Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Sowia poczta
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sowia poczta
W Dolinie Godryka nie brakuje czarodziejów. Sowia poczta jest zaś jednym z ważniejszych miejsc dla całej lokalnej społeczności. Znajduje się na uboczu miasteczka, w starym budynku, którego poddasze w całości zamieszkiwane jest przez sowy. Zresztą zwierzęta można znaleźć też na starych drzewach znajdujących się za budynkiem. W niektórych z nich zostały stworzone sztuczne dziuple, w których pocztowe sowy mogą odpocząć. Samo wnętrze przeznaczone dla klientów jest czyste, dość zadbane i stosunkowo spokojne. Ludzcy pracownicy zwykle są uśmiechnięci, choć lepiej ich nie poganiać, bo wtedy ich ruchy stają się zwykle jeszcze bardziej ślamazarne. Wewnątrz, poza kilkoma stanowiskami wydającymi i adresującymi sowy, można znaleźć kilka stolików przy których można zasiąść, aby przygotować swoją przesyłkę.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:41, w całości zmieniany 1 raz
Materiał torby stłumił brzdęk szkła - pusty dźwięk dołączył do szumu bluszczu, draśniętego witkami przerzuconej przez ramię miotły; nieistotne szczegóły docierały do Argusa powoli, z opóźnieniem, kiedy umysł podejmował desperackie próby koncentracji na mniej bolesnych urywkach rzeczywistości - na tu i teraz, nie na kwietniowym przewrocie, donośnie odzywającym się w każdym zakamarku ciała rozpaczliwą paniką, nie na wspomnieniu skulonego dziecka, otwierającego oczy w ciasnych objęciach, nie na intensywnym zapachu wiosny, który tak kochała, wdzierającym się w nozdrza zewsząd; zapachu tak odległym od śmierci, niepomnym na przelaną w Londynie krew. Pierwsza fala była krótka, zimna i niespodziewana, tuż po niej nadeszła kolejna, istny kataklizm, tsunami zrywające z powierzchni wszelkie przeszkody. Złość, niezastąpiona przykrywka dokuczliwych odczuć, aż dzwoniła w uszach. Przypuściła szturm na spojrzenie, ułożyła ciało w gotowości - tylko na co, po co?
Chwilowy grymas przerażenia przyniósł ze sobą niezdrowe, choć krótkie uczucie triumfu i chorobliwej satysfakcji, zakopanej głęboko pod wściekłym spojrzeniem. Obserwował go czujnie; blizny na nieprzyjemnie znajomej twarzy wyglądały poważnie, były rozległe i mógłby zgadywać, że wyrosły ze źródła czarnej magii, to ona najzacieklej przeżerała się przez ludzkie tkanki, naznaczając je dobrze widocznymi pamiątkami. Zgadywał, zbyt dobrze pamiętając obrazowe ryciny, zamknięte w opasłych tomiszczach - czas nie potrafił zatrzeć niektórych doznań ani obrazów, wrytych w umysł ostrymi szponami, jakby sam Muninn objął patronat nad traumatycznymi naukami ojca. O ile ktoś nie oblał Moore'a silnie żrącym eliksirem, trudno byłoby mówić o wypadku, musiało wydarzyć się coś poważnego, a pierwszy odruch mężczyzny mógł te przypuszczenia potwierdzać. Błękitne spojrzenie ściemniało nieco, gdy powieki zmrużyły się w niewymiernej do sąsiedzkiego spotkania zaciekłości. Powinien odepchnąć się od ziemi i ruszyć dalej, może zignorować pytanie - przecież robił to często, kapryśnie wybierając, z kim i w jaki sposób podejmie rozmowę - ale tkwił w miejscu, usilnie próbując zrozumieć, skąd te szramy, byle odwrócić uwagę od rosnącej z każdą chwilą wściekłości, wypełniającą luki uczuć zbyt trudnych, by potrafił je do siebie dopuścić. Niestety, próba zrozumienia nie przyniosła nic ponad gorzki wniosek - w końcu miał do czynienia z bohaterem.
Wspomnienie lecznicy puścił mimo uszu, choć cień grymasu zadrżał na ustach, gdy uświadomił sobie, że mógłby wpaść na Moore'a w pracy - jak często tam bywał? Kolejna wizja ziejąca krystalicznym upokorzeniem, mało szlachetne zajęcie, przy którym czuł się, jak pod butem - wiedział już, że lord Prewett postanowił go zatrudnić? Kwestia odeszła tak szybko, jak przyszła, wypchnięta wspomnieniem Penelope, niewinnym pytaniem, które zacisnęło pięści na kierownicy roweru aż pobielały knykcie.
Jasne, radzi sobie. Jest bardzo dzielna. W porządku.
Było tyle odpowiedzi, po które mógłby sięgnąć, rozwiewając spotkanie wymijającym stwierdzeniem, by za chwilę machnąć niedbale na pożegnanie i ruszyć dalej bez wdawania się w szczegóły. Nie było takiej potrzeby, mimo szlachetnego udziału w ich życiu, najchętniej odciąłby Moore'a od nadchodzących wyzwań i trudności, po prostu zapomniałby o jego istnieniu, wyparłby je ochoczo. Lecz teraz, na żwirowej drodze Doliny Godryka, zamykał w nim cały świat, jaki nie był mu dany, jego czas spędzony z Camillą na hogwarckich błoniach, które po latach sam obserwował z ciężkim sercem i jeszcze cięższymi wyobrażeniami, nosząc w pamięci każdą linijkę listów skleconych znajomym pismem, wygiętym w ekscytacji magicznym światem. Na to drzewo wpadła, kiedy Billy próbował pomóc jej opanować problematyczną miotłę, na tym brzegu zasnęła, zakuwając pół dnia teorię eliksirów, a na skraju lasu, przysięgała, widziała hipogryfa. Teraz, kiedy William stał przed nim, widział w nim przeklętego Jerome, jej męża, który w papierowych relacjach nie pojawiał się prawie wcale, a mimo tego niespodziewanie przetarł ścieżkę do jej serca. On też pojawił się znikąd, też był bohaterem, był wszystkim tym, czym Argus być nie mógł.
- W porządku? - powtórzył, czując jak spuchnięta w gardle gula tłumi moc słów, przesączonych cichym wyrzutem, zaciekłością i, choć chciałby się go wyprzeć, bólem. Odczekał moment, z niedowierzaniem kręcąc głową, na parę sekund skupiając wzrok na czerwonym bluszczu - gorzej, krwista barwa tylko dolewała oliwy do ognia, ale przełknięta ślina utorowała drogę wściekłym nutom. - Gdyby jej zawszony ojciec zadbał o gruzy, które jej zostawił, może byłoby w porządku - wydarł z siebie chrypliwe dźwięki, z premedytacją wylewając nienawiść wprost na przyjaciela Jerome, bez zawahania brukając dobre imię zmarłego. Zrobił to wcześniej, zrobiłby ponownie. - Ale miał ważniejsze sprawy na głowie, nie? - jak wy wszyscy.
Chwilowy grymas przerażenia przyniósł ze sobą niezdrowe, choć krótkie uczucie triumfu i chorobliwej satysfakcji, zakopanej głęboko pod wściekłym spojrzeniem. Obserwował go czujnie; blizny na nieprzyjemnie znajomej twarzy wyglądały poważnie, były rozległe i mógłby zgadywać, że wyrosły ze źródła czarnej magii, to ona najzacieklej przeżerała się przez ludzkie tkanki, naznaczając je dobrze widocznymi pamiątkami. Zgadywał, zbyt dobrze pamiętając obrazowe ryciny, zamknięte w opasłych tomiszczach - czas nie potrafił zatrzeć niektórych doznań ani obrazów, wrytych w umysł ostrymi szponami, jakby sam Muninn objął patronat nad traumatycznymi naukami ojca. O ile ktoś nie oblał Moore'a silnie żrącym eliksirem, trudno byłoby mówić o wypadku, musiało wydarzyć się coś poważnego, a pierwszy odruch mężczyzny mógł te przypuszczenia potwierdzać. Błękitne spojrzenie ściemniało nieco, gdy powieki zmrużyły się w niewymiernej do sąsiedzkiego spotkania zaciekłości. Powinien odepchnąć się od ziemi i ruszyć dalej, może zignorować pytanie - przecież robił to często, kapryśnie wybierając, z kim i w jaki sposób podejmie rozmowę - ale tkwił w miejscu, usilnie próbując zrozumieć, skąd te szramy, byle odwrócić uwagę od rosnącej z każdą chwilą wściekłości, wypełniającą luki uczuć zbyt trudnych, by potrafił je do siebie dopuścić. Niestety, próba zrozumienia nie przyniosła nic ponad gorzki wniosek - w końcu miał do czynienia z bohaterem.
Wspomnienie lecznicy puścił mimo uszu, choć cień grymasu zadrżał na ustach, gdy uświadomił sobie, że mógłby wpaść na Moore'a w pracy - jak często tam bywał? Kolejna wizja ziejąca krystalicznym upokorzeniem, mało szlachetne zajęcie, przy którym czuł się, jak pod butem - wiedział już, że lord Prewett postanowił go zatrudnić? Kwestia odeszła tak szybko, jak przyszła, wypchnięta wspomnieniem Penelope, niewinnym pytaniem, które zacisnęło pięści na kierownicy roweru aż pobielały knykcie.
Jasne, radzi sobie. Jest bardzo dzielna. W porządku.
Było tyle odpowiedzi, po które mógłby sięgnąć, rozwiewając spotkanie wymijającym stwierdzeniem, by za chwilę machnąć niedbale na pożegnanie i ruszyć dalej bez wdawania się w szczegóły. Nie było takiej potrzeby, mimo szlachetnego udziału w ich życiu, najchętniej odciąłby Moore'a od nadchodzących wyzwań i trudności, po prostu zapomniałby o jego istnieniu, wyparłby je ochoczo. Lecz teraz, na żwirowej drodze Doliny Godryka, zamykał w nim cały świat, jaki nie był mu dany, jego czas spędzony z Camillą na hogwarckich błoniach, które po latach sam obserwował z ciężkim sercem i jeszcze cięższymi wyobrażeniami, nosząc w pamięci każdą linijkę listów skleconych znajomym pismem, wygiętym w ekscytacji magicznym światem. Na to drzewo wpadła, kiedy Billy próbował pomóc jej opanować problematyczną miotłę, na tym brzegu zasnęła, zakuwając pół dnia teorię eliksirów, a na skraju lasu, przysięgała, widziała hipogryfa. Teraz, kiedy William stał przed nim, widział w nim przeklętego Jerome, jej męża, który w papierowych relacjach nie pojawiał się prawie wcale, a mimo tego niespodziewanie przetarł ścieżkę do jej serca. On też pojawił się znikąd, też był bohaterem, był wszystkim tym, czym Argus być nie mógł.
- W porządku? - powtórzył, czując jak spuchnięta w gardle gula tłumi moc słów, przesączonych cichym wyrzutem, zaciekłością i, choć chciałby się go wyprzeć, bólem. Odczekał moment, z niedowierzaniem kręcąc głową, na parę sekund skupiając wzrok na czerwonym bluszczu - gorzej, krwista barwa tylko dolewała oliwy do ognia, ale przełknięta ślina utorowała drogę wściekłym nutom. - Gdyby jej zawszony ojciec zadbał o gruzy, które jej zostawił, może byłoby w porządku - wydarł z siebie chrypliwe dźwięki, z premedytacją wylewając nienawiść wprost na przyjaciela Jerome, bez zawahania brukając dobre imię zmarłego. Zrobił to wcześniej, zrobiłby ponownie. - Ale miał ważniejsze sprawy na głowie, nie? - jak wy wszyscy.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Sowia poczta
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka