemym komunikatem zasugerował puść, a ona obrazoburczo padła na skrzypiący materac; rozogniony wolnym wstępem nie zwlekał więc zanadto, z nieskrywanym uśmiechem stając u progu szerokiego łóżka, tuż przy niej, swoiście wyuzdanej ― zarazem niebywale pięknej ― laleczce, żywcem wyciągniętej w końcu z sedna własnych wyobrażeń. Pruderia wydawałaby się tu cyniczną igraszką, zachowawczość przywodziłaby na myśl wierność bliżej nienazwanym świętościom, a do takich bynajmniej ich nie przyzwyczajono. Tak też powziął ją w dalekim niedawnej łagodności skrępowaniu, przekręciwszy sylwetkę na brzuch, sunął dłońmi wzdłuż nagich łydek i pośladków, aż po same lędźwie; tak też intuicyjnie sprowadził ją zaraz na kolana, wbijające się w miękkość niesfornej pościeli, zdecydowanym spojrzeniem lustrując wyeksponowany wypięciem tył i magnetyzm finezyjnej klepsydry pleców, by na powrót spoić się z nią w jedności ruchów. Szybciej, mocniej, tam i nazad, w pociągającym pozytonium, symultanicznie pobudzanym, zaraz już porzucanym, tak na okrągło.
Bierz garściami mnie, bądź obok, w pobliżu, bez przerwy tak potrzebna, bo w pełni uzależniam się, choć przy tym mnożą się sny i obawy o jutro, czy będziemy udawać, że mamy o czym rozmawiać.
― Tego właśnie chcesz? ― Tendencyjne pytanie bliźniaczo odbiło się od jej ust, spojrzenie niknęło zaś w półcieniu jasnych oczu, gdy ręce naturalnie objęły krągłości, w leniwej jakby inicjacji skomponowanego wręcz muzykalnie podrygu. Duchota wrzała w ciasnym pokoiku, ciała kleiły się od burzy wiszącej w powietrzu, a szezlong wydawał się właśnie nieporęcznie niski; jeden jeszcze głęboki pocałunek i zaraz walka o tchnienie, przerwana prędko egoistycznym żądaniem, które mogło go przecież okrutnie rozczarować. ― Odpowiedz, teraz ― nakazał, tonem zgoła chrapliwym, ze wzrokiem nieco zamglonym, nim bez krępacji nie porwał jej w bezpieczne objęcia własnych ramion; kobiece uda najpewniej otoczyły pas, ręce zaś uczepiły się szyi, a on oderwał ich od miękkiego weluru leżanki, wnosząc obopólną obecność do sypialnianej intymności, gdzie leciwy płomień świecy i smuga księżycowej jasności, wyłaniającej się blado zza szerokiej okiennicy, zatańczyły strumieniem światła na rumianych twarzach. Aż w końcu niemym komunikatem zasugerował puść, a ona obrazoburczo padła na skrzypiący materac; rozogniony wolnym wstępem nie zwlekał więc zanadto, z nieskrywanym uśmiechem stając u progu szerokiego łóżka, tuż przy niej, swoiście wyuzdanej ― zarazem niebywale pięknej ― laleczce, żywcem wyciągniętej w końcu z sedna własnych wyobrażeń. Pruderia wydawałaby się tu cyniczną igraszką, zachowawczość przywodziłaby na myśl wierność bliżej nienazwanym świętościom, a do takich bynajmniej ich nie przyzwyczajono. Tak też powziął ją w dalekim niedawnej łagodności skrępowaniu, przekręciwszy sylwetkę na brzuch, sunął dłońmi wzdłuż nagich łydek i pośladków, aż po same lędźwie; tak też intuicyjnie sprowadził ją zaraz na kolana, wbijające się w miękkość niesfornej pościeli, zdecydowanym spojrzeniem lustrując wyeksponowany wypięciem tył i magnetyzm finezyjnej klepsydry pleców, by na powrót spoić się z nią w jedności ruchów. Szybciej, mocniej, tam i nazad, w pociągającym pozytonium, symultanicznie pobudzanym, zaraz już porzucanym, tak na okrągło.
Bierz garściami mnie, bądź obok, w pobliżu, bez przerwy tak potrzebna, bo w pełni uzależniam się, choć przy tym mnożą się sny i obawy o jutro, czy będziemy udawać, że mamy o czym rozmawiać.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dzisiaj, które rozmyje się w duszności ciemnej nocy i ulotni o świcie rozchyloną szparą w skrzypiącym lekko oknie; dzisiaj, które nie baczyło na wczoraj i zapominało o jutrze, tonąc w gęstwinie sierpniowego żaru, skamląc o choćby kroplę uzdrawiającej wody; dzisiaj, które uświęcili i zbrukali, pominęli i zdecydowali się rozpamiętywać jako przypieczętowanie utraconej znajomości, ponownej zgody, finalnie bezwstydnego nieoczekiwania ― na nic, na nikogo, nie na siebie.
W pozbawionej struktury a jednak złośliwie znajomej pozie pozornie przypadkowych wyborów i decyzji, która pierw zaprowadziła ich do tego budynku, później tego pomieszczenia, finalnie na niezbyt wygodny szezlong, który zdecydowali się porzucić prędko; on zrezygnował z niego nagle, a ona tylko zaśmiała się gdzieś między męskim karkiem a obojczykiem, splatając łydki na wysokości jego lędźwi, w całej tej obrazoburczej krasie czyniąc to z jakąś czystą subtelnością ― splamiony trzecią butlą wina poeta określiłby to pewnie mianem wręcz niewinnego erotyzmu.
Bo Igor pragnął zrzucić z niej tę maskę, a ona pozwalała mu coraz śmielej rozplatać węzeł z tyłu głowy, który ów konstrukcje miał podtrzymywać; ściągnąć i rzucić o podłogę, w półmroku pokoiku próbować doszukać się autentyczności, która tak samo jak zachwycić, mogła przecież przerazić. Rozczarować, zirytować, obrzydzić.
Czego chcesz ty, Tatiano?
Stłumiony pocałunkiem pomruk raz kolejny złączył ich ze sobą, ciało otarło o ciało i chwilowo ześlizgnęło niżej; potrzebowała kolejnego oddechu by śmielej opleść ramionami posturę jego ciała i utrzymać się podczas podróży do lepiącej się od nagromadzonego ciepła sypialni.
― Tak ― szept brzmiał jak szorstki piasek i smakował tak samo; wymamrotana odpowiedź wilgotnie spoczęła na płatku jego ucha ― Tak, właśnie tego ― w nietrzeźwej anomalii nie zastanawiała się nawet nad tym, czy faktycznie chciała powiedzieć dokładnie to; bo czy ledwie kilka godzin temu nie upierała się, by finalnie i donośnie przestał masochistycznie i absurdalnie mknąć w jej stronę? Czy kilkanaście dni temu nie odważyła się na szczerość, dobitnie wskazując na to, że nigdy nie będzie tą, którą mógłby mieć, a on w odwecie zarzucił jej rozwiązłość?
I zaczęła o tym myśleć, faktycznie, chwilowo, kiedy droga dzieląca ich od miękkości materaca skracała się coraz bardziej i śmielej, a wrażenie, jakoby była mu aniołem i kurwą jednocześnie, nieprzyzwoicie radośnie drażniło świadomość.
Być może dlatego uśmiechnęła się tak otwarcie, kiedy plecy dobiły do materaca, a on stanął nad nią; patrzył ― tylko patrzył ― ledwie chwilę, w której nie spuściła wzroku i nie zasłaniała swojego ciała, wręcz przeciwnie, w tym pozbawionym skruchy wyuzdaniu zdawała się chcieć pokazywać mu je z jak najlepszej strony, jak ta laleczka, czy doświadczona kurtyzana ze swobodą badająca fakturę miękkiego pledu; być może jak ta, którą kiedyś znał i za którą tęsknił.
Taką mnie zapamiętałeś?
Bezwstydną i rozbawioną, zarumienioną od ciepła i oczekującą, choć tylko w pozorze, bo przecież to ona miała powiedzieć kiedy dość, kiedy wystarczy, kiedy znudziłam się, a kiedy nie przestawaj.
Wciąż ― wciąż mogła?
Nagły ruch sprowadził ją na brzuch, później sama wsparła się na łokciach i z zagryzioną w uśmiechu wargą na nowo zanurzyła w przyjemności; znów i raz kolejny, w tempie pozbawionym rachuby i w cichych pomrukach, kiedy ciało witało się i żegnało z drugim, skóra ze skórą, mokra od potu i parnego lata, oblepiona słodyczą, która zapominała o dotychczasowych urazach i krzywdach.
Po jakimś znów czasie wysunęła się spod niego, obracając zaś na plecy i ciągnąc go do siebie w stęsknionym pocałunku; łydki zaplotła wokół jego bioder, odrobinę niezdarnie, odrobinę zaś niecierpliwie by znów ją wypełnił; palce ślizgały się po jego kościach jarzmowych i błądziły od linii żuchwy po kark, czoło spotkało z czołem, kiedy ciało wyszło naprzeciw jego i zgrało się w dzikiej finezji wygłodniałych ruchów.
Szybciej, wolniej, żegnaj, zostań, kochaj, nienawidź.
Bądź.
W pozbawionej struktury a jednak złośliwie znajomej pozie pozornie przypadkowych wyborów i decyzji, która pierw zaprowadziła ich do tego budynku, później tego pomieszczenia, finalnie na niezbyt wygodny szezlong, który zdecydowali się porzucić prędko; on zrezygnował z niego nagle, a ona tylko zaśmiała się gdzieś między męskim karkiem a obojczykiem, splatając łydki na wysokości jego lędźwi, w całej tej obrazoburczej krasie czyniąc to z jakąś czystą subtelnością ― splamiony trzecią butlą wina poeta określiłby to pewnie mianem wręcz niewinnego erotyzmu.
Bo Igor pragnął zrzucić z niej tę maskę, a ona pozwalała mu coraz śmielej rozplatać węzeł z tyłu głowy, który ów konstrukcje miał podtrzymywać; ściągnąć i rzucić o podłogę, w półmroku pokoiku próbować doszukać się autentyczności, która tak samo jak zachwycić, mogła przecież przerazić. Rozczarować, zirytować, obrzydzić.
Czego chcesz ty, Tatiano?
Stłumiony pocałunkiem pomruk raz kolejny złączył ich ze sobą, ciało otarło o ciało i chwilowo ześlizgnęło niżej; potrzebowała kolejnego oddechu by śmielej opleść ramionami posturę jego ciała i utrzymać się podczas podróży do lepiącej się od nagromadzonego ciepła sypialni.
― Tak ― szept brzmiał jak szorstki piasek i smakował tak samo; wymamrotana odpowiedź wilgotnie spoczęła na płatku jego ucha ― Tak, właśnie tego ― w nietrzeźwej anomalii nie zastanawiała się nawet nad tym, czy faktycznie chciała powiedzieć dokładnie to; bo czy ledwie kilka godzin temu nie upierała się, by finalnie i donośnie przestał masochistycznie i absurdalnie mknąć w jej stronę? Czy kilkanaście dni temu nie odważyła się na szczerość, dobitnie wskazując na to, że nigdy nie będzie tą, którą mógłby mieć, a on w odwecie zarzucił jej rozwiązłość?
I zaczęła o tym myśleć, faktycznie, chwilowo, kiedy droga dzieląca ich od miękkości materaca skracała się coraz bardziej i śmielej, a wrażenie, jakoby była mu aniołem i kurwą jednocześnie, nieprzyzwoicie radośnie drażniło świadomość.
Być może dlatego uśmiechnęła się tak otwarcie, kiedy plecy dobiły do materaca, a on stanął nad nią; patrzył ― tylko patrzył ― ledwie chwilę, w której nie spuściła wzroku i nie zasłaniała swojego ciała, wręcz przeciwnie, w tym pozbawionym skruchy wyuzdaniu zdawała się chcieć pokazywać mu je z jak najlepszej strony, jak ta laleczka, czy doświadczona kurtyzana ze swobodą badająca fakturę miękkiego pledu; być może jak ta, którą kiedyś znał i za którą tęsknił.
Taką mnie zapamiętałeś?
Bezwstydną i rozbawioną, zarumienioną od ciepła i oczekującą, choć tylko w pozorze, bo przecież to ona miała powiedzieć kiedy dość, kiedy wystarczy, kiedy znudziłam się, a kiedy nie przestawaj.
Wciąż ― wciąż mogła?
Nagły ruch sprowadził ją na brzuch, później sama wsparła się na łokciach i z zagryzioną w uśmiechu wargą na nowo zanurzyła w przyjemności; znów i raz kolejny, w tempie pozbawionym rachuby i w cichych pomrukach, kiedy ciało witało się i żegnało z drugim, skóra ze skórą, mokra od potu i parnego lata, oblepiona słodyczą, która zapominała o dotychczasowych urazach i krzywdach.
Po jakimś znów czasie wysunęła się spod niego, obracając zaś na plecy i ciągnąc go do siebie w stęsknionym pocałunku; łydki zaplotła wokół jego bioder, odrobinę niezdarnie, odrobinę zaś niecierpliwie by znów ją wypełnił; palce ślizgały się po jego kościach jarzmowych i błądziły od linii żuchwy po kark, czoło spotkało z czołem, kiedy ciało wyszło naprzeciw jego i zgrało się w dzikiej finezji wygłodniałych ruchów.
Szybciej, wolniej, żegnaj, zostań, kochaj, nienawidź.
Bądź.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
gdy domdlewasz na łożu, całowana przeze mnie
chcę cię posiąść na zawsze, lecz daremnie, daremnie
chcę cię posiąść na zawsze, lecz daremnie, daremnie
Czas rozpłynął się w nicości, rozciągnął się na pomniejsze, kuszące pierwiastki i tak oblepiał ich całych, dwie odnajdujące się w pomyślności materie. Ona i on, kojąco sobie znajomi a zarazem zupełnie obcy, wyciągnięci jakoby przypadkowe osobistości w ciemności wspólnej ulicy; on i ona, posągowo piękni acz właściwie do reszty już zepsuci, nadszarpnięci nie tyle zębem minionych lat, co świadectwami obrazoburczych doświadczeń. Każde z nich śledzić mogło w półmroku trakty tych transparentnych pęknięć, te niedosłowne skazy na finezyjnych kawałkach marmuru, które z wolna zaczynali już przypominać; równie chłodni i stateczni, równie wyrachowani i dumni, a oczy ― oczy jakieś przygaszone, nieobecne, wyrażające nie więcej niż doraźne ukojenie, mieszające się gdzieniegdzie z przygnębieniem. Jego wizja była zamglona, zgoła niewyraźna, niemalże senna i jakby leniwa, choć przecież kochali się miarą gwałtowniejszego wyrazu; jego myśli krążyły gdzieś dalej, choć przecież twarz zdawała się wyrażać tylko beztroską rozkosz z jej bliskości; jego milczenie najdosadniej kwitować mogło sedno rozgrywanego tu dramatu, choć przecież wypowiadała pokrzepiające tak. Ile z tej obietnicy, deklaracji, prośby, miało wybrzmieć wiążącą ich prawdą? Spisany ― po dniach siedmiu czy ośmiu od, jak się zarzekał, ostatniego ich romansu ― w porywie nagłej emocjonalności list stanowił miałkie zaproszenie; zechcesz z niego skorzystać? W wymienianych pocałunkach gorycz mieszała się ze słodyczą, czułość ― z jakąś nienormalną anestezją, zimny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa ― z letnią lepkością burzowej pory i tętniącym gorącem namiętności. I rzeczywiście stawała mu się zarazem tym aniołem i kurwą, tą świętością i grzechem; wyciągała zeń wszystkie soki rozsądku, podle owijała wokół palca, zaśmiewała ujmująco u złączenia szyi z ramionami, a potem, potem rozrywała tors na osobne części, jakże niedelikatnie grzebiąc palcami u samego jądra jego wnętrzności. Tam, gdzie bolało najbardziej, w sercu, pogładzonym we wstępie, później ― nikczemnie ściśniętym naiwnością i głupotą, doprowadzonym chyba do samego zawału. Tak było kiedyś, miesięcy dwanaście czy czternaście temu, gdy w chłopięcej wręcz wierze wstąpił na to samo piętro, wprost do piekielnej nory zatracenia, gdzie stała się tą najlepszą, wymarzoną, utęsknioną. Dziś wnikał do tej przestrzeni ze znaczniejszą już obojętnością, ale spełnienie ― to pieprzone uczucie euforii, w której przez moment wydawało mu się, że wreszcie nie jest już sam ― pokrzyżowało plany; z premedytacją wydłużał koniec ― ichniejszy w ogóle, albo ten przyjemnie somatyczny ― jakby odliczał już niemalże minuty do zbliżającego się rozstania. I po wszystkim miał w nieludzkiej apatii nie dotknąć jej już ani razu, zostawiwszy nagą i zmęczoną na skraju szerokiego łóżka; i po tym wszystkim miał tylko odejść niemo, w poszukiwaniu porzuconej koszuli i spodni, a zaraz zniknąć bez pożegnania w progu mrocznych drzwi, po sobie pozostawiając już tylko spopielone doszczętne wspomnienie, może trochę zapachu i pojedynczą migawkę w odbiciu jej pustego spojrzenia, ulatującą zeń jeszcze przed cherlawym mrugnięciem powiek.
Ale tak się nie stało. Bo z cichym westchnieniem padł obok, bo przyciągnął ją bliżej, wkrótce ich obydwoje skrywając częściowo pokryciem białej pościeli; przyklejony do czoła kosmyk strącił łagodnie z jej twarzy, zaraz jeszcze złączył wargi w niewerbalnej aprobacie, a głowie pozwolił spocząć na własnym ramieniu. Między palcami przebiegł papieros, bez pośpiechu rozżarzony płomieniem pobliskiej świecy; wdech i wydech, dym zawirował w nicości, a on, niegodnie względem własnych przyrzeczeń, zerknął wreszcie na jej mętny wzrok, patrzący niemrawo na kąt zagraconej sypialni.
― O czym teraz myślisz? ― szepnął mrukliwie, w brzmieniu norweskiej mowy, pomiędzy sięgnięciem do osmalonego, szklanego pojemnika a oddaniem dogasającej fajki w kobiecą dłoń; ciemność zdradzała tylko kontury jej ciała, ale intuicyjnie począł kreślić kciukiem po jej plecach linię jednoczącą wszystkie z tamtejszych pieprzyków. Jeden po drugim, jakby w nonsensie ofiarowywanego sprzężenia chciał spamiętać ich położenie. Wszakże nie spotkamy się już więcej, prawda?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Za zasłoną rozhukanej błogości naradzały się stropione cienie, w drobnych podszeptach i niemal żałosnych spojrzeniach wychylały niepewności ― jego, jego przede wszystkim, jej jedynie odrobinę, rozciągnięte na płaszczyźnie ciała, które raz po raz nawiedzane szczyptą dreszczy wyginało się pod nim w zadowoleniu. Raz kolejny zanurzało w tym, co przecież odprężało i pozwalało zapomnieć, co stanowiło kolejną z przyjemnych odskoczni, którą ― szczęśliwie ― przecież podzielał i z nią, dawkując; początkowo drinka w wysokim szkle, przez słowo i spojrzenie, po zespolenie stęsknionych za sobą ciał.
Dusz?
Nie rozprawiała we własnej głowie o tej domniemanej tęsknocie; wręcz przeciwnie, starała się myśleć jedynie o słodkim niczym, o dusznym sierpniu, który nosił jego imię, miał jego zapach i brzmiał dźwiękiem jego głosu. O wysokiej temperaturze, która nielitościwie osiadała na skórze zaraz obok miejsc, które dotykał ― subtelnie i zaś absurdalnie władczo, delikatnie i niemal kąśliwie ― póki materac nie przyjął ciężaru ulgi i spełnienia dwóch ciał.
Przez dłużej niż kilka chwil oddychających ciężko, z oczami przymrużonymi; z uśmiechem na jej wargach i śmiałym gestem, w którym przez ułamki uchodzącego z ust oddechu badała opuszkiem palca jego ramię, tkwiąc wspólnie w tych oparach kolejnego błędu lub kolejnego mostu, który zadeklarowali się między sobą zbudować.
I po tym wszystkim rzeczywiście miał przecież zostawić ją samej sobie, nagą i zmęczoną, tworząc z mrukliwego słowa krótkie pożegnanie; lub to ona miała w nawykowym zwyczaju podnieść się z łóżka, pomiędzy uśmiechem a zmęczeniem sięgnąć po szlafrok przewieszony przez oparcie krzesła i wyjść; na ciekawszego papierosa, miłosiernego drinka, na złośliwy gest, który zamykałby wyobrażenia i ucinał śmiałe fantazje o czymś więcej.
A jednak nie ruszyła się z miejsca, a pozwoliła by przysunął ją bliżej; usta spotkały usta, a ciało znów otarło o ciało, lepkie i miękkie od wysiłku, policzek chwilowo przytuliła do jego ramienia na wysokości bicepsa i tam też na moment ułożyła ciepłe wargi ust.
― O tamtym wzgórzu kilka mil od szkoły ― mętny lazur kolorowego wazonu, na którym zawiesiła wzrok przypominał jesienne, południowe niebo, które rozciągało się z tamtego wzniesienia skalnego nad gęstym lasem; tamtym, gdzie byli młodsi, a Igora dzieliło dwie i pół godziny od soczyście podbitego oka i durnej potyczki z Krumem.
Fakt, że właśnie to przyszło jej na myśl sprawiło, że parsknęła cicho śmiechem.
Co miało być potem?
Potem zapamiętamy i machinalny scenariusz, który obydwoje zignorowali i zdecydowali się pozostać po drugiej stronie kurtyny; obróciła się znów na brzuch, wciąż obok niego, wciąż z roztopionym na ustach uśmiechem.
― Było chłodno i rześko ― absolutnie odwrotnie do tego, co spowijało duszną sypialnię ― Teraz jesteśmy na bułgarskiej plaży. Wypożyczymy łódkę? ― bez słońca, zamiast tego z nieznośną temperaturą; dym papierosowy tlący się wokół pasował do każdej ze scenerii.
Sypialnia pasowała do każdej fantazji, którą wspólnie dzielili; dziś nie był to chichot spowodowany zwyczajami brytyjskiej arystokracji, nie była też niezgoda i naiwna żądza. Kiedyś uciekała przed narzeczonym, uciekała przed ojcem, uciekała przed wszystkim ― prosto w jego stęsknione i rozkosznie oczekujące ramiona.
Dzisiaj?
― Kiedyś byliśmy dużo prostsi, wiesz?
Dusz?
Nie rozprawiała we własnej głowie o tej domniemanej tęsknocie; wręcz przeciwnie, starała się myśleć jedynie o słodkim niczym, o dusznym sierpniu, który nosił jego imię, miał jego zapach i brzmiał dźwiękiem jego głosu. O wysokiej temperaturze, która nielitościwie osiadała na skórze zaraz obok miejsc, które dotykał ― subtelnie i zaś absurdalnie władczo, delikatnie i niemal kąśliwie ― póki materac nie przyjął ciężaru ulgi i spełnienia dwóch ciał.
Przez dłużej niż kilka chwil oddychających ciężko, z oczami przymrużonymi; z uśmiechem na jej wargach i śmiałym gestem, w którym przez ułamki uchodzącego z ust oddechu badała opuszkiem palca jego ramię, tkwiąc wspólnie w tych oparach kolejnego błędu lub kolejnego mostu, który zadeklarowali się między sobą zbudować.
I po tym wszystkim rzeczywiście miał przecież zostawić ją samej sobie, nagą i zmęczoną, tworząc z mrukliwego słowa krótkie pożegnanie; lub to ona miała w nawykowym zwyczaju podnieść się z łóżka, pomiędzy uśmiechem a zmęczeniem sięgnąć po szlafrok przewieszony przez oparcie krzesła i wyjść; na ciekawszego papierosa, miłosiernego drinka, na złośliwy gest, który zamykałby wyobrażenia i ucinał śmiałe fantazje o czymś więcej.
A jednak nie ruszyła się z miejsca, a pozwoliła by przysunął ją bliżej; usta spotkały usta, a ciało znów otarło o ciało, lepkie i miękkie od wysiłku, policzek chwilowo przytuliła do jego ramienia na wysokości bicepsa i tam też na moment ułożyła ciepłe wargi ust.
― O tamtym wzgórzu kilka mil od szkoły ― mętny lazur kolorowego wazonu, na którym zawiesiła wzrok przypominał jesienne, południowe niebo, które rozciągało się z tamtego wzniesienia skalnego nad gęstym lasem; tamtym, gdzie byli młodsi, a Igora dzieliło dwie i pół godziny od soczyście podbitego oka i durnej potyczki z Krumem.
Fakt, że właśnie to przyszło jej na myśl sprawiło, że parsknęła cicho śmiechem.
Co miało być potem?
Potem zapamiętamy i machinalny scenariusz, który obydwoje zignorowali i zdecydowali się pozostać po drugiej stronie kurtyny; obróciła się znów na brzuch, wciąż obok niego, wciąż z roztopionym na ustach uśmiechem.
― Było chłodno i rześko ― absolutnie odwrotnie do tego, co spowijało duszną sypialnię ― Teraz jesteśmy na bułgarskiej plaży. Wypożyczymy łódkę? ― bez słońca, zamiast tego z nieznośną temperaturą; dym papierosowy tlący się wokół pasował do każdej ze scenerii.
Sypialnia pasowała do każdej fantazji, którą wspólnie dzielili; dziś nie był to chichot spowodowany zwyczajami brytyjskiej arystokracji, nie była też niezgoda i naiwna żądza. Kiedyś uciekała przed narzeczonym, uciekała przed ojcem, uciekała przed wszystkim ― prosto w jego stęsknione i rozkosznie oczekujące ramiona.
Dzisiaj?
― Kiedyś byliśmy dużo prostsi, wiesz?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Kurtyna westchnień i przeżywania, rozkoszy i błogości, rozmyła się w eterze po dłużącym się już od pewnego czasu akcie trzecim rozgrywanego tu dramatu. I tak zdawali się teraz odsłaniać żądnemu kontrowersji audytorium, majacząc przed ich rozdziawionymi ustami obrazoburczą nagością młodych ciał oraz brakiem ich skrępowania, a przede wszystkim grzeszną wizją jednorazowości, burzącą doszczętnie ład pozornie wyższych wartości, burzącą przedawnione ideały swoistą rewolucją, chyba zgoła nieoczekiwanie zesłaną na ten archaiczny padół cnót. Zawiły scenariusz, splatający ich w jedności dwiema wiodącymi rolami, z pozoru tylko wydawał się banalnie ograniczony; kilka dialogów i same didaskalia, scenografia ograniczona do pokoi raptem dwóch, równie jednak zakurzonych i zagraconych, pamiętających chyba jeszcze obecność poprzedniego ― kochanka, narzeczonego, przyjaciela, wroga. A to wszystko osadzało się wokół pasjonująco intymnych, acz afabularnych, zwierzeń kobiety i mężczyzny, opartych o kilka podrygów kończyn i rzuconych bezwiednie słów. Zwierzeń o samotności, bo w całej tej wielkości londyńskiego zakątka czuli się okrutnie jednostkowi, porażająco chyba pozostawieni sobie. Zwierzeń o wolności ― jej dziwacznym wyzwoleniu z sideł układów, do których po tak obszernym przyzwyczajeniu zdążyła się wreszcie przyzwyczaić, teraz może nawet za nimi zatęsknić; zarazem jego nienormalnym przywiązaniu do fantazji, nigdy dotąd niebędących przecież ani naprawdę, ani potencjalnie, a jednak utkwionych tak głęboko w rozchwianym umyśle, że zakorzenionych tam już chyba na stałe. Wreszcie, zwierzeń o miłości, której obydwoje chyba wewnętrznie pragnęli, niekoniecznie nawet względem siebie, ale niezdolni do jej rzeczywistego pochwycenia, niezgrabnie muskali zaledwie jej tani zamiennik ― fizyczną pustkę zbudowaną o bezuczuciowy amalgamat, u krańca którego, jak w kliszy perwersyjnej klatki, należało po wszystkim porzucić to drugie, może skinąć jeszcze głową, nim przez ramię przewieszono znalezione w mroku materiały, na powrót nadające im ogłady i elegancji, na powrót uśmiercające to wszystko, co zdążyli przez chwilę ożywić.
Ale tym razem i ona nie wstała, nie uciekła do wrzącej kąpieli, ni pasjonującego piśmidła albo oczekującej lampki wina; miast tego przemawiała odważnym gestem nieznanej mu czułości, kostium kurwy wymieniając na entourage ― upadłego? ― anioła. Wciąż skóra przy skórze, po pocałunku jednym i drugim, niosącym dlań chyba wyraz jakiejś niemej aprobaty, a przy tym zaskakujące świadectwo człowieczeństwa, którego poszukiwał w jej konturach od dawien dawna, jeszcze przed laty, gdy obydwoje nie ugrzęzli w brytyjskim zepsuciu.
― Nie wiedziałem, że bywasz sentymentalna ― zauważył cicho, przelotnie, palcem prawej ręki wciąż kreśląc te nieodgadnione mapy jej cielesności, w drugiej zaś ściskając żarzącego się papierosa, wędrującego w powietrzu w stałym układzie góra ― dół. ― Byłem tam tylko raz, wtedy, z tobą ― dodał wkrótce, choć wcale nie pytała, wcale nie dociekała; bardzo chciałem cię pocałować ugrzęzło już gdzieś w krtani, bo w całej nikczemności swojego bytu, naówczas był jeszcze zachowawczym dzieciakiem, tym przeciętnym i młodszym kolegą, jednocześnie wieloletnim wrogiem jej mięsistego wybranka. Dorosłość rozjątrzyła chyba te bariery, bo wystarczyło zdjąć z niego koszulę, grzesznie obnażyć i niechlubnie zaprosić do łóżka, by zamiast chłopca widzieć w nim wreszcie mężczyznę.
― Za dnia odpływamy nią daleko od brzegu. Wieczorami pieprzymy się w apartamencie z widokiem na morze ― uzupełnił jej obraz, choć za oknem znaleźć mogli co najwyżej brudny mur sąsiedniej kamienicy i inne jeszcze, być może, wejrzenie na nokturnowskie zakamarki. Nic, co przypominałoby otchłań tamtejszych wód. ― Jesteś opalona na złoty brąz, smakujesz słoną wodą, a tyłek oblepiony masz piaskiem ― bladość cery, tytoniową gorycz i duszną lepkość zamienił w zgodzie z podrzuconym tłem, snując dalej to wyobrażenie, z jakże niewinnym półuśmiechem i leciwym zerknięciem jej w oczy.
― Chciałbym cię w ogóle nie kochać... albo kochać znacznie mocniej, wiesz?
ztx2
Ale tym razem i ona nie wstała, nie uciekła do wrzącej kąpieli, ni pasjonującego piśmidła albo oczekującej lampki wina; miast tego przemawiała odważnym gestem nieznanej mu czułości, kostium kurwy wymieniając na entourage ― upadłego? ― anioła. Wciąż skóra przy skórze, po pocałunku jednym i drugim, niosącym dlań chyba wyraz jakiejś niemej aprobaty, a przy tym zaskakujące świadectwo człowieczeństwa, którego poszukiwał w jej konturach od dawien dawna, jeszcze przed laty, gdy obydwoje nie ugrzęzli w brytyjskim zepsuciu.
― Nie wiedziałem, że bywasz sentymentalna ― zauważył cicho, przelotnie, palcem prawej ręki wciąż kreśląc te nieodgadnione mapy jej cielesności, w drugiej zaś ściskając żarzącego się papierosa, wędrującego w powietrzu w stałym układzie góra ― dół. ― Byłem tam tylko raz, wtedy, z tobą ― dodał wkrótce, choć wcale nie pytała, wcale nie dociekała; bardzo chciałem cię pocałować ugrzęzło już gdzieś w krtani, bo w całej nikczemności swojego bytu, naówczas był jeszcze zachowawczym dzieciakiem, tym przeciętnym i młodszym kolegą, jednocześnie wieloletnim wrogiem jej mięsistego wybranka. Dorosłość rozjątrzyła chyba te bariery, bo wystarczyło zdjąć z niego koszulę, grzesznie obnażyć i niechlubnie zaprosić do łóżka, by zamiast chłopca widzieć w nim wreszcie mężczyznę.
― Za dnia odpływamy nią daleko od brzegu. Wieczorami pieprzymy się w apartamencie z widokiem na morze ― uzupełnił jej obraz, choć za oknem znaleźć mogli co najwyżej brudny mur sąsiedniej kamienicy i inne jeszcze, być może, wejrzenie na nokturnowskie zakamarki. Nic, co przypominałoby otchłań tamtejszych wód. ― Jesteś opalona na złoty brąz, smakujesz słoną wodą, a tyłek oblepiony masz piaskiem ― bladość cery, tytoniową gorycz i duszną lepkość zamienił w zgodzie z podrzuconym tłem, snując dalej to wyobrażenie, z jakże niewinnym półuśmiechem i leciwym zerknięciem jej w oczy.
― Chciałbym cię w ogóle nie kochać... albo kochać znacznie mocniej, wiesz?
ztx2
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Sypialnia Tatiany
Szybka odpowiedź