Stolik nr 2
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Stolik nr 2
Pomieszczenie sprawia wrażenie wybitnie niskiego, aczkolwiek to tylko sprytny zamysł architekta, ponieważ bez problemu wyprostują się w niej nawet ci bardzo wysocy goście. Kryształową karafkę zaklęto tak, aby każdy przysiadający na skórzanej kanapie czarodziej, chociażby na moment, został uraczony szklanką naprawdę mocnego trunku. Rzeźby także nie wydają się tak martwe, za jakie można byłoby je uznać, aczkolwiek najbardziej interesujący element został umieszczony na centralnej ścianie - obraz bez nazwy wykonany przez nieznanego autora… co dociekliwsi nie znaleźli na nim nawet daty powstania. Przedstawia on nagą, leżącą kobietę, która od czasu do czasu zalotnie zerka na gości, zmieni pozycję na mniej lub bardziej wyzywające, zakrywa jedną z piersi. Wszystkim, nawet początkującym koneserem sztuki sprawia on niemałą zagwozdkę - kim jest naga kobieta? modelką? może zdradzoną żoną? dlaczego donosi się do wszystkich z taką wyższością? nie wstydzi się swojej nagości? skąd pochodzi to dzieło? z domu dla pań lekkich obyczajów? Plotki głoszą, że jest skora do rozmów wyłącznie z bardzo pijanymi gośćmi.
UWAGA Aby przemieścić się po pomieszczeniach wewnątrz restauracji, należy rzucić kością opisaną jej nazwą.
1 - postać przechodzi do stolika nr 1
2 - stolik nr 2
3 - stolik nr 3
4 - wejście
5 - bar
6 - fontanna
7 - taras
8 - korytarz
Wartość zdublowana (np. wyrzucenie czwórki, podczas gdy postać znajduje się przy wejściu) upoważnia do dowolnego przemieszczenia się po wyżej wymienionych pomieszczeniach. Pierwszy post powinien zostać umieszczony przy wejściu.
W przypadku, gdy postać zgodnie z wyrzuconym rzutem powinna przenieść się do wątku, w którym znajduje się inna postać należąca do tej samej osoby (multikonto) do rzutu należy dodać jedno oczko, a następnie podążyć za powyższymi wskazówkami.
UWAGA Aby przemieścić się po pomieszczeniach wewnątrz restauracji, należy rzucić kością opisaną jej nazwą.
1 - postać przechodzi do stolika nr 1
2 - stolik nr 2
3 - stolik nr 3
4 - wejście
5 - bar
6 - fontanna
7 - taras
8 - korytarz
Wartość zdublowana (np. wyrzucenie czwórki, podczas gdy postać znajduje się przy wejściu) upoważnia do dowolnego przemieszczenia się po wyżej wymienionych pomieszczeniach. Pierwszy post powinien zostać umieszczony przy wejściu.
W przypadku, gdy postać zgodnie z wyrzuconym rzutem powinna przenieść się do wątku, w którym znajduje się inna postać należąca do tej samej osoby (multikonto) do rzutu należy dodać jedno oczko, a następnie podążyć za powyższymi wskazówkami.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:58, w całości zmieniany 1 raz
Na Slytherina, pomyślał, przebiegając palcami po kryształowej strukturze szklanki, którą trzymał w dłoni, opierając jej spód o zgięte kolano. Pogrzeby stały się stałym elementem ostatniej dekady. Nie miał potrzeby by pojawiać się w miejscach, w których wypadało się pokazać. Śmierć Slughorna nie wpłynęła na niego zbyt silnie. Owszem, w czasach Hogwartu należał do kółeczka ulubionych Ślizgonów opasłego pofesora, jednak niezbyt często pojawiał się na jego tak zwanych herbatkach, pomimo, że zaproszeń mu nie szczędzono. Dzisiejszego dnia miało miejsce ostatnie spotkanie Klubu Ślimaka, a do restauracji przypełzły co wierniejsze zmarłemu mięczaki. Przesunął spojrzeniem dosyć kontrowersyjnym jak na tę okazję obrazie, przedstawiającym kobietę w negliżu. Nie wydawała się zainteresowana kontaktem wzrokowym z Anthonym lecz kiedy tylko odwracał spojrzenie, by obserwować ze swojego miejsca nadchodzących żałobników, czuł na sobie jej spojrzenie.
Pogrzeby miały to do siebie, że przyczyniały się do mniej lub bardziej chcianych konfrontacji z ludźmi, z którymi na co dzień nie utrzymywało się kontaktu. Ta zasada jednak nijak miała się do Burke’a, który jako handlarz i właściciel najpopularniejszego sklepu z czarnomagicznymi artefaktami w Wielkiej Brytanii utrzymywał świetny kontakt z lwią częścią Londyńskiej śmietanki towarzyskiej. Nie potrzebując do tego bywania na salonach. Wyjątki robił jedynie dla przyjęć organizowanych przez rodzinę Bastiana, ba, i to jedynie gdy były one udziałem starszego o rok Notta, ewentualnie jego młodszej i przeuroczej siostry Beatrice, lub też wiecznie zapracowanego w Ministerstwie Nicholasa.
Zabijając czas w oczekiwaniu na swoje doborowe towarzystwo w osobie samego Parysa Bulstrode, który pierwszy wyłowił go w tłumie byłych uczniów zmarłego Slughorna, obserwował z uwagą rodzin Slughornów, którzy witali kolejnych, nadciągających gości. Widać było, że nie tylko Burke postanowił skorzystać z darmowego napitku. Sądząc jednak po zapłakanych twarzach i ukradkowo ocieranych kącikach oczu, należał do nielicznej znieczulonej na ludzką śmierć osób, bowiem jego wyraz twarzy pozostawał niewzruszony. Do czasu, gdy od pewnego momentu nie mógł zlokalizować wzrokiem swojej szanownej, młodszej siostry, która miała zjawić się tu zaraz po nim, a może nawet wcześniej. Cóż, była na tyle dorosła, że miała prawo podróżować w pojedynkę, a Anthony nie miał prawa ani argumentów, by temu zaprzeczyć. Nie mógł jednak oprzeć się szaleńczej manii kontrolowania jej osoby, zwłaszcza gdy pod jego nieobecność ich ród dopadła tak głośna przed laty tragedia. Do tej pory każde ich poczynania śledzone było ukradkowymi spojrzeniami opinii szlacheckich rodów. Zostali sami, co tu dużo mówić. Lady Belvina ze szlachetnego rodu Blacków straciła na znaczeniu, gdy jej umysł objęła w posiadanie choroba psychiczna, a stały pokój na oddziale zamkniętym w szpitalu stał się koniecznością. By odpędzić pochmurne wspomnienia, odłożył pustą już szklankę do ponownego napełnienia jej mocnym alkoholem.
Pogrzeby miały to do siebie, że przyczyniały się do mniej lub bardziej chcianych konfrontacji z ludźmi, z którymi na co dzień nie utrzymywało się kontaktu. Ta zasada jednak nijak miała się do Burke’a, który jako handlarz i właściciel najpopularniejszego sklepu z czarnomagicznymi artefaktami w Wielkiej Brytanii utrzymywał świetny kontakt z lwią częścią Londyńskiej śmietanki towarzyskiej. Nie potrzebując do tego bywania na salonach. Wyjątki robił jedynie dla przyjęć organizowanych przez rodzinę Bastiana, ba, i to jedynie gdy były one udziałem starszego o rok Notta, ewentualnie jego młodszej i przeuroczej siostry Beatrice, lub też wiecznie zapracowanego w Ministerstwie Nicholasa.
Zabijając czas w oczekiwaniu na swoje doborowe towarzystwo w osobie samego Parysa Bulstrode, który pierwszy wyłowił go w tłumie byłych uczniów zmarłego Slughorna, obserwował z uwagą rodzin Slughornów, którzy witali kolejnych, nadciągających gości. Widać było, że nie tylko Burke postanowił skorzystać z darmowego napitku. Sądząc jednak po zapłakanych twarzach i ukradkowo ocieranych kącikach oczu, należał do nielicznej znieczulonej na ludzką śmierć osób, bowiem jego wyraz twarzy pozostawał niewzruszony. Do czasu, gdy od pewnego momentu nie mógł zlokalizować wzrokiem swojej szanownej, młodszej siostry, która miała zjawić się tu zaraz po nim, a może nawet wcześniej. Cóż, była na tyle dorosła, że miała prawo podróżować w pojedynkę, a Anthony nie miał prawa ani argumentów, by temu zaprzeczyć. Nie mógł jednak oprzeć się szaleńczej manii kontrolowania jej osoby, zwłaszcza gdy pod jego nieobecność ich ród dopadła tak głośna przed laty tragedia. Do tej pory każde ich poczynania śledzone było ukradkowymi spojrzeniami opinii szlacheckich rodów. Zostali sami, co tu dużo mówić. Lady Belvina ze szlachetnego rodu Blacków straciła na znaczeniu, gdy jej umysł objęła w posiadanie choroba psychiczna, a stały pokój na oddziale zamkniętym w szpitalu stał się koniecznością. By odpędzić pochmurne wspomnienia, odłożył pustą już szklankę do ponownego napełnienia jej mocnym alkoholem.
Anthony Burke
Zawód : Łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Jak mogę im odmówić,
skoro boskość chcą mi wmówić?
Nie zawiodę ich,
Bo stać mnie na ten gest
skoro boskość chcą mi wmówić?
Nie zawiodę ich,
Bo stać mnie na ten gest
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na pogrzebie Slughorna pojawiła się razem z bratem. Może nie był jej bardzo bliski, ale przecież pamiętała go z Hogwartu, który ukończyła zaledwie parę tygodni temu, więc wypadało się pojawić, tym bardziej, że Garrett także się tam wybierał... I zapewne spora część magicznego społeczeństwa, które w końcu nie było zbyt duże, więc wśród dorosłych czarodziejów praktycznie każdy każdego znał lub przynajmniej kojarzył z nazwiska.
Wchodząc do lokalu, czuła się nieco przytłoczona panującą tu atmosferą oraz sporą ilością gości. W końcu nie należała do najbardziej śmiałych osób. By uniknąć rozdzielenia z bratem, chwyciła go nieznacznie za rękaw szaty. Okazało się, że dobrze, że to zrobiła; w przeciwnym razie mogłoby ich rzucić do zupełnie innych sal. A przecież chciała trochę pobyć z Garrettem; w końcu jako auror był bardzo zapracowany i spędzali ze sobą mniej czasu, niż oboje by chcieli. Pogrzeb Slughorna miał być pretekstem, by spędzili razem choć trochę czasu.
- Wszystko w porządku – szepnęła w odpowiedzi na zadane wcześniej pytanie brata. Rano wzięła swój eliksir, więc póki co czuła się całkiem dobrze i miała nadzieję, że tak zostanie. Skutki pozaklęciowe czasami wciąż dawały jej się we znaki.
Wsunęła się do sali, poprawiając niebieską sukienkę. Ciemnorude włosy opadały na jej chude ramiona, a na bladej buzi widniały piegi. Wyglądała jak typowa Weasleyówna. W swojej naturalnej postaci była zresztą podobna do brata, pomijając fakt, że była od niego znacznie niższa. Zresztą, od każdego była niższa. Niższe od niej były tylko dzieci.
- To chyba tutaj – powiedziała do brata, lekko się do niego uśmiechając.
Przy stoliku siedział już jakiś facet, którego jednak nie znała. Zlustrowała go po prostu uważnym spojrzeniem zielonych oczu, ale poza grzecznym przywitaniem nic nie powiedziała, czekając na swojego brata, który szedł zaraz za nią. Zdecydowanie nie należała do najbardziej śmiałych i wygadanych osób, a może Garrett znał tego faceta? Był od niej dziesięć lat starszy, i jako auror posiadał dużo większe znajomości niż ona, świeżo upieczona absolwentka Hogwartu. Zresztą, nadmierna śmiałość z jej strony pewnie też nie zostałaby dobrze odebrana; czystokrwiści bywali zasadniczy. Może później będzie łatwiej jej rozmawiać z nieznajomymi przy stoliku, ale póki co skupiła wzrok na dziwnym obrazie przestawiającym nagą kobietę, która patrzyła zalotnie na gości, jednocześnie unikając bezpośredniego kontaktu wzrokowego. Później przesunęła wzrok dalej, doszukując się innych ciekawych detali otoczenia.
Wchodząc do lokalu, czuła się nieco przytłoczona panującą tu atmosferą oraz sporą ilością gości. W końcu nie należała do najbardziej śmiałych osób. By uniknąć rozdzielenia z bratem, chwyciła go nieznacznie za rękaw szaty. Okazało się, że dobrze, że to zrobiła; w przeciwnym razie mogłoby ich rzucić do zupełnie innych sal. A przecież chciała trochę pobyć z Garrettem; w końcu jako auror był bardzo zapracowany i spędzali ze sobą mniej czasu, niż oboje by chcieli. Pogrzeb Slughorna miał być pretekstem, by spędzili razem choć trochę czasu.
- Wszystko w porządku – szepnęła w odpowiedzi na zadane wcześniej pytanie brata. Rano wzięła swój eliksir, więc póki co czuła się całkiem dobrze i miała nadzieję, że tak zostanie. Skutki pozaklęciowe czasami wciąż dawały jej się we znaki.
Wsunęła się do sali, poprawiając niebieską sukienkę. Ciemnorude włosy opadały na jej chude ramiona, a na bladej buzi widniały piegi. Wyglądała jak typowa Weasleyówna. W swojej naturalnej postaci była zresztą podobna do brata, pomijając fakt, że była od niego znacznie niższa. Zresztą, od każdego była niższa. Niższe od niej były tylko dzieci.
- To chyba tutaj – powiedziała do brata, lekko się do niego uśmiechając.
Przy stoliku siedział już jakiś facet, którego jednak nie znała. Zlustrowała go po prostu uważnym spojrzeniem zielonych oczu, ale poza grzecznym przywitaniem nic nie powiedziała, czekając na swojego brata, który szedł zaraz za nią. Zdecydowanie nie należała do najbardziej śmiałych i wygadanych osób, a może Garrett znał tego faceta? Był od niej dziesięć lat starszy, i jako auror posiadał dużo większe znajomości niż ona, świeżo upieczona absolwentka Hogwartu. Zresztą, nadmierna śmiałość z jej strony pewnie też nie zostałaby dobrze odebrana; czystokrwiści bywali zasadniczy. Może później będzie łatwiej jej rozmawiać z nieznajomymi przy stoliku, ale póki co skupiła wzrok na dziwnym obrazie przestawiającym nagą kobietę, która patrzyła zalotnie na gości, jednocześnie unikając bezpośredniego kontaktu wzrokowego. Później przesunęła wzrok dalej, doszukując się innych ciekawych detali otoczenia.
- | Wejście!
Wystawne kolacje zapadły w jego umyśle jako naprawdę przyjemne doznania. Jasne, że nie dostał się tam ze względu na wybitne wyniki w nauce… Nazwisko otworzyło przed nim nowe drzwi, podczas których poznał ludzi, stających się całkiem wpływowymi w ówczesnych czasach.
Mijając pierwsze przejście, na którym widniał krzywy napis dla personelu, zwrócił uwagę na grupkę stojących przy ścianie czarownic, zacięcie dyskutujących półszeptem o jakimś wydarzeniu z ich życia. W żyłach przynajmniej dwóch płynęła szlachetna krew, ponieważ kojarzył je doskonale z wyglądu. Odetchnął głośno, będąc zadowolonym ze swoich już spełnionych domysłów.
Urządzono tutaj ostatnie, honorowe spotkanie Klubu Ślimaka dla wszystkich roczników, bo rzeczywistości Horacy posiadał do tego większy talent aniżeli do przekazywania wiedzy.
Kiedy pchnął losowe drzwi, odniósł wrażenie, iż znalazł się w wyjątkowo niskim pomieszczeniu, choć sufit a jego głowę dzielił znaczny kawałek. A numer jeden rzucającego się w oczy należał do obrazu zawieszonego na centralnej ścianie. Naga kobieta zadawała się zerkać ze znudzeniem na jego postać, choć nie zatrzymała wzroku na jakże przystojnej twarzy. Dyskretnie zarejestrował wyłącznie okrycie prawej pierwsi oraz przechylenie głowy do tyłu w taki sposób, aby kręgosłup wyginął się w łuk.
I nagle zrozumiał, z jakiego tytułu ta restauracja mówiła mu tak wiele. Gdzieś, w odległej przeszłości, zapewne długie lata temu, zasiadał na tej samej skórzanej kanapie, spoglądając ku nagiej damie. Wszystko zakończyło się mglistymi wspomnieniami, wiążącymi się z bardzo mocno rażącym słońcem oraz rześkim, londyńskim porankiem.
- Gdzie nagie niewiasty, tam serce twoje - przywitanie roku, nieprawdaż? Ba całe szczęście całkiem nadzwyczajnie szybko odnalazł swojego kompana! Samotny spacer między zaklętymi drzwiami nie przypadł Parysowi do gustu. - Mam nadzieję, że nie - zatrzymał się zaledwie na ułamek sekundy, widząc rudowłose towarzystwo na swoim horyzoncie, zdecydowanie zbyt blisko jego towarzysza, jednak kontynuował - płakałeś zbyt mocno, kiedy mojego ramienia nie było. Ale już wszystko dobrze, wróciłem. - Zyskał chwile czasu na przyjrzenie się nowym, oby zbłąkanym, duszom.
- Miło państwa poznać w tych przykrych okolicznościach. Parys Bulstrode - skinął delikatnie głową. Cóż za taktowne użycie pięknego kłamstwa! Weasleya poznałby nawet ślepy bez okularów z odległości kilku kilometrów, zatem mógł odpuścić sobie formułki grzecznościowe. Ponadto wcale nie czuł żadnych pozytywnych uczuć związanych z ich nadejściem.
Spokojnym krokiem minął dwójkę przybyszów, zajmując miejsce obok swojego wieloletniego stronnika.
- Nikt ci nie mówił, że prawdziwi dżentelmeni i rzetelni przyjaciele czekają na swoich kompanów? - wypowiedział przyciszonym głosem, jakby ta informacja miała dotrzeć wyłącznie do jego uszu. - Choć widzę, iż zdążyłeś sobie pozyskać towarzystwo. - Ach, sypał żartami jak z rękawa! Bo, kto normalny chciałby spędzić ten lub jakikolwiek innych wieczór w towarzystwie rudowłosych ich pokroju?
Zerknął na sukienkę dziewczyny, zastanawiając się, czy wszytko z nią w porządku (jakoby nie wystarczało jej pochodzenie). Nie twierdził, że paleta barw dozwolona na pogrzebie była szeroka jak ocean, jednak niebieski, pośród otchłani czarni, brudnych szarości, gdzieniegdzie grantów, przyćmionych zieleni, bordo oraz fioletów, wypadał naprawdę okropnie. Pomijając ogromny aspekt towarzyski, to nie był to huczny bal u Nottów.
Mimowolnie wykrzywił twarz w grymasie niezadowolenia. Pani Weasley musiała rażąco zaniedbać ten aspekt podczas wychowania, jednak… Kim on był, aby osądzać obcych sobie ludzi? Przecież ostatnio postawił na zmiany w swoim wnętrzu, duchowe odrodzenie, przejście ku odpowiednim wzorcom.
Ha, dobry kawał! Prawie dwadzieścia punktów dla Slytherinu.
Gość
Gość
Nie miał pojęcia, czego się spodziewał, przechodząc przez jedne z identycznych drzwi - rozwidlających się w nieskończoność labiryntów korytarzy, wysuszonego niemal do cna druzgotka telepiącego się w przedśmiertnych konwulsjach czy Malfoya o włosach koloru gryzących promieni słonecznych tańczącego makarenę na marmurowym nagrobku jego przodków - pewien był jednego; wśród szerokiego wachlarza różnorodnych możliwości miejsca nie grzało nieszczególnie wysokie pomieszczenie z ciemną kanapą, portretem nagiej kobiety wygiętej w ponętnej pozie i bliżej nieokreślonym czarodziejem z rodu Burke sączącym powoli wysokoprocentowy trunek.
Bliski był urządzenia festiwalu zrezygnowanych westchnień; tym razem jednak stłumił je w sobie i przywołał na twarz najbardziej uprzejmą maskę, na jaką tylko był w stanie się zdobyć. Dostał olśnienia; chociaż nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek mieli okazję na konfrontację czy najbardziej ulotne wymienienie się nieważną uwagą, to kojarzył Anthony'ego - spełniał się zawodowo jako bodajże łamacz klątw i nieraz w pracy - z przeróżnych powodów - obiło mu się o uszy jego nazwisko.
Zerknął na siostrę, kiwając lekko głową i obdarzając ją przelotnym półuśmiechem, pewnie niepasującym zbytnio do elegijnej atmosfery towarzyszącej zwykle stypom; wierzył jednak, że stały kontakt wzrokowy podniesie ją choćby krztynę na duchu i utwierdzi w przekonaniu, że w każdej, nawet tak markotno-lamentacyjnej sytuacji może na Garretta liczyć i szukać w nim zrozumienia. Oraz pomocy. Nie był głupi, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak jego ród spostrzegany jest przez pozostałe dwadzieścia sześć szlacheckich - jako zdrajców krwi, rudych obłąkańców, zatraconych w poprawności politycznej miłośników mugolaków, którzy nadają się wyłącznie do wytępienia, zupełnie jak wszystkie szlamy i właściciele nieczystej krwi. Domyślał się zatem, że wieczór spędzony na wspólnych, beztroskich pogawędkach przy jednym stole skończy się prędzej czy później na nieszczególnie starannie zawoalowanych krytykach, obelgach i sardonicznych półsłówkach - pytanie tylko, jak szybko wyprą one typowe dla dobrze wychowanych ludzi neutralne uwagi.
- Pan Anthony Burke, nie mylę się? - powiedział w końcu, czując, że stał się aktualnie bardzo niepożądanym towarzystwem; z jakiegoś jednak powodu - o bogowie, co się z nim dzieje? - zaczął czerpać z tego niewłaściwą przyjemność i chociaż na początku czuł nagłą potrzebę szybkiego odwrotu w poszukiwaniu bardziej interesującego towarzystwa, zapragnął znienacka zabawić się choć chwilę w wytworną grę konwenansów i odkryć, jak beznadziejny w nią może być dostojny z pozoru Burke. - Niezwykle miło mi pana poznać. Nazywam się Garrett Weasley, a to moja młodsza siostra, Lyra. - Zlustrował wzrokiem twarz mężczyzny, chcąc znaleźć w niej najdrobniejszy nawet ślad zniecierpliwienia; nie podlegał wątpliwościom fakt, że czarodziej kogoś oczekiwał i Weasley poszedłby o zakład, że wcale nie chodziło o zabarwione rudością rodzeństwo.
Zaczął powolnym krokiem zmierzać w kierunku obitej hebanową skórą sofy i zerknął ukradkiem na siostrę, niemo nakazując jej zrobić dokładnie te samo. Nie miał jednak zamiaru usiąść na tej kanapie, na której spoczywał pan Burke; już przy drzwiach wybrał tę drugą, chcąc, aby dzielił ich wyłącznie mahoniowy, nieszczególnie wysoki stolik. W tym samym momencie do pomieszczenia wślizgnął się prawie że zgrabnie brodaty mężczyzna, którego Garrett nie kojarzył nawet z widzenia. Nawet jeśli przypadkiem znalazł się w przeszłości na jednym z jego koncertów, nie zarejestrował twarzy czarodzieja; być może nie zdawała mu się warta uwagi.
- Nam również niezmiernie miło - wyrzucił z siebie taktownie, powstrzymując fałszywą nutkę od zatańczenia namiętnego tanga w jego głosie. Ile razy jeszcze będzie musiał się dzisiaj przedstawiać? - Garrett Weasley, a to Lyra, moja siostra.
I w jego stronę posłał uprzejmy uśmiech, opadając już na skórzane obicie kanapy; kryształowa szklanka szybko napełniła się wysokoprocentowym trunkiem, który Garrett z lekkim ociąganiem przyłożył do ust i wziął pierwszy, dość skromny łyk.
Szykował się ciekawy wieczór.
Bliski był urządzenia festiwalu zrezygnowanych westchnień; tym razem jednak stłumił je w sobie i przywołał na twarz najbardziej uprzejmą maskę, na jaką tylko był w stanie się zdobyć. Dostał olśnienia; chociaż nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek mieli okazję na konfrontację czy najbardziej ulotne wymienienie się nieważną uwagą, to kojarzył Anthony'ego - spełniał się zawodowo jako bodajże łamacz klątw i nieraz w pracy - z przeróżnych powodów - obiło mu się o uszy jego nazwisko.
Zerknął na siostrę, kiwając lekko głową i obdarzając ją przelotnym półuśmiechem, pewnie niepasującym zbytnio do elegijnej atmosfery towarzyszącej zwykle stypom; wierzył jednak, że stały kontakt wzrokowy podniesie ją choćby krztynę na duchu i utwierdzi w przekonaniu, że w każdej, nawet tak markotno-lamentacyjnej sytuacji może na Garretta liczyć i szukać w nim zrozumienia. Oraz pomocy. Nie był głupi, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak jego ród spostrzegany jest przez pozostałe dwadzieścia sześć szlacheckich - jako zdrajców krwi, rudych obłąkańców, zatraconych w poprawności politycznej miłośników mugolaków, którzy nadają się wyłącznie do wytępienia, zupełnie jak wszystkie szlamy i właściciele nieczystej krwi. Domyślał się zatem, że wieczór spędzony na wspólnych, beztroskich pogawędkach przy jednym stole skończy się prędzej czy później na nieszczególnie starannie zawoalowanych krytykach, obelgach i sardonicznych półsłówkach - pytanie tylko, jak szybko wyprą one typowe dla dobrze wychowanych ludzi neutralne uwagi.
- Pan Anthony Burke, nie mylę się? - powiedział w końcu, czując, że stał się aktualnie bardzo niepożądanym towarzystwem; z jakiegoś jednak powodu - o bogowie, co się z nim dzieje? - zaczął czerpać z tego niewłaściwą przyjemność i chociaż na początku czuł nagłą potrzebę szybkiego odwrotu w poszukiwaniu bardziej interesującego towarzystwa, zapragnął znienacka zabawić się choć chwilę w wytworną grę konwenansów i odkryć, jak beznadziejny w nią może być dostojny z pozoru Burke. - Niezwykle miło mi pana poznać. Nazywam się Garrett Weasley, a to moja młodsza siostra, Lyra. - Zlustrował wzrokiem twarz mężczyzny, chcąc znaleźć w niej najdrobniejszy nawet ślad zniecierpliwienia; nie podlegał wątpliwościom fakt, że czarodziej kogoś oczekiwał i Weasley poszedłby o zakład, że wcale nie chodziło o zabarwione rudością rodzeństwo.
Zaczął powolnym krokiem zmierzać w kierunku obitej hebanową skórą sofy i zerknął ukradkiem na siostrę, niemo nakazując jej zrobić dokładnie te samo. Nie miał jednak zamiaru usiąść na tej kanapie, na której spoczywał pan Burke; już przy drzwiach wybrał tę drugą, chcąc, aby dzielił ich wyłącznie mahoniowy, nieszczególnie wysoki stolik. W tym samym momencie do pomieszczenia wślizgnął się prawie że zgrabnie brodaty mężczyzna, którego Garrett nie kojarzył nawet z widzenia. Nawet jeśli przypadkiem znalazł się w przeszłości na jednym z jego koncertów, nie zarejestrował twarzy czarodzieja; być może nie zdawała mu się warta uwagi.
- Nam również niezmiernie miło - wyrzucił z siebie taktownie, powstrzymując fałszywą nutkę od zatańczenia namiętnego tanga w jego głosie. Ile razy jeszcze będzie musiał się dzisiaj przedstawiać? - Garrett Weasley, a to Lyra, moja siostra.
I w jego stronę posłał uprzejmy uśmiech, opadając już na skórzane obicie kanapy; kryształowa szklanka szybko napełniła się wysokoprocentowym trunkiem, który Garrett z lekkim ociąganiem przyłożył do ust i wziął pierwszy, dość skromny łyk.
Szykował się ciekawy wieczór.
| z wejścia
Szalone wnętrza La Revenant nie były dla Constance nowością. Już kiedyś gościła w tym wspaniałym przybytku, chociaż pamiętna kolacja nie kojarzyła się jej przyjemnie. Od nadmiaru bodźców - i głośnych rozmówców; chyba przyprowadził ją tutaj Tristan w ramach zwiedzania przedmieść Londynu - rozbolała ją wtedy głowa, co poskutkowało trzydniową, niesamowicie silną migreną. Bardzo w stylu prawdziwych księżniczek, cierpiących na tę przypadłość, co jednak stanowiło jedyne światełko w mrocznym tunelu pulsującego bólu. Cała reszta pozostawała nieprzyjemnościami. Rozumiała jednak chęć zaintrygowania żałobników: w takim miejscu nie sposób było się nudzić, a przecież stypy nigdy nie należały do kategorii niezapomnianych bankietów. Constance także nie nastawiała się dzisiaj na falę pozytywnych doznań. Ot, szlachecki obowiązek, trochę smutnych uśmiechów, pogawędek o niczym. Nic nowego, nic strasznego ale też nic, co mogłoby sprawić jej prawdziwą przyjemność. Wątpiła, by nagle zaczęła grać muzyka a cała rzesza przystojnych kuzynów Slughorna porwała ją do tańca. Do takich atrakcji tęskniła, lecz nie zamierzała marudzić. Jako urodzona optymistka zawsze wierzyła w miłe niespodzianki od losu, dlatego też dzielnie przekraczała drzwi, prowadzące ją w nieznane.
Niskopienne nieznane. Gdyby była wyższa, pewnie od razu schyliłaby głowę w obawie o stan misternie ułożonych loków; na szczęście nawet w najbardziej niskim złudzeniu optycznym, nic nie stało na przeszkodzie osóbce ledwie przekraczającej wzrostowo metr pięćdziesiąt. Pojawiła się więc niedaleko stolika numer dwa z wysoko podniesioną główką, od razu zauważając znajomą, rudą czuprynę. Uśmiechnęła się szeroko na widok Garreta, uspokajając jednak po chwili chęć podbiegnięcia do niego i wytarmoszenia go za piegowate policzki. Prawie zapomniała o tym, że odmówił jej niewątpliwej przyjemności zostania swatką. Oczywiście zamierzała mu to niedługo wypomnieć, ale na razie zachowała maksimum żałobnej kultury, kulturalnie machając mu ponad głowami siedzących mężczyzn. Przez sekundę rozważała dołączenie do towarzystwa, jednak twarz okropnej Lyry i coraz silniejsza chęć spotkania się z ojcem przeważyła. Dygnęła skromnie przed kilkoma dalszymi krewnymi, po czym znów skierowała swe kroki w nieznane.
Szalone wnętrza La Revenant nie były dla Constance nowością. Już kiedyś gościła w tym wspaniałym przybytku, chociaż pamiętna kolacja nie kojarzyła się jej przyjemnie. Od nadmiaru bodźców - i głośnych rozmówców; chyba przyprowadził ją tutaj Tristan w ramach zwiedzania przedmieść Londynu - rozbolała ją wtedy głowa, co poskutkowało trzydniową, niesamowicie silną migreną. Bardzo w stylu prawdziwych księżniczek, cierpiących na tę przypadłość, co jednak stanowiło jedyne światełko w mrocznym tunelu pulsującego bólu. Cała reszta pozostawała nieprzyjemnościami. Rozumiała jednak chęć zaintrygowania żałobników: w takim miejscu nie sposób było się nudzić, a przecież stypy nigdy nie należały do kategorii niezapomnianych bankietów. Constance także nie nastawiała się dzisiaj na falę pozytywnych doznań. Ot, szlachecki obowiązek, trochę smutnych uśmiechów, pogawędek o niczym. Nic nowego, nic strasznego ale też nic, co mogłoby sprawić jej prawdziwą przyjemność. Wątpiła, by nagle zaczęła grać muzyka a cała rzesza przystojnych kuzynów Slughorna porwała ją do tańca. Do takich atrakcji tęskniła, lecz nie zamierzała marudzić. Jako urodzona optymistka zawsze wierzyła w miłe niespodzianki od losu, dlatego też dzielnie przekraczała drzwi, prowadzące ją w nieznane.
Niskopienne nieznane. Gdyby była wyższa, pewnie od razu schyliłaby głowę w obawie o stan misternie ułożonych loków; na szczęście nawet w najbardziej niskim złudzeniu optycznym, nic nie stało na przeszkodzie osóbce ledwie przekraczającej wzrostowo metr pięćdziesiąt. Pojawiła się więc niedaleko stolika numer dwa z wysoko podniesioną główką, od razu zauważając znajomą, rudą czuprynę. Uśmiechnęła się szeroko na widok Garreta, uspokajając jednak po chwili chęć podbiegnięcia do niego i wytarmoszenia go za piegowate policzki. Prawie zapomniała o tym, że odmówił jej niewątpliwej przyjemności zostania swatką. Oczywiście zamierzała mu to niedługo wypomnieć, ale na razie zachowała maksimum żałobnej kultury, kulturalnie machając mu ponad głowami siedzących mężczyzn. Przez sekundę rozważała dołączenie do towarzystwa, jednak twarz okropnej Lyry i coraz silniejsza chęć spotkania się z ojcem przeważyła. Dygnęła skromnie przed kilkoma dalszymi krewnymi, po czym znów skierowała swe kroki w nieznane.
Gość
Gość
The member 'Constance Yaxley' has done the following action : Rzut kością
'Le Revenant' : 2
'Le Revenant' : 2
Dość powiedzieć, że atmosfera wyraźnie się zagęściła, kiedy przy stoliku numer dwa pojawili się arystokracji o tak odmiennej polityce mugolskiej, których rody już od wieków nie darzyły się choćby sympatią. Najwidoczniej jednak żadne z nich - oprócz Constance, która prędko zniknęła szukając swego szczęścia dalej - nie zamierzało opuścić raz obranego miejsca, tym samym podejmując wyzwanie wytrwania w swym towarzystwie dłużej niż pięć minut.
Ślepy los chciał, że zamiast Constance przy stoliku pojawił się młody, dwudziestokilkuletni Macmillan, zdecydowanie mniej sympatyczny od młodej Yaxleyówny, z pewnością również mniej korny i taktowny. Zgodnie z etykietą przywitał się ze wszystkimi, począwszy od Lyry, którą szarmancko ucałował w wierzch dłoni, a skończywszy na Parysie, przy którym zwęził groźnie ślepia i wykrzywił usta w kpiącym uśmiechu. Nie było tajemnicą, że rody Bulstrode'ów i Macmillanów pałały do siebie jawną niechęcią.
- Kogóż moje oczy widzą, czyż to nie sławny Parys Bulstrode zaszczycił nas dziś swą obecnością? - Młodzian najwyraźniej nie odczuwał większego respektu przed dużo starszym muzykiem, dając upust całej swej złości i narastającemu niezadowoleniu. Zajął miejsce na sofie tuż obok Garretta i nalał sobie szklaneczkę alkoholu, w niemym, lecz wyraźnie złośliwym toaście wznosząc ją ku Anthony'emu i Parysowi. - Stypa to doskonała okazja do nawiązywania intratnych kontaktów, do zdobywania kolejnych przyjaciół lub... pozyskiwania jeszcze żarliwszych wrogów. Jeśli zamierza pan zabawiać nas również dzisiaj swymi niezbyt imponującymi zdolnościami muzycznymi, chyba nawet Burke'owie będą zmuszeni uciekać gdzie pieprz rośnie.
Jednocześnie Garrett poczuł jak włoski na jego skórze stają dęba, a wzdłuż kręgosłupa przebiega go zimny dreszcz. I choć już samo to mogło wydać się dziwne, największy szok musiał przeżyć, kiedy - obok prowokacyjnych słów Macmillana - usłyszał w swojej głowie niepokojące szepty.
- Garretcie Weasleyu, synu swego ojca, wnuczku swego dziada, nadszedł czas, byś stanął w obronie uciskanych, stał się światłem w mroku - ktoś lub coś przemawiało do niego zwielokrotnionym, cichym głosem, który, paradoksalnie, wzbudzał zaufanie, przypominając brzmieniem łagodny ton matki. - Wstań i idź, poprowadzę Cię dalej, wskażę właściwą drogę...
Ślepy los chciał, że zamiast Constance przy stoliku pojawił się młody, dwudziestokilkuletni Macmillan, zdecydowanie mniej sympatyczny od młodej Yaxleyówny, z pewnością również mniej korny i taktowny. Zgodnie z etykietą przywitał się ze wszystkimi, począwszy od Lyry, którą szarmancko ucałował w wierzch dłoni, a skończywszy na Parysie, przy którym zwęził groźnie ślepia i wykrzywił usta w kpiącym uśmiechu. Nie było tajemnicą, że rody Bulstrode'ów i Macmillanów pałały do siebie jawną niechęcią.
- Kogóż moje oczy widzą, czyż to nie sławny Parys Bulstrode zaszczycił nas dziś swą obecnością? - Młodzian najwyraźniej nie odczuwał większego respektu przed dużo starszym muzykiem, dając upust całej swej złości i narastającemu niezadowoleniu. Zajął miejsce na sofie tuż obok Garretta i nalał sobie szklaneczkę alkoholu, w niemym, lecz wyraźnie złośliwym toaście wznosząc ją ku Anthony'emu i Parysowi. - Stypa to doskonała okazja do nawiązywania intratnych kontaktów, do zdobywania kolejnych przyjaciół lub... pozyskiwania jeszcze żarliwszych wrogów. Jeśli zamierza pan zabawiać nas również dzisiaj swymi niezbyt imponującymi zdolnościami muzycznymi, chyba nawet Burke'owie będą zmuszeni uciekać gdzie pieprz rośnie.
Jednocześnie Garrett poczuł jak włoski na jego skórze stają dęba, a wzdłuż kręgosłupa przebiega go zimny dreszcz. I choć już samo to mogło wydać się dziwne, największy szok musiał przeżyć, kiedy - obok prowokacyjnych słów Macmillana - usłyszał w swojej głowie niepokojące szepty.
- Garretcie Weasleyu, synu swego ojca, wnuczku swego dziada, nadszedł czas, byś stanął w obronie uciskanych, stał się światłem w mroku - ktoś lub coś przemawiało do niego zwielokrotnionym, cichym głosem, który, paradoksalnie, wzbudzał zaufanie, przypominając brzmieniem łagodny ton matki. - Wstań i idź, poprowadzę Cię dalej, wskażę właściwą drogę...
W ostatniej sekundzie ugryzł się w język, by nie rzucić jakże nietaktowanego komentarza dotyczącego lekko pretensjonalnej wypowiedzi Garretta. Oscylowałby on w niebezpiecznie bliskich okolicach „jesteście tak rozpoznawalni, że nawet w tłumie ruchy każdy wywęszyłby krew drobnych zdrajców” a „naprawdę nie dam o to w najmniejszym calu”. Przecież nie wypadało pozyskiwać wrogów (przynajmniej nie w tych niepewnych czasach) pośród czarodziejów wciąż określanych mianem szlachetnych… według szeroko pojętych norm, a przynajmniej spisu rodzin o czystej krwistych.
Nie potrafił tego do końca zrozumieć - Weasleyowie posiadali na swoich małych sumieniach niesamowicie duże grzechy, znacznie cięższe od zaklęć niewybaczalnych. Bluźnili wobec szkarłatu przepływającego przez żyły, własnej familii. Nie wykreślali z linii swoich rodów mężczyzn rzekomo kochających kobiety o mugolskim pochodzeniu bądź młodych dam, poszukujących szczęścia z biednymi czarodziejami półkrwi. Nie bez przyczyny wyrobili sobie taki niechlubny status, jednakże pomimo wszystkich nieczystości, misek z pomyjami po mało wystawnym obiedzie zachowali resztki zasługiwania na szacunek.
Być może sprawy nie były tak proste, jakimi się wydawały… natomiast ich każda kolejna głowa rodu posiadała więcej oleju i pozascenicznych znajomości niż obstawiałyby to wszystkie czarownice doskonale zorientowane w kanonie ówczesnych plotek.
W efekcie spojrzał jedynie beznamiętnie na jego siostrę, pokładając mylną nadzieję, iż reprezentowała, chociaż ułamek wartościowych cech, których nie potrafiła wykazać bynajmniej w swojej konsolacyjnej sukience. Przez chwilową obserwację zanotował jedno - była całkiem ładna, co dobrze rokowało. Jeżeli nie poczułaby ogromnej miłości do klepiącego biedę mechanika z Barking tudzież Dagenham, rodząc mu gromadkę niemniej rudych dzieci, posiadała realne szanse na dobre (bogate) zamążpójście.
Moment krótkiej ciszy zdawał się mu w niczym nie przeszkadzać. Postronni, jak ta urocza blondynka przechodząca niedaleko ich wspólnego, jakże wesołego stolika, mogli przyjąć ją jako przepiękną zadumę, najwyższy hołd… Prawie jakby chwilę temu wspominali cudowne i pełne beztroski lata w Hogwarcie, gdzie zawierali pierwsze przyjaźnie, przeżywali zawody miłosne oraz uczyli się magii, niekoniecznie wyłącznie tej spisanej na kartach jakże wspaniałych ksiąg. Nie potrafili przestać wspominać cudownych lekcji eliksirów, spotkań w Klubie Ślimaka, uśmiechów cudownego profesora rozświetlający chłodne lochy z ciemnymi korytarzami wijącymi się od sali do sali. Wartościowość takowych momentów wydawała się nie posiadać równowartości w kolosalnej kwocie.
Gdyby komukolwiek tutaj zależało na szanownym Horacym, zapewne dokładnie tak by postąpili.
Parys wyznawał zasadę, że martwym już nic nie mogło pomóc, natomiast jego towarzysze nie wypadali inaczej na jego tle. Nie wylewali łez, nie potrzebowali czystych chusteczek, kojących słów. Siedzieli obojętnie, wsłuchując się w błogą ciszę zaklętego Le Revenant.
Dziecinne przepychanki słowne znudziły się mu gdzieś na przełomie trzeciej i czwartej klasy. Nie zamierzał tracić kilku cennych sekund na wdawanie się w bezsensowną dysputę, prowadzącą krętą ścieżką do żadnego celu. Milczał. Duma nie pozwalał mu na długie pozostawanie biednym, szepcząc cięte słowa odpowiedzi na wypowiedziane zaczepki.
Sięgnął niby ku karafce, ale przez przypadek jego dłoń wykonała zbyt mocny, nadal pełen gracji ruch skupiony zbyt mocno na wypełnionej alkoholem szklance Macmillana. Poszybowała w dokładnie ku niemu, jakby działo na nią jakieś nieznane, silne zaklęcie umożliwiające miotanie przedmiotami wprost na ludzi, do których odczuwało się nic innego aniżeli jawną niechęć.
Usta automatycznie wykrzywiły się w szelmowskim uśmiechu, chociaż znów musiał wypadać na tak okropną niezdarę! Co powiedziałaby mama?
- Najszczerzej przepraszam - rzucił tonem wypełnionym po brzegi ironią, podnosząc własne szkło do własnych ust, aniżeli cudze w okolicę cudzego krocza. Czasem zdarzało mu się zabłądzić… Z resztą - jak każdemu. - Za udane pranie! - zachęcił towarzyszy do stuknięcia w celu przypieczętowania szlachetnego celu. Niewątpliwie pan Bulstrode należał do mistrzów toastów, swoistej elity tego niezmiernie trudnego zajęcia.
Duży chałat wysokoprocentowego trunku przez chwilę zatrzymał się w jamie ustnej, następnie kroczył ku przelotnemu romansowi z przełykiem i krwiobiegiem.
- Szanowna panno Wealsey, może zdradzi nam, czym zajmuje się panna Lyra na co dzień? - Wcale nie zachowywał się obojętnie w odniesieniu do całej sytuacji sprzed zaledwie niecałej minuty. Bardziej od hipotetycznie marsowej miny, zainteresowało go nieoczywiste milczenie siostry piegowatego. I odrzucając wszystkie insynuacje związane z jego jednorazowymi przygodami, będącymi zapewne w podobnym wieku, nie miał zamiaru zabierać jej do swojego gustownego mieszkania na lampkę skrzaciego wina z niesamowicie dobrego rocznika.
Istniał pewien poziom, do którego się nie zniżał.
Nie potrafił tego do końca zrozumieć - Weasleyowie posiadali na swoich małych sumieniach niesamowicie duże grzechy, znacznie cięższe od zaklęć niewybaczalnych. Bluźnili wobec szkarłatu przepływającego przez żyły, własnej familii. Nie wykreślali z linii swoich rodów mężczyzn rzekomo kochających kobiety o mugolskim pochodzeniu bądź młodych dam, poszukujących szczęścia z biednymi czarodziejami półkrwi. Nie bez przyczyny wyrobili sobie taki niechlubny status, jednakże pomimo wszystkich nieczystości, misek z pomyjami po mało wystawnym obiedzie zachowali resztki zasługiwania na szacunek.
Być może sprawy nie były tak proste, jakimi się wydawały… natomiast ich każda kolejna głowa rodu posiadała więcej oleju i pozascenicznych znajomości niż obstawiałyby to wszystkie czarownice doskonale zorientowane w kanonie ówczesnych plotek.
W efekcie spojrzał jedynie beznamiętnie na jego siostrę, pokładając mylną nadzieję, iż reprezentowała, chociaż ułamek wartościowych cech, których nie potrafiła wykazać bynajmniej w swojej konsolacyjnej sukience. Przez chwilową obserwację zanotował jedno - była całkiem ładna, co dobrze rokowało. Jeżeli nie poczułaby ogromnej miłości do klepiącego biedę mechanika z Barking tudzież Dagenham, rodząc mu gromadkę niemniej rudych dzieci, posiadała realne szanse na dobre (bogate) zamążpójście.
Moment krótkiej ciszy zdawał się mu w niczym nie przeszkadzać. Postronni, jak ta urocza blondynka przechodząca niedaleko ich wspólnego, jakże wesołego stolika, mogli przyjąć ją jako przepiękną zadumę, najwyższy hołd… Prawie jakby chwilę temu wspominali cudowne i pełne beztroski lata w Hogwarcie, gdzie zawierali pierwsze przyjaźnie, przeżywali zawody miłosne oraz uczyli się magii, niekoniecznie wyłącznie tej spisanej na kartach jakże wspaniałych ksiąg. Nie potrafili przestać wspominać cudownych lekcji eliksirów, spotkań w Klubie Ślimaka, uśmiechów cudownego profesora rozświetlający chłodne lochy z ciemnymi korytarzami wijącymi się od sali do sali. Wartościowość takowych momentów wydawała się nie posiadać równowartości w kolosalnej kwocie.
Gdyby komukolwiek tutaj zależało na szanownym Horacym, zapewne dokładnie tak by postąpili.
Parys wyznawał zasadę, że martwym już nic nie mogło pomóc, natomiast jego towarzysze nie wypadali inaczej na jego tle. Nie wylewali łez, nie potrzebowali czystych chusteczek, kojących słów. Siedzieli obojętnie, wsłuchując się w błogą ciszę zaklętego Le Revenant.
Dziecinne przepychanki słowne znudziły się mu gdzieś na przełomie trzeciej i czwartej klasy. Nie zamierzał tracić kilku cennych sekund na wdawanie się w bezsensowną dysputę, prowadzącą krętą ścieżką do żadnego celu. Milczał. Duma nie pozwalał mu na długie pozostawanie biednym, szepcząc cięte słowa odpowiedzi na wypowiedziane zaczepki.
Sięgnął niby ku karafce, ale przez przypadek jego dłoń wykonała zbyt mocny, nadal pełen gracji ruch skupiony zbyt mocno na wypełnionej alkoholem szklance Macmillana. Poszybowała w dokładnie ku niemu, jakby działo na nią jakieś nieznane, silne zaklęcie umożliwiające miotanie przedmiotami wprost na ludzi, do których odczuwało się nic innego aniżeli jawną niechęć.
Usta automatycznie wykrzywiły się w szelmowskim uśmiechu, chociaż znów musiał wypadać na tak okropną niezdarę! Co powiedziałaby mama?
- Najszczerzej przepraszam - rzucił tonem wypełnionym po brzegi ironią, podnosząc własne szkło do własnych ust, aniżeli cudze w okolicę cudzego krocza. Czasem zdarzało mu się zabłądzić… Z resztą - jak każdemu. - Za udane pranie! - zachęcił towarzyszy do stuknięcia w celu przypieczętowania szlachetnego celu. Niewątpliwie pan Bulstrode należał do mistrzów toastów, swoistej elity tego niezmiernie trudnego zajęcia.
Duży chałat wysokoprocentowego trunku przez chwilę zatrzymał się w jamie ustnej, następnie kroczył ku przelotnemu romansowi z przełykiem i krwiobiegiem.
- Szanowna panno Wealsey, może zdradzi nam, czym zajmuje się panna Lyra na co dzień? - Wcale nie zachowywał się obojętnie w odniesieniu do całej sytuacji sprzed zaledwie niecałej minuty. Bardziej od hipotetycznie marsowej miny, zainteresowało go nieoczywiste milczenie siostry piegowatego. I odrzucając wszystkie insynuacje związane z jego jednorazowymi przygodami, będącymi zapewne w podobnym wieku, nie miał zamiaru zabierać jej do swojego gustownego mieszkania na lampkę skrzaciego wina z niesamowicie dobrego rocznika.
Istniał pewien poziom, do którego się nie zniżał.
Gość
Gość
Lyra zdawała sobie sprawę, że Weasleyowie z reguły nie są zbyt mile widziani przez inne rody czystej krwi, ale przez ostatnie lata zdążyła do tego przywyknąć. Na pogrzebie Slughorna teoretycznie byli czarodzieje o różnym pochodzeniu, w sporej części pewnie jego byli uczniowie z Hogwartu lub inne osoby, które go znały lub po prostu chciało skorzystać z okazji do pojawienia się w towarzystwie, ale z tego, co zdążyła zauważyć, w tej części sali przeważali czystokrwiści. W ich towarzystwie rzadko kiedy czuła się pewnie i swobodnie, bo jednak często odczuwała tę atmosferę pogardy i dystansu, czuła się wyobcowana wśród nich. Nawet w Hogwarcie z reguły częściej obcowała z mugolakami czy czarodziejami półkrwi, przy nich przynajmniej nie musiała się przejmować opinią zdrajczyni krwi, ani tym, że jej zachowanie może zostać odebrane jako niestosowne.
A w takim towarzystwie jak obecne, nawet kolor jej sukienki mógł zostać uznany za niestosowny, ale cóż poradzić, że nie miała zbyt dużej ilości ładnych strojów, spośród których mogłaby wybierać i przebierać, jak jej rówieśnice z bogatszych rodzin, które nawet taką okazję jak pogrzeb Slughorna postanowiły wykorzystać do jak najlepszego zaprezentowania się w okazałych szatach. Kiedy zarobi więcej na malowaniu obrazów, pewnie pomyśli o kupieniu sobie czegoś bardziej stosownego, ale póki co wybór miała niewielki.
Usiadła na kanapie razem z bratem, zerkając na niego ukradkiem. Naprawdę cieszyła się, że tu był, dzięki niemu czuła się mniej niepewna i onieśmielona w towarzystwie starszych od niej mężczyzn.
Spojrzała na nowego przybysza, kojarzyła jego nazwisko, bo kiedyś je słyszała, ale zanim się odezwała, to Garrett, jako ten starszy i bardziej obyty w towarzystwie z ich dwojga, odezwał się jako pierwszy, przedstawiając siebie i ją. Skinęła grzecznie głową i nieznacznie się uśmiechnęła. Przed nią i bratem pojawiły się szklaneczki z alkoholem, jednak Lyra nie wypiła swojego, wiedząc, że z połączeniu z eliksirem, jaki regularnie zażywała, jeszcze szybciej niż normalnie odczułaby skutki upojenia.
Kątem oka zauważyła przechodzącą niedaleko Constance, którą kojarzyła z tego, że była znajomą jej brata, ale nie darzyły się zbytnią sympatią, więc nawet się ucieszyła, kiedy panna Yaxley wyminęła ich stolik i poszła dalej. Po chwili jednak pojawił się kolejny przybysz, niejaki Macmillan, którego Lyra kojarzyła jedynie ze słyszenia. Pozwoliła, by chwycił jej drobną dłoń i szarmancko ją ucałował, ale po chwil, ku jej uldze skupił swoją uwagę na męskiej części towarzystwa, którą zapewne znał lepiej niż cichą osiemnastolatkę, która ledwo skończyła Hogwart.
Wtedy jednak Garrett dziwnie zesztywniał. Spojrzała na niego czujnie, jednak w tamtym momencie wydawał się jej nie zauważać.
– Garrett? – zapytała wtedy, chwytając go lekko za rękę, by zwrócić na siebie jego uwagę. – Czy na pewno wszystko w porządku?
Zerknęła na szklaneczkę, z której chwilę wcześniej upił łyk; czyżby trunek zawierał coś, co mu zaszkodziło?
Nie zdawała sobie sprawy z tego, co w tej chwili myślał na temat Weasleyów siedzący naprzeciwko mężczyzna brodaty mężczyzna, ale mimo tego, że była skupiona przede wszystkim na swoim bracie, zauważyła, jak szybkim ruchem ręki wytrącił szklaneczkę z dłoni Macmillana, oblewając go alkoholem. Odniosła dziwne wrażenie, że zrobił to specjalnie, więc może nie był aż tak drętwy, jaki na początku się wydawał? Choć może nie wypadało, uśmiechnęła się kącikiem ust, szybko jednak przywołując na twarz powagę.
Bulstrode wtedy zwrócił na nią uwagę i zadał jej pytanie.
– Jestem artystką – odpowiedziała, po czym, gwoli wyjaśnienia, dodała. – Maluję magiczne obrazy i portrety.
Nie dodała, że zazwyczaj maluje na Pokątnej, czekając na jakichś klientów. Nie było to może zajęcie budzące respekt, ale skoro nie mogła iść w ślady brata i zostać aurorem, musiała znaleźć sobie inną alternatywę, więc czemu nie skorzystać z talentu, który posiadała? Zresztą, czystokrwiści często potrzebowali malarzy i portrecistów, skoro tak powszechnie obwieszali swoje posiadłości magicznymi obrazami. Kto wie, może pewnego dnia i Lyra zostanie zauważona? Niedawno na horyzoncie pojawiła się pewna nadzieja, której panna Weasley kurczowo się uczepiła i widziała w niej szansę na poprawę swojej sytuacji.
- Słyszałam, że pan też jest artystą. To prawda? – spytała po chwili, próbując sobie przypomnieć, skąd kojarzyła jego nazwisko. Wydawało jej się, że zajmował się muzyką, ale pewna nie była.
Po chwili jednak znowu spojrzała na swojego brata, wyraźnie zaniepokojona jego zachowaniem. Znowu leciutko i niezauważalnie szturchnęła go pod stołem, by wyrwać go z tej dziwnej zadumy.
A w takim towarzystwie jak obecne, nawet kolor jej sukienki mógł zostać uznany za niestosowny, ale cóż poradzić, że nie miała zbyt dużej ilości ładnych strojów, spośród których mogłaby wybierać i przebierać, jak jej rówieśnice z bogatszych rodzin, które nawet taką okazję jak pogrzeb Slughorna postanowiły wykorzystać do jak najlepszego zaprezentowania się w okazałych szatach. Kiedy zarobi więcej na malowaniu obrazów, pewnie pomyśli o kupieniu sobie czegoś bardziej stosownego, ale póki co wybór miała niewielki.
Usiadła na kanapie razem z bratem, zerkając na niego ukradkiem. Naprawdę cieszyła się, że tu był, dzięki niemu czuła się mniej niepewna i onieśmielona w towarzystwie starszych od niej mężczyzn.
Spojrzała na nowego przybysza, kojarzyła jego nazwisko, bo kiedyś je słyszała, ale zanim się odezwała, to Garrett, jako ten starszy i bardziej obyty w towarzystwie z ich dwojga, odezwał się jako pierwszy, przedstawiając siebie i ją. Skinęła grzecznie głową i nieznacznie się uśmiechnęła. Przed nią i bratem pojawiły się szklaneczki z alkoholem, jednak Lyra nie wypiła swojego, wiedząc, że z połączeniu z eliksirem, jaki regularnie zażywała, jeszcze szybciej niż normalnie odczułaby skutki upojenia.
Kątem oka zauważyła przechodzącą niedaleko Constance, którą kojarzyła z tego, że była znajomą jej brata, ale nie darzyły się zbytnią sympatią, więc nawet się ucieszyła, kiedy panna Yaxley wyminęła ich stolik i poszła dalej. Po chwili jednak pojawił się kolejny przybysz, niejaki Macmillan, którego Lyra kojarzyła jedynie ze słyszenia. Pozwoliła, by chwycił jej drobną dłoń i szarmancko ją ucałował, ale po chwil, ku jej uldze skupił swoją uwagę na męskiej części towarzystwa, którą zapewne znał lepiej niż cichą osiemnastolatkę, która ledwo skończyła Hogwart.
Wtedy jednak Garrett dziwnie zesztywniał. Spojrzała na niego czujnie, jednak w tamtym momencie wydawał się jej nie zauważać.
– Garrett? – zapytała wtedy, chwytając go lekko za rękę, by zwrócić na siebie jego uwagę. – Czy na pewno wszystko w porządku?
Zerknęła na szklaneczkę, z której chwilę wcześniej upił łyk; czyżby trunek zawierał coś, co mu zaszkodziło?
Nie zdawała sobie sprawy z tego, co w tej chwili myślał na temat Weasleyów siedzący naprzeciwko mężczyzna brodaty mężczyzna, ale mimo tego, że była skupiona przede wszystkim na swoim bracie, zauważyła, jak szybkim ruchem ręki wytrącił szklaneczkę z dłoni Macmillana, oblewając go alkoholem. Odniosła dziwne wrażenie, że zrobił to specjalnie, więc może nie był aż tak drętwy, jaki na początku się wydawał? Choć może nie wypadało, uśmiechnęła się kącikiem ust, szybko jednak przywołując na twarz powagę.
Bulstrode wtedy zwrócił na nią uwagę i zadał jej pytanie.
– Jestem artystką – odpowiedziała, po czym, gwoli wyjaśnienia, dodała. – Maluję magiczne obrazy i portrety.
Nie dodała, że zazwyczaj maluje na Pokątnej, czekając na jakichś klientów. Nie było to może zajęcie budzące respekt, ale skoro nie mogła iść w ślady brata i zostać aurorem, musiała znaleźć sobie inną alternatywę, więc czemu nie skorzystać z talentu, który posiadała? Zresztą, czystokrwiści często potrzebowali malarzy i portrecistów, skoro tak powszechnie obwieszali swoje posiadłości magicznymi obrazami. Kto wie, może pewnego dnia i Lyra zostanie zauważona? Niedawno na horyzoncie pojawiła się pewna nadzieja, której panna Weasley kurczowo się uczepiła i widziała w niej szansę na poprawę swojej sytuacji.
- Słyszałam, że pan też jest artystą. To prawda? – spytała po chwili, próbując sobie przypomnieć, skąd kojarzyła jego nazwisko. Wydawało jej się, że zajmował się muzyką, ale pewna nie była.
Po chwili jednak znowu spojrzała na swojego brata, wyraźnie zaniepokojona jego zachowaniem. Znowu leciutko i niezauważalnie szturchnęła go pod stołem, by wyrwać go z tej dziwnej zadumy.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
W pomieszczeniu znienacka pojawiła się Constance, co przyjął ze szczerym uśmiechem tańczącym beztrosko na ustach; już miał zaprosić ją do stołu, by uświetniła jednoosobową kolekcję przyjaznych mu osób zgromadzonych w pomieszczeniu, ale wtem czarodziejka skłoniła się tylko lekko i z gracją wycofała z sali, być może wyczuwając tornada nienawiści (Weasley, skąd cię wzięło na takie porównania?, skarcił się w myśli) wirujące szalenie w powietrzu. Nie to, żeby mu jakoś szczególnie przeszkadzały; prawdę mówiąc delektował się nimi, wsłuchując uważnie w wyjątkowo metaforyczny szum kręcącego się namiętnie powietrza.
Nie dane było mu nacieszyć się nowo odkrytą w sobie potrzebą konfrontacji z potencjalnymi wrogami. Zanim szermierka słowna z panami Bulstrode i Burke doszła choćby do skutku, rosnąca w ciszy przedwojenna atmosfera pękła niczym licha bańka mydlana, kiedy do pomieszczenia zza rozchylonych kotar wparował młody mężczyzna; pierwsze wrażenie wywołane kaskadami lśniąco złotej etykiety zniszczył jednak krzywym uśmieszkiem ociekającym bezwstydną kpiną. Garrett niemal pozazdrościł mu bezpośredniości; on sam raczej nie zaśmiałby pokazywać swojej pogardy w tak oczywisty sposób, choć z pewnością rozwiązywało to wiele problemów na tle późniejszej konwersacji - czarne było czarne, a białe tonęło w alabastrze, nie pozostawiając żadnych wątpliwości. Potrzeba pięknych słówek owiniętych w cieniutką sieć konwenansów i nieskazitelnego wychowania odeszłaby wtedy w niepamięć, zezwalając na dającą odczuć chorą satysfakcję konfrontację. Mogli wtedy igrać ze słowami niczym z płomykiem tańczącym po szarzejącej w popiele skórze, zabawiać się z pogardą w mniej lub bardziej bezpośrednim stylu, wylewać kpinę z bezzębnego uśmiechu i piorunować spojrzeniem wszystkich wokół.
Chyba ostatni raz do takiej sytuacji dopuścił jeszcze w Hogwarcie, kiedy dbał starannie o swoją wypielęgnowaną kolekcję wrogów i nieprzyjemnych towarzyszów szkolnych lat; wtedy kąśliwe słówka cenił o wiele bardziej niż ucieczkę z pola bitwy w postaci chłodnej obojętności - własnowolną kapitulację uważał za zachowanie bezsensowne, żałosne i godne najgorszego tchórza. Teraz do takich rozwiązań posuwał się coraz częściej, nauczony doświadczeniem, że nadmierna pewność siebie najczęściej prowadzi do niechybnej zguby; wciąż jednak był niewolnikiem własnej pychy, która niekiedy popychała go do niekonwencjonalnych rozwiązań tylko i wyłącznie po to, aby mógł pokazać swoją wielkość oraz by zaplątać się w nigdy niekończący się ciąg emocjonujących wydarzeń. Pragnął dołączyć do przygody, która uczyniłaby go niezapomnianym, złożyłaby na jego ustach słodki pocałunek chwały i wywoływała nagłe drżenia serca. Łaknął wrażeń, szaleństw, emocji, walk, potu, krew i łez, chciał, żeby w jego życiu wiecznie coś się dało.
Dlatego właśnie nagły natłok wszelakich wydarzeń przyjął z sercem radującym się i bijącym jakoś żwawiej, wreszcie rytmicznie, trąconym poczuciem - złudnym lub nie - że to początek czegoś niezapomnianego, pytanie tylko, czy w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Najpierw z ust nowo przybyłego mężczyzny padły wątpliwie uprzejme słowa skierowane prosto na Bulstrode'a. Ociekały jadem, którego nie powstydziłaby się najwspanialsza ze żmijowatych żmij i tonęły w otchłaniach pogardy; w pierwszej chwili Garrett uznałby to za dość zabawne, ale potem nastąpiła fala wydarzeń przypominających obalające się kostki hebanowego domina.
Potem poczuł, że kręci mu się w głowie, ale postarał się to ignorować, nie wiedząc jeszcze, że walczy z głosem szepczącym mu milutko w samym środku umysłu. Skupiony na odbywającej się w jego głowie batalii, nie usłyszał słów siostry i uleciało gdzieś pełne troski pytanie, czy wszystko z nim w porządku. Nie było.
Niedługo później ciecz ze szklanki Bulstrode'a zapragnęła zasmakować rozkoszy wolności, więc bezwstydnie opuściła krzywdzące ramy, by zwiedzać świat z perspektywy spodni Macmillana. W normalnej sytuacji pewnie nie mógłby zwalczyć salwy śmiechu - nie to, że odczuwał w stosunku do Bulstrode'a jakiekolwiek cieplejsze uczucia, wręcz przeciwnie; po prostu potrafił docenić dobrze rozegrane, niemal przypadkowe i zawoalowane zaproszenie do prywatnej wojny. Potem przypomniałby sobie, że byli na stypie i nie wypadało mu się śmiać, dlatego przyłożyłby prędko ściśniętą w pięść dłoń do ust i powstrzymał parsknięcie, przeobrażając je w krótkie kaszlnięcie. Nic z tego nie doszło jednak do skutku; zajęty szumem, który mógł słyszeć tylko on, przestał reagować na otoczenie.
Aż nagle coś zaczęło coraz intensywniej kotłować się w jego umyśle, przebiło się przez nieistniejący mur (wmawiał sobie, że ten rzeczywiście stanął, gruby, wysoki i niezniszczalny - dotychczasowe próby nauczenia się oklumencji spełzały jednak na niczym) i wkrótce klarowna, nagła myśl zaświergotała jakby z troską, pieszcząc ciepłym oddechem wszystkie zawahania i wątpliwości. Garrett, Garrett, dlaczego miałbyś nie posłuchać się tego głosu, który może się przecież okazać głosem rozsądku? A co, jeśli to zew nadciągającej, najwspanialszej przygody? Jeśli to zatroskany tembr twoich przodków, którzy chcą popchnąć cię do osiągnięcia czegoś wielkiego, zapisania siebie wielkimi, złotymi literami na kartach historii? A co, jeśli...
No właśnie; co, jeśli to wszystko tylko wspaniale utkane oszustwo, krnąbrny występek nieprzychylnych sił i próba wpakowania go po kolana w jeszcze większe łajno, niż to, w którym aktualnie się znajduje?
Poczuł delikatne szturchnięcie pod stołem. Gwałtownym ruchem zerwał się z miejsca, wciąż trzymając w dłoni wypełnioną do połowy kryształową szklankę. Wzruszona powierzchnia whisky oblizała ścianki, na ułamek sekundy pozwalając im utonąć w królewsko złocistej barwie.
- Lyro, panowie - rzucił nagle, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób haniebnie przerwał rozmowę, która zawiązała się pomiędzy Bulstrodem a jego siostrą; nie słyszał jej nawet, zaplątany w sieci własnych myśli. Ze stukotem odłożył szklankę na blat pobliskiego stolika, zwalczając łaskoczącą pokusę, aby duszkiem wypić jej pozostałą zawartość (w końcu trzeźwy umysł to podstawa). - Wybaczcie mi, jednak przypomniało mi się, że miałem się z kimś koniecznie rozmówić. Postaram się rychło wrócić. - Ostatnie słowa skierował głównie do siostry; wyrzucał sobie w myślach, że zostawia ją na pastwę trzech mężczyzn, którzy pomimo krwi płynącej w ich żyłach najpewniej wcale tacy szlachetni nie byli. Nie wybaczyłby sobie jednak, gdyby nie dowiedział się, dokąd chce zaprowadzić go zwodniczy, szepczący głos w głowie - domyślał się, że z dużym prawdopodobieństwem padł ofiarą psikusa jakiegoś ducha bądź czarodzieja obdarzonego umiejętnością legilimecji i dlatego nie pozwoliłby, aby Lyra podążyła za nim. Jeśli ma wpaść w tarapaty i, odpukać w niemalowane, zyskać okrutny uszczerbek na zdrowiu - o poświęcaniu życia wolał nawet nie myśleć - to zrobi to sam, nie wciągając za sobą innych, szczególnie tak mu bliskich.
Nie czekając na reakcję pozostałych, ruszył w stronę drzwi, machinalnie sprawdzając, czy różdżka ukryta w wewnętrznej kieszeni marynarki wciąż znajduje się na swoim miejscu.
W końcu nie dowie się, o co chodzi, dopóki tego nie sprawdzi.
|| zt - mg najdroższy, dokąd mnie zaprowadzisz?
Nie dane było mu nacieszyć się nowo odkrytą w sobie potrzebą konfrontacji z potencjalnymi wrogami. Zanim szermierka słowna z panami Bulstrode i Burke doszła choćby do skutku, rosnąca w ciszy przedwojenna atmosfera pękła niczym licha bańka mydlana, kiedy do pomieszczenia zza rozchylonych kotar wparował młody mężczyzna; pierwsze wrażenie wywołane kaskadami lśniąco złotej etykiety zniszczył jednak krzywym uśmieszkiem ociekającym bezwstydną kpiną. Garrett niemal pozazdrościł mu bezpośredniości; on sam raczej nie zaśmiałby pokazywać swojej pogardy w tak oczywisty sposób, choć z pewnością rozwiązywało to wiele problemów na tle późniejszej konwersacji - czarne było czarne, a białe tonęło w alabastrze, nie pozostawiając żadnych wątpliwości. Potrzeba pięknych słówek owiniętych w cieniutką sieć konwenansów i nieskazitelnego wychowania odeszłaby wtedy w niepamięć, zezwalając na dającą odczuć chorą satysfakcję konfrontację. Mogli wtedy igrać ze słowami niczym z płomykiem tańczącym po szarzejącej w popiele skórze, zabawiać się z pogardą w mniej lub bardziej bezpośrednim stylu, wylewać kpinę z bezzębnego uśmiechu i piorunować spojrzeniem wszystkich wokół.
Chyba ostatni raz do takiej sytuacji dopuścił jeszcze w Hogwarcie, kiedy dbał starannie o swoją wypielęgnowaną kolekcję wrogów i nieprzyjemnych towarzyszów szkolnych lat; wtedy kąśliwe słówka cenił o wiele bardziej niż ucieczkę z pola bitwy w postaci chłodnej obojętności - własnowolną kapitulację uważał za zachowanie bezsensowne, żałosne i godne najgorszego tchórza. Teraz do takich rozwiązań posuwał się coraz częściej, nauczony doświadczeniem, że nadmierna pewność siebie najczęściej prowadzi do niechybnej zguby; wciąż jednak był niewolnikiem własnej pychy, która niekiedy popychała go do niekonwencjonalnych rozwiązań tylko i wyłącznie po to, aby mógł pokazać swoją wielkość oraz by zaplątać się w nigdy niekończący się ciąg emocjonujących wydarzeń. Pragnął dołączyć do przygody, która uczyniłaby go niezapomnianym, złożyłaby na jego ustach słodki pocałunek chwały i wywoływała nagłe drżenia serca. Łaknął wrażeń, szaleństw, emocji, walk, potu, krew i łez, chciał, żeby w jego życiu wiecznie coś się dało.
Dlatego właśnie nagły natłok wszelakich wydarzeń przyjął z sercem radującym się i bijącym jakoś żwawiej, wreszcie rytmicznie, trąconym poczuciem - złudnym lub nie - że to początek czegoś niezapomnianego, pytanie tylko, czy w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Najpierw z ust nowo przybyłego mężczyzny padły wątpliwie uprzejme słowa skierowane prosto na Bulstrode'a. Ociekały jadem, którego nie powstydziłaby się najwspanialsza ze żmijowatych żmij i tonęły w otchłaniach pogardy; w pierwszej chwili Garrett uznałby to za dość zabawne, ale potem nastąpiła fala wydarzeń przypominających obalające się kostki hebanowego domina.
Potem poczuł, że kręci mu się w głowie, ale postarał się to ignorować, nie wiedząc jeszcze, że walczy z głosem szepczącym mu milutko w samym środku umysłu. Skupiony na odbywającej się w jego głowie batalii, nie usłyszał słów siostry i uleciało gdzieś pełne troski pytanie, czy wszystko z nim w porządku. Nie było.
Niedługo później ciecz ze szklanki Bulstrode'a zapragnęła zasmakować rozkoszy wolności, więc bezwstydnie opuściła krzywdzące ramy, by zwiedzać świat z perspektywy spodni Macmillana. W normalnej sytuacji pewnie nie mógłby zwalczyć salwy śmiechu - nie to, że odczuwał w stosunku do Bulstrode'a jakiekolwiek cieplejsze uczucia, wręcz przeciwnie; po prostu potrafił docenić dobrze rozegrane, niemal przypadkowe i zawoalowane zaproszenie do prywatnej wojny. Potem przypomniałby sobie, że byli na stypie i nie wypadało mu się śmiać, dlatego przyłożyłby prędko ściśniętą w pięść dłoń do ust i powstrzymał parsknięcie, przeobrażając je w krótkie kaszlnięcie. Nic z tego nie doszło jednak do skutku; zajęty szumem, który mógł słyszeć tylko on, przestał reagować na otoczenie.
Aż nagle coś zaczęło coraz intensywniej kotłować się w jego umyśle, przebiło się przez nieistniejący mur (wmawiał sobie, że ten rzeczywiście stanął, gruby, wysoki i niezniszczalny - dotychczasowe próby nauczenia się oklumencji spełzały jednak na niczym) i wkrótce klarowna, nagła myśl zaświergotała jakby z troską, pieszcząc ciepłym oddechem wszystkie zawahania i wątpliwości. Garrett, Garrett, dlaczego miałbyś nie posłuchać się tego głosu, który może się przecież okazać głosem rozsądku? A co, jeśli to zew nadciągającej, najwspanialszej przygody? Jeśli to zatroskany tembr twoich przodków, którzy chcą popchnąć cię do osiągnięcia czegoś wielkiego, zapisania siebie wielkimi, złotymi literami na kartach historii? A co, jeśli...
No właśnie; co, jeśli to wszystko tylko wspaniale utkane oszustwo, krnąbrny występek nieprzychylnych sił i próba wpakowania go po kolana w jeszcze większe łajno, niż to, w którym aktualnie się znajduje?
Poczuł delikatne szturchnięcie pod stołem. Gwałtownym ruchem zerwał się z miejsca, wciąż trzymając w dłoni wypełnioną do połowy kryształową szklankę. Wzruszona powierzchnia whisky oblizała ścianki, na ułamek sekundy pozwalając im utonąć w królewsko złocistej barwie.
- Lyro, panowie - rzucił nagle, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób haniebnie przerwał rozmowę, która zawiązała się pomiędzy Bulstrodem a jego siostrą; nie słyszał jej nawet, zaplątany w sieci własnych myśli. Ze stukotem odłożył szklankę na blat pobliskiego stolika, zwalczając łaskoczącą pokusę, aby duszkiem wypić jej pozostałą zawartość (w końcu trzeźwy umysł to podstawa). - Wybaczcie mi, jednak przypomniało mi się, że miałem się z kimś koniecznie rozmówić. Postaram się rychło wrócić. - Ostatnie słowa skierował głównie do siostry; wyrzucał sobie w myślach, że zostawia ją na pastwę trzech mężczyzn, którzy pomimo krwi płynącej w ich żyłach najpewniej wcale tacy szlachetni nie byli. Nie wybaczyłby sobie jednak, gdyby nie dowiedział się, dokąd chce zaprowadzić go zwodniczy, szepczący głos w głowie - domyślał się, że z dużym prawdopodobieństwem padł ofiarą psikusa jakiegoś ducha bądź czarodzieja obdarzonego umiejętnością legilimecji i dlatego nie pozwoliłby, aby Lyra podążyła za nim. Jeśli ma wpaść w tarapaty i, odpukać w niemalowane, zyskać okrutny uszczerbek na zdrowiu - o poświęcaniu życia wolał nawet nie myśleć - to zrobi to sam, nie wciągając za sobą innych, szczególnie tak mu bliskich.
Nie czekając na reakcję pozostałych, ruszył w stronę drzwi, machinalnie sprawdzając, czy różdżka ukryta w wewnętrznej kieszeni marynarki wciąż znajduje się na swoim miejscu.
W końcu nie dowie się, o co chodzi, dopóki tego nie sprawdzi.
|| zt - mg najdroższy, dokąd mnie zaprowadzisz?
Tak jak przypuszczał, nie musiał zbyt długo czekać, by jego samotność przy stoliku odpłynęła w zapomnienie. To raczej on kazał czekać na swoją reakcję, bowiem widok dziewczyny w niebieskiej, odcinającej się jasnością na tle ponurej gamy kolorów wprawiła go w takie zdumienie, że zapomniał na chwilę języka w gębie. Kiedy usłyszał jej śpiewny, cieniutki głosik, skierowany do równie ryżego towarzysza, miał na końcu języka słowa – Nie kurwa, to nie tutaj, nie widzisz, że zajęte?, jednak musiał zachować chociażby pozory jakiejkolwiek kultury i ogłady, której brakowało jego myślom. Śledził wzrokiem jak dwoje Weasleyów siada naprzeciw niego, a na jego ustach błąkał się zdawkowy, zapraszający uśmiech, skrywający niekulturalne myśli. Otworzył usta, by zabrać głos jako doborowy gospodarz stolika, a z wnętrza jego jamy dobył się zapach przesiąknięty zapachem opiumowego dymu. W tym momencie do środka wkroczył jednak wyczekiwany towarzysz broni, odwracając jego uwagę od dwójki nieproszonych gości swoimi słowami.
- Znasz mnie, Parysie. Zbyt długa rozłąka z Tobą źle na mnie wpływa. Winny mi jesteś zadośćuczynienie. – Odwrócił spojrzenie na chwilę od przyjaciela, bowiem ryży intruz zwrócił się wprost do niego, zagłuszając dźwiękiem wypowiadanego nazwiska Burke’a grzecznościowe zwroty Parysa, który wyglądał, jakby był w swoim żywiole i niczego bardziej nie pragnął, jak tylko znaleźć się przy jednym stoliku z dwójką marchwiowych zdrajców krwi.
- Nie myli się pan, panie Weasley. Cała przyjemność po mojej stronie, zwłaszcza w towarzystwie tak urokliwego towarzystwa jak pańska dzisiejsza partnerka. – Wykrzywił usta w grymasie, który prawdopodobnie miał przypominać uśmiech. Nie uszło jego uwadze wspomniane chwilę później przez Garetta imię jego siostry.
- Prawdziwi dżentelmeni pozostawiają odrobinę prywatności, kiedy ich towarzystwo odchodzi na stronę, ale być może mamy różne definicje tego pojęcia. Poza tym nie mam sobie nic do zarzucenia jeśli chodzi o moją rzetelność. Jednak to nie czas i miejsce, bym mógł to bezkarnie uargumentować czynami. – Urwał, posyłając przeciągłe spojrzenie pannie Weasley, która pomimo milczącej postawy wydawała się o wiele bardziej interesująca od swego starszego brata, wzorowej aż do mdłości definicji aurora. – Śmiem twierdzić, że stało się wręcz na odwrót. – Miał na końcu języka jakąś kąśliwą uwagę, której o mało nie dał upusty, wypowiadając ją na głos, jednak ponownie jego myśli zakłóciły pojawienie się nowego towarzystwa. Constance nie zauważył, chociaż zwrócił uwagę na fakt, że Garrett zwrócił uwagę na kogoś za ich plecami. Anthony jednak miał na tyle kultury by się nie obrócić jak wścibski piętnastolatek. Zwłaszcza, że mało go obchodziła tożsamość tej osoby. Macmillan jednak nie pozwolił się tak łatwo zignorować. Od wejścia rozpoczął jakiś niesympatyczny monolog, który wpadał Tony’emu jednym uchem, a wypadał drugim. Być może zareagowałby, gdyby jego słowa skierowane były bezpośrednio do niego, jednak te dotyczyły Parysa. Ten zaś był wystarczająco dużym chłopcem, by samemu poradzić sobie z tak kiepskim przeciwnikiem. Uznał nawet, że gdyby wtrącił swoje trzy grosze, Bulstrode mógłby to uznać za zniewagę. Anthony myślał tego dnia ociężale, wypalił zbyt dużo narkotyku, by znieść towarzystwo wszystkich tych salonowych porcelanowych figurek nie wiedzących niczego o życiu co wykraczało poza ich złote klatki ułudy i kłamstwa, a Macmillam wzbudził w nim jeszcze mniejsze zainteresowanie niż Weasley. Zacisnął wargi, by powstrzymać rozbawienie incydentem jaki zainicjował Parys swoją „niezdarnością”.
- Panie Macmillan, – chrząknął i mówił dalej – potrzeba czegoś znacznie większego, by potomkowie czarownicy oraz twórczyni najpopularniejszego w dzisiejszych czasach śmiercionośnego zaklęcia, szerzej kojarzeni jako wcześniej wspomniani Burke’owie byli zmuszeni uciekać, gdzie pieprz rośnie. – Odparł beznamiętnym tonem, przyzwyczajony do tego, by nie unosić się gniewem w towarzystwie takich robaków jak on. Przeniósł spojrzenie na przyjaciela, który nawiązał rozmowę z dotychczas milczącą panną Weasley. Artyści, to było jedyne słowo, które przyszło mu na myśl. Wkrótce nastąpiła chwila, na którą Anthony czekał od chwili gdy Garrett przestąpił próg tego stolika.
- Proszę się nie kłopotać, Garrettcie. – Pozwolił sobie zwrócić się do Weasley’a po imieniu, zwłaszcza, że auror był od niego parę ładnych lat młodszy. Kiedy Weasley oddalił się na tyle, by nie mógł go dosłyszeć, Anthony zwrócił się do Lyry.
- Spodziewałem się po panienki bracie większej odpowiedzialności. – Uśmiechnął się, zawzięcie walcząc by ukryć nutki drwiny cisnące mu się na powierzchnię. – A wracając do tematu. Czy maluje pani obrazy na zamówienie, panno Weasley?
- Znasz mnie, Parysie. Zbyt długa rozłąka z Tobą źle na mnie wpływa. Winny mi jesteś zadośćuczynienie. – Odwrócił spojrzenie na chwilę od przyjaciela, bowiem ryży intruz zwrócił się wprost do niego, zagłuszając dźwiękiem wypowiadanego nazwiska Burke’a grzecznościowe zwroty Parysa, który wyglądał, jakby był w swoim żywiole i niczego bardziej nie pragnął, jak tylko znaleźć się przy jednym stoliku z dwójką marchwiowych zdrajców krwi.
- Nie myli się pan, panie Weasley. Cała przyjemność po mojej stronie, zwłaszcza w towarzystwie tak urokliwego towarzystwa jak pańska dzisiejsza partnerka. – Wykrzywił usta w grymasie, który prawdopodobnie miał przypominać uśmiech. Nie uszło jego uwadze wspomniane chwilę później przez Garetta imię jego siostry.
- Prawdziwi dżentelmeni pozostawiają odrobinę prywatności, kiedy ich towarzystwo odchodzi na stronę, ale być może mamy różne definicje tego pojęcia. Poza tym nie mam sobie nic do zarzucenia jeśli chodzi o moją rzetelność. Jednak to nie czas i miejsce, bym mógł to bezkarnie uargumentować czynami. – Urwał, posyłając przeciągłe spojrzenie pannie Weasley, która pomimo milczącej postawy wydawała się o wiele bardziej interesująca od swego starszego brata, wzorowej aż do mdłości definicji aurora. – Śmiem twierdzić, że stało się wręcz na odwrót. – Miał na końcu języka jakąś kąśliwą uwagę, której o mało nie dał upusty, wypowiadając ją na głos, jednak ponownie jego myśli zakłóciły pojawienie się nowego towarzystwa. Constance nie zauważył, chociaż zwrócił uwagę na fakt, że Garrett zwrócił uwagę na kogoś za ich plecami. Anthony jednak miał na tyle kultury by się nie obrócić jak wścibski piętnastolatek. Zwłaszcza, że mało go obchodziła tożsamość tej osoby. Macmillan jednak nie pozwolił się tak łatwo zignorować. Od wejścia rozpoczął jakiś niesympatyczny monolog, który wpadał Tony’emu jednym uchem, a wypadał drugim. Być może zareagowałby, gdyby jego słowa skierowane były bezpośrednio do niego, jednak te dotyczyły Parysa. Ten zaś był wystarczająco dużym chłopcem, by samemu poradzić sobie z tak kiepskim przeciwnikiem. Uznał nawet, że gdyby wtrącił swoje trzy grosze, Bulstrode mógłby to uznać za zniewagę. Anthony myślał tego dnia ociężale, wypalił zbyt dużo narkotyku, by znieść towarzystwo wszystkich tych salonowych porcelanowych figurek nie wiedzących niczego o życiu co wykraczało poza ich złote klatki ułudy i kłamstwa, a Macmillam wzbudził w nim jeszcze mniejsze zainteresowanie niż Weasley. Zacisnął wargi, by powstrzymać rozbawienie incydentem jaki zainicjował Parys swoją „niezdarnością”.
- Panie Macmillan, – chrząknął i mówił dalej – potrzeba czegoś znacznie większego, by potomkowie czarownicy oraz twórczyni najpopularniejszego w dzisiejszych czasach śmiercionośnego zaklęcia, szerzej kojarzeni jako wcześniej wspomniani Burke’owie byli zmuszeni uciekać, gdzie pieprz rośnie. – Odparł beznamiętnym tonem, przyzwyczajony do tego, by nie unosić się gniewem w towarzystwie takich robaków jak on. Przeniósł spojrzenie na przyjaciela, który nawiązał rozmowę z dotychczas milczącą panną Weasley. Artyści, to było jedyne słowo, które przyszło mu na myśl. Wkrótce nastąpiła chwila, na którą Anthony czekał od chwili gdy Garrett przestąpił próg tego stolika.
- Proszę się nie kłopotać, Garrettcie. – Pozwolił sobie zwrócić się do Weasley’a po imieniu, zwłaszcza, że auror był od niego parę ładnych lat młodszy. Kiedy Weasley oddalił się na tyle, by nie mógł go dosłyszeć, Anthony zwrócił się do Lyry.
- Spodziewałem się po panienki bracie większej odpowiedzialności. – Uśmiechnął się, zawzięcie walcząc by ukryć nutki drwiny cisnące mu się na powierzchnię. – A wracając do tematu. Czy maluje pani obrazy na zamówienie, panno Weasley?
Anthony Burke
Zawód : Łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Jak mogę im odmówić,
skoro boskość chcą mi wmówić?
Nie zawiodę ich,
Bo stać mnie na ten gest
skoro boskość chcą mi wmówić?
Nie zawiodę ich,
Bo stać mnie na ten gest
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Młody, nieopierzony jeszcze Macmillan zapewne nie sądził, że Bulstrode nie podejmie gry w otwarte karty, tym bardziej nie spodziewał się potrącenia szklaneczki i wylania sporej części jej zawartości na swą odświętną szatę. Przez jego twarz przemknął grymas złości, by prędko zostać zastąpionym wyrazem złośliwej satysfakcji. Dlaczego tak bardzo zależało mu na wszczęciu awantury - trudno orzec. Może jakaś młódka odrzuciła jego zaloty, może Slughorn był jego ulubionym profesorem, jedno było pewne... Nie zamierzał poprzestać na tej zniewadze.
Nim jednak odbił piłeczkę, zwrócił wzrok na Garretta, który nagle przerwał ich pasjonującą wymianę zdań i powstał z zamiarem opuszczenia stolika. Młodzieniec zdziwił się jedynie, że zostawił młodszą, niewinną siostrę w tym paskudnym towarzystwie - lecz on nie zamierzał pozwolić jej skrzywdzić czy obrazić.
- Oczywiście, panie Weasley - odpowiedział mu krótko, nieco lakonicznie, na powrót spoglądając to na Parysa, to na Anthony'ego, prostując się dumnie, jakby wydarzenie sprzed chwili nie miało miejsca. Sięgnął ku klapie szaty, niby to z zamiarem wyciągnięcia poszetki, lecz zamiast tego - wykorzystując lekceważącą postawę przeciwników - sięgnął po swą różdżkę, pewnie celując nią w Bulstrode'a.
- Zdaje się, że mówił Pan coś o praniu...? - Uśmiechnął się krzywo, mściwie, za nic mając obowiązujące konwenanse czy powagę, która winna obowiązywać na stypie. - Balneo - Nad Parysem pojawiło się niewidzialne wiadro wypełnione po brzegi wodą, która w chwilę później została wylana na jego głowę, mocząc jego drogą, odświętną szatę, przelewając alkohol, chlapiąc również na Burke'a.
- Chwała, że nie zamierza pan jeszcze uciekać, panie Burke, wszak byłaby to ogromna strata. Zapewne gdyby nie pan i pana... nie do końca jasna działalność handlowa, pan Bulstrode nie czułby się tak pewnie. Mam nadzieję, że niebawem pan Weasley złoży panu wizytę i sprawdzi wszelkie kwity. Może ten czarny interes też wypadałoby... uprać?
Garrett miał nie lada szczęście - lub niebywałą intuicję - że postanowił opuścić pomieszczenie jeszcze nim sprawy przybrały taki, a nie inny obrót. Gorzej wyglądało to dla Lyry, która została w tym męskim, buzującym testosteronem towarzystwie sama, jednakże jej starszy brat był już daleko, za daleko, by móc jej pomóc.
Po opuszczeniu zajmowanego ze swym znamienitym towarzystwem stolika, przez dłuższą chwilę błąkał się po niezliczonych pomieszczeniach restauracji. Nawiedzające go głosy nieustannie zachęcały go do dalszego wysiłku, odliczając pozostałe do celu przejścia, zapewniając tym o rychłym zakończeniu wędrówki. Hipnotyzującym, kobiecym tonem w dosyć enigmatyczny, chaotyczny sposób to odwoływały się do jego odwagi, to ostrzegały przed nadciągającym niebezpieczeństwem, wspominały jego przodków i rozpaczały z powodu burzy, która znów nadciągała nad czarodziejską społeczność. W końcu jednak głosy przestały odliczać i zachęciły Garretta do pokonania ostatniego z nich, które przeniosło go do pustej, nieuczęszczanej sali.
Nim jednak odbił piłeczkę, zwrócił wzrok na Garretta, który nagle przerwał ich pasjonującą wymianę zdań i powstał z zamiarem opuszczenia stolika. Młodzieniec zdziwił się jedynie, że zostawił młodszą, niewinną siostrę w tym paskudnym towarzystwie - lecz on nie zamierzał pozwolić jej skrzywdzić czy obrazić.
- Oczywiście, panie Weasley - odpowiedział mu krótko, nieco lakonicznie, na powrót spoglądając to na Parysa, to na Anthony'ego, prostując się dumnie, jakby wydarzenie sprzed chwili nie miało miejsca. Sięgnął ku klapie szaty, niby to z zamiarem wyciągnięcia poszetki, lecz zamiast tego - wykorzystując lekceważącą postawę przeciwników - sięgnął po swą różdżkę, pewnie celując nią w Bulstrode'a.
- Zdaje się, że mówił Pan coś o praniu...? - Uśmiechnął się krzywo, mściwie, za nic mając obowiązujące konwenanse czy powagę, która winna obowiązywać na stypie. - Balneo - Nad Parysem pojawiło się niewidzialne wiadro wypełnione po brzegi wodą, która w chwilę później została wylana na jego głowę, mocząc jego drogą, odświętną szatę, przelewając alkohol, chlapiąc również na Burke'a.
- Chwała, że nie zamierza pan jeszcze uciekać, panie Burke, wszak byłaby to ogromna strata. Zapewne gdyby nie pan i pana... nie do końca jasna działalność handlowa, pan Bulstrode nie czułby się tak pewnie. Mam nadzieję, że niebawem pan Weasley złoży panu wizytę i sprawdzi wszelkie kwity. Może ten czarny interes też wypadałoby... uprać?
Garrett miał nie lada szczęście - lub niebywałą intuicję - że postanowił opuścić pomieszczenie jeszcze nim sprawy przybrały taki, a nie inny obrót. Gorzej wyglądało to dla Lyry, która została w tym męskim, buzującym testosteronem towarzystwie sama, jednakże jej starszy brat był już daleko, za daleko, by móc jej pomóc.
Po opuszczeniu zajmowanego ze swym znamienitym towarzystwem stolika, przez dłuższą chwilę błąkał się po niezliczonych pomieszczeniach restauracji. Nawiedzające go głosy nieustannie zachęcały go do dalszego wysiłku, odliczając pozostałe do celu przejścia, zapewniając tym o rychłym zakończeniu wędrówki. Hipnotyzującym, kobiecym tonem w dosyć enigmatyczny, chaotyczny sposób to odwoływały się do jego odwagi, to ostrzegały przed nadciągającym niebezpieczeństwem, wspominały jego przodków i rozpaczały z powodu burzy, która znów nadciągała nad czarodziejską społeczność. W końcu jednak głosy przestały odliczać i zachęciły Garretta do pokonania ostatniego z nich, które przeniosło go do pustej, nieuczęszczanej sali.
Bulstrode czasem mógł się poczuć w pewnym calu niczym własna, młodsza siostra, wciąż zgłębiająca tajniki czarodziejskiego umysłu, pomagająca wychodzić z obłędu, czy poszukując pewnego łańcucha przyczynowo skutkowego. On także spełniał ważną społeczną rolę, jednak nie używał do tego kojących słów lub odurzających eliksirów. Robił jedną z niewielu rzeczy, do której zapewne się urodził, przyznając mu skromną rację. Wychodził wieczorami, aby odczuwać dziką satysfakcję z możliwości intymnego kontaktu z grupą nieznanych sobie bliżej ludzi. Rozpoznawał ich twarze, aczkolwiek nigdy nie zamienił z nimi złamanego słowa, nie potrafił ich uznać za swoich przyjaciół tudzież wrogów. Byli dla niego dopełnieniem kolejnego dnia spędzonego w przepięknym Londynie.
Grał. Śpiewał. Wtedy nie istniało nic poza.
Czy to wystarczyło, aby zaliczyć go do elitarnego grona artystów? Pomimo tak krótkiego stażu zrozumiał kilka żelaznych zasad nie najlżejszego środowiska, pomagających w przeżyciu na scenie. W swojej głowie (lekko groteskowo) porównywał ją do ciągnącej się po wszystkie horyzonty pustyni. Karierę do wędrówki w samo południe, kiedy słońce nie posiadało nawet resztki godności ani współczucia. Nierzadko, gdzieś na wzniesieniach lub czystym niebie, przyglądały się mu wszystkie istniejące gatunki hien, sępy o niezwykle czarnych piórach i skorpiony o jadzie silniejszym niż zaklęcie niewybaczalne. Wypatrywały w zwartej gromadzie momentu zwąchania, by ściągnąć ofiarę wprost na strudzone kolana; wszystkie gatunki marzyły, by rozerwać ją na strzępy, rozkoszując się ostatnim tchnieniem, biciem serca. Z kolei rzeczy, którymi mógł się obronić przed całym złem, stanowiły niezbyt dużą wartość w walce. Złota trąbka, ogromny notes z nutami… jak również kawałek silnego głosu, kilkanaście silnych emocji. Tylko tyle.
Ludzie sztuki od zalania dziejów uznawani byli za niesamowicie intrygujące przypadki. Każdy pragnął przebywać pośród nich jak najdłużej, dzielić powietrze, smętne spostrzeżenia. Twierdząc śmielej - na przestrzeni wieków wyróżniano ich jako osobną warstwę społeczną, nierzadko porównywalną do arystokracji. Jej wewnętrzne podziały wypadały dość skomplikowanie, chociaż to publiczność wybierała głowę każdej z masywnych gałęzi pokrytej ciemnozielonymi liśćmi. W końcu na niewielu zostały zesłane tak ogromne talenty, a wyłącznie garstka z nich potrafiła je wykorzystać w celach osłodzenia życia śmiertelnikom, potrzebującym chwili dla ukojenia stroskanych nieznaną przyszłością dusz oraz zapomnienia o problemach dnia wczorajszego, niepozwalających na rozwinięcie skrzydeł.
Zapewne znaleźli się śmiałkowie, który określili całą istotę wyższą pod postacią artystów zaledwie w jednym akapicie, ale to nie miało najmniejszego sensu. Pewne rzeczy należało po prostu poczuć, niezależnie od płaszczyzny przebywania. I w rzeczywistości to eteryczne stwierdzenie to posiadało w sobie całkiem wiele z prawdy. Jeżeli chcielibyśmy zdefiniować artystów, musielibyśmy zacząć od spisania kilku suchych słów opisujących sztukę, piękno, kulturę… a ich rozumienie nawet w drugiej połowie dwudziestego wieku pozostawało wątpliwe.
Bez większych problemów udało mu się zanotować dziwne odrętwienie na twarzy rudowłosego. Pozostawił je bez zgryźliwego komentarza. Nawet późniejsze jego wyjście było mu całkiem na rękę - atmosfera uległa oczyszczeniu w liczbie jednego do trzech. Całkiem znośny wynik jak na tak krótki czas… jeżeli tempo miało się utrzymywać, to w przeciągu najbliższych czterdziestu minut mogli opróżnić z Anthonym bursztynowy płyn uciśniony kryształowymi ścianami karafki.
- Od jak dawna się tym zajmujesz? - zapytał nieco z przekąsem, wciąż nie znając dokładnej daty urodzin. Oraz miejsca, imion rodziców, najlepszego przyjaciela z dzieciństwa - nie żeby go to interesowało. Wyglądała na dwadzieścia lat, chyba to musiało mu wystarczyć.
- Czy w kolekcji panny Weasley znalazły się już jakieś wybitne twarze? - zerknął prosto w jej oczy, obrysowując palcem krawędź niskiej szklanki. Czyżby siedziało przed nim złote dziecko malarstwa portretowego?
Zaskoczyło go, że za tak młodą twarzą nie kryła się kolejna przyszła aurorka, pragnąca wybawić świat spod rządów zła. Może nie posiadała aż tak sztywnych norm moralnych lub akceptacji wyłącznie białej magii, tak silnie utożsamianej z jej rodem. Nie musiała posiadać tego zestawy bardzo złych cech właśnie wtedy. Niewykluczone zdawało się, iż to trudne środowisko mogło popchnąć ą ku skomplikowanym decyzjom, naginającym sztywny kręgosłup moralny. Przyszło mu na myśl krótkie rozważanie - spróbowała w swoim życiu już jakiejkolwiek odrzucającej substancji znajdującej się wtedy na wyciągnięcie ręki, bo aż w szatach Burke’a.
- Co myślisz o tym? - słowa te poprzedził półobrót na skórzanej kanapie i wskazanie podbródkiem na półnagą kobietę, niezbyt przejętą dyskusjami. Wcale nie tworzył krótkiej próby gustu zawartej w niewinnym pytaniu. Oby tylko się nią nie zawiódł.
Pomimo jakże zajmującej pogawędki, zwracał uwagę na swojego przeciwnika zajętego ratowaniem stroju spod wpływu mocnego trunku. Parys twierdził, że za niecałe pięć minut kompan do walki zacząłby pachnąć gorzej od alkoholików spędzających całe życie na przelewaniu przez gardło wódki. Posiadał absolutną rację, gdyby nie nastąpił nagły zwrot akcji.
Parys poderwał się na równe nogi. Równocześnie poczuł, jak przysłowiowe wiadro zimnej wody przemoczyło go do ostatniej suchej nitki. Miarka się przebrała, a jego skroń zdawała się wypełniać wściekłość w najczystszej postaci. Dlaczego miał dalej spędzać czas pośród przedstawiciela znienawidzonego rodu? Celował wprost ku Macmillanowi, zupełnie ignorując żałosny monolog.
- Relashio - wypowiedział na tyle głośno, aby zaklęcie mogło wystrzelić wprost na mokre od alkoholu spodnie, jednocześnie starając się nie zwrócić niczyjej uwagi.
Grał. Śpiewał. Wtedy nie istniało nic poza.
Czy to wystarczyło, aby zaliczyć go do elitarnego grona artystów? Pomimo tak krótkiego stażu zrozumiał kilka żelaznych zasad nie najlżejszego środowiska, pomagających w przeżyciu na scenie. W swojej głowie (lekko groteskowo) porównywał ją do ciągnącej się po wszystkie horyzonty pustyni. Karierę do wędrówki w samo południe, kiedy słońce nie posiadało nawet resztki godności ani współczucia. Nierzadko, gdzieś na wzniesieniach lub czystym niebie, przyglądały się mu wszystkie istniejące gatunki hien, sępy o niezwykle czarnych piórach i skorpiony o jadzie silniejszym niż zaklęcie niewybaczalne. Wypatrywały w zwartej gromadzie momentu zwąchania, by ściągnąć ofiarę wprost na strudzone kolana; wszystkie gatunki marzyły, by rozerwać ją na strzępy, rozkoszując się ostatnim tchnieniem, biciem serca. Z kolei rzeczy, którymi mógł się obronić przed całym złem, stanowiły niezbyt dużą wartość w walce. Złota trąbka, ogromny notes z nutami… jak również kawałek silnego głosu, kilkanaście silnych emocji. Tylko tyle.
Ludzie sztuki od zalania dziejów uznawani byli za niesamowicie intrygujące przypadki. Każdy pragnął przebywać pośród nich jak najdłużej, dzielić powietrze, smętne spostrzeżenia. Twierdząc śmielej - na przestrzeni wieków wyróżniano ich jako osobną warstwę społeczną, nierzadko porównywalną do arystokracji. Jej wewnętrzne podziały wypadały dość skomplikowanie, chociaż to publiczność wybierała głowę każdej z masywnych gałęzi pokrytej ciemnozielonymi liśćmi. W końcu na niewielu zostały zesłane tak ogromne talenty, a wyłącznie garstka z nich potrafiła je wykorzystać w celach osłodzenia życia śmiertelnikom, potrzebującym chwili dla ukojenia stroskanych nieznaną przyszłością dusz oraz zapomnienia o problemach dnia wczorajszego, niepozwalających na rozwinięcie skrzydeł.
Zapewne znaleźli się śmiałkowie, który określili całą istotę wyższą pod postacią artystów zaledwie w jednym akapicie, ale to nie miało najmniejszego sensu. Pewne rzeczy należało po prostu poczuć, niezależnie od płaszczyzny przebywania. I w rzeczywistości to eteryczne stwierdzenie to posiadało w sobie całkiem wiele z prawdy. Jeżeli chcielibyśmy zdefiniować artystów, musielibyśmy zacząć od spisania kilku suchych słów opisujących sztukę, piękno, kulturę… a ich rozumienie nawet w drugiej połowie dwudziestego wieku pozostawało wątpliwe.
Bez większych problemów udało mu się zanotować dziwne odrętwienie na twarzy rudowłosego. Pozostawił je bez zgryźliwego komentarza. Nawet późniejsze jego wyjście było mu całkiem na rękę - atmosfera uległa oczyszczeniu w liczbie jednego do trzech. Całkiem znośny wynik jak na tak krótki czas… jeżeli tempo miało się utrzymywać, to w przeciągu najbliższych czterdziestu minut mogli opróżnić z Anthonym bursztynowy płyn uciśniony kryształowymi ścianami karafki.
- Od jak dawna się tym zajmujesz? - zapytał nieco z przekąsem, wciąż nie znając dokładnej daty urodzin. Oraz miejsca, imion rodziców, najlepszego przyjaciela z dzieciństwa - nie żeby go to interesowało. Wyglądała na dwadzieścia lat, chyba to musiało mu wystarczyć.
- Czy w kolekcji panny Weasley znalazły się już jakieś wybitne twarze? - zerknął prosto w jej oczy, obrysowując palcem krawędź niskiej szklanki. Czyżby siedziało przed nim złote dziecko malarstwa portretowego?
Zaskoczyło go, że za tak młodą twarzą nie kryła się kolejna przyszła aurorka, pragnąca wybawić świat spod rządów zła. Może nie posiadała aż tak sztywnych norm moralnych lub akceptacji wyłącznie białej magii, tak silnie utożsamianej z jej rodem. Nie musiała posiadać tego zestawy bardzo złych cech właśnie wtedy. Niewykluczone zdawało się, iż to trudne środowisko mogło popchnąć ą ku skomplikowanym decyzjom, naginającym sztywny kręgosłup moralny. Przyszło mu na myśl krótkie rozważanie - spróbowała w swoim życiu już jakiejkolwiek odrzucającej substancji znajdującej się wtedy na wyciągnięcie ręki, bo aż w szatach Burke’a.
- Co myślisz o tym? - słowa te poprzedził półobrót na skórzanej kanapie i wskazanie podbródkiem na półnagą kobietę, niezbyt przejętą dyskusjami. Wcale nie tworzył krótkiej próby gustu zawartej w niewinnym pytaniu. Oby tylko się nią nie zawiódł.
Pomimo jakże zajmującej pogawędki, zwracał uwagę na swojego przeciwnika zajętego ratowaniem stroju spod wpływu mocnego trunku. Parys twierdził, że za niecałe pięć minut kompan do walki zacząłby pachnąć gorzej od alkoholików spędzających całe życie na przelewaniu przez gardło wódki. Posiadał absolutną rację, gdyby nie nastąpił nagły zwrot akcji.
Parys poderwał się na równe nogi. Równocześnie poczuł, jak przysłowiowe wiadro zimnej wody przemoczyło go do ostatniej suchej nitki. Miarka się przebrała, a jego skroń zdawała się wypełniać wściekłość w najczystszej postaci. Dlaczego miał dalej spędzać czas pośród przedstawiciela znienawidzonego rodu? Celował wprost ku Macmillanowi, zupełnie ignorując żałosny monolog.
- Relashio - wypowiedział na tyle głośno, aby zaklęcie mogło wystrzelić wprost na mokre od alkoholu spodnie, jednocześnie starając się nie zwrócić niczyjej uwagi.
Gość
Gość
The member 'Parys Bulstrode' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Stolik nr 2
Szybka odpowiedź