Pracownia Effie
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pracownia
opis będzie
nałożone pułapki: Szklane Domy, Błyskotek i Nierusz
[bylobrzydkobedzieladnie]Ostatnio zmieniony przez Effie Potter dnia 31.01.21 21:20, w całości zmieniany 5 razy
Tradycyjnie wręcz, negatywne myśli momentalnie przyciągnęły skutki, na które metamorfomag nie miał ochoty, a tym bardziej siły.
Zajęty myśleniem o cichym wyjściu przez te same drzwi, którymi udało mu się wkraść, nie usłyszał, a może i zwyczajnie nie chciał usłyszeć skrzypnięcia drzwi za plecami. Proste pytanie weryfikujące zaufanie do nieznajomej postaci przecięło powietrze, zabierając na chwilę dech w piersi Weasleya. Zamarł w połowie kroku, odwracając się o sto osiemdziesiąt stopni w jej stronę. Widok szoku zastąpiła Gryfońska upartość, którą bardzo dobrze znał z autopsji. Nawet nie zdążył sięgnąć po różdżkę, żeby spróbować się obronić przed zaklęciem, które niestety nie wypaliło. W jego głowie momentalnie pojawiła się czerwona lampka, którą zbył dosyć niecodzienną sytuacją, w której po prostu okradał własną znajomą.
Utrzymując odpowiednią twarz, a także mimikę, pozwolił sobie na kpiący uśmieszek, choć oczy przeczyły wszystkiemu co wyrażał ten jeden, prosty gest. Na szczęście ze względu na delikatne światło dziewczyna nie była w stanie zauważyć dualizmu na jego twarzy.
Zauważając brak strumienia z różdżki prawie przeklął pod nosem. Nie był w stanie zrozumieć, jak mogła pozwalać sobie na takie braki w obronie własnego mieszkania, choć oczywiście wszystko to było przyćmione przez sumienie, wyrzucające mu niepoprawność całej tej sytuacji. Niemalże od razu odstawił sobie na tył głowy informację, żeby zapewnić Effie bezpieczeństwo, nakładając na jej mieszkanie zaklęcia ochronne. Może nawet przydałaby się nauka jakichś zaklęć ofensywnych? Wprawdzie Weasley nigdy nie był w tym zbyt wybitny, zwykle polegał na swoim humorze, który był bardzo kompatybilny z transmutacyjnymi zdolnościami będącymi z nim od maleńkiego, bo czymże innym jest metamorfomagia jeśli nie gałązką wiążącą jego zmienną naturę.
Bez zbędnych komentarzy ruszył możliwie szybkim krokiem w kierunku drzwi. Jego noga wciąż nie wykazywała pełnej sprawności, jednak czasy chodu, a raczej kulenia na nią, minęły. Nie był w stanie patrzeć na jej znajomą twarz, w której widział tak wiele różnych emocji. Bał się pomyśleć, co by było gdyby zobaczyła jego znajome, piegowate lico.
Nawet nie zatrzymywał się w drzwiach, po prostu raźnym krokiem przemaszerował do wyjścia, żeby zaraz skręcić za jednym z domów na przeciwko. Musiał szybko trafić do punktu aportacyjnego bez budzenia wszystkich mieszkańców okolicznych domów.
| zt.
Zajęty myśleniem o cichym wyjściu przez te same drzwi, którymi udało mu się wkraść, nie usłyszał, a może i zwyczajnie nie chciał usłyszeć skrzypnięcia drzwi za plecami. Proste pytanie weryfikujące zaufanie do nieznajomej postaci przecięło powietrze, zabierając na chwilę dech w piersi Weasleya. Zamarł w połowie kroku, odwracając się o sto osiemdziesiąt stopni w jej stronę. Widok szoku zastąpiła Gryfońska upartość, którą bardzo dobrze znał z autopsji. Nawet nie zdążył sięgnąć po różdżkę, żeby spróbować się obronić przed zaklęciem, które niestety nie wypaliło. W jego głowie momentalnie pojawiła się czerwona lampka, którą zbył dosyć niecodzienną sytuacją, w której po prostu okradał własną znajomą.
Utrzymując odpowiednią twarz, a także mimikę, pozwolił sobie na kpiący uśmieszek, choć oczy przeczyły wszystkiemu co wyrażał ten jeden, prosty gest. Na szczęście ze względu na delikatne światło dziewczyna nie była w stanie zauważyć dualizmu na jego twarzy.
Zauważając brak strumienia z różdżki prawie przeklął pod nosem. Nie był w stanie zrozumieć, jak mogła pozwalać sobie na takie braki w obronie własnego mieszkania, choć oczywiście wszystko to było przyćmione przez sumienie, wyrzucające mu niepoprawność całej tej sytuacji. Niemalże od razu odstawił sobie na tył głowy informację, żeby zapewnić Effie bezpieczeństwo, nakładając na jej mieszkanie zaklęcia ochronne. Może nawet przydałaby się nauka jakichś zaklęć ofensywnych? Wprawdzie Weasley nigdy nie był w tym zbyt wybitny, zwykle polegał na swoim humorze, który był bardzo kompatybilny z transmutacyjnymi zdolnościami będącymi z nim od maleńkiego, bo czymże innym jest metamorfomagia jeśli nie gałązką wiążącą jego zmienną naturę.
Bez zbędnych komentarzy ruszył możliwie szybkim krokiem w kierunku drzwi. Jego noga wciąż nie wykazywała pełnej sprawności, jednak czasy chodu, a raczej kulenia na nią, minęły. Nie był w stanie patrzeć na jej znajomą twarz, w której widział tak wiele różnych emocji. Bał się pomyśleć, co by było gdyby zobaczyła jego znajome, piegowate lico.
Nawet nie zatrzymywał się w drzwiach, po prostu raźnym krokiem przemaszerował do wyjścia, żeby zaraz skręcić za jednym z domów na przeciwko. Musiał szybko trafić do punktu aportacyjnego bez budzenia wszystkich mieszkańców okolicznych domów.
| zt.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Nie uznawała tego za akt szczególnej odwagi; prędzej była to naiwna zuchwałość, mizerne bohaterstwo, tchnięte może duchem późnej pory. Na pewno łatwiej było odgrywać taką rolę w półśnie, w półciemności – zagrożenie wzburzyło jej krew, lecz nie wydawało się realne. Równie dobrze mogła nadal śnić – w końcu kto (i dlaczego) miałby zakradać się do ich domu? Wyobraźnia podpowiadała jej tylko te najczarniejsze scenariusze, a one wymagały natychmiastowej reakcji. Przynajmniej tak przyjęła; nie znała przecież reguł pojedynków ani potrafiła odnaleźć się w sytuacjach kryzysowych. Może rzeczywiście jej decyzja o podjęciu walki zamiast ucieczki była swoistym przejawem jej Gryfońskiej duszy – szkoda tylko, że przybrała raczej marny skutek.
Magia odmówiła posłuszeństwa, buntując przeciw niewyćwiczonej inkantacji. Z czubka różdżki nawet nie wyskoczyła nawet pojedyncza linia pajęczyny, co nie umknęło uwadze intruza. W wątłym świetle biegnącym z okien osadzonych za mężczyzną, widziała tylko zarys jego twarzy – duży nos, rzucający cień na jego usta i gęsta broda, skrywająca jego prawdziwe oblicze. Lumos rozpłynęło się w ciemności, gdy przerwała jego działanie nowym zaklęciem, więc nie zarejestrowała nic więcej. Na dobrą sprawę zapewne nie umiałaby go rozpoznać w innych okolicznościach, jego rysy były zbyt niewyraźne w skąpym świetle nocy. Przeklęła cicho, czując jak miesza się w niej złość i pewna obawa; jeśli intruz miał czelność włamać się do ich chatki, zapewne przybył w konkretnym celu – co to było, czy już go osiągnął, czy przejmował się tym, że właśnie natknął się na świadka? Zacisnęła palce na fernambukowym drewienku, spodziewając się ataku, acz żaden nie nastąpił. Zamrugała ze zdenerwowaniem, po czym ruszyła za mężczyzną, gubiąc po drodze swoje miękkie kapcie. — Hej ty! Wracaj tu! — krzyknęła za nim, orientując się po jego postawie, że najwyraźniej wypełnił już swój cel. Mężczyzna był w odwrocie, niewiele sobie zrobił z jej słów i kontynuował, nie patrząc za siebie. Effie nie miała zamiaru tak łatwo mu odpuścić, chciała choćby lepiej przyjrzeć się jego twarzy, dostrzec szczegół, który pozwoli jej go jakoś później zidentyfikować; wszystko na próżno. Próbowała jeszcze go gonić – jej bose stopy zanurzyły się w trawie, później obiły się o brukowaną ulicę. On miał jednak nad nią przewagę w postaci dystansu, butów (i planu?), a ona nawet nie mogła ufać swojej magii. Zatrzymała się na wysokości domu pani Hallewell; zerknęła w zakryte okiennice, próbując ustalić czy i ją odwiedził niespodziewany gość. Nic na to nie wskazywało. W ogóle nic w okolicy nie wyglądało na naruszone – drzewa, budynki, dźwięki – wszystko wydawało się głęboko pogrążone we śnie. I ona jedna pośród tego. Otarła pot z czoła i niechętnie zawróciła, w całym tym poruszeniu przecież nawet nie zamknęła za sobą drzwi, kusząc los kolejnym włamaniem. Po drodze starała się zwracać uwagę na ślady, ale sama część ich zatarła w swojej pogoni; pozostało tylko oszacować straty.
W progu czekała już na nią przerażona siostra – widocznie tylko ona miała na tyle lekki sen, by zorientować się, że coś jest nie tak. Uwiesiła się na szyi Effie, powtarzając coś o tym, żeby więcej jej w ten sposób nie straszyć; po chwili uspokoiła się i wspólnie zaczęły ostrożnie rozglądać się za tym, co potencjalnie nieznajomy mógł uczynić. Wbrew pozorom okazało się to dość proste. Alchemiczka doskonale orientowała się zarówno w ułożeniu swoich eliksirów jak i ich liczbie; te zaginione świeciły swą pustką w kilku miejscach. Eliksir kociej zwinności i kolejny kociego kroku, a do tego wywar wzmacniający. Prawdziwy złodziej, pomyślała, wnioskując choćby tyle po rozczytanych etykietkach. W czasie, kiedy sprawdzała jeszcze na wszelki wypadek stan ingrediencji, dostrzegła na blacie kilka sykli. Zmarszczyła brwi, biorąc to najpierw za rodzaj pułapki. Jednakże rzucone Hexa Revelio nie wskazało nic podejrzanego; dlaczego przestępca miałby zostawiać jej pieniądze? To pytanie miało ją nurtować przez najbliższe dni – a ona ani trochę nie przybliżyła się do odpowiedzi.
| zt.
+ włamywacz zabiera ze sobą:
- eliksir kociej zwinności
- wywar wzmacniający
- eliksir kociego kroku
Magia odmówiła posłuszeństwa, buntując przeciw niewyćwiczonej inkantacji. Z czubka różdżki nawet nie wyskoczyła nawet pojedyncza linia pajęczyny, co nie umknęło uwadze intruza. W wątłym świetle biegnącym z okien osadzonych za mężczyzną, widziała tylko zarys jego twarzy – duży nos, rzucający cień na jego usta i gęsta broda, skrywająca jego prawdziwe oblicze. Lumos rozpłynęło się w ciemności, gdy przerwała jego działanie nowym zaklęciem, więc nie zarejestrowała nic więcej. Na dobrą sprawę zapewne nie umiałaby go rozpoznać w innych okolicznościach, jego rysy były zbyt niewyraźne w skąpym świetle nocy. Przeklęła cicho, czując jak miesza się w niej złość i pewna obawa; jeśli intruz miał czelność włamać się do ich chatki, zapewne przybył w konkretnym celu – co to było, czy już go osiągnął, czy przejmował się tym, że właśnie natknął się na świadka? Zacisnęła palce na fernambukowym drewienku, spodziewając się ataku, acz żaden nie nastąpił. Zamrugała ze zdenerwowaniem, po czym ruszyła za mężczyzną, gubiąc po drodze swoje miękkie kapcie. — Hej ty! Wracaj tu! — krzyknęła za nim, orientując się po jego postawie, że najwyraźniej wypełnił już swój cel. Mężczyzna był w odwrocie, niewiele sobie zrobił z jej słów i kontynuował, nie patrząc za siebie. Effie nie miała zamiaru tak łatwo mu odpuścić, chciała choćby lepiej przyjrzeć się jego twarzy, dostrzec szczegół, który pozwoli jej go jakoś później zidentyfikować; wszystko na próżno. Próbowała jeszcze go gonić – jej bose stopy zanurzyły się w trawie, później obiły się o brukowaną ulicę. On miał jednak nad nią przewagę w postaci dystansu, butów (i planu?), a ona nawet nie mogła ufać swojej magii. Zatrzymała się na wysokości domu pani Hallewell; zerknęła w zakryte okiennice, próbując ustalić czy i ją odwiedził niespodziewany gość. Nic na to nie wskazywało. W ogóle nic w okolicy nie wyglądało na naruszone – drzewa, budynki, dźwięki – wszystko wydawało się głęboko pogrążone we śnie. I ona jedna pośród tego. Otarła pot z czoła i niechętnie zawróciła, w całym tym poruszeniu przecież nawet nie zamknęła za sobą drzwi, kusząc los kolejnym włamaniem. Po drodze starała się zwracać uwagę na ślady, ale sama część ich zatarła w swojej pogoni; pozostało tylko oszacować straty.
W progu czekała już na nią przerażona siostra – widocznie tylko ona miała na tyle lekki sen, by zorientować się, że coś jest nie tak. Uwiesiła się na szyi Effie, powtarzając coś o tym, żeby więcej jej w ten sposób nie straszyć; po chwili uspokoiła się i wspólnie zaczęły ostrożnie rozglądać się za tym, co potencjalnie nieznajomy mógł uczynić. Wbrew pozorom okazało się to dość proste. Alchemiczka doskonale orientowała się zarówno w ułożeniu swoich eliksirów jak i ich liczbie; te zaginione świeciły swą pustką w kilku miejscach. Eliksir kociej zwinności i kolejny kociego kroku, a do tego wywar wzmacniający. Prawdziwy złodziej, pomyślała, wnioskując choćby tyle po rozczytanych etykietkach. W czasie, kiedy sprawdzała jeszcze na wszelki wypadek stan ingrediencji, dostrzegła na blacie kilka sykli. Zmarszczyła brwi, biorąc to najpierw za rodzaj pułapki. Jednakże rzucone Hexa Revelio nie wskazało nic podejrzanego; dlaczego przestępca miałby zostawiać jej pieniądze? To pytanie miało ją nurtować przez najbliższe dni – a ona ani trochę nie przybliżyła się do odpowiedzi.
| zt.
+ włamywacz zabiera ze sobą:
- eliksir kociej zwinności
- wywar wzmacniający
- eliksir kociego kroku
| 7 października '57
Dębowe półki, dźwigające ciężar przeróżnych ingrediencji, przywitały ją znajomym skrzypinięciem. Machinalnie przesunęła dłonią po powierzchni jednej z nich, oceniając, że po dzisiejszym dniu pracy będzie musiała przyłożyć się do ich sprzątnięcia. Lepki kurz osiadł na czubkach jej palców; przeszła do okna i uchyliła je nieznacznie, następnie zdmuchnęła zebrane paprochy. Nie mogłaby pozwolić na to, żeby wplątały się do wnętrza kotła, gdy będzie przygotowywać miksturę buchorożca. Był to jeden z trudniejszych eliksirów o dodatkowo dość zagrażającym zastosowaniu, lepiej więc było postarać się już zawczasu o jak najlepsze warunki. W tym celu zajęła się skrupulatnym przestudiowaniem spisanego przepisu, notując na boku dodatkowe uwagi, które pojawiły się na pergaminie podczas ostatniej jej próby poradzenia sobie z jej warzeniem. Tak naprawdę nie sięgała po nią często, ponieważ zamówienia, z którymi zwykle miała do czynienia, obracały się wokół dość jednorodnych potrzeb, najczęściej z dziedziny leczenia lub ukrywania się. Do tych zwyczajnych eliksirów również miała zamiar niedługo przysiąść, ale dopiero po tym jak spełni prośbę Marcelli. Panna Figg z pewnością nie należała do osób przeciętnych i jeśli o coś prosiła to to także było coś osobliwego; z biegiem lat ich znajomości przestała dopytywać o jej plany, po prostu spoglądała na nią groźnie, licząc że czarownica kiedyś weźmie sobie do serca troskę o podejmowane przez nią działania. Obie jednak wiedziały, nawet jeśli zgrywały przed sobą co innego, że magipolicjantka była nieujarzmioną duszą – gdy coś postanowiła, nic nie mogło jej zatrzymać. Effie wolała być świadoma jej poczynań; zapełnianie jej eliksirowych potrzeb dawało jej przynajmniej niewielkie poczucie trzymania tej dziedziny pod kontrolą. Oczywiście, nie przeczyło to możliwości, że nie była jedynym alchemikiem, z którym Marcy współpracowała – ale miała nadzieję, iż przynajmniej była tym najbardziej zaufanym.
Bez dalszego ociągania zabrała się do pracy. Postanowiła, że właśnie tę miksturę spróbuje zrobić na początku, gdyż liczyła na to, że właśnie teraz będzie mogła wykrzesać z siebie największe pokłady skupienia i energii. Kilka minut poświęciła na dobieranie ingrediencji, które następnie umieściła na głównym stoliku; zostawiła je, by zająć się kociołkiem. Ten stał już wyczyszczony i wystarczyło machnięcie różdżką, by wypełnił się świeżą wodą. Dodała kilka drewien pod niego i chwilę poświęciła na czuwanie nad ogniem; ważne było dopilnowanie, aby temperatura wzrastała miarowo i stabilnie – w końcu składniki będzie dodawać na różnych etapach. Obróciła się na pięcie, by sięgnąć po kilka owoców ognika. Wyjęła je z przygotowanego słoiczka i ułożyła na kamiennej płytce (gdyby użyła drewnianej, wyciekający sok przepadłby w nierównościach powierzchni, a potrzebowała go do wywaru) i bokiem długiego noża zaczęła uciskać. Kuleczki popękały, nabierając odpowiedniej formy. Aby wydobyć ich najważniejsze właściwości należało dorzucić je dość wcześnie – dlatego, używając tego samego narzędzia – powoli wepchnęła je do wody. Kolejne zadanie wymagało użycia trochę siły. Przygotowawszy miseczkę na pyłek, wzięła do ręki róg buchorożca i z dużą dozą sumienności zaczęła go ścierać na tarce. Zajęło to jej ponad pięć minut, ale miała przygotowaną wystarczającą ilość. Do proszku dolała siedem kropli krwi salamandry (po jednej na każdy dzień października, który już minął i jedną na dziś) i niewielką, srebrną łyżeczką wymieszała je razem, tworząc niezbyt przyjemną dla oka mieszankę. Nie czekając, dodała ją do kociołka, uważając na to, by składniki nie wydały z siebie chlupnięcia. Zostały jeszcze dwie ingrediencje, lecz zanim po nie sięgnęła, zamieszała powstającą miksturę – jednokrotnie, tworząc pełne koło. Chwyciła stojącą obok buteleczkę z czernidłem kałamarnicy, przyglądając się matowej cieczy, uważnie zebranej od niechętnego stworzenia; nie miała jednak czasu na podobne rozważania, więc otworzyła korek i wlała całą jej zawartość. Na koniec pozostawała drugie z serc mikstury, włosie buchorożca; to niezwykłe zwierzę właściwie samodzielnie odpowiadało za bardzo wybuchowy eliksir – nie widziała nigdy żadnego osobnika, kojarzyła je tylko z grafitowych ilustracji w podręczniku. Ciekawe czy Sue kiedyś się jakimś opiekowała, pomyślała przelotnie, dodając garść włosków wcześniej związanych skromnym sznurkiem. Zamieszała ponownie, tym razem jednokrotnie w przeciwną stronę i odsunęła się od kotła, z pewnej odległości obserwując wynik swojego warzenia.
| próbuję uwarzyć miksturę buchorożca (ST 90); astronomia III, więc 1 porcja
używam jedną ingrediencję roślinną: ognik (owoce);
cztery zwierzęce: włosie buchorożca, róg buchorożca (sproszkowany), salamandra (krew), kałamarnica (czernidło).
Dębowe półki, dźwigające ciężar przeróżnych ingrediencji, przywitały ją znajomym skrzypinięciem. Machinalnie przesunęła dłonią po powierzchni jednej z nich, oceniając, że po dzisiejszym dniu pracy będzie musiała przyłożyć się do ich sprzątnięcia. Lepki kurz osiadł na czubkach jej palców; przeszła do okna i uchyliła je nieznacznie, następnie zdmuchnęła zebrane paprochy. Nie mogłaby pozwolić na to, żeby wplątały się do wnętrza kotła, gdy będzie przygotowywać miksturę buchorożca. Był to jeden z trudniejszych eliksirów o dodatkowo dość zagrażającym zastosowaniu, lepiej więc było postarać się już zawczasu o jak najlepsze warunki. W tym celu zajęła się skrupulatnym przestudiowaniem spisanego przepisu, notując na boku dodatkowe uwagi, które pojawiły się na pergaminie podczas ostatniej jej próby poradzenia sobie z jej warzeniem. Tak naprawdę nie sięgała po nią często, ponieważ zamówienia, z którymi zwykle miała do czynienia, obracały się wokół dość jednorodnych potrzeb, najczęściej z dziedziny leczenia lub ukrywania się. Do tych zwyczajnych eliksirów również miała zamiar niedługo przysiąść, ale dopiero po tym jak spełni prośbę Marcelli. Panna Figg z pewnością nie należała do osób przeciętnych i jeśli o coś prosiła to to także było coś osobliwego; z biegiem lat ich znajomości przestała dopytywać o jej plany, po prostu spoglądała na nią groźnie, licząc że czarownica kiedyś weźmie sobie do serca troskę o podejmowane przez nią działania. Obie jednak wiedziały, nawet jeśli zgrywały przed sobą co innego, że magipolicjantka była nieujarzmioną duszą – gdy coś postanowiła, nic nie mogło jej zatrzymać. Effie wolała być świadoma jej poczynań; zapełnianie jej eliksirowych potrzeb dawało jej przynajmniej niewielkie poczucie trzymania tej dziedziny pod kontrolą. Oczywiście, nie przeczyło to możliwości, że nie była jedynym alchemikiem, z którym Marcy współpracowała – ale miała nadzieję, iż przynajmniej była tym najbardziej zaufanym.
Bez dalszego ociągania zabrała się do pracy. Postanowiła, że właśnie tę miksturę spróbuje zrobić na początku, gdyż liczyła na to, że właśnie teraz będzie mogła wykrzesać z siebie największe pokłady skupienia i energii. Kilka minut poświęciła na dobieranie ingrediencji, które następnie umieściła na głównym stoliku; zostawiła je, by zająć się kociołkiem. Ten stał już wyczyszczony i wystarczyło machnięcie różdżką, by wypełnił się świeżą wodą. Dodała kilka drewien pod niego i chwilę poświęciła na czuwanie nad ogniem; ważne było dopilnowanie, aby temperatura wzrastała miarowo i stabilnie – w końcu składniki będzie dodawać na różnych etapach. Obróciła się na pięcie, by sięgnąć po kilka owoców ognika. Wyjęła je z przygotowanego słoiczka i ułożyła na kamiennej płytce (gdyby użyła drewnianej, wyciekający sok przepadłby w nierównościach powierzchni, a potrzebowała go do wywaru) i bokiem długiego noża zaczęła uciskać. Kuleczki popękały, nabierając odpowiedniej formy. Aby wydobyć ich najważniejsze właściwości należało dorzucić je dość wcześnie – dlatego, używając tego samego narzędzia – powoli wepchnęła je do wody. Kolejne zadanie wymagało użycia trochę siły. Przygotowawszy miseczkę na pyłek, wzięła do ręki róg buchorożca i z dużą dozą sumienności zaczęła go ścierać na tarce. Zajęło to jej ponad pięć minut, ale miała przygotowaną wystarczającą ilość. Do proszku dolała siedem kropli krwi salamandry (po jednej na każdy dzień października, który już minął i jedną na dziś) i niewielką, srebrną łyżeczką wymieszała je razem, tworząc niezbyt przyjemną dla oka mieszankę. Nie czekając, dodała ją do kociołka, uważając na to, by składniki nie wydały z siebie chlupnięcia. Zostały jeszcze dwie ingrediencje, lecz zanim po nie sięgnęła, zamieszała powstającą miksturę – jednokrotnie, tworząc pełne koło. Chwyciła stojącą obok buteleczkę z czernidłem kałamarnicy, przyglądając się matowej cieczy, uważnie zebranej od niechętnego stworzenia; nie miała jednak czasu na podobne rozważania, więc otworzyła korek i wlała całą jej zawartość. Na koniec pozostawała drugie z serc mikstury, włosie buchorożca; to niezwykłe zwierzę właściwie samodzielnie odpowiadało za bardzo wybuchowy eliksir – nie widziała nigdy żadnego osobnika, kojarzyła je tylko z grafitowych ilustracji w podręczniku. Ciekawe czy Sue kiedyś się jakimś opiekowała, pomyślała przelotnie, dodając garść włosków wcześniej związanych skromnym sznurkiem. Zamieszała ponownie, tym razem jednokrotnie w przeciwną stronę i odsunęła się od kotła, z pewnej odległości obserwując wynik swojego warzenia.
| próbuję uwarzyć miksturę buchorożca (ST 90); astronomia III, więc 1 porcja
używam jedną ingrediencję roślinną: ognik (owoce);
cztery zwierzęce: włosie buchorożca, róg buchorożca (sproszkowany), salamandra (krew), kałamarnica (czernidło).
The member 'Effie Potter' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 73
'k100' : 73
Gdy mikstura przybrała odpowiednią barwę, w tęczówkach Effie błysnęły iskierki zadowolenia; opłacało się wstać wystarczająco wcześnie, by znaleźć w sobie pokłady skupienia, potrzebne do stworzenia dość skomplikowanego w wykonaniu eliksiru. Skrupulatne traktowanie wymienione w przepisie ingrediencji także musiało przyłożyć się do osiągniętego sukcesu – z uśmiechem wciąż zdobiącym jej usta, zanotowała w oprawionym w skórę dzienniczku proporcje składników oraz dzisiejszą datę. Jak na razie historia jej dokonań prezentowała się całkiem imponująco. Starała się zawsze realnie podchodzić do swoich możliwości i nie wybiegać płonną nadzieję w stronę ich przeszacowywania, jednak raz na jakiś czas pozwalała sobie na docenianie tego, co udawało jej się osiągnąć. Skromną buteleczkę wypełniła udanym eliksirem, po czym zadbała o jej poprawną etykietę. Och, gdyby ktoś próbował wypić jej zawartość, byłoby z nim naprawdę kiepsko – dlatego na wszelki wypadek dorysowała nieudolnie czaszkę, mając nadzieję, że zostanie to poprawnie zinterpretowane przez potencjalnych śmiałków. Poprawiła kosmyki włosów, które opadły na jej twarz, gdy pochylała się nad kociołkiem; na moment opuściła pomieszczenie, by odłożyć eliksir do wysłania. Zanim jednak to zrobiła, chciała jeszcze przezornie zaopatrzyć Marcy w wywar ze szczuroszczeta. Nie należał on do trudnych receptur, ale z pewnością był przydatny – zwłaszcza dla czarownic, które jak Figg lubiły igrać z niebezpieczeństwem. Tak więc zabrała się za czyszczenie swoich narzędzi pracy, aby nie pozostawał na nich choćby ślad poprzednich działań. Przygotowała też na stoliczku ułożone ingrediencje, w tym dość paskudny ogon szczuroszczeta, dryfujący w półprzezroczystej mazi w niewielkim słoiku. Był on niezbędnym składnikiem, który w końcu występował nawet w nazwie mikstury; nie zmieniało to faktu, że nie postrzegała go za bardzo w kategoriach ulubionych. Ale nie było co wybrzydzać; pozostawiła go na razie poza zasięgiem wzroku i źródlaną wodą wypełniła czysty już kociołek. Ogień buchnął, przyjemnie ogrzewając pracownię swoim ciepłem. Październikowe dni przyniosły ze sobą spadek temperatury – miło więc było przebywać w niewielkim, dobrze ogrzanym pomieszczeniu. Miała nadzieję, że zarówno mama jak i Samuel, również dawali sobie radę w obecnej sytuacji. Odepchnęła od siebie myśli o nich, karmiąc się słowami zawartymi w liście od aurora; byli bezpieczni, to musiało na razie wystarczyć.
W rękawiczkach zaczęła oddzielać od siebie strączki wnykopieńki, pilnując, by do kotła trafiła odpowiednia ich liczba. Były twardawe, nie zamierzała więc ich kroić. Wrzucone teraz, gdy woda zbliżała się do wrzenia, lecz jeszcze się nie gotowała, same zmiękną i oddadzą wywarowi swe magiczne właściwości. Tak też zrobiła, po czym nie zdejmując rękawiczek sięgnęła po przygotowany wcześniej ogonek. Dodała go do środka, zamieszała dwukrotnie w prawą stronę, tworząc szerokie koło i przystanęła, by obserwować przez chwilkę jak dwa najważniejsze składniki wirują wokół siebie. Z szafeczki po lewej wyciągnęła sakwę, a z niej – już gołą dłonią – wyciągnęła garść płatków hibiskusa. Odliczyła do dziesięciu (co miało odpowiadać dwóm pełnym kwiatom), po czym rozrzuciła je po tafli tworzącej się mikstury. Obniżyła nieznacznie temperaturę, aby zmniejszyć intensywność bąbli, które pojawiały się w dużej liczbie podczas wrzenia. Spojrzała na niewielką klepsydrę ustawioną na parapecie, po czym ją obróciła. Chciała dać czas poprzednim ingrediencjom na połączenie się w spójną całość. A w tym czasie, w wysokim naczyniu zmieszała ze sobą olej z nasion malin (zakupiony już w takiej płynnej formie) oraz owcze mleko; oczywiście nie udało jej się uzyskać jednolitej cieczy, ale nie o to chodziło. Najważniejsze było zetknąć ze sobą składniki, by choćby w małym stopniu pozbyć się charakterystycznego zapachu tej drugiej ingrediencji; niestety finalnie wywar i tak będzie wydzielał odór zgniłych jaj i na to nic nie poradzi. Gdy srebrnawy piasek przesypał się, wlała do kotła zawartość naczynia. Wedle instrukcji wzięła długą łyżkę i zaczęła nią mieszać dochodzącą mieszankę; jej ruchy były coraz szybsze, a po odliczeniu do dwudziestu, przerwała je. Wymyła wszystkie użyte sprzęty, czekając aż ukaże się jej słomkowy kolor. Jak najszybciej otworzyła wszystkie okna, gdy brzydki zapach podrażnił jej zmysły – miała zamiar szczelnie zamknąć gotowy wywar i na jakiś czas opuścić pracownię, by móc ją dobrze wywietrzyć.
| próbuję uwarzyć wywar ze szczuroszczeta (ST 25); astronomia III, więc 2 porcje
używam trzy ingrediencję roślinne: strączki wnykopieńki, hibiskus (płatki), olej z nasion malin;
dwie zwierzęce: ogon szczuroszczeta, owca (mleko);
i zt. na jakiś czas, jeśli wszystko jest okej.
W rękawiczkach zaczęła oddzielać od siebie strączki wnykopieńki, pilnując, by do kotła trafiła odpowiednia ich liczba. Były twardawe, nie zamierzała więc ich kroić. Wrzucone teraz, gdy woda zbliżała się do wrzenia, lecz jeszcze się nie gotowała, same zmiękną i oddadzą wywarowi swe magiczne właściwości. Tak też zrobiła, po czym nie zdejmując rękawiczek sięgnęła po przygotowany wcześniej ogonek. Dodała go do środka, zamieszała dwukrotnie w prawą stronę, tworząc szerokie koło i przystanęła, by obserwować przez chwilkę jak dwa najważniejsze składniki wirują wokół siebie. Z szafeczki po lewej wyciągnęła sakwę, a z niej – już gołą dłonią – wyciągnęła garść płatków hibiskusa. Odliczyła do dziesięciu (co miało odpowiadać dwóm pełnym kwiatom), po czym rozrzuciła je po tafli tworzącej się mikstury. Obniżyła nieznacznie temperaturę, aby zmniejszyć intensywność bąbli, które pojawiały się w dużej liczbie podczas wrzenia. Spojrzała na niewielką klepsydrę ustawioną na parapecie, po czym ją obróciła. Chciała dać czas poprzednim ingrediencjom na połączenie się w spójną całość. A w tym czasie, w wysokim naczyniu zmieszała ze sobą olej z nasion malin (zakupiony już w takiej płynnej formie) oraz owcze mleko; oczywiście nie udało jej się uzyskać jednolitej cieczy, ale nie o to chodziło. Najważniejsze było zetknąć ze sobą składniki, by choćby w małym stopniu pozbyć się charakterystycznego zapachu tej drugiej ingrediencji; niestety finalnie wywar i tak będzie wydzielał odór zgniłych jaj i na to nic nie poradzi. Gdy srebrnawy piasek przesypał się, wlała do kotła zawartość naczynia. Wedle instrukcji wzięła długą łyżkę i zaczęła nią mieszać dochodzącą mieszankę; jej ruchy były coraz szybsze, a po odliczeniu do dwudziestu, przerwała je. Wymyła wszystkie użyte sprzęty, czekając aż ukaże się jej słomkowy kolor. Jak najszybciej otworzyła wszystkie okna, gdy brzydki zapach podrażnił jej zmysły – miała zamiar szczelnie zamknąć gotowy wywar i na jakiś czas opuścić pracownię, by móc ją dobrze wywietrzyć.
| próbuję uwarzyć wywar ze szczuroszczeta (ST 25); astronomia III, więc 2 porcje
używam trzy ingrediencję roślinne: strączki wnykopieńki, hibiskus (płatki), olej z nasion malin;
dwie zwierzęce: ogon szczuroszczeta, owca (mleko);
i zt. na jakiś czas, jeśli wszystko jest okej.
The member 'Effie Potter' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Pracownia Effie
Szybka odpowiedź