Wydarzenia


Ekipa forum
część pierwsza
AutorWiadomość
część pierwsza [odnośnik]04.08.15 19:42

korytarz, salon, kuchnia


azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 02.12.16 11:35, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
część pierwsza Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: część pierwsza [odnośnik]09.08.15 14:23
/ z bocznej uliczki

Przez krótki moment zastanawiał się w jak nieciekawej sytuacji znalazłaby się Natalie, gdyby była tylko Natalie, a nie przebraniem metamorfomaga, gdyby nie miała pojęcia, kim jest stojący przed nią dwumetrowy mężczyzna o wyglądzie zakapiora i gdyby naprawdę czuła się roztrzęsiona po spotkaniu z poprzednimi dwoma przyjemniaczkami. Co zrobiłby Wright, jeśli w tym momencie zaczęłaby osuwać się w dół po ścianie, zemdlona? Albo jeśli znienacka rzuciłaby się na niego z pięściami w desperackim ataku? To byłoby naprawdę ciekawe. I być może kiedyś do sprawdzenia, teraz wolał postawić na coś, co zagwarantuje mu szybkie dojście do mieszkania Benjamina – skoro już się spotkali, mógł przy okazji odebrać swoją przesyłkę. Naturalnie wcale nie musiał przy tym wyglądać jak Natalie, ale tak było bardziej interesująco. Pozostawała jeszcze kwestia tego, że nie bardzo jak miał stać się z powrotem sobą – mimo wszystko był w połowie Lestrange’em i nie uśmiechało mu się przebierać w brudnej uliczce. W końcu nigdy nie wiadomo, na kogo się w takowej trafi. Dowód stał tuż przed nim.
Widział, że ma nad Benem władzę. W specyficzny sposób ujętą, ale jednak władzę, dokładnie mówiło mu o tym spojrzenie mężczyzny. Jego myśli najwyraźniej w całości skupiły się na Natalie, a dokładniej na kilku strategicznych miejscach, o co dziewczyna postarała się jeszcze bardziej, nie tylko mocno ssąc palec Wrighta, ale również dokładnie oblizując go językiem, by na koniec jeszcze delikatnie ugryźć. Przez cały ten czas ani na moment nie spuszczała spojrzenia z oczu Benjamina, uważnie rejestrując każdą jego reakcję. Jednocześnie zastanawiał się, czy jego znajomy jest naprawdę aż tak pijany, że bez problemu uwierzy w to, że spotkanie wyuzdanej ślicznotki gotowej na seks z nieznajomym (prawie – przyznała się, że raz rozmawiali) jest jak najbardziej realnym scenariuszem, a nie jedynie mokrym snem. Wszystko jednak wskazywało na to, że istotnie tak uważał, a on postanowił na razie nie wyprowadzać go z błędu. Brutalne zderzenie z rzeczywistością? Zobaczymy.
Rozrywki najwyższej jakości? Jedna brew Natalie uniosła się w uprzejmym zwątpieniu (lub wyzwaniu), ale oczy błyszczały od „lubieżnych myśli”. Jeszcze zobaczymy, czy najwyższej, zdawało się mówić jej spojrzenie. Jedna ręka dziewczyny niepostrzeżenie znalazła się na piersi Benjamina, ale był to jej jedyny ruch, nie sięgnęła ani do karku mężczyzny, ani do jego rozporka. Chociaż trudno byłoby jej sięgnąć do karku Bena – nawet pochylony zdecydowanie nad nią górował. Co było całkiem nowe dla Orpheusa, zazwyczaj różnica ich dzieląca była dość niewielka, bo wynosiła niecałe dziesięć centymetrów, teraz zwiększyła się do przynajmniej czterdziestu. Patrzył więc na niego z całkiem nowej perspektywy. Co prawda jako Natalie spotkał się z nim już wcześniej, ale wtedy Ben siedział i dodatkowo dzielił ich stół, jego gabaryty nie rzucały się tak w oczy.
Mam wiele imion – odparła dość tajemniczo, ale lekceważąco, wzruszając lekko ramionami, kiedy Wright wyciągnął swojego palca z jej ust. Stanowczo ściągnęła jego dłoń ze swojego ramienia, dla odmiany posyłając mu niezadowolone spojrzenie, najwyraźniej mając dość traktowania jej jak lalki, którą można, i trzeba, przestawiać z kąta w kąt, bo sama tego przecież nie zrobi. Zwolniła nieco swój chód, idąc teraz jakieś trzy kroki za Benem i ukradkiem potarła skronie. Ciało Orpheusa dawało mu znak, że już zbyt długo nie jest sobą, że powoli osiąga swój limit i jeśli nie chce dostać silnej migreny, to powinien jak najszybciej stać się z powrotem prawdziwym Orpheusem Baheire. Trwało to jednak tylko moment, zaraz znowu Natalie znalazła się przy Wrighcie, trzymając się co prawda jakieś trzydzieści centymetrów z dala od niego, ale za to posyłając mu czasami frywolne uśmiechy.
Kiedy znaleźli się w mieszkaniu Benjamina, Natalie grzecznie zatrzymała się w przedpokoju, krótko się po nim rozglądając. Ostatecznie oparła się plecami o jedną z mniej zagraconych ścian i utkwiła spojrzenie we właścicielu tego przybytku.
Głowa mnie boli – poinformowała go beztrosko.
Gość
Anonymous
Gość
Re: część pierwsza [odnośnik]09.08.15 22:28
Bajka dla dorosłych, której akcja rozgrywała się w nocnej scenerii opuszczonych ulic, musiała mieć szczęśliwe zakończenie. W wersji dla grzecznych dziewczynek uratowana księżniczka brała huczny ślub ze swoim obrońcą, natomiast w wersji niegrzecznych chłopców opowieść finiszowała co prawda na podobnym poziomie absurdu, ale z nieco zmodyfikowaną przyjemnością wystrzałowego finału. Benjamin święcie wierzył, że na ostatniej karcie tej dość krótkiej opowiastki czeka go prawdziwe katharsis a nie bolesny kac. O rozczarowaniu nie mówiąc: to uczucie nie istniało w alkoholowym świecie Wrighta. Silny, męski, pewny siebie, niezwyciężony - urocze niewiasty, rozkładające przed nim nogi, stanowiły więc codzienność egzystencji londyńskiego bohatera numer jeden.
Myśli Jaimie'go były odurzająco naiwne w swojej niemoralności. Ulegał właściwie nie tyle urokowi prześlicznej blondyneczki, co intensywnej miłości własnej. Upajał się wizją siebie takiego, jakim chciał być naprawdę. Stuprocentowy samiec, porywający niemalże siłą wyuzdane dziewczęta, prosto do mrocznego zamku - tak, takim bohaterem bajki na dobranoc właśnie zostawał, z trudem otwierając drzwi swojego mieszkania. Faktycznie, mrocznego, chociaż zbyt zagraconego jak na luksusową posiadłość. Nieistotny szczegół, nie przeszkadzający mu w wspinaniu się na wyżyny fabularnych urojeń, które okazywały się zaskakująco przyziemne.
Klucze opadły gdzieś na podłogę z głośnym brzękiem, lądując pewnie w centymetrowej warstwie kurzu. Ostatnio nie przyprowadzał nikogo do swojego przybytku, żyjąc w niemalże świętej ascezie, nakazującej wstrzemięźliwość także w dbaniu o porządek. Jemu samemu bałagan nie przeszkadzał i na szczęście w tej chwili nie zastanawiał się, jaką opinię wyrobi sobie o nim nowa przyjaciółka. Nie zaproponował także kawy lub herbaty (miał tylko spory zapas Ognistej); nie zdjął szarmancko sweterka z jej ramion, nie przeprosił kurtuazyjnie za nieporządek i nawet nie zaświecił romantycznych świeczek (żarówek też), komplementując jednocześnie jej wygląd. Egzamin na certyfikowanego szarmanckiego romantyka oblał niezwykle widowiskowo, pieczętując swój absolutny brak manier kolejnym krokiem ku piekielnej otchłani dla nieczystych dusz.
Może i nie potrafił połączyć kropek - ani ostrych rysów twarzy ze znajomą już buzią, ciągle jednak schowaną w półmroku mieszkania - ale fizycznie trzymał się całkiem nieźle. Szybki spacer nieco go otrzeźwił, wyostrzając zmysły, i kiedy podchodził do opartej o ścianę blondynki, robił to energicznie i zadziwiająco prosto. Nie potrącił żadnego stosu butelek ani wieszaka: precyzja seryjnego mordercy, witającego się na progu mieszkania z niewinną ofiarą.
Która coś mówiła, nieważne co - położył palec na jej suchych wargach, znów obrysowując kształt jej ust. Teraz, z bliska, pod ścianą z odpadającą tapetą, dziewczyna wydawała mu się jeszcze bardziej znajoma. Ostre deja vu na sekundę pohamowało jego działania, ale równie szybko minęło, pozostawiając tylko niezaspokojone, narcystyczne pragnienie. Właściwie mógłby zaprzestać kontynuowania bajki już teraz - przecież nie skłamie, kiedy opowie Tristanowi o przyprowadzeniu do mieszkania małej ladacznicy - ale rozpalona fizyczność nie dawała się tak łatwo ostudzić.
- Przestanie. - wychrypiał dość niecierpliwie, pochylając się nad dziewczyną i w końcu całując ją tak, jak powinien zrobić to już pod ulicznym murem. Ostro, nieustępliwie; ich zęby zderzyły się lekko, kiedy przesuwał językiem po jej zębach, odczuwając wszystkie doznania kilkakrotnie mocniej. Ognista powinna przytępiać zmysły, ale zamiast tego nakręcało buzujące podniecenie coraz bardziej. Jedną dłoń wsunął dość władczo w jej włosy, drugą natomiast zaczął dość niesprawnie rozpinać guziki swetra dziewczyny. Po chwili zrezygnował z takiej dłużącej się zabawy w dekompletowanie garderoby, jednym szarpnięciem pozbywając się upierdliwych guziczków. Nie przestawał całować blondynki, przyciskając ją do ściany swoim całym ciałem. Chciał ją poczuć. Kobieca delikatność i filigranowe ciało stanowiło kiedyś jego największą słabość, ale teraz miękkość doznań nieco go irytowała. Nawet w stanie lekkiego, porannego już rauszu.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
część pierwsza Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: część pierwsza [odnośnik]12.08.15 21:43
Cała ta noc była dla niego ciągiem niespodzianek, jednak nie uskarżał się, bo do tej pory żadna nie przyniosła mu nic przykrego. Co prawda spędził u gadatliwego dziadka o wiele więcej czasu, niż się spodziewał, ale ostatecznie dostał przedmiot, którego pożądał jego pracodawca, po niżej cenie, co zdecydowanie można uznać za sukces. Naprawdę też nie przypuszczał, by ktokolwiek mógł go zaczepić o takiej porze na ulicy, a jednak taka sytuacja miała miejsce. „Wybawcą” Natalie został Benjamin, którego pojawienie się było kolejną niespodziewaną rzeczą tej nocy. I naprawdę był ciekaw, czy przed świtem wydarzy się jeszcze coś zaskakującego. Cóż, wszystko wskazywało, że owszem, ale być może już nie dla niego samego – zaskoczony może być Wright, kiedy dowie się, kogo tak naprawdę spotkał. Orpheus nie zamierzał go uświadamiać, ale również wcale nie utrudniał mu rozpoznania, ba!, nawet podpowiadał, że istotnie, znają się, a to, że Ben go (a właściwie jej) nie skojarzył, to wyłącznie jego wina (i alkoholu, który wypił). Baheire nie należał do osób złośliwych, przynajmniej nie na co dzień, choć było w nim nieco przekory. Najsilniej odznaczała się jednak ciekawość, czyste zainteresowanie ludzkimi reakcjami, których chyba nigdy nie będzie miał dość. Nierzadko sam prowokował różne sytuacje, naciągał sznurki i albo mocno za nie ciągnął, albo tylko delikatnie przesuwał po nich palcami. Lubił otaczać się emocjami, choć sam sprawiał wrażenie kogoś, kto niespecjalnie je odczuwa.
Emocje Benjamina były bardzo silne. Silniejsze o tyle, że chyba zupełnie pozbawione zdrowego rozsądku. Wystarczyła jedna czynność Natalie, a Wright niemalże drżał z pragnienia i rozbierał dziewczynę wzrokiem. Wyglądał, jakby w ogóle miał ochotę ją rozebrać (a przynajmniej pozbawić najistotniejszych części ubrania) pod tą brudną ścianą, ale najwyraźniej jego mieszkanie musiało mu się wydać miejscem oferującym więcej możliwości. Czy do spełnienia, czy nie, Orpheus nie był pewny, jeszcze nie wiedział, do czego się posunie. Czuł jednak, że pewnie nie za daleko, nie chciał przesadnie denerwować Bena, gdy prawda o jego tożsamości wyjdzie na jaw, był on mu potrzebny. Właściwie ogólnie jak najbardziej wskazane byłoby utrzymanie relacji czysto biznesowych, co po drodze jednak nie do końca im wyszło… Baheire naturalnie nie protestował, ale postawił pewną granicę, którą Benjaminowi zdarzało się przekraczać, ale na własne ryzyko, wyraźnie mu o tym mówił.
Nie przejmował się absolutnie niczym, kiedy szedł do mieszkania Wrighta. Za to Natalie już chyba owszem – spokojnie, aczkolwiek ciekawsko rozglądała się po przedpokoju, zanim ostatecznie stanęła pod ścianą. Spod której choć wlepiała oczy w Wrighta, to jednak zerkała dość niespokojnie w stronę kuchni i ruchomego kalendarza, a na jej twarzy pojawiło się zaniepokojenie. Orpheusa nagle bardzo zaciekawiło, jak zareagowałby Ben, gdyby okazało się, że ma przed sobą mugolkę. W końcu chyba poznać się mogli nie tylko w czarodziejskiej części Londynu, Baheire przypuszczał, że jego znajomy nie tylko tam się plącze i ma raczej szerokie znajomości.
W tym przypadku akurat nie, tylko narasta – zdążyła powiedzieć z palcem Benjamina na wargach, zanim poczuła jego usta na swoich. Pocałunek jednak oddała dość nieporadnie i nieśmiało, jakby nie miała w tym wielkiej wprawy. W dodatku poruszyła się dość niespokojnie, kiedy mężczyzna wplótł palce w jej włosy. Jego śmiałe ruchy zdawały się ją deprymować, nie zareagowała też szczególnie optymistycznie, kiedy rozerwał jej sweterek i cała wyraźnie się spięła, gdy przycisnął jej ciało do ściany.
Boli – wymamrotała, kiedy na chwilę oderwała się od jego ust. – Nie bądź taki brutalny, jestem delikatna – poinformowała go z pewną nutą reprymendy w głosie. Zupełnie jakby to czułości spodziewała się po mężczyźnie z wyglądem typa spod ciemnej gwiazdy. – Nie chcę, żebyś mnie skrzywdził – powiedziała jeszcze trochę z obawą w oczach. – Nie skrzywdzisz mnie, prawda? – W tonie Natalie pojawiło się zaufanie i właśnie z zaufaniem teraz na niego patrzyła.
Zabawa w przekraczanie (lub też nie) granic? Lub próba uświadomienia, kto tak naprawdę przed nim stoi – a nuż im dłużej będzie patrzył na Natalie, tym szybciej do tego dojdzie.
Gość
Anonymous
Gość
Re: część pierwsza [odnośnik]14.08.15 19:38
Zdobywanie serc niewieścich przychodziło Benjaminowi z zaskakującą łatwością. Nigdy przecież nie odebrał idealnego, szlacheckiego wychowania, uczącego go postępowania z damami. Wiedza o kurtuazji, kolejności przepuszczania w drzwiach i prawieniu komplementów stanowiła dla niego mądrość tajemną. Przez życie szedł będąc po prostu sobą: dwumetrowym brodaczem o żywym spojrzeniu i absolutnym braku towarzyskiego obycia. Przy kobietach stawał się szarmancki tylko wtedy, kiedy miał do czynienia z wyjątkową przedstawicielką tego gatunku, co zdarzało się niezwykle rzadko. Większość stanowiła nieprzyjemny nalot na żeńskim królestwie piękności. Zbyt nadęte, zbyt brzydkie, zbyt zachowawcze - mógł w nieskończoność wymieniać przywary przykrych dziewcząt, także tych, które udało mu się zaprosić w skromne progi swojej sypialni. Do uroku erotyki stosowanej nie potrzebował wiele, wybredność pozostawiając daleko za sobą. Kochając się z kobietami raczej udowadniał coś sobie, w sporadycznych przypadkach czerpiąc z tego aktu całkowitą satysfakcję. Właściwie od czasu skończonego w niezbyt miłych okolicznościach narzeczeństwa, nie znalazł zachwycającej partnerki. Za wyjątkiem Venus, w której towarzystwie czuł się całkowicie swobodnie. Cała reszta łóżkowych partnerek stanowiła miłą, ale szybko zapomnianą rozrywkę, pomagającą Benjaminowi upewnić się w swoich słusznych preferencjach. Był to zabieg o tyle głupi, co łatwy w wykonaniu, i pewnie dlatego Wright szedł po linii najmniejszego oporu, gotów utopić swoje frustracje w pierwszych lepszych (chętnych) ustach wyuzdanej panienki z jego snów.
Bo taką przecież była nieznajoma blondynka. Pierwsze skojarzenie wyryło się mu w umyśle na tyle mocno, że przez kilka długich chwil ignorował wszelkie przesłanki, każące mu powściągnąć radosne erotyczne plany. Dziewczę, które oblizywało jego palec pod murem, teraz powinno już dawno wić się pod jego ciałem kompletnie nago, prosząc o więcej a nie...wić się dość niecierpliwie i dziewiczo. Upór pijanego Benjamina pewnie pozwoliłby na zignorowanie dość niepokojących sygnałów, gdyby tylko nieznajoma nie postanowiła się odezwać. Tonem całkowicie odmiennym od tego, którym kusiła go w ciemnej uliczce. Jasny, niewinny komunikat zahamował wszystkie jego działania akurat w chwili, w której dość bezpardonowo wsuwał dłoń za materiał jej bluzki, dotykając chłodnej skóry brzucha. Także delikatnego. Zero zarysu mięśni, tylko wzruszająca i kompletnie aseksualna dla Bena miękkość.
Zatrzymał się w pół ruchu i w pół pocałunku, jakby nagle bańka trzeźwości dotarła w końcu z krwią do mózgu, pozwalając mu na chłodniejszy osąd sytuacji. Opiekun smoków, najlepszy pałkarz dekady z najszybszym refleksem, tajemniczy przemytnik - och, to brzmiało dumnie, ale w tej konkretnej sytuacji Wright osiągał szczyty głupoty. W końcu mając jednak doskonały widok na nieznajomą i na swoją poszarpaną psychikę.
Wyraźnie skrzywił się na słodziutkie, pełne obawy pytania blondynki. Nie mogłaby ostudzić go bardziej, nawet gdyby wyznała, że cierpi na nieuleczalną chorobę weneryczną, jest w ciąży albo tak naprawdę jest jego siostrą. Ta potworna, mdląca bezbronność kompletnie nie pasowała do wzoru stereotypowej kochanki Benjamina. Tristan z pewnością poradziłby sobie z tak cudowną, delikatną kobietką, ale Wright nie miał w zanadrzu żadnych poetyckich zapewnień. Mógł zagwarantować jej tylko szybki seks, papierosa tuż po i - ewentualnie - odprowadzenie na dół klatki schodowej.
I zapewne wykonałby właśnie ostatnią czynność, kompletnie wyprowadzony ze stanu pożądliwej gorączki, gdyby nie nagłe wyczulenie, jakie spłynęło na niego niczym łaska nieistniejącego bóstwa. Za dużo w blondynce było zmian nastroju, za dużo grania na najwyższych i najniższych rejestrach, a do tego w jej oczach widział za dużo...zaufania? Obawy? A może: doskonale zawoalowanej kpiny?
W przedpokoju dalej było zbyt ciemno; Benjamin mało delikatnie złapał dziewczynę za ramię i pociągnął za sobą do salonu. Żarówka, niepewnie chybocząca się pod sufitem, w końcu rzuciła jasne i pewne światło na twarz blondynki. Oświecając - dosłownie i w przenośni - także i Benjamina, chociaż zajęło mu to kolejnych kilkanaście, nieznośnie długich sekund. Gdzieś widział te oczy i te usta; na pewno się znali, rozmawiali i...
Przez otumaniony alkoholem mózg Benjamina w końcu przeszła iskra. Bardzo mozolnie pozapalała wszystkie alarmowe lampki, wyciągnęła na ostre światło dość dziwne wspomnienia, odrysowujące się teraz zdecydowanym konturem na twarzy kobiety. Zabawa w połącz kropki skończyła się sukcesem; lepiej późno niż wcale, chociaż w tym jedynym przypadku Jaimie wolałby wcale. I w pierwszej chwili nie chodziło o konfrontację z Orpheusem a o bolesne zderzenie z samym sobą. Cudownym idiotą, zapalczywie udowadniającym sobie coś, co tak naprawdę nie istniało. Do tego dochodziła frustrująca pewność, że Baheire potrafi prześwietlić go tym intensywnym spojrzeniem, wywlec na zewnątrz słabości, które chciał ukryć, a to wszystko przy absolutnym braku jakichkolwiek emocji.
Męska duma zapiekła go dość mocno, czego jednak nie okazał po sobie, powracając wyrazem twarzy do uprzejmej, nieco niepokojącej obojętności. Za którą czaiła się frustracja najwyższego stopnia, rozładowana na razie tylko papierosem. Wyjął wyjątkowo zmiętego papierosa z kieszeni spodni, odpalając go wysłużoną zapalniczką, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył do aneksu kuchennego (daleko nie miał). Otworzył jedną ze zdezelowanych szafek, szukając zachomikowanej Ognistej. Wszystko w milczeniu, nietypowym dla zazwyczaj gadatliwego Wrighta. Tym razem potrzebował dużej dawki nikotyny (i alkoholu) na nowy rozruch. Ze stanu skrajnego pożądania do skrajnej frustracji w niecały kwadrans. Orpheus zasłużył na aplauz.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
część pierwsza Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: część pierwsza [odnośnik]19.08.15 23:29
matko, zaczynam bić rekordy w zapłonie .__.

Wszystko nagle ustało. Ustał dotyk Benjamina i jego pocałunek. Oddech mężczyzny również zatrzymał się na parę ułamków sekund.
Oho. Podziałało.
Niezadowolenie Wrighta bardzo wyraźnie ukazało się w grymasie wykrzywiającym jego usta. Natalie mimo to nie zmieniła wyrazu twarzy ani na moment, Orpheus bardzo starał się, by wyglądała na wręcz uosobienie niewinności. Na kobietę wymagającą troski i czułości. Taką, która Benowi z całą pewnością się nie spodoba.
I nie spodobała, emocje momentalnie opadły, czuło się to nawet w powietrzu. Benjamin jednak nie stracił resztek zdrowego rozsądku, docierały do niego bodźce z zewnątrz. Razem z nimi chyba polepszyła mu się pamięć, poprzeskakiwały jakieś trybiki w mózgu, bo cień podejrzliwości, jaki przemknął po jego twarzy, podpowiedział Orpehusowi, że jego kolega już się domyśla, kogo ma przed sobą. Jednak najwyraźniej nadal potrzebował upewnienia, gdyż po chwili pociągnął go do o wiele jaśniejszego salonu, postawił pod żarówką i przyjrzał mu się nad wyraz uważnie. Dopiero wtedy pewne klapki w mózgu Bena się otworzyły i w końcu zrozumiał, że tak naprawdę to nie na Natalie teraz patrzył.
W końcu. Ból głowy powoli się nasilał i Baheire bardzo rad byłby z możliwości stania się ponownie sobą. Dolegliwość co prawda nie należała jeszcze do szczególnie dokuczliwych, nie paraliżowała jego zmysłów, nie sprawiała, że myślał tylko o niej, nie wwiercała się w umysł, ale jednak była . Zamiana w Natalie należała do tych wyjątkowo skomplikowanych, ponieważ musiał znacząco zmienić każdą część swojego ciała. To dość spora ingerencja w naturę i by ją utrzymać, Orpehus zużywał więcej energii niż na przykład na Roberta, konsekwencje musiały więc nadejść. U niego objawiały się w postaci rozsadzającego czaszkę bólu, absolutnie nie do zniesienia bez eliksirów przeciwbólowych. Jednak to tylko w ekstremalnych przypadkach, kiedy znacznie przesadzał z długością zmiany. Teraz jego ciało naprawdę w bardzo małym stopniu dawało mu znać, że ma dość tego wysiłku, w porównaniu z tym, co mogłoby nadejść, gdyby był Natalie przez następne trzydzieści sześć godzin. Dwa dni bez przerwy stanowiły jego absolutne maksimum, już jakiś czas temu nauczył się tego przestrzegać. Nie lubił narażać się na większe ryzyko, niż w danej chwili było ono potrzebne, więc poczuł swoiste zadowolenie, kiedy Benjamin w końcu wydobył z pamięci sytuację, w której po raz pierwszy spotkał blondwłosą panienkę. Koniec zabawy! Jednak nie wszyscy biorący w niej udział skończyli ze względnie dobrymi humorami. Mina Wrighta co prawda wyrażała uprzejmość, ale dało się wyczuć osobliwe napięcie. Natychmiastowe odpalenie papierosa i oddalenie się do kuchni nie zapowiadało niczego dobrego. No i ta cisza.
Postanowił nic na razie nie mówić. Jego słowa nie były teraz Benjaminowi niezbędne, zresztą, najpierw wolałby się przebrać. Rozebrał się więc do naga na środku salonu, zamknął na moment oczy i zebrał myśli. Już po chwili poczuł rozchodzące się po ciele ciepło, delikatne mrowienie, a następnie wydłużanie się kończyn. Jako że nie miał najmniejszego zamiaru paradować bez ubrań, sięgnął do torebki Natalie, magicznie powiększonej w środku, skąd wyciągnął już swoje szaty. Od razu lepiej. Dopiero po przebraniu się jego spojrzenie ponownie spoczęło na Wrighcie. Spokojne, może trochę badawcze, ale nie oceniające. Choć wiele mógłby powiedzieć o jego pomyśle ponownego spożycia ognistej. W ocenie Orpheusa, Benowi na dzisiaj już starczyło alkoholu, ale przecież nie jest jego matką, by mu takie rzeczy wypominać. Jest dorosły, odpowiedzialny, na pewno wie, co robi…
Baheire ruszył wolnym krokiem w kierunku okna, gdzie jednym ruchem odgarnął zasłonkę, a następnie oparł się ramieniem o framugę i przez dłuższą chwilę nic nie mówił. W mieszkaniu nastała cisza, dość nietypowe zjawisko jak na Wrighta, ale Orpheus postanowił na razie nie robić nic, by ją przerwać.
A co miał powiedzieć? Zamierzasz być zły, Benjaminie? O własne przesadzenie z whiskey? O własną frustrację? Boisz się czegoś? Sam nie zamierzał naciągać sznurków bardziej niż to potrzebne. Przynajmniej na razie. Potrzebny mu był Wright skłonny do współpracy, dlatego jeśli sam nie poruszy tematu, Orpheus nie zamierzał tego robić. Problem wyraźnie był, ale Baheire nie miałby nic przeciwko zamieceniu go pod dywan, jeśli tylko miało to oznaczać szeroko pojętyspokój.
Masz eliksir przeciwbólowy – przerwał ciszę stwierdzeniem, w którym zapytanie było ledwie wyczuwalne. Musiał mieć, przy jego pracy pewnie zadbał o to, by mieć pod ręką cały zapas. Wątpił, by Ben każde poparzenie leczył w Mungu. Mógł jedynie liczyć na to, że nie zużył jeszcze wszystkiego. – Mogę?
Gość
Anonymous
Gość
Re: część pierwsza [odnośnik]31.08.15 14:12
Benjamin nigdy nie żałował, że jest czarodziejem, ale też przesadnie nie dziękował za ocalenie od mugolskiej doli. Był przekonany o własnej wartości i o tym, że poradziłby sobie w każdych warunkach, nawet bez różdżki, umiejętności teleportacji i innych bajerów, bez których większość pokątnego Londynu nie wyobrażała sobie życia. W innej, charłaczej wersji historii zostałby pewnie znanym graczem piłki nożnej, ewentualnie kulomiotem lub opiekunem niedźwiedzi grizzly w jakimś ZOO. Niewielka różnica a przynajmniej uniknąłby tak kuriozalnych sytuacji podczas nocnego podrywu. Spędzałby teraz upojne chwile z wyuzdaną mugolaczką a nie obserwował kątem oka rozbierającą się kobietę...mężczyznę? No właśnie.
Tego było za dużo jak na zbolały i otępiały alkoholem mózg Benjamina. Na chwilę wyjął papierosa z ust, pociągając z butelki Ognistą. Nie bawił się w żadne szklanki, potrzebował natychmiastowej psychicznej ulgi a przecież nie istniało nic bardziej zbawiennego od łagodzącego działania alkoholu. Odstawił whisky z cichym trzaskiem na lepiący się kuchenny blat, po czym ponownie zaciągnął się papierosem. Nie zamierzał odwracać wzroku od ubierającego się Orpheusa; obserwował ten bardzo moralny spektakl w posępnym milczeniu, wypuszczając z trudnością z ust kłęby dymu. Wargi miał spierzchnięte i zagryzione, chociaż najchętniej zatopiłby zęby w szyi ulubionego, podłego metamorfomaga. O skali wrightowskiego wzburzenia mogła świadczyć niezwykła niewinność, z jaką wpatrywał się w nagie ciało Baheire - bez grama zdrożnych myśli, za to z całym arsenałem bolesnych tortur, tak, by blada skóra nabiegła krwią. W przyzwoitym (trzeźwym) stanie na pewno przestraszyłby się swoich agresywnych myśli, ale teraz był daleki od honorowych standardów. I nie chodziło nawet o oszukanie - gdyby z kimkolwiek innym doszło do takiej pomyłki, zareagowałby raczej rubasznym śmiechem bądź czystym szokiem. W tym przypadku pozostawało mu tylko wkurwienie, dobrze maskujące prawdziwy, głębszy powód takiej reakcji.
Ognista wypalała mu przełyk, szary dym drażnił oskrzela, ale z każdą kolejną sekundą takiej fizycznej katorgi czuł się zdecydowanie lepiej. Na tyle, że wizja wyrzucenia Orpheusa przez okno wydawała się coraz mniej prawdopodobna. Przynajmniej na razie.
- To była prośba? - spytał w końcu nieco kpiącym tonem, chociaż daleko było mu do typowej, wręcz sarmackiej swobody. Wszystko przez świadomość, że Orpheus zna jego słabość, którą potrafił widowiskowo wykorzystać. Benjamin poczuł się całkowicie odsłonięty, chociaż to Baheire przed chwilą stał przed nim nagi. Niesprawiedliwa złośliwość świata. - Często po nocy puszczasz się jako ładna blondynka? - zagadnął całkowicie obojętnie, gasząc w końcu ledwie tlącego się papierosa o brzeg zardzewiałego zlewu. Ognista się skończyła, własnie wypalił ostatniego papierosa i nie miał już gdzie rozpuszczać frustracji. Pulsujące podniecenie zniknęło, ale zamiast niego pojawiło się jakieś drapiące uczucie rozżalenia. Wręcz pedalskiego, co uwłaczało mu jeszcze bardziej. Najchętniej znów poczułby jego usta na swoich - tym razem usta wąskie i szorstkie - ale takie manifestowanie swoich pragnień oznaczało przyznanie się do całkowitej porażki. Powściągał więc samobójczą chęć uzewnętrzniania uczuć, opierając się nonszalancko o chwiejącą się szafkę i zakładając ręce na piersi. Teatr jednego aktora, do niedawna dwóch płci. Niezbyt nowatorski dramat w dwóch aktach, ale Benjamin i tak nie mógł oderwać od niego wzroku.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
część pierwsza Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: część pierwsza [odnośnik]21.09.15 19:39
Przebierał się powoli, niespiesznie, całkowicie świadomy spojrzenia Benjamina na sobie. Nagość kompletnie go nie krępowała, nie wstydził się też swoich blizn (Wright był nawet świadkiem powstawania tej będącej wynikiem poparzenia i właściwie gdyby nie on, mogłaby wyglądać znacznie gorzej), to były rzeczy błahe. Nie martwił się też momentem przemiany, Ben przecież wiedział, z kim się zadaje, a Orpehus miał pewność, że nikomu o tym nie powie. Nie zrobiłby mu tego, Baheire był o tym przekonany. Wciąż miał do niego słabość. A kiedy mu minie, w końcu wszystko się kiedyś kończy, gdy ludzie pójdą po rozum do głowy, to na pewno będą ich wiązać wspólne sekrety. Jeśli jednak będzie wymagać tego sytuacja, Orpheus nie zawaha się użycia szantażu – wszystko, by osiągnąć cel, nieważne w jaki sposób, byleby był skuteczny.
Dzięki nienaturalnemu milczeniu mężczyzny miał nikłe pojęcie na temat tego, jakie myśli chodzą mu głowie. Powietrze aż zgęstniało od napięcia i sporej ilości wyrzutów, nie trzeba było być geniuszem, żeby się zorientować, że Ben trochę się wkurzył. A pijany i wkurzony człowiek traci opory. Nie przejął się tym specjalnie, chociaż może właśnie dlatego przebierał się tak długo – chciał mu dać chwilę ciszy, by ochłonął. A jeśli Wright uważa, że więcej whiskey mu pomoże, jego sprawa. W chwili obecnej z nich dwóch to mimo wszystko Orpheus miał szybszy czas reakcji, szybciej uderzyłby w niego zaklęciem. Czuł się pewnie, więc niczym się nie przejmował, co jednak wcale nie znaczyło, że zamierza Benajmina prowokować. Idiotą nie był. Zresztą, przyszedł tu w konkretnym celu, potrzebował trzeźwo (przynajmniej w miarę możliwości) myślącego Wrighta, a nie chodzącego gniewu. Zresztą, gniewu całkowicie nieuzasadnionego, przecież wcale nie ukrywał, że nie jest Natalie, powiedział, że już się spotkali… no i to nie on przyparł Bena do chłodnej ściany – wina w oczywisty sposób nie leżała po stronie Baheire’a, były pałkarz mógł winić tylko siebie.
To prośba?
Po tym pytaniu Orpheus leniwnie odwrócił się w stronę Benjamina i ruszył w jego kierunku. Zatrzymał się dopiero przy jednym końcu zlewu. Blisko, ale nie wystarczająco. Oparł się biodrem o blat, również sprawiając wrażenie rozluźnionego. Spojrzał w oczy Bena, przedłużając moment ciszy niemal maksymalnie.
Prośba – potwierdził po chwili głosem pustym i właściwie zupełnie bezosobowym. Nie spuszczał oka z Wrighta, nie dając mu się uwolnić od swojego wzroku – jego spojrzenie tylko nabrało na intensywności. To jak będzie, Ben, sięgniesz po ten eliksir? Interesuje cię moje życie seksualne? – zapytał, unosząc jedną brew. Jego pytanie pominął milczeniem. Może tak, może nie, nigdy nie wiesz.
Znowu zapadło milczenie i Baheire znowu nie spieszył się, by je przerwać. Przez chwilę rozglądał się obojętnie po pomieszczeniu, na dłużej zatrzymując się przy kolekcji nagród, zanim znowu spojrzał na Wrighta.
Mogłem być mugolką. Albo aurorką w przebraniu. Miałbyś kłopoty – zauważył uprzejmie. Międzynarodowy Kodeks Tajności obowiązywał, co zrobiłby, gdyby ta śliczna i wyuzdana blondynka nad ranem podniosła raban na cały Śmiertelny Nokturn „co to jest za miejsce?!” Pewnie nie byłby też zadowolony, kiedy nad ranem kobieta oświadczyłaby mu, że jest aresztowany, bo znalazła w jego mieszkaniu dowody na branie udziału w przemycie czarnomagicznych przedmiotów? Patrz, Ben, jakie masz szczęście.
Gość
Anonymous
Gość
Re: część pierwsza [odnośnik]22.09.15 10:42
Zazwyczaj Benjamin szczerze pogardzał łaską ciszy, lubując się raczej w ogłuszających bodźcach. Brzęk tłuczonych o chodnik butelek, wrzaski bólu, hałas kibicującego tłumu, jęki rozkoszy - wszystko to oddzielało go grubą watą od urojeń, coraz silniej mutujących się we własnej głowie. Już prawie zapomniał, że naprawdę odpoczywał wyłącznie na odludziach, wsłuchany jedynie w kiczowaty śpiew ptaków, ładnie wpisujących się w kakofonię szemrzących strumieni. Teraz, po tych wszystkich latach, nie wytrzymałby sam na sam ze swoimi myślami. Zwłaszcza w stanie skrajnego upojenia alkoholowego, zwłaszcza w tym milczącym towarzystwie, zwłaszcza pod naporem jego czujnego spojrzenia. Czy Orpheus kiedykolwiek mrugał?
Dziwne, że zastanawiał się nad tym dopiero teraz, w tej napiętej atmosferze, nieznośnej chyba tylko z punktu widzenia Jaimie'go. Baheire w każdej sytuacji wydawał się tak samo obojętny, niezależnie od tego, czy znajdywał się w skrajnym niebezpieczeństwie czy też w łóżku Benjamina. Zero emocji, czasem zdradzał go tylko szybszy oddech i intensywniejszy błysk w ciemnych oczach, pozwalający zakwalifikować Orpheusa do katalogu istot żywych. I potrzebnych, chociaż w tej chwili sam Wright nie wiedział do czego konkretnie. Do dopieszczania wrażeń estetycznych? Do rozkoszowania się tą pulsującą frustracją? Do groteskowej walki z własnymi pragnieniami? Przecież już dawno powinien wyrzucić go za próg, z trzaskiem zamykając za nim drzwi, na dobre odgradzające go do najbardziej trującej relacji ostatnich lat.
Cóż, widocznie jego słabość tylko się pogłębiała, czyniąc go kompletnie bezbronnym na urok Orpheusa. Nawet jeśli sprawiał wrażenie nabuzowanego alkoholem i złością zakapiora, gotowego podać mu smaczną porcję arszeniku a nie eliksir przeciwbólowy. Przez sekundę nawet rozważał taką opcję, unosząc wysoko krzaczaste brwi w wyrazie głębokiego zastanowienia. Nad tym, gdzie ów eliksir obecnie się znajduje i czy zamordowanie Baheire opłaciłoby mu się w jakikolwiek sposób.
- Zapomniałem już jak pięknie potrafisz prosić - odparł lekko, prawie sympatycznie, gdyby nie ciągle napięte spojrzenie ciemnych oczu, jakie ciągle utrzymywał na twarzy Orpheusa, bawiąc się w masochistę pierwszego sortu. - Szafka na dole - poinformował go tym samym tonem miłego gospodarza, uśmiechając się po raz pierwszy od dłuższej chwili. Dzięki Morganie za upychanie magicznych apteczek na półkach tuż przy podłodze; przynajmniej chociaż na sekundę odetchnie od tego frustrującego spojrzenia i wąskich warg, układających się w jakiejś głupie pytanie. Retoryczne, ale i tak musiał na nie odpowiedzieć. - Nie chciałbym się zarazić jakimś świństwem - odpowiedział przesłodko, chociaż z każdym przesyconym miodem słowem czuł się coraz bardziej zdenerwowany. Coś wymykało mu się spod kontroli a on nie potrafił zahamować idiotycznej fali coraz gorszych emocji.
- Od kiedy się tak o mnie troszczysz? - skomentował tylko jego złotą, zawoalowaną radę, nie ruszając się ani o milimetr. Może powinien od razu przekazać mu ostatnio zamówioną paczkę z przemytniczymi podarkami, zaproponować ciepłą herbatę albo wskazać drzwi, ale coś powstrzymywało go od jakiejkolwiek aktywności, jakby faktycznie zaraził się lodowatą obojętnością od Orpheusa.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
część pierwsza Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: część pierwsza [odnośnik]22.09.15 13:33
Orpheus bardzo cenił sobie ciszę. Uwielbiał się nią otaczać i używać jako narzędzia. Nic tak jak ona nie budowało napięcia, nie wzniecało niepewności, nie tworzyło tajemnicy, była idealna do pozostawiania niedopowiedzeń, do rodzenia oczekiwań, którymi mógł później do woli manipulować. Często bardziej wymowna od słów, należała do grupy jego najlepszych przyjaciół. Nigdy nie ukrywał, że lubi się zaszyć w odosobnionych miejscach, choć jednocześnie nigdy jakoś panicznie nie uciekał przed zgiełkiem. Co prawda potrafił idealnie odciąć się od otaczającego go rozemocjonowanego tłumu, będąc w samym jego środku, to jednak wolał bardziej kameralne spotkania, nad którymi miał większą władzę. Lubił mieć nad wszystkim kontrolę i zachowywać ją zwłaszcza wtedy, kiedy drugiej osobie wydawało się, że to ona jest górą. Gdy kontroli zdobyć nie mógł, przyjmował rolę biernego, choć czujnego, uczestnika wydarzeń, uchodząc bardziej za obserwatora.
W tym momencie zachowywał władzę, głównie dzięki emocjonalnemu stosunkowi Benjamina do jego osoby. Prawdopodobnie gdyby nie ta słabość, wpływanie na odczucia Bena nie byłoby takie proste. Tak mógł zupełnie swobodnie kroczyć po cienkiej linii pomiędzy namiętnością a wkurwieniem, nie przekraczając jej jakoś przesadnie. Wszystko w odpowiedniej ilości, choć biorąc pod uwagę ilość alkoholu, jaką wypił Wright, nie mógł z pełnym przekonaniem powiedzieć, że dobrze dobrał składniki, dlatego nie tracił na ostrożności.
Wiele rzeczy potrafię pięknie robić – odparł swobodnie, nie wykluczając, że intensywnie spojrzenie, jakie utkwił w mężczyźnie, miało zabarwić wypowiedź podtekstem. Skoro chciał się tak bawić, Orpheus nie będzie przecież gorszy. Ben jest chyba świadomy, po czym stąpa.
Szafka na dole? To chyba za nim. Baheire skinął głową, zrobił krok do tyłu i kucnął, ani na moment nie spuszczając wzroku z Wrighta. Bo czemu nie. Brak emocji jak zwykle uniemożliwiał jakiekolwiek sklasyfikowanie tego spojrzenia. Będąc na dole jednak już bardziej zainteresował się szafką i jej zawartością. Chwilę w niej pogrzebał, zanim dorwał się do fiolki z eliksirem, który tak dobrze znał. Zawartość naczynia wystarczała idealnie na jego małą dolegliwość, po jego opróżnieniu odstawił je obok innych pustych fiolek.
Kiedy znów stał, oparty biodrem o blat, przypatrywał mu się w ciszy znów przez dłuższy moment, po raz kolejny sprawiając, że nabrała ona wymownego charakteru.
Dlatego właśnie zapraszasz na seks do siebie do mieszkania spotkaną w środku nocy zupełnie nieznajomą ci kobietę? – Głos Orpehusa ponownie pobrzmiewał uprzejmością. Jeśli chcesz powiedzieć coś celnego, Ben, powinieneś się bardziej postarać. Zero logiki. W młodym czarnoksiężniku brak było jakichkolwiek innych reakcji na wypowiedź Wrighta, choć kto inny pewnie posłałby mu kpiący uśmiech. Oprheus po prostu znów dusił go spojrzeniem, choć wzrok miał nad wyraz spokojny. Obojętny.
Och, twój los jest mi drogi – przyznał, nie wahając się zaakcentować mocniej ostatniego słowa. Nie kłamał przecież, Baheire’owi zależało przecież na wolności Bena, bo jak inaczej mógłby on spełniać swoje przemytnicze obowiązki? – Wiesz przecież, że możesz na mnie liczyć.Coś za coś, zawsze tak było. Przecież nie robisz tego za darmo, a ja lubię twoje u s ł u g i na tyle, by wyciągnąć do ciebie pomocną dłoń, jeśli tylko będę wiedział, że jest sens to kontynuować.
Gość
Anonymous
Gość
Re: część pierwsza [odnośnik]22.09.15 18:29
Prowadzenie elokwentnych dyskusji z Orpheusem może i mogłoby sprawić przyjemność jakiemuś wysoko postawionemu arystokracie, zachwyconemu każdym słowem, jakie wypowiadały wąskie wargi mężczyzny, jednak Ben - dużo prostszy w obsłudze - wolał mniej wyrafinowane rozkosze. Choć i tak miał w sobie odrobinę z artystycznie uduchowionego panicza: skupiał się przecież na prezencji Orpheusa, zbyt wiele miejsca w swoich rozmyślaniach poświęcając jego twarzy. Właściwie nie mógł mieć pewności, że Baheire wygląda w ten konkretny sposób. Przeklęta metamorfomagia pozostawiała w wiecznym domyśle istnienie czegoś takiego jak prawdziwa twarz Orpheusa, co chyba wpływało w znacznym stopniu na jego równie nieokreślony charakter. Zdystansowany, chłodny, milczący, stanowił doskonałe przeciwieństwo rozgadanego Benjamina, gotowego snuć godzinami opowieści o swoim dzieciństwie, karierze i smoczych przygodach. Do stosowania nadmiernej otwartości nie potrzebował nawet wspomagania w postaci alkoholu, chociaż nikt tak jak Ben nie doceniał bardowskich właściwości Ognistej, przemieniającej nawet najnudniejszą opowieść w scenariusz poczytnej książki. Znajomość z Orpheusem także mógłby podkolorować i sprzedać w ładnym opakowaniu prawdziwej przyjaźni dwóch biznesmenów...gdyby nie to denerwujące poczucie obnażenia. Nie pamiętał dokładnie kiedy odsłonił się przed nim tak zupełnie i kiedy pocałował go zbyt szybko lub zbyt namiętnie, prezentując swoje uczucia w całej okazałości, ale tamta chwila stała się gwoździem do trumny spokoju sumienia. Gwoździem wbijanym od tamtej pory metodycznie przy każdym spotkaniu, niezależnie od jego finału - prosto w nieheblowaną deskę lub w zmarszczone czoło Benjamina, z trudem łączącego pojedyncze głoski w słowa.
Prezentował się nad wyraz trzeźwo, ale wypita przed sekundą Ognista na nowo wlała się do jego żył wartkim strumieniem, wcale nie pomagając na koncentrację. Ostre rysy Baheire rozmywały się w półmroku kawalerki i Ben najchętniej dotknąłby ich palcami, próbując urzeczywistnić towarzystwo mężczyzny. Pohamował jednak ten zawstydzający gest, ciągle patrząc na bruneta spode łba; nawet wtedy, kiedy Orpheus znajdował się dużo niżej, przywołując w umyśle Jaimie'go same niegodne i zachwycające obrazy.
Nie skomentował w żaden sposób jego subtelnej aluzji; raz, że brakowało mu riposty odpowiedniego kalibru, dwa, że naprawdę bał się, jakie słowa mogą uformować jego spierzchnięte usta. Zazwyczaj przy osobach tak bliskich czuł się całkowicie swobodnie, ale przeklęty sprzedawczyk stanowił wyjątek od tej chlubnej reguły. Oczywiście razem z minusami - nieogarnięciem myśli i rosnącą frustracją - szły także zdecydowane zalety: Orpheus fascynował go jak nikt inny. Przez łóżko Jaimie'go mogły przewijać się całe rejony przystojnych mężczyzn a i tak Baheire był niekwestionowanym numerem jeden. Nie, żeby kiedykolwiek mu o tym mówił. Nawet większy od Bena erotoman-gawędziarz stałby się przy brunecie milczącym ascetą, niejako przejmując styl bycia rozmówcy.
- Nie zamierzałem uprawiać z nią seksu tylko trochę podyskutować - sprostował, co brzmiało jak ostry sarkazm, choć tak naprawdę było marną wymówką. Umył Benjamina znajdywał się w bardzo złym miejscu, właściwie odcięty od i tak wyschniętego jeziorka intelektu. Mógł dalej brnąć w nerwową przepychankę z samym sobą, łagodząc wkurzenie obserwowaniem prywatnego dzieła sztuki, ale...chyba instynkt zachowawczy wygrywał. Oderwał się od szafki i ominął Orpheusa, znikając na chwilę za drzwiami sypialni, skąd powrócił z małym, skórzanym woreczkiem. Bez słowa rzucił go na blat tuż obok mężczyzny, powracając do obronnej pozycji stojącej - tym razem nieco dalej, tuż przy zdezelowanej kuchence.
- Masz zbawienny eliksir, masz obiecane zamówienie. Możesz znikać - powiedział dość oschłym tonem, po raz pierwszy w historii ich intensywnej znajomości tak zdecydowanie wypraszając  Orpheusa ze swojego mieszkania. Łóżka. Życia? Chyba pijacka duma nie sięgała aż tak daleko.

zt


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
część pierwsza Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: część pierwsza [odnośnik]15.10.15 12:04
| zapewne po miłosnym festiwalu

Kołatanie do drzwi nokturnowej pustelni czarodziejskiego filozofa - najsłynniejszego w tej upadłej części miasta - powinno odbywać się w bardziej podniosłej atmosferze. Jakiegoś deszczu, jakiejś wielkiej burzy stulecia, przynoszącej powiew świeżości i nadziei, zmieniającej tej ponury świat na lepsze. Schody, prowadzące na poddasze kamienicy, powinny tajemniczo skrzypieć - na tyle głośno, by przekrzyczeć szum wody, spadającej z nieba prosto na rachityczne drzewko, rozkwitające jeszcze bujną, soczystą zielenią lata - a zapach, unoszący się na starej klatce schodowej, należałoby porównać do aromatu wiekowej księgarni. Wszystko, by atmosfera wyjątkowej rozmowy doskonale dopasowała się do jej treści...co sprawdzało się tylko w dobrze przemyślanych średniowiecznych powieściach, bo kiedy pięknego, słonecznego wieczora ktoś zapukał do drzwi mieszkania Benjamina, nic nie zapowiadało, by wesoła pogawędka miała zapoczątkować bieg niezwykłych wydarzeń.
Sam Ben skierował swoje kroki ku przedpokojowi raczej niechętnie, pozostawiając na włączonej kuchence mocno osmalony garnek z tajemniczą miksturą. Zaczarowana przed sekundą łyżka ciągle mieszała parującą potrawę, nad którą wirowała także fajansowa pieprzniczka, co jakiś czas hojnie usypując ze swojego wnętrza grube ziarna przyprawy, sugerując, że jednak ten wieczór okazywał się w pewien sposób wyjątkowy. Wręcz podwójnie, bo nie dość, że Wright zamieniał się w dwumetrową kuchareczkę, przygotowując w prowizorycznej przestrzeni aneksu coś względnie jadalnego, to jeszcze był przy tym smutny. I to nie smutkiem morderczego kaca, nie smutkiem umęczonego swą niemoralną dolą pederasty a smutkiem jak najbardziej cnotliwym, gdyż dzisiejszego poranka stracił jednego ze swoich ukochanych smoków. Świętej pamięci Frank - Ben nigdy nie bawił się w wyrafinowane nazywanie podopiecznych - po miesiącu zmagań z chorobą po prostu zdechł, sprawiając, że zazwyczaj obklejone rubaszną głupotą serduszko Wrighta biło teraz nieco słabiej. Nie na tyle, by gorzko zapłakać, ale wystarczająco, by z oczu Bena nie bił typowy dla niego nieskalany rozterką entuzjazm a leciutka nostalgia.
Poprawiająca się znacznie, kiedy za drzwiami ujrzał rudą czuprynę swojego człowieczego przyjaciela. Uśmiechnął się do Garretta i chociaż nie powitał go typowym żenującym żarcikiem, czochraniem włosów i rechotem, to na pewno Weasley mógł wyczytać z brodatej twarzy Bena prawdziwą radość z nie do końca przypadkowego spotkania.
- Nie mów, nic nie mów, ja wiem, o co ci chodzi. O tę twoją, no, narzeczoną - rzucił w ramach przywitania, królewskim gestem zapraszając Garretta w skromne progi swej kawalerki. Zamknął drzwi i od razu poprowadził rudzielca do czegoś, co na nazwę salonu zasłużyłoby tylko po trwającym miesiącami remoncie, klepiąc go z całą siłą po plecach. - Chcesz porady od łamacza niewieścich serc, zwróciłeś się więc do mnie i, na Merlina, wiemy, że nie mogłeś znaleźć lepszego specjalisty, więc...- kontynuował z standardową pewnością siebie, powracając na kuchenne stanowisko, skąd jednak miał doskonały widok na przyjaciela. W głowie przywołał obraz tej dziwnej blondynki, którą zauważył na festiwalu u boku Weasley'a, ale na razie zatrzymał się w pół zdania, patrząc na Garretta wyczekująco. Doradzanie rudzielcowi w sprawach sercowych było naprawdę doskonałym lekarstwem na posmoczą depresję.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
część pierwsza Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: część pierwsza [odnośnik]17.10.15 0:28
Ciężka, zadymiona oraz przepełniona mniejszymi i większymi (w przykrą tendencją do tych drugich) przekrętami atmosfera Nokturnu nigdy nie wpasowywała się w jego gusta. Meandry ciemnych uliczek kojarzyły się tylko z niekończącymi się pościgami, błysk w oku mijanego chłopca mógł oznaczać wyłącznie kłopoty, ciche skrzeczenie bliżej niezidentyfikowanego stworzenia na myśl przywodziło nie więcej niż smród nielegalnych interesów - a ten wbijał się w nozdrza, powodował zawroty głowy i nieprzyjemnie drażnił rozbuchane poczucie sprawiedliwości. Trzy kroki później Garrett nie był już pewien, czy nie wpędził się w pułapkę metafor i alegorii, a wątpliwie przyjemna woń miała swe źródło - tak prozaicznie - w (ludzkich?) ekskrementach, pocie i wyrzutach sumienia.
Korzystając z przewagi w postaci względnego orientowania się wśród labiryntu korytarzy, przesmyków i rozpadających się budynków, teleportował się w miejscu ustronnym, ale znajdującym się wyjątkowo blisko mieszkania Benjamina. U brodatego przyjaciela nie bywał nazbyt często, nalegając raczej na spotkania na terenach neutralnych (w których sterylność zapewniały wyłącznie wysokie procenty kręcące się w brudnej szklance); tym razem jednak przyświecająca mu idea zatopiła w jasnych promieniach wszystkie obawy i zwątpienia. Jęk schodów uginających się pod ciężarem butów układał się nie w żałobne elegie, a preludia ballad snujących historię o wielkich czarodziejach, którzy zmienili świat, kreatorach snujących wizję utkanego skrupulatnie dobra, wybawcach wywlekających z cienia resztki sprawiedliwości.
Uderzył pięścią w drzwi w rytm serca kołatającego cicho w klatce piersiowej - i to nie tylko z powodu pięciu pięter pokonanych w półbiegu - a w momencie, gdy te otworzyły się ze zmordowanym stęknięciem, Gary zrzucił ciemny kaptur z uwięzionych w krótkim kucyku rudych fal. Zaatakowały go słowa, które przecięły stęchłe powietrze i wywołały półuśmiech na ukrytej za konstelacją piegów twarzy.
- Dobry wieczór, Benjaminie - powitał go tylko z pozoru kulturalnie, pod grubą warstwą wyświechtanych konwenansów kryjąc płynny sarkazm. Wyminął mężczyznę w drzwiach, przez przypadek szturchając stopą coś, co z dźwiękiem charakterystycznym opróżnionemu szkłu upadło na podłogę pokrytą warstwą kurzu (nie sądził, że to tylko drobinki światła droczą się z jego spojrzeniem, tworząc iluzję brudu; Ben nigdy nie zdawał się dbać o rzeczy tak przyziemne jak ład i początek). Po pokonaniu przesmyku noszącego dumną nazwę przedpokoju Garrett podszedł do krzesła, które wyglądało na najbardziej stabilne, pewnym ruchem przeniósł zalegające na nim papiery (nic niewarte śmieci? cenne pamiątki, lustrzane odbicie pełnego sukcesów życia?) na blat stojącego tuż obok stołu i opadł na siedzenie, ostrożnie, aby całkiem nie rozkruszyć chybotliwych już nóg. - Tak właściwie to przyszedłem tu w skrajnie innej sprawie - stwierdził dość tajemniczo, mimowolnie wędrując wzrokiem do zawieszonego na ścianie kalendarza, dopiero po dokładnej analizie orientując się, że już lata temu stał się nieaktualny. - Ale zaciekawiłeś mnie, chętnie usłyszę, co poradzisz mi w sprawie Diany. Chociaż - zamyślił się - najpierw nalej mi coś mocniejszego. Najlepiej pochodzącego z pewnego źródła. Nie wierzę nokturnowym eksperymentom.


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
część pierwsza Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
Re: część pierwsza [odnośnik]17.10.15 15:33
Atmosfera, jaką wprowadzał do zatęchłej kawalerki Garrett, zasługiwała na najpiękniejsze pieśni pochwalne, wysławiające szeroki uśmiech i blask piegowatej twarzy, rozświetlające mroki nokturnowego smutku. Na szczęście dla ewentualnych słuchaczy, Benjamin nie posiadał żadnych zdolności artystycznych, dając ujście swej twórczości tylko w postaci wyśpiewywania rubasznych przyśpiewek lub darcia gardła na co brutalniejszych meczach. Umiejętność składania słowa w urocze zdania wychodziła mu raczej marnie, nie wspominając już o wyższej szkole jazdy: nadawaniu głębszego znaczenia wychrypiałym głoskom. Cóż, został zesłany na ten ziemski padół, by uszczęśliwiać ludzi mało ambitną rozrywką. Zadanie wykonał widowiskowo, jednak zamiast deszczu nagród na jego głowę sypały się coraz cięższe cegłówki problemów, nadwyrężając i tak niezbyt wybujały intelekt Wrighta.
Dlatego też potrzebował aurorskiego przyjaciela, który w chwilach kryzysu pomagał mu wybrnąć z niezbyt bezpiecznych sytuacyjek, lecząc później smutki przegranej słodką ambrozją - Ognistą. Sam Garry właściwie był dla Bena personifikacją owego doskonałego alkoholu. Płomienna czupryna, wielkie ideały, buńczuczne spojrzenie - nic dziwnego, że Jaimie cenił sobie towarzystwo Weasley'a, nawet jeśli ich wzajemne stosunki nieco odwróciły się w hierarchii odpowiedzialności. Kiedyś to Ben pokazywał młodemu łamaczowi regulaminu najlepsze tajemne przejścia i liberalne, hogsmeadowskie sklepy - teraz natomiast to młodziutki padawan zdecydowanie lepiej radził sobie w życiu, nie dość, że rozwijając swoją aurorską karierę to i doczekując się narzeczonej.
Miłosne ploteczki nie leżały w zakresie zainteresowań Benjamina - wbrew wszelakim pozorom i naleciałościom z czasów narzeczeństwa z panienką Devon - ale już perspektywa wodzirejowania na ślubie Weasley'a doskonale wpisywała się w wrightowski terminarz szaleństw. Zadumał się więc dłuższą chwilę nad odpowiedzią, ignorując wyjątkowo niekulturalne zachowanie gościa, rządzącego się na salonach. Coś się tłukło, coś szeleściło, coś skrzypiało: Ben nie zwracał na to uwagi, zwiększając tylko różdżką ogiń pod buzującym garnkiem tak, że płomienie muskały teraz zewnętrzną jego część, produkując zapewne trujące opary.
- W innej sprawie, powiadasz? Muszę przyznać, że nawet się cieszę, bo... - urwał w połowie zdania, machając dłonią, by nieco rozwiać szary dym, kłębiący się teraz pod sufitem. Znów machnął różdżką, otwierając na oścież mikroskopijne okienko, po czym - mogąc już dojrzeć Garretta zza zasłony dymu - posłał rudzielcowi szeroki uśmiech. - Wydaje się w porządku, ale ma coś nie tego z brwiami, nie sądzisz? I w ogóle, jeśli mam być szczery, drogi druhu, to widziałem hojniej obdarzone przez naturę szlachcianki- kontynuował swoją ocenę tonem wieloletniego sędziego na wyborach Miss Świata, jednocześnie zastanawiając się, czy podać Weasley'owi coś zielonowróżkowego czy raczej postawić na klasykę. Z głośnym westchnięciem wyciągnął z jednej z obdrapanych szafek butelkę Ognistej, posyłając ją zaklęciem - razem z dość brudnymi szklankami, zaśniedziałymi sztućcami i parą obtłuczonych talerzy - na stolik tuż obok krzesła, na którym siedział Garrett. - Ale rozumiem, pewnie ma piękne wnętrze...no i macie jakieś te swoje czystokrwiste koneksje. Zobowiązania. Zasady. Rozumiem - dodał wielkodusznie, pochylając się nad przypalonym garnkiem i z miną konesera delektując się zapachem różnokolorowej mikstury. Przypominającej aromatem oddech świętej pamięci Franka, co znów wywołało na twarzy Benjamina dość smutny uśmiech. - A więc ta skrajnie inna sprawa to...? - zagadnął, chcąc ponownie pozbyć się z umysłu obrazu martwego smoczyska.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
część pierwsza Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: część pierwsza [odnośnik]18.10.15 2:23
Z początku krytycznym wzrokiem obrzucił Wrighta zabawiającego się w kucharza, lecz tylko po to, by zaraz łagodniej spojrzeć na buchający czarnym dymem garnek, intensywnie zastanawiając się, czy ten zaraz wybuchnie - zniszczy kamienicę, rozsadzi Nokturn, wywoła kolejną wojnę czarodziejów, zburzy pozorny spokój budujący się w ciszy za oknem, przerywanej jedynie konspiracyjnymi podszeptami, które rozpływały się w ostrym powietrzu, sporadycznymi szczeknięciami zrozpaczonych psów. Garrett nie powiedział jednak nic, wiedząc, że byłoby hipokrytą, gdyby niepochlebnie wyraził się o kulinarnych zapędach przyjaciela; zamiast tego wykrzywił tylko blade wargi w przyjaznym półuśmiechu, dostrzegając przez zasłonę podejrzanych politycznie oparów twarz rozradowanego Bena, w którego spojrzeniu czaiło się coś na kształt nieposkromionej dumy.
- Co tak zawzięcie pichcisz? - rzucił w przestrzeń z dość sporym entuzjazmem, mimowolnie ciesząc się na widok uśmiechu mężczyzny; pokłady przygnębienie, jakie z początku mógł dostrzec w ciemnych oczach, beztrosko i skrajnie ewoluowały w radość i względną lekkość widoczną w gestach, mimice, szerokim uśmiechu rozświetlającym twarz. Miła atmosfera rozszerzyła Garrettowi płuca, sprawiając, że każdy kolejny oddech stał się czystą przyjemnością - nawet jeśli przypieczętowany był intensywnym zapachem (odorem?) spalenizny - i pewnie tkwiłby tak, delektując się prostotą życia, bezmyślnymi chwilami, w trakcie których nikt nie wymagał od niego szumnych zapewnień, wielkich słów i opływających w patos przemówień, gdyby nie fakt, że chwilę później w powietrzu zaczęły dryfować talerze, a tuż za nimi pokryte cienką warstwą patyny sztućce. Dodanie dwóch do dwóch zajęło mu zbyt długo; na twarz wkroczył wyraz przerażenia, zanim auror zdążył go powstrzymać. Zrobił to dopiero po trwającej nieskończoność chwili, kiedy zapowietrzył się i prawie udusił w ataku nagłego kaszlu; potem spojrzał na Benjamina, w myślach oskarżycielsko pytając, d l a c z e g o chce go otruć, i uśmiechnął się prawie udolnie.
- Chyba powinienem przyjąć to za ujmę na honorze mojej narzeczonej i się obrazić - powiedział w końcu Garry, wciąż nie mogąc pogodzić się z myślą, że bulgocząca dziwnie i zapewne doszczętnie spalona potrawka prawdopodobnie zawędruje wkrótce wprost do jego żołądka. Po pokrytym mapą piegów karku przebiegł dreszcz. Rudzielec nieszczególnie przejął się słowami Wrighta, mimochodem skupiając myśli tylko na tym, że wkrótce czekać będą go problemy żołądkowe, najpewniej wykluczając z życia na tydzień i wysyłając prosto na łóżko szpitalne na czwartym piętrze Świętego Munga. - Nie, właściwie... nie wierzę, że to mówię, ale jest całkiem w porządku. - Wyjął różdżkę, nie wiedząc już, co zrobić z rękoma; zaczął obracać jasne drewno w dłoniach, jakby po raz milionowy badał jego dokładnie wypolerowaną strukturę. - Rozumiesz? To dobrze, bo ja nie - zaśmiał się dość żałośnie, patrząc to na różdżkę, to na Bena, to na garnek (wydawało mu się, że ten zerka na niego szyderczo) wypluwający z siebie wynaturzony zapach.
Westchnął, gdy Ben przebił bańkę iluzji zwykłej przyjacielskiej pogawędki, zderzył go z lodową górą rzeczywistości - tak wysoką, że Garrett nie mógł dostrzec jej szczytu. Otworzył butelkę z Ognistą, rozlał jej zawartość do dwóch szklanek; chwycił jedną z nich w dłoń, chcąc dodać sobie sił na snucie tej samej historii kolejny już raz.
- To musi zostać w tym pomieszczeniu -  oznajmił wyjątkowo neutralnie na start, obserwując Wrighta badawczo; trujące opary odeszły na drugi plan, momentalnie tracąc na znaczeniu. - I będzie miało wydźwięk mocno polityczny, dlatego proponuję, żebyśmy najpierw się napili - wymruczał, kręcąc naczyniem tak, aby złocisty płyn oblizywał jego brudne ścianki, działając jednocześnie katharsistycznie i odkażająco.


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
część pierwsza Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311

Strona 1 z 12 1, 2, 3 ... 10, 11, 12  Next

część pierwsza
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach