Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Sowia poczta
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Sowia poczta
W Dolinie Godryka nie brakuje czarodziejów. Sowia poczta jest zaś jednym z ważniejszych miejsc dla całej lokalnej społeczności. Znajduje się na uboczu miasteczka, w starym budynku, którego poddasze w całości zamieszkiwane jest przez sowy. Zresztą zwierzęta można znaleźć też na starych drzewach znajdujących się za budynkiem. W niektórych z nich zostały stworzone sztuczne dziuple, w których pocztowe sowy mogą odpocząć. Samo wnętrze przeznaczone dla klientów jest czyste, dość zadbane i stosunkowo spokojne. Ludzcy pracownicy zwykle są uśmiechnięci, choć lepiej ich nie poganiać, bo wtedy ich ruchy stają się zwykle jeszcze bardziej ślamazarne. Wewnątrz, poza kilkoma stanowiskami wydającymi i adresującymi sowy, można znaleźć kilka stolików przy których można zasiąść, aby przygotować swoją przesyłkę.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 18:41, w całości zmieniany 1 raz
19 września 1957 r.
Wydawała się znacznie mniejsza od tej londyńskiej, choć nie przypominała wąskiej klitki zaledwie kilkoma wysłużonymi piórkami. Wewnątrz siedział staruszek, dość drobny, w poszarzałej szacie. Isabella już wraz z pierwszym spojrzeniem zapragnęła podać mu eliksir wzmacniający, ale wiedziała, że nie powinna zbyt głęboko zapaść w pamięci pracownikom sowiej przystani. Już samo zlecenie miało wkrótce okazać się mocno nietypowe i z pewnością może obudzić pewne podejrzenia. Dlatego musiała podejść do tego… zdecydowanie mocno po swojemu, dodać odrobinę Selwynowej maski, wykorzystać salonowe sztuczki i uczynić całą scenkę soczystą, prawdziwą, poruszającą, ale nie do przesady. Nie pragnęła, by biedaczek zemdlał. Mieli tylko udostępnić jej wszystkie dostępne ptaszyska w dość konkretnym i też niezbyt dziennym terminie. Przemyślała to sobie już wcześniej, zadanie wcale nie wydawało się trudne, choć w piersi serce biło mocno przejęte. Całe to przedsięwzięcie bowiem bujało się gdzieś po granicy jej osobistego bezpieczeństwa. Wywoływali coś, co mogło mieć niekoniecznie w pełni przewidywalne skutki. Dobry plan mógł mieć bowiem lukę i zapewne nie zdołali przewidzieć wszystkiego, ale Isa postanowiła zaufać tym, którzy w temacie politycznych intryg wydawali się bardziej doświadczeni. Gdy jednak pomyślała o tym dłużej, akcja niewiele różniła się od zagrywek szlachcianek. Te, gdy tylko chciały, po cichu i w szeptach wywoływały powolne, acz spektakularne, przełomy na salonach. Niewielu wiedziało, za jak wieloma męskimi decyzjami stały intencje kobiece – damy może i kryły się niewidzialnie za plecami mężów i ojców, ale nie były zupełnie bierne. Z tymi czasami jednak powinna się pożegnać. Oby tylko dziś wszystko poszło zgodnie z planem, oby udało im się wzniecić iskry w ponurych, zrozpaczonych sercach. Do boju, Isabello!
Sprawę przedstawiła więc z dbałością o wrażliwe tony i gesty. Kobietą była elegancką, uśmiechała się miło i odpowiadała bardzo grzecznie. Wyraziła troskę o zdrowie, acz bez przesadności. Pan wyglądał na zmęczonego i naprawdę nie planowała utrudniać mu zajęcia. Oferowała jednak zlecenie dobrze płatne. Każde zwierzę otrzymałoby zadanie, a sowiarnia całkiem wyraźny przypływ gotówki. – Proszę uwierzyć, że w życiu kobiety są takie chwile, kiedy nic... zupełnie nic nie może się nie udać. Bardzo proszę – zagrała więc pięknie, obejmując chuderlawego dziadka przejętymi oczami. Powinien wyczuć ciepło i młodzieńczy wigor, zrozumieć zapał i podniosłość. Sugestia była wyraźna, przedstawiona jednak tak, by odpowiednie szufladki zostały otwarte. Poprosiła o udostępnienie wszystkich ptaków, przedstawiła cały plan, oczywiście bez wyjawiania spraw tajemniczych i objętych najwyższym poziomem szeptu. Nie mogło się nie udać. Staruszek zapisywał zlecenie z drżącą dłonią. Czekała jednak grzecznie, ignorując przy tym ostry dość zapach sów, który coraz bardziej drażnił jej nos. Nie wybierała ptaków, potrzebowała każdego z nich, mnóstwo piór i nocnych oczu, który poprowadziłyby ich przekaz do stęsknionych dusz… i tych zupełnie gardzących inicjatywami takimi jak ta, choć akurat o tym wolała w tej chwili zupełnie nie myśleć. Przekazała zapłatę i pożegnała się pięknym ukłonem.
Wydaję 75 pm, poproszę 15 sów
09-11-1957 r.
Rozdajemy gruszki
Rozdajemy gruszki
Wystroił się jak na szlachcica przystało, ale nie po to, żeby sprawić, żeby ktoś poczuł się gorzej. Jego ulubiony kilt i frak typu Prince Charlie przypominały mu o własnym ślubie z maja. Tartan i ciepłe skarpetki były zresztą idealnym wyborem na ten chłodny dzień. Chciał, żeby Selwyn poczuł się wyjątkowo, bo chodziło przecież o ślub gwardzisty! No i oczywiście rodziny i przyjaciela. Skoro już zajmowali się organizacją przypominającą na swój sposób wojsko – nie mogło u jego boku zabraknąć także szabli, nawet jeżeli nie zamierzał jej wyjmować. Być może wyglądał komicznie… ale mając jednak swoje doświadczenie ze ślubu, podczas którego Archibald spotkała przykrość w postaci klątwy, był przygotowany na wszystko. Nawet na napad wroga. Pomimo próśb żony, żeby się nie wygłupiał, nie zamierzał odstawić swojej broni, jasno wyjaśniając swoje pobudki do jej zatrzymania przy pasie. Gdyby zabrakło różdżki, to zawsze mógł działać średniowiecznymi metodami (ale lepiej, żeby do tego nie doszło). No i szabla na ślubie zawsze tworzyła piękny łuk do przejścia dla młodej pary!
Ale ślubu nie było.
Wiadomość pojawiła się nagle, niespodziewanie. Nie wiedział nawet jak zareagować na tę wieść. Wyraźnia zasmuciła ona Macmillana, do tego stopnia, że aż sięgnął do swojej niemagicznej piersiówki w celu ukojenia zszarganych nerwów. Zaraz spotkał się ze spojrzeniem żony… i jednak odstąpił od próby napicia się. Nie no, wcale nie zamierzał, tak jakoś znalazła się w jego dłoniach. Natychmiast pojawiło się współczucie. Biedna Ida, oby szybko wróciła do zdrowia. Domyślał się, że Selwyn zapewne był załamany. Wyjątkowo załamany, bo przecież ten dzień miał być magiczny i pełen miłości… a najwyraźniej mieli czekać na inną okazję. Biedna i jego ukochana, która tak pięknie się wystroiła! Przecież obiecywał jej taniec!
Nie chciał być bezczynny. Podpytując wpierw swoją wyjątkowo piękną żonę, postanowił pomóc w rozdawaniu jedzenia. Musiał uważać, bo stan Rii był oczywisty, a brzuch już całkiem pokaźny. Nie chciał zmuszać ją do zbyt wielkiego wysiłku, w obawie, że mogło jej to zaszkodzić. Zgarnął pięć gruszek kusząco oblanych w miodową glazurą wraz z bogato zdobionym talerzem, na którym się znajdowały. Ech! No cóż! Zawsze mogli zrobić podobne na Gwiazdkę, o ile udałoby im się znaleźć gruszki! Nie mniej, ze względu na żonę nie śpieszył się, choć musieli dojść aż do sowiej poczty. Spodziewał spotkać tutaj z ludzi, którzy na pewno byli głodni i potrzebowali pomocy.
Pierwsze kogo zauważył to staruszkę, którą gestem (ale bez pokazywania palcami) wskazał swojej małżonce. Nie wyglądała na bogatą, wręcz przeciwnie, pewnie ledwie łączyła koniec z końcem. Nagle poczuł się wyjątkowo źle ze swoim wyglądem i chyba zrozumiał o co chodziło wcześniej Rii.
– Szanowna Pani, proszę zaczekać! – zakrzyknął, mając nadzieję, że ta przystanie. Tak się stało. – Czy chciałaby Pani spróbować słodkiej gruszki i trochę się osłodzić w ten wyjątkowo piękny dzień? – Zaproponował, uśmiechając się przy tym wyjątkowo szarmancko.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spędziła dobre kilka godzin myśląc nad garderobą - nie z powodu próżności, a ogólnej zagwozdki nad tym, jak powinna ugryźć widoczność ciążowego brzucha. Po jakiejś godzinie doszła do wniosku, że obojętnie jak mocno skrzat poszerzy sukienkę, to efekt pozostanie ten sam. Niezmiennie widoczny. Mimo to łudziła się, że jak wystarczająco dobrze ułoży materiał, to ten magicznie sprawi, że stan Rii pozostanie niedosięgalny ludzkim wzrokiem. Nic z tego; prosiła o pomoc nawet mamę, ale ta wreszcie odparła krytycznym tonem, że nic więcej nie zdołają zrobić z tym modowym niedociągnięciem. Ostatecznie rudowłosa postawiła po prostu na skromność, bez zabawy w osiągnięcie niemożliwego - przecież ceremonia miała rozpocząć się niebawem! Nie wypadało się spóźnić. Przystroiła sylwetkę niebieską, lejącą się tkaniną z naprawdę delikatnymi, złocistymi zdobieniami; liczyła, że Tony także postawi na coś… mniej rzucającego się w oczy. Szczególnie, jeśli strój miał opiewać w niebezpieczną broń - w obecności dzieci nie uważała tego pomysłu za dobry. Niestety, mężczyzna nie dał przekonać się co do słuszności osądu małżonki, na co pozostało jej westchnąć ciężko. - Błagam, tylko nie wywijaj nią bez potrzeby. Zwłaszcza po pijaku… - rzuciła ostrzegawczym tonem i podobna emocja przebijała się w spojrzeniu ciemnych oczu. Jeszcze tego brakowało, żeby przepołowił przypadkowego gościa na weselu.
Macmillan trochę stresowała się samą ceremonią, ponieważ nie za dobrze znała państwa młodych; nie mniej życzyła im wszystkiego najlepszego, z całego serca! Nie istniało nic piękniejszego niż ślub z miłości - i choć czasy rzeczywiście nie sprzyjały założeniu rodziny, to zdaniem czarownicy szczęścia należało szukać zawsze, może nawet tym bardziej w skomplikowanych sytuacjach. Dodatkowa motywacja do walki mogła okazać się zbawienna.
Mimo najszczerszych chęci Rii oraz nieskończonego optymizmu, z jakim podeszła do działania, ślub odwołano. Nie wyobrażała sobie co musiało czuć dwoje zakochanych ludzi pragnących związać się węzłem małżeńskim, kiedy los spłatał im takiego figla. Wzdrygnęła się na samą myśl o podobnej sytuacji jaka mogła wydarzyć się na przyjęciu w Puddlemere te kilka miesięcy temu. Ani trochę niepocieszona przyznała mężowi, że powinni pomóc z rozdaniem pozostałego jedzenia - choć tyle mogli zrobić w tej smutnej sytuacji. Jedyne, czego żałowała, to bycia niekoniecznie mobilną, ale Tony skrywał w sobie ogromne pokłady cierpliwości. Odczuwała wdzięczność, że nie popędzał jej, bądź co gorsza, nie próbował wyperswadować spacerowania po Somerset. Świeże powietrze oraz rozprostowanie nóg nęciło, w przeciwieństwie do siedzenia w oczekiwaniu aż wszystko naprawi się samo. Problemy raczej nie lubiły tego sposobu.
Sama również spoglądała łakomie na półmisek ze słodkimi gruszkami, ale nie, ta porcja należała do najbardziej potrzebujących. Na ustach zatańczył przyjazny uśmiech, silna wola została uruchomiona - nie polizała ani jednego owocu, co rudzielec uznał za prawdziwy sukces! - Kiedy Ida wyzdrowieje, koniecznie muszę podpytać o przepis - wyznała kroczącemu obok towarzyszowi, po czym zwróciła wzrok na idącą nieopodal staruszkę. - To najpyszniejsze gruszki na świecie, z własnego sadu! Działamy z ramienia Zakonu Feniksa, który obrał sobie za cel pomoc poszkodowanym, jednym z etapów jest rozdawanie jedzenia - zawtórowała szarmanckiej reklamie. Nie miała najmniejszego pojęcia skąd pochodziło ich danie ani czy w ogóle dobrze smakowało, ale to nie było istotne. Jeśli mieli tym samym poprawić komuś dzień to dlaczego nie spróbować? Nie istniały powody, dla których jedzenie okazałoby się paskudne.
Na szczęście poczciwa kobiecina zaufała dwojgu nieznajomych, choć początkowo namawiała Rię na zjedzenie gruszek w pojedynkę - na pewno jadła teraz za dwoje! Jednak po uprzejmej odmowie zdołali przekonać rozmówczynię do konsumpcji i ta wkrótce odeszła do swoich spraw. - Wszystkiego dobrego! - pożegnała ją energicznie. Wkrótce wypatrywała już kolejnej osoby potrzebującej nieco słodyczy w życiu! - Wygląda na to, że smakują - powiedziała do Tony’ego z niesłabnącym uśmiechem. Wreszcie czuła się choć odrobinę przydatna. - Myślisz, że… to był znak? Ta choroba podczas ślubu? - Spytała nieco ponuro, zmieniając temat dotychczasowej konwersacji. Nie chciała tkać pesymistycznych wizji, ale ta jakoś samoistnie pojawiła się w kobiecej głowie. Nie życzyła nikomu podobnych przejść, aczkolwiek za dużo pojawiło się dzisiaj zbiegów okoliczności… - O, chyba ktoś tam jest - mruknęła, dostrzegając mężczyznę stojącego przy płocie. Zdawało się, że obserwował zbliżającą się dwójkę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Macmillan trochę stresowała się samą ceremonią, ponieważ nie za dobrze znała państwa młodych; nie mniej życzyła im wszystkiego najlepszego, z całego serca! Nie istniało nic piękniejszego niż ślub z miłości - i choć czasy rzeczywiście nie sprzyjały założeniu rodziny, to zdaniem czarownicy szczęścia należało szukać zawsze, może nawet tym bardziej w skomplikowanych sytuacjach. Dodatkowa motywacja do walki mogła okazać się zbawienna.
Mimo najszczerszych chęci Rii oraz nieskończonego optymizmu, z jakim podeszła do działania, ślub odwołano. Nie wyobrażała sobie co musiało czuć dwoje zakochanych ludzi pragnących związać się węzłem małżeńskim, kiedy los spłatał im takiego figla. Wzdrygnęła się na samą myśl o podobnej sytuacji jaka mogła wydarzyć się na przyjęciu w Puddlemere te kilka miesięcy temu. Ani trochę niepocieszona przyznała mężowi, że powinni pomóc z rozdaniem pozostałego jedzenia - choć tyle mogli zrobić w tej smutnej sytuacji. Jedyne, czego żałowała, to bycia niekoniecznie mobilną, ale Tony skrywał w sobie ogromne pokłady cierpliwości. Odczuwała wdzięczność, że nie popędzał jej, bądź co gorsza, nie próbował wyperswadować spacerowania po Somerset. Świeże powietrze oraz rozprostowanie nóg nęciło, w przeciwieństwie do siedzenia w oczekiwaniu aż wszystko naprawi się samo. Problemy raczej nie lubiły tego sposobu.
Sama również spoglądała łakomie na półmisek ze słodkimi gruszkami, ale nie, ta porcja należała do najbardziej potrzebujących. Na ustach zatańczył przyjazny uśmiech, silna wola została uruchomiona - nie polizała ani jednego owocu, co rudzielec uznał za prawdziwy sukces! - Kiedy Ida wyzdrowieje, koniecznie muszę podpytać o przepis - wyznała kroczącemu obok towarzyszowi, po czym zwróciła wzrok na idącą nieopodal staruszkę. - To najpyszniejsze gruszki na świecie, z własnego sadu! Działamy z ramienia Zakonu Feniksa, który obrał sobie za cel pomoc poszkodowanym, jednym z etapów jest rozdawanie jedzenia - zawtórowała szarmanckiej reklamie. Nie miała najmniejszego pojęcia skąd pochodziło ich danie ani czy w ogóle dobrze smakowało, ale to nie było istotne. Jeśli mieli tym samym poprawić komuś dzień to dlaczego nie spróbować? Nie istniały powody, dla których jedzenie okazałoby się paskudne.
Na szczęście poczciwa kobiecina zaufała dwojgu nieznajomych, choć początkowo namawiała Rię na zjedzenie gruszek w pojedynkę - na pewno jadła teraz za dwoje! Jednak po uprzejmej odmowie zdołali przekonać rozmówczynię do konsumpcji i ta wkrótce odeszła do swoich spraw. - Wszystkiego dobrego! - pożegnała ją energicznie. Wkrótce wypatrywała już kolejnej osoby potrzebującej nieco słodyczy w życiu! - Wygląda na to, że smakują - powiedziała do Tony’ego z niesłabnącym uśmiechem. Wreszcie czuła się choć odrobinę przydatna. - Myślisz, że… to był znak? Ta choroba podczas ślubu? - Spytała nieco ponuro, zmieniając temat dotychczasowej konwersacji. Nie chciała tkać pesymistycznych wizji, ale ta jakoś samoistnie pojawiła się w kobiecej głowie. Nie życzyła nikomu podobnych przejść, aczkolwiek za dużo pojawiło się dzisiaj zbiegów okoliczności… - O, chyba ktoś tam jest - mruknęła, dostrzegając mężczyznę stojącego przy płocie. Zdawało się, że obserwował zbliżającą się dwójkę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Ostatnio zmieniony przez Ria Macmillan dnia 13.03.21 17:11, w całości zmieniany 1 raz
Raczej nie musiał przejmować się możliwością wywijania szablą po pijaku. Od jakiejś połowy października nie pił tyle, co wcześniej. Właściwie bardziej się zmuszał do picia, żeby nie wyszło, że coś go trapiła. Ostatnim czego potrzebował to dodatkowe zmartwienie rodziny. Pochłonęły go inne myśli, te dość wstydliwe, za które za każdym razem się ganił, ale przed którymi zwyczajnie nie potrafił się powstrzymać. Może i to powodowało, że zwyczajnie stracił apetyt. Nie jadł tyle, co wcześniej, przez co czasami wyglądał na jeszcze bardziej zmęczonego. Przytaknął jednak żonie, że oczywiście będzie się pilnować i nie będzie się wygłupiać, a w szczególności po pijaku. Wciąż wierzył w słuszność swojego wyposażenia. Ktokolwiek próbowałby zniszczyć ceremonię i zrobić przykrość Alexandrowi – mógł się liczyć z podetknięciem ostrza pod nos i kropka.
Zamiast jednak przejmować się własnym ubraniem i dodatkami, zachwycał się wyglądem swojej żony. Uznał, że dość skromna suknia i złote dodatki były wystarczające, żeby nie przytłoczyć jej weasleyowskiej duszy, ale przy tym i nie powodować poczucia ściśnięcia. Zdecydowanie wyglądała olśniewająco i nie rozumiał dlaczego tak bardzo próbowała zamaskować swój brzuch. Przecież to było dość oczywiste, że ślub wiązał się z założeniem rodziny, a założenie rodziny z ciążą. Na jej miejscu podkreślałby brzuch jeszcze bardziej, ale oczywiście wszystko zależało od tego jak ona się z nim czuła.
Skoro nie mogli bawić się z powodu szczęścia młodych, to przynajmniej mieli możliwość uszczęśliwienia biedniejszych. Nie był to zły pomysł, całkiem dobry. Zastanowiał się jedynie dlaczego Selwyn nie wpadł na niego wcześniej, np. ustanawiając jakiś mini-bankiet dla biednych. Dopiero po chwili zrozumiał, że przecież nie był już formalnie Selwynem, a to zapewne wiązało się z ograniczonymi finansowymi możliwościami…
Powolność żony (z wiadomych przyczyn) sprawiała, że miał czas nagadać się za wszystkie dni, których nie mógł spędzić ze swoją towarzyszką życia. Gęba zwyczajnie mu się nie zamykała, a dzięki temu i maskował w sobie uczucia, które przyprawiały go o ogromny wstyd.
– Byłoby dobrze wymyśleć whisky, które smakowałyby jak takie gruszki – dodał, nawiązując do propozycji Rii o wyciągnięcie przepisu. W sumie, wyciągnął tyle przepisów na alkohole, to może udałoby mu się wyciągnąć przepis na takie słodycze? – Myślisz, że to ona się zajmowała ich przygotowaniem? Może mają skrzata, który to zrobił? A może Florian by wiedział jak je przyrządzić... Albo w sumie, jak powiemy Pryncypałkowi, to na pewno je dobrze zrobi. Tylko gdzie ja w listopadzie znajdę gruszki – zamyślił się. Dla małżonki zrobiłby wszystko, że zdobyć recepturę.
Jego uwaga jednak szybko została zwrócona na staruszkę. Ria całkiem radośnie próbowała przekonać ją do spróbowania słodkości – co zresztą się stało i co wywołało na jego twarzy dość szeroki uśmiech. Mieli jeszcze sporo kawałków do rozdania. – Yhm – przytaknął swojej małżonce, stwierdzając że pewnie naprawdę były dobre.
Nie wiedział czy nagła choroba panny młodej miała być jakimś znakiem. Być może, każdy mógł to odczytać na swój sposób. Westchnął ciężko i wzruszył ramionami, choć tak, żeby talerz się nie przekrzywił.
– Kto wie, ale strasznie im współczuję – odpowiedział dopiero po chwili. – Może następnym razem wyjdzie im bez problemów, mam nadzieję. Byleby nie żyli na kocią łapę albo w sumie... to ich sprawa – dodał, uznając że takie życie byłoby niemoralne, ale z drugiej strony – przecież to było ich życie. Nikt nie mógł im mówić jak powinni przez nie iść, nawet on sam. Poczerwieniał odrobinę ze wstydu.
Jego kolejne spojrzenie padło na mężczyznę przy płocie, którego wskazała mu małżonka. Był gdzieś blisko pięćdziesiątki, na oko. Wyglądał na zmęczonego życiem, a w szczególności obecną wojną, która dopiero co się rozpoczęła. Jego płaszcz był podniszczony, a włosy strasznie tłuste. Musiał mieć naprawdę mało pieniędzy. Macmillan uśmiechnął się skromnie, nie chcąc go przestraszyć.
– Szanowny Panie, prosimy skosztować naszej bardzo dobrej gruszki – zaproponował, wyciągając w jego stronę talerz. Wkrótce w drzwiach domostwa pojawiła się i kobieta. Równie pomarszczona, a przy tym chudziutka niczym patyk. – I panią również zapraszam do spróbowania, nie będzie pani żałować. Chcemy was wesprzeć. Gdyby kiedykolwiek była potrzebna pomoc, proszę dać nam znać.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zamiast jednak przejmować się własnym ubraniem i dodatkami, zachwycał się wyglądem swojej żony. Uznał, że dość skromna suknia i złote dodatki były wystarczające, żeby nie przytłoczyć jej weasleyowskiej duszy, ale przy tym i nie powodować poczucia ściśnięcia. Zdecydowanie wyglądała olśniewająco i nie rozumiał dlaczego tak bardzo próbowała zamaskować swój brzuch. Przecież to było dość oczywiste, że ślub wiązał się z założeniem rodziny, a założenie rodziny z ciążą. Na jej miejscu podkreślałby brzuch jeszcze bardziej, ale oczywiście wszystko zależało od tego jak ona się z nim czuła.
Skoro nie mogli bawić się z powodu szczęścia młodych, to przynajmniej mieli możliwość uszczęśliwienia biedniejszych. Nie był to zły pomysł, całkiem dobry. Zastanowiał się jedynie dlaczego Selwyn nie wpadł na niego wcześniej, np. ustanawiając jakiś mini-bankiet dla biednych. Dopiero po chwili zrozumiał, że przecież nie był już formalnie Selwynem, a to zapewne wiązało się z ograniczonymi finansowymi możliwościami…
Powolność żony (z wiadomych przyczyn) sprawiała, że miał czas nagadać się za wszystkie dni, których nie mógł spędzić ze swoją towarzyszką życia. Gęba zwyczajnie mu się nie zamykała, a dzięki temu i maskował w sobie uczucia, które przyprawiały go o ogromny wstyd.
– Byłoby dobrze wymyśleć whisky, które smakowałyby jak takie gruszki – dodał, nawiązując do propozycji Rii o wyciągnięcie przepisu. W sumie, wyciągnął tyle przepisów na alkohole, to może udałoby mu się wyciągnąć przepis na takie słodycze? – Myślisz, że to ona się zajmowała ich przygotowaniem? Może mają skrzata, który to zrobił? A może Florian by wiedział jak je przyrządzić... Albo w sumie, jak powiemy Pryncypałkowi, to na pewno je dobrze zrobi. Tylko gdzie ja w listopadzie znajdę gruszki – zamyślił się. Dla małżonki zrobiłby wszystko, że zdobyć recepturę.
Jego uwaga jednak szybko została zwrócona na staruszkę. Ria całkiem radośnie próbowała przekonać ją do spróbowania słodkości – co zresztą się stało i co wywołało na jego twarzy dość szeroki uśmiech. Mieli jeszcze sporo kawałków do rozdania. – Yhm – przytaknął swojej małżonce, stwierdzając że pewnie naprawdę były dobre.
Nie wiedział czy nagła choroba panny młodej miała być jakimś znakiem. Być może, każdy mógł to odczytać na swój sposób. Westchnął ciężko i wzruszył ramionami, choć tak, żeby talerz się nie przekrzywił.
– Kto wie, ale strasznie im współczuję – odpowiedział dopiero po chwili. – Może następnym razem wyjdzie im bez problemów, mam nadzieję. Byleby nie żyli na kocią łapę albo w sumie... to ich sprawa – dodał, uznając że takie życie byłoby niemoralne, ale z drugiej strony – przecież to było ich życie. Nikt nie mógł im mówić jak powinni przez nie iść, nawet on sam. Poczerwieniał odrobinę ze wstydu.
Jego kolejne spojrzenie padło na mężczyznę przy płocie, którego wskazała mu małżonka. Był gdzieś blisko pięćdziesiątki, na oko. Wyglądał na zmęczonego życiem, a w szczególności obecną wojną, która dopiero co się rozpoczęła. Jego płaszcz był podniszczony, a włosy strasznie tłuste. Musiał mieć naprawdę mało pieniędzy. Macmillan uśmiechnął się skromnie, nie chcąc go przestraszyć.
– Szanowny Panie, prosimy skosztować naszej bardzo dobrej gruszki – zaproponował, wyciągając w jego stronę talerz. Wkrótce w drzwiach domostwa pojawiła się i kobieta. Równie pomarszczona, a przy tym chudziutka niczym patyk. – I panią również zapraszam do spróbowania, nie będzie pani żałować. Chcemy was wesprzeć. Gdyby kiedykolwiek była potrzebna pomoc, proszę dać nam znać.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Ostatnio zmieniony przez Anthony Macmillan dnia 13.03.21 17:23, w całości zmieniany 1 raz
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dostrzegała mężowską apatię, ale coraz trudniej przychodziło jej dotrzymywanie mu kroku w życiu codziennym. Wychodził z posiadłości o różnych porach, potrafił wracać nawet następnego dnia - tak naprawdę Ria nie miała najmniejszego pojęcia co mężczyzna robił na tych wypadach. Czasem opowiadał o toczących się z jego udziałem wydarzeniach, czasem jednak milczał. Tymczasem ona coraz częściej karmiła się wymyślonymi naprędce wymówkami, tłumaczyła go i nie dociekała starając się pozostawić mu stosowną przestrzeń prywatności. Może podświadomie bała się poznać prawdę. Zwłaszcza w tym stanie. Codziennie przedkładała potrzeby jego i ich dziecka nad swoje, ignorując palące w sercu uczucia. Myśli, które uporczywie kotłowały się w głowie. Wnioski wyciągnięte z obserwacji. Uczyła się ignorować coraz intensywniejsze wątpliwości oraz paraliżujący strach. Jesteś dzielna, dasz radę stało się jakąś przeklętą mantrą z jaką rozpoczynała każdy poranek i z którą kładła się spać wieczorem. Powoli zaczynała czuć się zmęczona - tajemnicami, zachowywaniem pozorów, trapiącą umysł niewiedzą. Nie taka była, milczenie nie leżało w naturze Weasleyów, potomków walecznego Mac Rossy i rudowłosa zaczęła powoli sądzić, że zatraca w tym wszystkim samą siebie. Tylko obietnica przejściowości obecnej sytuacji pozwalała kobiecie na dalsze, pozornie normalne funkcjonowanie.
Maskowanie ciążowych krągłości wydało się czymś naturalnym, czymś, co powinna zrobić, ponieważ nie czuła się dobrze ze swoim ciałem. Nieustannie tyła, co sprawiało, że nie czuła się ani odrobinę atrakcyjna. Nie przekazała zresztą wieści zbyt wielu osobom - co mieli o niej pomyśleć? Może zaszufladkowaliby ją jako czarownicę potrafiącą rozmawiać wyłącznie o dzieciach, przez co nudną i przewidywalną? Odkąd nie angażowała się w życie Zakonu z taką samą zapalczywością jak wcześniej stała się niepewna samej siebie, umiejętności oraz towarzyskich zdolności. Czy słusznie? Nie jej to oceniać.
Prawdopodobnie dlatego wieść o ślubie przyniosła tyle ulgi do ponurego życia Rii. Już sam fakt, że mogła spędzić trochę czasu z Tony’m napawał większą dozą optymizmu oraz wiary, że mimo przeciwności losu poradzą sobie ze wszystkimi przeszkodami. Wieść o odwołaniu ceremonii napawała smutkiem i poczuciem niesprawiedliwości, acz nie należało płakać nad rozlanym eliksirem przesadnie długo. Mieli do wykonania proste zadanie, które wymagało pewnej dozy empatii. Widoczny brzuch na pewno wzbudzał zaufanie, stąd niewielkie problemy z namówieniem przypadkowych ludzi do skosztowania przyjemnej słodyczy.
Dopiero teraz zrozumiała jak bardzo za nim tęskniła. Pozwalała każdemu słowu osiąść miękko w pamięci i zwyczajnie delektowała się spacerem prowadzącym przez miasteczko. Chłonęła układane przez męża zdania, analizowała wypowiedzi czując się lżej niż czuła się jeszcze kilka godzin temu. Nawet pomimo dodatkowego balastu.
- Ale byłaby tak samo słodka? - dopytała odnośnie alkoholu. Nie przepadała za nim, za mocno palił przełyk. Może jakby stworzyć trunek łagodny i prawdziwie słodki to wtedy odnalazłaby przyjemność z jego picia? Mogłaby wtedy towarzyszyć Tony’emu znacznie częściej niż do tej pory. Jednak nie wiedzieć dlaczego nie podzieliła się z nim tym pomysłem; w końcu napoje wyskokowe powinny być mocne, prawda? - Obawiam się, że raczej nie mają skrzata - zaśmiała się cicho z podobnej wizji. Większość ludzi niżej urodzonych nie korzystała z magii tych stworzeń, musieli działać samotnie, siłą własnych rąk. - Nie znam się na tym w ogóle, ale może… może istnieją jakieś szklarnie hodujące rośliny o każdej porze roku? - Zastanowiła się na głos. Nie miała pojęcia jakie to miało odniesienie do drzew owocowych, ale może? Ostatecznie byli czarodziejami, więc takie działania powinny być dla nich prostsze!
- Ja też - przyznała smutno, zmieniając tym samym panujący między nimi nastrój. - Nikomu nie życzyłabym podobnych przeżyć na własnym ślubie. Pozostaje wierzyć, że prawdziwa miłość przetrwa taką drobną turbulencję - dodała z cieniem uśmiechu na piegowatej twarzy. Właściwie to zamyśliła się nad własnymi słowami. Tak bardzo, że w pierwszej chwili nie dostrzegła wychodzącej z domu kobiety, która dołączyła do upatrzonego wcześniej mężczyzny. - Odkąd jesteś taki tolerancyjny, hm? - mruknęła delikatnie rozbawiona; uniosła prawą brew w teatralnym niedowierzaniu. Zaraz porzuciła ten temat, gdy zbliżyli się do dwojga nieznajomych, teraz przyglądających im się zarówno z zainteresowaniem jak i nieufnością. - Proszę się nie obawiać, to jedzenie pozostałe z wesela naszego znajomego. Postanowiliśmy oferować je tutejszym mieszkańcom, żeby pomóc im w tym trudnym czasie wojny; byłoby szkoda, gdyby się zmarnowało - pociągnęła temat zareklamowanych gruszek. - Danie przyrządzone zostało na słodko, ale na pewno ukoi choć odrobinę głodu. Jesteśmy tutaj dla was, żeby nieść pomoc dyskryminowanym, nie obawiajcie się - dodała z przyjaznym uśmiechem, bliżej przesuwając blaszkę znajdującą się w rękach Tony’ego. Tak na zachętę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maskowanie ciążowych krągłości wydało się czymś naturalnym, czymś, co powinna zrobić, ponieważ nie czuła się dobrze ze swoim ciałem. Nieustannie tyła, co sprawiało, że nie czuła się ani odrobinę atrakcyjna. Nie przekazała zresztą wieści zbyt wielu osobom - co mieli o niej pomyśleć? Może zaszufladkowaliby ją jako czarownicę potrafiącą rozmawiać wyłącznie o dzieciach, przez co nudną i przewidywalną? Odkąd nie angażowała się w życie Zakonu z taką samą zapalczywością jak wcześniej stała się niepewna samej siebie, umiejętności oraz towarzyskich zdolności. Czy słusznie? Nie jej to oceniać.
Prawdopodobnie dlatego wieść o ślubie przyniosła tyle ulgi do ponurego życia Rii. Już sam fakt, że mogła spędzić trochę czasu z Tony’m napawał większą dozą optymizmu oraz wiary, że mimo przeciwności losu poradzą sobie ze wszystkimi przeszkodami. Wieść o odwołaniu ceremonii napawała smutkiem i poczuciem niesprawiedliwości, acz nie należało płakać nad rozlanym eliksirem przesadnie długo. Mieli do wykonania proste zadanie, które wymagało pewnej dozy empatii. Widoczny brzuch na pewno wzbudzał zaufanie, stąd niewielkie problemy z namówieniem przypadkowych ludzi do skosztowania przyjemnej słodyczy.
Dopiero teraz zrozumiała jak bardzo za nim tęskniła. Pozwalała każdemu słowu osiąść miękko w pamięci i zwyczajnie delektowała się spacerem prowadzącym przez miasteczko. Chłonęła układane przez męża zdania, analizowała wypowiedzi czując się lżej niż czuła się jeszcze kilka godzin temu. Nawet pomimo dodatkowego balastu.
- Ale byłaby tak samo słodka? - dopytała odnośnie alkoholu. Nie przepadała za nim, za mocno palił przełyk. Może jakby stworzyć trunek łagodny i prawdziwie słodki to wtedy odnalazłaby przyjemność z jego picia? Mogłaby wtedy towarzyszyć Tony’emu znacznie częściej niż do tej pory. Jednak nie wiedzieć dlaczego nie podzieliła się z nim tym pomysłem; w końcu napoje wyskokowe powinny być mocne, prawda? - Obawiam się, że raczej nie mają skrzata - zaśmiała się cicho z podobnej wizji. Większość ludzi niżej urodzonych nie korzystała z magii tych stworzeń, musieli działać samotnie, siłą własnych rąk. - Nie znam się na tym w ogóle, ale może… może istnieją jakieś szklarnie hodujące rośliny o każdej porze roku? - Zastanowiła się na głos. Nie miała pojęcia jakie to miało odniesienie do drzew owocowych, ale może? Ostatecznie byli czarodziejami, więc takie działania powinny być dla nich prostsze!
- Ja też - przyznała smutno, zmieniając tym samym panujący między nimi nastrój. - Nikomu nie życzyłabym podobnych przeżyć na własnym ślubie. Pozostaje wierzyć, że prawdziwa miłość przetrwa taką drobną turbulencję - dodała z cieniem uśmiechu na piegowatej twarzy. Właściwie to zamyśliła się nad własnymi słowami. Tak bardzo, że w pierwszej chwili nie dostrzegła wychodzącej z domu kobiety, która dołączyła do upatrzonego wcześniej mężczyzny. - Odkąd jesteś taki tolerancyjny, hm? - mruknęła delikatnie rozbawiona; uniosła prawą brew w teatralnym niedowierzaniu. Zaraz porzuciła ten temat, gdy zbliżyli się do dwojga nieznajomych, teraz przyglądających im się zarówno z zainteresowaniem jak i nieufnością. - Proszę się nie obawiać, to jedzenie pozostałe z wesela naszego znajomego. Postanowiliśmy oferować je tutejszym mieszkańcom, żeby pomóc im w tym trudnym czasie wojny; byłoby szkoda, gdyby się zmarnowało - pociągnęła temat zareklamowanych gruszek. - Danie przyrządzone zostało na słodko, ale na pewno ukoi choć odrobinę głodu. Jesteśmy tutaj dla was, żeby nieść pomoc dyskryminowanym, nie obawiajcie się - dodała z przyjaznym uśmiechem, bliżej przesuwając blaszkę znajdującą się w rękach Tony’ego. Tak na zachętę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Ostatnio zmieniony przez Ria Macmillan dnia 13.03.21 17:13, w całości zmieniany 1 raz
Anthony zawsze był lojalny jak pies, nawet pomimo tego, że już raz (a nawet kilka) oparzył się na tej cesze. Był też wiernym mężem, to było pewne… chyba, że na drodze stawała amortencja lub urok wili. Nad takimi okolicznościami nie potrafił zapanować, nawet gdyby chciał. A chciałby, naprawdę. Zdradę traktował śmiertelnie poważnie. Teraz, po uroku wili (o którym pojęcia nie miał), czuł się wyjątkowo podle. Ganił i przeklinał samego siebie za odchodzenie myślami do drugiej kobiety i to takiej, której właściwie nie znał. Starał się zachować pozory, martwiąc się o to, że jego żona mogłaby cokolwiek wyczuć, a gdyby do tego doszło – pewnie spaliłby się wstydu. Ukrywanie pewnie szło mu wyjątkowo niezgrabnie, bo nie potrafił kłamać. Jedyną ulgą było to, że z każdym dniem o tamtej dziewczynie myślał coraz mniej. Po miesiącu od niespodziewanego spotkania z tajemniczą dziewczyną było mu jakby łatwiej… ale wciąż czuł się podle wobec Rii. Szczególnie, że problemy go nie opuszczały. Wciąż pamiętał to, co się stało w Noc Duchów (i znowu stało się to z nie jego winy!) Powinien zwariować! Jaki to był dla wstyd dla kogoś takiego jak on!
Cieszył się więc, kiedy zdawało się, że między nim a żoną wszystko było w należytym porządku. Rozmawiali jak dawniej, po ślubie. Mógł się nią choć odrobinę nacieszyć. Właściwie nimi, bo przecież nie była sama. Za każdym razem kiedy napotykał na jej wzrok, uśmiechał się skromnie. Tematy, które poruszał były trywialne, a to sprawiało, że czuł się jakoś błogo. Nawet jeżeli gdzieś potajemnie pojawiał się temat wojny, to nie na tyle, żeby go zasmucić. Choć na chwilę udało mu się zapomnieć o swoim wstydzie spowodowanym ostatnimi zdarzeniami.
– Mam nadzieję, nie wiem jak ułożyłyby się smaki – odpowiedział jej na pytanie dotyczące jego pomysłu. Ciężko mu było odpowiedzieć, bo jego wiedza na temat alkoholi była dobra, ale nie wspaniała. Dopiero ją zgłębiał, niemal codziennie zajmując się alkoholami w piwnicy i tworząc kolejne butelki wódki, bimbru i nalewek.
Zaraz za tym wrócili do tematu gruszek, a on westchnął, słysząc że Alexander nie miał skrzata. Matko kochana! Jak mógł wytrzymać bez małego pomocnika? Przecież był byłym lordem! Jak on sobie w ogóle radził? I już miał się oburzać, kiedy przypomniał sobie, że przecież sam wytrzymał bez skrzata osiem lat…
– Pewnie tak, powinienem podpytać Greyów czy mogliby zdobyć jakieś gruszki – odpowiedział jej na kolejną kwestię, unikając tematu radzenia sobie bez magicznych istot. Idea przygotowania czegoś słodkiego… może na Gwiazdkę… wydawała mu się całkiem dobra.
Temat do którego przeszli na pewno nie był przyjemny, bo przecież chodziło o ślub do którego nie doszło. Zauważył, że Ria natychmiast spochmurniała. Przypadki jednak chodziły po ludziach. Na jej pytanie natychmiast poczerwieniał. To nie tak, naprawdę! Broń Merlinie, nie był za życiem na kocią łapę! Był przeciwko temu! Byłby to w stanie nawet przysiąc! Jednak jednym było to, co myślał, a drugim to, że nie miał na to wpływu jak chcieli żyć inni. Nie mógłby nigdy się zezłościć na kogoś tylko za to, że chciał żyć w sposób, który mu najbardziej odpowiadał. Pozostawała poza tym nadzieja, że Farley nie pozwoli na życie bez ślubu i że przy pierwszej lepszej okazji do niego dojdzie. Wszystko zależało od niego i Idy.
Może więc i lepiej, że na ich drodze pojawili się kolejni ludzie, którzy (jak się zdawało) potrzebowali pomocy. Choćby chwilowej. Wyciągnął w ich stronę talerz z gruszkami, mając nadzieję, że się poczęstują. Cieszył się, że żona mu zawtórowała i zaczęła jeszcze lepiej przekonywać czarodziei. Razem (on i Ria) brzmieli trochę tak, jak gdyby wzięli się z jakiejś reklamy w Proroku, a ta myśl z kolei nagle wyjątkowo go rozbawiła. Potrzebował się uspokoić i to natychmiast. Para mimo wszystko została przekonana. Zresztą, kto w obecnych czasach nie wziąłby darmowego jedzenia. Dwie połówki zniknęły z talerza. A mieszkańcy nawet nie zwrócili uwagi na to, że Macmillan zbyt szeroko się wyszczerzył.
Pomachał parze na pożegnanie. Cofnął się, a potem podstawił Rii ramię, żeby go za nie chwyciła. Nie chciał, żeby się zgubiła. Ruszyli dalej, a on na chwilę przyjrzał się słodkościami, które nosili. Do rozdania mieli jeszcze siedem połówek.
– Dobrze nam idzie – zagadnął. Obawiał się, że może tutejsi mieszkańcy będą się go bać. W końcu był Macmillanem, a to były tereny „wroga”, który mimo wszystko teraz znalazł się w sojuszu. – Czy ci Abbottowie robią cokolwiek, żeby polepszyć życie ludziom? – Zapytał ni to żonę, ni to siebie samego. Być może na siłę próbował przypisać rządzącemu rodowi winę. Nim jednak zdołał dodać coś do swojego nagłego przemyślenia, zauważył dwójkę dzieci. Natychmiast się uśmiechnął i ponownie (a zaraz mimowolnie) zerknął na brzuch Rii. – Chodźcie, chodźcie – zawołał w ich stronę i wskazał ruchem głowy na talerz. – Poczęstujcie się.
Cieszył się więc, kiedy zdawało się, że między nim a żoną wszystko było w należytym porządku. Rozmawiali jak dawniej, po ślubie. Mógł się nią choć odrobinę nacieszyć. Właściwie nimi, bo przecież nie była sama. Za każdym razem kiedy napotykał na jej wzrok, uśmiechał się skromnie. Tematy, które poruszał były trywialne, a to sprawiało, że czuł się jakoś błogo. Nawet jeżeli gdzieś potajemnie pojawiał się temat wojny, to nie na tyle, żeby go zasmucić. Choć na chwilę udało mu się zapomnieć o swoim wstydzie spowodowanym ostatnimi zdarzeniami.
– Mam nadzieję, nie wiem jak ułożyłyby się smaki – odpowiedział jej na pytanie dotyczące jego pomysłu. Ciężko mu było odpowiedzieć, bo jego wiedza na temat alkoholi była dobra, ale nie wspaniała. Dopiero ją zgłębiał, niemal codziennie zajmując się alkoholami w piwnicy i tworząc kolejne butelki wódki, bimbru i nalewek.
Zaraz za tym wrócili do tematu gruszek, a on westchnął, słysząc że Alexander nie miał skrzata. Matko kochana! Jak mógł wytrzymać bez małego pomocnika? Przecież był byłym lordem! Jak on sobie w ogóle radził? I już miał się oburzać, kiedy przypomniał sobie, że przecież sam wytrzymał bez skrzata osiem lat…
– Pewnie tak, powinienem podpytać Greyów czy mogliby zdobyć jakieś gruszki – odpowiedział jej na kolejną kwestię, unikając tematu radzenia sobie bez magicznych istot. Idea przygotowania czegoś słodkiego… może na Gwiazdkę… wydawała mu się całkiem dobra.
Temat do którego przeszli na pewno nie był przyjemny, bo przecież chodziło o ślub do którego nie doszło. Zauważył, że Ria natychmiast spochmurniała. Przypadki jednak chodziły po ludziach. Na jej pytanie natychmiast poczerwieniał. To nie tak, naprawdę! Broń Merlinie, nie był za życiem na kocią łapę! Był przeciwko temu! Byłby to w stanie nawet przysiąc! Jednak jednym było to, co myślał, a drugim to, że nie miał na to wpływu jak chcieli żyć inni. Nie mógłby nigdy się zezłościć na kogoś tylko za to, że chciał żyć w sposób, który mu najbardziej odpowiadał. Pozostawała poza tym nadzieja, że Farley nie pozwoli na życie bez ślubu i że przy pierwszej lepszej okazji do niego dojdzie. Wszystko zależało od niego i Idy.
Może więc i lepiej, że na ich drodze pojawili się kolejni ludzie, którzy (jak się zdawało) potrzebowali pomocy. Choćby chwilowej. Wyciągnął w ich stronę talerz z gruszkami, mając nadzieję, że się poczęstują. Cieszył się, że żona mu zawtórowała i zaczęła jeszcze lepiej przekonywać czarodziei. Razem (on i Ria) brzmieli trochę tak, jak gdyby wzięli się z jakiejś reklamy w Proroku, a ta myśl z kolei nagle wyjątkowo go rozbawiła. Potrzebował się uspokoić i to natychmiast. Para mimo wszystko została przekonana. Zresztą, kto w obecnych czasach nie wziąłby darmowego jedzenia. Dwie połówki zniknęły z talerza. A mieszkańcy nawet nie zwrócili uwagi na to, że Macmillan zbyt szeroko się wyszczerzył.
Pomachał parze na pożegnanie. Cofnął się, a potem podstawił Rii ramię, żeby go za nie chwyciła. Nie chciał, żeby się zgubiła. Ruszyli dalej, a on na chwilę przyjrzał się słodkościami, które nosili. Do rozdania mieli jeszcze siedem połówek.
– Dobrze nam idzie – zagadnął. Obawiał się, że może tutejsi mieszkańcy będą się go bać. W końcu był Macmillanem, a to były tereny „wroga”, który mimo wszystko teraz znalazł się w sojuszu. – Czy ci Abbottowie robią cokolwiek, żeby polepszyć życie ludziom? – Zapytał ni to żonę, ni to siebie samego. Być może na siłę próbował przypisać rządzącemu rodowi winę. Nim jednak zdołał dodać coś do swojego nagłego przemyślenia, zauważył dwójkę dzieci. Natychmiast się uśmiechnął i ponownie (a zaraz mimowolnie) zerknął na brzuch Rii. – Chodźcie, chodźcie – zawołał w ich stronę i wskazał ruchem głowy na talerz. – Poczęstujcie się.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie zastanawiała się nad wiernością męża, choć najprawdopodobniej powinna. Raczej podejrzewała jakieś trudne zadania powierzone mu przez Zakon, może coś, z czym nie do końca się zgadzał, a może nadmierna ich ilość. Ria z góry założyła, że po ostatniej kupidynkowej wpadce Tony zwyczajnie zrozumiał, że milczeniem sprawiał kobiecie przykrość - nie wiedziała o co tak naprawdę chodziło z tym częstym znikaniem, ale przecież nie należała do głupich osób. Przeczuwała, że borykał się z czymś niezwykle trudnym bądź męczącym; domyślała się, że coś zżerało go od środka. Mimo to cierpliwie czekała aż to Macmillan otworzy przed nią udręczoną duszę, przecież nie zamierzała go naciskać ani pospieszać. Czas jednak mijał nieubłaganie, a między nimi zmieniało się tak niewiele. Zaczęła więc brnąć w kojącą nieświadomość, coraz częściej odwracała wzrok i udawała zadowoloną z życia. Źle, powinna wreszcie sama zainicjować rozmowę, podpytać w czym tkwił problem, żeby wspólnie spróbować go rozwiązać, acz wysysająca siły ciąża wraz z nagminną nieobecnością mężczyzny nie sprzyjała dogodnym terminom na konwersację. Jakąkolwiek zresztą. Najpewniej dlatego cieszyła się z dzisiejszego dnia - niepomna na to, że uwaga ukochanego rozmyje się o państwa młodych oraz gości wesela. I tak mieli spędzić ze sobą więcej czasu niż na co dzień. Nie, nie była zła ani rozczarowana, rudowłosa powoli przywykała do nowej rzeczywistości. Uparcie wierzyła, że ta nie potrwa wiecznie: pewnego dnia wreszcie urodzi, a po kilku miesiącach dziecko nie będzie potrzebowało od niej całodobowej opieki. W związku z tym liczyła, że powróci do aktywniejszej pomocy organizacji oraz potrzebującym.
Nie martwiła się niczym poza odwołanym ślubem, choć i ten stopniowo zacierał się w pamięci, tracił na sile. Pierwszy szok ustąpił zmartwieniu, te natomiast przeobrażało się w pełne nadziei postanowienie: to nie całkowite odwołanie ceremonii tylko jej przełożenie na inny, bardziej dogodny termin. Lepiej było nie myśleć o przyszłości i o tym, czy znów jakaś przeszkoda stanie młodym na drodze. Dzień zapowiadał się przepięknie pomimo niedogodności. Spacer orzeźwiał płuca i rozmasowywał zastane kości; rodzina w kółko mówiła biednej Rii, że ma odpoczywać! Ileż można leżeć na kanapie? To dopiero musi być niezdrowe!
- Hm, ostatecznie można dosłodzić później - uznała ostatecznie w zamyśleniu. Pomijając, że w obecnej sytuacji dostanie czegoś słodkiego to zadanie prawdziwie niełatwe. Szczęśliwie Macmillanowie zdołali zachomikować coś pokroju melasy bądź syropu, nie byli straceni. - Greyów? To jacyś twoi znajomi? Od Gwendolyn? - Kobietę jedynie kojarzyła z ich ślubu oraz nauczania Heatha, ale skoro mieszkała w Puddlemere to rudowłosa uznała, że czarownica nie miała żadnej rodziny. W przeciwnym razie przygarnęliby ją do siebie? Też niekoniecznie, więzy krwi bywały naprawdę przewrotne…
Zignorowała nagle pojawiającą się myśl, że tak naprawdę nie kojarzyła zbyt wielu znajomych Tony’ego. Podobne dywagacje wywołałyby jedynie następną falę ponurych myśli, do czego nie chciała dopuścić. Musieli skupić się na zadaniu obdarowania mieszkańców miasteczka pozostałym jedzeniem. Początkowo nieufna para zdołała przekonać się do poczęstunku, co Ria skwitowała szerokim uśmiechem. Życzyła im wszystkiego najlepszego nim chwyciła mężowskie ramię, żeby pójść dalej drogą do kolejnych, zapewne niedożywionych osób. Żałowała w tej chwili, że mieli tak mało prowiantu, połówki gruszek raczej nie zapełniły nikomu żołądków. Liczył się choćby drobny gest? - Jesteśmy urodzonymi mówcami - zaśmiała się, wiedząc, że to nieprawda, przynajmniej w jej przypadku. W końcu wolała działać, nie okraszać cudze uszy kwiecistymi przemowami; grunt, że zadziałało. - Myślę, że robią dokładnie tyle samo co pozostałe rody - odparła rozbawiona na uwagę o Abbottach. Nie znała wielu z nich, ale jawili jej się jako porządni czarodzieje. Właściwie rodowe niesnaski do tej pory wywoływały w rudzielcu trudną do ukrycia wesołość. Obecnie powinni skupić się na tych o polityce antymugolskiej niż podsycaniu dawnych waśni między sobą. - Tak, mamy dla was wspaniałą przekąskę! Jest bardzo słodka, zapewniam. A to dopiero początek, zamierzamy tutaj pomóc wielu poszkodowanym osobom, także wam i waszym rodzinom, więc nie bójcie się! - rzuciła na widok dzieci. Te początkowo speszone, w pewnym momencie po prostu podbiegły szybko zabierając należne im gruszki, po czym pobiegły dalej. - Nie wiem jak ty, ale poczułam się teraz potwornie stara - powiedziała tłumiąc wibrujący w gardle śmiech. Nie mogła się już doczekać kiedy sama zacznie poruszać się szybciej niż ślimak winniczek na eliksirach uspokajających. - Chodź, widzę pocztę i kilkoro mieszkańców! - okrzyknęła nagle, gdy zbliżyli się do budynku. Mocniej też pociągnęła trzymane ramię.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie martwiła się niczym poza odwołanym ślubem, choć i ten stopniowo zacierał się w pamięci, tracił na sile. Pierwszy szok ustąpił zmartwieniu, te natomiast przeobrażało się w pełne nadziei postanowienie: to nie całkowite odwołanie ceremonii tylko jej przełożenie na inny, bardziej dogodny termin. Lepiej było nie myśleć o przyszłości i o tym, czy znów jakaś przeszkoda stanie młodym na drodze. Dzień zapowiadał się przepięknie pomimo niedogodności. Spacer orzeźwiał płuca i rozmasowywał zastane kości; rodzina w kółko mówiła biednej Rii, że ma odpoczywać! Ileż można leżeć na kanapie? To dopiero musi być niezdrowe!
- Hm, ostatecznie można dosłodzić później - uznała ostatecznie w zamyśleniu. Pomijając, że w obecnej sytuacji dostanie czegoś słodkiego to zadanie prawdziwie niełatwe. Szczęśliwie Macmillanowie zdołali zachomikować coś pokroju melasy bądź syropu, nie byli straceni. - Greyów? To jacyś twoi znajomi? Od Gwendolyn? - Kobietę jedynie kojarzyła z ich ślubu oraz nauczania Heatha, ale skoro mieszkała w Puddlemere to rudowłosa uznała, że czarownica nie miała żadnej rodziny. W przeciwnym razie przygarnęliby ją do siebie? Też niekoniecznie, więzy krwi bywały naprawdę przewrotne…
Zignorowała nagle pojawiającą się myśl, że tak naprawdę nie kojarzyła zbyt wielu znajomych Tony’ego. Podobne dywagacje wywołałyby jedynie następną falę ponurych myśli, do czego nie chciała dopuścić. Musieli skupić się na zadaniu obdarowania mieszkańców miasteczka pozostałym jedzeniem. Początkowo nieufna para zdołała przekonać się do poczęstunku, co Ria skwitowała szerokim uśmiechem. Życzyła im wszystkiego najlepszego nim chwyciła mężowskie ramię, żeby pójść dalej drogą do kolejnych, zapewne niedożywionych osób. Żałowała w tej chwili, że mieli tak mało prowiantu, połówki gruszek raczej nie zapełniły nikomu żołądków. Liczył się choćby drobny gest? - Jesteśmy urodzonymi mówcami - zaśmiała się, wiedząc, że to nieprawda, przynajmniej w jej przypadku. W końcu wolała działać, nie okraszać cudze uszy kwiecistymi przemowami; grunt, że zadziałało. - Myślę, że robią dokładnie tyle samo co pozostałe rody - odparła rozbawiona na uwagę o Abbottach. Nie znała wielu z nich, ale jawili jej się jako porządni czarodzieje. Właściwie rodowe niesnaski do tej pory wywoływały w rudzielcu trudną do ukrycia wesołość. Obecnie powinni skupić się na tych o polityce antymugolskiej niż podsycaniu dawnych waśni między sobą. - Tak, mamy dla was wspaniałą przekąskę! Jest bardzo słodka, zapewniam. A to dopiero początek, zamierzamy tutaj pomóc wielu poszkodowanym osobom, także wam i waszym rodzinom, więc nie bójcie się! - rzuciła na widok dzieci. Te początkowo speszone, w pewnym momencie po prostu podbiegły szybko zabierając należne im gruszki, po czym pobiegły dalej. - Nie wiem jak ty, ale poczułam się teraz potwornie stara - powiedziała tłumiąc wibrujący w gardle śmiech. Nie mogła się już doczekać kiedy sama zacznie poruszać się szybciej niż ślimak winniczek na eliksirach uspokajających. - Chodź, widzę pocztę i kilkoro mieszkańców! - okrzyknęła nagle, gdy zbliżyli się do budynku. Mocniej też pociągnęła trzymane ramię.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Ostatnio zmieniony przez Ria Macmillan dnia 13.03.21 17:14, w całości zmieniany 1 raz
O nie, nie, nie, dosłodzenie nie wchodziło w grę. To by tylko popsuło alkohol. Byłby zły, po prostu zły w smaku. Przynajmniej według tego, co na tę porę wiedział o alkoholach. Pamiętał jak testowano alkohol w niektórych miejscach – po prostu go podpalano, żeby zobaczyć czy pozostaje jakikolwiek osad w postaci cukru, bo właśnie cukier potrafił popsuć smak i kwalitet. Ten można było dodać tylko wtedy, kiedy ktoś zamierzał zrobić drink, a o drinku nie mówili. Chodziło o potencjalną ognistą z posmakiem gruszki. Natychmiast pokręcił głową, choć na jego twarzy utrzymywał się serdeczny uśmiech. Ria oczywiście miała prawo nie wiedzieć wiele o produkcji alkoholi i doskonale o tym wiedział.
– Nie – odpowiedział jej. – Nie przeszedłby kontroli jakości – wyjaśnił.
Problem zdobycia odpowiednich słodzików nie był może obecnie łatwy, ze względu na sytuację w kraju, ale wciąż mogli je zdobyć. Tylko, że zamiast wykorzystywać je w domu, musieli wykorzystywać je do produkcji i tyle. Interes musiał iść dalej, jakoś przetrwać obecną sytuację. Na dworze bez słodkości dało się wytrzymać. Jednak i w tak krytycznej sytuacji, skrzat potrafił wykombinować coś z niemal niczego. Sam jednak zjadłby jakieś gruszki, gdyby tylko mógł je zdobyć.
– Tak – odpowiedział jej na pytanie dotyczące Greyów. – Byli w Hufflepuffie. Jeden jest w moim wieku, drugi młodszy. Jakoś są spokrewnieni, ale zapomniałem teraz jak. W każdym razie zawsze mieli świra na punkcie zielarstwa – wyjaśnił małżonce dość krótko. Nie chciał zamęczać jej kolejnymi historyjkami z czasów szkolnych… choć mógłby. Ale miał tyle tematów do omówienia z nią w tym krótkim czasie, że nie wiedział na czym tak naprawdę powinien się skupić. W innym czasie i innym miejscu powinien opowiedzieć jej o wszystkich swoich znajomych.
Z miłym uśmiechem żegnał kolejnych czarodziei, którzy skorzystali z ich małej słodkiej pomocy. Nie była może ona wielka, jednak jedzenie z Kurnika zniknęło tak szybko, jak szybko utworzyły się grupy mające na celu rozdanie jedzenie. To, co miało być przygotowane dla nich, powinno wystarczyć całemu miastu i być może nawet najbiedniejszej części ludności Somerset na dzisiaj i jutro. A potem coś wymyślą, jakoś im jeszcze pomogą, na pewno.
Uwaga żony sprawiła, że się zawstydził. Dopiero teraz zauważył, że właściwie osobista niechęć względem Abbottów wypłynęła z niego w niewłaściwym momencie. Odwrócił spojrzenie od żony, chcąc ukryć swój wstyd. Wrócił wzrokiem dopiero wtedy, kiedy zauważył dzieci. Te, zachęcone słowami małżonki natychmiast się zbliżyły i poczęstowały. Potargał włosy jednemu z nich. Tak szybko jak się pojawiły, tak szybko znikły, choć ich śmiech roznosił się jeszcze chwilę.
– I ja – przyznał, śmiejąc się razem z nią. – Ale rzeczywiście dobrzy z nas mówcy.
Kiedy tylko wspomniała o poczcie, stanął za nią, żeby także ją dostrzec. Nagły napływ energii Rii sprawił, że sam ją odczuł, a i zapomniał o wstydzie, który ciągle znajdował się gdzieś z tyłu jego głowy. Ten, który spowodowany był nie tym, że powiedział coś złego o Abbottach, a tym, że zwyczajnie dał się nieświadomie porwać jakimś przelotnym uczuciom względem jakiś czarownic. Pociągnięcie sprawiło, że talerz z gruszkami na chwilę się zachwiał, ale Macmillan w porę nad nim zapanował. Chwilę zajęło im zbliżenie się do budynku poczty, ale kiedy już to zrobili, Macmillan natychmiast poprowadził małżonkę w stronę kolejnej pary, lecz tym razem z dzieckiem. Wyglądali dość żałośnie i na pewno nie należeli do dobrze zarabiających czarodziejów.
– Proszę nam wybaczyć na moment, zachęcamy do spróbowania gruszek, na pewno państwu posmakują. Gdybyście kiedykolwiek potrzebowali pomocy, zgłoście się do najbliższego punktu pomocy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Nie – odpowiedział jej. – Nie przeszedłby kontroli jakości – wyjaśnił.
Problem zdobycia odpowiednich słodzików nie był może obecnie łatwy, ze względu na sytuację w kraju, ale wciąż mogli je zdobyć. Tylko, że zamiast wykorzystywać je w domu, musieli wykorzystywać je do produkcji i tyle. Interes musiał iść dalej, jakoś przetrwać obecną sytuację. Na dworze bez słodkości dało się wytrzymać. Jednak i w tak krytycznej sytuacji, skrzat potrafił wykombinować coś z niemal niczego. Sam jednak zjadłby jakieś gruszki, gdyby tylko mógł je zdobyć.
– Tak – odpowiedział jej na pytanie dotyczące Greyów. – Byli w Hufflepuffie. Jeden jest w moim wieku, drugi młodszy. Jakoś są spokrewnieni, ale zapomniałem teraz jak. W każdym razie zawsze mieli świra na punkcie zielarstwa – wyjaśnił małżonce dość krótko. Nie chciał zamęczać jej kolejnymi historyjkami z czasów szkolnych… choć mógłby. Ale miał tyle tematów do omówienia z nią w tym krótkim czasie, że nie wiedział na czym tak naprawdę powinien się skupić. W innym czasie i innym miejscu powinien opowiedzieć jej o wszystkich swoich znajomych.
Z miłym uśmiechem żegnał kolejnych czarodziei, którzy skorzystali z ich małej słodkiej pomocy. Nie była może ona wielka, jednak jedzenie z Kurnika zniknęło tak szybko, jak szybko utworzyły się grupy mające na celu rozdanie jedzenie. To, co miało być przygotowane dla nich, powinno wystarczyć całemu miastu i być może nawet najbiedniejszej części ludności Somerset na dzisiaj i jutro. A potem coś wymyślą, jakoś im jeszcze pomogą, na pewno.
Uwaga żony sprawiła, że się zawstydził. Dopiero teraz zauważył, że właściwie osobista niechęć względem Abbottów wypłynęła z niego w niewłaściwym momencie. Odwrócił spojrzenie od żony, chcąc ukryć swój wstyd. Wrócił wzrokiem dopiero wtedy, kiedy zauważył dzieci. Te, zachęcone słowami małżonki natychmiast się zbliżyły i poczęstowały. Potargał włosy jednemu z nich. Tak szybko jak się pojawiły, tak szybko znikły, choć ich śmiech roznosił się jeszcze chwilę.
– I ja – przyznał, śmiejąc się razem z nią. – Ale rzeczywiście dobrzy z nas mówcy.
Kiedy tylko wspomniała o poczcie, stanął za nią, żeby także ją dostrzec. Nagły napływ energii Rii sprawił, że sam ją odczuł, a i zapomniał o wstydzie, który ciągle znajdował się gdzieś z tyłu jego głowy. Ten, który spowodowany był nie tym, że powiedział coś złego o Abbottach, a tym, że zwyczajnie dał się nieświadomie porwać jakimś przelotnym uczuciom względem jakiś czarownic. Pociągnięcie sprawiło, że talerz z gruszkami na chwilę się zachwiał, ale Macmillan w porę nad nim zapanował. Chwilę zajęło im zbliżenie się do budynku poczty, ale kiedy już to zrobili, Macmillan natychmiast poprowadził małżonkę w stronę kolejnej pary, lecz tym razem z dzieckiem. Wyglądali dość żałośnie i na pewno nie należeli do dobrze zarabiających czarodziejów.
– Proszę nam wybaczyć na moment, zachęcamy do spróbowania gruszek, na pewno państwu posmakują. Gdybyście kiedykolwiek potrzebowali pomocy, zgłoście się do najbliższego punktu pomocy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Ostatnio zmieniony przez Anthony Macmillan dnia 13.03.21 17:26, w całości zmieniany 1 raz
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie pozostawało tajemnicą nieznajomość Rii odnośnie produkcji trunków - potrafiła jedynie w podstawowym stopniu gotować, ale z góry założyła, że tworzenie alkoholu nie różni się niczym znaczącym od przyrządzenia napoju bądź potrawy. Założenie mylne, jak miało okazać się niebawem, ale nie zaprzątała sobie tym głowy. To nie ona zajmowała się produkcją whisky Macmillanów i prawdopodobnie nigdy do tego nie dojdzie, dlatego czuła się usprawiedliwiona niewiedzą. - Przeszłaby. Moją - odparła rozbawiona, może nawet odrobinę zadziornie. Brakowało jej także tego, tego beztroskiego droczenia się o całkowicie błahe, czasem wręcz nieistotne tematy. Naprawdę zaczęła wyobrażać sobie znośny, ponieważ słodki napój wyskokowy. Taki, którym mogłyby raczyć się kobiety będące w zdecydowanej większości antyfankami mocnych, palących przełyk specyfików. Może jednak rudowłosa powinna zainteresować się pracą męża? Mogłaby tworzyć wersję produktów dla koneserek słodkich smaków; o ile ostatecznie byłoby to w ogóle możliwe, z wielu różnych powodów. Na razie nie zanosiło się na powrót quidditcha do łask. Nie takiego dla wszystkich, wolnego od wojennej, czystokrwistej propagandy. Nie zamierzała uczestniczyć w czymś takim.
- Czyli byliście razem w dormitorium w Hogwarcie? Jak to możliwe, że nie zostaliście najlepszymi przyjaciółmi? - drążyła temat nie mogąc się powstrzymać. Działo się to z dobroduszną manierą, ponieważ w żaden sposób nie oceniała ani nie zamierzała wywlekać ewentualnych, przykrych spraw na wierzch. Zapragnęła poznać Tony’ego bardziej, z różnych stron, nie tylko tych obecnych - historia od zawsze kształtowała charakter człowieka, w ten czy inny sposób. - W każdym razie na pewno pomogą ci z gruszkami - przytaknęła, nie przestając kroczyć ścieżką u boku mężczyzny. Powoli robiła się zmęczona, dodatkowe kilogramy nie sprzyjały beztroskim spacerom po mieścinie. Dobrze, że posiadała sportową sprawność, w przeciwnym razie kondycja obniżyłaby się znacząco już po pierwszych metrach. Na razie dawała radę wsparta o ramię rozmówcy oraz przejęta ich drobną misją. Nie mieli wiele, ale pocieszała się myślą, że czarodzieje jacy tu pozostali posiadali jeszcze mniej. Każdy kawałek gruszki urastał do rangi cennego złota i chyba to wzruszyło Rię najmocniej. Także to, jak ci wszyscy ludzie sobie radzili. Para, choć początkowo nieufna, okazała na koniec wdzięczność; dzieci rozpogodziły się mogąc spałaszować nawet niewielką ilość ukochanej słodyczy. Z kolei ludzie zmierzający na sowią pocztę, najprawdopodobniej pragnąc wysłać listy do rodziny, wyglądali na przytłoczonych okrutną rzeczywistością. Nie dziwiła się temu ani odrobinę, aczkolwiek serce podeszło do gardła, natomiast żołądek ścisnął się z nagłej fali współczucia. Z tego powodu nie zauważyła ani wstydzącego się męża ani utraconego chwilowo balastu - zamiast marazmu oraz zmęczenia rudzielca odnalazła nowa energia i siły do działania. Dość dziarsko nakierowała użyczone ramię w stronę budynku, przy którym znaleźli się w zadziwiającym jak na ciężarną kobietę tempie. - Tak, zostało nieco strawy z wesela, proszę się częstować. Wiem, że to niewiele, ale Zakon Feniksa zadba o dobro tych, którzy ucierpieli w tej paskudnej wojnie, to dopiero początek - przytaknęła energicznie słowom. Piegowatą twarz przystroiła w najserdeczniejszy na świecie uśmiech. Niezwykle ciężki do utrzymania, gdy dostrzegła na twarzach wiele emocji: zrezygnowanie, strach, rozpacz. I choć wszyscy wzięli ostatnie kawałki glazurowanych owoców, to nie poprawiło czarownicy nastroju. W środku poczuła się przytłoczona i najpewniej właśnie dlatego po rozdaniu jedzenie pociągnęła Tony’ego w stronę, z której przybyli. Bardzo szybko. - Nie mogę na to patrzeć - szepnęła, gdy znaleźli się nieco dalej od budynku. - Nie jesteśmy w stanie zrobić niczego więcej? - dopytywała gorączkowo czując, jak wzbiera w niej niebezpieczna fala smutku. Potęgowana rozszalałymi hormonami zamieniła się niemal w wodospad, gdy w kącikach oczu pojawiły się łzy. Nie chciała się rozklejać, nie tutaj, nie teraz i nie w obecności ukochanego, ale nie odnalazła w sobie siły do przeciwstawienia się natłokowi uczuć. Mocniej ścisnęła rękę mężczyzny, a nogi drobiły tak szybko, że niemal zaczęła biec. Jakby po dojściu na miejsce wesela nagle wszystko miało się zmienić. Jakby mieli tam obmyślać zmyślne plany na uratowanie ludzkości, później wdrażając je w życie, oczywiście.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Czyli byliście razem w dormitorium w Hogwarcie? Jak to możliwe, że nie zostaliście najlepszymi przyjaciółmi? - drążyła temat nie mogąc się powstrzymać. Działo się to z dobroduszną manierą, ponieważ w żaden sposób nie oceniała ani nie zamierzała wywlekać ewentualnych, przykrych spraw na wierzch. Zapragnęła poznać Tony’ego bardziej, z różnych stron, nie tylko tych obecnych - historia od zawsze kształtowała charakter człowieka, w ten czy inny sposób. - W każdym razie na pewno pomogą ci z gruszkami - przytaknęła, nie przestając kroczyć ścieżką u boku mężczyzny. Powoli robiła się zmęczona, dodatkowe kilogramy nie sprzyjały beztroskim spacerom po mieścinie. Dobrze, że posiadała sportową sprawność, w przeciwnym razie kondycja obniżyłaby się znacząco już po pierwszych metrach. Na razie dawała radę wsparta o ramię rozmówcy oraz przejęta ich drobną misją. Nie mieli wiele, ale pocieszała się myślą, że czarodzieje jacy tu pozostali posiadali jeszcze mniej. Każdy kawałek gruszki urastał do rangi cennego złota i chyba to wzruszyło Rię najmocniej. Także to, jak ci wszyscy ludzie sobie radzili. Para, choć początkowo nieufna, okazała na koniec wdzięczność; dzieci rozpogodziły się mogąc spałaszować nawet niewielką ilość ukochanej słodyczy. Z kolei ludzie zmierzający na sowią pocztę, najprawdopodobniej pragnąc wysłać listy do rodziny, wyglądali na przytłoczonych okrutną rzeczywistością. Nie dziwiła się temu ani odrobinę, aczkolwiek serce podeszło do gardła, natomiast żołądek ścisnął się z nagłej fali współczucia. Z tego powodu nie zauważyła ani wstydzącego się męża ani utraconego chwilowo balastu - zamiast marazmu oraz zmęczenia rudzielca odnalazła nowa energia i siły do działania. Dość dziarsko nakierowała użyczone ramię w stronę budynku, przy którym znaleźli się w zadziwiającym jak na ciężarną kobietę tempie. - Tak, zostało nieco strawy z wesela, proszę się częstować. Wiem, że to niewiele, ale Zakon Feniksa zadba o dobro tych, którzy ucierpieli w tej paskudnej wojnie, to dopiero początek - przytaknęła energicznie słowom. Piegowatą twarz przystroiła w najserdeczniejszy na świecie uśmiech. Niezwykle ciężki do utrzymania, gdy dostrzegła na twarzach wiele emocji: zrezygnowanie, strach, rozpacz. I choć wszyscy wzięli ostatnie kawałki glazurowanych owoców, to nie poprawiło czarownicy nastroju. W środku poczuła się przytłoczona i najpewniej właśnie dlatego po rozdaniu jedzenie pociągnęła Tony’ego w stronę, z której przybyli. Bardzo szybko. - Nie mogę na to patrzeć - szepnęła, gdy znaleźli się nieco dalej od budynku. - Nie jesteśmy w stanie zrobić niczego więcej? - dopytywała gorączkowo czując, jak wzbiera w niej niebezpieczna fala smutku. Potęgowana rozszalałymi hormonami zamieniła się niemal w wodospad, gdy w kącikach oczu pojawiły się łzy. Nie chciała się rozklejać, nie tutaj, nie teraz i nie w obecności ukochanego, ale nie odnalazła w sobie siły do przeciwstawienia się natłokowi uczuć. Mocniej ścisnęła rękę mężczyzny, a nogi drobiły tak szybko, że niemal zaczęła biec. Jakby po dojściu na miejsce wesela nagle wszystko miało się zmienić. Jakby mieli tam obmyślać zmyślne plany na uratowanie ludzkości, później wdrażając je w życie, oczywiście.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Ostatnio zmieniony przez Ria Macmillan dnia 13.03.21 17:16, w całości zmieniany 1 raz
Zaśmiał się głośno, kiedy usłyszał odpowiedź swojej ukochanej w ramach kontroli jakości whisky. Ale nie było to wyśmiewanie. Nigdy nie poniżałby nikogo swoją reakcją, a tym bardziej własnej żony. Śmiał się od serca, był zwyczajnie wyraźnie rozbawiony. Poprawiła mu humor. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, którego nie można było łatwo zetrzeć. Kiwnął jej głową, zgadzając się co do tego, że taka kontrola byłaby wystarczająca dla domowych zasobów. Na moment poczuł się błogo. Zupełnie jakby ciężka atmosfera zniknęła. Jak gdyby nie było wojny, a jego problemy nie istniały.
Ale kolejne pytanie sprawiło, że szczęśliwy grymas powoli znikł z jego twarzy. Schodzili na wyjątkowo bolący temat. Poruszał go wcześniej, w domu… ale czy wystarczająco dobrze go wyjaśnił? Poczuł ból w lewej piersi, mniej więcej tam, gdzie znajdowało się serce. Nagle przypomniał kogoś rozczarowanego wszystkim. Dlaczego nie zostali najlepszymi przyjaciółmi – on i Greyowie? Dlatego, że poświęcił swoje szkolne lata na przyjaźń z przyszłym mordercą mugoli. Treść listu panny F. wciąż rysowała się w jego głowie. Dwadzieścia dziewięć niewinnych dusz. Nie zauważył chorych skłonności pewnego Ślizgona na czas i teraz płacił za to nerwami i wieloma bezsennymi nocami, a co najgorsze stratą drogiej osoby.
Przez chwilę nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Tępo spoglądał przed siebie i próbował zebrać jakieś słowa.
– To nie tak, że się z nimi nie przyjaźniłem – zaczął, myśląc że ich relacje były dobre, przyjazne, ale jednocześnie nie tak przyjazne jak z Friedrichem. Teraz żałował, że nie poświęcał Puchonom wystarczającej ilości czasu. – Ale po tym jak wyjechałem… nie chciałem się z nikim kontaktować – wyjaśnił krótko, uznając że to był główny powód niewystarczająco zażyłej relacji z Greyami. Teraz starał się nadrobić utracony czas, szczególnie kiedy jeden z nich otwarcie zasugerował swoje poparcie dla dobrej sprawy. – Tak, na pewno – odpowiedział jej, ale w nawiązaniu do możliwości nabawienia gruszek. – To znaczy… na pewno spróbują.
Potem musiał złapać krok swojej żony, która nagle zyskała niewyobrażalną energię do działania. Z dłuższymi nogami było mu łatwiej, ale musiał uważać na talerz. Nie spodziewał się widzieć ją w tym dawnym dziarskim stylu. Domyślał się, że widok ludzi przed pocztą wprawił ją w taki nastrój. Była Weasleyówną, nie dało się tego w żaden sposób ukryć. Nie próbował nawet jej tego bronić. Lubił w niej to, że zawsze współczuła innym i chciała im pomóc. I może też dlatego poczuł jeszcze większy wstyd spowodowany niedawnym zauroczeniem w młodej blond dziewczynie. Czy tamta byłaby taka? Nie wiedział.
– Na tę chwilę nie – odpowiedział jej dość niezadowolonym tonem. Gdyby mieli z sobą więcej jedzenia, może byliby w stanie coś zmienić. Ale nie mogli. Zawsze mogli spróbować zorganizować pomocny transport do Somerset. Pod warunkiem, że ludzie Kornwalii mieliby wystarczająco jedzenia dla siebie.
Ostatnie gruszki zostały rozdane. Z jednej strony cieszyło go to. Wykonali swoje zadanie. Widział jednak po twarzy żony, że nie była zadowolona. Poczuł dziwną pustkę. Przerażającą i nieprzyjemną.
Ale kolejne pytanie sprawiło, że szczęśliwy grymas powoli znikł z jego twarzy. Schodzili na wyjątkowo bolący temat. Poruszał go wcześniej, w domu… ale czy wystarczająco dobrze go wyjaśnił? Poczuł ból w lewej piersi, mniej więcej tam, gdzie znajdowało się serce. Nagle przypomniał kogoś rozczarowanego wszystkim. Dlaczego nie zostali najlepszymi przyjaciółmi – on i Greyowie? Dlatego, że poświęcił swoje szkolne lata na przyjaźń z przyszłym mordercą mugoli. Treść listu panny F. wciąż rysowała się w jego głowie. Dwadzieścia dziewięć niewinnych dusz. Nie zauważył chorych skłonności pewnego Ślizgona na czas i teraz płacił za to nerwami i wieloma bezsennymi nocami, a co najgorsze stratą drogiej osoby.
Przez chwilę nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Tępo spoglądał przed siebie i próbował zebrać jakieś słowa.
– To nie tak, że się z nimi nie przyjaźniłem – zaczął, myśląc że ich relacje były dobre, przyjazne, ale jednocześnie nie tak przyjazne jak z Friedrichem. Teraz żałował, że nie poświęcał Puchonom wystarczającej ilości czasu. – Ale po tym jak wyjechałem… nie chciałem się z nikim kontaktować – wyjaśnił krótko, uznając że to był główny powód niewystarczająco zażyłej relacji z Greyami. Teraz starał się nadrobić utracony czas, szczególnie kiedy jeden z nich otwarcie zasugerował swoje poparcie dla dobrej sprawy. – Tak, na pewno – odpowiedział jej, ale w nawiązaniu do możliwości nabawienia gruszek. – To znaczy… na pewno spróbują.
Potem musiał złapać krok swojej żony, która nagle zyskała niewyobrażalną energię do działania. Z dłuższymi nogami było mu łatwiej, ale musiał uważać na talerz. Nie spodziewał się widzieć ją w tym dawnym dziarskim stylu. Domyślał się, że widok ludzi przed pocztą wprawił ją w taki nastrój. Była Weasleyówną, nie dało się tego w żaden sposób ukryć. Nie próbował nawet jej tego bronić. Lubił w niej to, że zawsze współczuła innym i chciała im pomóc. I może też dlatego poczuł jeszcze większy wstyd spowodowany niedawnym zauroczeniem w młodej blond dziewczynie. Czy tamta byłaby taka? Nie wiedział.
– Na tę chwilę nie – odpowiedział jej dość niezadowolonym tonem. Gdyby mieli z sobą więcej jedzenia, może byliby w stanie coś zmienić. Ale nie mogli. Zawsze mogli spróbować zorganizować pomocny transport do Somerset. Pod warunkiem, że ludzie Kornwalii mieliby wystarczająco jedzenia dla siebie.
Ostatnie gruszki zostały rozdane. Z jednej strony cieszyło go to. Wykonali swoje zadanie. Widział jednak po twarzy żony, że nie była zadowolona. Poczuł dziwną pustkę. Przerażającą i nieprzyjemną.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poczuła niezwykłą przyjemność w żołądku, gdy radosny, szczery śmiech rozniósł się w przestrzeni między nimi. Nie oponowała, nie zduszała rozbawienia w środku - dołączyła do przyjemnej, choć zdecydowanie za krótkiej salwy prawdziwej radości. Nie wzięła reakcji mężczyzny do siebie, nie uraził jej; może impulsywna, temperamentna Ria denerwowała się z łatwością, ale sama rozpoczęła te żarty. W dodatku jak mogła gniewać się na niego? Kiedy wreszcie, na parę sekund, rozluźnił spięte od czujności mięśnie. Odniosła wrażenie, że wstępuje w nią chwilowa lekkość; zbyt piękna na trwanie w nieskończoność. Coraz częściej doceniała takie pojedyncze, drobne momenty wyrwane ze stalowych pazurów tragicznej rzeczywistości. Z jednej strony chciała o niej zapomnieć, z drugiej natomiast - nie mogła. Pomimo ciąży rudowłosa powinna dbać o innych, próbować polepszyć im byt choćby niewielkim gestem. Nigdy nie stać się obojętną na cudze krzywdy.
Krzywdy, które nieświadomie wyrządzała także najbliższym. Pytanie nosiło znamiona niewinności, ot próba poznania Tony’ego z czasów szkolnych - jaki był, czym się zajmował, z kim spędzał czas wolny? Nie spodziewała się, że pytanie okaże się kaskadą przykrych, bolesnych wspomnień. Nie taki przyświecał kobiecie cel. Oczywiście, że kojarzyła rozmowę z biblioteki, ale nie połączyła ze sobą kropek. Przyjaźnie nie były limitowanym towarem, nie spodziewała się też, że myśli męża pobiegną w tę stronę. Wesołość osiągnięta przed paroma minutami zniknęła ustępując posępnej powadze. - Przepraszam, nie to miałam na myśli… - zaczęła mętne tłumaczenia, ale wtedy krótkie wyjaśnienia weszły jej w słowo. Zamknęła usta przetwarzając zdobyte informacje, dłoń mocniej zacisnęła się na męskim przedramieniu. - Rozumiem - przytaknęła cicho. W głowie roiło się od pytań, komentarzy, jakie prawdopodobnie powinny spłynąć spomiędzy ułożonych w linię warg. Bała się ich. Bała się odpowiedzi i tego, że już nigdy nie przestanie się martwić. Już zawsze zmuszona będzie do kroczenia wokół ukochanego na paluszkach, ostrożnie i z uwagą. Nie chciała jednak ważyć każdego słowa, zastanawiać się czy powinna cokolwiek mówić; nie na tym polegał związek. Rodzice zawsze się kłócili, niejednokrotnie sprawiając sobie przykrość, acz rozmawiali o tym później. Nie trzymali tajemnic głęboko w sobie, nie skrywali ich przed swym wzrokiem i budowali wzajemne zaufanie. Nawet jeśli było ciężko, to mogli na sobie polegać, ponieważ szczerość znajdowała się na pierwszym miejscu. Czy tak samo czuła Ria we własnym małżeństwie? Cóż…
- Jestem przy tobie, Tony. Jeśli czegokolwiek będziesz potrzebować wystarczy, że powiesz - zapewniła ugodowo, chcąc może odrobinę zmazać narastające poczucie winy. Niedostatecznie silne, ponieważ prędko wchodziła w rolę przyjaznej czarownicy o dobrych zamiarach. To konieczność dla tych, którym nie powodziło się tak dobrze jak im: musieli przekonać ich do zjedzenia pozostałego pożywienia, dzięki czemu choć na moment zapomnieli o tragicznej sytuacji. Przynajmniej oni zdołali to zrobić, ponieważ sam rudzielec niekoniecznie. Emocje domagały się ujścia i nim się spostrzegła, kilka słonych szklaków naznaczyło istnienie na piegowatych policzkach; nie zamierzała mocniej zamartwiać idącego obok towarzysza, stąd szybki ruch wycierający nieznośną wilgotność. Oznajmiającą o słabości, kiepskiej kondycji psychicznej. Nigdy nie rozklejała się w obecności kogokolwiek - może poza mamą. Skinęła mężowi głową na znak zrozumienia oraz powzięła wzięcie się w garść. Zmierzali z powrotem do Kurnika, nie powinna wyglądać jak siedem nieszczęść. Tak samo dziecku nie sprzyjały negatywne uczucia, już dość nacierpiało się w przeciągu ostatnich tygodni. Czarownica zaczerpnęła powietrza w płuca i już z niemrawym uśmiechem dała pokierować się w drogę powrotną. Talerzyk po gruszkach został opróżniony całkowicie. To dobrze, choć ledwie początek góry lodowej.
| zt Tony i Ria
Krzywdy, które nieświadomie wyrządzała także najbliższym. Pytanie nosiło znamiona niewinności, ot próba poznania Tony’ego z czasów szkolnych - jaki był, czym się zajmował, z kim spędzał czas wolny? Nie spodziewała się, że pytanie okaże się kaskadą przykrych, bolesnych wspomnień. Nie taki przyświecał kobiecie cel. Oczywiście, że kojarzyła rozmowę z biblioteki, ale nie połączyła ze sobą kropek. Przyjaźnie nie były limitowanym towarem, nie spodziewała się też, że myśli męża pobiegną w tę stronę. Wesołość osiągnięta przed paroma minutami zniknęła ustępując posępnej powadze. - Przepraszam, nie to miałam na myśli… - zaczęła mętne tłumaczenia, ale wtedy krótkie wyjaśnienia weszły jej w słowo. Zamknęła usta przetwarzając zdobyte informacje, dłoń mocniej zacisnęła się na męskim przedramieniu. - Rozumiem - przytaknęła cicho. W głowie roiło się od pytań, komentarzy, jakie prawdopodobnie powinny spłynąć spomiędzy ułożonych w linię warg. Bała się ich. Bała się odpowiedzi i tego, że już nigdy nie przestanie się martwić. Już zawsze zmuszona będzie do kroczenia wokół ukochanego na paluszkach, ostrożnie i z uwagą. Nie chciała jednak ważyć każdego słowa, zastanawiać się czy powinna cokolwiek mówić; nie na tym polegał związek. Rodzice zawsze się kłócili, niejednokrotnie sprawiając sobie przykrość, acz rozmawiali o tym później. Nie trzymali tajemnic głęboko w sobie, nie skrywali ich przed swym wzrokiem i budowali wzajemne zaufanie. Nawet jeśli było ciężko, to mogli na sobie polegać, ponieważ szczerość znajdowała się na pierwszym miejscu. Czy tak samo czuła Ria we własnym małżeństwie? Cóż…
- Jestem przy tobie, Tony. Jeśli czegokolwiek będziesz potrzebować wystarczy, że powiesz - zapewniła ugodowo, chcąc może odrobinę zmazać narastające poczucie winy. Niedostatecznie silne, ponieważ prędko wchodziła w rolę przyjaznej czarownicy o dobrych zamiarach. To konieczność dla tych, którym nie powodziło się tak dobrze jak im: musieli przekonać ich do zjedzenia pozostałego pożywienia, dzięki czemu choć na moment zapomnieli o tragicznej sytuacji. Przynajmniej oni zdołali to zrobić, ponieważ sam rudzielec niekoniecznie. Emocje domagały się ujścia i nim się spostrzegła, kilka słonych szklaków naznaczyło istnienie na piegowatych policzkach; nie zamierzała mocniej zamartwiać idącego obok towarzysza, stąd szybki ruch wycierający nieznośną wilgotność. Oznajmiającą o słabości, kiepskiej kondycji psychicznej. Nigdy nie rozklejała się w obecności kogokolwiek - może poza mamą. Skinęła mężowi głową na znak zrozumienia oraz powzięła wzięcie się w garść. Zmierzali z powrotem do Kurnika, nie powinna wyglądać jak siedem nieszczęść. Tak samo dziecku nie sprzyjały negatywne uczucia, już dość nacierpiało się w przeciągu ostatnich tygodni. Czarownica zaczerpnęła powietrza w płuca i już z niemrawym uśmiechem dała pokierować się w drogę powrotną. Talerzyk po gruszkach został opróżniony całkowicie. To dobrze, choć ledwie początek góry lodowej.
| zt Tony i Ria
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
data do ustalenia,
gdzieś przed pocztą, na ulicy
gdzieś przed pocztą, na ulicy
Już idąc w stronę placu w Dolinie, czuła, jak w powietrzu unosiła się obietnica burzy. Pozornie przyjemny, bezwietrzny poranek zachęcił Isabellę, by tego dnia zajęła się sprawunkami. Tkwiła między kociołkiem a lecznicą, a przecież nie była już damą, miewała także całkiem prozaiczne obowiązki, których nie mogła lekceważyć. Choć przez angielską krainę przelewała się wojenna groza, wciąż trwali razem, potrzebowali energii, potrzebowali coraz mniej dostępnego jedzenia. Pozostałe po jej stronie rodzinne twarze walczyły, przyjaciele również. Dla nich chciała się starać, dla nich zamierzała uczynić wszystko, co tylko mogła, by ułatwić im te dramatyczne tygodnie, w których serce paliło się strachem. Somerset wydawało się dość spokojne, na ścieżce minęła kilka dość pogodnych postaci, dotąd też nie spotkało jej prawie nic złego. Obawiała się, że niektórzy mogliby zapolować na zbiegłą salamandrę, że nie wybaczą, że tak po prostu nie zapomną. Sztywne zasady szlachetnych elit w tej sprawie pozostawały jednak bezsprzeczne – umarła. Zanim nauczyła się jednak odczuwać choć względne bezpieczeństwo, zanim pozwoliła sobie uwierzyć, że nie obarczyła Alexandra i pozostałych mieszkańców Kurnika potężnym zagrożeniem, minęło wiele dni. Były to łzy, nerwowe szepty, a zaraz potem histeria. Zawsze przeżywała mocno. Wtedy też niepokoje rozrywały ją od środka, wtedy czuła, że mogłaby podpalić otoczenie. Nie była jednak zwiastunką śmierci, jej ogień miał chronić i ogrzewać. Musiała więc objawić dzielność, obiecać sobie i im, że naprawdę się postara, bo otrzymała drugie życie. Bez nich umarłaby już nie tylko na kartach szlachetnych historii, ale i tak całkiem prawdziwie, zagubiona, nędzna i niczyja. Tutaj świat wyglądał zupełnie inaczej, tutaj nie kroczyła po złotych korytarzach. Pośrodku miasteczka pozostała damą, taką z przypadku, taką, która pozyskała zupełnie nowy rodzaj blasku. Jesienny smutek ani trochę nie zdołał zmącić dobrego nastroju młodej uzdrowicielki.
W dłoni trzymała koszyk. Kołysał się lekko przy każdym kroku. Wędrowała oswojonymi drogami, choć czasem ciekawska dusza zapragnęła gdzie zboczyć, jakiemuś niesłychanemu zjawisku przyjrzeć się tak z bliska. Nie powinna, ale natury nie dało się oszukać. Otoczenie to wciąż było dla Isabelli dość nowe, a wędrówki bez przyzwoitki otwierały przed nią nowe możliwości. Mimo ogromnej dozy wolności, trochę brakowało jej obecności Balbiny i wspólnych pogawędek, czujnych oczu tak blisko, zaraz przy boku. Dlatego też, gdy tylko mogła, przygarniała znajome oczy, zachęcając do wspólnego spaceru. Tym bardziej że domek kuzyna był tak maleńki, a korytarze wąziutkie i krótkie – zbyt krótkie, by można było udać się na przechadzkę. Niepewne czasy wołały o rozsądek i wabiły do życia w kryjówce, ale przecież świat nie mógł kończyć się na bramach ogrodu. Dwa różne głosy spierały się w niej każdego dnia. Prowadził ją nastrój, pociągało marzenie. Bywało i tak, że sama podkradała się do tej przepaści.
Zamierzała odwiedzić kilka sklepików. W zakamuflowanej kieszeni sukni schowała parę monet i kawałek pergaminu. Zbyt często zdarzało jej się zapominać o potrzebnych rzeczach. Miała głowę do alchemii i anatomii, ale zupełnie nie panowała nad domowymi sprawami. Jeszcze. Gdy wyszła z piekarni, groźny podmuch wiatru zsunął jej z głowy kaptur pelerynki. Popatrzyła w niebo, ciemne kłębowiska obłoków gromadziły się i groźnie spoglądały, najpewniej za chwilę zaatakują. Ścisnęła mocniej wiklinową rączkę i przeszła jeszcze te dwa kroki. A potem zamarła, dostrzegając pomarszczoną babkę w burej szacie, która wyraźnie narzucała się jakiemuś biedakowi. To ona. To ta kobieta, która latem wyciągnęła brudną rękę po pieniądze, a potem rzuciła na nią niedobrą klątwę! Westchnęła przestraszona, a dłoń objęta aksamitnym materiałem rękawiczki przyległa do lekko rozchylonych warg. Ten pan, ten mężczyzna był w niebezpieczeństwie! Ta wiedźma gotowa była przecież skrzywdzić go tak samo. A przecież Lucinda opowiadała jej wtedy, że to jakaś dziwna magia, zły urok, niemożliwy do zdjęcia. Isabella czym prędzej pognała w stronę owego nieszczęśnika. Stanęła między nim a babuleńką i ostro popatrzyła w te ciemne oczy. – Proszę tego pana zostawić! Pani jest niemiła i robi niedobre rzeczy. Pani jest niegodziwa! – zawołała i aż się bardziej napięła objęta gorsetem klatka piersiowa. Obróciła lekko głowę w stronę jegomościa. Kawaler, a przynajmniej tak Bella nazwała go w myśli, z pewnością pozostawał nieświadomy tego wielkiego niebezpieczeństwa. A co jeśli wpadłby w te czary? Co jeśli pod łachmanami skrywała mnóstwo tej mrocznej magii? – Proszę, odejdźmy, nim stanie się pan ofiarą złego uroku – zwróciła się do mężczyzny, wierząc, że ten zechce jej posłuchać. Wyglądała z pewnością dużo lepiej od wątpliwej staruchy! A w głębi zielonkawych ocząt czaiły się szczere, przejęte iskierki. Zbliżając się do nich, zaryzykowała. Przecież kobieta mogła jeszcze raz skrzywdzić ją klątwą, ale Bella nie potrafiła tak po prostu przyzwolić na tę bezczelność! Kompletnie nie zwróciła uwagi na zirytowany głos siwowłosej czarownicy.
W Somerset bywał stosunkowo często, czy to u Sproutów, czy też u pacjentów. Z przerzuconą przez ramię skórzaną torbą wypchaną po brzegi szklanymi fiolkami z najróżniejszą zawartością, kroczył uliczkami Doliny Godryka, dobrze orientując się już w tutejszych mieszkańcach. Niegdyś dziwił się matce, która zdecydowała o przeniesieniu do Bockhampton do swojego męża, kiedy tutaj mieliby wszystko - bliskie towarzystwo rodziny oraz sąsiadów. Z czasem zrozumiał, że dystans Williama nie wynikał z niechęci do innych ludzi, a z potrzeby posiadania własnej samotni, w której mógł czuć się swobodnie. Po spędzeniu kilku lat w Londynie Halbert doszedł do podobnego wniosku, zaczął cenić sobie bliskość lasu i ciszę poprzetykaną kojącymi dźwiękami natury. Nie świadczyło to, iż zupełnie zrezygnował z towarzystwa - wręcz przeciwnie! Chętnie wdawał się w pogawędki z nieznajomymi, co w dzisiejszych czasach nie zawsze wychodziło mu na dobre.
Halbert miał dobre serce, nigdy nie odmawiał pomocy, często samemu wychodząc z propozycją i wyciągając dłoń. Pomarszczoną staruszkę w burej szacie widywał w tej okolicy już wcześniej, za każdym razem przystając na moment, by wesprzeć dobrym słowem i kilkoma knutami. Wojna nikogo nie oszczędzała, biedniejsi stawali się jeszcze bardziej biedni, a Grey poczuwał się do obowiązku, by wspomóc każdego, kto się do niego zwróci.
- W razie nawrotu czyraków należy smarować cztery razy dziennie. I koniecznie pamiętać o wcześniejszym oczyszczeniu skóry, inaczej wda się zakażenie, na które zwykła maść nie pomoże - instruował spokojnym tonem, z bocznej kieszeni torby wysuwając słoiczek o metalowej zakrętce, wypełniony zielonkawą maścią. Wręczył go staruszce z troską wymalowaną na twarzy i uśmiechnął się pokrzepiająco. Już miał się z nią pożegnać, życzyć miłego dnia, kiedy między nim a starszą panią pojawiła się jasnowłosa postać, której oburzony ton wprowadził go w konsternację.
Już miał się sprzeciwić, stanąć w obronie kobiety, bo braku szacunku do starszych nie znosił równie mocno, co antymugolskich ekstremistów, lecz staruszka wycofała się zaraz naburmuszona, mamrocząc coś pod nosem. Halbert ściągnął brwi dochodząc do wniosku, że te dwie muszą się ewidentnie znać, lecz nie znając natury ich znajomości, nie za bardzo wiedział jak interweniować. Pięknym pannom nigdy się nie opierał, zwłaszcza gdy tak ochoczo ciągnęły go we własnym kierunku.
- Przepraszam, czy my się znamy? - spytał ściszonym głosem, pozwalając odciągnąć się kilka kroków dalej. - Zły urok? Proszę mnie nie rozśmieszać, pani Wadock może i wygląda na wyrwaną ze strasznych, dziecięcych powieści, ale gwarantuję, że to dobra kobieta - podjął obronę staruszki, spoglądając na drobną pannę z pobłażliwym uśmiechem. Wyraz młodej, jasnej twarzy świadczył o jej przejęciu i zaangażowaniu, nasuwał wątpliwości czy aby na pewno nie stał się właśnie ofiarą jakiegoś uroku. Tylko kto był tu osobą rzucającą klątwę?
Halbert miał dobre serce, nigdy nie odmawiał pomocy, często samemu wychodząc z propozycją i wyciągając dłoń. Pomarszczoną staruszkę w burej szacie widywał w tej okolicy już wcześniej, za każdym razem przystając na moment, by wesprzeć dobrym słowem i kilkoma knutami. Wojna nikogo nie oszczędzała, biedniejsi stawali się jeszcze bardziej biedni, a Grey poczuwał się do obowiązku, by wspomóc każdego, kto się do niego zwróci.
- W razie nawrotu czyraków należy smarować cztery razy dziennie. I koniecznie pamiętać o wcześniejszym oczyszczeniu skóry, inaczej wda się zakażenie, na które zwykła maść nie pomoże - instruował spokojnym tonem, z bocznej kieszeni torby wysuwając słoiczek o metalowej zakrętce, wypełniony zielonkawą maścią. Wręczył go staruszce z troską wymalowaną na twarzy i uśmiechnął się pokrzepiająco. Już miał się z nią pożegnać, życzyć miłego dnia, kiedy między nim a starszą panią pojawiła się jasnowłosa postać, której oburzony ton wprowadził go w konsternację.
Już miał się sprzeciwić, stanąć w obronie kobiety, bo braku szacunku do starszych nie znosił równie mocno, co antymugolskich ekstremistów, lecz staruszka wycofała się zaraz naburmuszona, mamrocząc coś pod nosem. Halbert ściągnął brwi dochodząc do wniosku, że te dwie muszą się ewidentnie znać, lecz nie znając natury ich znajomości, nie za bardzo wiedział jak interweniować. Pięknym pannom nigdy się nie opierał, zwłaszcza gdy tak ochoczo ciągnęły go we własnym kierunku.
- Przepraszam, czy my się znamy? - spytał ściszonym głosem, pozwalając odciągnąć się kilka kroków dalej. - Zły urok? Proszę mnie nie rozśmieszać, pani Wadock może i wygląda na wyrwaną ze strasznych, dziecięcych powieści, ale gwarantuję, że to dobra kobieta - podjął obronę staruszki, spoglądając na drobną pannę z pobłażliwym uśmiechem. Wyraz młodej, jasnej twarzy świadczył o jej przejęciu i zaangażowaniu, nasuwał wątpliwości czy aby na pewno nie stał się właśnie ofiarą jakiegoś uroku. Tylko kto był tu osobą rzucającą klątwę?
may the flowers remind us
why the rain was necessary
why the rain was necessary
Isabella tamten parszywy dzień zapamięta już chyba na zawsze. Tej twarzy, marszczących się policzków i wielkich, ciemnych oczu nie da się tak po prostu wyrzucić z głowy. Łachmany wciąż te same, charakterystyczne, teraz tylko nieco wilgotne i bardziej postrzępione. Tragedią samą w sobie było to, że kobiecisko nosiło się tak samo w lecie i w jesieni, a ciemne tkaniny sprytnie maskowały sekrety przerażającej postaci. Chociaż Bella jako uzdrowicielka widywała wiele i nie raziło jej cierpiące ciało, do tej staruszki nie zamierzała się już więcej zbliżać. Do niej już chyba nikt nie zdoła jej przekonać. Tak bardzo się wtedy przestraszyła. Gdyby nie opieka krewnych, trzęsłaby się jeszcze długo i nie wysunęłaby zgrabnego nosa zza drzwi Kurnika. Na szczęście czas leczył rany, a odważnej natury nie dało się wiecznie trzymać w klatce. Tym bardziej ze zwykłej przezorności. Bystre oczy byłej arystokratki prześwietliły wtedy kobietę na wylot, ale gdy teraz spotkała ją ponownie, dość szybko pojęła, że nie wszystkie szczegóły udało jej się zanotować w pamięci. Brakowało jej jednak tym razem miauczącego kociska wijącego się między kłębami wysłużonej szaty. Żadne czarne mgły nie unosiły się wokół zasuszonej wiedźmy. Był tylko ten biedny mężczyzna, o którego los nagle postanowiła zawalczyć. Nie mogła przeczuwać, że z tej drugiej strony sytuacja wyglądała już kompletnie inaczej. Nieznajomy nie był bowiem kimś, kto potrzebował natychmiastowego ratunku, ale o tym przecież nie wiedziała, gdy tak odważnie ruszała w stronę zarzucanej przez staruchę pułapki. Z tego zdarzenia już wkrótce wyniknąć miało wiele. Isabella winna się zaplątać we własnych wnioskach i dać się przewrócić skumulowanym emocjom. Co za pechowy ciąg zdarzeń. Kolejny raz!
Stłumiła nieprzystały damie okrzyk złości, kiedy babcia odeszła spłoszona. A może to nawet dobrze? Bez jej obecności o wiele łatwiej przyjdzie Isabelli wyznanie. Ten jegomość powinien przecież czym prędzej poznać okrutny sekret nędzarki. O ile dobre serce jasnowłosej nie odrzucało ludzi ze względu na chorobę czy biedotę, tak w tym przypadku nie mogła po prostu… objąć jej sympatią. Nieco zastygła, zanurzając spojrzenie w odchodzącej postaci. Nieznajomy dał się poprowadzić kawałek dalej, ale ta wędrówka już chyba nie była im potrzebna. Czy czuła ulgę? Mężczyzna wydawał się taki zdezorientowany. No tak, przecież go zaskoczyła. A może już został przeklęty? Jak to robił Cattermole? Jak się ściągało złe uroki? Ależ teraz brakowało jej jego talentu. Mogła jedynie stanąć na placach i popatrzeć czarodziejowi głęboko w oczy. Czy nie mrugał za często? Albo może drżały mu ręce? Czy piwne spojrzenie było u niego naturalne? Zauważyła bliznę pod okiem, a nos lekko poruszył się, kiedy wraz z mocniejszym podrygiem wiatru poczuła zapach ziół. Kim był? Kilka minut wcześniej była zbyt rozemocjonowana, aby dostrzec, że przekazywał słoiczek. Gdyby tylko ujrzała barwę i konsystencję zamkniętej w szklanym wnętrzu mazi, z pewnością wskazałaby nazwę i właściwości. Nadbiegała jednak z boku, szerokie plecy osłaniały część tego, co działo się między nieznajomym a wiedźmą. – Z pewnością się nie znamy. Bardzo przepraszam – odpowiedziała już chyba spokojnie. Potrzebowała jednak połknąć jeszcze trochę powietrza. – Nie wiem, kim jest i jak się nazywa ta kobieta, ale proszę mi uwierzyć, nie jest poczciwą osobą. Jakiś czas temu rzuciła na mnie bardzo złośliwą klątwę, kiedy ja… ja nic jej nie zrobiłam. Osaczyła mnie i próbowała zmusić do jałmużny. Bardzo się wtedy przestraszyłam. Nie chciałam, by i pana spotkało coś tak ponurego. Naprawdę ją pan zna? – Na koniec nieco śmielej popatrzyła na niego, bo wcześniejsze słowa padające z ust mężczyzny nieco zganiły młodą alchemiczkę. – Nie powinna nikogo krzywdzić, a jednak… Na pewno nic panu nie jest? – upewniła się jeszcze wyraźnie stroskana. Nie miała wiedzy, by skorzystać z praktyki łamacza klątw czy innego dzielnego aurora, który mógłby ocenić obecność podłych czarów. Jeśli jednak już został poszkodowany, wciąż mogła wezwać przyjaciół. Gdyby tylko zgodził się pójść razem z nią w zaciszne miejsce.
Zupełnie nie wzięła pod uwagę tego, że ta dwójka mogła ze sobą współpracować. Wyglądał na przyzwoitego, dorosłego czarodzieja. Kompletnie nie pasował do takiej złowrogiej babuni. Wciąż nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w powietrzu unosiła się bardzo znajoma jej słodka woń. – Czy czuje pan walerianę? – zapytała nagle i odruchowo rozejrzała się po otoczeniu. O tej porze roku przecież próżno szukać na łąkach tej rośliny. Skąd więc tutaj?
Stłumiła nieprzystały damie okrzyk złości, kiedy babcia odeszła spłoszona. A może to nawet dobrze? Bez jej obecności o wiele łatwiej przyjdzie Isabelli wyznanie. Ten jegomość powinien przecież czym prędzej poznać okrutny sekret nędzarki. O ile dobre serce jasnowłosej nie odrzucało ludzi ze względu na chorobę czy biedotę, tak w tym przypadku nie mogła po prostu… objąć jej sympatią. Nieco zastygła, zanurzając spojrzenie w odchodzącej postaci. Nieznajomy dał się poprowadzić kawałek dalej, ale ta wędrówka już chyba nie była im potrzebna. Czy czuła ulgę? Mężczyzna wydawał się taki zdezorientowany. No tak, przecież go zaskoczyła. A może już został przeklęty? Jak to robił Cattermole? Jak się ściągało złe uroki? Ależ teraz brakowało jej jego talentu. Mogła jedynie stanąć na placach i popatrzeć czarodziejowi głęboko w oczy. Czy nie mrugał za często? Albo może drżały mu ręce? Czy piwne spojrzenie było u niego naturalne? Zauważyła bliznę pod okiem, a nos lekko poruszył się, kiedy wraz z mocniejszym podrygiem wiatru poczuła zapach ziół. Kim był? Kilka minut wcześniej była zbyt rozemocjonowana, aby dostrzec, że przekazywał słoiczek. Gdyby tylko ujrzała barwę i konsystencję zamkniętej w szklanym wnętrzu mazi, z pewnością wskazałaby nazwę i właściwości. Nadbiegała jednak z boku, szerokie plecy osłaniały część tego, co działo się między nieznajomym a wiedźmą. – Z pewnością się nie znamy. Bardzo przepraszam – odpowiedziała już chyba spokojnie. Potrzebowała jednak połknąć jeszcze trochę powietrza. – Nie wiem, kim jest i jak się nazywa ta kobieta, ale proszę mi uwierzyć, nie jest poczciwą osobą. Jakiś czas temu rzuciła na mnie bardzo złośliwą klątwę, kiedy ja… ja nic jej nie zrobiłam. Osaczyła mnie i próbowała zmusić do jałmużny. Bardzo się wtedy przestraszyłam. Nie chciałam, by i pana spotkało coś tak ponurego. Naprawdę ją pan zna? – Na koniec nieco śmielej popatrzyła na niego, bo wcześniejsze słowa padające z ust mężczyzny nieco zganiły młodą alchemiczkę. – Nie powinna nikogo krzywdzić, a jednak… Na pewno nic panu nie jest? – upewniła się jeszcze wyraźnie stroskana. Nie miała wiedzy, by skorzystać z praktyki łamacza klątw czy innego dzielnego aurora, który mógłby ocenić obecność podłych czarów. Jeśli jednak już został poszkodowany, wciąż mogła wezwać przyjaciół. Gdyby tylko zgodził się pójść razem z nią w zaciszne miejsce.
Zupełnie nie wzięła pod uwagę tego, że ta dwójka mogła ze sobą współpracować. Wyglądał na przyzwoitego, dorosłego czarodzieja. Kompletnie nie pasował do takiej złowrogiej babuni. Wciąż nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w powietrzu unosiła się bardzo znajoma jej słodka woń. – Czy czuje pan walerianę? – zapytała nagle i odruchowo rozejrzała się po otoczeniu. O tej porze roku przecież próżno szukać na łąkach tej rośliny. Skąd więc tutaj?
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Sowia poczta
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka