Wydarzenia


Ekipa forum
Salon
AutorWiadomość
Salon [odnośnik]30.11.20 23:34

Salon

Przestronny salon z widokiem na ogródek, oświetlany żyrandolem z prawdziwymi świecami. Na centralnej ścianie wisi gobelin z drzewem genalogicznym Sallowów. Linia urywa się na Corneliusie, a miejsce po żonie Solasa jest wypalone.
Na dębowym parkiecie znajduje się purpurowy dywan, ściany zdobi ciemna boazeria.

Pułapki: Błyskotek (na drzwi wejściowe), Ostatnie Tango, Strach na gremliny (bogin wyskoczy zza gobelinu w salonie), Fidelius (strażnicy: Dirk Doge, Cornelius Sallow)


Pułapki: Fidelius (strażnicy: Dirk Doge, Cornelius Sallow)


Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.



Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 31.01.23 14:03, w całości zmieniany 4 razy
Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Salon Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12143-cornelius-sallow#373480 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: Salon [odnośnik]30.11.20 23:42
21.08

Chelsea wydawało się bezpieczne, ale po popisie tej żenującej szlamy na Connaught Square, Cornelius zwątpił nieco w nienaruszalność miasta. Jakim cudem mugolaczka, poszukiwana terrorystka, prześlizgnęła się do centrum? Dobrze, że złapano ją dość widowiskowo - i tak będzie musiał nagłowić się nad tym, jak przekonująco wymazać jej wybryk z ludzkiej pamięci i podkreślić bohaterstwo tego tam... Gajla. Czy jak mu tam. Ponoć to zwykły marynarz czy tam portowy ktoś, ale dzięki nagrodzie będzie bogatszy od Sallowa.
Rozpoczął dzień lekko zirytowany, jakoś tak ogółem życia. Musiał się czymś zająć, a jak na złość, gdy chwytał za pióro do głowy nie wpadały mu żadne odpowiednie słowa. Ministerstwo poczeka na jego przypływ weny - postanowił zabrać się za coś praktyczniejszego. Skoro nawet miejskiemu bezpieczeństwu nie można już ufać, to zabezpieczy się trochę sam.
Ruszył do przedpokoju z różdżką w ręku, sięgając po swoje ulubione uroki. W tej dziedzinie magii czuł się najpewniej, kontrola nad zaklęciami zawsze go uspokajała.
Wycelował w próg drzwi do domu i nałożył pułapkę Błyskotek. Następnie przesunął różdżką wzdłuż okien, chodząc po parterze i piętrze i nakładając na cały teren domu Ostatnie Tango. Wreszcie przywołał też bogina, pętając go urokami i zmuszając do kontroli. Stwór wyskoczy na każdego niepowołanego gościa. Wyskoczy zza gobelinu, choć praktyczniejszy byłby poltergeist.
Spraszasz nam tu jakieś stwory, jakby towarzystwo prababki nie było dostateczną karą! - warknął pradziadek, znienacka pojawiając się w jednym z rodzinnych portretów. Cornelius przewrócił oczyma.
-Co ja wam mówiłem o trzymaniu się piętra? Tutaj macie być cicho. - warknął, a potem, niczym obrażone dziecko, ruszył do gabinetu. Trzasnąłby drzwiami, ale nie wypadało. Cenił w końcu w życiu dobre maniery i porządek.
Chwilę przesuwał w powietrzu wydania gazet, a w końcu zatrzymał przed sobą plakat z podobizną Justine Tonks. Skrzywił się lekko i chwycił za pióro, chcąc przekonująco opisać obrzydliwy uczynek tej szlamy i bohaterstwo... ach, Goyle'a.

/zt


nakładam: Błyskotek (na drzwi), Ostatnie Tango, Strach na gremliny (wyskoczy zza gobelinu)


Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.



Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 30.04.22 0:05, w całości zmieniany 2 razy
Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Salon Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12143-cornelius-sallow#373480 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: Salon [odnośnik]13.12.20 1:08
moje zachwycające rzuty do tego posta są tutaj

26.09, noc
Dużo o tym myślał, odkąd dostał od niego list. Swój napisał w żalu i tak naprawdę nie spodziewał się dostać odpowiedzi - ale ją dostał, a to zmieniło dosłownie wszystko. Kilka wieczór wpatrywał się w zapisaną przez niego kartkę, zastanawiając się, czy powinien mu odpisać, ale żadne zdanie jego wiadomości tego nie sugerowało, ale doskonale pamiętał, co mówiono mu w cyrku: kontakt był zagrożeniem, zwłaszcza listowny, pismo mogło wpaść w niepowołane ręce, ale tym razem nie zamierzał, nie chciał zwlekać tyle, ile zwlekał z mamą - tamto nie skończyło się dla niego dobrze. Wytropienie jego adresu nie było łatwe, ale odkąd miał pewność, że jego ojciec był gdzieś tutaj, wreszcie się na to zdobył - wykorzystał kontakty w półświatku, które, przekazując jego prośbę z ust do ust, pozwoliły mu w końcu uzyskać adres i numer domu, Mallord Street 31. Mallord, zabawne. Podobno w życiu nic nie działo się bez przyczyny, czy ta nazwa miała nieść proroczą wizję? Podjęcie decyzji o odwiedzinach u ojca zajęło mu kilka dni, w trakcie których zastanawiał się, dlaczego jego ojciec właściwie sam tego nie zaproponował. Ostatecznie uznał to za nieistotne lub przynajmniej mniej istotne od faktu, że Cornelius Sallow żył - i że najwyraźniej wciąż zależało mu na jego dziecku. Był ostatnim, do kogo mógł się zwrócić. Ostatnim, kogo miał. Billy ukazał mu wiele dobroci, ale przecież nie mógł go wiecznie niańczyć.
Poruszanie się po mieście było znacznie prostsze pod osłoną nocy; magiczna policja widziała znacznie mniej, a on gubił ich szybciej niż za dnia. Po zdarzeniach z końca lipca uważał na siebie bardziej, niż wcześniej, podchodząc do psów na chodnikach z większą rezerwą i mniejszą arogancją - co dnia przypominała mu o tym srebrna blizna ciągnąca się przez szyję po obojczyk. Lekki bieg, na stawiane kroki musiał mieć baczenie, bo nie mogły być zbyt ciężkie, krótki oddech, też cichy, mknął między cieniami, unikając oświetlonych fragmentów ulic, raz za razem oglądając się za siebie, czy z rąk policji nie wpadł prosto w paszczę bandytów. Niechcący kopnął kamień, pobliski patrol zatrzymał się nagle, a ich ostrzegawcze słowa zostały poniesione echem; przylgnął plecami do muru, na chwilę, dwie, by upewniwszy się, że nie było ich za rogiem, jednym skokiem wdrapał się na górę - mknąć dalej, aż ku posiadłości jego ojca. Brak teleportacji znacznie obniżał mobilność, ale jego umiejętności okazywały się w miejskiej dżungli niezwykle przydatne, gdy z łatwością pokonywał kolejne przeszkody, nie zwracając na siebie niepotrzebnie uwagi zbyt dużą miotłą. Do ogrodu ojca ostatecznie zeskoczył z dachu gzymsu budynku obok. Nie widział światła, chyba już spał. Odwiedziny za dnia były zbyt ryzykowne.
Przyczaił się pod oknami, wyciągając z kieszeni kurtki różdżkę, szeptem wypowiadając formułę zaklęcia carpiene; zdarzało mu się popełniać błędy, więc ponowił ten ruch drugi i trzeci, zdobywając całkowitą pewność, że posiadłość nie była otoczona żadnymi zabezpieczeniami - zaklęcie nie wykazało niczego. Wychylił głowę w kierunku szyby, zaglądając do środka - przyjrzał się samemu oknu, ale to wydało mu się zbyt trudne do sforsowania, z nisko pochyloną głową przeszedł pod drzwi frontowe. Obejrzawszy się wpierw - z uwagą - wokół, upewniając się, że nikt go nie widział, wyciągnął z kieszeni trzy niewielkie druciki, wsuwając je wewnątrz dziurki od klucza i zamierzając oswobodzić drzwi; zamek wkrótce puścił, a wnętrze domu jego ojca stanęło przed nim otworem. Domu, rezydencji, naprawdę dobrze się urządził. Mieszkanie mamy mogło być czwartą albo piątą częścią z tego - a mieszkali tam we dwoje. Kiedyś przecież we troje, pamiętał mdłe przebłyski. Dlaczego nie odezwał się wcześniej? Nie było im przecież łatwo.
Ledwie przekroczył próg - zawsze pamiętał, by delikatnie zamykać za sobą drzwi - prysnęła w niego chmara gryzącego brokatu; nie była to co prawda estetyka mu obca, cyrk uwielbiał brokat, cekiny i błysk, ale to miało sięgnąć jego oczu; nie zdążył sięgnąć po różdżkę, protego, które wypowiadał, nie miało szans ocalić go przez tragedią. Oczy zaczęły kłuć, zaszły łzami, mrugał intensywnie; musiał je zamknąć, ostatnim, co dostrzegł wcześniej, były diabelskie sidła wyłaniające się zza gobelina; ich pnącza wiły się w jego stronę niby stado węży, riddiculus krzyknął, niemal natychmiast, mając wszak doświadczenia z podobnie zabezpieczonymi domami. Wyobraził sobie kobiece różowe pończochy, jakie mógłby znaleźć w domu swojego ojca - a w jakie trafione zaklęciem na ślepo rośliny wnet się przemieniły. Marcel jednak wciąż nie wiedział, co robił: brokat całkowicie pozbawił go zmysłu wzroku. Zdarzenia nie pozwoliły mu zachować równowagi, zrobił kilka kroków w bok, czując, że jego kroki zaczynały aktywować kolejną pułapkę; protego wypowiedziane z mocą i dobitnie i tym razem nie ustrzegły go przed efektem - może trochę dlatego, że nie do końca wiedział przed czym się właściwie bronił - poczuł, jak jego stopy poderwały się do pląsów, nad którymi nie potrafił zapanować; stawiał opór, starał się stawiać palce na posadzce miękko - na Morganę, tańczył przecież w powietrzu co dnia, potrafił - wyciągając dłonie przed siebie, by przypadkiem na nic nie wpaść - nie było to do końca roztropne, zupełnie niechcący strącił - skąd? nie widział, był ślepy - coś, co z trzaskiem rozbiło się o posadzkę, może jak szkło, może jak porcelana...


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Salon [odnośnik]14.12.20 1:55
Od pierwszego kwietnia nie potrafił spać spokojnie. Każdej nocy co jakiś czas budził się z dziwnych i niepokojących snów, utkanych ze strzępów cudzych wspomnień. Właściwie to nie wiedział skąd ten niepokój. Owszem, po Bezksiężycowej Nocy zżerała go niepewność. Takie zaostrzenie polityki antymugolskiej zaskoczyło nawet trochę jego - złoty język Ministerstwa. Morderstw nikt nie ustalał z rzecznikami i propagandystami, po prostu się wydarzyły. Z dnia na dzień z Londynu zniknęli mugole, ulice spłynęły krwią. Tak, jak z dnia na dzień Cornelius zostawił niegdyś za sobą swoją mugolską rodzinę.
Bał się - nie wiedział, czy o nich, czy o siebie. Nic o nich nie wiedział i nie śmiał nawiązywać z Laylą kontaktu, obawiając się, że prawda wyjdzie na jaw. Zawsze wiedział, że tamten romans mógł się okazać zgubny dla jego kariery, ale obecne czasy były wyjątkowo niesprzyjające dla kogokolwiek, kto zadawał się ze szlamami. No to się nie zadawał. Nie wiedział, czy żyją czy nie i wmawiał sobie, że go to nie obchodzi, choć kiepsko sypiał. Próbował wyobrażać sobie, że Layla sprytnie uciekła z Marceliusem, że są już gdzieś daleko. Zawsze była przecież sprytna.
Dopiero lipcowy list uświadomił mu, że niedostatecznie sprytna. Kobieta, którą niegdyś kochał, matka jego syna, nie żyła. Zniknęła z jego życia, na zawsze. Spodziewał się, że inaczej zareaguje na tą wiadomość. Że poczuje ulgę - nikt nie powiąże go już z Laylą, o ile ich syn się nie wygada. Albo strach wywołany tym, że Marcelius się z nim skontaktował,  po latach półkrwi syn powrócił do jego życia na zwykłym strzępie papieru, grożąc rozsypaniem się całej zawodowej układanki jak domek z kart. Nie poczuł niczego takiego. Przebiegając wzrokiem po irytująco sugestywnych słowach, czuł tylko żądzę wiedzy. Czarodziej niemieckiego pochodzenia zamordował ją tak brutalnie, że opisywanie tego byłoby bezczeszczeniem jej pamięci. Kto? Jak? Dlaczego? Jakim bezczeszczeniem pamięci, jak smarkacz śmiał tak urwać opis? Trzeba przyznać, że potrafił utrzymać uwagę czytelnika, że smykałkę do snucia narracji odziedziczył pewnie po ojcu.
W końcu Cornelius okiełznał narastającą ciekawość i wykazał się zmysłem praktycznym. Uciekając się do najbardziej oczywistego wyjścia z tej kłopotliwej sytuacji, przesłał dzieciakowi sporą sumę pieniędzy i instrukcje. Jeśli Marcelius był choć odrobinę zaradny, to już dawno powinien być we Francji. Syn nie kontaktował się już z Corneliusem, co najpierw go nieco zirytowało (choć powinno przynieść ulgę), a potem utwierdziło w przekonaniu, że pewnie spełnił już wszystkie oczekiwania dzieciaka. Marcelius oczekiwał pieniędzy, na pewno. Niczego innego nie mógł oczekiwać. Na pewno chciał się też wyrwać z kraju, to jedyne rozsądne wyjście dla czarodziejów nieczystej krwi. Layla zniknęła, Marcelius wyjechał, Cornelius mógł spać spokojnie, w teorii. W praktyce wiedział, że choć wymazał ich ze swojego życia, to przecież ich nie zapomni. Nigdy niczego nie zapominał.
Tej nocy nie obudziły go koszmary, a krzyk z salonu. Riddiculus! Otworzył oczy, sennie zdając sobie sprawę, że ktoś aktywował jego pułapkę. Potem z dołu dobiegł jakiś łomot, coś się stłukło, Pani Sallow miauczała gniewnie. Narzucił na satynową piżamę swój purpurowy szlafork i pośpiesznie chwycił różdżkę, a potem zbiegł ze schodów. Jasnowłosy młodzian wywijał pląsy na perskim dywanie, chińska waza (pamiątka od niedoszłych teściów) leżała w odłamkach, a biała kotka kręciła się ciekawsko pod nogami intruza. Pani Sallow bywała dla nieznajomych zdecydowanie zbyt przyjacielska jak na kota, który ciągle dąsał się na Corneliusa.
Drętwota - pomyślał, celując ze schodów w tańczącego chłopaka. Zaklęcie chybiło, młodzian zbyt gwałtownie wywijał w rytm niesłyszalnej muzyki. Cornelius zmarszczył brwi i podszedł bliżej, gestem różdżki zapalając wielki żyrandol. Drętwota - kolejny promień chybił celu, a w świetle świec błysnęły miodowe włosy intruza. Takie, jak Layli.
Serce na moment mu stanęło.
-…Marcelius? - wychrypiał, z niedowierzaniem wpatrując się w wyrośniętego chłystka o głupiej minie i rzęsach zlepionych brokatem.
To nie może być on.
To oczywiste, że to on.
-Co ty tu… o tej porze… - wydusił, na moment dając się ponieść zaskoczeniu. Przełknął ślinę, pokręcił głową, pani Sallow miauknęła. Spuścił na moment wzrok, zerknął na odłamki wazy.
-Czekaj, nie ruszaj się… - poprosił, ale jego syn (Merlinie, jak on wyrósł…) tańczył dalej, aż wyszedł poza zasięg działania pułapki. -Już, magia już nie działa. Zatrzymaj się, wejdziesz w odłamki porcelany. - poprosił, podchodząc bliżej (na szczęście ubrał kapcie) i delikatnie łapiąc Marceliusa za ramię, aby przytrzymać go w bezpiecznym miejscu.
-Pomogę ci z tym brokatem, a potem mi wszystko opowiesz, dobrze? - zaproponował, dochodząc do siebie i odzyskując w końcu władzę nad swoim głosem. Łagodnym, cichym, cierpliwym. Był wprawiony w uspokajaniu ludzi, w zyskiwaniu ich zaufnaia. Kojący ton bardzo pomagał. Zwłaszcza, gdy nic nie widzieli.
-Zacznijmy od tego… - skierował różdżkę na twarz chłopaka, jakby gotując się do Balneo. -…jak dokładnie umarła Layla. - zaproponował z naciskiem, ciekawość zżerała go zbyt długo. Lekko przytknął różdżkę do skroni młodzieńca, mocniej przytrzymał go za ramię. Z Drętwotą byłoby łatwiej, ale nie miał zamiaru czekać aż Marcelius przejrzy na oczy. Element zaskoczenia dawał sporą przewagę - a skoro niegdyś powstrzymał od wyrywania się tamtą gniewną kotkę, przyszłą panią Sallow (kruczowłosą, w odróżnieniu od prawdziwej kocicy), to da sobie radę i z nastolatkiem. -Legilimens. - praktyczniej byłoby upewnić się o jego zamiarach, ale był coś Layli winny. Musiał obejrzeć jej śmierć.

przytrzymuję Marcela i celuję w przedział 71-80 lub proszę Wielkiego Morsa o k1 albo k100, jestem wszak ojcem roku.
Chcę obejrzeć to wspomnienie.


nieudane Drętwoty
Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Salon Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12143-cornelius-sallow#373480 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: Salon [odnośnik]14.12.20 1:55
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 27
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Salon Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Salon [odnośnik]24.12.20 1:45
Z oczyma sklejonymi połyskującym brokatem i nogami pląsającymi w rytm niesłyszalnej chaotycznej melodii nie mógł ni usłyszeć ni dostrzec niewerbalnie posłanych w jego stronę inkantacji; zupełnie nie tak miał przebiegnąć dzisiejszy wieczór, wykazał się przecież ostrożnością - bardzo dokładnie sprawdził to miejsce -  przekonany, kilkukrotnie rzuconym zaklęciem, że nic mu tutaj nie groziło. Jak bardzo się mylił, raban, który narobił, przebudziłby ze snu nawet umarłego  -nie dopuszczał do siebie co prawda myśli, by jego ojciec mieszkał tu z kimś jeszcze, by miał nową rodzinę, ale to spotkanie od samego początku nie miało być proste - zwlekał, rozmyślał, wahał się, nie był pewien, czy chciał; ale jego ojciec był przecież jego ojcem - krwią z krwi. Nie spodziewał się od niego wcale odpowiedzi na swój list, a kiedy ją dostał - rozumiał jeszcze mniej. Nie był ojcu obojętny, wychowany przez kobietę, dla której najważniejszą była miłość i uczucie, przez myśl nawet mu nie przeszło, by mógł uznać, że pieniądze były wystarczające. Wziął je za gest dobrej woli, wyciągnięcie dłoni, którą - po rozdartym wahaniu - zdecydował się przyjąć. Ale miało to wszystko przebiegnąć na jego warunkach, najpierw chciał go zobaczyć, potem... w zasadzie nie myślał o tym, co będzie potem, bo nie myślał za dużo ogółem: przez życie znacznie częściej prowadziła go nieprzemyślana improwizacja. Improwizacja, która jednakowo nie uwzględniała podobnego przebiegu sytuacji.
Plątał się o własne nogi, kiedy usłyszał głos - czy jego? Oczywiście, że jego, nikt inny nie zawołałby go imieniem; w pierwszej chwil poczuł szybsze bicie serca, po części pewnie z ekscytacji - nie widział go jakieś piętnaście lat! - po części ze strachu przed tym, jak na niego zareaguje, wprosił się do jego domu dość niespodziewanie. A co najważniejsze: poznał go, Marcel sądził, że jeśli się rozmyśli, będzie mógł wycofać się i udać włamywacza, uciec, zniknąć, nie było to wcale takie proste - choć minęło tyle lat, jego ojciec wciąż pamiętał, jak wyglądał. Poczuł w sercu coś dziwnego - odmiennego - nadzieję? Zależało mu na synu bardziej, niż kiedykolwiek sądził. Być może mógłby udać, że to pomyłka, ale w jego aktualnym położeniu - byłoby to naprawdę skrajnie głupie, a aż tak głupi nie był.
- Wszystko... wszystko ci wytłumaczę - obiecał, rozkładając dłonie na boki dla utrzymania równowagi, jego stopy wciąż tańczyły, nie widział nic poza ciemnością. - Dostałem twój list, pomyślałem, że... - że co, że powinni porozmawiać? spotkać się? Dlaczego nocą - czy naprawdę chodziło tylko o ucieczkę przed patrolem, czy jednak o coś więcej? - Tato? - wymsknęło mu się mimowolnie, kiedy poczuł na ramieniu jego dotyk; nie pamiętał, czy w ten sposób się do niego zwracał lata temu, miał tylko przebłyski, pojedyncze sceny, które ich łączyły, obrazy, nieruchome, zastygłe w ramach bolesnego czasu. Ale w ten sposób o nim myślał, kiedy dorastał bez ojca i słuchał o ojcach innych chłopców, rozgoryczony, nie wiedział nawet, czy jego tata pamiętał, jak miał na imię. Już wiedział, pamiętał, przez cały ten czas. Przystanął w miejscu, wyprowadzony przez ojca, nie wyczuwając pod butami odłamków wazy - chyba nie był zły, że odwiedził go w ten sposób. Przecież tego chciał - prawda? Inaczej nie wysyłałby tego listu. - To okropnie piecze - poskarżył się, pewien, że ojciec zamierza zmyć mu z twarzy połyskujący brokat, że lada moment go zobaczy - czy też go rozpozna? Czy wiele się zmienił? Mama w chwili śmierci wciąż była piękna, Marcel ledwo pamiętał, jak tak naprawdę - na żywo - wyglądał on. W rzeczach mamy nie było wiele fotografii, a pozowane pozwalały tylko utrwalić w pamięci obrazy, które zniekształcały się z biegiem lat. Stał przed nim spokojnie i ufnie - wierząc, że ojciec nie miał powodów, aby go krzywdzić.
Nie od razu pojął, jak bardzo się mylił, że setki wbijających się w czaszkę szpilek nie były wcale wywołane nagłą słabością, upadkiem z liny sprzed tygodnia, w trakcie którego mocno uderzył się w głowę, że ten pulsujący ból nie wziął się znikąd, choć pojął to dopiero w momencie, kiedy słowa ojca scaliły się z jego myślami powracającymi do dnia, w którym zginęła mama.
Nie chciał do tego wracać. Nie chciał o tym myśleć - nie był na to gotowy - to najważniejsze w jego życiu wspomnienie miało ukształtować go już na zawsze, ale potrzebował czasu, by samemu się z nim uporać; Cornelius sięgnął po te myśli gwałtem, przemocą wydzierając je ze strapionego, roztrzęsionego i przerażonego umysłu, zapewne wyczuwając po drodze te wszystkie emocje.
Nie potrafił, nie był w stanie się temu sprzeciwić, choć sam widok czterech ścian wycisnął z niego łzy, które sprawiły, że oczy zapiekły mocniej; chciał je przetrzeć, poruszyć się, nie był w stanie.
Jej ściany nie zmieniły się wcale, odkąd przestał ją odwiedzać, ta sama limonkowa tapeta zdobiła jej skromny salonik, choć znajdowało się w nim jeszcze więcej przedziwnych mugolskich urządzeń niż kilkanaście lat temu, mugolski świat pchnął się przez ostatnią dekadę o sto lat w przód. Ale w środku - w środku nic nie było takim jak wcześniej, własnymi oczyma widział psa, który zaciska rękę na jego dłoni, chcąc ją rozszarpać, widział krew, choć nie czuł bólu, odepchnął od siebie zwierzę kopniakiem - korzystając z jego chwilowego oszołomienia przeczołgując się dalej, w tle rozległ się krzyk, okrutny, zawodzący, przeraźliwy wrzask umierającej w straszliwej agonii kobiety, Layla nigdy nie krzyczała w ten sposób, ale głos musiał należeć do niej. Czołgał się w jej stronę, rozszarpana dłoń wsparła się o posadzkę, natrafiając na krwistą kałużę - uniósł ją ku sobie, drżącą, bladą, nie dowierzając oczom - to była krew Layli. Buty człowieka, który za to odpowiadał, zamajaczyły gdzieś obok, samej matki widać nie było - ale zapach, tamtego zapachu też nie zapomni nigdy, zapach metalicznej krwi zmieszany z dławiącymi rzygowinami i czymś znacznie silniejszym, mdłym, duszącym odorem śmierci, rozbebeszonego ciała. Spojrzał w jej stronę, lecz nie potrafił się zmusić, by unieść wzrok; po chwili stał gdzieś obok, pod ścianą, ściskając w ręce pamiątkę, o której nie wiedział nawet, że dostała ją od Corneliusa lata temu - porcelanowa figurka rozbiła się o czaszkę ujadającego psa. Próbował spojrzeć w stronę mamy, ale słaniał się już z nóg, czarne plamy zakrywały obraz; znów podłoga, kałuże krwi, jeszcze jedna para butów - i rozwleczone jelito, które opadło na jej stary dywan razem z jej ostatnim tchnieniem i bosymi stopami, które głucho uderzyły o posadzkę. Nie chciał, nie chciał poddać się tym krótkim przebłyskom, nie chciał przyglądać się im dłużej - wychwytując krótką chwilę dekoncentracji ojca na oślep pchnął go co sił rękoma, chcąc go od siebie odrzucić; samemu się wycofać, uciec...  
- Co ty wyprawiasz?! - krzyknął, każda emocja była doskonale wyczuwalna w tonie jego głosu, żal, gniew, rozczarowanie, strach, który wciąż odczuwał na myśl o tamtej chwili. Którą chyba też zaczynał odczuwać teraz - rozumiejąc coraz mniej. - Wynoś się z mojej głowy!  - Sięgnął dłońmi oczu, przecierając ich kąciki, choć wciąż piekły, wysiłkiem zmusił się do ich otworzenia - znów musiał walczyć; zacisnął dłonie mocniej na rękojeści swojej różdżki, wysuwając ją przed siebie w obronnym geście. Gotów był się bronić, choć byłoby prościej, gdyby potrafił to robić - na oślep podejmowane ruchy miały w sobie więcej chaosu niż porządku. Ale nie brakowało mu odwagi. Obraz z wolna przybierał kształtów, barw, poczatkowo rozmazany zaczynał się wyostrzać; kotka czmychnęła mu spod nóg, a ojciec, ojciec przypominał siebie z fotografii, choć ząb czasu zostawił na nim nieco więcej zmarszczek. Chyba nie tak wyobrażał sobie pierwsze spotkanie z tatą. Pewnie powinien sięgnąć okna - wyskoczyć przez nie i uciec, zapominając o tym wieczorze raz na zawsze. Ale nie potrafił się poruszyć, wpatrując się w sylwetkę własnego ojca zaczerwienionym od łez i podrażnienia spojrzeniem. Sylwetkę taty.  - Co jest z tobą nie tak?! Dlaczego to zrobiłeś?! - Wcale nie kontrolował swojego głosu, pretensje gładko przechodziły w krzyk. - Nawet... nawet nie próbuj się do mnie zbliżać! - ostrzegł gniewnie, tak jakby potrafił zrobić cokolwiek, gdyby faktycznie to zrobił; był przekonany, że był. Musiał.

wyważony cios w pierś (+36)


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali



Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 24.12.20 2:01, w całości zmieniany 1 raz
Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Salon [odnośnik]24.12.20 1:45
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 24
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Salon Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Salon [odnośnik]27.12.20 0:22
Nie rozumiał, dlaczego pułapki z zakresu uroków były tak... obrzydliwie urocze. Zerkając na syna, mimowolnie zaczął myśleć o bałaganie, jakiego ten narobił. Może i lepiej, że pozbył się chińskiej wazy, ostatniej pamiątki po Deirdre. Rodzinnego pierścionka zaręczynowego nie liczył wszak do grona prawdziwych pamiątek. W każdym razie, kawałki porcelany szybko się zmiecie, ale ten przeklęty brokat... Zwykłe Chłoszczyść nie wystarczy, by wywabić go z dywanu, a Pani Sallow rozniesie to cholerstwo po całym domu. Zacisnął mocno zęby, z irytacji robiło mu się gorąco.
Wszystko ci wytłumaczę. Przewrócił oczyma, wiedząc, że Marcelius nie może dostrzec wyrazu jego twarzy. Słowa, słowa, słowa. Nic nie znaczyły. Nie, jeśli miało się dostęp do wspomnień. Wszystkich wrażeń, obrazów, uczuć. Nie chciał, by Marcelius cokolwiek mu tłumaczył, jeszcze nie. Na wyjaśnienie tego... włamania przyjdzie czas. Na razie chciał zobaczyć.
-Już, już... - mruknął niecierpliwie, mocniej zaciskając rękę na ramieniu syna.
Powstrzymał drgnięcie dłoni, gdy młody nazwał go tatą. Przywiodło to wspomnienia z dawnych lat, innego życia. I wspomnienia Layli, mamo, kiedy tata wróci do domu? Późno, zawsze wracał późno.
Może to zawahanie, ta chwila słabości wywołana wspomnieniami, uniemożliwiła mu dostateczne skupienie się na wspomnieniach Marceliusa. Poczuł, że coś poszło nie tak i po sekundzie wiedział już, że młody wciąż ma władzę nad swoim umysłem. Że to on jest teraz sterem, a beztroskie grzebanie w jego wspomnieniach będzie na razie niemożilwe, Cornelius musiałby powtórzyć inkantancję. Poczucie porażki i przeklęcie własnej nieostrożności było jego ostatnią świadomą myślą - potem zatonął w głowie Marceliusa, na moment stając się nim.  Dobrze, że nakierował go na odpowiedni tor myślenia - bo czuł już jego przerażenie i żałość. Wspomnienie było tak intensywne, że łzy pociekły z oczu im obojgu. W końcu Cornelius już nie był sobą - nieudolnie przejął kontrolę podczas legilimencji, więc podczas tych kilku chwil będzie myślał jak Marcelius, nie potrafiąc odplątać jego wspomnień i uczuć od własnej ciekawości.
Pies, krew, wreszcie krzyk - przeraźliwy, niemal zwierzęcy, ale zarazem upiornie znajomy. Layla? Ta krew była jej. I jego? Czy tylko jej? Było jej tak dużo... Metaliczna woń splotła się z inną, gorszą. Czy to wnętrzności? Nigdy w życiu nie czuł takiego smrodu, choć czasami cuchnęły cudze wspomnienia. Kto zwymiotował? Layla, czy on? Znaczy, Marcelius? Chciałby unieść wzrok, ale zarazem nie potrafił się do tego zmusić - mgliście świadom, że to niechęć Marceliusa uniemożliwia mu spojrzenie na twarz umierającej kobiety, że czuje jego strach. Rozpoznał figurkę, zadygotał z wrażenia - zachowała ją przez te lata? A potem znów wessała go osobowość Marceliusa, rozdygotana, chaotycznie wyświetlająca przebłyski wspomnień. Jelito, stopy, buty, czyje to buty, morderców było dwóch? Mamo?
Zatracił na moment siebie, więc nagły powrót do rzeczywistości był tym bardziej szokujący. Wziął łapczywy wdech, spoglądając na Marceliusa, na siebie, szeroko otwartymi oczyma. Nie, nie na siebie. Jestem Cornelius Sallow, legilimenta - powtórzył sobie natychmiast, wyćwiczoną formułką. Poczuł, że z nosa cieknie mu strużka krwi, kara za zbyt pośpieszną i nieudolną legilimencję. Uniósł dłoń do twarzy, Marceliusa uniósł ręce do oczu - oboje mieli chwilę na dojście do siebie i Cornelius opanowałby się wcześniej, naprawdę, sięgnąłby po różdżkę na czas, ale coś go zaskoczyło.
Ktoś.
Spojrzał na rozgniewanego Marceliusa i dostrzegł, że za nim stała Layla. Młoda, piękna, taka, jaką ją zapamiętał - nie miał wszak okazji ujrzeć jej w chwili śmierci. Skrzyżowała dłonie na piersiach i spoglądała na niego jakoś smutno, z rozczarowaniem.
-Layla...? - wychrypiał, patrząc na nią tępo. Jak...? Czy była duchem...? Nie, duchy są przeźroczyste, a ona wydawała się taka... prawdziwa. Jakby nigdy się nie zestarzała ani nie umarła. Czy to jego pamięć płatała mu figle?
Zamrugał, przed oczyma stanął mu mały Marcel fruwający pod sufitem, wypowiadający pierwsze słowa, uczący się chodzić, ze skupioną miną jedzący starte jabłka. Jej wspomnienia, on przegapił większość tych chwil. Otworzył oczy, Layla zniknęła, ale było już za późno, by obronić się przed ciosem własnego syna. Marcelius odepchnął go do tyłu, a Corneliusowi reprymenda ugrzęzła gdzieś w gardle. Zatoczył się do tyłu, przytrzymał stołu w salonie. Dopiero po sekundzie poczuł ból w okolicy żeber - smarkacz był silny! - i mokre łzy na policzkach. Gniewnie otarł twarz, w głowie gorączkowo szukając właściwych słów. W pierwszym odruchu chciał podnieść głos, zapytać syna jakim prawem podnosi rękę na własnego ojca, ale zdusił cisnące się na usta pretensje. Smarkacz przyłapał go na gorącym uczynku, tu trzeba dyplomacji.
-Spokojnie... - wydyszał. Miał zabrzmieć spokojnie, kojąco, ale własny głos go nie słuchał - był ochrypły, roztrzęsiony. Wspomnienia Marceliusa musiały na niego wpłynąć mocniej, niż myślał. Pierwszy nauczyciel ostrzegał go, by nigdy nie zbliżał się do wspomnień rodziny i bliskich osób (ale syn nie był mu przecież bliski), to zawsze komplikowało sprawy. Bezpieczniej było grzebać w cudzych głowach, z dystansem, bez zatracania siebie.
-Chciałem tylko pomóc... - dodał pośpiesznie, usiłując uspokoić ton głosu, okiełznać mimikę twarzy. ...ci się z tym uporać i znaleźć mordercę, oczywiście. Było ich dwóch? - szybko zmienić temat, odbić pałeczkę, zasypać go pytaniami. -Widziałeś ich twarze? To ogromny ciężar, mogę ci z nim... pomóc. Pomóc zapamiętać tylko te istotne fakty, zapomnieć strach i - smród resztę... emocji. - zaproponował, łagodnie, powracając do kojącego tonu, spoglądając na Marceliusa z udawaną troską. -Ten strach, to poczucie winy i niemocy... synu, nie musisz z tym żyć. - zaproponował, rozciągając usa w smutnym uśmiechu. Nie zbliżał się, ale zmusił mięśnie do rozluźnienia. W dłoni nadal trzymał różdżkę, ale już dawno ją opuścił. Był przecież jego ojcem, nie miał złych zamiarów, mógł mu pomóc - a przynajmniej chciał, aby Marcelius w to uwierzył. Gdy dowie się już tego, co chciał zobaczyć, z przyjemnością zmodyfikuje jego wspomnienia - zepchnie tą śmierć w odmęty niepamięci, zrobi z syna bohatera, czegokolwiek młody zapragnie. Ten strach... nikt nie powinien nosić w sobie takiej traumy - pomyślał Cornelius, o dziwo szczerze. On już wiedział, że jej nie zapomni. Ani Layli, ani tej sceny. Poniesie ten ciężar za syna, jak dobry ojciec.

Marceliusowi stopniowo powracał wzrok - oprócz ojca w satynowym szlafroku, z przepraszającym wyrazem twarzy, mógł zobaczyć resztę salonu. Na ścianie wisiał imponujący gobelin - drzewo genealogiczne. Brakowało na nim jego samego i jego matki, Cornelius Sallow figurował gdzieś na dole jako stary kawaler. Jeszcze niżej widniało nazwisko rodzeństwa Forsythia Crabbe i Perseus Crabbe, kuzynka Corneliusa najwyraźniej wyszła za jakiegoś Crabbe'a. Imię ojca łączyło się zaś z Solasem Sallow, który poślubił... wypaloną zaklęciem Incendio czarną plamę.
Reszta wnętrza urządzona była gustownie, jak w bogatych, czarodziejskich domach. Na stole, o który opierał się Cornelius, rozłożone były wydania Walczącego Maga - i jakieś notatki, w których przewijało się nazwisko Justine Tonks.


obrażenia: 24 (5 psychiczne za nieudolną legilimencję, 19 za cios w pierść)
perswazja/kłamstwo (II, perswazja III ale chyba II bo jestem roztrzęsiony)









Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Salon Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12143-cornelius-sallow#373480 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: Salon [odnośnik]27.12.20 2:49
Coraz mniej rozumiał - widział przecież jego spojrzenie, spojrzenie ducha, łzy, nie wyglądały na sztuczne, przecież on nawet nie próbował udawać, słyszał jego ochrypłe wołanie mamy; coś go zmroziło, kiedy pchnął ojca, zawahanie w pół ciosu, powzięte jednak zbyt późno, by choćby spróbować wyhamować. I nawet nie był zły. Paradoksalnie roztrzęsiony głos był w stanie wywołać większe zawahanie niż opanowany, bo Marcel wciąż rozpaczliwie szukał - wspomnień, uczuć, emocji. Czy ktoś, kto gotów był tak po prostu otworzyć jego umysł, był w ogóle zdolny do jakichkolwiek emocji? Miał w głowie mętlik - różdżkę wciąż wyciągał przed siebie w obronnym geście i choć jego ojciec opuścił własną, on nie zamierzał. To on zaatakował pierwszy.
- Spokojnie?! - powtórzył po nim, niemal bezwiednie, kiwając przecząco głową, nieświadomy tego, jak bardzo bliźniaczy gest wykonała jego matka, wypowiadając bliźniacze słowa, kiedy dotarło do niej, co zamierzał zrobić jej Cornelius. - Naprawdę zamierzasz prosić mnie teraz o spokój?! Jeśli chciałeś się tego dowiedzieć, wystarczyło, do cholery, zapytać! Nie zbliżaj się do mnie! Nie podchodź! Widzisz mnie po raz pierwszy po kilkunastu latach i jedyne, co jesteś w stanie zrobić, to włazić mi do głowy w taki sposób?! Żeby mi pomóc?! To mogłoby w ogóle pomóc komukolwiek?! Jesteś chory, trzymaj się z dala od mojej głowy! - Oddychał ciężko, kolejne słowa wyrzucał z siebie bez namysłu, w chaotycznych emocjach, mieszaninie strachu i gniewu, zawodu i bólu, knykcie aż pobielały od rozpaczliwego zaciskania się na rękojeści różdżki, której nie zamierzał opuszczać. Jego serce biło szybko, szum w uszach wydawał się coraz głośniejszy. To wszystko - wszystko - było jednym wielkim koszmarem, z którego już dawno temu powinien był się zbudzić. Nawet nie wiedział, że jego ojciec to potrafił - i powoli zdawał sobie sprawę z tego, jak niewiele w ogóle o nim wiedział. Pojedyncze przebłyski, to wszystko, srogie spojrzenie, którego srogość wyblakła we wspomnieniach, a teraz - nabrała barw - wizyta w cyrku, duma z pierwszego okazania magicznej mocy. Zacisnął wolną dłoń w pięść, prawie nie czując, że ściska ją tak mocno, że paznokcie z wolna przebijały skórę. Jego oczy wciąż były wilgotne, usta drżały. W jednym miał rację, niemoc była straszna.
- Co...? Mógłbyś to zrobić? Doprowadzić do tego, żeby go znaleźli? - Przecież widział, jak bardzo przejął się losem jego matki. Oddychał wciąż ciężko, głęboko, wpatrując się prosto w jego oczy. Miały inną barwę niż jego. Grad pytań na nowo rozbudził zwątpienie, a może nadzieję, nie odpowiedział ojcu od razu. - Oni... oni nic nie zrobią mordercy, pracuje dla nich. To szmalcownik - Ta mówił Billy, Marcel nie miał powodów, żeby mu nie wierzyć. - Zabił ją dla pieniędzy - dodał drżącym głosem, szukając u niego - czego? Zrozumienia? Po tym wszystkim? - Czarodziej z niemieckim akcentem, wysoki, dobrze zbudowany, brodaty, starszy ode mnie, młodszy od ciebie... - wymieniał rozpaczliwie, jakby bał się, że lada moment zgubi któryś przymiot, że lada moment usłyszy od niego pusty śmiech, że wcale nie chciał pomóc. - Nie widziałem twarzy drugiego - skłamał, nie będąc pewien intencji własnego ojca. Ale nie mógł pozwolić na to, by choćby pomyślał o tym, by szukać w jego pamięci Billy'ego. Ta nić prowadziła w bardzo niebezpieczne rejony.  - Co... jak... - Nie do końca rozumiał jego dalsze słowa, nie do końca też przedzierały się przez mur zbudowany z mocno splecionych emocji, ostatnie trzy miesiące naprawdę dużo go nauczyły. - Bez winy... bez emocji? - powtórzył za nim powoli, w pierwszej chwili przyjmując troskę ojca - chyba chcąc ją taką widzieć - za kuszącą, ale to nie mogło zmienić przeszłości. Miałby tak po prostu zapomnieć - że był winny jej śmierci? To nie sprawi, że winny być przestanie. Kolejna łza spłynęła po jego policzku, kiedy nazwał go synem. - Ale ja chcę z tym żyć! Jestem jej to winien - To ostatnia pamiątka, która mu zostawiła, pamiątka, która miała zmienić go już na zawsze, która już go zmieniła. - Miałbym... miałbym zapomnieć mamę? Zapomnieć o tym, co się wydarzyło?  - Naprawdę miał to na myśli? Czy mógł być aż tak... zimny, wyrachowany? - Sam to ledwo przeżyłem! I wiesz co? Chcę pamiętać jej krzyk, każde pojedyncze brzmienie! Bo tak odeszła! Bo w ten sposób krzyczy teraz każdy, kto wciąż został w tym cholernym mieście! Bo tak wygląda świat, w którym teraz żyję! - I świat, którego takim nie chcę. Wykrzyczane emocje kłębiły się w nim tygodniami, teraz szukały ujścia - przed kimś, kto przecież nie chciał jego krzywdy. Chciał..? Nie chciał..? - Nie dbałeś o mnie tyle lat, a teraz... - A teraz co? A teraz próbujesz? Czy to źle, że próbujesz? Przecież nawet się nie znali, skąd mógł wiedzieć, co robić? Nie został mu już nikt, z kim łączyłyby go więzi krwi, nikt oprócz ojca.
- Co to jest? - zapytał, ponad jego ramieniem dostrzegając drzewo genealogiczne. Nie było go na nim. Ani jego ani mamy. Obserwował sąsiednie gałęzie, ale te imiona nic mu kompletnie nie mówiły. - Czemu tam nie ma mamy? - Przecież byli po ślubie. - Co ty robisz? - dopytał drżącym głosem, z daleka nie był w stanie przyjrzeć się notatkom na stole, ale wychwycił imię i nazwisko uwięzionej Zakonniczki, a jakaś część jego chciała uwierzyć, że ojciec naprawdę chciał dobrze. Że przepisywał notatki, które go do niej doprowadzą, że jej pomoże. Kim on właściwie był? Mieszkał dobrze, dom był bogaty, usytuowany w najbardziej prestiżowej dzielnicy Londynu. Odpowiedź pchała się na usta sama, ale wciąż ją wypierał, choć na widok egzemplarzy Walczącego Maga robiło mu się mdło. - Mama... mama nic o tobie nie mówiła - wyznał w końcu, tym samym drżącym głosem; czy robiła to, bo miała ku temu powody? Zawsze myślał, że rozstanie było dla niej po prostu bolesne, że nie chciała wracać do tego wspomnieniami...


235/240, 5 - psychiczne


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Salon [odnośnik]27.12.20 5:30
W prawej, drżącej dłoni (co się z nim działo, czyżby to już zdradzieckie objawy wieku średniego) nadal ściskał różdżkę, a lewą odruchowo przyłożył najpierw do serca (łomotało tak okropnie głośno, czy Marcelius też to słyszał?), a potem do lewego żebra, które bolało coraz bardziej. Wdech-wydech, zmusił się do regularnego oddechu, bo na wspomnienie agonalnego krzyku Layli nawet płuca jakoś odmawiały mu posłuszeństwa. Jelita na podłodze... co oni jej zrobili?
-Nie mam myślodsiewni, a słowa nie pokazałyby mi jego twarzy. Twoje myśli też tego zresztą nie zrobiły. - wycedził, z najwyższym trudem siląc się na spokój. Uniósł brew, słysząc dalsze pretensje i lęk w głosie Marceliusa. -Odwiedzasz mnie po raz pierwszy, a włamujesz mi się do domu. - wytknął, parafrazując słowa syna i nie mogąc powstrzymać się od lekkiej złośliwości. -Wystarczyło napisać i się zapowiedzieć. - dodał, kłamiąc obłudnie. Nie zaprosiłby go wtedy do domu, postarałby się o spotkanie w odludnym miejscu. I się wyspał, żeby legilimentować go w pełnym skupieniu.
Jesteś chory, Merlinie, jakiż on był podobny do swojej matki. Ona też mu to zarzuciła, ona też nic nie rozumiała. Legilimencja była potężnym darem, a on był jednym z nielicznych czarodziejów na tyle zdolnych i aroganckich odważnych, by go posiąść. Takich prezentów od losu nie rzucało się w kąt, należało je wykorzystywać.
Spoglądał teraz na syna srogo, tak jak dawniej. Był roztrzęsiony, mówił chaotycznie, plótł co mu ślina na język przyniesie - tak nie należało, słowa może i nie dorównywały wspomnieniom, ale nie wolno rzucać ich na wiatr. Pewnie Marcelius nie spodziewał się legilimencji, ale Cornelius nie spodziewał się, że aż tak go to zrani. Nie spodziewał się też całej gamy emocji odczuwanych przy śmierci Layli i tego dziwnego poczucia winy... skąd ono się wzięło? Byłoby przecież trochę inne, gdyby jego syn zrobił wtedy wszystko, co w jego mocy.
Odruchowo zerknął za plecy Marceliusa, tam, gdzie przed chwilą widział Laylę. Teraz już tam jej nie było, a szkoda. Chcę wiedzieć, czy oboje cię zawiedliśmy. Czy tylko ja?
Marcelius gorączkowo szukał jego spojrzenia, więc wzrok Corneliusa złagodniał. Roztrzęsionym ludziom należy w końcu dawać to, czego szukają. Pociechę, czy zrozumienie.
-Mógłbym go znaleźć. - przyznał, nie zamierzając ani angażować w to innych podmiotów ani kłamać całkiem otwarcie. Nie wiedział jeszcze, co chciałby zrobić z człowiekiem, który rozpruł jelita matki jego dziecka. Na pewno chciałby znaleźć się na chwilę w jego głowie i znaleźć tam trochę odpowiedzi albo inspiracji. -Skąd wiesz, że to szmalcownik? - dopytał dociekliwie. Tamten coś mówił? Marcelius się w tym wszystkim orientował - leżąc na podłodze, gryziony przez psa? Szlag by to trafił, szmalcownicy pracowali dla Ministerstwa. Choć w sumie... mógłby mu coś zlecić. -To niewiele mi mówi, musiałbym go usłyszeć. - ponaglił Marceliusa, insynuując, że legilimencją byłoby prościej. Lubił mieć rację, a wizualny opis niewiele mu mówił. Niemiecki akcent nieco zawężał sprawę, ale mało było w Londynie brodatych, barczystych trzydziestolatków?
Uważnie przyglądał się Marceliusowi, gdy ten wydawał się połknąć haczyk i przez kilka sekund rozważać jego propozycję - aż górę wzięły te cholerne emocje. Miał je chyba po matce, podobnie jak oczy.
-Nie zapomnieć mamę, nie musiałbyś nawet zapominać tego wspomnienia. - przerwał mu nieco niecierpliwie, czy naprawdę musiał tłumaczyć absolwentowi Hogwartu jak działa legilimencja? Może i omawiano ją na urokach pobieżnie i ostrożnie, ale nawet z pamiętanego przez Corneliusa programu nauczania dało się wyłowić podstawy (chyba, że jakiś szlamowaty nauczyciel wykładał teraz po swojemu), a Marcelius chyba nie spał na lekcjach, hm? -Potrafię nieznacznie modyfikować wspomnienia. Mogę zostawić w twojej pamięci fakty, trochę desperacji, nawet żal - a zabrać ten paraliżujący strach i poczucie winy... skąd właściwie to poczucie winy, Marceliusie? Nie widziałem wszystkiego, ale skoro było ich dwóch to chyba nie mogłeś jej pomóc, hm? - tłumaczył pośpiesznie, starając się nadać swojemu tonowi wyrozumiałość. -Najpierw oczywiście musiałbyś mi pozwolić wszystko obejrzeć, ktoś powinien pamiętać cały przebieg faktów. Ale to nie musisz być ty, nie musisz żyć z tą traumą. Mogę ją wyleczyć, jednym zaklęciem. - nie był magipsychiatrą, ale potrafił dobrze przekonywać do swoich racji, a czemu Marcelius miałby marnować lata i czas magipsychiatrów na przepracowanie tego wszystkiego? I tak nie wpuszczą go do Munga, nie z jego statusem krwi. Urwał, gdy chłopak zaczął porównywać krzyk Layli do krzyku reszty mugoli w mieście - niebezpieczne słowa, oby były wywołane tylko szokiem po śmierci matki. W Londynie kręciło się zbyt wielu mącicieli, jak chociażby ta terrorystka Tonks, ostatnim co powinien robić jego syn było słuchanie ich głosów.
-Pamięć ma swoją cenę. - skwitował, nawet nie wiedząc kiedy w jego głosie pobrzmiała gorycz. Znał tą cenę aż za dobrze, a Marcelius przekuwał ją w niebezpieczne emocje. Chętnie powiedziałby mu, żeby uważał z ocieraniem się w rozmowach o politykę, ale w sumie był ciekawy, co jeszcze powie mu jego syn. Ku jego podświadomemu rozczarowaniu, smarkacz zmienił temat. Na dość krępujący, bo jak miał mu wyjaśnić swoje milczenie po pierwszym kwietnia? Westchnął, postanowiwszy improwizować.
-Wysyłałem wam pieniądze... - do czasu, ale może Marcelius o tym nie wie, może o niczym nie wie. Przypomniał sobie Corneliusa-imprezowicza, fałszywy konstrukt zasiany we wspomnieniach Layli. Nigdy nie mógł przewidzieć, jak dokładnie obiekty badań zareagują na zmiany w pamięci, ale postanowił zaryzykować. Przygarbił się i westchnął, przywołując na twarz smutną minę. -Myślałem, że Layla... że twoja mama już nie chce mnie znać. Że oboje nie chcecie. - tak, ktoś kto nie dbał o rodzinę z powodu hulanek mógłby tak powiedzieć po tym, gdy było już za późno, gdy partnerka straciła cierpliwość. Może choć na chwilę uśmierzy to gniew Marceliusa.
Drgnął, zerknął na gobelin. Szlag. Sam tak często patrzył na własne drzewo genealogiczne, że całkowicie o nim zapomniał - ostatnie chwile uwagi poświęcił mu chyba po śmierci Solasa, gdy w gniewie wypalał stamtąd imię Jade. Że też Marcelius musiał się tu włamać, że też nie zdążył się przygotować.
-Och, to... po moich rodzicach. Twoich dziadkach. Wcześniej było u nich, nie zdążyłem go uaktualnić, potrzeba tu magicznej krawcowej. - odpowiedział szybko, może nieco zbyt szybko, ale starał się nadać głosowi lżejszą barwę. Biurko było niebezpieczniejsze, taktycznie przesunął się nieco, aby zasłonić ciałem własne notatki.
-To tylko bałagan, papiery. Muszę orientować się w polityce, w tych czasach. - odparł. Wyznanie, że Layla nic mu nie mówiła poprawiło mu nieco humor. Doskonale, może jego smutna wersja wydarzeń się jakoś utrzyma. -Wingardium Leviosa. - rzucił, chcąc uprzątnąć ze stołu notatki i podnieść ja na jedną z wysokich półek, a potem przywołać do siebie kieliszki i butelki whiskey.
-Napijmy się, synu. - zaproponował. -Opowiedz mi, co się z tobą działo i dlaczego nie jesteś jeszcze na statku do Francji. Masz w ogóle zarejestrowaną różdżkę? Londyn nie jest bezpieczny. - nie wiedział, jak udać troskę, wspominanie Deirdre i własnej młodości z Laylą już nic nie dawało, więc znów musiał improwizować.


Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.



Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 27.12.20 7:59, w całości zmieniany 1 raz
Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Salon Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12143-cornelius-sallow#373480 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: Salon [odnośnik]27.12.20 5:30
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 98
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Salon Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Salon [odnośnik]27.12.20 20:04
Był rozedrgany. Roztrzęsiony. Patrzył na ojca, na policzku którego wciąż malował się ślad po pojedynczej łzie, patrzył na ruchy jego dłoni, przylegających do serca, do żeber, patrzył na niego, z niespokojnym oddechem i nerwowymi reakcjami ciała, czy wywołało je wspomnienie mamy? Cedzone słowa zdradzały niezadowolenie, ale on wciąż nie rozumiał ich powodu - nie chciał rozumieć, usprawiedliwiając kolejne absurdalne ruchy. Chciał wierzyć, w niego?
- Ilu Ministerstwo może mieć szmalcowników niemieckiego pochodzenia? - odparł butnie, szczerze wierząc, że niewielu, niemiecka narodowość nie była na angielskich ulicach tak często spotykana. - Porównujesz włamanie do domu z włamaniem do głowy, poważnie? Czy ja Ci grzebię w bieliźniarce?! - Znów się uniósł, uciekając od konfrontacji z własną winą, może i nie powinien był się włamywać, ale to nie miało teraz zupełnie żadnego znaczenia, przynajmniej w jego mniemaniu. Myśli nie były czymś, co pokazywało się każdemu - ot tak. Były jego prywatne. Uczucia i emocje, które tamtego dnia odczuwał, myśli, tym bardziej. Gwałtownie odwrócił się za plecy, kiedy odniósł wrażenie, że jego ojciec nie patrzy wcale na niego - a za niego. Nie widział jednak nic, pustkę; prędko odwrócił się znów ku niemu, nie opuszczając dalej swojej różdżki.
- To zrób to - zażądał, nie poprosił, zupełnie jakby domagał się czegoś całkiem oczywistego. - Znajdź go! - Marcel w myślach poprzysiągł mu zemstę, ale doskonale wiedział, że nie dorównywał w niczym znacznie bardziej doświadczonemu czarodziejowi od siebie. Nie był w stanie tego zrobić. Spoglądał w oczy ojca butnie, jakby domagając się od niego aktu dobrej woli. Był to winien mamie, nie mniej niż sam Marcel. Jego pytanie było nieco niewygodne, nie zamierzał nakierować ojca na trop Billy'ego. Billy mu zaufał - a on nie mógł zawieść tego zaufania. Wtedy tylko udowodniłby wszystkim, że zupełnie niepotrzebnie opuścił Oazę. - Zawsze jest z nim pies. Zawsze jest brutalny - powtórzył, co wiedział, co mógł wywnioskować z tego, co usłyszał. - Każdy w Londyne o nim słyszał - Nieco skłamał, ale tylko trochę. Jeżeli do Billy'ego dotarły o nim wieści, do innych też mogły. Do każdego mogły. Zamordował więcej osób, wszystko dla pieniędzy. - Nie kryje się z tym, kim jest - dodał, bo przecież sam to wyznał Billy'emu. Skoro wyznał jemu, innym też mógł. Nie zamierzał wpuszczać ojca do głowy, takich jak ten człowiek nie mogło być w Londynie wielu. - Wypruł jej flaki żywcem i próbował ją nimi udusić - oznajmił lodowato, drżącym od z trudem skrywanych emocji głosem, gdy w jego oczach znów zalśniły łzy. Nie odjął oczu od oczu jego ojca ani na chwilę. - Torturował ją. Rył po jej ciele dziwne wzory. Mogę ci je pokazać, jeśli dasz mi pióro. - Nie potrafił rozpoznać mugolskiej swastyki, ale widział, że robił to dla czystej przyjemności. Drugą część zdania wypowiedział nieco głośniej, nim ojciec mógłby go źle zrozumieć i pośpiesznie wziąć jego słowa za zaproszenie do wnętrza jego głowy. - Nie zasłużyła na to - dodał, jeszcze bardziej lodowato, to pomagało ukryć gniew, żal i złość, które i tak wymykały się przez brzmienie jego głosu.
- Miałbym to pamiętać bez emocji? Jak ty to sobie w ogóle wyobrażasz?! Przejść obok tego obojętnie, obok tortur mojej matki?! Wzruszyć ramionami na to, co jej zrobili?! A może przyznać im rację?! Nie paraliżuje mnie strach, jestem wściekły! - Buta zaiskrzyła w jego oczach mocniej, niebezpieczniej. Oddychał ciężko, zaciśnięte usta i rozszerzone nozdrza miały w sobie równie wiele zajadłości, co spięte mięśnie; niewiele wiedział o legilimencji i jeszcze mniej chciał się o niej dowiadywać. Wolną ręką szarpnął kołnierz koszuli, ściągając materiał niżej, odsłaniając długą, grubą szpetną bliznę idącą przez szyję, za linię obojczyka, pamiątkę po tamtej nocy, po brutalnym zaklęciu. Medyczka powiedziała mu, że ten ślad zostanie z nim już na zawsze. - Tego nie da się wyleczyć! - Ani dosłownie, ani w przenośni. - Można najwyżej oślepnąć! - To właśnie proponował, zamknąć oczy, przestać czuć, zapomnieć o prawdzie. Nigdy by się na to nie zgodził. Ale, coś w nim drgnęło, kiedy zapytał o poczucie winy, rozluźnił pięść, uwalniając z uścisku lekko okrwawione palce, otwierając oczy szerzej - były jak dwa błękitne galeony, wilgotne i przerażone. - Ona... - Dużo o tym myślał. Ale nikomu nie potrafił tego powiedzieć. Dlaczego powiedział akurat jemu? Bo jedyny zapytał. - Nie p-winno jej b-ć w L-ndynie j-ż od d-wna - wybełkotał roztrzęsiony, niewyraźnie, jakby nie mogąc się zdecydować, czy rzeczywiście chciał o tym mówić ojcu. Jak trudno było się do tego przyznać: że zginęła tylko przez niego?  - To zrobiłeś mamie? - zapytał w końcu, wpatrując się w niego jeszcze szerzej otwartymi oczyma; dopiero teraz zaczynało to do niego docierać, nie zgadzało się nic, on, on miałby być zabawowy? Nie mówiła mu prawdy, bo go już nie znała, czy nie mówiła mu prawdy, bo go przed prawdą chroniła? - Zabrałeś jej emocje? - Jego głos złamał się w połowie pytania, czy można było zachować się okrutniej? Pocałunek dementora uchodził za najstraszliwszą z kar, to, co robił, co proponował jego ojciec, brzmiało tak podobnie.
- O czym ty mówisz? - Nie miał życiowej mądrości, zmiany w jego umyśle następowały samoistnie, poza jego kontrolą; nie rozumiał, co ojciec miał na myśli, mówiąc o cenie za wspomnienia. Nie wiedział jeszcze, nie rozumiał, że rzeczywiście już zaczynał ją płacić. Stał przed nim, bez zrozumienia, kiedy zapewnił, że przesyłał im pieniądze, mama nic mu o tym nie mówiła. Jako dziecko nie zastanawiał się nad tym, skąd brała pieniądze, choć nie pracowała. Odkąd skończył Hogwart, to on jej pomagał. Na tyle, na ile był w stanie. - Nie chciała - mruknął niechętnie, pomijając w tym siebie; jako chłopiec marzył, że ojciec pewnego dnia stanie w drzwiach ich mieszkania lub napisze do niego list z życzeniami na urodziny, na święta, kiedy inne dzieci z Hogwartu cieszyły się miłością obojga rodziców. Przyglądał się mu nieufnie, uważnie, kiedy tłumaczył mu tak zawiłości gobelinu, jak notatek na biurku, które wnet przysłonił ciałem. Chyba nieprzypadkowo. - A ta plama? Wypalona? Solas, to twój brat? - Miał... naprawdę dużą rodzinę. Dlaczego z nikim z nich nie utrzymywali kontaktu? Wciąż oddychał ciężko, wciąż słyszał szum w uszach i pulsowanie krwi w krtani, bicie własnego serca, tak głośne, że mogłoby przytłumić kroki Olliego; w końcu, bez słowa, usiadł przy stole, w pewnej instynktownej odległości od ojca. W ręce wciąż trzymał różdżkę. Synu. Mówił do niego synu. A Marcel miał w głowie coraz większy mętlik. Wyprostowany jak struna wpatrywał się w ojca niby zapędzone w róg zwierzę, niepewne, czy powinno uciekać, atakować, czy może jednak podejść.
- Justine Tonks - podjął, wypatrzył jej nazwisko. - To ta dziewczyna, którą złapali na placu - Gdyby ojciec nie uprzątnął papierów, pewnie bezpardonowo sięgnąłby teraz po jeden z nich; zawsze miał trochę za długi język. Powinien być dyskretniejszy. - Pracujesz nad nią? - W jakim charakterze, tato? Co znaczyły te notatki? - To wielki dom - Może: duży, dla niego był wielki, całe mieszkanie mamy dało się zamknąć pewnie w tym salonie, a jego wagon nie zajmował nawet jego ćwierci. - Kim ty teraz jesteś? - Pytał, choć tak naprawdę nie chciał słyszeć odpowiedzi, która nasuwała się na język jako pierwsza. Droga whisky, takiej nigdy w ręce nie miał. Potrząsnął głową, kiedy zapytał o niego. Co miał mu właściwie powiedzieć? Nie skończyłem szkoły, źle zarabiam, niedługo mnie zabiją na ulicy.
- Nie - zaczął więc od końca, odpowiadając na pytanie dotyczące rejestracji. - Jeszcze nie - poprawił się, bo zamierzał to zrobić. - Ci policjanci to idioci i powinni popracować nad formą, od kwietnia nie złapali mnie ani razu - Rzadko go w ogóle zauważali, a wcale nie włóczył się po ulicach rzadko. Kiedy to robił, trzymał się cienia, przemykał cichcem, a kiedy uciekał, wybierał trudne miejskie ścieżki, po których z łatwością przeskakiwał, a które momentalnie blokowały te niedojdy. Ale nie mógł uciekać wiecznie, tak jak nie mógł wiecznie wypierać rzeczywistości. - Myślałem, że... że możesz mi w tym pomóc. - Po części to dlatego chciał tutaj przyjść. Może głównie dlatego. - Ja... oni rejestrują osoby półkrwi, pozwalają nam chodzić po ulicy, ale przecież wiem, że to tylko kwestia czasu. Nie robią tego rejestru bez powodu. Nie mogę tam powiedzieć, kim naprawdę była mama. - Zabiją go za to, był tego pewien. Jeśli jeszcze nie teraz - to w przyszłości. Albo zrobią coś jeszcze okrutniejszego. Był potomkiem mugolki, kimś, kto według ich okrutnej filozofii nie powinien się narodzić. I prędzej czy później poniesie tego konsekwencje. To, co do niedawna wydawało mu się absurdalne i nierealne, nabrało kształtów i kolorów po tym, co przydarzyło się mamie. Ojciec wysłał mu pieniądze na wyjazd. Nie zamierzał wyjeżdżać - czy powinien je zwrócić? Pewnie tak, ale już ich nawet nie miał, za część spłacił dług u znajomego, który w tym czasie naprawiał jego wytrychy.
- Nie wyjeżdżam do Francji - odpowiedział z przekonaniem. Tego jednego - był pewny. - Oddam ci pieniądze - obiecał, bo obiecać mógł, naprawdę zamierzał to zrobić, choć gdyby spojrzał na to realistycznie, pojąłby, że nieprędko znajdzie ku temu środki. Wisiał jakąś kasę prawie każdemu, kogo znał, a niedawno okradli go na ulicy. Nie pisał do ojca po to, żeby dostać pieniądze, nigdy o nie nie prosił. Inaczej niż o pożyczkę. - Za... jakiś czas - dodał, spoglądając na niego z lekką obawą; niepewny jego reakcji. - Mam... mam tu swoje życie, tato, nie porzucę go. Jestem... - Cyrkowcem? Pewnie byłby dumny. - Artystą - Przecież nie kłamał. Szczegóły go pewnie nie będą interesowały. Syn-artysta rzadko był dumą ojca, tancerz jeszcze rzadziej - to niemęskie - a cyrkowiec wcale. Chwytał się najmniej... szkodliwych sformułowań.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Salon [odnośnik]31.12.20 5:29
Słowa, gesty i mina syna zdradzały ognisty temperament, jakże odmienny od dyplomacji Sallowów czy choćby opanowania Forsythii. Cornelius wygodnie odsuwał od siebie wspomnienie tego, jak trzymał Laylę za włosy a Deirdre za szyję, łudził się, że sam jest spokojny niczym woda (sztormy zdarzały się... okazjonalnie), a Marcelius zapala się tak tylko dlatego, że odziedziczył charakter po matce. Wziął głębszy oddech, chcąc uspokoić skołotane nerwy - ale nie było łatwo. Słowa smarkacza aż prosiły się o ripostę, choćby walka na argumenty była w tej sytuacji nierozsądna.
-Skąd wiesz, czy jest związany z Ministerstwem? Niektórzy działają na własną rękę, zgłaszają się tylko po... nagrody. - wycedził, bo nie lubił być pouczany na temat własnego miejsca pracy. Co prawda, nie orientował się zbytnio w sprawach szmalcowników, nigdy nie musiał. Czy Ministerstwo chętniej współpracowało ze swoimi ludźmi niż z przygodnymi łowcy nagród, czy prowadziło jakiś rejestr nazwisk zaufanych szmalcowników? Dowie się, w swoim czasie. Nie ciekawiło go to, dopóki ktoś nie zamordował Layli. -Skąd miałem... - wiedzieć, czy Marcelius nie chce grzebać mu w bieliźniarce, w papierach, w życiu, dom to w końcu prywatna sprawa. Nie zdążył jednak wdać się w pyskówkę, Layla skutecznie go rozproszyła - a potem zniknęła. Zamrugał. -...nieważne. - sapnął, tracąc impet.
Skrzyżował ręce na piersi, jakby usiłując odgrodzić się przed tym gniewem, przed tymi żądaniami, a zwłaszcza przed Laylą. Może i już jej nie widział, ale w sercu i w tyle kręgosłupa nadal czuł dziwny chłód.
-To nie takie proste... mogłem zobaczyć jego twarz, a mówisz mi o jakimś psie?! - zaprotestował gwałtownie, gdy Marcelius usiłował opisać mu swoje wspomnienia bez wpuszczania go do głowy. Zmrużył oczy, nie pojmując tego oporu i spojrzał na syna jakoś oskarżycielsko. Skoro tak zależało mu na znalezieniu mordercy matki, to czemu tak protestował, czemu tak się burzył, co tam ukrywał?! Lata (nad)używania legilimencji stępiły wrażliwość Corneliusa. Szczególnie, że rzadko kiedy ofiary mogły się z nim konfrontować. Zazwyczaj po prostu zapominały o tym, że grzebał im w głowie. Marcelius mówił dalej, a Cornelius nie chciał tego słuchać, chciał to zobaczyć...
I zobaczył. Jelita na podłodze, pod stopami syna. Layla, nadal młoda, piękna i dwudziestoletnia, znów stała za Marceliusem, z rozprutym brzuchem. Spoglądała na Corneliusa równie oskarżycielsko jak jej dziecko, oczy pałały jej w podobny sposób. Pobladł i pośpiesznie odchrząknął, zrobiło mu się niedobrze, do gardła napłynęła flegma. Zawsze miał słaby żołądek. Przełknął ślinę.
-Znajdę. - wychrypiał, kiwając pośpiesznie głową i odwracając się ku szufladom w poszukiwaniu pióra. Odwracając się od Layli. Znów zniknęła, gdy na nią nie patrzył. Uff.
-Narysuj mi te wzory. Naszkicuj jego twarz, jeśli umiesz rysować. - zakomenderował, wręczając Marceliusowi magiczne pióro i pergamin. Liczył na to, że jego zgoda i znalezienie zajęcia dla dzieciaka nieco załagodzi atmosferę, ale Marcelius nadal krzyczał, nadal nie rozumiał niuansów legilimencji.
-Och, no, mogę zostawić ci jakieś emocje związane z tym wspomnieniem. Wyciszyć je tylko na tyle, by cię nie paraliżowały, nie prowadziły do... - zmrużył oczy, słuchając o gniewie syna. Niebezpieczna emocja. -...do nierozsądnych decyzji. Zresztą, to tylko propozycja. Nie zaglądałem ci do głowy by cokolwiek zmieniać bez twojej zgody, chciałem tylko go zobaczyć. - wyjaśnił chłodno, któryś już raz. Głos lekko mu drgnął na wspomnienie mordercy, ale tym razem celowo. Layla już go nie rozpraszała, znów mógł myśleć, włożyć starannie przemyślaną emocję w każdą zgłoskę i gest. Powstrzymał na przykład odruch uniesienia brwi i zamiast tego rozchylił lekko usta, obserwując syna uważnie.
-Nie powinno was tu być od pierwszego kwietnia. Nie zdołaliście uciec? - zapytał z pozorną troską, udając (na razie), że nie dostrzega przebijającego się przez bełkot Marceliusa smutku i poczucia winy. Doskonale, rozmowa zbaczała na ciekawsze tory, będzie można znów poruszyć temat Francji i...
...Marcelius zaskoczył go (jak zwykle?), gwałtownie zmieniając temat. Cornelius zamrugał, mina mu zrzedła, ale zaraz opanował chęć cofnięcia się w tył i spróbował przekuć zaskoczenie (i bycie przyłapanym na gorącym uczynku, jak ten gnojek się tego domyślił?! Czyżby jednak zepsuł coś przed laty, pomimo staranności w zmienianiu wspomnień, czyżby Layla oszalała czy coś?!) w (nie)słuszne oburzenie.
-Jak śmiesz coś takiego insynuować?! - syknął. -Nigdy nie ingeruję we wspomnienia bez czyjejś zgody. - skłamał, ale nie zaprzeczył, zaprzeczanie byłoby zbyt ryzykowne, bo idealne kłamstwa muszą mieć w sobie ziarno prawdy. Może Layla poprosiła go o wymazanie wspomnień, może nie chciała żyć ze złamanym sercem, niech młody interpretuje to jak chce.
-Nie chciała mnie znać, ale pieniądze do niej docierały, wiem o tym. Myślisz, że twoja wyprawka do Hogwartu kupiła się za mugolskie banknoty? - zapytał retorycznie, szybko chcąc zaprezentować się w roli odpowiedzialnego ojca (może aż nazbyt odpowiedzialnego, z wrażenia na moment zapomniał, jakie zabawowe indywiduum stworzył w pamięci Layli) i odsunąć od siebie te oskarżenia. Temat drzewa genealogicznego, choć bolesny, był łatwiejszy od zarzutów Marceliusa. Drgnął lekko na wspomnienie Solasa, Solas zawsze cenił szczerość, zawsze umiał jakoś rozeznać, co było ważne. Cornelius nigdy nie powiedział mu o Layli i Marceliusie, chyba podświadomie lękając się, że brat powie to, co powiedziałby dobry i porządny człowiek. Że powinien przestać obawiać się gniewu rodziców, że powinien się nimi zaopiekować. Łatwo mu mówić, może i rodzice nie znosili Jade, ale ona miała chociaż czystą krew. -Mój brat nie żyje. - powiedział cicho, jakoś martwo. Po raz pierwszy wypadł z roli, nie musiał udawać. Przynajmniej przez kilka sekund, bo Jade... -A rodzice zerwali kontakt z jego żoną. Obwiniają Jade o tamten... wypadek. - nie wiedział, dlaczego zdradził Marceliusowi ten fakt i jej imię. Może dlatego, żeby samemu zdystansować się od tego obwiniania - dzięki legilimencji poznał prawdę i naprawdę nie mógł już demonizować Jade. Co nie przeszkadzało mu wypalić dziury w miejscu jej imienia, ale jakoś wolał, by syn myślał, że to nie jego sprawka.
Nalał sobie i synowi whiskey, podsunął Marcelowi szklaneczkę.
-Za spotkanie? - wzniósł toast, pewien, że sam zachowa trzeźwość umysłu, może żołądek miał słaby, ale głowę mocną. Syn wyglądał zaś na drobnego, może polegnie przy alkoholu pierwszy. Może przestanie zadawać niewygodne pytania.
-Wiem, kim jest Justine Tonks, cały Londyn o niej trąbił. - przerwał niecierpliwie i skrzywił się na sam dźwięk imienia tej terrorystki. Upił łyk alkoholu. Marcelius zadawał strasznie dużo pytań.
-Pracuję w Ministerstwie, jak zawsze, jak wtedy gdy poznałem twoją matkę. - odpowiedział prędko, może nieco za prędko, bez wchodzenia w szczegóły. -Ale nie nad rejestracją. - dodał szybko, pomoc byłaby niewygodna, bardzo niewygodna. Zmarszczył lekko brwi. -Policjanci to nie idioci, jeśli cię złapią, nie będą się patyczkować. Trzymaj się z dala od Ministerstwa i rejestracji. - zarządził stanowczo, a na butne słowa o wyjeździe wypuścił z sykiem powietrze z płuc. -Pomogę ci wyjechać. - zapowiedział. -Bo najbezpieczniejszy dla ciebie jest wyjazd, więc nie okłamuj siebie i mnie. Jeśli chcesz zostać, to wcale nie dbasz o własne bezpieczeństwo, odtrącasz moją wyciągniętą rękę. - podniósł lekko głos, sam nie wiedział czy spontanicznie czy dla podświadomie wykalkulowanego efektu. -Jakie życie? Widziałeś, jak wypatroszono Lay...twoją mamę, własne jelita ci niemiłe?! - warknął, profilaktycznie wbijając wzrok w stół. Nie chciał znów zobaczyć Layli za ramieniem Marceliusa, a wiedział, że tam była. Albo była w jego własnej głowie. Sam już jednak nie wiedział. Pieniądze zeszły na dalszy plan, to upór Marceliusa go rozgniewał, chyba że...
-Przyszedłeś po więcej pieniędzy? - zrozumiał nagle. Pożałował, że nie ma w banku na tyle oszczędności, by oszołomić nimi syna, że tak beztrosko podchodził do wydatków gdy miał jeszcze narzeczoną, że dom pożarł większość odłożonych przed laty pieniędzy.
-Artystą? Jaką.... uh, sztukę uprawiasz? - dopytał, teraz już kompletnie zbity z tropu. Tego się nie spodziewał. Layla zawsze była trochę artystką gdy tworzyła bukiety z kwiatów, ale... to chyba nie było dziedziczne ani zaraźliwe?



do testu spornego: kłamię zawodowo na temat legilimentowania Layli, za 104
Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Salon Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12143-cornelius-sallow#373480 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: Salon [odnośnik]03.01.21 2:35
Nie wiedział - nic nie wiedział, nie miał pojęcia, czy szmalcownicy byli oficjalnie zatrudnieni, czy przyjmowani okazjonalnie, nie miał pojęcia, czy było to stanowisko, tytuł, czy mało chlubne przezwisko. Ale to mu w niczym nie przeszkadzało, bo to wszystko, co mieli, żeby go uchwycić: nie było nic intymniejszego, niż myśli i wspomnienia. Nie ukazałby ich nikomu, nawet komuś, komu by ufał, nawet komuś, kogo by prawdziwie kochał. A on, on był jego ojcem, ułudą czegoś, co chciał pamiętać inaczej.
- Wszystko jedno! - odpowiedział szybko, z przekonaniem, zupełnie jakby to on wiedział więcej o strukturach Ministerstwa Magii. Nie wiedział. - Skoro przychodzą z nagrodami, da się ich znaleźć. Gdzieś są ich nazwiska. Po prostu go znajdź! - zażądał ostro, niemiecki akcent to dużo - może miał niemieckie imię, nazwisko, może tylko głos, ktokolwiek odbiera te chore nagrody - powinien to wiedzieć, powinien być w stanie go rozpoznać. Jeśli jego ojciec twierdził, że jest w stanie go odnaleźć, Marcel wierzył w jego słowa. Spojrzał na niego butnie, gniewnie, kiedy usłyszał pierwsze wypowiedziane słowa - i uwierzył, że to spojrzenie powstrzymało go od pociągnięcia tej kłótni.
- Mógłbyś zobaczyć jego twarz, gdybyś był wtedy z mamą, ale tak się składa, że mama była sama! - odparował zaraz, z nie mniejszym uniesieniem. To nie on był wtedy w mieszkaniu mamy - i nic tego nie zmieni. Nie on opiekował się nią przez ostatnie lata. Podobno nie popełnia błędów tylko ten, kto nic nie robi. - To nie był jakiś pies, to był doberman - zakończył ostro, zamierzając mu ostatecznie uzmysłowić, że nie zamierzał pozwolić grzebać sobie w głowie. Intymność to jedno - jego głowa mieściła teraz więcej tajemnic. Tajemnic, o których nie chciał mu mówić. Nie wiedział, co się zmieniło przed wyznaniem ojca, ale zapewnienie, że znajdzie człowieka, który zabił jego matę, sprawiło, że jego oczy znów zawilgotniały - nabiegły krwią, zaszkliły się, ale zaciśnięciem powiek zatrzymał łzy. Kiedy otworzył, leżało już przed nim pióro.
- Nie umiem rysować - przyznał, nie był w stanie naszkicować twarzy. - Miał brodę, o taką - naszkicował ją paroma kreskami, może zakreślającymi jej zarys. Miał zdolności manualne, ale rysunek nigdy nie był jego konikiem. - Ale wystarczy, żeby ją zgolił, a będzie wyglądał całkiem inaczej. Gruba brew, czarna - dodał, od niechcenia zakreślając kreski nad oczami. - Wysoki, szeroki - Odjął dłoń, przesuwając ją niżej. Mówił już o tym wcześniej. - A znak... - Nie był skomplikowany, ale budził u niego niepokój. Nie wyrażał niczego, co znał. Nie wydawał się podobny do czaszki, którą pozostawiali po sobie kultyści tego świra. - Wyglądał tak - Jego dłoń zadrżała, kiedy kreślił kreski, proste, zgięte w pół, swastyka została mu przed oczami taka, jaka została wyryta na twarzy jego matki. - Wiesz, co to znaczy? - Przeniósł ku niemu spojrzenie, poważne. Nie pytał o to nikogo wcześniej. Nie sądził, bo ktokolwiek znał odpowiedź - ale jego ojciec, on mógł wiedzieć więcej.
- Dość - warknął - nie wpuszczę cię tam - zaparł się, choć opuścił lekko różdżkę, to wciąż nie wypuścił jej z dłoni. Był gotów się bronić. Nie rozumiał jego słów, nie do końca. - Jakich decyzji? - Wbijał w niego mocne spojrzenie, które miękło na dźwięk zmienionego tembru mówiącego o mordercy, które uciekło całkiem na kolejne pytanie.
- Ja... nie mieszkaliśmy już razem. Wyprowadziłem się jakiś czas temu - zaczął, bez przekonania; wciąż mieszkał w Londynie, wciąż powinien był o nią zadbać. - Tamtego dnia... tamtego dnia widziałem się z nią po raz pierwszy od... bezksiężycowej nocy - mówił dalej, nie potrafiąc dłużej patrzeć na niego - od środka płonął wstydem. - Mówili mi, że tak będzie lepiej - A on, on uwierzył? Nie miał własnego rozumu? W jaki sposób miało go to tłumaczyć? Zgodził się na to, bo się bał, zgodził się, bo był tchórzem. Zgodził się, bo tak było wygodnie. Nie był taki. - Że nie powinienem o niej mówić - Ale tata go rozumiał, prawda? Przecież... przecież mu na niej zależało? Zbladł, czego szukał - zrozumienia? Współczucia? Wysłuchania? Sam nie wiedział, tym bardziej nie wiedział, dlaczego szukał tego akurat tutaj. Rozmawiał przecież z własnym ojcem - czy takim go pamiętał?
Spoglądał na niego podejrzliwie, kiedy zaprzeczył jego słowom, ale brzmiał przy tym szczerze. Musiałby być ostatnim draniem, żeby zrobić coś takiego - a przecież wcale na takiego nie wyglądał, a przecież jego mama nie była mu wcale obojętna. Nawet go nie znał, czy powinien ferować oskarżenia na pierwszym spotkaniu? Był jego ojcem: jego częścią.
- Nie... przepraszam, tato, ostatnio nie jestem sobą - wycofał się, dosłownie i w przenośni, wykonując pól kroku w tył. Tak, miał rację, mama nie pracowała, zajmowała się nim, ale miała pieniądze. Niewiele, ale miała. Pokręcił głową przecząco, oczywiście, że nie kupiła się sama. - Potrzebowała ich - Instynktownie wziął matkę w obronę, znał ją dość dobrze, by wiedzieć, że nie przyjęłaby od byłego męża pomocy, gdyby miała inne wyjście. Z każdą chwilą rozumiał coraz mniej, dlatego spojrzał na niego z czymś podobnym do współczucia, gdy wyznał, że jego brat był martwy. Nigdy nie miał brata. Siostry też nie.
- Zabili go? Jak mamę? - zapytał, naiwnie, ale tego wiedzieć przecież nie mógł. - Jade to jego żona? Dlatego jest... wypalona? O jakim wypadku mowa? Czekaj, czy moi dziadkowie wciąż żyją? - wyłapał z jego słów, nic o nich nie wiedział. Nie mógł kontaktować się z tymi od strony mamy, bo nie znali magicznego świata. Czy mógł mieć szansę poznać chociaż tych drugich? - Za spotkanie - Oplótł szklaneczkę dłonią, po chwili zawahania skinąwszy ojcu głową również uniósł toast - i wziął łyk ciężkiego alkoholu. Nigdy nie pił dużo, jego ciało musiało być w doskonałej formie codziennie, ale w cyrku pełno było drabów nieco mniej pracujących ciałem niż on, którzy od alkoholu nie stronili - to z nimi przechylił pierwsze butelki, parę lat temu. Czy inni chłopcy robili to ze swoimi ojcami? - Dlaczego spisujesz o niej notatki? - zapytał wprost, nie odpuszczając tematu Tonks.
- Mama nigdy nie mówiła, co robiłeś - mówiła tylko, że lubiłeś się bawić. - W jakim departamencie pracujesz? Co dokładnie robisz? - Chciał wiedzieć, po prostu, mama mówiła, że był wygodny, rzeczywiście był - większość porządnych czarodziejów brzydziła się dzisiaj ten instytucji. Ale nie on, on tam wciąż dobrze zarabiał. Był zły. Może na siebie, może na niego, nie tak to sobie wyobrażał, nie po tym, jak dostał odpowiedź na swój list. - Ale masz wpływy - zauważył, rejestracja była dla niego ważniejsza niż wyjazd. Nie zamierzał uciekać ze swojego kraju z podkulonym ogonem, to był jego kraj. - Możesz mi pomóc, prawda? - Z rejestracją. - Oczywiście, że to idioci. Chciałeś chyba powiedzieć, że to brutalni idioci. To, że zażynają ludzi na ulicach, chyba za bardzo nie dodaje im rozumu. - Fakt, pewnie nie będą się z nim patyczkować. Może trafi do więzienia, a może od razu go zabiją. Jak Bertiego Botta, który został bohaterem. Ale czy to zmieniało cokolwiek? - Tato, nigdzie się nie wybieram. Urodziłem się w Anglii, w Londynie. I nie będę stąd uciekał tylko dlatego, że oni tego chcą - oświadczył ze zdecydowaniem, umilknąwszy jednak pod uniesionym głosem ojca. Nie ze strachu i nie z posłuchu, przeszło mu przez myśl - że może jednak mu na nim zależy. Gdyby mu nie zależało, przecież nie wysyłałby tych pieniędzy Wyraźnie pobladł, kiedy poruszył temat matki, poczuł mdłości na dźwięk jelit - i przysunął do ust szklaneczkę z whiskey, biorąc większy łyk alkoholu. Nie myśl o tym. Nie patrz na to. Nie wracaj do tego.
Idź do przodu.
- Nie zamierzam dać się wypatroszyć! - odwarknął zatem. Z butą, uparcie i gniewnie, z niepojącą iskrą w oku. - Co mi po ucieczce do Francji? Nikogo tam nie znam i nic tam na mnie nie czeka. Mój dom jest tutaj. Moi przyjaciele są tutaj. - I jeśli mają zginąć, zginę razem z nimi? Nie wypowiedziałby tych słów na głos, łatwiej było je tylko pomyśleć. - Co z tego, że to bezpieczne? Ty też wciąż tu jesteś, dlaczego? Wyjazd byłby wygodny, w twoim stylu. - Zawsze byłeś wygodny, prawda? - Nie potrzebuję twojej wyciągniętej ręki, która wysyła problem za morze, żeby go więcej nie zobaczyć. Potrzebuję jej tutaj - oznajmił, patrząc mu prosto w oczy - z butą. Przeważnie rzeczywiście mówił to, co akurat myślał. Naprawdę potrzebował zarejestrowanej różdżki. I naprawdę bał się, że nakryją go na kłamstwie. - Co? - Zdziwienie odmalowane na jego twarzy musiało być szczere. - Nie! - Ani wtedy, pisząc list, ani teraz, włamując się do domu ojca, nie myślał o jego pieniądzach. Zarabiał na siebie, lepiej lub gorzej, ale miał za co żyć. Chciał tylko... czego? Czy on sam właściwie wiedział, czego chciał? Szukał ojcowskiej rady u człowieka, który go nawet nie znał? - Oddam ci te pieniądze, daj mi tylko trochę czasu - powtórzył, z przekonaniem, nie chcąc, by jego ojciec sądził, że dlatego tutaj przyszedł. Że dlatego go szukał.
- Jaką? - Naprawdę chciał o tym rozmawiać? Nagle krzesło wydało się dziwnie niewygodnie, zbyt twarde. Naprawdę, czemu ta rozmowa nigdy nie mogła się kończyć na kropce po artyście? - Akrobatykę - rzucił zdawkowo, odnajdując twarz ojca. - To... chyba dlatego nie potrafią mnie złapać - zauważył, próbując podsunąć ojcu zaletę takiego ułożenia się spraw. Kochał to co robił, ale zdawał sobie sprawę z tego, że ojciec pewnie bardziej zachwycony byłby karierą jakiegoś magomedyka - albo chociaż urzędnika, choć dziś to raczej większy powód do wstydu.
  
spostrzegawczość 74


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Salon [odnośnik]05.01.21 17:42
-Dobrze, znajdę. - odpowiedział zniecierpliwiony, choć nie miał pojęcia, czy to nie kolejna z jego obietnic składanych na wiatr. Znajdzie - i co? Po jednej stronie był szmalcownik, sługa Ministerstwa, a po drugiej pamięć o mugolce, do związku z którą nie mógł się przyznać. -I co byś mu zrobił, gdybyś go znalazł? - zapytał przebiegle, zastanawiając się, jak do sprawy podszedłby ten młody idealista. I ile gniewu Marcelius tak naprawdę nosi w sobie.
-Sama. - powtórzył powoli, przeciągając każdą zgłoskę. Tego nie wiedział, tego nie wychwycił ze strzępów podglądanych wspomnień. -A ty? Przecież tam byłeś, szamotałeś się z psem. - dopytał podejrzliwie, wbijając w Marceliusa przenikliwe spojrzenie. Poczucie winy, stwierdzenia, że Layli nie powinno już być w Londynie, to wszystko powoli układało się w intrygującą całość. -Z dobermanem. - poprawił się z nutką złośliwości. -Jesteś już dorosły, Marceliusie - kontynuował, nieco oskarżycielsko. Miała przy sobie jednego młodego mężczyznę - a może nie miała żadnego? -na tyle dorosły, by nie mieszać się w relacje innych dorosłych, w sercowe problemy, których nie rozumiesz i z których nie będę spowiadać się przed własnym synem. - wycedził stanowczo, spoglądając na syna z powagą - i umiejętnie wplatając we własny głos cień smutku i nostalgii. Nie, nie czuł smutku myśląc o Layli, przynajmniej nie do dzisiaj. Może odrobinę poczucia winy, ale wspomnienia o pierwszej partnerce nie przynosiły takiego samego gniewu i żalu, co choćby myśli o narzeczonej. Aż do dzisiaj. O ile wygodnie było ignorować żywą Laylę, o tyle teraz Cornelius nie pozbędzie się już widma kobiety z rozprutym brzuchem, o tyle teraz zaczynał żałować. Nie miał jednak zamiaru roztrząsać tego przed synem i tym bardziej tłumaczyć powodów dawnego rozstania, nieobecności w ich życiu. Marcelius był już duży, niech wierzy w co chce.
Zmarszczył lekko brwi, rozpoznając naszkicowany przez młodzieńca znak - znajomość historii magii i mugoloznastwa pozwoliła mu przypomnieć sobie dawną, mugolską wojnę. -Nie rozumiem... - rozszerzył lekko oczy. -To znak mugoli. - pokręcił lekko głową, dlaczego szmalcownik miałby go używać? -Niemieckich mugoli, którzy na wojnie, w latach czterdziestych, zabijali innych mugoli za... za... coś, co też nazywali czystością krwi. - nagle zrozumiał, wykrzywił usta w dziwnie emocjonalnym oburzeniu. Jakim prawem ten szmalcownik walczył o czarodziejską czystość krwi mugolskim znakiem? Był aż tak cyniczny?
Starannie złożył karteczkę, schował do kieszeni. Zapamięta to. Tymczasem przeniósł uważny wzrok na syna, który nagle zaczął się otwierać. Spowiadać.
-Nieostrożnych decyzji. Jesteś młody i żądny zemsty, ale ta najlepiej smakuje na chłodno, a czasami lepiej w ogóle zaprzestać. - przypomniał mu, a potem urwał, bo Marcelius zaczął mówić. I mówić. A Corneliusowi po raz pierwszy zrobiło się gorąco, po raz pierwszy nie zapanował nad własnymi emocjami.
-Po Bezksiężycowej Nocy zostawiłeś ją samą w Londynie na cztery miesiące? - powtórzył, lodowato, bo tylko chłód ratował go przed spłonięciem w ogniu dziwnego oburzenia. Nie miał prawa robić mu kazań, nie miał prawa, sam ją zostawił, ale... -W takim razie to cud, że przeżyła aż do lipca. - parsknął, sardonicznie, okrutnie. Layla znów pojawiła się za Marceliusem, ale zignorował jej błagalną minę i dłoń, którą trzymała na ramieniu syna. Skupił się na zakrwawionym brzuchu i wypływających z niego flakach.
-Kto ci tak mówił, kto?! Dlaczego nie napisałeś do mnie wcześniej? - podniósł lekko głos, przecząc sam sobie, bo przecież nie chciał mieć z nimi nic do czynienia. A może chciał, już sam nie wiedział. Tak czy siak, było już za późno, za późno, za późno. Przerwał, by zaczerpnąć oddechu, ale wtedy Marcelius go rozbroił - przeprosinami, za okrutne podejrzenia, ale chyba właściwie za wszystko. I nazwał go tatą - tak po prostu. Tak, jakby nigdy ich nie zostawił.
-To... - ja przepraszam, ja powinienem się odezwać, ja... -...już nic, czasu się nie cofnie. - burknął, słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. On, srebrnousty dyplomata, czuł się tak po raz pierwszy od niepamiętnych czasów.
-Wiem, że potrzebowała. Potrzebowaliście. - dodał łagodniej, czując paradoksalną ulgę, że Marcelius najwyraźniej nie miał do rachunków dostępu, że nie wiedział, że parę lat temu płatności ustały, że Cornelius chciał ich wtedy zastąpić nową rodziną. Przeniósł wzrok na drzewo genealogiczne, a imię Solasa paliło go w oczy wstydem. Brat zawsze się chyba czegoś domyślał. Wiedział zbyt mało, by robić Corneliusowi kazania, ale gdyby mógł, to pewnie próbowałby przemówić mu do rozumu. Zawsze kierował się sercem i nie zostawiłby nigdy swojej rodziny. Zawsze miał odwagę tę rodzinę wybierać, tak jak wybrał Jade, na przekór rodzicom.
-Co? Nie. - uniósł brwi ze zdumieniem, jak to zabili jak mamę, Solas miał czystą krew. -Był łamaczem klątw. Parę lat temu jednej nie złamał. - wyjaśnił krótko, martwo. -Nie pojechałby w tamtą podróż, gdyby nie ona, też łamała klątwy, nieporównywalnie gorzej niż on. - syknął bardziej do siebie niż do Marceliusa, usta na moment wykrzywił mu dziwny grymas - trochę nienawistny, trochę płaczliwy. To ona powinna wejść w Klątwę Stosu, ona, ona, ona. Może nawet przeżyliby wtedy oboje - Solas był zdaniem Corneliusa lepszym specjalistą, nie pozwoliłby Jade spłonąć żywcem, jak ona jemu.
-Nie mam z nimi kontaktu. - mruknął niechętnie, choć lepiej byłoby skłamać, że dziadkowie nie żyją. Prawie, jakby nie żyli, nieprawdaż?
-W Departamencie Niewłaściwego Użycia Czarów. - odpowiedział machnialnie, przedstawiając się Marceliusowi tak samo jak Layli. Tyle, że przy niej był (nawet) prawdomówny, a teraz zataił swoją nową pracę. Przeniósł się wszak do Biura Ministra Magii, zostając jednym ze złotoustych rzeczników. -Ta dziewczyna - terrorystka -o mało nie wysadziła Connaught Square, zginęliby niewinni ludzie. Zabezpieczamy plac, trzeba zadbać o stabilność... budynków. - rzucił stanowczo, wierząc we własną propagandę i nie mając pojęcia jak zabezpiecza się budynki, ale na szczęście Marcelius nie wiedział pewnie o tym wiele więcej.
Marcelius chyba w ogóle niewiele wiedział o życiu. Cornelius lekko pobladł, gdy syn poprosił go o niemożliwą pomoc, a potem zaczął pieprzyć jakieś patriotyczne bujdy. Urodziłem się w Anglii, dobre sobie. Na szczęście, przynajmniej jelita matki zdawały się do niego docierać, może jeszcze zdoła przemówić mu do rozumu.
-Dom? Urodziłem? To twój powód? To...błąd. - ledwo powstrzymał się od dodania, ty jesteś błędem, moim błędem. Z emocji upił większy łyk whiskey, w przełyku go paliło. -Przyjaciele przychodzą i otworzą, a nowy dom zbudujesz gdzie indziej. Ten tutaj... nie powinienem stawiać cię w takiej sytuacji, ciebie i Layli. Nie można budować domu w dwóch światach. A wierz mi, próbowałem. - mruknął, pod koniec nieco wypadając z rytmu, nie zamierzał wplatać w kazanie tej osobistej uwagi, przyznania się do porażki. -Jesteś moim synem, Anglia jest dla ciebie niebezpieczna, chcesz tutaj czekać na kolejnych szmalcowników?!  Zarejestrowana różdżka to nie jest żadne rozwiązanie, to tymczasowy plaster i nie, nie mam wpływów w komisji rejestracji. - chyba. -Francja, Włochy, Hiszpania, tam masz szansę budować normalne życie, w spokoju i tam pojedziesz. - nakazał, to nie podlegało dyskusji. -Nic mi nie zwracaj, po prostu wyjedź. - zakończył z rezygnacją. Myślał, że nic go już dziś nie zaskoczy, a jednak.
-A...kro...co? - powtórzył, wlepiając w Marceliusa osłupiałe spojrzenie. -Taką jak... w cyrku? - proszę, proszę, nie pracuj w cyrku. Chyba akrobaci pracują też gdzieś indziej, choć nie miał pojęcia, gdzie.
Merlinie.


Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.

Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Salon Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12143-cornelius-sallow#373480 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155

Strona 1 z 4 1, 2, 3, 4  Next

Salon
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach