Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Sowia poczta
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sowia poczta
W Dolinie Godryka nie brakuje czarodziejów. Sowia poczta jest zaś jednym z ważniejszych miejsc dla całej lokalnej społeczności. Znajduje się na uboczu miasteczka, w starym budynku, którego poddasze w całości zamieszkiwane jest przez sowy. Zresztą zwierzęta można znaleźć też na starych drzewach znajdujących się za budynkiem. W niektórych z nich zostały stworzone sztuczne dziuple, w których pocztowe sowy mogą odpocząć. Samo wnętrze przeznaczone dla klientów jest czyste, dość zadbane i stosunkowo spokojne. Ludzcy pracownicy zwykle są uśmiechnięci, choć lepiej ich nie poganiać, bo wtedy ich ruchy stają się zwykle jeszcze bardziej ślamazarne. Wewnątrz, poza kilkoma stanowiskami wydającymi i adresującymi sowy, można znaleźć kilka stolików przy których można zasiąść, aby przygotować swoją przesyłkę.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:41, w całości zmieniany 1 raz
Zatrzymawszy się wciąż w zdumieniu, w milczeniu czekał aż Isabella dokona potrzebnych jej oględzin. Nie wiedział sam dlaczego tkwił tak w bezruchu, pełen ufności pozwalając obejrzeć swoją twarz wspinającej się na palcach czarownicy. Zamrugał kilkakrotnie przytrzymany w niepewności, jednocześnie mając okazję, by przyjrzeć się nieznajomej. Szeroko otwarte oczy o zielonych tęczówkach lustrowały go uważnie, jasna, tak gładka cera niepospolitej urody budziła domysły o jej powiązaniu z istotami magicznymi. Ostatnimi dniami rzeczywiście czuł się inaczej, zwłaszcza po tej dziwnej październikowej nocy, kiedy to czary popchnęły go do spotkania z Celine. Choć jeszcze chwilę temu miał pewność, że eliksir opuścił już jego ciało, tak przytrafiające mu się niefortunnie zdarzenia podsuwały trzeźwość umysłu we zwątpienie.
- Bardzo mi przykro, ktoś cię wtedy uratował, klątwę udało się zdjąć? - Odruchowo pożegnał się z grzecznościami z tytulaturą, zwracając się do nieznajomej na ty. Zasępił się na słowa o przykrościach, jakich jasnowłosa czarownica doświadczyła podczas spotkania z panią Wadock. Zerknął z ukosa na oddalającą się wolnym tempem staruszkę, która najpewniej rozglądała się także dyskretnie za kolejną ofiarą. - Prawdę mówiąc nie znamy się zbyt dobrze - dodał po chwili namysłu. - Emm… dziękuję, w przyszłości postaram się być ostrożniejszy.
Pani Wadock była wyłącznie jednym z mieszkańców Doliny, a przynajmniej za taką ją miał. Isabella podsunęła mu odrobinę niepewności, był skory jej uwierzyć, nawet jeśli to ją widział właśnie pierwszy raz w życiu. Było w niej jednak coś, co nakazywało mu wysłuchać słów zaniepokojonej nieznajomej.
- Valeriana officinalis - poprawił ją odruchowo i na zadane pytanie ściągnął brwi w zastanowieniu. Miodowy zapach nawet jeśli docierał do jego nozdrzy, towarzyszył mu przez całą dzisiejszą podróż, zdążył się więc do niego przyzwyczaić. - Nie sądziłem, że aż tak się za mną niesie - zaśmiał się krótko i uchylił klapę torby, odsłaniając zestaw zabezpieczonych w drewnianych uchwytach fiolek, lecz to nie po nie sięgnął, a po mieszek z surowej bawełny. Ledwie wyczuwalny dotychczas zapach suszonych ziół rozszedł się w powietrzu, docierając do okolicznych nozdrzy. - Jedna z moich pacjentek ma problem z bezsennością. Zresztą, kto nie ma… - dodał nieco ciszej, nie mogąc pozwolić sobie na odpuszczenie komentarza. Nie należał do typu osób, które poddawały się przy każdej przeciwności losu, podporządkowując temu swój codzienny nastrój. Odbyta przed dwoma dniami wizyta w Wyke Regis uświadomiła mu jednak, że ludzki strach potrafił paraliżować tak bardzo, że z łatwością można było stracić zaufanie do człowieka o dobrych intencjach. Od tego krótka droga do paranoi i niechęci, jakże niekorzystnej dla nich w chwili, w której jedność była prawdziwie istotna. Halbert miewał momentami w drugą stronę, zbyt ufnie podchodząc do ludzi, z każdych sił chcąc nieść im pomoc. Nie mając bezpośredniego kontaktu z wojną i bestialskim zachowaniem, do którego niektórzy byli skłonni się posunąć, nie był wciąż do końca świadom skali zaistniałego problemu. Zasłyszane od brata wieści o trudnym życiu w porcie w Londynie zdawały się istnieć poza jego światem, poza zasięgiem wyciągniętej dłoni.
- Skąd wiedziałaś? Zajmujesz się zielarstwem? - spytał od razu, unikając krępującej ciszy. Waleriana nie należała do najpopularniejszych z roślin, zwłaszcza biorąc pod uwagę niechlubne plotki o wstrętnym zapachu jej suszonych korzeni. Szczęśliwie to nie one spoczywały teraz w torbie czarodzieja. Już miał spytać czy zna się może z rodziną jego matki, której w Dolinie Godryka było sporo, lecz w porę ugryzł się w język, nie chcąc wyjść na zbyt dociekliwego. Młoda kobieta uratowała go właśnie przed nieszczęśliwościami klątwy ze strony okrutnej staruszki, a on już zdawał się chcieć zdobyć na jej temat wszystkie informacje. - O tej porze roku nie spotka się już samosiejek, ale w szklarniach, odpowiednimi zaklęciami, można zdziałać cuda - wyjaśnił jeszcze, sięgając wzrokiem na okoliczne łąki. Sam starał się hodować wszystkie rośliny w zgodzie z ich naturalnym tempem. Delikatne rośliny wymagały odpowiedniego wyczucia, czułej ręki, cierpliwości i miłości. Zaklęcie rzucone z nieodpowiednio wymierzoną mocą mogło wyrządzić jej krzywdę.
- Bardzo mi przykro, ktoś cię wtedy uratował, klątwę udało się zdjąć? - Odruchowo pożegnał się z grzecznościami z tytulaturą, zwracając się do nieznajomej na ty. Zasępił się na słowa o przykrościach, jakich jasnowłosa czarownica doświadczyła podczas spotkania z panią Wadock. Zerknął z ukosa na oddalającą się wolnym tempem staruszkę, która najpewniej rozglądała się także dyskretnie za kolejną ofiarą. - Prawdę mówiąc nie znamy się zbyt dobrze - dodał po chwili namysłu. - Emm… dziękuję, w przyszłości postaram się być ostrożniejszy.
Pani Wadock była wyłącznie jednym z mieszkańców Doliny, a przynajmniej za taką ją miał. Isabella podsunęła mu odrobinę niepewności, był skory jej uwierzyć, nawet jeśli to ją widział właśnie pierwszy raz w życiu. Było w niej jednak coś, co nakazywało mu wysłuchać słów zaniepokojonej nieznajomej.
- Valeriana officinalis - poprawił ją odruchowo i na zadane pytanie ściągnął brwi w zastanowieniu. Miodowy zapach nawet jeśli docierał do jego nozdrzy, towarzyszył mu przez całą dzisiejszą podróż, zdążył się więc do niego przyzwyczaić. - Nie sądziłem, że aż tak się za mną niesie - zaśmiał się krótko i uchylił klapę torby, odsłaniając zestaw zabezpieczonych w drewnianych uchwytach fiolek, lecz to nie po nie sięgnął, a po mieszek z surowej bawełny. Ledwie wyczuwalny dotychczas zapach suszonych ziół rozszedł się w powietrzu, docierając do okolicznych nozdrzy. - Jedna z moich pacjentek ma problem z bezsennością. Zresztą, kto nie ma… - dodał nieco ciszej, nie mogąc pozwolić sobie na odpuszczenie komentarza. Nie należał do typu osób, które poddawały się przy każdej przeciwności losu, podporządkowując temu swój codzienny nastrój. Odbyta przed dwoma dniami wizyta w Wyke Regis uświadomiła mu jednak, że ludzki strach potrafił paraliżować tak bardzo, że z łatwością można było stracić zaufanie do człowieka o dobrych intencjach. Od tego krótka droga do paranoi i niechęci, jakże niekorzystnej dla nich w chwili, w której jedność była prawdziwie istotna. Halbert miewał momentami w drugą stronę, zbyt ufnie podchodząc do ludzi, z każdych sił chcąc nieść im pomoc. Nie mając bezpośredniego kontaktu z wojną i bestialskim zachowaniem, do którego niektórzy byli skłonni się posunąć, nie był wciąż do końca świadom skali zaistniałego problemu. Zasłyszane od brata wieści o trudnym życiu w porcie w Londynie zdawały się istnieć poza jego światem, poza zasięgiem wyciągniętej dłoni.
- Skąd wiedziałaś? Zajmujesz się zielarstwem? - spytał od razu, unikając krępującej ciszy. Waleriana nie należała do najpopularniejszych z roślin, zwłaszcza biorąc pod uwagę niechlubne plotki o wstrętnym zapachu jej suszonych korzeni. Szczęśliwie to nie one spoczywały teraz w torbie czarodzieja. Już miał spytać czy zna się może z rodziną jego matki, której w Dolinie Godryka było sporo, lecz w porę ugryzł się w język, nie chcąc wyjść na zbyt dociekliwego. Młoda kobieta uratowała go właśnie przed nieszczęśliwościami klątwy ze strony okrutnej staruszki, a on już zdawał się chcieć zdobyć na jej temat wszystkie informacje. - O tej porze roku nie spotka się już samosiejek, ale w szklarniach, odpowiednimi zaklęciami, można zdziałać cuda - wyjaśnił jeszcze, sięgając wzrokiem na okoliczne łąki. Sam starał się hodować wszystkie rośliny w zgodzie z ich naturalnym tempem. Delikatne rośliny wymagały odpowiedniego wyczucia, czułej ręki, cierpliwości i miłości. Zaklęcie rzucone z nieodpowiednio wymierzoną mocą mogło wyrządzić jej krzywdę.
may the flowers remind us
why the rain was necessary
why the rain was necessary
– Złego uroku nie udało się zdjąć – wyjaśniła nieco smutnawo, choć mężczyzna dość szybko mógł spostrzec, że twarz zaczynała jaśnieć. Jaśnieć, nim na dobre stała się ponura i gorzkawa. Bella rzadko kiedy zanurzała się w głębokiej rozpaczy. Przypominała raczej bardzo ruchliwą iskrę, która chętnie przeskakiwała między paleniskami. – Towarzyszył mi aż do północy. Mącił me usta i upominał się o odkupienie win, których przenigdy nie popełniłam. Nie jestem zła, nikogo nie krzywdzę, ale ona… ona jest niegodziwa, drogi nieznajomy! Naprawdę trzeba uważać – wyjawiła wciąż przejęta. Nie obawiała się o powrót kobiety. We dwójkę bowiem mogliby się jej dobrze przeciwstawić. Ośmieliłaby się zaatakować damę w towarzystwie mężczyzny? Staruszka była jednak sprytna i przesycona złą mocą. Isabella nie śmiała jej lekceważyć, choć z drugiej strony poczuła się nagle dość pewnie. Złośliwości losu wybierały zwykle tych, którzy na takie nie zasługiwali. Czy czuła w sobie wyjątkowość? Jako dama nauczona była raczej teatralnej skromności. Miała przecież dobrze znać swoje dobre cechy i wielkie znacznie w historii. Teraz jednak myślami znajdowała się daleko od tych spraw. Chciała kogoś uchronić.
I trafiła na zielarza, za którym niewidzialnie ciągnęły się wonne pasma. Jak wskazówki, ozdoby, jak magiczne drobiny, z których wkrótce powstać miał pachnący czar. Pokiwała pokornie głową, kiedy wymówił łacińską nazwę. Nie były jej obce, ale poza szklarniami i gronem znawców raczej starała się z nich nie korzystać. Tym razem jednak natrafiła na kogoś, kto nie mógł pachnieć walerianą zupełnie przypadkowo. Zielonkawe tęczówki rozbłysły mocno. – Nie aż tak, ale ja… poczułam. Znam woń waleriany aż za dobrze. Nie mogłam jej zignorować. Jest… wspaniała! Co prawda w tym przypadku od zmysłowych wrażeń wolę jej magiczny potencjał, ale wciąż… och – przygasła na koniec, orientując się, że być może zbyt szeroko otworzyła usta. Słowa spływały potokami, kiedy mówiło się o czymś, co było tak drogie. Ten tajemniczy jegomość w dodatku pozwolił jej zajrzeć do niesamowitego ekwipunku. Wnętrze torby rozpaliłoby niejednego miłośnika. W przypadku Isabelli zaś nie trzeba było bardzo się starać. Na widok znajomych gałązek i maleńkich fioleczek jej serce łupnęło mocno, gotowe pokonać uwięzi gorsetu. Nim zadała milion dodatkowych pytań, sam pomógł jej poznać zagadkę. Pacjentka. – Jesteś wiec medykiem? – zainteresowała się wyraźnie. Bo przecież niemożliwe, by mogła taką wieść po prostu zignorować. Ona, medyk, alchemik, zielarz. Czy to możliwe, by natrafiła na kogoś, kto dzielił podobne zamiłowania? Czy to nie brzmiało jak przeznaczenie? Jak dobrze ułożone planety? To nie mógł być przypadek! – Śpieszysz się do potrzebujących? – zapytała jeszcze raz, ignorując czerwień wijącą się po szyi w górę, aż do policzków. Nie powinna zatrzymywać uzdrowiciela, kiedy oczekiwali go pacjenci. Pomagał wszystkim. Tamtej złej kobiecie także. – Między innymi. Param się również alchemią i jestem uzdrowicielką. Tak jak ty! Stąd też… używam często waleriany. Do leczenia, mikstur… Ma swoje dumne miejsce w mojej cieplarni – wyjawiła, nie kryjąc ciepłego uczucia kierowanego wobec rośliny. Być może to nieroztropne zasypywać nieznajomego wszystkimi swymi zdolnościami, ale… ale to była pokrewna dusza! Czy jednak pochodził z doliny? Czy był zaufaną postacią? Czy ich dzisiejsze spotkanie mogło być początkiem owocującej znajomości? Zaparowane myśli kręciły się w kółko, ale Bella rzadko kiedy błagała o spokój. Z pewnością nie teraz!
– Dbanie o zielone listki i dojrzewające kwiaty czyni mnie jeszcze bardziej szczęśliwą. Jakże wspaniale spotkać na swej drodze kogoś, kto również nie przechodzi obojętnie obok świata natury. Twoje szklarnie muszą być zachwycające. W twej prezencji, och… Zupełnie jakbyś dopiero co wydostał się spomiędzy gęstwiny zielarstwa. Proszę nie przyjąć tego źle, to… to atut! Zapewne mogłabym się od ciebie wiele nauczyć – mówiła promienna i chętna, by dowiedzieć się o tajemniczym mężczyźnie jeszcze więcej. Takie to było dzikie, takie nierozsądne. Taki to był ogień, który wyrasta nagle nie wiadomo skąd.
Jak samosiejka.
I trafiła na zielarza, za którym niewidzialnie ciągnęły się wonne pasma. Jak wskazówki, ozdoby, jak magiczne drobiny, z których wkrótce powstać miał pachnący czar. Pokiwała pokornie głową, kiedy wymówił łacińską nazwę. Nie były jej obce, ale poza szklarniami i gronem znawców raczej starała się z nich nie korzystać. Tym razem jednak natrafiła na kogoś, kto nie mógł pachnieć walerianą zupełnie przypadkowo. Zielonkawe tęczówki rozbłysły mocno. – Nie aż tak, ale ja… poczułam. Znam woń waleriany aż za dobrze. Nie mogłam jej zignorować. Jest… wspaniała! Co prawda w tym przypadku od zmysłowych wrażeń wolę jej magiczny potencjał, ale wciąż… och – przygasła na koniec, orientując się, że być może zbyt szeroko otworzyła usta. Słowa spływały potokami, kiedy mówiło się o czymś, co było tak drogie. Ten tajemniczy jegomość w dodatku pozwolił jej zajrzeć do niesamowitego ekwipunku. Wnętrze torby rozpaliłoby niejednego miłośnika. W przypadku Isabelli zaś nie trzeba było bardzo się starać. Na widok znajomych gałązek i maleńkich fioleczek jej serce łupnęło mocno, gotowe pokonać uwięzi gorsetu. Nim zadała milion dodatkowych pytań, sam pomógł jej poznać zagadkę. Pacjentka. – Jesteś wiec medykiem? – zainteresowała się wyraźnie. Bo przecież niemożliwe, by mogła taką wieść po prostu zignorować. Ona, medyk, alchemik, zielarz. Czy to możliwe, by natrafiła na kogoś, kto dzielił podobne zamiłowania? Czy to nie brzmiało jak przeznaczenie? Jak dobrze ułożone planety? To nie mógł być przypadek! – Śpieszysz się do potrzebujących? – zapytała jeszcze raz, ignorując czerwień wijącą się po szyi w górę, aż do policzków. Nie powinna zatrzymywać uzdrowiciela, kiedy oczekiwali go pacjenci. Pomagał wszystkim. Tamtej złej kobiecie także. – Między innymi. Param się również alchemią i jestem uzdrowicielką. Tak jak ty! Stąd też… używam często waleriany. Do leczenia, mikstur… Ma swoje dumne miejsce w mojej cieplarni – wyjawiła, nie kryjąc ciepłego uczucia kierowanego wobec rośliny. Być może to nieroztropne zasypywać nieznajomego wszystkimi swymi zdolnościami, ale… ale to była pokrewna dusza! Czy jednak pochodził z doliny? Czy był zaufaną postacią? Czy ich dzisiejsze spotkanie mogło być początkiem owocującej znajomości? Zaparowane myśli kręciły się w kółko, ale Bella rzadko kiedy błagała o spokój. Z pewnością nie teraz!
– Dbanie o zielone listki i dojrzewające kwiaty czyni mnie jeszcze bardziej szczęśliwą. Jakże wspaniale spotkać na swej drodze kogoś, kto również nie przechodzi obojętnie obok świata natury. Twoje szklarnie muszą być zachwycające. W twej prezencji, och… Zupełnie jakbyś dopiero co wydostał się spomiędzy gęstwiny zielarstwa. Proszę nie przyjąć tego źle, to… to atut! Zapewne mogłabym się od ciebie wiele nauczyć – mówiła promienna i chętna, by dowiedzieć się o tajemniczym mężczyźnie jeszcze więcej. Takie to było dzikie, takie nierozsądne. Taki to był ogień, który wyrasta nagle nie wiadomo skąd.
Jak samosiejka.
20 CZERWCA?
Od czasu przeprowadzki do Elrica Celine ze zdumieniem odkryła, że kajdany, które na nadgarstki założyła sobie sama - poczucia winy, wstydu, wyrzutów i strachu - tutaj czasem poluźniały ogniwa; mimo niezmywalnych win Dolina przyjęła z powrotem swoją marnotrawną córkę, otulała bose stopy zroszoną trawą o poranku, obmywała dłonie w pobliskich strumykach popołudniami i mierzwiła włosy wieczorową porą, wiatrem, który zdawał się być przyjacielem słodkim od dziecięcych wspomnień, wolnym od kary. Ale nawet na tak pięknym horyzoncie czaiła się ciemność, wojenna mgła - i coś osobistego. Nie bez powodu jeszcze nie odważyła się zapuścić na ulicę, przy której stał odebrany im dom; dom, w którym przyszła na świat, dom, z którego wywleczono niewinnego mężczyznę, dom, którego nawet nie zdążyła uprzątnąć.
Pozostałe rejony miasteczka były bezpieczniejsze - jak na przykład stara sowia poczta, przy której cupnęła jakąś godzinę temu; koc rozłożony pod drzewem chronił przed iskierkami ostatniego ziąbu bijącego z ziemi wyposzczonej przez kwietniowe, wręcz jesienne chłody, a umazany w farbie pędzel przesuwał się po papierze otwartego na kolanach szkicownika, znacząc pergamin ciapkami kolejnych plam kolorów. Celine przyglądała się ptakom widocznym zza szeroko otwartego okna budynku, uśmiechając się do siebie za każdym razem, gdy któreś z nich rozpostarło skrzydła czy przekręciło głowę na dźwięki dobiegające z ulicy, na tyle rzadkie, że wręcz niespodziewane. Nie było tu tłoczno, gwar z głównego placu nie docierał do tak odległych zakątków Doliny - i nie wątpiła, że dzięki temu sowim listonoszom żyło się przyjemniej.
Aż tu nagle błyskawicznie przecinająca powietrze smuga błękitu wyrwała z jej dłoni notes i tylko budząca się z letargu zręczność pozwoliła powstrzymać ruch palców pozbawionych podpory, które mogłyby pozwolić pędzelkowi pacnąć o materiał błękitnej sukienki. Gdzie on się podział? Jeszcze przed sekundą był na miejscu! Czyżby któraś z modelek okazała się niezadowolona efektem pracy półwili i porwała uwłaczające jej dzieło? Niemożliwe, Celine starała się oddać je jak najlepiej w swoim impresjonistycznym stylu, więc... Więc co?
Kolejna wstęga poderwała ku górze kubek z wodą nabraną z wcześniej mijanej rzeki, a ta rozchlapała się na boki w gwałtownym wzbiciu, przy okazji kropiąc także twarz dziewczęcia; zdezorientowana rozejrzała się dookoła i dostrzegła kilka rozbawionych chochlików - dwa z nich, w szampańskich humorach, podrzucały jej rzeczy w powietrzu.
- Oddaj! - zaperzyła się i poderwała na równe nogi, by dosięgnąć najbliższego gagatka, ale stworzenia tylko wzlatywały wyżej i wyżej; przypominały starsze dziewczęta z Beauxbatons, które kiedyś osaczyły ją na błoniach i zabawiały się w podobny sposób, w zemście za rzekome bycie zbyt uprzejmą wobec chłopca jednej z nich; ale przekrzywiwszy głowę do boku, Celine doszła do wniosku, że chochliki były od nich przynajmniej ładniejsze. - To nie jest śmieszne - oznajmiła, gdy jedno ze zwierząt wybuchło gromkim chichotem.
Trudno stwierdzić, ile czasu zajęło jej podskakiwanie do złodziejaszków, a choć na nogach lądowała bardzo zgrabnie, to nie była w stanie dosięgnąć żadnego z nich, tym bardziej, że fantów prędko potraciła więcej. Chochliki żonglowały między sobą szkicownikiem, kilkoma pędzlami, kubeczkiem na wodę, bransoletką z plażowych muszelek, a nawet książką, z której wypadła zakładka.
Z dwóch zrobiło ich się kilka. Coś musiało wypłoszyć je z lasu.
- Przecież nie możecie tak cały czas - upomniała je półwila, coraz trudniej łapiąc oddech, dłonie oparłszy na chudych biodrach, jakby próbowała wytłumaczyć coś bardzo niesfornym dzieciom. Skrzaty na Grimmauld Place były milsze; gdy tylko o nich pomyślała, żołądek ścisnął ją boleśnie, a przed oczy powrócił widok celi w ciasnej, kamiennej winiecie, straszny i ciemny. Odejdź, odejdź, nie dziś. - Obrazek i tak jest już zrujnowany, nie wystarczy szkód jak na jeden dzień? Ten poprzedni cały podarliście - zauważyła pochmurnie. Pokryte farbą fragmenty pergaminu leżały na ziemi niedaleko jej stóp - powinna doszukać się w tym metafory, podszeptu przeznaczenia, symboliki przypominającej o tym, że nadzieja na normalne życie również skończy w ten sposób? Jeszcze kiedyś wzejdzie słońce, mówił James. Nieśmiało zaczynała w to wierzyć, z trudem, opornie - może to znak, że nie powinna?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 01.11.22 23:33, w całości zmieniany 1 raz
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
czerwiec?
Zmierzał na pocztę, by odebrać prenumeratę gazet - Horyzontów Magii, których nie rozumiał oraz Walczącego Maga, którego nie znosił. Spod lady dostanie też Proroka Codziennego. Nigdy w życiu nie czytał tyle prasy, ale gazety - nawet te pisane przez wrogów - dostarczały informacji o świecie, w którym nie mógł już w pełni uczestniczyć, w pełni żyć. Londyn pozostawał zamknięty, a wieści docierały do Doliny wolniej. Albo nieprawdziwie. Wiedział, że lektura Maga popsuje mu humor, ale przynajmniej nie przeczyta znowu o własnej śmierci.
Minął po drodze rudowłosego, chuderlawego mężczyznę, który wyglądał jakby wymiotował w krzakach. Przewrócił oczyma - może pomógłby mu na odludziu, ale nie w Dolinie Godryka. Pewnie się czymś upił, albo zatruł się zupą. Przyśpieszył kroku, widział już budynek poczty. Nieco posępny i nachmurzony, być może stanowił dobry cel dla grasujących w okolicy chochlików. Rozbawione przeszkodzeniem skupionej Celine, postanowiły napaść też poważnego wędrowca.
-Hej! - zmarszczył gniewnie brwi, gdy coś zaplątało mu się w kołnierz. Machnął dłonią, płosząc chochlika zaledwie na moment. Kątem oka wychwycił ponad swoją głową wstęgę błękitu i... bieli? Dwa chochliki rzucały do siebie czymś, co wyglądało jak kartka papieru, albo - sądząc po grawitacji - nieduży szkicownik.
Przynajmniej nie ukradły j e m u niczego. Jeszcze nie. Powinien teraz przyśpieszyć kroku, ale odruchowo spojrzał w bok. Tam chochlików było więcej, a między nimi - błysk jasnych włosów.
-Celine? - uniósł lekko brwi, mając nadzieję, że rzygający kilkanaście metrów dalej mężczyzna nie próbował się jej naprzykrzać. Naprzykrzały się za to chochliki - jeden krążył złowieszczo nad głową półwili i sięgał łapką po pasmo jasnych włosów. -Caeruleusio! - warknął przezornie Mike, nauczony, że unieruchomienie tych stworzeń bywa jedyną radą na ich paskudny temperament. Chochlik był co prawda diabelnie szybki, ale Tonks starał się wycelować w niego dokładnie i odstraszyć zarazem inne stworzenia.
-To ja. To twoje? - dodał prędko, zwracając się do Celine, gdy zaklęcie pomknęło w stronę psotnika. Podniósł wzrok w stronę chochlików podających sobie szkicownik. Wcześniej coś wołała - próbowała z nimi negocjować? Była aż tak naiwna?
Zmierzał na pocztę, by odebrać prenumeratę gazet - Horyzontów Magii, których nie rozumiał oraz Walczącego Maga, którego nie znosił. Spod lady dostanie też Proroka Codziennego. Nigdy w życiu nie czytał tyle prasy, ale gazety - nawet te pisane przez wrogów - dostarczały informacji o świecie, w którym nie mógł już w pełni uczestniczyć, w pełni żyć. Londyn pozostawał zamknięty, a wieści docierały do Doliny wolniej. Albo nieprawdziwie. Wiedział, że lektura Maga popsuje mu humor, ale przynajmniej nie przeczyta znowu o własnej śmierci.
Minął po drodze rudowłosego, chuderlawego mężczyznę, który wyglądał jakby wymiotował w krzakach. Przewrócił oczyma - może pomógłby mu na odludziu, ale nie w Dolinie Godryka. Pewnie się czymś upił, albo zatruł się zupą. Przyśpieszył kroku, widział już budynek poczty. Nieco posępny i nachmurzony, być może stanowił dobry cel dla grasujących w okolicy chochlików. Rozbawione przeszkodzeniem skupionej Celine, postanowiły napaść też poważnego wędrowca.
-Hej! - zmarszczył gniewnie brwi, gdy coś zaplątało mu się w kołnierz. Machnął dłonią, płosząc chochlika zaledwie na moment. Kątem oka wychwycił ponad swoją głową wstęgę błękitu i... bieli? Dwa chochliki rzucały do siebie czymś, co wyglądało jak kartka papieru, albo - sądząc po grawitacji - nieduży szkicownik.
Przynajmniej nie ukradły j e m u niczego. Jeszcze nie. Powinien teraz przyśpieszyć kroku, ale odruchowo spojrzał w bok. Tam chochlików było więcej, a między nimi - błysk jasnych włosów.
-Celine? - uniósł lekko brwi, mając nadzieję, że rzygający kilkanaście metrów dalej mężczyzna nie próbował się jej naprzykrzać. Naprzykrzały się za to chochliki - jeden krążył złowieszczo nad głową półwili i sięgał łapką po pasmo jasnych włosów. -Caeruleusio! - warknął przezornie Mike, nauczony, że unieruchomienie tych stworzeń bywa jedyną radą na ich paskudny temperament. Chochlik był co prawda diabelnie szybki, ale Tonks starał się wycelować w niego dokładnie i odstraszyć zarazem inne stworzenia.
-To ja. To twoje? - dodał prędko, zwracając się do Celine, gdy zaklęcie pomknęło w stronę psotnika. Podniósł wzrok w stronę chochlików podających sobie szkicownik. Wcześniej coś wołała - próbowała z nimi negocjować? Była aż tak naiwna?
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
Kolejny raz wpadali na siebie przypadkiem, zespoleni sekwencją opatrzności rzadko kiedy obdarzonych szczęśliwym zakończeniem. Nie, może właśnie końce ich spotkań były szczęśliwe, ale to, co do nich prowadziło - minuty wspólnie spędzonego czasu i nieprzewidzianych okoliczności - pozostawiało tak wiele do życzenia, zwykle ryjąc w pamięci półwili zardzewiałym, słodko-gorzkim dłutem. Może powinni byli już przyzwyczaić się do myśli, że widok drugiej osoby malujący się na horyzoncie zwiastował czyjś ból, surowe bodźce, trudne przeżycia; zetknięcie z Fenrirem wspominała przez ciężki dym i swąd spalenizny, natknięcie się na Michaela w alejce za mlecznym barem wciąż smakowało wstydem i dziwnym poczuciem małego zwycięstwa. Kojarzył ją przez pryzmat wydarzeń, jakie wmuszał w nich los? Jako fatum komplikacji? Pewnie tak, był doświadczonym aurorem, który prędko identyfikował tragedię wiszącą w powietrzu jak katowskie ostrze; nie pomyliłby się myśląc, że Celine i chochliki były idealnym połączeniem na tle tych wspólnie przeżytych chwil.
- Pan Tonks! - dojrzała go z przejęciem, balansując gładko na koniuszkach palców, podczas gdy dłoń błądziła w powietrzu w próbie dosięgnięcia szkicownika, z którego wypadało coraz więcej zapełnionych kartek. - Strasznie są wredne - poskarżyła się i lekko wydęła usta, obrażona na rozchichotane stworzenia karmiące się jej wzmożoną irytacją.
Spojrzawszy na jego różdżkę, mimowolnie oczekiwała inspirujących efektów - wybuchu magii tamującego dalsze wyczyny urwisów, czegokolwiek, co zmusiłoby stworzenia do współpracy, ale poza delikatnym powiewem błękitnej mgiełki nie wydarzyło się nic więcej. Chochliki parsknęły wesoło, rozbestwione nieudaną próbą zmrożenia ich w miejscu, natomiast Celine ściągnęła brwi i sięgnęła po własną różdżkę do kieszeni, by wycelować nią w chmarę. - Curelesio - zaintonowała, ale i tym razem próba spełzła na niczym. Nie znała tego zaklęcia, nigdy wcześniej nie próbowała go rzucać, a już tym bardziej nie była w stanie powtórzyć skomplikowanej nazwy, jaka padła z ust Michaela. Powtórzyć gestu jego nadgarstka. Oboje zawiedli, a jej grymas tylko się pogłębił. Jeden z gagatków zdołał złamać najcieńszy pędzel. - Czy to ma tak działać? - zapytała badawczo, z niepewnym powątpiewaniem, i nagle zmarszczyła nos.
Zapach docierający do nozdrzy obezwładniał swoim ciężarem.
Zwęglony smród spalenizny wypełnił powietrze, mknąc w kierunku obrzeży Doliny Godryka z otaczających ją lasów, wystarczająco gęstych, by posłużyć komuś za kryjówkę; wiedziała również, że gdzieś tam pośród drzew mieszkali osamotnieni sąsiedzi w starej drewnianej chacie i strach momentalnie ścisnął jej serce. Celine spojrzała na aurora, w konstelacjach tęczówek migało napięcie. Tylko nie to, znowu nie to.
- Panie Tonks... - szepnęła, gdy popiół niesiony przez wiatr dotknął jednego z brązowych pantofli. Chochliki przestały być ważne, żonglowane przedmioty straciły swoją wartość, liczyła się już jedynie obawa, której nie chciała wypowiadać na głos, jakby jej nazwanie miało nadać jej realności. Przyciągali nieszczęścia, ale dlaczego zawsze cudze?
- Pan Tonks! - dojrzała go z przejęciem, balansując gładko na koniuszkach palców, podczas gdy dłoń błądziła w powietrzu w próbie dosięgnięcia szkicownika, z którego wypadało coraz więcej zapełnionych kartek. - Strasznie są wredne - poskarżyła się i lekko wydęła usta, obrażona na rozchichotane stworzenia karmiące się jej wzmożoną irytacją.
Spojrzawszy na jego różdżkę, mimowolnie oczekiwała inspirujących efektów - wybuchu magii tamującego dalsze wyczyny urwisów, czegokolwiek, co zmusiłoby stworzenia do współpracy, ale poza delikatnym powiewem błękitnej mgiełki nie wydarzyło się nic więcej. Chochliki parsknęły wesoło, rozbestwione nieudaną próbą zmrożenia ich w miejscu, natomiast Celine ściągnęła brwi i sięgnęła po własną różdżkę do kieszeni, by wycelować nią w chmarę. - Curelesio - zaintonowała, ale i tym razem próba spełzła na niczym. Nie znała tego zaklęcia, nigdy wcześniej nie próbowała go rzucać, a już tym bardziej nie była w stanie powtórzyć skomplikowanej nazwy, jaka padła z ust Michaela. Powtórzyć gestu jego nadgarstka. Oboje zawiedli, a jej grymas tylko się pogłębił. Jeden z gagatków zdołał złamać najcieńszy pędzel. - Czy to ma tak działać? - zapytała badawczo, z niepewnym powątpiewaniem, i nagle zmarszczyła nos.
Zapach docierający do nozdrzy obezwładniał swoim ciężarem.
Zwęglony smród spalenizny wypełnił powietrze, mknąc w kierunku obrzeży Doliny Godryka z otaczających ją lasów, wystarczająco gęstych, by posłużyć komuś za kryjówkę; wiedziała również, że gdzieś tam pośród drzew mieszkali osamotnieni sąsiedzi w starej drewnianej chacie i strach momentalnie ścisnął jej serce. Celine spojrzała na aurora, w konstelacjach tęczówek migało napięcie. Tylko nie to, znowu nie to.
- Panie Tonks... - szepnęła, gdy popiół niesiony przez wiatr dotknął jednego z brązowych pantofli. Chochliki przestały być ważne, żonglowane przedmioty straciły swoją wartość, liczyła się już jedynie obawa, której nie chciała wypowiadać na głos, jakby jej nazwanie miało nadać jej realności. Przyciągali nieszczęścia, ale dlaczego zawsze cudze?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Kolejny raz była damą w opałach, ale przynajmniej teraz zdawało się, że dla niego to dzień jak co dzień - spacer po prenumeratę gazet, letni dzień w dobrze znanej Dolinie Godryka, postępy w magipsychoterapii. Nie przeczuwał - a jego nadwrażliwy nos jeszcze nie czuł - że i to spotkanie splecie się z zapachem tragedii, z niechcianymi wspomnieniami.
Przez moment byli tylko on, ona i stado chochlików.
-Michael. - poprawił Celine odruchowo, choć biedna dziewczyna miała przecież lepsze i pilniejsze rzeczy do roboty niż pamiętanie imienia spotkanego przypadkiem aurora. Szczególnie, że chochliki faktycznie były wredne i diabelnie szybkie.
-Im bardziej się irytujesz, tym będą wredniejsze. - doradził, pamiętając to mgliście z czasów opieki nad magicznymi stworzeniami w Hogwarcie, ale łatwo było teoretyzować, a trudniej wdrożyć te rady w praktykę. Zwłaszcza, gdy to jego chochlik pociągnął boleśnie za kosmyk krótkich blond włosów, a drugi latał wkoło ze skradzionym szkicownikiem.
-Nie... - może roześmiałby się na dźwięk nieporadnego Curelusio, albo może poprawiłby Celinę tonem nauczyciela, ale był zbyt sfrustrowany własną porażką. -Caeruleusio! - powtórzył głośniej i tym razem zaklęcie celnie trafiło wprost w chochlika ze szkicownikiem. Zeszyt upadł na ziemię, razem z zamrożonym stworzonkiem.
-Łap go, teraz! - doradził, gdy rozwścieczone atakiem chochliki zwróciły się gniewnie w jego stronę. Mocniej chwycił różdżkę, świadom, że mogą się na nią rzucić. Aeris! - rzucił zaklęcie w pośpiechu, podmuch wiatru nie był tak mocny jak powinien być w kryteriach stylu w Klubie Pojedynków, ale liczyło się, że zadziałał - i zdmuchnął chochliki o kilka metrów od Michaela, dezorientując na moment stworzenia.
Magiczny zapach przyniósł też jednak coś innego.
Zapach spalenizny.
Mike zmarszczył nos, czując woń jeszcze mocniej niż Celine. Pożary i śmierć. Znał te zapachy zbyt dobrze.
-Celine... - cofnął się, by zrównać się z dziewczyną, podchwycić jej wzrok. Potem zerknął na linię drzew, za drogę. Cokolwiek zaszło, nie przeszłoby niezauważone na drodze do Sowiej Poczty, tragedia musiała się wydarzyć w pobliskim lesie.
-Muszę to sprawdzić. A ty... idź lepiej, na pocztę, w bezpieczne miejsce. - poprosił. -Festivo. - szepnął, dla pewności, marszcząc z napięciem czoło i celując w linię drzew.
rzuty
Przez moment byli tylko on, ona i stado chochlików.
-Michael. - poprawił Celine odruchowo, choć biedna dziewczyna miała przecież lepsze i pilniejsze rzeczy do roboty niż pamiętanie imienia spotkanego przypadkiem aurora. Szczególnie, że chochliki faktycznie były wredne i diabelnie szybkie.
-Im bardziej się irytujesz, tym będą wredniejsze. - doradził, pamiętając to mgliście z czasów opieki nad magicznymi stworzeniami w Hogwarcie, ale łatwo było teoretyzować, a trudniej wdrożyć te rady w praktykę. Zwłaszcza, gdy to jego chochlik pociągnął boleśnie za kosmyk krótkich blond włosów, a drugi latał wkoło ze skradzionym szkicownikiem.
-Nie... - może roześmiałby się na dźwięk nieporadnego Curelusio, albo może poprawiłby Celinę tonem nauczyciela, ale był zbyt sfrustrowany własną porażką. -Caeruleusio! - powtórzył głośniej i tym razem zaklęcie celnie trafiło wprost w chochlika ze szkicownikiem. Zeszyt upadł na ziemię, razem z zamrożonym stworzonkiem.
-Łap go, teraz! - doradził, gdy rozwścieczone atakiem chochliki zwróciły się gniewnie w jego stronę. Mocniej chwycił różdżkę, świadom, że mogą się na nią rzucić. Aeris! - rzucił zaklęcie w pośpiechu, podmuch wiatru nie był tak mocny jak powinien być w kryteriach stylu w Klubie Pojedynków, ale liczyło się, że zadziałał - i zdmuchnął chochliki o kilka metrów od Michaela, dezorientując na moment stworzenia.
Magiczny zapach przyniósł też jednak coś innego.
Zapach spalenizny.
Mike zmarszczył nos, czując woń jeszcze mocniej niż Celine. Pożary i śmierć. Znał te zapachy zbyt dobrze.
-Celine... - cofnął się, by zrównać się z dziewczyną, podchwycić jej wzrok. Potem zerknął na linię drzew, za drogę. Cokolwiek zaszło, nie przeszłoby niezauważone na drodze do Sowiej Poczty, tragedia musiała się wydarzyć w pobliskim lesie.
-Muszę to sprawdzić. A ty... idź lepiej, na pocztę, w bezpieczne miejsce. - poprosił. -Festivo. - szepnął, dla pewności, marszcząc z napięciem czoło i celując w linię drzew.
rzuty
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wciąż nie zdążyła oswoić się z brzmieniem tego imienia. Z jego smakiem na języku, ni to słodkim, ni gorzkim, barwionym breją wspomnień, z której nie była w stanie wydostać się na bezpieczną powierzchnię. Ilekroć na niego patrzyła, w myślach wypowiadając jego imię, tyle razy wspominała jego heroiczną walkę o wolność jej ojca. Walkę przegraną, zaprzepaszczoną działaniem siły, z którą żadne z nich nie mogło się mierzyć, nawet on, wprawiony w boju, przygotowany do starć z mętną, czarną trucizną wykwitłą z magicznych mocy nastawionych na krzywdę.
Skinęła więc głową, ale nie powtórzyła tego na głos.
- Zupełnie jak Marielle Boivin - mruknęła rozgniewana, mnąc w ustach tożsamość znienawidzonej szkolnej koleżanki. Rok starsza rudowłosa dziewczyna myślała, że pozjadała wszystkie rozumy, odnajdywała radość w widoku rozdrażnienia malującego policzki czerwienią. Półwila nigdy nie mogła jej zdzierżyć. - Też była tak złośliwa - dodała, z zalążkiem oburzenia unosząc wyżej podbródek. Chochliki odnalazłyby z Marielle wspólny język, co do tego nie miała wątpliwości; a jeśli porwałyby ją w nieznane jak czarownicę z karty czekoladowych żab, tym lepiej.
Od dawna nie czuła antypatii. Jej iskier.
Emocje, prawdziwe i inne niż wieczny lęk, chyba na nowo budziły się do życia; dzięki Hectorowi?
Wzrok przesunął się za chwilę na różdżkę Michaela, z której trysnęły wiązki zaklęć. Śledziła błyskawiczny podmuch chłodu, który uderzył w najzłośliwszego gagatka, mrożąc go w miejscu; cienkie skrzydełka pokryły się szronem, małe dłonie zamarły w miejscu, wypuściwszy ze swoich objęć notatnik. Pełnym gracji susem zaraz znalazła się obok magicznego dowcipnisia - chwyciła zarówno jego, jak i szkicownik, a gdy zefir rozwiał na boki chmarę chochlików skupioną na Tonksie, Celine ostrożnie poturlała zamrożonego osobnika na trawie, dalej, dalej, żeby to nim w następnej kolejności zajęli się jego bracia. To powinno dać im moment na ucieczkę, oddalenie się z miejsca przeklętego fikuśnymi psikusami rozgrzewającymi spody jej palców delikatnym mrowieniem płomieni. Zwierzęta rzadko kiedy wyprowadzały ją z równowagi, jednak chochliki zdawały się mieć do tego talent, zbyt podobne do plotkar z Beauxbatons, do starszych dziewcząt przesyconych zawiścią i nastoletnim okrucieństwem głuchym na prośby.
Porwała z ziemi swoją torbę i wcisnęła w nią szkicownik, razem z innymi przedmiotami naprędce pozbieranymi z ziemi, z pustym kubeczkiem po wodzie i pędzlami, które jeszcze da się odratować po niedelikatnym traktowaniu. Ile razy Michael Tonks znajdzie się jeszcze w podobnym położeniu? Uwierała ją ta myśl, to, że los wciąż i wciąż stawiał ją przed nim jako damę w opałach, która nadwyrężała jego czas, jego dobroć. Życzliwy, stojący na straży bezpieczeństwa auror nie mógł przejść obojętnie, gdy tak narzucała mu się własnymi kłopotami. Z policzkami naznaczonymi malinową czerwienią otwarła usta, by znów mu podziękować, zapewnić, że to już ostatni raz, lecz wtedy świat ponownie z nich zakpił i prozaiczność walki z chochlikami odeszła w zapomnienie.
Ciarki rozpełzły się po skórze jak tysiące kąsających na oślep mrówek. Nie była pewna, w którym momencie tak mocno zacisnęła dłoń na różdżce, niemniej smukłe palce ujmowały grenadillowe drewno zdrętwiałe z zimna strachu, który smagnął ją jak bicz. Kiedyś znaleźli się już w podobnej sytuacji. Pożar trawił niewinność, a w jego oczach płonęła dzikość. Dziś jej tam nie było i może dlatego, mimo wszystko, czuła się bezpieczniej.
- Nie ma mowy, ja... nie odejdę - odparła, zanim umysł zrozumiał wagę protestu. Tego, co związałoby się z nim w nadchodzących minutach. - Nie zostawię pana. Ciebie. Tam może być coś złego. A jak coś ci się stanie? - i właśnie dlatego powinna zwiewać gdzie pieprz rośnie. Wcale nie była odważna, nie była waleczna. Jedyne, co w sobie posiadała, to skruszone zwierciadło dawnej siebie. Dlaczego więc tak uparcie trwała przy Michaelu, z sercem podchodzącym do gardła? Ciężki zapach dymu wędrował z oddechem powietrza, postąpiła krok w jego kierunku na nogach jak z waty. Idź do domu, uciekaj. Różdżka ciążyła w dłoni fantomową wagą, wprawiając wątły nadgarstek w delikatne drżenie, gdy uniosła ją przed siebie i z całych sił przypominała nazwy zaklęć wyuczonych w szkole. - H-Homenum revelio - zaintonowała, a świat rozbłysnął błękitem. - Nikogo tam nie ma - oceniła po chwili zdławionym szeptem i kątem oka spojrzała na Michaela, kolejne niepewne kroki poniosły ją w stronę zwęglonych traw, nadgryzionej spalenizną ziemi, drażniącego zmysły zapachu zniszczonych ciał. Coś wystawało spomiędzy zrujnowanego drewna, coś białego; Celine zatrzymała się jak wryta, zziębnięta jeszcze mocniejszym przerażeniem. Kość.
Skinęła więc głową, ale nie powtórzyła tego na głos.
- Zupełnie jak Marielle Boivin - mruknęła rozgniewana, mnąc w ustach tożsamość znienawidzonej szkolnej koleżanki. Rok starsza rudowłosa dziewczyna myślała, że pozjadała wszystkie rozumy, odnajdywała radość w widoku rozdrażnienia malującego policzki czerwienią. Półwila nigdy nie mogła jej zdzierżyć. - Też była tak złośliwa - dodała, z zalążkiem oburzenia unosząc wyżej podbródek. Chochliki odnalazłyby z Marielle wspólny język, co do tego nie miała wątpliwości; a jeśli porwałyby ją w nieznane jak czarownicę z karty czekoladowych żab, tym lepiej.
Od dawna nie czuła antypatii. Jej iskier.
Emocje, prawdziwe i inne niż wieczny lęk, chyba na nowo budziły się do życia; dzięki Hectorowi?
Wzrok przesunął się za chwilę na różdżkę Michaela, z której trysnęły wiązki zaklęć. Śledziła błyskawiczny podmuch chłodu, który uderzył w najzłośliwszego gagatka, mrożąc go w miejscu; cienkie skrzydełka pokryły się szronem, małe dłonie zamarły w miejscu, wypuściwszy ze swoich objęć notatnik. Pełnym gracji susem zaraz znalazła się obok magicznego dowcipnisia - chwyciła zarówno jego, jak i szkicownik, a gdy zefir rozwiał na boki chmarę chochlików skupioną na Tonksie, Celine ostrożnie poturlała zamrożonego osobnika na trawie, dalej, dalej, żeby to nim w następnej kolejności zajęli się jego bracia. To powinno dać im moment na ucieczkę, oddalenie się z miejsca przeklętego fikuśnymi psikusami rozgrzewającymi spody jej palców delikatnym mrowieniem płomieni. Zwierzęta rzadko kiedy wyprowadzały ją z równowagi, jednak chochliki zdawały się mieć do tego talent, zbyt podobne do plotkar z Beauxbatons, do starszych dziewcząt przesyconych zawiścią i nastoletnim okrucieństwem głuchym na prośby.
Porwała z ziemi swoją torbę i wcisnęła w nią szkicownik, razem z innymi przedmiotami naprędce pozbieranymi z ziemi, z pustym kubeczkiem po wodzie i pędzlami, które jeszcze da się odratować po niedelikatnym traktowaniu. Ile razy Michael Tonks znajdzie się jeszcze w podobnym położeniu? Uwierała ją ta myśl, to, że los wciąż i wciąż stawiał ją przed nim jako damę w opałach, która nadwyrężała jego czas, jego dobroć. Życzliwy, stojący na straży bezpieczeństwa auror nie mógł przejść obojętnie, gdy tak narzucała mu się własnymi kłopotami. Z policzkami naznaczonymi malinową czerwienią otwarła usta, by znów mu podziękować, zapewnić, że to już ostatni raz, lecz wtedy świat ponownie z nich zakpił i prozaiczność walki z chochlikami odeszła w zapomnienie.
Ciarki rozpełzły się po skórze jak tysiące kąsających na oślep mrówek. Nie była pewna, w którym momencie tak mocno zacisnęła dłoń na różdżce, niemniej smukłe palce ujmowały grenadillowe drewno zdrętwiałe z zimna strachu, który smagnął ją jak bicz. Kiedyś znaleźli się już w podobnej sytuacji. Pożar trawił niewinność, a w jego oczach płonęła dzikość. Dziś jej tam nie było i może dlatego, mimo wszystko, czuła się bezpieczniej.
- Nie ma mowy, ja... nie odejdę - odparła, zanim umysł zrozumiał wagę protestu. Tego, co związałoby się z nim w nadchodzących minutach. - Nie zostawię pana. Ciebie. Tam może być coś złego. A jak coś ci się stanie? - i właśnie dlatego powinna zwiewać gdzie pieprz rośnie. Wcale nie była odważna, nie była waleczna. Jedyne, co w sobie posiadała, to skruszone zwierciadło dawnej siebie. Dlaczego więc tak uparcie trwała przy Michaelu, z sercem podchodzącym do gardła? Ciężki zapach dymu wędrował z oddechem powietrza, postąpiła krok w jego kierunku na nogach jak z waty. Idź do domu, uciekaj. Różdżka ciążyła w dłoni fantomową wagą, wprawiając wątły nadgarstek w delikatne drżenie, gdy uniosła ją przed siebie i z całych sił przypominała nazwy zaklęć wyuczonych w szkole. - H-Homenum revelio - zaintonowała, a świat rozbłysnął błękitem. - Nikogo tam nie ma - oceniła po chwili zdławionym szeptem i kątem oka spojrzała na Michaela, kolejne niepewne kroki poniosły ją w stronę zwęglonych traw, nadgryzionej spalenizną ziemi, drażniącego zmysły zapachu zniszczonych ciał. Coś wystawało spomiędzy zrujnowanego drewna, coś białego; Celine zatrzymała się jak wryta, zziębnięta jeszcze mocniejszym przerażeniem. Kość.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
-Slytherin? - podchwycił na dźwięk imienia jakiejś nielubianej koleżanki. Po to, by podtrzymać rozmowę i uspokoić jakoś dziewczynę po ataku chochlików. Nazwisko niewiele mu mówiło, z rozpędu nie pomyślał też, że złośliwe dziewczęta mogą się trafić wszędzie, nie tylko w szkole. Jemu chochliki kojarzyły się z Domem Węża, z bezmyślnym okrucieństwie zadawanym dla zabawy. Celine zdawała się wrażliwa, delikatna. Hufflepuff? A może Ravenclaw, z cichym skupieniem? Nie wiedział jeszcze, że za moment wykaże się prawdziwie gryfońską odwagą.
Schylił się, by podnieść jeden z pędzli, pomóc Celine szybko pozbierać zguby. Chochliki były oszołomione, ale wiatr nie wypleni z nich złośliwości - najlepiej jak najprędzej się oddalić, znaleźć poza polem zasięgu.
-Chodź, zanim znowu się zlecą. Są bardzo szybkie, ale na małych przestrzeniach - nie dogonią nas kilkadziesiąt metrów stąd. - zaproponował, przypominając sobie dawne ćwiczenia z Hogwartu. Trudno było pokonać chochliki w klasie, ale profesor przypomniał, że na otwartej przestrzeni można od nich po prostu uciec.
Dym uniemożliwił jednak ucieczkę, rozwiał szansę na spokojne popołudnie. Podążyli w stronę zapachu spalenizny, auror z obowiązku i dziewczyna z... obowiązku? Uniósł brwi, słysząc, że nie chce go zostawić.
Wbrew grozie sytuacji, uśmiechnął się blado. Odwykł od tego rodzaju serdeczności, od cywilów niewinnych i pełnych zaufania, nawet troski.
-Jestem aurorem, Celine. Nic mi się nie stanie. - skłamał. Sporo mogło się stać, nawet jemu, ale tam, w lesie nie było śladów czarnej magii. A to już zwiększało szanse. Poza tym, nie powinna się przejmować, nie nim.
-Ale w razie czego... możesz dać lordom Abbott znać, co tu się stało. Możesz dobiec na pocztę, wysłać list. - westchnął z rezygnacją, widząc, że się uparła. Gdyby byli na terenach wojennych, gdyby zaklęcie wykazało aktywną czarną magię, byłby bardziej stanowczy. Kazał jej uciekać, tu i teraz - ale dzisiaj myślał o tym, że tylko bieg dzieli Celine od czarodziejów w sowiej poczcie, że sam miał w kieszeni świstoklik prowadzący na główny plac Doliny.
Pogorzelisko, pustka, trupy.
Rozejrzał się posępnie po scenie, jakich w trakcie wojny widział zbyt wiele. Uniósł różdżkę, ale Celine niespodziewanie go wyprzedziła.
-Nikogo żywego. - poprawił, podążając za jej spojrzeniem. Drgnął, widząc jak bardzo pobladła jej twarz, jak drżały jej usta.
To nie widok dla niej.
-Celine, odwróć się i nie patrz. Policz do dziesięciu, zaraz stąd odejdziemy. - zarządził konkretnie, stanowczo. Nie było tu żywego ducha, nie było bezpośredniego niebezpieczeństwa. Zanim będzie kontynuował śledztwo, może odprowadzić kogoś żywego i przerażonego w bezpieczne miejsce.
Musiał tylko sprawdzić, czy może zostawić to miejsce. Wrogowie nie osiągną nic w Dolinie, ale wciąż mogli ich sabotować, zostawić po sobie niebezpieczeństwa, klątwy. Tych ostatnich nie mógł rozpoznać sam, ale mógł się dowiedzieć, czy tu są.
-Carpiene. Hexa Revelio. - miejsce wyglądało na czyste.
-Już. Gdzie mogę cię odprowadzić?
Schylił się, by podnieść jeden z pędzli, pomóc Celine szybko pozbierać zguby. Chochliki były oszołomione, ale wiatr nie wypleni z nich złośliwości - najlepiej jak najprędzej się oddalić, znaleźć poza polem zasięgu.
-Chodź, zanim znowu się zlecą. Są bardzo szybkie, ale na małych przestrzeniach - nie dogonią nas kilkadziesiąt metrów stąd. - zaproponował, przypominając sobie dawne ćwiczenia z Hogwartu. Trudno było pokonać chochliki w klasie, ale profesor przypomniał, że na otwartej przestrzeni można od nich po prostu uciec.
Dym uniemożliwił jednak ucieczkę, rozwiał szansę na spokojne popołudnie. Podążyli w stronę zapachu spalenizny, auror z obowiązku i dziewczyna z... obowiązku? Uniósł brwi, słysząc, że nie chce go zostawić.
Wbrew grozie sytuacji, uśmiechnął się blado. Odwykł od tego rodzaju serdeczności, od cywilów niewinnych i pełnych zaufania, nawet troski.
-Jestem aurorem, Celine. Nic mi się nie stanie. - skłamał. Sporo mogło się stać, nawet jemu, ale tam, w lesie nie było śladów czarnej magii. A to już zwiększało szanse. Poza tym, nie powinna się przejmować, nie nim.
-Ale w razie czego... możesz dać lordom Abbott znać, co tu się stało. Możesz dobiec na pocztę, wysłać list. - westchnął z rezygnacją, widząc, że się uparła. Gdyby byli na terenach wojennych, gdyby zaklęcie wykazało aktywną czarną magię, byłby bardziej stanowczy. Kazał jej uciekać, tu i teraz - ale dzisiaj myślał o tym, że tylko bieg dzieli Celine od czarodziejów w sowiej poczcie, że sam miał w kieszeni świstoklik prowadzący na główny plac Doliny.
Pogorzelisko, pustka, trupy.
Rozejrzał się posępnie po scenie, jakich w trakcie wojny widział zbyt wiele. Uniósł różdżkę, ale Celine niespodziewanie go wyprzedziła.
-Nikogo żywego. - poprawił, podążając za jej spojrzeniem. Drgnął, widząc jak bardzo pobladła jej twarz, jak drżały jej usta.
To nie widok dla niej.
-Celine, odwróć się i nie patrz. Policz do dziesięciu, zaraz stąd odejdziemy. - zarządził konkretnie, stanowczo. Nie było tu żywego ducha, nie było bezpośredniego niebezpieczeństwa. Zanim będzie kontynuował śledztwo, może odprowadzić kogoś żywego i przerażonego w bezpieczne miejsce.
Musiał tylko sprawdzić, czy może zostawić to miejsce. Wrogowie nie osiągną nic w Dolinie, ale wciąż mogli ich sabotować, zostawić po sobie niebezpieczeństwa, klątwy. Tych ostatnich nie mógł rozpoznać sam, ale mógł się dowiedzieć, czy tu są.
-Carpiene. Hexa Revelio. - miejsce wyglądało na czyste.
-Już. Gdzie mogę cię odprowadzić?
Can I not save one
from the pitiless wave?
- Gorzej, Smoki - wzdrygnęła się z teatralną obrazą, na moment przyłożywszy wierzch dłoni do czoła. Wydawać by się mogło, że w zapalczywości wspomnienia Celine zacznie deklamować poezję jak prawdziwa aktorka, wspomni o trudach adolescencji spędzanej pośród zawistnych dziewcząt, tymczasem ona jedynie westchnęła i zmrużyła oczy, spoglądając na Michaela przez soczewkę zaognionej emocji. - Niektórym z nich bliżej do żmii, niż prawdziwych smoków, dostojnych i mądrych. Odnalazłyby się w waszym Slytherinie. To dom z wężem w godle, prawda? - upewniła się, bez jego wsparcia z trudem manewrując po zawiłościach szkockiej szkoły magii.
Szkoda, że egzaltacja chwili, napuszona udawaną emfazą i beztroskim komizmem, nie mogła potrwać trochę dłużej. Powietrze wokół nich robiło się lepkie, niosło w swych ramionach dźwięki, które, w innych okolicznościach normalne, teraz wydawały się okropnie niepokojące; szum roślin wygrywał grobową melodię, chrobot zwęglonych zgliszczy podkreślał tragedię, którą zastali na miejscu. Prawdziwą, ciężką tragedię wyrytą w kościach pozbawionych mięsa i skóry, i w tym, co jeszcze do niedawna musiało być uroczym domem na dalekich obrzeżach Doliny, skrytym w leśnych ostępach. Celine niczego nie pragnęła bardziej, jak odwrócić się na pięcie i uciec na pocztę, zgodnie z instrukcją Michaela - ale jej ręce drżały zbyt mocno, by była w stanie nakreślić zrozumiałe słowa, a stopy trzymały się podłoża wbrew rozklekotanemu sercu, niechętne opuścić Tonksa. W jaki sposób mogła mu pomóc, na co się przydać? Nie wiedziała tego, nie potrafiła przecież wiele, mogła co najwyżej zatańczyć na pogorzelisku, ułożyć ku jego czci piękną, zrozpaczoną improwizację. Po nic.
- Nie - zaprotestowała zduszonym szeptem, podczas gdy wzrok przeciskał się przez ciemne, mętne barwy obrazów przed ich oczyma. Jedna ze ścian domostwa wciąż stała przed nimi jak naprężona struna, choć trudno było w ogóle nazwać ją ścianą; belka z przeżartego ogniem drewna nie podtrzymywała stopu, zdawała się za to przypominać maszt, na którym biedacy nie zdążyli wywiesić białej flagi. - Co tu się... stało... - jej głos zadrżał, ukąszony przez nadchodzącą falę paniki. Trudno było jej zaczerpnąć pełni oddechu. Powietrze zainfekowane dymem gryzło płuca od środka, za to w uszach szumiała krew i nie pozwoliła zebrać chociażby skrawka logicznych myśli. Nikogo żywego. Wszyscy umarli. Łatwiej byłoby pomyśleć, że uciekli, ale widok kości wystającej sponad popiołów odbierał niemądrą nadzieję na dobre zakończenie. To nie ta historia.
Napływające do oczu łzy odgrodziły ją od tego widoku, rozmyły jego ostrość; z zapartym tchem powzięła jeden krok do tyłu, ale noga zahaczyła o nogę i Celine straciła równowagę, której chyba nawet nie próbowała zachować. Runęła w pierzynę szarych prochów przeplatanych poszarpanym, zwęglonym drewnem i osmolonymi kawałkami przedmiotów codziennego użytku; Michael rzucał w tym czasie zaklęcia, skupiony na magii mógł tego nie dojrzeć. Mógł nie usłyszeć dźwięku łez skapujących w popioły, ani nie zauważyć kości przypominającej żebro, która spoczywała teraz tuż obok Celine, a której na szczęście nie widziała jej również ona sama. Nie była świadoma własnej bliskości ze śmiercią. Z tym, co do niedawna budowało żywą istotę. Podniósłszy się na klęczkach uniosła dłonie wyżej i spróbowała zdmuchnąć z nich ślady czarnego pyłu, ten jednak szczelnie trzymał się skóry, jakby bliskość ciepłego ciała sprawiała mu przyjemność.
- N-na pocztę - załkała, nie mogąc dłużej przytrzymać w sobie żalu i strachu. Zastanawiała się co mieszkańcy tego miejsca musieli czuć w ostatnich chwilach życia, czy krzyczeli, gdy ogień trawił ich ciała i wypalał z tkanek wszelkie człowieczeństwo, i płakała za nich, bo ktoś powinien. To, że nie znała ich imion, ani nie miała pojęcia kim byli, wiele nie znaczyło. - Musimy powiadomić... powiadomić Dunster Cas-tle i... - półwila zadrżała w zagubieniu i posłusznie obrócona plecami do zgliszczy wreszcie podniosła się z klęczek, chociaż zmuszenie kończyn do usłuchania wcale nie było łatwe. Trwa wojna, Celine, to, że ty jej nie widzisz nie znaczy, że ona nie widzi twojego domu. Nie sięga po twoich sąsiadów, przyjaciół. Pochyliła się jeszcze, żeby odnaleźć w popiołach swoją różdżkę, a potem otarła łzy z policzków, wymieniwszy je na ślady sproszkowanej czerni i szarości. Policzenie do dziesięciu sprawiało wrażenie całej wieczności. - My... Nie możemy się więcej spotykać - zarządziła nagle, pociągnęła nosem. - Wtedy zawsze dzieje się krzywda- komuś innemu, nie im. Najpierw rodzina w płonącym domu, potem narkoman prowadzący swoje ciało na skraj wytrzymałości, nadciągający powoli, jak sęp cierpliwie krążący nad dogorywającą ofiarą. - Może ktoś przeżył - podjęła naiwnie, ze zgubną nadzieją. Wiedziała, że nie. Magia pokazała, że nie było tu nikogo żywego, a w wiosce nikt nie podniósł jeszcze alarmu, tak by nie było, gdyby potrzebujący pomocy mieszkaniec zbiegł z płonącego domu. Mimo to spojrzała na Michaela niemal błagalnie, licząc na zwykłe, beznadziejne może. Przytaknięcie, którego kłamliwość dostrzegliby i przemilczeli oboje. - Sir Rhennard powinien o tym usłyszeć... i... lady Melpomene - im można było, należało zaufać. Musieli wiedzieć, że mieszkańcy Somerset znów ucierpieli.
Szkoda, że egzaltacja chwili, napuszona udawaną emfazą i beztroskim komizmem, nie mogła potrwać trochę dłużej. Powietrze wokół nich robiło się lepkie, niosło w swych ramionach dźwięki, które, w innych okolicznościach normalne, teraz wydawały się okropnie niepokojące; szum roślin wygrywał grobową melodię, chrobot zwęglonych zgliszczy podkreślał tragedię, którą zastali na miejscu. Prawdziwą, ciężką tragedię wyrytą w kościach pozbawionych mięsa i skóry, i w tym, co jeszcze do niedawna musiało być uroczym domem na dalekich obrzeżach Doliny, skrytym w leśnych ostępach. Celine niczego nie pragnęła bardziej, jak odwrócić się na pięcie i uciec na pocztę, zgodnie z instrukcją Michaela - ale jej ręce drżały zbyt mocno, by była w stanie nakreślić zrozumiałe słowa, a stopy trzymały się podłoża wbrew rozklekotanemu sercu, niechętne opuścić Tonksa. W jaki sposób mogła mu pomóc, na co się przydać? Nie wiedziała tego, nie potrafiła przecież wiele, mogła co najwyżej zatańczyć na pogorzelisku, ułożyć ku jego czci piękną, zrozpaczoną improwizację. Po nic.
- Nie - zaprotestowała zduszonym szeptem, podczas gdy wzrok przeciskał się przez ciemne, mętne barwy obrazów przed ich oczyma. Jedna ze ścian domostwa wciąż stała przed nimi jak naprężona struna, choć trudno było w ogóle nazwać ją ścianą; belka z przeżartego ogniem drewna nie podtrzymywała stopu, zdawała się za to przypominać maszt, na którym biedacy nie zdążyli wywiesić białej flagi. - Co tu się... stało... - jej głos zadrżał, ukąszony przez nadchodzącą falę paniki. Trudno było jej zaczerpnąć pełni oddechu. Powietrze zainfekowane dymem gryzło płuca od środka, za to w uszach szumiała krew i nie pozwoliła zebrać chociażby skrawka logicznych myśli. Nikogo żywego. Wszyscy umarli. Łatwiej byłoby pomyśleć, że uciekli, ale widok kości wystającej sponad popiołów odbierał niemądrą nadzieję na dobre zakończenie. To nie ta historia.
Napływające do oczu łzy odgrodziły ją od tego widoku, rozmyły jego ostrość; z zapartym tchem powzięła jeden krok do tyłu, ale noga zahaczyła o nogę i Celine straciła równowagę, której chyba nawet nie próbowała zachować. Runęła w pierzynę szarych prochów przeplatanych poszarpanym, zwęglonym drewnem i osmolonymi kawałkami przedmiotów codziennego użytku; Michael rzucał w tym czasie zaklęcia, skupiony na magii mógł tego nie dojrzeć. Mógł nie usłyszeć dźwięku łez skapujących w popioły, ani nie zauważyć kości przypominającej żebro, która spoczywała teraz tuż obok Celine, a której na szczęście nie widziała jej również ona sama. Nie była świadoma własnej bliskości ze śmiercią. Z tym, co do niedawna budowało żywą istotę. Podniósłszy się na klęczkach uniosła dłonie wyżej i spróbowała zdmuchnąć z nich ślady czarnego pyłu, ten jednak szczelnie trzymał się skóry, jakby bliskość ciepłego ciała sprawiała mu przyjemność.
- N-na pocztę - załkała, nie mogąc dłużej przytrzymać w sobie żalu i strachu. Zastanawiała się co mieszkańcy tego miejsca musieli czuć w ostatnich chwilach życia, czy krzyczeli, gdy ogień trawił ich ciała i wypalał z tkanek wszelkie człowieczeństwo, i płakała za nich, bo ktoś powinien. To, że nie znała ich imion, ani nie miała pojęcia kim byli, wiele nie znaczyło. - Musimy powiadomić... powiadomić Dunster Cas-tle i... - półwila zadrżała w zagubieniu i posłusznie obrócona plecami do zgliszczy wreszcie podniosła się z klęczek, chociaż zmuszenie kończyn do usłuchania wcale nie było łatwe. Trwa wojna, Celine, to, że ty jej nie widzisz nie znaczy, że ona nie widzi twojego domu. Nie sięga po twoich sąsiadów, przyjaciół. Pochyliła się jeszcze, żeby odnaleźć w popiołach swoją różdżkę, a potem otarła łzy z policzków, wymieniwszy je na ślady sproszkowanej czerni i szarości. Policzenie do dziesięciu sprawiało wrażenie całej wieczności. - My... Nie możemy się więcej spotykać - zarządziła nagle, pociągnęła nosem. - Wtedy zawsze dzieje się krzywda- komuś innemu, nie im. Najpierw rodzina w płonącym domu, potem narkoman prowadzący swoje ciało na skraj wytrzymałości, nadciągający powoli, jak sęp cierpliwie krążący nad dogorywającą ofiarą. - Może ktoś przeżył - podjęła naiwnie, ze zgubną nadzieją. Wiedziała, że nie. Magia pokazała, że nie było tu nikogo żywego, a w wiosce nikt nie podniósł jeszcze alarmu, tak by nie było, gdyby potrzebujący pomocy mieszkaniec zbiegł z płonącego domu. Mimo to spojrzała na Michaela niemal błagalnie, licząc na zwykłe, beznadziejne może. Przytaknięcie, którego kłamliwość dostrzegliby i przemilczeli oboje. - Sir Rhennard powinien o tym usłyszeć... i... lady Melpomene - im można było, należało zaufać. Musieli wiedzieć, że mieszkańcy Somerset znów ucierpieli.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nazwa francuskiego domu obudziła dawno zapomniane wspomnienie. Czerwone wino, kanapa w jego mieszkaniu, rozmowa o szkole, jej śmiech.
Znałem kiedyś smoka, żmije z nich. - mógłby powiedzieć, ale ponowne spotkanie tylko wszystko skomplikowało. Zresztą, przykre wspomnienia bladły przy rozemocjonowanej Celine - iskrach w płomiennym wzroku (nie wiedział, że jej dłonie naprawdę potrafiły płonąć w chwilach jeszcze silniejszych emocji), srebrzystych, lśniących włosach, opałach. Lubił ratować damy w opałach, przynajmniej wtedy robił coś pożytecznego.
-Tak. Smoki to chyba gady, a każdy gad to gad. - skwitował filozoficznie. -A ty, w jakim domu byłaś? - miał nadzieję, że u nich to też nazywało się domami.
Wkrótce nie było już czasu myśleć o domach i godłach. Stali przed ruiną domu, dogasającymi zgliszczami. Działał niemalże mechanicznie, wstrzymując oddech. Festivo, Carpiene i tak dalej. Żadnych zabezpieczeń, żadnych żywych ludzi (co zdołała stwierdzić Celine) i - co zastanawiające - żadnych śladów czarnej magii. Co tu się stało? Gdyby ten pożar był nieszczęśliwym wypadkiem, zwróciłby czyjąś uwagę - szlak do sowiej poczty był uczęszczany. Coś, co strawiło dom tak prędko, nie mogło być wypadkiem, musiało być zaklęciem. Serią zaklęć.
-Ktoś podłożył ogień, rozniecił go magią. - odpowiedział machinalnie Celine, na tyle skupiony na śledztwie, że nie wziął pod uwagę, że jej pytanie może być retoryczne. -Zakryj nos... - korciło go, by zrobić to samo. Czuł nie tylko gryzący zapach dymu, czuł wszystko. Niedawny swąd palonego mięsa. Ohydne.
Usłyszał, jak dziewczyna się cofa. Obejrzał przez ramię - w porę by dostrzec, jak traci równowagę, ale za późno, by do niej doskoczyć.
Kilka lat temu bym zdążył - myśl, oskarżycielska i klarowna, wtargnęła do jego głowy, gdy dłoń zawisła bezradnie nad ramieniem upadającej dziewczyny.
-W porządku? - na twarzy miał wymalowane poczucie winy, nie zdążył jej złapać, nie zdążył pomóc ludziom z tego domu. Wyciągnął rękę, chcąc pomóc Celine wstać. Popiół przylgnął i do jego dłoni, ale nie otarł ich o spodnie od razu, przyzwyczaił się do obecności śmierci.
Przezornie uznał, że lepiej nie wspominać blondynce o zagrzebanej w ziemi kości, nie patrzeć w tamtą stronę.
-Spokojnie. Wszystkim się zajmę. - zapewnił, gdy nachylała się po swoją różdżkę. Widział bladą twarz, widział jej łzy - podświadomie pragnął ją odgrodzić, ochronić, nie wiedząc, że może chciała pomóc.
-...co? - wyrwało mu się w odpowiedzi na zaskakujące słowa. Nie mogli się więcej spotykać? Nawet się nie spotykali - seria przypadków. Jego niemożności niewtrącania się do cudzych kłopotów? To moja praca - przypomniał sobie w ramach usprawiedliwienia, ale wtedy z goryczą uświadomił sobie, że ochrona niesłusznie oskarżonego pana Lovegood również była jego pracą. Zadaniem, którego nie doprowadził do końca.
-Celine, to nie tak... - westchnął, nie wiedząc, czy chce przeprosić, czy może wytknąć jej błąd w logice. Zatrzymał na niej spojrzenie na dłużej, przenikliwie, po raz pierwszy od dawna na niej. Zawsze było przecież coś innego: tarapaty, jego problemy, jej bezpieczeństwo, ogień, narkotyki. A ona, po prostu ona? To, co powiedziała o sprowadzaniu na innych niebezpieczeństwach - to brzmiało dziwnie, to brzmiało jak słowa kogoś, kto jest w ciężkim szoku, albo... albo od dawna się z czymś zmaga.
Żaden z niego uzdrowiciel, ale czasami sam czuł się podobnie, czasami mówił podobne rzeczy swojemu magipsychiatrze, jestem fatum niebezpieczeństw. Stykał się w pracy ze śmiercią, z przemocą, dzięki wieloletniemu doświadczeniu działał w najtrudniejszych warunkach. Nie rozdawał cywilom jedzenia, nie niósł pokrzepienia, co najwyżej ocalał od groźby śmierci lub gwałtu. Prawie nigdy od chochlików.
Ale to był on. Nie ona, młoda dziewczyna o niewinnych oczach.
-Celine, co... co się z tobą działo? Przez ten czas... - ten lęk, te dziwne słowa, ta świadomość tego, czym jest tęgoskór żelaznozęby. Pozory myliły, bardzo długo, ale rozsypana układanka nie składała się w całość, niepokoiła.
Czekało go jednak pilniejsze śledztwo.
-Chyba, że... wrócisz na pocztę, napiszesz do Dunbar Castle. - zgodził się, pojednawczo. -A ja tu zostanę, wszystko sprawdzę. - sprawdzi dowody i przyczyny tej tragedii, ale na upartego mogła sobie wmówić, że sprawdzi czy ktoś przeżył. Nie będzie niszczył tej iluzji, fantomowego pocieszenia.
Znałem kiedyś smoka, żmije z nich. - mógłby powiedzieć, ale ponowne spotkanie tylko wszystko skomplikowało. Zresztą, przykre wspomnienia bladły przy rozemocjonowanej Celine - iskrach w płomiennym wzroku (nie wiedział, że jej dłonie naprawdę potrafiły płonąć w chwilach jeszcze silniejszych emocji), srebrzystych, lśniących włosach, opałach. Lubił ratować damy w opałach, przynajmniej wtedy robił coś pożytecznego.
-Tak. Smoki to chyba gady, a każdy gad to gad. - skwitował filozoficznie. -A ty, w jakim domu byłaś? - miał nadzieję, że u nich to też nazywało się domami.
Wkrótce nie było już czasu myśleć o domach i godłach. Stali przed ruiną domu, dogasającymi zgliszczami. Działał niemalże mechanicznie, wstrzymując oddech. Festivo, Carpiene i tak dalej. Żadnych zabezpieczeń, żadnych żywych ludzi (co zdołała stwierdzić Celine) i - co zastanawiające - żadnych śladów czarnej magii. Co tu się stało? Gdyby ten pożar był nieszczęśliwym wypadkiem, zwróciłby czyjąś uwagę - szlak do sowiej poczty był uczęszczany. Coś, co strawiło dom tak prędko, nie mogło być wypadkiem, musiało być zaklęciem. Serią zaklęć.
-Ktoś podłożył ogień, rozniecił go magią. - odpowiedział machinalnie Celine, na tyle skupiony na śledztwie, że nie wziął pod uwagę, że jej pytanie może być retoryczne. -Zakryj nos... - korciło go, by zrobić to samo. Czuł nie tylko gryzący zapach dymu, czuł wszystko. Niedawny swąd palonego mięsa. Ohydne.
Usłyszał, jak dziewczyna się cofa. Obejrzał przez ramię - w porę by dostrzec, jak traci równowagę, ale za późno, by do niej doskoczyć.
Kilka lat temu bym zdążył - myśl, oskarżycielska i klarowna, wtargnęła do jego głowy, gdy dłoń zawisła bezradnie nad ramieniem upadającej dziewczyny.
-W porządku? - na twarzy miał wymalowane poczucie winy, nie zdążył jej złapać, nie zdążył pomóc ludziom z tego domu. Wyciągnął rękę, chcąc pomóc Celine wstać. Popiół przylgnął i do jego dłoni, ale nie otarł ich o spodnie od razu, przyzwyczaił się do obecności śmierci.
Przezornie uznał, że lepiej nie wspominać blondynce o zagrzebanej w ziemi kości, nie patrzeć w tamtą stronę.
-Spokojnie. Wszystkim się zajmę. - zapewnił, gdy nachylała się po swoją różdżkę. Widział bladą twarz, widział jej łzy - podświadomie pragnął ją odgrodzić, ochronić, nie wiedząc, że może chciała pomóc.
-...co? - wyrwało mu się w odpowiedzi na zaskakujące słowa. Nie mogli się więcej spotykać? Nawet się nie spotykali - seria przypadków. Jego niemożności niewtrącania się do cudzych kłopotów? To moja praca - przypomniał sobie w ramach usprawiedliwienia, ale wtedy z goryczą uświadomił sobie, że ochrona niesłusznie oskarżonego pana Lovegood również była jego pracą. Zadaniem, którego nie doprowadził do końca.
-Celine, to nie tak... - westchnął, nie wiedząc, czy chce przeprosić, czy może wytknąć jej błąd w logice. Zatrzymał na niej spojrzenie na dłużej, przenikliwie, po raz pierwszy od dawna na niej. Zawsze było przecież coś innego: tarapaty, jego problemy, jej bezpieczeństwo, ogień, narkotyki. A ona, po prostu ona? To, co powiedziała o sprowadzaniu na innych niebezpieczeństwach - to brzmiało dziwnie, to brzmiało jak słowa kogoś, kto jest w ciężkim szoku, albo... albo od dawna się z czymś zmaga.
Żaden z niego uzdrowiciel, ale czasami sam czuł się podobnie, czasami mówił podobne rzeczy swojemu magipsychiatrze, jestem fatum niebezpieczeństw. Stykał się w pracy ze śmiercią, z przemocą, dzięki wieloletniemu doświadczeniu działał w najtrudniejszych warunkach. Nie rozdawał cywilom jedzenia, nie niósł pokrzepienia, co najwyżej ocalał od groźby śmierci lub gwałtu. Prawie nigdy od chochlików.
Ale to był on. Nie ona, młoda dziewczyna o niewinnych oczach.
-Celine, co... co się z tobą działo? Przez ten czas... - ten lęk, te dziwne słowa, ta świadomość tego, czym jest tęgoskór żelaznozęby. Pozory myliły, bardzo długo, ale rozsypana układanka nie składała się w całość, niepokoiła.
Czekało go jednak pilniejsze śledztwo.
-Chyba, że... wrócisz na pocztę, napiszesz do Dunbar Castle. - zgodził się, pojednawczo. -A ja tu zostanę, wszystko sprawdzę. - sprawdzi dowody i przyczyny tej tragedii, ale na upartego mogła sobie wmówić, że sprawdzi czy ktoś przeżył. Nie będzie niszczył tej iluzji, fantomowego pocieszenia.
Can I not save one
from the pitiless wave?
- Byłam Gryfem, oczywiście - odparła z wyczuwalnym w głosie tchnieniem dumy. Uskrzydlonym stworzeniem porwanym przez wiatr, należącym do bezbrzeżnych przestworzy, tańczącym na bieli obłoków. Tym była kiedyś, tak dawno temu. Przechyliwszy głowę do boku, przyjrzała się Michaelowi z uwagą, lustrując go spojrzeniem przykrytym cieniem rzuconym przez rzęsy, kurtyny teatru rozgrywającego się w myślach; jej cisza trwała chwilę, nim w kąciki ust drgnęły w zalążku uśmiechu. - Pan był lwem - oceniła, co do tego nie mając żadnych wątpliwości. Ubrany w szaty karminu i złota, z dumnie wypiętą piersią, iskierkami porywistej odwagi w oczach oraz przyświęcającym mu obowiązkiem obnażania pazurów, ilekroć słabszym działa się krzywda. - Gryfonem. Och, Gryf i Gryfon - bliskość tych nazw wtłoczyła w jej uśmiech refleksy promienności, rozbawionego olśnienia. Kto by pomyślał, że przeszłość zszyła ich ze sobą wstęgą podobieństwa? Nawet słownego, to bez znaczenia - dla niej liczyło się wyłącznie to, że wreszcie odnaleźli wspólny grunt. Coś zupełnie innego niż aresztowanie jej tatka i bezowocna walka Michaela o wymierzenie sprawiedliwości prawdziwemu sprawcy morderstwa. Coś nieprzesiąkniętego zakażoną goryczą dławiącą ją od środka.
Potem czar prysł. Zniknęła lekkość, zastąpiona przez popiół.
Jego drobiny lepiły się do oddechu, wkradały do organizmu przez nozdrza i drażniły je ostrością, ale najbardziej przejmowało ją to, że ktoś mógł dokonać takiej zbrodni celowo. Wymierzył różdżkę w dom niewinnych ludzi, po czym obrócił ich rzeczywistość w zgliszcza, po prostu zniszczył ich życia, oddzierając istnienie od kości. Szeroko rozwarte oczy wpatrzyły się w Michaela, jakby wyczekując, że ten za moment wycofa się z pierwszej konkluzji. To musiał być jakiś potworny błąd, może źle ocenił okoliczności, magia spłatała mu figle i uznała za świetny dowcip nakazać mu sądzić, że za tragedią stał człowiek. Ktoś podobny do nich, a jednak tak różny. Celine przełknęła ślinę, kwaśną, wręcz trującą - i zdała sobie sprawę, że Tonks był pewny. Jako doświadczony auror potrafił rozpoznawać szkodliwą magię, a przede wszystkim doskonale oceniał potworność ludzkich zapędów splamionych smakiem wojennej wolności czy poczucia bezkarności. W obliczu cudzego zła łatwiej było uwalniać stłumione dotychczas własne niszczycielskie instynkty, bo przecież ktoś postępował gorzej, jedna dawka adrenaliny niczego już nie zmieni. Ale tutaj zmieniła wszystko. Ktoś umarł, być może cała rodzina. A gdyby to był dom na rozdrożu należący do Elrica? Gdyby to jego kości dostrzegła pośród zwęglonego drewna? Przeszył ją gwałtowny dreszcz, a dłoń przycisnęła się do nosa zgodnie z jego instrukcją, choć Celine nie była w stanie wydusić teraz z siebie ani jednego słowa. Sparaliżowała ją świadomość bestialstwa, jakiego dopuszczali się ludzie, myśl dokąd dotarł i dokąd zmierzał ich świat, i to, że bezsilni ludzie tacy jak ona nic nie mogli na to poradzić.
Michael jednak miał w sobie tę sprawczość.
Zacięcie, determinację, wolę walki. Umiejętności przewyższające - chyba - każdego czarodzieja, którego znała. Wyostrzone instynkty, nie tylko wilkołacze, ale i ludzkie, wypraktykowane na przestrzeni lat, pozwalały wierzyć w jego siłę, to, że pewnego dnia on i jemu podobni raz na zawsze ukrócą grzechy złoczyńców.
Płakała za tą bezimienną rodziną, ale i za nim. Bo dopiero teraz zrozumiała, że życie, które musiał wieść nie było proste ani przyjemne, prowadziło ciernistą drogą do porażek i stłumionego poczucia winy, którego subtelne drżenie dostrzegła na jego twarzy, kiedy pomagał jej podnieść się z ziemi. Ile do tej pory przeszedł? Jaki ciężar nosił na swoich ramionach? Zaszklone łzami oczy wypuszczały ze swoich objęć coraz więcej kryształków spływających w dół policzków, mieszających się z pyłem, tworzących na skórze lepką warstwę szarości i czerni.
To nie tak, czy mogła mu zaufać? Przecież za każdym razem stawali się świadkami nieszczęścia i strat, byli magnesem szykan, śmierci. Dopiero teraz z trudem przełknęła gulę w gardle, lecz gdy tylko rozchyliła wargi, by mu odpowiedzieć, padło wreszcie to jedno pytanie zmrażające ją w miejscu. Nie powinien tego wiedzieć, nikt nie powinien; nie był Hectorem, któremu nauczyła się ufać, ani Marcelem, który zawładnął jej sercem, ani Yvette czy Elriciem, którym mogła powiedzieć wszystko. Ale widział to, co stało się z jej tatkiem, był częścią tej historii, czy tego chciał, czy nie. Spojrzenie opadło na ziemię, tuż pod jego stopy, przejęte i przerażone. Wóz albo przewóz.
- Ja... - słowa na chwilę ugrzęzły w krtani, nie chciały jej opuścić, zdeterminowane by zachować najciemniejszy z sekretów przeżerający się przez membranę duszy, ale to była walka, jaką musiały przegrać. Wreszcie. - Byłam-w-Tower - szepnęła tak szybko, że sylaby niemalże zlały się w jedną niezrozumiałą breję. Powieki wówczas opadły i odgrodziły ją od niego bezpieczeństwem ciemności. Łatwiej było nie patrzeć mu w oczy, nie widzieć nawet skrawka reakcji wykrzesanej przez jej wyznanie. Znajomy mechanizm obronny. - Jak tata - nogi drżały, z trudem podtrzymując wątły ciężar ciała. Kosztowało ją to całą siłę, by ponownie nie upaść - a w górze podtrzymywała ją jedynie myśl, że dość już miała w sobie słabości i on zapewne zrozumie. - Od początku listopada, j-ja... Byłam w Tower - powtórzyła i tym razem głos kompletnie się załamał. Ale musiała to podkreślić, nie dla niego, a dla samej siebie. Nie przyznała się do tego nawet przed Nealą, uważając, że te trzy słowa nigdy nie wydostaną się ze strun głosowych, ubrane w jakąkolwiek melodię. Tymczasem to była rzeczywistość. Teraźniejszość. Nie raził jej piorun, gdy przyznała się do tego przed Michaelem. Nie powaliło jej fatum ani jego złośliwy śmiech wyższości. Półwila otworzyła nagle oczy, wręcz gwałtownie, i zmusiła się do spojrzenia na Tonksa. Pokaż mi co myślisz, co czujesz, gdy o tym mówię. Pokaż czy na to zasłużyłam. - Cudem już mnie tam nie ma. Ktoś mnie uratował. Ktoś wydostał. Ktoś dzielny jak pan - dzielniejszy, wierzyła w to, jednak nie wypowiedziała tego głośno, nie chcąc przecież go urazić. W jej mniemaniu nie istniał bohater lepszy niż Marcel. Nie mógł równać się z nim nawet Michael Tonks, rebeliant i auror w oddziale podziemnego ministerstwa. - Połknęła nas ta otchłań, Michaelu. Dwoje Lovegoodów w klatce z kamienia - szeptała prawie bezdźwięcznie. Jednego z nas tam zgładzono, drugiemu wyrwano skrzydła.
To było jak kotwica, która opadała na dno zbyt długo, lecz wreszcie dosięgnęła stabilnego piasku i dywanu podwodnej roślinności. Ulga. Niespodziewane wyciszenie. Co ma być to będzie, w najgorszym wypadku auror kiwnie głową i stwierdzi, że wylądowała tam, gdzie od zawsze miała wylądować - lecz nawet wtedy świat się nie skończy.
Czy tak powiedziałby Hector?
- Tak, ja... Napiszę - zdecydowała drżąco, a potem znów przeniosła wzrok na popioły, na tyle rozdziałów utraconej przyszłości. Kto mógł spoczywać pod pierzyną sadzy? Być może ktoś, kto mógł ich wszystkich ocalić, wpłynąć na bieg historii. - Ale czy potem... to znaczy, jak już to sprawdzisz i upewnimy się, że... nikomu nie można już p-pomóc... - gubiła się we własnych myślach, w słowach, które chciała dobrać, a które wydawały się nieodpowiednie. W zaproszeniu, by mogli razem odetchnąć, uspokoić się po widoku kolejnej zguby. Mogliby przy tym po prostu milczeć. Nie wypowiedzieć ani jednego słowa, a po prostu wiedzieć, że rozumieli nawzajem to, czego dziś doświadczyli. - Wypijmy herbatę i zjedzmy potem obiad. U mnie, u nas. Mój brat chyba jeszcze jest w pracy, ale wróci niedługo, on pewnie... może coś doradzi. Może znał tych ludzi - jej przecież od lat nie było w Dolinie na dłużej. Mnąc oprószony popiołem rękaw w zdenerwowanej dłoni spojrzała na Michaela. Pieczony pstrąg to niewiele, ale więcej nie mogła mu zaoferować. - Proszę - dodała łagodnie; nie powinni się spotykać, ale teraz łączyła ich tajemnica.
Potem czar prysł. Zniknęła lekkość, zastąpiona przez popiół.
Jego drobiny lepiły się do oddechu, wkradały do organizmu przez nozdrza i drażniły je ostrością, ale najbardziej przejmowało ją to, że ktoś mógł dokonać takiej zbrodni celowo. Wymierzył różdżkę w dom niewinnych ludzi, po czym obrócił ich rzeczywistość w zgliszcza, po prostu zniszczył ich życia, oddzierając istnienie od kości. Szeroko rozwarte oczy wpatrzyły się w Michaela, jakby wyczekując, że ten za moment wycofa się z pierwszej konkluzji. To musiał być jakiś potworny błąd, może źle ocenił okoliczności, magia spłatała mu figle i uznała za świetny dowcip nakazać mu sądzić, że za tragedią stał człowiek. Ktoś podobny do nich, a jednak tak różny. Celine przełknęła ślinę, kwaśną, wręcz trującą - i zdała sobie sprawę, że Tonks był pewny. Jako doświadczony auror potrafił rozpoznawać szkodliwą magię, a przede wszystkim doskonale oceniał potworność ludzkich zapędów splamionych smakiem wojennej wolności czy poczucia bezkarności. W obliczu cudzego zła łatwiej było uwalniać stłumione dotychczas własne niszczycielskie instynkty, bo przecież ktoś postępował gorzej, jedna dawka adrenaliny niczego już nie zmieni. Ale tutaj zmieniła wszystko. Ktoś umarł, być może cała rodzina. A gdyby to był dom na rozdrożu należący do Elrica? Gdyby to jego kości dostrzegła pośród zwęglonego drewna? Przeszył ją gwałtowny dreszcz, a dłoń przycisnęła się do nosa zgodnie z jego instrukcją, choć Celine nie była w stanie wydusić teraz z siebie ani jednego słowa. Sparaliżowała ją świadomość bestialstwa, jakiego dopuszczali się ludzie, myśl dokąd dotarł i dokąd zmierzał ich świat, i to, że bezsilni ludzie tacy jak ona nic nie mogli na to poradzić.
Michael jednak miał w sobie tę sprawczość.
Zacięcie, determinację, wolę walki. Umiejętności przewyższające - chyba - każdego czarodzieja, którego znała. Wyostrzone instynkty, nie tylko wilkołacze, ale i ludzkie, wypraktykowane na przestrzeni lat, pozwalały wierzyć w jego siłę, to, że pewnego dnia on i jemu podobni raz na zawsze ukrócą grzechy złoczyńców.
Płakała za tą bezimienną rodziną, ale i za nim. Bo dopiero teraz zrozumiała, że życie, które musiał wieść nie było proste ani przyjemne, prowadziło ciernistą drogą do porażek i stłumionego poczucia winy, którego subtelne drżenie dostrzegła na jego twarzy, kiedy pomagał jej podnieść się z ziemi. Ile do tej pory przeszedł? Jaki ciężar nosił na swoich ramionach? Zaszklone łzami oczy wypuszczały ze swoich objęć coraz więcej kryształków spływających w dół policzków, mieszających się z pyłem, tworzących na skórze lepką warstwę szarości i czerni.
To nie tak, czy mogła mu zaufać? Przecież za każdym razem stawali się świadkami nieszczęścia i strat, byli magnesem szykan, śmierci. Dopiero teraz z trudem przełknęła gulę w gardle, lecz gdy tylko rozchyliła wargi, by mu odpowiedzieć, padło wreszcie to jedno pytanie zmrażające ją w miejscu. Nie powinien tego wiedzieć, nikt nie powinien; nie był Hectorem, któremu nauczyła się ufać, ani Marcelem, który zawładnął jej sercem, ani Yvette czy Elriciem, którym mogła powiedzieć wszystko. Ale widział to, co stało się z jej tatkiem, był częścią tej historii, czy tego chciał, czy nie. Spojrzenie opadło na ziemię, tuż pod jego stopy, przejęte i przerażone. Wóz albo przewóz.
- Ja... - słowa na chwilę ugrzęzły w krtani, nie chciały jej opuścić, zdeterminowane by zachować najciemniejszy z sekretów przeżerający się przez membranę duszy, ale to była walka, jaką musiały przegrać. Wreszcie. - Byłam-w-Tower - szepnęła tak szybko, że sylaby niemalże zlały się w jedną niezrozumiałą breję. Powieki wówczas opadły i odgrodziły ją od niego bezpieczeństwem ciemności. Łatwiej było nie patrzeć mu w oczy, nie widzieć nawet skrawka reakcji wykrzesanej przez jej wyznanie. Znajomy mechanizm obronny. - Jak tata - nogi drżały, z trudem podtrzymując wątły ciężar ciała. Kosztowało ją to całą siłę, by ponownie nie upaść - a w górze podtrzymywała ją jedynie myśl, że dość już miała w sobie słabości i on zapewne zrozumie. - Od początku listopada, j-ja... Byłam w Tower - powtórzyła i tym razem głos kompletnie się załamał. Ale musiała to podkreślić, nie dla niego, a dla samej siebie. Nie przyznała się do tego nawet przed Nealą, uważając, że te trzy słowa nigdy nie wydostaną się ze strun głosowych, ubrane w jakąkolwiek melodię. Tymczasem to była rzeczywistość. Teraźniejszość. Nie raził jej piorun, gdy przyznała się do tego przed Michaelem. Nie powaliło jej fatum ani jego złośliwy śmiech wyższości. Półwila otworzyła nagle oczy, wręcz gwałtownie, i zmusiła się do spojrzenia na Tonksa. Pokaż mi co myślisz, co czujesz, gdy o tym mówię. Pokaż czy na to zasłużyłam. - Cudem już mnie tam nie ma. Ktoś mnie uratował. Ktoś wydostał. Ktoś dzielny jak pan - dzielniejszy, wierzyła w to, jednak nie wypowiedziała tego głośno, nie chcąc przecież go urazić. W jej mniemaniu nie istniał bohater lepszy niż Marcel. Nie mógł równać się z nim nawet Michael Tonks, rebeliant i auror w oddziale podziemnego ministerstwa. - Połknęła nas ta otchłań, Michaelu. Dwoje Lovegoodów w klatce z kamienia - szeptała prawie bezdźwięcznie. Jednego z nas tam zgładzono, drugiemu wyrwano skrzydła.
To było jak kotwica, która opadała na dno zbyt długo, lecz wreszcie dosięgnęła stabilnego piasku i dywanu podwodnej roślinności. Ulga. Niespodziewane wyciszenie. Co ma być to będzie, w najgorszym wypadku auror kiwnie głową i stwierdzi, że wylądowała tam, gdzie od zawsze miała wylądować - lecz nawet wtedy świat się nie skończy.
Czy tak powiedziałby Hector?
- Tak, ja... Napiszę - zdecydowała drżąco, a potem znów przeniosła wzrok na popioły, na tyle rozdziałów utraconej przyszłości. Kto mógł spoczywać pod pierzyną sadzy? Być może ktoś, kto mógł ich wszystkich ocalić, wpłynąć na bieg historii. - Ale czy potem... to znaczy, jak już to sprawdzisz i upewnimy się, że... nikomu nie można już p-pomóc... - gubiła się we własnych myślach, w słowach, które chciała dobrać, a które wydawały się nieodpowiednie. W zaproszeniu, by mogli razem odetchnąć, uspokoić się po widoku kolejnej zguby. Mogliby przy tym po prostu milczeć. Nie wypowiedzieć ani jednego słowa, a po prostu wiedzieć, że rozumieli nawzajem to, czego dziś doświadczyli. - Wypijmy herbatę i zjedzmy potem obiad. U mnie, u nas. Mój brat chyba jeszcze jest w pracy, ale wróci niedługo, on pewnie... może coś doradzi. Może znał tych ludzi - jej przecież od lat nie było w Dolinie na dłużej. Mnąc oprószony popiołem rękaw w zdenerwowanej dłoni spojrzała na Michaela. Pieczony pstrąg to niewiele, ale więcej nie mogła mu zaoferować. - Proszę - dodała łagodnie; nie powinni się spotykać, ale teraz łączyła ich tajemnica.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
-Gryf to skrzydlaty lew. - roześmiał się, zawieszając na niej uważne spojrzenie. Była bardzo piękna, choć za każdym razem zdawała się być piękna w inny sposób. Nęciła zmysły Fenrira, uruchamiała rycerski instynkt Gryfona, intrygowała Michaela. Teraz, gdy był sobą i gdy nie zagrażał im już ani dym ani tęgoskór ani chochliki, gdy po raz pierwszy uśmiechała się szczerze - zdawała się być piękna w nierealny, efemeryczny sposób. Wyobraził ją sobie wysoko na niebie, skrzydlatą jak Gryf, lekką w obłokach. Zrobiło mu się miło, ciepło, że nazwała go lwem. Zanim czar prysł, a dym znowu wdarł się w ich nozdrza i oczy, zdążył odwzajemnić uśmiech.
Niedługo potem okazało się, że wcale nie była ulotna jak skrzydlaty gryf. Była odważna jak lew. Podążyła za nim w jądro tragedii, a on, irracjonalnie pragnąc spełnić jej życzenie, nie zdołał jej przekonać by odbiegła daleko stąd. Zaczął żałować tej decyzji, gdy stali nad zgliszczami, a on poczuł na sobie przerażone spojrzenie dziewczyny.
-To nie była czarna magia. - skonkludował, pragnąc ją uspokoić. Czarnoksiężnicy cię tu nie znajdą, Celine - chciałby móc jej to obiecać, ale nie mógł. A świadomość, że domu nie spalił czarnoksiężnik, że mógł to zrobić ktokolwiek - niepokoiła. Nie powie o tym Celine, nie chciał jej straszyć, ale musi spróbować się dowiedzieć, co tu zaszło. Czy mieszkańców napadnięto, okradziono?
Wkrótce - jeszcze nie, nie przy Celine - przestąpi próg tego domu i zobaczy, że drzwi były zaryglowane od wewnątrz. Że spiżarnia była pusta i na wpół spalona, ale nie wyglądało na to, by ktokolwiek z niej cokolwiek wyniósł. Że dziecięce szkielety leżą w łóżkach, tak jakby nikt nie próbował uciekać. Że największe ciało - ojca? - zaciska rękę tak, jakby znajdowała się w niej zwęglona różdżka.
Dojdzie wtedy do przerażającej konkluzji, choć upewni się zarazem, że podpalacz nie zagraża nikomu więcej.
Potem. Płakała, zatykała nos, musiał ją stąd wyprowadzić.
-Chodź, proszę. - spróbował stłumić własny żal, to nie tak. Nie poddać się przesądnemu wyobrażeniu, że w jakiś sposób ściąga - ściągają? - na ten świat nieszczęścia. Wytłumaczyć sobie, że była w szoku, po prostu w szoku. I że nie wiedział, czego się spodziewał, bo to parszywy świat i niezręczna praca i cywile nie rozumieją.
Nie wiedział, że już to zrozumiała, że płakała nad nim.
Nic nie wiedział.
Nie wiedział, że była w Tower.
Rozszerzył oczy, mimowolnie rozchylił usta, choć wcześniej starał się mówić jak najmniej, nie wdychać popiołów.
Jej rozbiegane spojrzenie, wychudzona sylwetka, lękliwa "przesądność" - to wszystko nagle złożyło się w całość.
-Czy to... z powodu twojego ojca? - wychrypiał, coś ściskało go w gardle, coś ściskało go w sercu, coś piekło go pod powiekami.
Czy to przeze mnie?
Przez to, że nie był w stanie zadziałać, pomóc panu Lovegood?
Przez to, że w ogóle z nim rozmawiała, że jakimś cudem ją z nim powiązali?
Przepraszam, przepraszam, przepraszam.
Patrzył na nią szeroko otwartymi oczyma kogoś, kto nie stara się przyjąć wiadomości łagodnie jak Hector i kto nie był na nie przygotowany. Kogoś, kto autentycznie się przestraszył. Kogoś, kto widział Tower i kto widział Azkaban.
Kogoś, kto rozumiał.
-Tak mi przykro, Celine. - i nagle nie widział w niej skrzydlatej tancerki ani pięknej dziewczyny, nagle widział kogoś podobnego do swojej siostry - skrzywdzonego, ale nie złamanego. Odwagę tlącą się w sercu dziewczyny z kamiennej klatki.
-Nie wiedziałem, ja... - pokręcił głową, nie możesz pomóc każdemu - próbował sobie wytłumaczyć, ale poczucie winy nie ustępowało. -Tak się cieszę, że jesteś tutaj. To... ktoś z nas? - czy ktoś z jej rodziny? Nie spytał, kiedy wyszła, ale listy gończe wisiały w Anglii do kwietnia, widziała je? Jego nazwisko, powiązane z rebelią? Plakat Justine musiała widzieć, wciąż krążył po kraju.
Co jeszcze... co jeszcze się mówi w takich sytuacjach?
Merlinie, spytał najpierw o powody i o jej wybawcę, a nie...
-Jak... jak się masz? - brawo Tonks, wpadłeś na to.
Wydawała się cała i zdrowa, ale...
...była taka piękna.
Wpadł jeszcze na jedną rzecz i nerwowo uciekł wzrokiem. Wiedział, widział zbyt wiele.
W Tyneham krzywdzili nawet staruszki.
Jego myśli krążyły wokół potworów i ich ofiar, drgnął więc z zaskoczeniem, gdy wróciła do planu. Do śledztwa, do listu do lorda Abbott. Sam kazał jej tam biec i pisać, chciał ją czymś zająć, ale na moment znów trafił do Azkabanu, zrobiło się tak zimno.
Celine ściągnęła go z powrotem tutaj, na ziemię.
-Spokojnie. - chciał uspokoić ją czy siebie? Zamrugał, przypatrując się jej z niedowierzaniem. Najpierw nie chciała go widzieć na oczy, teraz zapraszała go do domu, na obiad?
Nawet jeśli miała najszczersze intencje, nie umiał im wierzyć. Nie teraz, gdy spalony dom i sama obecność jego, Michaela, wskrzesiły jej traumę. Jeśli wizyty u magipsychiatry mu coś dały, to również zdolność empatyzowania z osobami podejmującymi decyzje... szybko.
-Nie będę was objadał, Celine. - uśmiechnął się blado, wkładając całą siłę w uprzejme kłamstwo. -To ja powinienem cię zaprosić na obiad, za pomoc. - łatwo było jej oferować przysługi, nie wiedział czemu. -Zróbmy tak. Napiszesz list. Ja się tu rozejrzę. A potem zjemy u Starego Sue i odprowadzę cię do domu, dobrze? Porozmawiam z twoim bratem, jeśli do tej pory wróci z pracy, a jeśli nie, to napiszesz mi czy znał tych ludzi. - w duchu miał nadzieję, że może nie. Choć mieszkańcy Doliny Godryka liczyli się z obecnością Zakonu Feniksa na ich ziemiach, to ciche wsparcie nie równało się raczej reakcji na widok własnej siostry w towarzystwie do-niedawna-poszukiwanego-obecnie-martwego-trzydziestopięcioletniego-aurora.
Jeśli Celine tego nie widziała, to widać Tower nie zabrało jej całej niewinności.
Tak czy siak, powinien ją odprowadzić. Zajrzy na pocztę gdy zbierze dowody.
/zt x 2 <3
Niedługo potem okazało się, że wcale nie była ulotna jak skrzydlaty gryf. Była odważna jak lew. Podążyła za nim w jądro tragedii, a on, irracjonalnie pragnąc spełnić jej życzenie, nie zdołał jej przekonać by odbiegła daleko stąd. Zaczął żałować tej decyzji, gdy stali nad zgliszczami, a on poczuł na sobie przerażone spojrzenie dziewczyny.
-To nie była czarna magia. - skonkludował, pragnąc ją uspokoić. Czarnoksiężnicy cię tu nie znajdą, Celine - chciałby móc jej to obiecać, ale nie mógł. A świadomość, że domu nie spalił czarnoksiężnik, że mógł to zrobić ktokolwiek - niepokoiła. Nie powie o tym Celine, nie chciał jej straszyć, ale musi spróbować się dowiedzieć, co tu zaszło. Czy mieszkańców napadnięto, okradziono?
Wkrótce - jeszcze nie, nie przy Celine - przestąpi próg tego domu i zobaczy, że drzwi były zaryglowane od wewnątrz. Że spiżarnia była pusta i na wpół spalona, ale nie wyglądało na to, by ktokolwiek z niej cokolwiek wyniósł. Że dziecięce szkielety leżą w łóżkach, tak jakby nikt nie próbował uciekać. Że największe ciało - ojca? - zaciska rękę tak, jakby znajdowała się w niej zwęglona różdżka.
Dojdzie wtedy do przerażającej konkluzji, choć upewni się zarazem, że podpalacz nie zagraża nikomu więcej.
Potem. Płakała, zatykała nos, musiał ją stąd wyprowadzić.
-Chodź, proszę. - spróbował stłumić własny żal, to nie tak. Nie poddać się przesądnemu wyobrażeniu, że w jakiś sposób ściąga - ściągają? - na ten świat nieszczęścia. Wytłumaczyć sobie, że była w szoku, po prostu w szoku. I że nie wiedział, czego się spodziewał, bo to parszywy świat i niezręczna praca i cywile nie rozumieją.
Nie wiedział, że już to zrozumiała, że płakała nad nim.
Nic nie wiedział.
Nie wiedział, że była w Tower.
Rozszerzył oczy, mimowolnie rozchylił usta, choć wcześniej starał się mówić jak najmniej, nie wdychać popiołów.
Jej rozbiegane spojrzenie, wychudzona sylwetka, lękliwa "przesądność" - to wszystko nagle złożyło się w całość.
-Czy to... z powodu twojego ojca? - wychrypiał, coś ściskało go w gardle, coś ściskało go w sercu, coś piekło go pod powiekami.
Czy to przeze mnie?
Przez to, że nie był w stanie zadziałać, pomóc panu Lovegood?
Przez to, że w ogóle z nim rozmawiała, że jakimś cudem ją z nim powiązali?
Przepraszam, przepraszam, przepraszam.
Patrzył na nią szeroko otwartymi oczyma kogoś, kto nie stara się przyjąć wiadomości łagodnie jak Hector i kto nie był na nie przygotowany. Kogoś, kto autentycznie się przestraszył. Kogoś, kto widział Tower i kto widział Azkaban.
Kogoś, kto rozumiał.
-Tak mi przykro, Celine. - i nagle nie widział w niej skrzydlatej tancerki ani pięknej dziewczyny, nagle widział kogoś podobnego do swojej siostry - skrzywdzonego, ale nie złamanego. Odwagę tlącą się w sercu dziewczyny z kamiennej klatki.
-Nie wiedziałem, ja... - pokręcił głową, nie możesz pomóc każdemu - próbował sobie wytłumaczyć, ale poczucie winy nie ustępowało. -Tak się cieszę, że jesteś tutaj. To... ktoś z nas? - czy ktoś z jej rodziny? Nie spytał, kiedy wyszła, ale listy gończe wisiały w Anglii do kwietnia, widziała je? Jego nazwisko, powiązane z rebelią? Plakat Justine musiała widzieć, wciąż krążył po kraju.
Co jeszcze... co jeszcze się mówi w takich sytuacjach?
Merlinie, spytał najpierw o powody i o jej wybawcę, a nie...
-Jak... jak się masz? - brawo Tonks, wpadłeś na to.
Wydawała się cała i zdrowa, ale...
...była taka piękna.
Wpadł jeszcze na jedną rzecz i nerwowo uciekł wzrokiem. Wiedział, widział zbyt wiele.
W Tyneham krzywdzili nawet staruszki.
Jego myśli krążyły wokół potworów i ich ofiar, drgnął więc z zaskoczeniem, gdy wróciła do planu. Do śledztwa, do listu do lorda Abbott. Sam kazał jej tam biec i pisać, chciał ją czymś zająć, ale na moment znów trafił do Azkabanu, zrobiło się tak zimno.
Celine ściągnęła go z powrotem tutaj, na ziemię.
-Spokojnie. - chciał uspokoić ją czy siebie? Zamrugał, przypatrując się jej z niedowierzaniem. Najpierw nie chciała go widzieć na oczy, teraz zapraszała go do domu, na obiad?
Nawet jeśli miała najszczersze intencje, nie umiał im wierzyć. Nie teraz, gdy spalony dom i sama obecność jego, Michaela, wskrzesiły jej traumę. Jeśli wizyty u magipsychiatry mu coś dały, to również zdolność empatyzowania z osobami podejmującymi decyzje... szybko.
-Nie będę was objadał, Celine. - uśmiechnął się blado, wkładając całą siłę w uprzejme kłamstwo. -To ja powinienem cię zaprosić na obiad, za pomoc. - łatwo było jej oferować przysługi, nie wiedział czemu. -Zróbmy tak. Napiszesz list. Ja się tu rozejrzę. A potem zjemy u Starego Sue i odprowadzę cię do domu, dobrze? Porozmawiam z twoim bratem, jeśli do tej pory wróci z pracy, a jeśli nie, to napiszesz mi czy znał tych ludzi. - w duchu miał nadzieję, że może nie. Choć mieszkańcy Doliny Godryka liczyli się z obecnością Zakonu Feniksa na ich ziemiach, to ciche wsparcie nie równało się raczej reakcji na widok własnej siostry w towarzystwie do-niedawna-poszukiwanego-obecnie-martwego-trzydziestopięcioletniego-aurora.
Jeśli Celine tego nie widziała, to widać Tower nie zabrało jej całej niewinności.
Tak czy siak, powinien ją odprowadzić. Zajrzy na pocztę gdy zbierze dowody.
/zt x 2 <3
Can I not save one
from the pitiless wave?
22 VII 1958
Bezradność brała go z zaskoczenia, niespodziewanie zaciskając chłodne palce na gardle. Wdzierała się w myśli zwątpieniem, podsuwała niewygodne wizje, szczuła Argusa jak psa, nie pozwalając na długo trwać w słodkiej ułudzie. Z całych sił próbował przelać wyobrażenia na rzeczywistość, ciężko pracując, by budynek stał się domem, ale im więcej ładował w niego zaangażowania, tym więcej wątpliwości wypływało na powierzchnię. Trudności kumulowały się, a kolejne dni w Dolinie Godryka nie ułatwiały wsiąknięcia w nowe otoczenie, co rusz zaskakując mężczyznę przeciwnościami losu. Światło komety zalewało ich od niespełna trzech tygodni, on zaś uparcie starał się ignorować niepokojące rozbłyski, mając na głowie zbyt wiele, by dokładać do tego jeszcze niezidentyfikowane ciała niebieskie, niezbicie powiązane z magicznym światem. Mimo zmęczenia odczuwał dziwne pobudzenie, napędzane ciążącą na barkach odpowiedzialnością i presją, która uwielbiała żerować na niepewności - dlatego starał się być pewien podejmowanych decyzji i trwał przy nich z oślim uporem, zamiatając pod dywan ich konsekwencje. Jednym z trudniejszych zadań było odpowiadanie na pytania Penelope, wraz z nią rosła bowiem dociekliwość. Nieświadomie poruszała wrażliwe struny, rozbudzając przy tym wyrzuty sumienia i wstyd. Czuł się wystarczająco upokorzony własną czarodziejską niedyspozycją, zaś warunki, jakie mógł zapewnić dziecku - warunki w jakich nie przyszło jej nigdy mieszkać - były godne pożałowania.
Przemierzając miejscowość na rowerze próbował pozbierać się do kupy, wrócić na dobre tory, do zdecydowania i determinacji, lecz świat kolejny raz musiał stanąć po stronie innej niż Argus. Upał odpuścił, dając mieszkańcom trochę oddechu, ale kometa nie miała podobnych planów, złowieszczo wisząc nad głowami; na przypomnienie o swoim istnieniu wybrała nienajlepszy moment, gdy był już prawie u celu, zamierzając w spokoju odebrać dziecko i wrócić do domu, czekającego na szereg interwencji naprawczych. Corpus caeleste levitans zawyła donośnie, jeżąc włosy na karku, zatruwając przeraźliwym zgrzytem sielskie popołudnie. Argus poderwał wzrok mimowolnie, spod zmarszczonych brwi zerkając na niecodzienne zjawisko - szukając w zachowaniu komety wyjaśnienia, którego znaleźć nie mógł, ale to krótkie rozproszenie było wystarczające, by ściągnąć pod nogi kolejne nieszczęście. Przed sobą usłyszał szum zarośli, dlatego rozejrzał się szybko, chcąc zlokalizować jego źródło - spod czerwonego bluszczu szereg spłoszonych rykiem wiewiórek mknął prosto pod koła roweru, zwierzęta w popłochu nie zwracały uwagi na otoczenie, jakby chciały dotrzeć do schronienia jak najprędzej, kompletnie ślepe na inne zagrożenia. Filch skręcił gwałtownie w boczną uliczkę, akurat nawijającą się po prawej stronie zamiast płotu, dzięki czemu rude stworzonka przemknęły nietknięte obok kół zamiast przeciąć ich trasę i rozbiegły się chaotycznie wokół nóg niespodziewanego przechodnia.
Czas na reakcje był minimalny, mimo tego Argus nie stracił refleksu - z zawziętą miną szarpnął kierownicą, usiłując w porę wyminąć włażącego w paradę człowieka i cudem, prawdziwym cudem, odniósł sukces, hamując tuż obok. Ułamki sekund i mieliby tu solidne zderzenie albo przynajmniej przejechaną stopę, ale mógł być z siebie dumny - poza uratowaniem wiewiórek oszczędził uszkodzeń... Moore'owi. Może jednak nie warto było się tak starać o wymijanie?
W pierwszej chwili go nie poznał, miał świetny widok na całkiem świeże blizny, automatycznie wzbudzające ciekawość, lecz nic na świecie nie mogło przysłonić niechęci, prędko rozlewającej się w sercu Argusa. Dolina Godryka naprawdę nie zamierzała dać mu wytchnienia.
- Uważaj, gdzie łazisz - warknął nieprzyjemnie, nie próbując szukać w sobie miłych powitań, zbyt przejęty nagłym spotkaniem i atakiem wspomnień, wyobrażeń, nieprzychylnych emocji, rozlewających się jak fala po bombie atomowej.
upiekło ci się!
przyjmuję, że jesteśmy na ulicy Czerwonego Bluszczu, nie pod sowią pocztą
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Wciąż trudno mu było wracać do Doliny Godryka.
Zdawał sobie sprawę, że nie było w tym nawet cienia racjonalności; zawieszenie broni, ogłoszone przeszło trzy tygodnie temu, zapewniało mieszkańcom wioski (pozorne?) bezpieczeństwo, a chociaż nie zawahałby się przed oskarżeniem Rycerzy Walpurgii o najpaskudniejsze zamiary, to wszystkie informacje płynące z magicznego podziemia wskazywały na to, że wróg dotrzymywał swojej części umowy. Zresztą: nawet jeśli byłoby inaczej, to Rosier nie miał powodu, żeby szukać go tutaj, ani żeby szukać go w ogóle; na tamtej leśnej drodze zostawił go na pewną śmierć, ostatnie potężne, czarnomagiczne zaklęcie powinno było go dobić – i z całą pewnością by to zrobiło, gdyby nie natknęła się na niego Yvette. Bez względu na to, z której strony by na to nie spojrzał, rozsądek podpowiadał mu, że nie miał żadnego powodu, by obawiać się podróżowania wąskimi uliczkami Doliny Godryka, a jednak – włos jeżył mu się na karku ilekroć nad jego głową przeleciał spłoszony ptak, a gdzieś na końcu alejki głośniej trzasnęły drzwi.
Gdyby zależało to wyłącznie od niego, prawdopodobnie wcale by go tu nie było – od czasu czerwcowego incydentu omijał wioskę szerokim łukiem, o ile mógł – ale nigdy nie sprzeciwiłby się padającemu z góry rozkazowi, a te od czasu do czasu prowadziły go właśnie do Doliny Godryka. Tego dnia zmierzał do leśnej lecznicy, z ciężką torbą pełną medykamentów kołyszących się u jego boku – starając się nie myśleć o tym, że po raz pierwszy od tygodni miał wrócić do miejsca, w którym niemal wyzionął ducha. Szedł szybkim krokiem, z miotłą przerzuconą przez ramię (od tamtego dnia nie wypuszczał jej z dłoni nawet na chwilę) i wzrokiem wbitym w uciekającą mu spod nóg uliczkę, wiedząc, że jeśli tylko pozwoli spojrzeniu błądzić, jego wyobraźnia wytworzy wijące się macki z rzucanych przez żywopłoty cieni, albo wzrok pomnie prosto ku wiszącej nad Doliną komecie – zmuszając go do sięgnięcia pamięcią do nieprzytomnej dziewczynki i mrocznych słów wymamrotanej przez nią przepowiedni. Nie potrzebował tego wszystkiego, nie dzisiaj; leśna lecznica stanowiła ostatni przystanek na jego trasie, po krótkiej wizycie miał wrócić prosto do domu, do Amelii i Hannah – i ta myśl wystarczała mu do popychania stóp naprzód, ułatwiając stawianie kolejnych kroków…
…dopóki kilka uciekających w popłochu wiewiórek nie zmusiło go do nagłego uskoczenia w bok.
Zareagował instynktownie, odruchowo, w wymuszonym uniku prawie wpadając na porośnięty bluszczem płot – i tylko to (oraz szybka reakcja kierującego rowerem mężczyzny) uratowało go przed bolesnym zderzeniem pierwszego stopnia. Poderwał głowę w górę, zaalarmowany skrzeczeniem przesuwającego się po żwirze koła, z jednej strony zdając sobie sprawę, że miał do czynienia wyłącznie z nieuważnym rowerzystą – ale z drugiej nie będąc w stanie powstrzymać zrywającego się do gwałtownego galopu serca. Przez jedną przerażającą sekundę znowu tam był – na leśnej drodze, kątem oka dostrzegając wyrastające z nicości cienie – a chociaż widok znajomej twarzy i poirytowane warknięcie szybko sprowadziły go na ziemię, to nie potrafił otrząsnąć się z powracającego bez ostrzeżenia wspomnienia tak od razu. Niestety; zacisnął szybko szczęki, starając się ukryć grymas przerażenia wykrzywiający pokrytą bliznami twarz, bo Argus Filch był ostatnią osobą, przed którą miał zamiar pozwolić sobie na chwilę słabości. – Ślepy jesteś? – rzucił, z sekundowym opóźnieniem orientując się, że dłonie miał zaciśnięte w pięści. Rozluźnił je, wypuszczając wstrzymywane powietrze i dopiero później poświęcając chwilę na zmierzenie wzrokiem mężczyzny, roweru i jego najbliższego otoczenia – jakby spodziewając się zobaczyć podążającą za nim dziewczynkę. Ukłucie wyrzutów sumienia uderzyło w niego znikąd, ile czasu minęło, nim zainteresował się jej losem po raz ostatni? Przełknął ślinę, przestępując z nogi na nogę; miał ochotę zwyczajnie odwrócić się i odejść, a potem zapomnieć o tym spotkaniu, ale myśl o Penny nie pozwoliła mu się poruszyć. – Uhm, cześć – wycedził, zupełnie jakby dopiero teraz go zobaczył. Nie miał najmniejszej ochoty z nim rozmawiać. – Idę do lecznicy, mam d-d-dla nich… – zaczął; ale właściwie – po co mu to mówił? – Nieważne. – Pokręcił głową. – U P-p-penny w porządku? – zapytał, bo przecież musiał; inaczej spędziłby resztę dnia zastanawiając się, czy mała przypadkiem czegoś nie potrzebowała.
Zdawał sobie sprawę, że nie było w tym nawet cienia racjonalności; zawieszenie broni, ogłoszone przeszło trzy tygodnie temu, zapewniało mieszkańcom wioski (pozorne?) bezpieczeństwo, a chociaż nie zawahałby się przed oskarżeniem Rycerzy Walpurgii o najpaskudniejsze zamiary, to wszystkie informacje płynące z magicznego podziemia wskazywały na to, że wróg dotrzymywał swojej części umowy. Zresztą: nawet jeśli byłoby inaczej, to Rosier nie miał powodu, żeby szukać go tutaj, ani żeby szukać go w ogóle; na tamtej leśnej drodze zostawił go na pewną śmierć, ostatnie potężne, czarnomagiczne zaklęcie powinno było go dobić – i z całą pewnością by to zrobiło, gdyby nie natknęła się na niego Yvette. Bez względu na to, z której strony by na to nie spojrzał, rozsądek podpowiadał mu, że nie miał żadnego powodu, by obawiać się podróżowania wąskimi uliczkami Doliny Godryka, a jednak – włos jeżył mu się na karku ilekroć nad jego głową przeleciał spłoszony ptak, a gdzieś na końcu alejki głośniej trzasnęły drzwi.
Gdyby zależało to wyłącznie od niego, prawdopodobnie wcale by go tu nie było – od czasu czerwcowego incydentu omijał wioskę szerokim łukiem, o ile mógł – ale nigdy nie sprzeciwiłby się padającemu z góry rozkazowi, a te od czasu do czasu prowadziły go właśnie do Doliny Godryka. Tego dnia zmierzał do leśnej lecznicy, z ciężką torbą pełną medykamentów kołyszących się u jego boku – starając się nie myśleć o tym, że po raz pierwszy od tygodni miał wrócić do miejsca, w którym niemal wyzionął ducha. Szedł szybkim krokiem, z miotłą przerzuconą przez ramię (od tamtego dnia nie wypuszczał jej z dłoni nawet na chwilę) i wzrokiem wbitym w uciekającą mu spod nóg uliczkę, wiedząc, że jeśli tylko pozwoli spojrzeniu błądzić, jego wyobraźnia wytworzy wijące się macki z rzucanych przez żywopłoty cieni, albo wzrok pomnie prosto ku wiszącej nad Doliną komecie – zmuszając go do sięgnięcia pamięcią do nieprzytomnej dziewczynki i mrocznych słów wymamrotanej przez nią przepowiedni. Nie potrzebował tego wszystkiego, nie dzisiaj; leśna lecznica stanowiła ostatni przystanek na jego trasie, po krótkiej wizycie miał wrócić prosto do domu, do Amelii i Hannah – i ta myśl wystarczała mu do popychania stóp naprzód, ułatwiając stawianie kolejnych kroków…
…dopóki kilka uciekających w popłochu wiewiórek nie zmusiło go do nagłego uskoczenia w bok.
Zareagował instynktownie, odruchowo, w wymuszonym uniku prawie wpadając na porośnięty bluszczem płot – i tylko to (oraz szybka reakcja kierującego rowerem mężczyzny) uratowało go przed bolesnym zderzeniem pierwszego stopnia. Poderwał głowę w górę, zaalarmowany skrzeczeniem przesuwającego się po żwirze koła, z jednej strony zdając sobie sprawę, że miał do czynienia wyłącznie z nieuważnym rowerzystą – ale z drugiej nie będąc w stanie powstrzymać zrywającego się do gwałtownego galopu serca. Przez jedną przerażającą sekundę znowu tam był – na leśnej drodze, kątem oka dostrzegając wyrastające z nicości cienie – a chociaż widok znajomej twarzy i poirytowane warknięcie szybko sprowadziły go na ziemię, to nie potrafił otrząsnąć się z powracającego bez ostrzeżenia wspomnienia tak od razu. Niestety; zacisnął szybko szczęki, starając się ukryć grymas przerażenia wykrzywiający pokrytą bliznami twarz, bo Argus Filch był ostatnią osobą, przed którą miał zamiar pozwolić sobie na chwilę słabości. – Ślepy jesteś? – rzucił, z sekundowym opóźnieniem orientując się, że dłonie miał zaciśnięte w pięści. Rozluźnił je, wypuszczając wstrzymywane powietrze i dopiero później poświęcając chwilę na zmierzenie wzrokiem mężczyzny, roweru i jego najbliższego otoczenia – jakby spodziewając się zobaczyć podążającą za nim dziewczynkę. Ukłucie wyrzutów sumienia uderzyło w niego znikąd, ile czasu minęło, nim zainteresował się jej losem po raz ostatni? Przełknął ślinę, przestępując z nogi na nogę; miał ochotę zwyczajnie odwrócić się i odejść, a potem zapomnieć o tym spotkaniu, ale myśl o Penny nie pozwoliła mu się poruszyć. – Uhm, cześć – wycedził, zupełnie jakby dopiero teraz go zobaczył. Nie miał najmniejszej ochoty z nim rozmawiać. – Idę do lecznicy, mam d-d-dla nich… – zaczął; ale właściwie – po co mu to mówił? – Nieważne. – Pokręcił głową. – U P-p-penny w porządku? – zapytał, bo przecież musiał; inaczej spędziłby resztę dnia zastanawiając się, czy mała przypadkiem czegoś nie potrzebowała.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Sowia poczta
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka