część pierwsza
AutorWiadomość
First topic message reminder :
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.[bylobrzydkobedzieladnie]
korytarz, salon, kuchnia
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 02.12.16 11:35, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na bunt było już za późno. Brendan żachnął się z niesmakiem, kiedy nieznajomy napastnik wciąż ich ignorował i nawet nie mrugnął, kiedy Benjamin w oczywisty sposób zareagował na jego zachowanie. Tam, skąd pochodzi ten człowiek, najwyraźniej nie zwykli brać pogróżek poważnie. Ich błąd, przeciwnika nigdy nie należy lekceważyć. A Brendan nie wierzył, by ktokolwiek, kto dla własnej wygody sięga po czarną magię był w stanie myśleć o czymś większym niż on sam. Nie mieli czasu, był zmęczony, chciał wreszcie odpocząć i marzył o słodkim śnie.
- Rozmowa jednak nie jest jego mocną stroną - mruknął, kiedy jego nieprzytomne ciało osunęło się już na podłogę, obrócił w ręku różdżkę - z zastanowieniem, nim podniósł z kąta metalową maskę śmierciożercy, przyglądając się jej zdobieniom w milczeniu. Wyglądała złowieszczo i zapewne w równie złowieszczych celach została wykonana; człowiekowi, który z nimi tutaj przebywał, musiało zależeć na zachowaniu własnej twarzy, skoro uciekał się do krycia jej za maską. Kim więc mógł być? - Wezmę ją. Pokażmy ją Bathildzie - stwierdził bez przekonania, zastanawiając się nad tym, do czego właściwie zmierzał. Był aurorem - i po raz pierwszy odchodził od aurorskiego obowiązku, nie ufając już dłużej instytucji, jaką było Ministerstwo Magii. Nie po tym wszystkim. - Powinienem zabrać go do Tower, skąd przeniosą go do Azkabanu - westchnął, przenosząc wzrok na Benjamina. - Ale nie chcę tego robić. Był tak pewny siebie, jakby czuł się całkowicie bezkarny. To może mieć coś wspólnego z policją antymugolską. Albo arystokracją. Boję się, że po prostu go stamtąd wypuszczą, a on... jest cholernie niebezpieczny. - Jego wzrok prześlizgnął się na nieprzytomne ciało Burke'a, cóż więc pozostało? - Kwatera, Ben? Możemy go tam zamknąć? - W kwestii Zakonu - rządził Ben. Posiadali równy stopień gwardzisty, ale to Wright poświęcał się sprawie od znacznie dłuższego czasu, mając też w sposobie działania Zakonu znacznie większe rozeznanie niż Brendan.
- Spokojnie, Alan - mruknął. - Przyjdę - Nie tylko dlatego, że nigdy nie rzucał słów na wiatr ani nie miał zwyczaju mówić innych rzeczy niż myślał. Nie dbał o swoje ciało zanadto, to prawda, było wszak tylko nic nie znaczącą skorupą, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak istotne jest zdrowie i dobra kondycja - stary płaszcz należało załatać, stare buty podkuć - i nie inaczej było z ludzką skórą. Łypnął okiem na Benjamina, kiedy uzdrowiciel zatroszczył się również o niego; nie zapytał, czy nie miał kłopotów, kiedy próbował się do nich przedostać. Ulice Nokturnu nie należały do najbezpieczniejszych. Z zaskoczeniem spojrzał na Alana, więc mógł go bez trudu przetransportować? Wspaniale. - Więc kwestię transportu mamy rozwiązaną - stwierdził, nie pytając Alana, czy pomoże - wydało mu się to oczywiste, walczyli wszak o wspólną sprawę. - Pozostaje jeszcze kwestia patronusa, o którym wspomniał. Nie powinien tego pamiętać. - I choćby miał nad nim stać z różdżką całą noc, wypchnie mu to wspomnienie z głowy. Całego dzisiejszego dnia. - Obliviate - szepnął.
- Rozmowa jednak nie jest jego mocną stroną - mruknął, kiedy jego nieprzytomne ciało osunęło się już na podłogę, obrócił w ręku różdżkę - z zastanowieniem, nim podniósł z kąta metalową maskę śmierciożercy, przyglądając się jej zdobieniom w milczeniu. Wyglądała złowieszczo i zapewne w równie złowieszczych celach została wykonana; człowiekowi, który z nimi tutaj przebywał, musiało zależeć na zachowaniu własnej twarzy, skoro uciekał się do krycia jej za maską. Kim więc mógł być? - Wezmę ją. Pokażmy ją Bathildzie - stwierdził bez przekonania, zastanawiając się nad tym, do czego właściwie zmierzał. Był aurorem - i po raz pierwszy odchodził od aurorskiego obowiązku, nie ufając już dłużej instytucji, jaką było Ministerstwo Magii. Nie po tym wszystkim. - Powinienem zabrać go do Tower, skąd przeniosą go do Azkabanu - westchnął, przenosząc wzrok na Benjamina. - Ale nie chcę tego robić. Był tak pewny siebie, jakby czuł się całkowicie bezkarny. To może mieć coś wspólnego z policją antymugolską. Albo arystokracją. Boję się, że po prostu go stamtąd wypuszczą, a on... jest cholernie niebezpieczny. - Jego wzrok prześlizgnął się na nieprzytomne ciało Burke'a, cóż więc pozostało? - Kwatera, Ben? Możemy go tam zamknąć? - W kwestii Zakonu - rządził Ben. Posiadali równy stopień gwardzisty, ale to Wright poświęcał się sprawie od znacznie dłuższego czasu, mając też w sposobie działania Zakonu znacznie większe rozeznanie niż Brendan.
- Spokojnie, Alan - mruknął. - Przyjdę - Nie tylko dlatego, że nigdy nie rzucał słów na wiatr ani nie miał zwyczaju mówić innych rzeczy niż myślał. Nie dbał o swoje ciało zanadto, to prawda, było wszak tylko nic nie znaczącą skorupą, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak istotne jest zdrowie i dobra kondycja - stary płaszcz należało załatać, stare buty podkuć - i nie inaczej było z ludzką skórą. Łypnął okiem na Benjamina, kiedy uzdrowiciel zatroszczył się również o niego; nie zapytał, czy nie miał kłopotów, kiedy próbował się do nich przedostać. Ulice Nokturnu nie należały do najbezpieczniejszych. Z zaskoczeniem spojrzał na Alana, więc mógł go bez trudu przetransportować? Wspaniale. - Więc kwestię transportu mamy rozwiązaną - stwierdził, nie pytając Alana, czy pomoże - wydało mu się to oczywiste, walczyli wszak o wspólną sprawę. - Pozostaje jeszcze kwestia patronusa, o którym wspomniał. Nie powinien tego pamiętać. - I choćby miał nad nim stać z różdżką całą noc, wypchnie mu to wspomnienie z głowy. Całego dzisiejszego dnia. - Obliviate - szepnął.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Brendan Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Kiedy nieznajomy ponownie został wysłany do krainy przyjemnych snów, Benjamin powstał z podłogi, rozcierając odruchowo pięść. Chętnie przysoliłby mu raz jeszcze, tak dla pewności, ale rozsądek podpowiadał mu, że nie byłoby to najlepsze rozwiązanie i mogłoby przynieść więcej szkody niż pożytku. Potrzebowali przecież informacji, skrywanych pod rozczochraną kopułą buntowniczego jegomościa, a ich wydobycie nastręczałoby wiele trudności, gdyby ten doznał urazu mózgu lub zakrztusił się krwią. Co prawda Wright nie miał pojęcia, jak wyciągną z czarnoksiężnika informacje, skoro ten widocznie nie zamierza współpracować po dobroci - zero zdziwienia - ale był pewien, że Bathilda Bagshot znajdzie sposób. Znoszenie ścierwa, śmierdzącego na kilometr ohydną magią, do kwatery Zakonu nie podobało mu się za bardzo, ale sądził, że w tej sytuacji nie mieli innego wyjścia. Wright kopnął lekko nogę nieprzytomnego mężczyzny, upewniając się, że ten nie kontaktuje, po czym podniósł wzrok na Alana
- Ze mną wszystko w porządku - odparł rzeczowo i pewnie, po raz pierwszy od wielu tygodni prawdziwie. Chociaż rany po Próbie nie zagoiły się w pełni, to wewnętrznie czuł absolutny spokój, nadszarpnięty jedynie ostatnimi wydarzeniami. Ciągle nie mieścił mu się w głowie parszywy atak, ale jak na razie mieli sytuację pod kontrolą. Należało jednak się stąd zabrać. Kiwnął głową na sugestię Alana - teleportacja łączna była doskonałym pomysłem; dotrą wspólnie w okolice chaty a stamtąd już zdołają przeciągnąć Craiga na noszach do środka chaty - i podobnie zareagował na pytanie Brendana.
- Sądzę, że tak, chociaż ostateczna decyzja co z nim zrobić będzie należała do profesor Bagshot - powiedział, poprawiając rękawy przykrótkiej koszuli w bardzo rutynowym geście szykowania się do drogi. - To co, widzimy się na miejscu? - rzucił, zerkając pytająco na Brendana i Bennetta. Nie mógł sobie przypomnieć, czy Alan posiada wstęp do kwatery, ale nawet jeśli dostarczy nieprzytomnego fircyka blisko terenu zamkniętego Zaklęciem Fideliusa, byłoby to sporym ułatwieniem. Wright zerknął kontrolnie na Brendana, jakby zastanawiając się, czy ten da radę teleportować się po traumatycznym rozszczepieniu, ale umiejętna opieka Alana zdawała się doprowadzić go do dość dobrego stanu, pozwalającego mu na rzucenie udanego zaklęcia zapomnienia.
- Ze mną wszystko w porządku - odparł rzeczowo i pewnie, po raz pierwszy od wielu tygodni prawdziwie. Chociaż rany po Próbie nie zagoiły się w pełni, to wewnętrznie czuł absolutny spokój, nadszarpnięty jedynie ostatnimi wydarzeniami. Ciągle nie mieścił mu się w głowie parszywy atak, ale jak na razie mieli sytuację pod kontrolą. Należało jednak się stąd zabrać. Kiwnął głową na sugestię Alana - teleportacja łączna była doskonałym pomysłem; dotrą wspólnie w okolice chaty a stamtąd już zdołają przeciągnąć Craiga na noszach do środka chaty - i podobnie zareagował na pytanie Brendana.
- Sądzę, że tak, chociaż ostateczna decyzja co z nim zrobić będzie należała do profesor Bagshot - powiedział, poprawiając rękawy przykrótkiej koszuli w bardzo rutynowym geście szykowania się do drogi. - To co, widzimy się na miejscu? - rzucił, zerkając pytająco na Brendana i Bennetta. Nie mógł sobie przypomnieć, czy Alan posiada wstęp do kwatery, ale nawet jeśli dostarczy nieprzytomnego fircyka blisko terenu zamkniętego Zaklęciem Fideliusa, byłoby to sporym ułatwieniem. Wright zerknął kontrolnie na Brendana, jakby zastanawiając się, czy ten da radę teleportować się po traumatycznym rozszczepieniu, ale umiejętna opieka Alana zdawała się doprowadzić go do dość dobrego stanu, pozwalającego mu na rzucenie udanego zaklęcia zapomnienia.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niejako skrzywił się, słysząc charakterystyczny chrzęst. Prawdopodobnie ich niecodzienny towarzysz siedział tu nie tylko nieprzytomny, ale również ze złamanym nosem. Odruch typowo uzdrowicielski wręcz kazał mu podejść do niego i mu pomóc, naprawić to, uleczyć jego rany. Ale powstrzymywał go w ryzach, pamiętając z jak niebezpiecznym typem miał do czynienia. Znacznie lepiej było, gdy ten pozostawał nieprzytomny. Gdyby jakimś cudem potrafił jednak posługiwać się magią (najprawdopodobniej czarną magią) bez różdżki, Alan nie był pewien czy by sobie poradzili. Brendan był mocno osłabiony. Co prawda Benjamin zdawał się być w pełni sił, jednak nawet aurorzy mieli problem z zatrzymaniem tego mężczyzny, a sam Bennett mógłby być marną pomocą w obronie/próbach złapania go, gdyby ten miał więcej sił.
W ciszy słuchał ich rozmów, samemu mając niewiele do dodania. Nie jemu było decydować czy mężczyzna ten ma trafić do Tower, do Azkabanu, czy gdzie indziej. Prawdą jednak było, iż podskórnie wolał, aby właśnie w więzieniu strzeżonym przez dementorów zagrzał on miejsce. Nie potrafił sobie wyobrazić jak czarną magią musiał się on posługiwać, skoro nawet aurorzy byli tym zaniepokojeni. Nie chciał więc, by mężczyzna ten chodził po Londyńskich ulicach, stwarzając zagrożenie dla niego, dla jego bliskich, ale również dla innych, całkiem obcych mu ludzi.
- Dobrze. Więc na jutro przygotuję wszystko. - Kącik jego ust nieznacznie uśmiechnął się. Aurorskie zapewnienia często mijały się z prawdą, jednak wierzył, że Weasley dotrzyma słowa. - Oprócz tego musisz się oszczędzać. Dużo śpij, jedz i pij, ale również nie nadwyrężaj się i dopóki rana całkiem się nie zagoi - unikaj bardzo gorących kąpieli.
Przybył tutaj, by pomagać, by spełnić swój obowiązek magomedyka, prawda? Tak więc chciał dopiąć wszystko na ostatni guzik, skoro niedługo mieli się rozejść, a on miał wrócić do Szpitala Świętego Munga. Zainteresował się więc również Benjaminem. Doświadczone, bystre oko uzdrowiciela nie przegapiło pewnych rzeczy. Wbrew temu co twierdził Wright - coś mu jednak było i Alan dostrzegał to w małych znakach. I o ile mu się nie zdawało - dostrzegł również charakterystyczne, znane mu już rany. Nie pytał jednak o nic, nie nalegał. Jedynie kiwnął głową.
- W porządku.
Był po części zadowolony i po części zaniepokojony, gdy okazało się, że to on zajmie się transportem nieprzytomnego jegomościa. Poczucie lekkiej dumy z faktu, iż przyda się nie tylko jako medyk, nie wyszło na zewnątrz, ale również nie zostało stłumione przez niepokój. Niepokój, który skutecznie minimalizował fakt, iż Craig był nieprzytomny.
- Widzimy się na miejscu. - Kiwnął głową. Poczekał aż Brendan rzuci Obliviate, poczekał aż wyrażą swoją gotowość. A potem podszedł do nieprzytomnego mężczyzny, dotknął jego ramienia i już po chwili ich nie było. Nie minęło dużo czasu, gdy dołączyła do nich pozostała dwójka.
zt x 4
W ciszy słuchał ich rozmów, samemu mając niewiele do dodania. Nie jemu było decydować czy mężczyzna ten ma trafić do Tower, do Azkabanu, czy gdzie indziej. Prawdą jednak było, iż podskórnie wolał, aby właśnie w więzieniu strzeżonym przez dementorów zagrzał on miejsce. Nie potrafił sobie wyobrazić jak czarną magią musiał się on posługiwać, skoro nawet aurorzy byli tym zaniepokojeni. Nie chciał więc, by mężczyzna ten chodził po Londyńskich ulicach, stwarzając zagrożenie dla niego, dla jego bliskich, ale również dla innych, całkiem obcych mu ludzi.
- Dobrze. Więc na jutro przygotuję wszystko. - Kącik jego ust nieznacznie uśmiechnął się. Aurorskie zapewnienia często mijały się z prawdą, jednak wierzył, że Weasley dotrzyma słowa. - Oprócz tego musisz się oszczędzać. Dużo śpij, jedz i pij, ale również nie nadwyrężaj się i dopóki rana całkiem się nie zagoi - unikaj bardzo gorących kąpieli.
Przybył tutaj, by pomagać, by spełnić swój obowiązek magomedyka, prawda? Tak więc chciał dopiąć wszystko na ostatni guzik, skoro niedługo mieli się rozejść, a on miał wrócić do Szpitala Świętego Munga. Zainteresował się więc również Benjaminem. Doświadczone, bystre oko uzdrowiciela nie przegapiło pewnych rzeczy. Wbrew temu co twierdził Wright - coś mu jednak było i Alan dostrzegał to w małych znakach. I o ile mu się nie zdawało - dostrzegł również charakterystyczne, znane mu już rany. Nie pytał jednak o nic, nie nalegał. Jedynie kiwnął głową.
- W porządku.
Był po części zadowolony i po części zaniepokojony, gdy okazało się, że to on zajmie się transportem nieprzytomnego jegomościa. Poczucie lekkiej dumy z faktu, iż przyda się nie tylko jako medyk, nie wyszło na zewnątrz, ale również nie zostało stłumione przez niepokój. Niepokój, który skutecznie minimalizował fakt, iż Craig był nieprzytomny.
- Widzimy się na miejscu. - Kiwnął głową. Poczekał aż Brendan rzuci Obliviate, poczekał aż wyrażą swoją gotowość. A potem podszedł do nieprzytomnego mężczyzny, dotknął jego ramienia i już po chwili ich nie było. Nie minęło dużo czasu, gdy dołączyła do nich pozostała dwójka.
zt x 4
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 25 lipca
Długo nie widział się z Josephem. Zbyt długo, rozłąka, do jakiej przyczynił się nadbudowywanym dystansem, zaczynała być bolesna. Zauważał ją dopiero teraz, gdy chaotyczna sytuacja nieco się ustabilizowała, sądził jednak, że młodszy brat już wcześniej dostrzegł rosnącą między nimi przepaść i nieobecność Bena w jego życiu. Żałował swoich poczynań, ale nie cofnąłby czasu. Poświęcił się temu, co istotne, co mogło przynieść najsłabszym nadzieję a dręczonym ukojenie. Zaniedbanie relacji rodzinnych wydawało się w porównaniu niewielką ofiarą za możliwość życia - chociaż i tutaj zawiódł. Pamiętał niewinnych, opadających w przepaść na Wyspie Rzeźb. Pamiętał ofiary majowego wybuchu anomalii, który pochłonął setki, jeśli nie tysiące, istnień. Pamiętał swe przewiny i - jednocześnie - pamiętał Josepha, małego chłopca bez górnej dwójki i czwórki, z mlecznymi zębami, chichoczącego z dorosłych żartów Benjamina, biegnącego tuż za nim w las, ścigającego do na dziecięcej miotełce, zachwyconego pędem, żarem i spiekotą lata. Wspomnienia z dzieciństwa zawsze pomagały mu stawić czoła przeciwnościom losu. Spędził je szczęśliwie, z osobami, które kochał - i które będzie kochać, nawet mimo tymczasowego braku kontaktu.
Cieszył się z odpowiedzi Josepha i z jego obecności podczas przepakowywania rzeczy. Odebrał Josepha z Pokątnej, nie chcąc, by ten sam włóczył się po Nokturnie. Spacer do mieszkania przebiegł w ciszy, nie powinni się roztkliwiać w tym siedlisku zła - dopiero, gdy weszli po skrzypiących stopniach na ostatnie piętro i zamknęli za sobą drzwi mieszkania, Wright zsunął z głowy kaptur i spojrzał prosto w oczy Josepha. - Tęskniłem - powiedział tak po prostu, bez wstydu; nauczył się okazywania uczuć, zwłaszcza tych kierowanych ku najbliższej rodzinie. Nie czekając na komentarz, objął brata w niedźwiedzim uścisku, miażdżąc go wręcz w potężnych ramionach. - No, ale bierzmy się do pracy. Zajmiesz się gzymsem? Trofea i różne inne pierdoły - dodał chwile potem, gdy już nacieszył się bliskością. Ruszył do salonu. Sam nie wiedział, co zrobi z mieszkaniem. Czy sprzeda je, czy zostawi dla Charlotte; podejrzewał, że pomieszczenie na Śmiertelnym Nokturnie przyda się Zakonowi Feniksa, ale czy miał rację? Czy chciał tu wracać? Tu, gdzie pachniało Harriett i Percivalem? Westchnął ciężko, samemu podchodząc do ściany, by zerwać z niej plakat Jastrzębi. - Wrzucaj wszystko do torby - polecił, wskazując na przyniesioną uprzednio skórzaną torbę, rozłożoną na środku prowizorycznego salonu. - Wiem, że to durne pytanie, ale...co u Ciebie, Josie? - spytał pieszczotliwie, tak, jak zwracał się do niego w dzieciństwie, by zdenerwować go pozornie dziewczęcym zdrobnieniem.
Długo nie widział się z Josephem. Zbyt długo, rozłąka, do jakiej przyczynił się nadbudowywanym dystansem, zaczynała być bolesna. Zauważał ją dopiero teraz, gdy chaotyczna sytuacja nieco się ustabilizowała, sądził jednak, że młodszy brat już wcześniej dostrzegł rosnącą między nimi przepaść i nieobecność Bena w jego życiu. Żałował swoich poczynań, ale nie cofnąłby czasu. Poświęcił się temu, co istotne, co mogło przynieść najsłabszym nadzieję a dręczonym ukojenie. Zaniedbanie relacji rodzinnych wydawało się w porównaniu niewielką ofiarą za możliwość życia - chociaż i tutaj zawiódł. Pamiętał niewinnych, opadających w przepaść na Wyspie Rzeźb. Pamiętał ofiary majowego wybuchu anomalii, który pochłonął setki, jeśli nie tysiące, istnień. Pamiętał swe przewiny i - jednocześnie - pamiętał Josepha, małego chłopca bez górnej dwójki i czwórki, z mlecznymi zębami, chichoczącego z dorosłych żartów Benjamina, biegnącego tuż za nim w las, ścigającego do na dziecięcej miotełce, zachwyconego pędem, żarem i spiekotą lata. Wspomnienia z dzieciństwa zawsze pomagały mu stawić czoła przeciwnościom losu. Spędził je szczęśliwie, z osobami, które kochał - i które będzie kochać, nawet mimo tymczasowego braku kontaktu.
Cieszył się z odpowiedzi Josepha i z jego obecności podczas przepakowywania rzeczy. Odebrał Josepha z Pokątnej, nie chcąc, by ten sam włóczył się po Nokturnie. Spacer do mieszkania przebiegł w ciszy, nie powinni się roztkliwiać w tym siedlisku zła - dopiero, gdy weszli po skrzypiących stopniach na ostatnie piętro i zamknęli za sobą drzwi mieszkania, Wright zsunął z głowy kaptur i spojrzał prosto w oczy Josepha. - Tęskniłem - powiedział tak po prostu, bez wstydu; nauczył się okazywania uczuć, zwłaszcza tych kierowanych ku najbliższej rodzinie. Nie czekając na komentarz, objął brata w niedźwiedzim uścisku, miażdżąc go wręcz w potężnych ramionach. - No, ale bierzmy się do pracy. Zajmiesz się gzymsem? Trofea i różne inne pierdoły - dodał chwile potem, gdy już nacieszył się bliskością. Ruszył do salonu. Sam nie wiedział, co zrobi z mieszkaniem. Czy sprzeda je, czy zostawi dla Charlotte; podejrzewał, że pomieszczenie na Śmiertelnym Nokturnie przyda się Zakonowi Feniksa, ale czy miał rację? Czy chciał tu wracać? Tu, gdzie pachniało Harriett i Percivalem? Westchnął ciężko, samemu podchodząc do ściany, by zerwać z niej plakat Jastrzębi. - Wrzucaj wszystko do torby - polecił, wskazując na przyniesioną uprzednio skórzaną torbę, rozłożoną na środku prowizorycznego salonu. - Wiem, że to durne pytanie, ale...co u Ciebie, Josie? - spytał pieszczotliwie, tak, jak zwracał się do niego w dzieciństwie, by zdenerwować go pozornie dziewczęcym zdrobnieniem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie widzieli się długo. To znaczy nie widzieli tak naprawdę, bo Ben mu przecież mignął kilkukrotnie i na weselu państwa Bartius i na śnieżkach w czerwcu... ale coś takiego było właściwie nieistotne. Nie ulegało najmniejszej dyskusji, że już dłuższy czas temu urwał im się kontakt i... wbrew pozorom wcale nie tylko z winy Bena - i Joe miał tego świadomość. Całą wiosnę spędził (nie licząc treningów) poza granicami kraju i chyba nikt tak naprawdę nie wiedział gdzie się podziewa. O to przecież chodziło. Ale najwyraźniej to rodzinne, skoro taka rozłąka ciążyła im obu. Bo Joeyowi ciążyła i to jak cholera.
Chyba jeszcze nigdy nie ucieszył go list od Bena tak jak tym razem... choć oczywiście nigdy by się do tego nie przyznał. Przecież nie był już dzieckiem, prawda? Był dorosłym mężczyzną, który miał za nic brak kontaktu z bratem i którego z pewnością nie trzeba przeprowadzać przez Nokturn. Próbował to Benowi wytłumaczyć, ale najwyraźniej bezskutecznie, skoro obaj skręcili z Pokątnej w ciemną, niezbyt przyjemną ulicę.
Joeya już dawno na Nokturnie nie było, to fakt... i zapewne dlatego całą drogę do mieszkania Bena czuł na sobie czyjeś spojrzenie i dziwny, nienaturalny dla niego niepokój z tym związany. Co nie zmieniało faktu, że nie trzeba było po niego wychodzić na Pokątną! Mniejsza o to. Grunt, że w końcu dotarli pod drzwi, a przekroczywszy próg, Joe mógł spokojnieodetchnąć z ulgą ściągnąć z siebie i odwiesić kurtkę. Tylko właśnie przy tej czynności zamarł, jakby właśnie oberwał Petrificusem. Wpatrywał się w brata i nie wiedział czy bardziej nie wierzy własnym oczom czy uszom - bo albo nie stał przed nim Ben, albo NA PEWNO powiedział coś innego niż to, co Joe usłyszał. Tęskniłem? Nie, to niemożliwe. Nie było nawet takiej opcji. Pewnie powiedział coś w stylu: "te zgniłe" albo... "tę kiłę". Z pewnością cokolwiek, tylko nie "tęskniłem". Chyba, że to był żart, ale Ben nie wyglądał w tej chwili jakby żartował. To znaczy w tej chwili w ogóle nie wyglądał, bo właśnie ściskał Joeya, na co ten mocno poklepał brata po plecach. To z całą pewnością nie było "tęskniłem". Joe był przekonany o tym, że Benowi, o ile w ogóle znał to słowo, nie przeszłoby ono przez gardło. Nie-e. Nie jemu. Ben nie mówił takich rzeczy! Nigdy. To musiały być w takim razie jakieś omamy słuchowe - w sumie nic nadzwyczajnego przy tych wszystkich anomaliach magicznych i w ogóle...
- Dobrze cię widzieć, Benji - powiedział w końcu z lekkim uśmiechem, kiedy przeanalizował całą sytuację i doszedł do takich a nie innych wniosków. Został też w końcu uwolniony z miażdżącego uścisku brata, więc odezwanie się stało się o niebo łatwiejsze.
Gzyms. Jasne, nie ma sprawy. Normalnie Joe zaraz chwyciłby za różdżkę i wszystko ładnie wpakowałby do torby za pomocą magii... ale na szczęście pamiętał aż za dobrze, że zaklęcia obecnie były ostatecznością, więc wszystko trzeba było robić... z różdżką schowaną w kieszeni. Smutne, ale prawdziwe. W każdym razie sprawnie zabrał się za ściąganie tego całego tałatajstwa i pakowanie do torby... a przynajmniej tak zamierzał, ale już przy pierwszym pucharze, który wziął do rąk, zatrzymał się na chwilę, przyglądając się nagrodzie. W zasadzie niewiele różnił się od tych, które sam posiadał i które kolekcjonował w swoim domu w Piddletrenthide. Ciekawe, kiedy będę tak upychał swoje - przemknęło mu przez myśl.
- Hm? - Ben wyrwał go z tej dziwacznej zadumy - U mnie? - powtórzył za nim i ze wzruszeniem ramionami wsadził trofeum do torby. Puścił przy tym mimo uszu zdrobnienie, którego użył Ben. Jego brat był już za stary, żeby nadal próbować go tego oduczać. Joe miał tylko nadzieję, że nigdy nie nazwie go w ten sposób przy osobach postronnych. Przenigdy.
- W sumie to nic ciekawego - odpowiedział i bynajmniej nie po to, żeby zbyć brata. Spojrzał na niego i uśmiechnął się kwaśno... ale szczerze.
Joe zawsze wszystko ubarwiał, uwielbiał opowiadać o tym co dokonał, kogo słynnego spotkał... potrafił gadać jak najęty szczególnie, kiedy chciał rozmówcy poprawić nastrój, a chciał niemal zawsze.
Dziwne... może to przez to miejsce, które trochę go przytłaczało, może przez Bena, którym zawsze chciał być... dziś był dość milczący i... po prostu szczery.
- No wiesz, treningi, anomalie... anomalie, treningi... nic ciekawego - dorzucił. Może to też fakt, że Ben doskonale znał realia życia zawodnika znanej drużyny quidditcha? Cóż Joe mógł mu powiedzieć ponad to, co jego starszy brat sam przeżył? Te trofea zresztą mówiły same za siebie. Przy okazji zresztą Joe sięgnął po kolejne.
- Nie dziwię się, że to mnie poprosiłeś o pomoc w pakowaniu - zmienił nagle temat, a jego ton głosu był na powrót lekki, zdecydowanie bardziej podobny do Josepha Wrighta, którego wszyscy znali - gdyby Hannah zobaczyła to mieszkanie - tu przetoczył wzrokiem po pomieszczeniu - to zapewne spotkalibyśmy się na twoim pogrzebie - zakończył z nieznacznym uśmiechem rozbawiony. Rozbawiony tym bardziej, że obaj wiedzieli, że powiedział najszczerszą prawdę. Ich siostra jak nic wpadłaby w szał, gdyby wiedziała gdzie Ben mieszka. Mieszkał.
- Tak właściwie to gdzie zabierasz te rzeczy? - zagadnął brodą wskazując za wciąż zapełnianą przez nich torbę. Tak, właśnie pytał dokąd jego brat się przeprowadza.
Chyba jeszcze nigdy nie ucieszył go list od Bena tak jak tym razem... choć oczywiście nigdy by się do tego nie przyznał. Przecież nie był już dzieckiem, prawda? Był dorosłym mężczyzną, który miał za nic brak kontaktu z bratem i którego z pewnością nie trzeba przeprowadzać przez Nokturn. Próbował to Benowi wytłumaczyć, ale najwyraźniej bezskutecznie, skoro obaj skręcili z Pokątnej w ciemną, niezbyt przyjemną ulicę.
Joeya już dawno na Nokturnie nie było, to fakt... i zapewne dlatego całą drogę do mieszkania Bena czuł na sobie czyjeś spojrzenie i dziwny, nienaturalny dla niego niepokój z tym związany. Co nie zmieniało faktu, że nie trzeba było po niego wychodzić na Pokątną! Mniejsza o to. Grunt, że w końcu dotarli pod drzwi, a przekroczywszy próg, Joe mógł spokojnie
- Dobrze cię widzieć, Benji - powiedział w końcu z lekkim uśmiechem, kiedy przeanalizował całą sytuację i doszedł do takich a nie innych wniosków. Został też w końcu uwolniony z miażdżącego uścisku brata, więc odezwanie się stało się o niebo łatwiejsze.
Gzyms. Jasne, nie ma sprawy. Normalnie Joe zaraz chwyciłby za różdżkę i wszystko ładnie wpakowałby do torby za pomocą magii... ale na szczęście pamiętał aż za dobrze, że zaklęcia obecnie były ostatecznością, więc wszystko trzeba było robić... z różdżką schowaną w kieszeni. Smutne, ale prawdziwe. W każdym razie sprawnie zabrał się za ściąganie tego całego tałatajstwa i pakowanie do torby... a przynajmniej tak zamierzał, ale już przy pierwszym pucharze, który wziął do rąk, zatrzymał się na chwilę, przyglądając się nagrodzie. W zasadzie niewiele różnił się od tych, które sam posiadał i które kolekcjonował w swoim domu w Piddletrenthide. Ciekawe, kiedy będę tak upychał swoje - przemknęło mu przez myśl.
- Hm? - Ben wyrwał go z tej dziwacznej zadumy - U mnie? - powtórzył za nim i ze wzruszeniem ramionami wsadził trofeum do torby. Puścił przy tym mimo uszu zdrobnienie, którego użył Ben. Jego brat był już za stary, żeby nadal próbować go tego oduczać. Joe miał tylko nadzieję, że nigdy nie nazwie go w ten sposób przy osobach postronnych. Przenigdy.
- W sumie to nic ciekawego - odpowiedział i bynajmniej nie po to, żeby zbyć brata. Spojrzał na niego i uśmiechnął się kwaśno... ale szczerze.
Joe zawsze wszystko ubarwiał, uwielbiał opowiadać o tym co dokonał, kogo słynnego spotkał... potrafił gadać jak najęty szczególnie, kiedy chciał rozmówcy poprawić nastrój, a chciał niemal zawsze.
Dziwne... może to przez to miejsce, które trochę go przytłaczało, może przez Bena, którym zawsze chciał być... dziś był dość milczący i... po prostu szczery.
- No wiesz, treningi, anomalie... anomalie, treningi... nic ciekawego - dorzucił. Może to też fakt, że Ben doskonale znał realia życia zawodnika znanej drużyny quidditcha? Cóż Joe mógł mu powiedzieć ponad to, co jego starszy brat sam przeżył? Te trofea zresztą mówiły same za siebie. Przy okazji zresztą Joe sięgnął po kolejne.
- Nie dziwię się, że to mnie poprosiłeś o pomoc w pakowaniu - zmienił nagle temat, a jego ton głosu był na powrót lekki, zdecydowanie bardziej podobny do Josepha Wrighta, którego wszyscy znali - gdyby Hannah zobaczyła to mieszkanie - tu przetoczył wzrokiem po pomieszczeniu - to zapewne spotkalibyśmy się na twoim pogrzebie - zakończył z nieznacznym uśmiechem rozbawiony. Rozbawiony tym bardziej, że obaj wiedzieli, że powiedział najszczerszą prawdę. Ich siostra jak nic wpadłaby w szał, gdyby wiedziała gdzie Ben mieszka. Mieszkał.
- Tak właściwie to gdzie zabierasz te rzeczy? - zagadnął brodą wskazując za wciąż zapełnianą przez nich torbę. Tak, właśnie pytał dokąd jego brat się przeprowadza.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Doskonale zdawał sobie sprawę z naburmuszenia Josepha, wynikającego z tak troskliwego przeprowadzenia go przez najgroźniejszą ulicę magicznym Londynie a może i w całej Wielkiej Brytanii. Wątpił, by młodszy brat naprawdę rozumiał ryzyko wiążące się z niefrasobliwym spacerkiem w tych zakamarkach, ale nie zamierzał go po ojcowsku uświadamiać: po prosto rozłożył nad nim, zapobiegawczo, ochronny parasol, wynikający nie z nadopiekuńczości a z czystego rachunku. Potrzebował jego pomocy a także stęsknił się za rodzinnym towarzystwem, z czego nie chciał rezygnować tylko dlatego, że ktoś zaciągnie brata w ciemną uliczkę, pozbawiając w najlepszym przypadku ręki a w najgorszym, i najbardziej prawdopodobnym, życia. Traktował młodsze rodzeństwo z troską, ale bez histerii, wielokrotnie samemu wpędzając ich w tarapaty różnego kalibru, by zobaczyć jak radzą sobie z przeciwnościami losu. Znajdował się obok, trzymając rękę na pulsie, ale nie ingerował w ich zmagania, niezależnie, czy dotyczyły nauki pływania, lotu na miotle, bójki ze starszym Macmillanem czy podejmowania własnych decyzji w doroślejszych sprawach. Tu jednak ochrona była oczywistą konsekwencją miejsca, do którego się wybierali.
Zdziwienie, odmalowane na twarzy Josepha, gdy już przekroczyli próg mieszkania, mylnie powiązał z poziomem wyposażenia lokalu. Nie wpadłby na to, że to jasne wyrażenie swego uczucia spowodowało zdezorientowanie brata. Nie miał z tym problemu, kochał rodzeństwo do szaleństwa, ale nie okazywał tego często. Dopiero ostatnie wydarzenia pokazały, jak ulotna jest ich wspólna ziemska przygoda, a jako duch nie zdołałby uściskać ani Hani, ani Josepha. Nadrabiał więc stracony czas, ciesząc się kradzionymi chwilami bliskości.
Zabrali się do pracy. Ben szybko uporał się z plakatem Jastrzębi, strzepując z niego kurz i zwijając go w ciasny rulon. Użycie magii mogłoby spopielić to obskurne mieszkanko, ogarniali chaos po mugolsku, w znany sobie sposób. - Jak to nic ciekawego - powtórzył, wytrzeszczając na Josepha oczy. - A gdzie szczegółowe opowieści o wynikach na treningach, objętej taktyce, panienkach wyrwanych do tańca pomiędzy meczami? - dopytał, ciekaw, jak wyglądała codzienność gwiazdy Zjednoczonych właśnie teraz. Czasy się zmieniały, ludzie bali się o życie swoje i bliskich; czy dalej interesowali się Quidditchem? Czy sport odciągał ich od problemów codzienności? Czy rywalizacja na boisku, objęta jasnymi zasadami, zastępowała tą w życiu prywatnym? Czy drużyna złożona z Zakonników wygrałaby z Rycerzami? Ta ostatnia, szaleńczo abstrakcyjna wizja, wywołała u Benjamina chichot. Zaśmiał się głośno, krztusząc się unoszącym kurzem; śmiech zamienił się w kaszel, trwający denerwująco długo. - Nie wiedziałem, że miałem tu taki syf - skomentował ze zdziwieniem, gdy już odzyskał możliwość swobodnego zaczerpnięcia oddechu. - Ale wracając...Co z tymi treningami. I anomaliami. Doskwierają ci jakoś? - zagadnął zbiorczo. Wyjątkowo mocniej interesowały go kwestie tych drugich, porzucił swą pasję do miotlarstwa na rzecz naprawiania świata. I odpokutowania za błędy, które popełnił. Jakby się czuł, gdyby w wyniku wybuchu anomalii zginął jego rodzony brat - nie wiedział i bardzo nie chciał się dowiedzieć. Westchnął cicho, wrzucając zwinięty plakat do torby. Ruszył dalej, przykucając przy zdezelowanej kanapie. Pochylił się, by zerknąć pod nią i wyciągnąć stamtąd ewentualne zagubione szpargały. - Nie, Hania najpierw dostałaby zawału - poprawił, zgadzając się z resztą wróżby, zapowiadającej budowę rodzinnego nagrobka. Czarny humor pasował do Benjamina, dlatego znów się zaśmiał, sięgając ręką w mrok rozpościerający się pod sofą. Jedna z nóżek nadgniła, miał nadzieję, że mebel nie zleci mu na ramię. - Na razie do Margaux, ale...siedzę już u niej zbyt długo, nie mogę być wiecznym gościem. Pamiętasz co mówi tata, gość jest jak ramora, po trzech dniach zaczyna śmierdzieć - przypomniał mądrości ojca. - Potem...nie wiem gdzie. Rozejrzę się za mieszkaniem w jakiejś przyjaźniejszej okolicy - zastanowił się na głos. - Albo zamieszkam u brata, na pewno przyjmie mnie z otwartymi ramionami - zażartował, właściwie ciekaw reakcji Josepha na to dość bezpardonowe wproszenie się.
Zdziwienie, odmalowane na twarzy Josepha, gdy już przekroczyli próg mieszkania, mylnie powiązał z poziomem wyposażenia lokalu. Nie wpadłby na to, że to jasne wyrażenie swego uczucia spowodowało zdezorientowanie brata. Nie miał z tym problemu, kochał rodzeństwo do szaleństwa, ale nie okazywał tego często. Dopiero ostatnie wydarzenia pokazały, jak ulotna jest ich wspólna ziemska przygoda, a jako duch nie zdołałby uściskać ani Hani, ani Josepha. Nadrabiał więc stracony czas, ciesząc się kradzionymi chwilami bliskości.
Zabrali się do pracy. Ben szybko uporał się z plakatem Jastrzębi, strzepując z niego kurz i zwijając go w ciasny rulon. Użycie magii mogłoby spopielić to obskurne mieszkanko, ogarniali chaos po mugolsku, w znany sobie sposób. - Jak to nic ciekawego - powtórzył, wytrzeszczając na Josepha oczy. - A gdzie szczegółowe opowieści o wynikach na treningach, objętej taktyce, panienkach wyrwanych do tańca pomiędzy meczami? - dopytał, ciekaw, jak wyglądała codzienność gwiazdy Zjednoczonych właśnie teraz. Czasy się zmieniały, ludzie bali się o życie swoje i bliskich; czy dalej interesowali się Quidditchem? Czy sport odciągał ich od problemów codzienności? Czy rywalizacja na boisku, objęta jasnymi zasadami, zastępowała tą w życiu prywatnym? Czy drużyna złożona z Zakonników wygrałaby z Rycerzami? Ta ostatnia, szaleńczo abstrakcyjna wizja, wywołała u Benjamina chichot. Zaśmiał się głośno, krztusząc się unoszącym kurzem; śmiech zamienił się w kaszel, trwający denerwująco długo. - Nie wiedziałem, że miałem tu taki syf - skomentował ze zdziwieniem, gdy już odzyskał możliwość swobodnego zaczerpnięcia oddechu. - Ale wracając...Co z tymi treningami. I anomaliami. Doskwierają ci jakoś? - zagadnął zbiorczo. Wyjątkowo mocniej interesowały go kwestie tych drugich, porzucił swą pasję do miotlarstwa na rzecz naprawiania świata. I odpokutowania za błędy, które popełnił. Jakby się czuł, gdyby w wyniku wybuchu anomalii zginął jego rodzony brat - nie wiedział i bardzo nie chciał się dowiedzieć. Westchnął cicho, wrzucając zwinięty plakat do torby. Ruszył dalej, przykucając przy zdezelowanej kanapie. Pochylił się, by zerknąć pod nią i wyciągnąć stamtąd ewentualne zagubione szpargały. - Nie, Hania najpierw dostałaby zawału - poprawił, zgadzając się z resztą wróżby, zapowiadającej budowę rodzinnego nagrobka. Czarny humor pasował do Benjamina, dlatego znów się zaśmiał, sięgając ręką w mrok rozpościerający się pod sofą. Jedna z nóżek nadgniła, miał nadzieję, że mebel nie zleci mu na ramię. - Na razie do Margaux, ale...siedzę już u niej zbyt długo, nie mogę być wiecznym gościem. Pamiętasz co mówi tata, gość jest jak ramora, po trzech dniach zaczyna śmierdzieć - przypomniał mądrości ojca. - Potem...nie wiem gdzie. Rozejrzę się za mieszkaniem w jakiejś przyjaźniejszej okolicy - zastanowił się na głos. - Albo zamieszkam u brata, na pewno przyjmie mnie z otwartymi ramionami - zażartował, właściwie ciekaw reakcji Josepha na to dość bezpardonowe wproszenie się.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mógł zaprzeczyć, że reakcja Bena na jego słowa... sprawiła mu nie lada przyjemność.
Och, a więc starszego brata naprawdę to interesowało? Opowieści o treningach, zawodach i panienkach? Joe bardzo chciał ukryć swoje zadowolenie, ale wypływającego mu na brodatą mordę uśmiechu nie był w stanie powstrzymać... nie on. Ech, wciąż uwielbiał być w centrum uwagi, a bycie w centrum uwagi Bena dodatkowo mu schlebiało.
Co w zasadzie nie zmieniało faktu, że Joe nadal utrzymywał, że nic ciekawego u niego nie było słychać... a to trochę psuło jego zwykle doskonały nastrój. Mniejsza jednak o to, bo śmiech Bena błyskawicznie przerodził się w paskudny kaszel i Joe nie namyślając się wiele strzelił brata po plecach raz czy dwa... ewentualnie pięć. Aż go ręka zapiekła, ale nie było, że boli. Potem jeszcze jakiś czas przyglądał się Benowi badawczo, jak gdyby ten miał ponownie dostać ataku kaszlu.
- Fakt, już dawno nie widziałem takiej meliny - odparł na wzmiankę o syfie. Ostatni raz widział takie zacne lokum...
Tym razem to on parsknął śmiechem.
- Już wiem co mi przypomina twoje mieszkanie! - wypalił. - Pamiętasz tą walącą się chałupę Starego Douga? Raz zakradliśmy się do niej ze Stanem. W środku było praktycznie tak samo...! - dodał wracając do pakowania rzeczy Bena. Wyglądał na zachwyconego swoim spostrzeżeniem, jak gdyby podobieństwo mieszkania brata do meliny starego pijaka z Contin było niezwykłym osiągnięciem. Oczywiście, że nie było! Joe był po prostu zachwycony, że sobie przypomniał tą niebezpieczną wyprawę i skojarzył obie miejscówki.
- ...tylko Doug nie miał u siebie pucharów za... bycie Pałkarzem Sezonu - dodał czytając zakurzoną plakietkę przy jednym z trofeów Benjamina. - I koszmarnie u niego śmierdziało - zmarszczył nos. - W porównaniu z tamtą chatą, to tutaj czuć nadmorską bryzę - machnął ręką - ale to pewnie przez to, że jak się potem okazało Doug był w środku - zarechotał na to wspomnienie sprzed stu lat. To było naprawdę bardzo dawno temu. W sumie ciekawe co u Stana...
A tak, tak, treningi i anomalie. Wzruszył ramionami pakując kolejne przedmioty do torby.
- Nie sądziłem, że kiedykolwiek to nastąpi i że cokolwiek może to sprawić... a jednak przez to wszystko - tu zakreślił ręką niewidzialny okrąg w powietrzu - uwaga każdego jest skupiona na czymś innym niż quidditch - skrzywił się lekko i, o dziwo, wcale nie przez to, że popularność jego ukochanego sportu spadła na łeb na szyję, a anomalie i polityka odebrała mu i jego drużynie pierwsze strony gazet. Nie, nawet jemu samemu ciężko było się skupić na meczach, kiedy co chwilę następował jakiś niekontrolowany magiczny incydent.
- Sam nie wiem... do tej pory myślałem, że te anomalie to przejściowa sprawa związana z tymi politycznymi zagrywkami... ale czasami mam wrażenie, że Ministerstwo faktycznie nie ma zielonego pojęcia skąd się wzięły i jak je naprawić - potrząsnął głową wzburzając te swoje przydługie kłaki. - Ale to przecież niemożliwe, nie? - spojrzał na brata uśmiechając się lekko, jakby to co przed chwilą powiedział, było tylko głupią myślą. - ...żeby tak już zostało - zakończył i wrócił do ściągania resztki przedmiotów z gzymsu.
Bo przecież tak na pewno nie zostanie, w końcu ta magia się uspokoi czy po czyjejś interwencji czy sama... Na dłuższą metę przecież tak nie dało się funkcjonować - ani w społeczności czarodziejów ani (tym bardziej) mugoli.
Tylko... to już trwało trzeci miesiąc i nadal nie było widać, żeby cokolwiek miało się uspokoić. Tym bardziej po tym, co wydarzyło się w Ministerstwie. Nawet do tak optymistycznego umysłu, jaki posiadał Joe, powoli zaczynały się wdzierać wątpliwości. Na szczęście sprawnie je jeszcze od siebie odpychał.
Ogarnąwszy gzyms, zabrał się za oczyszczanie parapetu z wszelakich szpargałów. Tylko dość nieufnie spoglądał na szmatę po części zasłaniającą okno i chyba mającą robić za prowizoryczną zasłonę. Coś zza niej bzyczało i Joe miał nadzieję, że to tylko jakieś konające owady, a nie jedno z magicznych stworzeń.
- Dostałaby zawału, fakt, ale zaraz potem by się pozbierała, a z ciebie zostałaby mokra plama - dodał i zawtórował bratu śmiechem. - Jeszcze mnie by się dostało, że pozwoliłem ci tak mieszkać czy coś- zachichotał, by zaraz podejść do Bena, chwycić krawędź sofy i podnieść ten nieszczęsny mebel coby ułatwić bratu dostęp do tego, co znajdowało się pod spodem. Osobiście wolałby nie sprawdzać co się tam znajdowało, ale widać Ben miał w sobie więcej odwagi i samozaparcia.
Uśmiechnął się na wspomniane powiedzenie ojca. Matka miała do gości zupełnie inne podejście... ale faktycznie: ileż można mieć gościa na głowie? Brata to co innego.
- Wiesz, ja cię zawsze przyjmę z otwartymi ramionami. Pomógłbyś mi w przekopywaniu ogródka i zbijaniu mebli ogrodowych, albo w ujarzmianiu dęba bijącego - odpowiedział na słowa Bena z uśmiechem. - Ale tylko spróbowałbyś tak nasyfić w domu, a moja sąsiadka przegoniłaby cię po wsi tłukąc miotłą po głowie. Wierz mi, dałaby radę - dodał ze śmiechem. A właśnie a'propos sąsiadek... to imię... Wydawało mu się, że już kiedyś obiło mu się o uszy.
- A tak w ogóle, to co to za Margaux...? - zagadnął zerkając na brata i uśmiechając się półgębkiem. Nie, nie... przecież nic mu nie chodziło po głowie, a skąd!
Och, a więc starszego brata naprawdę to interesowało? Opowieści o treningach, zawodach i panienkach? Joe bardzo chciał ukryć swoje zadowolenie, ale wypływającego mu na brodatą mordę uśmiechu nie był w stanie powstrzymać... nie on. Ech, wciąż uwielbiał być w centrum uwagi, a bycie w centrum uwagi Bena dodatkowo mu schlebiało.
Co w zasadzie nie zmieniało faktu, że Joe nadal utrzymywał, że nic ciekawego u niego nie było słychać... a to trochę psuło jego zwykle doskonały nastrój. Mniejsza jednak o to, bo śmiech Bena błyskawicznie przerodził się w paskudny kaszel i Joe nie namyślając się wiele strzelił brata po plecach raz czy dwa... ewentualnie pięć. Aż go ręka zapiekła, ale nie było, że boli. Potem jeszcze jakiś czas przyglądał się Benowi badawczo, jak gdyby ten miał ponownie dostać ataku kaszlu.
- Fakt, już dawno nie widziałem takiej meliny - odparł na wzmiankę o syfie. Ostatni raz widział takie zacne lokum...
Tym razem to on parsknął śmiechem.
- Już wiem co mi przypomina twoje mieszkanie! - wypalił. - Pamiętasz tą walącą się chałupę Starego Douga? Raz zakradliśmy się do niej ze Stanem. W środku było praktycznie tak samo...! - dodał wracając do pakowania rzeczy Bena. Wyglądał na zachwyconego swoim spostrzeżeniem, jak gdyby podobieństwo mieszkania brata do meliny starego pijaka z Contin było niezwykłym osiągnięciem. Oczywiście, że nie było! Joe był po prostu zachwycony, że sobie przypomniał tą niebezpieczną wyprawę i skojarzył obie miejscówki.
- ...tylko Doug nie miał u siebie pucharów za... bycie Pałkarzem Sezonu - dodał czytając zakurzoną plakietkę przy jednym z trofeów Benjamina. - I koszmarnie u niego śmierdziało - zmarszczył nos. - W porównaniu z tamtą chatą, to tutaj czuć nadmorską bryzę - machnął ręką - ale to pewnie przez to, że jak się potem okazało Doug był w środku - zarechotał na to wspomnienie sprzed stu lat. To było naprawdę bardzo dawno temu. W sumie ciekawe co u Stana...
A tak, tak, treningi i anomalie. Wzruszył ramionami pakując kolejne przedmioty do torby.
- Nie sądziłem, że kiedykolwiek to nastąpi i że cokolwiek może to sprawić... a jednak przez to wszystko - tu zakreślił ręką niewidzialny okrąg w powietrzu - uwaga każdego jest skupiona na czymś innym niż quidditch - skrzywił się lekko i, o dziwo, wcale nie przez to, że popularność jego ukochanego sportu spadła na łeb na szyję, a anomalie i polityka odebrała mu i jego drużynie pierwsze strony gazet. Nie, nawet jemu samemu ciężko było się skupić na meczach, kiedy co chwilę następował jakiś niekontrolowany magiczny incydent.
- Sam nie wiem... do tej pory myślałem, że te anomalie to przejściowa sprawa związana z tymi politycznymi zagrywkami... ale czasami mam wrażenie, że Ministerstwo faktycznie nie ma zielonego pojęcia skąd się wzięły i jak je naprawić - potrząsnął głową wzburzając te swoje przydługie kłaki. - Ale to przecież niemożliwe, nie? - spojrzał na brata uśmiechając się lekko, jakby to co przed chwilą powiedział, było tylko głupią myślą. - ...żeby tak już zostało - zakończył i wrócił do ściągania resztki przedmiotów z gzymsu.
Bo przecież tak na pewno nie zostanie, w końcu ta magia się uspokoi czy po czyjejś interwencji czy sama... Na dłuższą metę przecież tak nie dało się funkcjonować - ani w społeczności czarodziejów ani (tym bardziej) mugoli.
Tylko... to już trwało trzeci miesiąc i nadal nie było widać, żeby cokolwiek miało się uspokoić. Tym bardziej po tym, co wydarzyło się w Ministerstwie. Nawet do tak optymistycznego umysłu, jaki posiadał Joe, powoli zaczynały się wdzierać wątpliwości. Na szczęście sprawnie je jeszcze od siebie odpychał.
Ogarnąwszy gzyms, zabrał się za oczyszczanie parapetu z wszelakich szpargałów. Tylko dość nieufnie spoglądał na szmatę po części zasłaniającą okno i chyba mającą robić za prowizoryczną zasłonę. Coś zza niej bzyczało i Joe miał nadzieję, że to tylko jakieś konające owady, a nie jedno z magicznych stworzeń.
- Dostałaby zawału, fakt, ale zaraz potem by się pozbierała, a z ciebie zostałaby mokra plama - dodał i zawtórował bratu śmiechem. - Jeszcze mnie by się dostało, że pozwoliłem ci tak mieszkać czy coś- zachichotał, by zaraz podejść do Bena, chwycić krawędź sofy i podnieść ten nieszczęsny mebel coby ułatwić bratu dostęp do tego, co znajdowało się pod spodem. Osobiście wolałby nie sprawdzać co się tam znajdowało, ale widać Ben miał w sobie więcej odwagi i samozaparcia.
Uśmiechnął się na wspomniane powiedzenie ojca. Matka miała do gości zupełnie inne podejście... ale faktycznie: ileż można mieć gościa na głowie? Brata to co innego.
- Wiesz, ja cię zawsze przyjmę z otwartymi ramionami. Pomógłbyś mi w przekopywaniu ogródka i zbijaniu mebli ogrodowych, albo w ujarzmianiu dęba bijącego - odpowiedział na słowa Bena z uśmiechem. - Ale tylko spróbowałbyś tak nasyfić w domu, a moja sąsiadka przegoniłaby cię po wsi tłukąc miotłą po głowie. Wierz mi, dałaby radę - dodał ze śmiechem. A właśnie a'propos sąsiadek... to imię... Wydawało mu się, że już kiedyś obiło mu się o uszy.
- A tak w ogóle, to co to za Margaux...? - zagadnął zerkając na brata i uśmiechając się półgębkiem. Nie, nie... przecież nic mu nie chodziło po głowie, a skąd!
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nazwanie jego wypielęgnowanego mieszkanka meliną wywołało w Benjaminie gwałtowny sprzeciw, zobrazowany widowiskowym wywróceniem oczami. Owszem, na Nokturnie nie było zbyt czysto, ale w porównaniu z innymi lokalami w tej cenie i podobnej lokalizacji, rozbudowana kawalerka zasługiwała na miano szlacheckiej posiadłości. Na Merlina, miał tu przecież bieżąca wodę i prawdziwą łazienkę; ba, nawet większość okien pozostawała niestłuczona. Ta zniewaga wymagała krwi, ale ta sama płynęła w ich żyłach, dlatego Ben jedynie machnął ręką, odpuszczając bronienie honoru zatęchłej nieruchomości.
Z równym rozochoceniem przyjął natomiast braterskie wspominki, zahaczające o szczęśliwe lata dzieciństwa. Otwarte przestrzenie, niezbadane zakamarki lasów, nieskończone połacie złotych pól, lodowate strumyki i niewyobrażalnie wysokie wzgórza, na jakie teraz mógłby wbiec bez najmniejszej zadyszki - obrazy z najmłodszych lat na stałe wypaliły się w jego pamięci, zawsze wywołując uśmiech na brodatej twarzy. - No jasna sprawa, że pamiętam - aż zachłysnął się powietrzem, bez problemu przywołując z pamięci przygody związane z chatą Starego Douga. - Rodzice straszyli nas nią od maleńkości, niech skonam - westchnął z rozdzierającą serce nostalgią. - Tylko nie idźcie za pastwiska Dubwellów, bo Stary Doug zaciągnie was do chaty! - zacytował wysoki głos zaniepokojonej mamy, udzielającej im ostatnich wskazówek przed wyjściem na popołudniowe zabawy. Nikt ich nie pilnował, robili co chcieli, czasem stosując się do wytycznych rodziców, częściej - nie. I właśnie poza granicami zakazów zaczynały się prawdziwe przygody, hartujące charakter każdego Wrighta. Zaśmiał się w głos, już niepomny porównania jego domu do śmierdzącej rudery, w jakiej pomieszkiwał lokalny pijaczyna. Lubił wspominać dzieciństwo. - Stan...dobry był z niego chłopak - powiedział i nagle zmarkotniał. Wiedział, że skądś kojarzył imię, nazwisko i zdjęcie, wspomniane w niedawnym wydaniu Proroka Codziennego, upamiętniającego ofiary straszliwego pożaru pochłaniającego Ministerstwo Magii. Podejrzewał, że i Joseph wyłuskał tę informację z natłoku danych o tragicznie zaginionych, dlatego nie kontynuował tematu, wzdychając ciężko. Znaleźli się na dość grząskich rejonach - anomalie dotykały Benjamina personalnie, wzbudzając w nim potworne wyrzuty sumienia. Potrafił kłamać, ale nie robił tego po mistrzowsku, często zdradzając się z prawdziwymi uczuciami lub wiadomościami. Odchrząknął, rad, że skrył twarz za oparciem kanapy, co pozwoliło mu na przetrawienie słów brata bez wykrzywiania twarzy i pochmurnych spojrzeń. Joseph miał rację, Ministerstwo Magii nie miało zielonego pojęcia o pochodzeniu anomalii, zabierało się za ich poskramianie jak psidwak do jeża, czyniąc więcej szkody niż pożytku. - Nie zostanie tak, anomalie zostaną uspokojone a świat wróci do normy - prawie przerwał ostatnią wątpliwość brata, z mocą i pewnością siebie. Zaskakującą; musiał jednak zapewnić jedną z najbliższych mu osób, że wszystko skończy się dobrze, pomijając własny udział w spowodowaniu anomalijnych nieszczęść. - Prędzej niż nam się to wydaje. Po prostu...trzeba wierzyć w to, że da się pokonać czarną magię - zakończył trochę kulawo, nie chcąc wzbudzić podejrzeń swym dzikim optymizmem. Sapnął dziwnie, na co mogły mieć równie dobrze wyrzuty sumienia co dziwna pozycja, w jakiej półklęczał, szukając w zakurzonych czeluściach podkanapowych zapomnianych przedmiotów, które chciałby zabrać do swojego nowego miejsca. - Od kiedy to malutki Josie może mi na coś pozwolić? - spytał z typową dla starszego brata kpiną, chcąc znów skierować rozmowę na lżejsze tory. Bez wątpienia Hania miała w sobie na tyle materiału wybuchowego, by zdołała wysadzić w powietrze cały stadion Quidditcha łącznie z nieszczęsnym Benem, ale kwestię siostry także wolał zapobiegawczo omijać. To jeszcze nie był czas na wprowadzenie Josepha, zresztą - nie wiedział, czy w ogóle miałby chęć wstąpić do Zakonu Feniksa. Miał swoje gwiazdorskie życie, które musiałby poświęcić dla sprawy. Zbyt dużo niewiadomych, zbyt dużo pytań, Jaimie skupił się więc na wygrzebywaniu spod kanapy zagubionych opakowań zapałek, potłuczonego wazonu oraz innych szpargałów. - Dzięki - wystękał, gdy brat pomógł mu zanurkować głębiej, unosząc róg kanapy do góry. Nie znalazł tam nic wartościowego, ale nawet zakurzona kupka śmieci w jakiś sposób przypominała mu o tych nielicznych, dobrych chwilach, które przeżył w tym miejscu. Papierosach wypalonych wraz z Pecivalem, rozmowie toczonej z Garrettem nad wykwintnym bigosem, chwilach leniwego spokoju, gdy pił ognistą i rozplanowywał opiekę nad smokami na następny dzień. Uśmiechnął się krzywo do śmieci, niedopałków, szła, zwiniętych kulek pergaminu, na chwilę tracąc wątek. Usiadł ciężko na podłodze, obserwując Josepha: właściwie brat robił więcej od niego samego, metodycznie opróżniając kolejne przestrzenie z drobiazgów.
- Rozumiem, że przyjąłbyś mnie pod swój dach, ale w zamian musiałbym robić za skrzata domowego? - spytał rozbawiony, próbując wyobrazić sobie samego siebie w pokracznym fartuszku, biegającego po mieszkaniu brata z miotełką w jednej i młotkiem w drugiej ręce. - Nie jest to taka zła wymiana, więc może szykuj już kanapę - zaanonsował, nie wiedząc jednak, czy żartuje czy naprawdę rozważa rozwiązanie problemu mieszkaniowego w sposób tymczasowy. Z jednej przytulnej przechowalni do drugiej. Jak długo mógł męczyć kolejnych przyjaciół swoją obecnością, wpraszając się do ich domów? Musiał podjąć jakąś decyzję, ale przychodziło mu to z wielkim trudem. Dorosłość była przereklamowana - do niedawna sądził, że to on, spośród rodzeństwa, radził sobie najlepiej, ale patrząć na Josepha i Hanię dochodził do wniosku, że to oni powinni wychowywać jego a nie odwrotnie. Mieli w sercu znacznie więcej spokoju i pogody ducha.
- Co to za spojrzenie? - spytał, mrużąc oczy w odpowiedzi na dwuznaczne zagadnięcie Josepha. Znał takie zaczepne pytania, nieraz zadawał je własnoustnie, próbując dociec personaliów panienki aktualnie goszczącej w sercu - i oby tylko tam - młodszego brata. - Nie, nie mam nic do niej, to tylko przyjaciółka. Nie mierz innych swoją miarą, co, lowelasie? Lepiej pochwal się swoimi podbojami - odbił piłeczkę, wyczekująco zerkając na Josepha. Sam nie miał życia prywatnego, dlatego chętnie posłuchałby pikantnych opowieści.
Z równym rozochoceniem przyjął natomiast braterskie wspominki, zahaczające o szczęśliwe lata dzieciństwa. Otwarte przestrzenie, niezbadane zakamarki lasów, nieskończone połacie złotych pól, lodowate strumyki i niewyobrażalnie wysokie wzgórza, na jakie teraz mógłby wbiec bez najmniejszej zadyszki - obrazy z najmłodszych lat na stałe wypaliły się w jego pamięci, zawsze wywołując uśmiech na brodatej twarzy. - No jasna sprawa, że pamiętam - aż zachłysnął się powietrzem, bez problemu przywołując z pamięci przygody związane z chatą Starego Douga. - Rodzice straszyli nas nią od maleńkości, niech skonam - westchnął z rozdzierającą serce nostalgią. - Tylko nie idźcie za pastwiska Dubwellów, bo Stary Doug zaciągnie was do chaty! - zacytował wysoki głos zaniepokojonej mamy, udzielającej im ostatnich wskazówek przed wyjściem na popołudniowe zabawy. Nikt ich nie pilnował, robili co chcieli, czasem stosując się do wytycznych rodziców, częściej - nie. I właśnie poza granicami zakazów zaczynały się prawdziwe przygody, hartujące charakter każdego Wrighta. Zaśmiał się w głos, już niepomny porównania jego domu do śmierdzącej rudery, w jakiej pomieszkiwał lokalny pijaczyna. Lubił wspominać dzieciństwo. - Stan...dobry był z niego chłopak - powiedział i nagle zmarkotniał. Wiedział, że skądś kojarzył imię, nazwisko i zdjęcie, wspomniane w niedawnym wydaniu Proroka Codziennego, upamiętniającego ofiary straszliwego pożaru pochłaniającego Ministerstwo Magii. Podejrzewał, że i Joseph wyłuskał tę informację z natłoku danych o tragicznie zaginionych, dlatego nie kontynuował tematu, wzdychając ciężko. Znaleźli się na dość grząskich rejonach - anomalie dotykały Benjamina personalnie, wzbudzając w nim potworne wyrzuty sumienia. Potrafił kłamać, ale nie robił tego po mistrzowsku, często zdradzając się z prawdziwymi uczuciami lub wiadomościami. Odchrząknął, rad, że skrył twarz za oparciem kanapy, co pozwoliło mu na przetrawienie słów brata bez wykrzywiania twarzy i pochmurnych spojrzeń. Joseph miał rację, Ministerstwo Magii nie miało zielonego pojęcia o pochodzeniu anomalii, zabierało się za ich poskramianie jak psidwak do jeża, czyniąc więcej szkody niż pożytku. - Nie zostanie tak, anomalie zostaną uspokojone a świat wróci do normy - prawie przerwał ostatnią wątpliwość brata, z mocą i pewnością siebie. Zaskakującą; musiał jednak zapewnić jedną z najbliższych mu osób, że wszystko skończy się dobrze, pomijając własny udział w spowodowaniu anomalijnych nieszczęść. - Prędzej niż nam się to wydaje. Po prostu...trzeba wierzyć w to, że da się pokonać czarną magię - zakończył trochę kulawo, nie chcąc wzbudzić podejrzeń swym dzikim optymizmem. Sapnął dziwnie, na co mogły mieć równie dobrze wyrzuty sumienia co dziwna pozycja, w jakiej półklęczał, szukając w zakurzonych czeluściach podkanapowych zapomnianych przedmiotów, które chciałby zabrać do swojego nowego miejsca. - Od kiedy to malutki Josie może mi na coś pozwolić? - spytał z typową dla starszego brata kpiną, chcąc znów skierować rozmowę na lżejsze tory. Bez wątpienia Hania miała w sobie na tyle materiału wybuchowego, by zdołała wysadzić w powietrze cały stadion Quidditcha łącznie z nieszczęsnym Benem, ale kwestię siostry także wolał zapobiegawczo omijać. To jeszcze nie był czas na wprowadzenie Josepha, zresztą - nie wiedział, czy w ogóle miałby chęć wstąpić do Zakonu Feniksa. Miał swoje gwiazdorskie życie, które musiałby poświęcić dla sprawy. Zbyt dużo niewiadomych, zbyt dużo pytań, Jaimie skupił się więc na wygrzebywaniu spod kanapy zagubionych opakowań zapałek, potłuczonego wazonu oraz innych szpargałów. - Dzięki - wystękał, gdy brat pomógł mu zanurkować głębiej, unosząc róg kanapy do góry. Nie znalazł tam nic wartościowego, ale nawet zakurzona kupka śmieci w jakiś sposób przypominała mu o tych nielicznych, dobrych chwilach, które przeżył w tym miejscu. Papierosach wypalonych wraz z Pecivalem, rozmowie toczonej z Garrettem nad wykwintnym bigosem, chwilach leniwego spokoju, gdy pił ognistą i rozplanowywał opiekę nad smokami na następny dzień. Uśmiechnął się krzywo do śmieci, niedopałków, szła, zwiniętych kulek pergaminu, na chwilę tracąc wątek. Usiadł ciężko na podłodze, obserwując Josepha: właściwie brat robił więcej od niego samego, metodycznie opróżniając kolejne przestrzenie z drobiazgów.
- Rozumiem, że przyjąłbyś mnie pod swój dach, ale w zamian musiałbym robić za skrzata domowego? - spytał rozbawiony, próbując wyobrazić sobie samego siebie w pokracznym fartuszku, biegającego po mieszkaniu brata z miotełką w jednej i młotkiem w drugiej ręce. - Nie jest to taka zła wymiana, więc może szykuj już kanapę - zaanonsował, nie wiedząc jednak, czy żartuje czy naprawdę rozważa rozwiązanie problemu mieszkaniowego w sposób tymczasowy. Z jednej przytulnej przechowalni do drugiej. Jak długo mógł męczyć kolejnych przyjaciół swoją obecnością, wpraszając się do ich domów? Musiał podjąć jakąś decyzję, ale przychodziło mu to z wielkim trudem. Dorosłość była przereklamowana - do niedawna sądził, że to on, spośród rodzeństwa, radził sobie najlepiej, ale patrząć na Josepha i Hanię dochodził do wniosku, że to oni powinni wychowywać jego a nie odwrotnie. Mieli w sercu znacznie więcej spokoju i pogody ducha.
- Co to za spojrzenie? - spytał, mrużąc oczy w odpowiedzi na dwuznaczne zagadnięcie Josepha. Znał takie zaczepne pytania, nieraz zadawał je własnoustnie, próbując dociec personaliów panienki aktualnie goszczącej w sercu - i oby tylko tam - młodszego brata. - Nie, nie mam nic do niej, to tylko przyjaciółka. Nie mierz innych swoją miarą, co, lowelasie? Lepiej pochwal się swoimi podbojami - odbił piłeczkę, wyczekująco zerkając na Josepha. Sam nie miał życia prywatnego, dlatego chętnie posłuchałby pikantnych opowieści.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tak, na dobrą chwilę i Joeya wspomnienia przeniosły do zielonych wzgórz rodzinnej okolicy. Z perspektywy tych wszystkich lat, wydawało mu się, że w dzieciństwie wszystko było takie proste i nie miało się najmniejszych zmartwień, ale czy faktycznie tak było? Wtedy też istniały sytuacje kryzysowe, kłopoty i wręcz dramaty (szlaban na dziecięcą miotłę był jednym z największych dramatów i to zapewne każdy by zrozumiał)... po prostu były inne.
Parsknął śmiechem na piękne przedrzeźnianie matki w wykonaniu Bena. Tak było, a jakże! I mimo to Joe ze Stanem i tak zapędzili się do chaty Starego Douga. Durne z nich były wtedy gnojki. Co i rusz wpadali na jakieś idiotyczne pomysły i je realizowali... ale ile się przy nim Joe nauczył, to inna sprawa: o lesie, o tropieniu... nawet to strzelanie z łuku...! Nieźle mu wychodziło, ciekawe jak teraz, po tylu latach by mu poszło...?
Wyrwany z zamyślenia słowami brata, młodszy Wright odchrząknął cicho.
- Och, mam nadzieję, że nadal jest - odparł z automatu. - Chociaż pewnie anomalie dają mu w kość jak każdemu mugolowi - dodał. W zasadzie o przyjaciela z dawnych lat nie martwił się aż tak - znał go na tyle by wiedzieć, że coś takiego nie dałoby mu rady. Wdał się w ojca - w człowieka odważnego i silnego nie tylko fizycznie - którego Joe za dzieciaka podziwiał na równi ze swoim tatą i bratem - to już mówiło samo za siebie. I właśnie z tego względu podczas tej całej zachwianej magii wokół bał się o nich nieporównywalnie mniej niż o, paradoksalnie, wielu znanych mu czy nawet całkiem bliskich czarodziejów i czarownice. Stan sobie poradzi, choćby nie wiadomo co i nieważne, że magia była mu całkiem obca. A ci wszyscy ludzie magii, którzy nagle musieli sobie radzić bez niej, a i tak mogli znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie jak imiennik McCartney'a...? Tak, Joey widział te nazwiska zaginionych, śledził wieści o każdym ocalałym i każdym, którego ciało wydobyto z gruzów Ministerstwa... Oddychał z ulgą, kiedy okazywało się, że te ostatnie nie należą do nikogo mu znanego, choć przecież nie powinien - ci obcy mu czarodzieje i czarownice też byli czyimiś bliskimi, prawda?
Pocieszająca była postawa Bena co do tych anomalii tak dobrze znana Josephowi, bo sam przyjmował ją za każdym razem, kiedy ktoś poddawał pod wątpliwość, czy magia kiedyś się jeszcze uspokoi. Dokładnie w ten sam sposób reagował sam... i cieszył się, że jego własny brat robił to samo. Choć...
- Obawiam się, że tu sama wiara nie wystarczy - mruknął cicho, jakby bardziej do siebie niż do niego. - Przydałoby się znaleźć źródło tego wszystkiego... bo jestem przekonany, że takie jest... Znaleźć je i zniszczyć.
Oczywiście byłoby łatwiej, gdyby było wiadomo czym jest to źródło, ale tego zdaje się nie wiedział nikt.
- Nie taki znów malutki - odgryzł się bratu z tym samym przekąsem w głosie, którym uraczył go Benjamin, po czym w końcu odstawił kanapę na swoje miejsce i zabrał się za wrzucanie kolejnych przedmiotów do torby. W sumie chyba nawet całkiem sprawnie mu to szło. Przynajmniej tak uznał, kiedy uporządkował kolejną przestrzeń i przeszedł dalej. Szło mu w każdym razie lepiej niż Benajminowi, który uśmiechał się do każdego śmiecia, czego oczywiście Joe nie omieszkał bratu wytknąć.
- W tej chwili to zdaje się ja jestem twoim skrzatem domowym, więc nie marudź - odparł z rozbawieniem wyobrażając sobie skrzacią wersję Bena. No dobra: próbując sobie wyobrazić skrzacią wersję Bena.
- Poza tym nie odwalałbyś za mnie całej roboty, tylko trochę pomógł. Do tej pory nie wiedziałem, że dom to niekończące się sprzęty do naprawy i ogródek w stanie notorycznego nieogarnięcia - pokręcił głową z niedowierzaniem. - Wiesz, choćbyś nie wiem ile siedział w tym domu i naprawiał, to i tak nie naprawisz wszystkiego tak do końca - kolejny wrzucony przedmiot do torby. - Z jednej strony to irytujące, a z drugiej... - wzruszył ramionami - przynajmniej nie nudzi mi się w przerwach między treningami i meczami. W każdym razie naprawianie tych rupieci w towarzystwie z pewnością byłoby przyjemniejsze - zakończył niezrażony wizją brata, który zadomowiłby mu się na kanapie w salonie. O nie, nie, nie! Z pewnością nie na kanapie! W końcu Joe mógłby wykorzystać to jedno pomieszczenie, z którym nie wiedział co począć.
- Dla rodzonego brata mam zarezerwowany cały pokój, żebyś wiedział, a nie kanapę w salonie - oświadczył dumnie. A co! Niech Benjamin będzie świadom jakiego ma cudownego brata, o! Najlepszego! Troszczącego się także o życie miłosne swego rodzeństwa.
- Przyjaciółka, no jasne... - powtórzył za bratem, choć po głosie było znać, że nie bardzo wierzy w tą "przyjaciółkę". Bo czy Ben przypadkiem nie był za stary, żeby koczować u przyjaciółki na kanapie?
- I pewnie w imię przyjaźni wolisz mieszkać u niej niż u mnie - dodał z bezczelnym uśmiechem na brodatym ryju. Ale to dobrze! Joe akurat uważał, że tego typu wybory były jak najbardziej zdrowe - też wolałby sypiać na kanapie u "przyjaciółki" niż u brata. W szczególności, gdyby ta kanapa u brata znajdowała się w tej właśnie kawalerce na Nokturnie.
- Lowelas? I podboje? Benji, mówisz do poważnego, statecznego, dojrzałego mężczyzny. Skończyłem z tym - odparł na niby oburzonym tonem. Tak, był beznadziejnym kłamcą.
Parsknął śmiechem na piękne przedrzeźnianie matki w wykonaniu Bena. Tak było, a jakże! I mimo to Joe ze Stanem i tak zapędzili się do chaty Starego Douga. Durne z nich były wtedy gnojki. Co i rusz wpadali na jakieś idiotyczne pomysły i je realizowali... ale ile się przy nim Joe nauczył, to inna sprawa: o lesie, o tropieniu... nawet to strzelanie z łuku...! Nieźle mu wychodziło, ciekawe jak teraz, po tylu latach by mu poszło...?
Wyrwany z zamyślenia słowami brata, młodszy Wright odchrząknął cicho.
- Och, mam nadzieję, że nadal jest - odparł z automatu. - Chociaż pewnie anomalie dają mu w kość jak każdemu mugolowi - dodał. W zasadzie o przyjaciela z dawnych lat nie martwił się aż tak - znał go na tyle by wiedzieć, że coś takiego nie dałoby mu rady. Wdał się w ojca - w człowieka odważnego i silnego nie tylko fizycznie - którego Joe za dzieciaka podziwiał na równi ze swoim tatą i bratem - to już mówiło samo za siebie. I właśnie z tego względu podczas tej całej zachwianej magii wokół bał się o nich nieporównywalnie mniej niż o, paradoksalnie, wielu znanych mu czy nawet całkiem bliskich czarodziejów i czarownice. Stan sobie poradzi, choćby nie wiadomo co i nieważne, że magia była mu całkiem obca. A ci wszyscy ludzie magii, którzy nagle musieli sobie radzić bez niej, a i tak mogli znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie jak imiennik McCartney'a...? Tak, Joey widział te nazwiska zaginionych, śledził wieści o każdym ocalałym i każdym, którego ciało wydobyto z gruzów Ministerstwa... Oddychał z ulgą, kiedy okazywało się, że te ostatnie nie należą do nikogo mu znanego, choć przecież nie powinien - ci obcy mu czarodzieje i czarownice też byli czyimiś bliskimi, prawda?
Pocieszająca była postawa Bena co do tych anomalii tak dobrze znana Josephowi, bo sam przyjmował ją za każdym razem, kiedy ktoś poddawał pod wątpliwość, czy magia kiedyś się jeszcze uspokoi. Dokładnie w ten sam sposób reagował sam... i cieszył się, że jego własny brat robił to samo. Choć...
- Obawiam się, że tu sama wiara nie wystarczy - mruknął cicho, jakby bardziej do siebie niż do niego. - Przydałoby się znaleźć źródło tego wszystkiego... bo jestem przekonany, że takie jest... Znaleźć je i zniszczyć.
Oczywiście byłoby łatwiej, gdyby było wiadomo czym jest to źródło, ale tego zdaje się nie wiedział nikt.
- Nie taki znów malutki - odgryzł się bratu z tym samym przekąsem w głosie, którym uraczył go Benjamin, po czym w końcu odstawił kanapę na swoje miejsce i zabrał się za wrzucanie kolejnych przedmiotów do torby. W sumie chyba nawet całkiem sprawnie mu to szło. Przynajmniej tak uznał, kiedy uporządkował kolejną przestrzeń i przeszedł dalej. Szło mu w każdym razie lepiej niż Benajminowi, który uśmiechał się do każdego śmiecia, czego oczywiście Joe nie omieszkał bratu wytknąć.
- W tej chwili to zdaje się ja jestem twoim skrzatem domowym, więc nie marudź - odparł z rozbawieniem wyobrażając sobie skrzacią wersję Bena. No dobra: próbując sobie wyobrazić skrzacią wersję Bena.
- Poza tym nie odwalałbyś za mnie całej roboty, tylko trochę pomógł. Do tej pory nie wiedziałem, że dom to niekończące się sprzęty do naprawy i ogródek w stanie notorycznego nieogarnięcia - pokręcił głową z niedowierzaniem. - Wiesz, choćbyś nie wiem ile siedział w tym domu i naprawiał, to i tak nie naprawisz wszystkiego tak do końca - kolejny wrzucony przedmiot do torby. - Z jednej strony to irytujące, a z drugiej... - wzruszył ramionami - przynajmniej nie nudzi mi się w przerwach między treningami i meczami. W każdym razie naprawianie tych rupieci w towarzystwie z pewnością byłoby przyjemniejsze - zakończył niezrażony wizją brata, który zadomowiłby mu się na kanapie w salonie. O nie, nie, nie! Z pewnością nie na kanapie! W końcu Joe mógłby wykorzystać to jedno pomieszczenie, z którym nie wiedział co począć.
- Dla rodzonego brata mam zarezerwowany cały pokój, żebyś wiedział, a nie kanapę w salonie - oświadczył dumnie. A co! Niech Benjamin będzie świadom jakiego ma cudownego brata, o! Najlepszego! Troszczącego się także o życie miłosne swego rodzeństwa.
- Przyjaciółka, no jasne... - powtórzył za bratem, choć po głosie było znać, że nie bardzo wierzy w tą "przyjaciółkę". Bo czy Ben przypadkiem nie był za stary, żeby koczować u przyjaciółki na kanapie?
- I pewnie w imię przyjaźni wolisz mieszkać u niej niż u mnie - dodał z bezczelnym uśmiechem na brodatym ryju. Ale to dobrze! Joe akurat uważał, że tego typu wybory były jak najbardziej zdrowe - też wolałby sypiać na kanapie u "przyjaciółki" niż u brata. W szczególności, gdyby ta kanapa u brata znajdowała się w tej właśnie kawalerce na Nokturnie.
- Lowelas? I podboje? Benji, mówisz do poważnego, statecznego, dojrzałego mężczyzny. Skończyłem z tym - odparł na niby oburzonym tonem. Tak, był beznadziejnym kłamcą.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Smutne wspomnienie starego Douga, dokonującego swego niezbyt imponującego - czyżby nigdy nie opuścił rodzinnej wioski? - żywota na zgliszczach Ministerstwa Magii, odrobinę wybiło Benjamina z dotychczasowego rytmu sprzątania. Przysiadł na piętach, nieco bezradnie przyglądając się wyciągniętym z zakurzonych otchłani kanapy pamiątkom, intensyfikującym tylko powrót do beztroskiej przeszłości, którą dzielił wraz ze swoim bratem. Uśmiechnął się pod nosem, trochę smutno, trochę poważnie, zastanawiając się, czy Joseph wie o smutnym losie, jaki spotkał kolegę z lat młodości. Łypnął na przystojną i młodszą wersję samego siebie, ale postanowił zachować tę informację dla siebie. Prędzej czy później Joe dowie się o paskudnym losie nieszczęśnika, a Ben miał już dość przynoszenia smutnych wieści. Chciał dać rodzeństwu trochę radości, dlatego też zaprosił brata na tą niezwykle rozrywkową godzinę ze sprzątaniem, pewien, że spodoba mu się akurat ta aktywność, dająca wielkie pole do popisu.
- No - skomentował elokwentnie i wieloznacznie kwestie Douga, podnosząc wzrok na Josepha. Szybko podjął się kolejnego tematu, chwytając się go jak czarodziej mugolskiego telefonu, nie chcąc powracać w rajskie przestrzenie szczęśliwego dzieciństwa. To nie przyniosłoby im niczego dobrego, rozjątrzyłoby tylko rany zalane tęsknotą za łatwiejszym życiem. Westchnął rozdzierająco, znów wpatrując się w tak znajome i bliskie tęczówki braterskiego oka. - Co byś zrobił - zaczął teoretyzującym tonem - gdybyś wiedział, kto spowodował te anomalie? - dopytał zdawkowo, w zniecierpliwieniu oczekując na bolesną odpowiedź. Przecież to on sam stał za rozpoczęciem rzezi niewinnych, to on jako pierwszy zdecydował o losach otwartej skrzyni z sercem Grindelwalda; to on uznał, że będzie to dobrą decyzją. Pochylił głowę w udawanym zainteresowaniu wyciągniętym zza kanapy zwiniętym rulonem ze swym dawnym zdjęciem, jednym z tych, które rozdawał wraz z autografem. Szeroki uśmiech, tak piękny, że zasługujący na laur Czarownicy i śmiałe spojrzenie z zawadiackimi ognikami skrytymi w czekoladowej barwie tęczówek. Relikt historii, która nie mogła powrócić już nigdy, nawet w snach. Skrzywił się lekko, lecz niewidocznie dla sprzątającego ciągle brata, czekając na jego odpowiedź niczym na werdykt niezwykle surowego sędziego, mogącego zażądać kary śmierci dla tych, którzy sprowadzili na świat zniszczenie. On sam przecież zadecydowałby podobnie, nie miałby litości dla ludzi, który skazali niewinnych na cierpienie.
- Jesteś najlepszym skrzatem domowym, jakiego widziałem - skomplementował brata, starając się powrócić do nonszalanckiego, zabawnego wręcz tonu. Joseph radził sobie w nokturnowej melinie wręcz doskonale, ogarniając chaotyczną przestrzeń, by najważniejsze jej elementy zrzucić do rozłożonej na środku pomieszczenia torby. - Już wiesz, jak czuli się nasi rodzice. Ciągle w pogotowiu, ciągle zmuszeni do napraw cieknącego dachu lub kranów, wzmacniania magicznej ochrony przed zimnem i innych gospodarskich pierdół - powiedział z pewną nostalgią, powracając wspomnieniami do matki i ojca, zawsze gotowych, by pomóc swoim dzieciom; zawsze chcących dla nich najlepiej, by obdarować ich minimum luksusu, jaki dla szlachciców byłby czymś niedorzecznie błahym. Jaimie pamiętał jednak każdą mroźną zimę, gdy otrzymał od mamy ciepłe kalesony i każde upalne lato, gdy tato podarował mu swój słomkowy kapelusz, samemu chodząc z nagą głową w najgorszy skwar. Joseph także dostawał to, co najlepsze, nie wspominając już o - względnie - rozpieszczanej zarówno przez rodziców, jak i braci, Hannah. Ben uśmiechnął się do siebie ponownie: nie sądził, że sprzątanie zatęchłego, Nokturnowego mieszkania, okaże się dla niego tak ważne i emocjonujące. - Tęsknisz czasem za domem? - zagadnął Josepha, samemu wstając na równe nogi, by przejrzeć szuflady komody, chwiejącej się tuż przy wygaszonym kominku. Sięgnął do pierwszej, potem do następnych, chichocząc pod nosem z insynuacji młodszego brata. - Odkąd rozstałem się z Harriett wiodę żywot zakonnika - powiedział szczerze, wiedząc, że Joe nie zorientuje się w dwuznacznym określeniu. Może to i dobrze; wystarczyło, że wciągnął w obłęd wojny niewinną Hannah. Zamierzał wprowadzić w brutalne tango także i brata, ale uważał go za lekkoducha; za gwiazdkę Quidditcha, skupioną na miłosnych podbojach, treningach i wyzwaniach sportowych, daleką od poświęcenia w imię dobra słabszych i bezbronnych. - Platoniczna więź damsko-męska istnieje i jestem z Margaux jej najlepszym przykładem - obruszył się niczym dziewica orleańska, wyciągając z szuflad kilka magazynów z wywiadami z Benjaminem Wrightem, gwiazdą Jastrzębi, najlepszym pałkarzem dekady. Nie zagłębił się w te artykuły, odrzucił je bez wahania, wiedząc, że wróci do nich na stare lata - o ile takowych kiedykolwiek dożyje. - Brednie - podsumował tylko zachowawcze wypowiedzi Joe, wywracając oczami. - Obydwoje dobrze wiemy, że gzisz się z każdą ślicznotką, która wpadnie ci w oko. Więc - jaka akurat teraz grzeje łoże mojego przystojnego brata? - spytał bezpardonowo i prostolinijnie, odwracając się znad komody, by spojrzeć prosto w twarz Josepha. Byli ze sobą szczerzy, zawsze, spodziewał się więc konkretnej odpowiedzi na to mało delikatne pytanie.
- No - skomentował elokwentnie i wieloznacznie kwestie Douga, podnosząc wzrok na Josepha. Szybko podjął się kolejnego tematu, chwytając się go jak czarodziej mugolskiego telefonu, nie chcąc powracać w rajskie przestrzenie szczęśliwego dzieciństwa. To nie przyniosłoby im niczego dobrego, rozjątrzyłoby tylko rany zalane tęsknotą za łatwiejszym życiem. Westchnął rozdzierająco, znów wpatrując się w tak znajome i bliskie tęczówki braterskiego oka. - Co byś zrobił - zaczął teoretyzującym tonem - gdybyś wiedział, kto spowodował te anomalie? - dopytał zdawkowo, w zniecierpliwieniu oczekując na bolesną odpowiedź. Przecież to on sam stał za rozpoczęciem rzezi niewinnych, to on jako pierwszy zdecydował o losach otwartej skrzyni z sercem Grindelwalda; to on uznał, że będzie to dobrą decyzją. Pochylił głowę w udawanym zainteresowaniu wyciągniętym zza kanapy zwiniętym rulonem ze swym dawnym zdjęciem, jednym z tych, które rozdawał wraz z autografem. Szeroki uśmiech, tak piękny, że zasługujący na laur Czarownicy i śmiałe spojrzenie z zawadiackimi ognikami skrytymi w czekoladowej barwie tęczówek. Relikt historii, która nie mogła powrócić już nigdy, nawet w snach. Skrzywił się lekko, lecz niewidocznie dla sprzątającego ciągle brata, czekając na jego odpowiedź niczym na werdykt niezwykle surowego sędziego, mogącego zażądać kary śmierci dla tych, którzy sprowadzili na świat zniszczenie. On sam przecież zadecydowałby podobnie, nie miałby litości dla ludzi, który skazali niewinnych na cierpienie.
- Jesteś najlepszym skrzatem domowym, jakiego widziałem - skomplementował brata, starając się powrócić do nonszalanckiego, zabawnego wręcz tonu. Joseph radził sobie w nokturnowej melinie wręcz doskonale, ogarniając chaotyczną przestrzeń, by najważniejsze jej elementy zrzucić do rozłożonej na środku pomieszczenia torby. - Już wiesz, jak czuli się nasi rodzice. Ciągle w pogotowiu, ciągle zmuszeni do napraw cieknącego dachu lub kranów, wzmacniania magicznej ochrony przed zimnem i innych gospodarskich pierdół - powiedział z pewną nostalgią, powracając wspomnieniami do matki i ojca, zawsze gotowych, by pomóc swoim dzieciom; zawsze chcących dla nich najlepiej, by obdarować ich minimum luksusu, jaki dla szlachciców byłby czymś niedorzecznie błahym. Jaimie pamiętał jednak każdą mroźną zimę, gdy otrzymał od mamy ciepłe kalesony i każde upalne lato, gdy tato podarował mu swój słomkowy kapelusz, samemu chodząc z nagą głową w najgorszy skwar. Joseph także dostawał to, co najlepsze, nie wspominając już o - względnie - rozpieszczanej zarówno przez rodziców, jak i braci, Hannah. Ben uśmiechnął się do siebie ponownie: nie sądził, że sprzątanie zatęchłego, Nokturnowego mieszkania, okaże się dla niego tak ważne i emocjonujące. - Tęsknisz czasem za domem? - zagadnął Josepha, samemu wstając na równe nogi, by przejrzeć szuflady komody, chwiejącej się tuż przy wygaszonym kominku. Sięgnął do pierwszej, potem do następnych, chichocząc pod nosem z insynuacji młodszego brata. - Odkąd rozstałem się z Harriett wiodę żywot zakonnika - powiedział szczerze, wiedząc, że Joe nie zorientuje się w dwuznacznym określeniu. Może to i dobrze; wystarczyło, że wciągnął w obłęd wojny niewinną Hannah. Zamierzał wprowadzić w brutalne tango także i brata, ale uważał go za lekkoducha; za gwiazdkę Quidditcha, skupioną na miłosnych podbojach, treningach i wyzwaniach sportowych, daleką od poświęcenia w imię dobra słabszych i bezbronnych. - Platoniczna więź damsko-męska istnieje i jestem z Margaux jej najlepszym przykładem - obruszył się niczym dziewica orleańska, wyciągając z szuflad kilka magazynów z wywiadami z Benjaminem Wrightem, gwiazdą Jastrzębi, najlepszym pałkarzem dekady. Nie zagłębił się w te artykuły, odrzucił je bez wahania, wiedząc, że wróci do nich na stare lata - o ile takowych kiedykolwiek dożyje. - Brednie - podsumował tylko zachowawcze wypowiedzi Joe, wywracając oczami. - Obydwoje dobrze wiemy, że gzisz się z każdą ślicznotką, która wpadnie ci w oko. Więc - jaka akurat teraz grzeje łoże mojego przystojnego brata? - spytał bezpardonowo i prostolinijnie, odwracając się znad komody, by spojrzeć prosto w twarz Josepha. Byli ze sobą szczerzy, zawsze, spodziewał się więc konkretnej odpowiedzi na to mało delikatne pytanie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Co by zrobił, gdyby wiedział kto spowodował anomalie? Joe zmarszczył brwi, ale nie przerwał pakowania rzeczy brata do torby. To było akurat dobre pytanie, a odpowiedź wcale nie była łatwa. Co by zrobił z człowiekiem, który pośrednio był winny tylu śmierci niewinnych ludzi, tyle cierpienia i strachu? Co on by zrobił?
Wzruszył ramionami.
- Pewnie oddałbym go aurorom - odparł po prostu. Choć podziwiał Foxa czy Jackie właśnie między innymi za ich pracę, to jednak sam nie poczuwał się do łapania i mszczenia się na nawet największych zbrodniarzach ich czasów.
- Albo spróbował zmusić go do naprawienia tego całego bajzlu. Skoro potrafił wywołać te wszystkie anomalie, to zapewne umie je powstrzymać - to brzmiało sensownie, prawda? Przynajmniej według Joe. W tej chwili szukanie winowajcy nie wydawało mu się priorytetowe, choć... gdyby ten faktycznie był zdolny do zatrzymania tych wszystkich wybuchów magii i jej ustabilizowania... To w sumie była pewna myśl.
- Myślisz, że za tym wszystkim stoi ten cały Volde... Volter... Walter Mort? - zerknął na Benjamina. - Pisali o nim ostatnio w Proroku...
A gdyby odnalezienie tego całego pseudo-lorda (nie za dużo już tych lordów? Potrzebny był jeszcze jeden?) i przymuszenie go, do naprawy tych wszystkich anomalii rozwiązało cały problem? No, nie cały - co ludzie wokół wycierpieli, to ich - ale przynajmniej nikt więcej by nie został poszkodowany, a to już coś. Kim mógł być ten cały lord Walter Mort? Z pewnością kimś nie z arystokracji... ale kimś, kto chciałby do niej należeć. I do tego był strasznym gnojem. Na bank należał do Slytherinu. Może drogą dedukcji dałoby się dojść do tego kim jest ten cały Walter...?
Z zamyślenia wyrwał go "komplement" brata i Joe parsknął śmiechem.
- Zapamiętam to. Jak skończę karierę w Zjednoczonych, to na starość zostanę skrzatem domowym na sowę. "Potrzebujesz skrzata domowego, ale cię na niego nie stać? Napisz już teraz! Za niestrawność po posiłkach nie odpowiadamy" - zareklamował się doskonale naśladując radiowy głos z mugolskich reklam. W sumie całkiem niezły pomysł na biznes... że też nikt na to do tej pory nie wpadł! Nawet jemu by się przydał taki skrzat domowy na sowę. Właśnie do tych prac domowych i przydomowych, które same się mnożyły - Joe nawet nie wiedział kiedy. Faktycznie jako dzieciak nawet nie zdawał sobie sprawy ile rodzice mieli roboty... nie tylko z nimi w miniaturowej formie, ale jeszcze przy domu. A czy tęsknił za domem? A cóż się Benji zrobił taki sentymentalny? Joey uśmiechnął się lisio, a chwyciwszy jakąś starą, zakurzoną poduszkę (na Merlina! Czy to poduszka w kształcie pałki?! Ale ekstra!), którą znalazł wciśniętą w jakiś kąt, rzucił nią celnie (jak przystało na prawdziwego ścigającego) prosto w głowę akurat wstającego brata.
- Raczej za szczeniackimi czasami - odparł wesoło - ale chwilę później sobie przypominam, że się przecież jeszcze nie skończyły - dodał szczerząc się jak za małolata, kiedy próbował sprowokować Bena do braterskiej bójki. Nie, żeby jeszcze przed chwilą coś wspominał o byciu poważnym(?), dojrzałym(?) mężczyzną... Tja...
Tylko na wspomnienie Harriett i zakonniczego życia brata skrzywił się malowniczo.
- Ale z wyboru czy tak...? - zaczął powoli, nie mogąc się pozbyć grymasu niezadowolenia z facjaty. Może nie znał szczegółów związku Bena i Lovegood (dobra, nawet ogólnych dziejów ich związku)... i samej Lovegood za dobrze, ale mierziło go za każdym razem, kiedy myślał o tej kobiecie. Tak jakoś... nigdy nie czuł do niej sympatii (co akurat było zaskakujące, bo zazwyczaj Joe miał słabość do każdej pięknej babki, a komu jak komu, ale Harriett urody odmówić się nie dało), a teraz to już w ogóle.
- Bo to chyba nie przez nią, co? - dodał z jeszcze większą niechęcią i zapewne gdyby umiał, to przy okazji by się zjeżył. Jeszcze tego brakowało, żeby ta niecna kobieta popsuła mu brata. Już wolał sądzić, że Benowi po prostu znudziły się romanse niż że znudziły mu się... przez nią!
Co do platonicznych więzi damsko-męskich, to akurat Joe faktycznie wiedział o ich istnieniu i przekonał się o nich na własnej skórze (miał zbyt wiele takich prawdziwych przyjaciółek, albo dziewczyn, które traktował jak młodsze siostry, żeby negować tego typu relacje), ale... i tak ani trochę nie wierzył, że właśnie coś takiego łączy Bena i tą całą Margaux. Poza tym ta panna miała zbyt francuskie imię! Na pewno brat na nią leciał tak samo jak na Harriett. Tak, tak! To na pewno w dużej mierze kwestia imienia. Oby tylko Margaux była jakaś taka... no, lepsza po prostu.
Gzi się z każdą ślicznotką, która wpadnie mu w oko?!
- No, ładne masz zdanie o młodszym bracie - mruknął mu kwaśno w odpowiedzi przewracając oczami. Chociaż trochę prawdy w słowach Bena było. Odrobina. Ale to już naprawdę przeszłość! I wcale się nie gził!
- Ale poważnie mówię - odparł już normalnym tonem, a odkrywszy kolejną półkę z trofeami, zaczął je ściągać i chować do torby. - Ostatnio czas nie sprzyja podbojom serc - wzruszył ramionami. Cóż mógł począć? Najpierw był w rozjazdach, potem wybuch magii, anomalie, pożary, "czarujący" mugole, kamienne golemy wyskakujące ze ścian, ożywające drzewa...
- Kursuję z domu na trening, z treningu do domu, ogarniam burdel wokół i mugoli z miasteczka... jak w końcu się kładę, to zasypiam jak niemowlę - skrzywił się powtórnie. - Przez te anomalie moje życie wygląda, jakbym był po ślubie i miał co najmniej dziesiątkę dzieci - nie, to nie zabrzmiało, jakby było spełnieniem jego największego marzenia. - Już nie mogę się doczekać jakiegoś meczu, na przykład z Harpiami... przynajmniej sobie popatrzę - dodał i parsknął trochę smutnym, ale śmiechem. W sumie coś w tym było: na Harpie zawsze przyjemnie było popatrzeć.
Wzruszył ramionami.
- Pewnie oddałbym go aurorom - odparł po prostu. Choć podziwiał Foxa czy Jackie właśnie między innymi za ich pracę, to jednak sam nie poczuwał się do łapania i mszczenia się na nawet największych zbrodniarzach ich czasów.
- Albo spróbował zmusić go do naprawienia tego całego bajzlu. Skoro potrafił wywołać te wszystkie anomalie, to zapewne umie je powstrzymać - to brzmiało sensownie, prawda? Przynajmniej według Joe. W tej chwili szukanie winowajcy nie wydawało mu się priorytetowe, choć... gdyby ten faktycznie był zdolny do zatrzymania tych wszystkich wybuchów magii i jej ustabilizowania... To w sumie była pewna myśl.
- Myślisz, że za tym wszystkim stoi ten cały Volde... Volter... Walter Mort? - zerknął na Benjamina. - Pisali o nim ostatnio w Proroku...
A gdyby odnalezienie tego całego pseudo-lorda (nie za dużo już tych lordów? Potrzebny był jeszcze jeden?) i przymuszenie go, do naprawy tych wszystkich anomalii rozwiązało cały problem? No, nie cały - co ludzie wokół wycierpieli, to ich - ale przynajmniej nikt więcej by nie został poszkodowany, a to już coś. Kim mógł być ten cały lord Walter Mort? Z pewnością kimś nie z arystokracji... ale kimś, kto chciałby do niej należeć. I do tego był strasznym gnojem. Na bank należał do Slytherinu. Może drogą dedukcji dałoby się dojść do tego kim jest ten cały Walter...?
Z zamyślenia wyrwał go "komplement" brata i Joe parsknął śmiechem.
- Zapamiętam to. Jak skończę karierę w Zjednoczonych, to na starość zostanę skrzatem domowym na sowę. "Potrzebujesz skrzata domowego, ale cię na niego nie stać? Napisz już teraz! Za niestrawność po posiłkach nie odpowiadamy" - zareklamował się doskonale naśladując radiowy głos z mugolskich reklam. W sumie całkiem niezły pomysł na biznes... że też nikt na to do tej pory nie wpadł! Nawet jemu by się przydał taki skrzat domowy na sowę. Właśnie do tych prac domowych i przydomowych, które same się mnożyły - Joe nawet nie wiedział kiedy. Faktycznie jako dzieciak nawet nie zdawał sobie sprawy ile rodzice mieli roboty... nie tylko z nimi w miniaturowej formie, ale jeszcze przy domu. A czy tęsknił za domem? A cóż się Benji zrobił taki sentymentalny? Joey uśmiechnął się lisio, a chwyciwszy jakąś starą, zakurzoną poduszkę (na Merlina! Czy to poduszka w kształcie pałki?! Ale ekstra!), którą znalazł wciśniętą w jakiś kąt, rzucił nią celnie (jak przystało na prawdziwego ścigającego) prosto w głowę akurat wstającego brata.
- Raczej za szczeniackimi czasami - odparł wesoło - ale chwilę później sobie przypominam, że się przecież jeszcze nie skończyły - dodał szczerząc się jak za małolata, kiedy próbował sprowokować Bena do braterskiej bójki. Nie, żeby jeszcze przed chwilą coś wspominał o byciu poważnym(?), dojrzałym(?) mężczyzną... Tja...
Tylko na wspomnienie Harriett i zakonniczego życia brata skrzywił się malowniczo.
- Ale z wyboru czy tak...? - zaczął powoli, nie mogąc się pozbyć grymasu niezadowolenia z facjaty. Może nie znał szczegółów związku Bena i Lovegood (dobra, nawet ogólnych dziejów ich związku)... i samej Lovegood za dobrze, ale mierziło go za każdym razem, kiedy myślał o tej kobiecie. Tak jakoś... nigdy nie czuł do niej sympatii (co akurat było zaskakujące, bo zazwyczaj Joe miał słabość do każdej pięknej babki, a komu jak komu, ale Harriett urody odmówić się nie dało), a teraz to już w ogóle.
- Bo to chyba nie przez nią, co? - dodał z jeszcze większą niechęcią i zapewne gdyby umiał, to przy okazji by się zjeżył. Jeszcze tego brakowało, żeby ta niecna kobieta popsuła mu brata. Już wolał sądzić, że Benowi po prostu znudziły się romanse niż że znudziły mu się... przez nią!
Co do platonicznych więzi damsko-męskich, to akurat Joe faktycznie wiedział o ich istnieniu i przekonał się o nich na własnej skórze (miał zbyt wiele takich prawdziwych przyjaciółek, albo dziewczyn, które traktował jak młodsze siostry, żeby negować tego typu relacje), ale... i tak ani trochę nie wierzył, że właśnie coś takiego łączy Bena i tą całą Margaux. Poza tym ta panna miała zbyt francuskie imię! Na pewno brat na nią leciał tak samo jak na Harriett. Tak, tak! To na pewno w dużej mierze kwestia imienia. Oby tylko Margaux była jakaś taka... no, lepsza po prostu.
Gzi się z każdą ślicznotką, która wpadnie mu w oko?!
- No, ładne masz zdanie o młodszym bracie - mruknął mu kwaśno w odpowiedzi przewracając oczami. Chociaż trochę prawdy w słowach Bena było. Odrobina. Ale to już naprawdę przeszłość! I wcale się nie gził!
- Ale poważnie mówię - odparł już normalnym tonem, a odkrywszy kolejną półkę z trofeami, zaczął je ściągać i chować do torby. - Ostatnio czas nie sprzyja podbojom serc - wzruszył ramionami. Cóż mógł począć? Najpierw był w rozjazdach, potem wybuch magii, anomalie, pożary, "czarujący" mugole, kamienne golemy wyskakujące ze ścian, ożywające drzewa...
- Kursuję z domu na trening, z treningu do domu, ogarniam burdel wokół i mugoli z miasteczka... jak w końcu się kładę, to zasypiam jak niemowlę - skrzywił się powtórnie. - Przez te anomalie moje życie wygląda, jakbym był po ślubie i miał co najmniej dziesiątkę dzieci - nie, to nie zabrzmiało, jakby było spełnieniem jego największego marzenia. - Już nie mogę się doczekać jakiegoś meczu, na przykład z Harpiami... przynajmniej sobie popatrzę - dodał i parsknął trochę smutnym, ale śmiechem. W sumie coś w tym było: na Harpie zawsze przyjemnie było popatrzeć.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wright w niepokoju oczekiwał na odpowiedź Josepha, ale gdy ta w końcu padła z jego ust, poczuł ulgę. Brat nie wspomniał nic o zamordowaniu ze szczególnym okrucieństwem ani poddaniu torturom, by ten, kto spowodował anomalie, wycierpiał tyle samo, co ich niewinne ofiary. Oddanie aurorom nie było najgorszym rozwiązaniem, całkiem spora część Zakonników parała się tym właśnie chlubnym zawodem, na pewno nie zaciągnęliby go od razu do Azkabanu lub celi śmierci. A odpokutowanie za winy i tak uskuteczniano, na wiele sposobów; Wright znów westchnął rozdzierająco, w swoim dramatycznym stylu, pocierając wolną i zakurzoną dłonią rozrośniętą do wielkich rozmiarów brodę. - Rozsądnie - skomentował dość zdawkowo jak na swoje możliwości elokwentnego komentarza. - A może ten ktoś - teoretyczny ktoś, kto sprowadził na Wielką Brytanię ból, cierpienie i śmierć - stara się naprawić anomalie? Krok po kroku? Ale potrzeba mu więcej czasu? - zasugerował, wykazując się niesamowitą wspaniałomyślnością i wyrozumiałością. Potrzebował usprawiedliwić się przed samym sobą, udowodnić, że jednak coś robi, że jednak stara się, by przywrócić świat do normy. Nie było to proste, ale próbował i bardzo chciał, by Joseph wiedział, że jego starszy brat się nie poddał. Na razie nie mógł mu tego jednak powiedzieć; gryzł się z wyrzutami sumienia i chęcią szczerości, co było niezmiernie trudne. Emocje Benjamina rozrysowały się na brodatej twarzy, na szczęście ciągle przebywał na podłodze, łypiąc na brudny parkiet.
Parsknął śmiechem, słysząc o lordzie Walterze Torcie. - Dziwna ksywa, co nie? Bott mógłby tak nazwać jakieś swoje ciacho - zarechotał radośnie, w głębi duszy czując jednak lęk przed czarodziejem, który nosił to miano. Udowodnił, że jest potężny, potężniejszy niż dotychczasowi przeciwnicy, a do tego wszelkie przestępstwa uchodziły mu i jego zwolennikom do tej pory na sucho. Z drugiej strony niezwykle bolała go sugestia, że to ten potworny czarnoksiężnik mógł stać za anomaliami. Morderca, a nie on, jego brat. Ben aż skulił się w sobie, ale odchrząknął odważnie, starając się zrobić dobrą minę do naprawdę paskudnej gry. - Nie no, to na pewno zrobił ktoś, kto miał dobre intencje...ale wyszło nie za dobrze - starał się obronić siebie i innych Gwardzistów, ale robił to bez przekonania. Chciał szybko porzucić ten niebezpieczny temat, żałując, że w ogóle go podjął, kierowany żałosną chęcią odzyskania zaufania Josepha - zupełnie nie zdającego sobie sprawy z grzechów pierworodnego Wrighta. W sukurs przyszedł mu sam brat, deklamujący wspaniałą wizję gwiazdy Zjednoczonych jako pokornego skrzata. Ben zaśmiał się ponownie, tubalnie, wstając na równe nogi - i obrywając poduszką. Narzędzie zbrodni nie było niebezpieczne jedynie z pozoru; nie złamał nosa, ale kurz zgromadzony w niepranym od dekady materiale, trafił prosto do jego dróg oddechowych, wywołując spazmatyczny napad kaszlu i kichania. W jednym momencie. Zakrztusił się powietrzem, przez chwilę dramatycznie chwytając się za serce tak, jakby miał zaraz umrzeć. Nic takiego się nie stało, odzyskał dech, ale przez dłuższą chwilę nie mógł skomentować wypowiedzi wyraźnie ubawionego Josepha.
Znów poruszającego wrażliwy temat. Ben skrzywił się widocznie, już nie potrafiąc ukryć, że wspominanie Harriett niezwykle go boli. - Ta półwila sucz mnie zdradziła - powiedział jasno, odkrywając w sobie nowe pokłady gniewu. Sądził, że sobie z tym poradził, ale drzazga wciąż tkwiła w sercu, uniemożliwiając mu wybaczenie. - Z pedalskim arystokratą Rosierem - dodał, brat powinien go kojarzyć, był jednym z popularniejszych szlachciców, kibicował Jastrzębiom, władał rezerwatem smoków; śmierdząca szumowina, gnijąca na nieadekwatnym stanowisku. - Skończyłem z kobietami - dodał chmurnie, dumnie i pokrętnie szczerze, pewien, że Joe nie odbierze tego w dosłowny sposób. - Przez nią - odparł tylko dość krótko, nie chcąc wdawać się w szczegóły rozpadu ich związku. Poczucie porażki dławiło go na równi z poczuciem winy; nie rozumiał zachowania Harriett, jej zdradzieckiej, półwilej natury, która zaprowadziła ją prosto do łoża Rosiera. Zrobiło mu się niedobrze, zmiął poduszkę w dłoniach, oddając rzut prosto w twarz młodszego brata.
Zafrasował się stwierdzeniem dotyczącym ogarniania burdelu. Przyjrzał się Joe uważnie, śledząc jego mimikę. - Jak ogarniasz mugoli z miasteczka? Pomagasz im? - spytał, szczerze przejęty oznaką wrażliwości. Może się pomylił? Może Joseph wcale nie szedł w jego ślady, stając się głupiutką gwiazdką Quidditcha? - Chciałbym doczekać jakiegoś bratanka... - dodał z pewną tęsknotą, wiedząc, że samemu nie doczeka się dzieci. Nie teraz, nie w czasie wojny, nie ze słabością, która przygniatała go do ziemi od tak wielu lat. Uciekał przed tym, co czuł, ale ciągle skrywał swoje skłonności pod fasadą samczej rubaszności; bał się samego siebie i opinii innych, nie potrafiąc obnażyć się nawet przed najbliższymi. Przez zaskakująco długą sekundę rozważał wyznanie Josephowi swych grzechów, opowiedzenie o Percivalu, zdradzenie swych błędów, ale stchórzył. Spakował do torby ostatnie trofea, zgarnął z blatu kuchennego stare papierzyska oraz dokumenty, po czym odwrócił się do młodszego brata. - Chyba nic cennego już tu nie znajdziemy - westchnął ciężko, rozglądając się odrobinę bezradnie po opustoszałym mieszkaniu. Domu, w którym spędził ostatnie lata. Kawalerce, będącej domem, pracownią, ćpalnią i miejscem, w którym gościł Percivala - oraz w którym wracał do siebie, otrzymując drugą szansę. - Na następny mecz Harpii zdobądź dwa bilety, chętnie się z tobą wybiorę - powiedział, spoglądając prosto w ciemne oczy Josepha. Kochał go, kochał swojego młodszego braciszka; w czekoladowych tęczówkach zalśniło wzruszenie, ale nie okazał go werbalnie, posyłając mu na wpół smutny i na wpół ciepły uśmiech.
Parsknął śmiechem, słysząc o lordzie Walterze Torcie. - Dziwna ksywa, co nie? Bott mógłby tak nazwać jakieś swoje ciacho - zarechotał radośnie, w głębi duszy czując jednak lęk przed czarodziejem, który nosił to miano. Udowodnił, że jest potężny, potężniejszy niż dotychczasowi przeciwnicy, a do tego wszelkie przestępstwa uchodziły mu i jego zwolennikom do tej pory na sucho. Z drugiej strony niezwykle bolała go sugestia, że to ten potworny czarnoksiężnik mógł stać za anomaliami. Morderca, a nie on, jego brat. Ben aż skulił się w sobie, ale odchrząknął odważnie, starając się zrobić dobrą minę do naprawdę paskudnej gry. - Nie no, to na pewno zrobił ktoś, kto miał dobre intencje...ale wyszło nie za dobrze - starał się obronić siebie i innych Gwardzistów, ale robił to bez przekonania. Chciał szybko porzucić ten niebezpieczny temat, żałując, że w ogóle go podjął, kierowany żałosną chęcią odzyskania zaufania Josepha - zupełnie nie zdającego sobie sprawy z grzechów pierworodnego Wrighta. W sukurs przyszedł mu sam brat, deklamujący wspaniałą wizję gwiazdy Zjednoczonych jako pokornego skrzata. Ben zaśmiał się ponownie, tubalnie, wstając na równe nogi - i obrywając poduszką. Narzędzie zbrodni nie było niebezpieczne jedynie z pozoru; nie złamał nosa, ale kurz zgromadzony w niepranym od dekady materiale, trafił prosto do jego dróg oddechowych, wywołując spazmatyczny napad kaszlu i kichania. W jednym momencie. Zakrztusił się powietrzem, przez chwilę dramatycznie chwytając się za serce tak, jakby miał zaraz umrzeć. Nic takiego się nie stało, odzyskał dech, ale przez dłuższą chwilę nie mógł skomentować wypowiedzi wyraźnie ubawionego Josepha.
Znów poruszającego wrażliwy temat. Ben skrzywił się widocznie, już nie potrafiąc ukryć, że wspominanie Harriett niezwykle go boli. - Ta półwila sucz mnie zdradziła - powiedział jasno, odkrywając w sobie nowe pokłady gniewu. Sądził, że sobie z tym poradził, ale drzazga wciąż tkwiła w sercu, uniemożliwiając mu wybaczenie. - Z pedalskim arystokratą Rosierem - dodał, brat powinien go kojarzyć, był jednym z popularniejszych szlachciców, kibicował Jastrzębiom, władał rezerwatem smoków; śmierdząca szumowina, gnijąca na nieadekwatnym stanowisku. - Skończyłem z kobietami - dodał chmurnie, dumnie i pokrętnie szczerze, pewien, że Joe nie odbierze tego w dosłowny sposób. - Przez nią - odparł tylko dość krótko, nie chcąc wdawać się w szczegóły rozpadu ich związku. Poczucie porażki dławiło go na równi z poczuciem winy; nie rozumiał zachowania Harriett, jej zdradzieckiej, półwilej natury, która zaprowadziła ją prosto do łoża Rosiera. Zrobiło mu się niedobrze, zmiął poduszkę w dłoniach, oddając rzut prosto w twarz młodszego brata.
Zafrasował się stwierdzeniem dotyczącym ogarniania burdelu. Przyjrzał się Joe uważnie, śledząc jego mimikę. - Jak ogarniasz mugoli z miasteczka? Pomagasz im? - spytał, szczerze przejęty oznaką wrażliwości. Może się pomylił? Może Joseph wcale nie szedł w jego ślady, stając się głupiutką gwiazdką Quidditcha? - Chciałbym doczekać jakiegoś bratanka... - dodał z pewną tęsknotą, wiedząc, że samemu nie doczeka się dzieci. Nie teraz, nie w czasie wojny, nie ze słabością, która przygniatała go do ziemi od tak wielu lat. Uciekał przed tym, co czuł, ale ciągle skrywał swoje skłonności pod fasadą samczej rubaszności; bał się samego siebie i opinii innych, nie potrafiąc obnażyć się nawet przed najbliższymi. Przez zaskakująco długą sekundę rozważał wyznanie Josephowi swych grzechów, opowiedzenie o Percivalu, zdradzenie swych błędów, ale stchórzył. Spakował do torby ostatnie trofea, zgarnął z blatu kuchennego stare papierzyska oraz dokumenty, po czym odwrócił się do młodszego brata. - Chyba nic cennego już tu nie znajdziemy - westchnął ciężko, rozglądając się odrobinę bezradnie po opustoszałym mieszkaniu. Domu, w którym spędził ostatnie lata. Kawalerce, będącej domem, pracownią, ćpalnią i miejscem, w którym gościł Percivala - oraz w którym wracał do siebie, otrzymując drugą szansę. - Na następny mecz Harpii zdobądź dwa bilety, chętnie się z tobą wybiorę - powiedział, spoglądając prosto w ciemne oczy Josepha. Kochał go, kochał swojego młodszego braciszka; w czekoladowych tęczówkach zalśniło wzruszenie, ale nie okazał go werbalnie, posyłając mu na wpół smutny i na wpół ciepły uśmiech.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bez przesady... Joe nie należał do mściwych ludzi. Może... gdyby anomalie naprawdę go dotknęły i faktycznie miał pewność, że zostały wywołane z premedytacją do krzywdzenia niewinnych... może wtedy, ale... generalnie był tylko sportowcem - ani nie aurorem, ani nawet nie mistrzem uroków. Co on mógł? Póki co robił co w swojej mocy, żeby samemu ogarniać bajzel powstały w miasteczku, pilnował czy u bliskich wszystko w porządku i w razie jakichś wypadków pomagał. To mu w miarę wychodziło.
Z drugiej jednak strony nie ma co wpadać ze skrajności w skrajność.
Joe zatrzymał się w połowie ruchu wrzucania któregoś z obłaskawionych tłuczków do torby, w wyniku czego ciężka piłka z hukiem upadła na podłogę. Chyba nawet zrobiła w niej lekkie wgłębienie, ale byli w melinie, więc kto by się tym przejmował? Z pewnością nie Joseph.
- Naprawić anomalie? - powtórzył za bratem, jak gdyby chciał się upewnić, że się nie przesłyszał. Szczerze mówiąc do tej pory sądził, że sam był największym optymistą w rodzinie, a coś takiego... nie, chyba nie przyszłoby mu do głowy.
- Że co? Że ktoś przez przypadek to wszystko wywołał? - dodał wciąż nie dowierzając, po czym potrząsnął głową i w końcu schylił się po nieruchomego tłuczka, żeby wrzucić go, tym razem celnie, do torby. - Nie, to bezsensu. Gdyby to faktycznie było przypadkowe, to chyba by się przyznał, nie? Powiedziałby skąd się wzięły anomalie, a nie walczył z nimi sam. Gdyby wszyscy ci najlepsi czarodzieje się wzięli do kupy i zabrali za naprawę przyczyny anomalii, to przecież szybciej by się z tym uporano - odparł momentalnie, bo wydawało mu się to logiczne. Nie, jakoś mu nie leżała ta wersja brata. Jak nic, ktoś to zrobił naumyślnie, choć zapewne wymknęło mu się to wszystko spod kontroli. Na przykład temu Walterowi właśnie. I faktycznie gość wybrał sobie durny pseudonim - prawdziwe imię i nazwisko to z pewnością nie było, a skoro już samemu nadawał sobie ksywę, to czemu nie wybrał czegoś... no, takiego z przytupem? Typu: Mroczny Lord, albo... Joseph 'Niezwyciężony' Wright... a nie, nie, miały być zmyślone ksywki! To... sir Walter Niezwyciężony! A Lord Walter Mort? Słabe jak szczyny goblina! No ale cóż.
Tylko co Ben miał z tymi dobrymi intencjami? Joe ponownie z niedowierzaniem pokręcił głową.
- To wyjątkowo optymistyczna wersja, Benji, poważnie - mruknął. - Aż nazbyt - dodał wciąż wyraźnie nieprzekonany. No ale cóż, brat miał prawo do własnego zdania. Oczywiście pod warunkiem, że było jego, a nie kogoś, kto mu nagadał takich bajeczek. Ben, chociaż miał trochę więcej lat na karku od Joeya, to jednak wciąż potrafił być strasznie łatwowierny. I kompletnie bez refleksu! Cóż to się podziało z tym jego bratem?
Joe faktycznie nie powstrzymał parsknięcia głośnym śmiechem, kiedy Ben się dusił kurzem z poduszki. Tak, tak, to bardzo nieładnie ze strony Joe... ale byli już dorośli, nie? To znaczy... to było merlińsko śmieszne! Gdyby jego brat się obecnie nie zanosił kaszlem, to też z pewnością wybuchnąłby śmiechem.
Tylko niedługo później zabawa się skończyła i wkroczyli z powrotem na dość ponure tematy. Cóż... przynajmniej reakcja Bena potwierdziła to, co młodszy z Wrightów czuł wcześniej w kościach - Harriett to podła kobieta była - a intuicja Joeya nie zawiodła na tym polu. Ale...
- Zaraz, zaraz... CO? - zmarszczył brwi, bo tutaj coś mu się wyraźnie nie zgadzało. - Z Rosierem? A nie z tym takim Arabusem? Bo ten Arabus z wianków z zeszłego roku chyba nie był Rosierem, co? I to nie ten Rosier, dla którego pracujesz, prawda? - wyrzucał z siebie słowa już samemu się w nich gubiąc. Psidwacza kość: jego brat przestał być sławny, nie pisano o nim w Czarownicy i innych szmatławcach i Joe kompletnie nie był na czasie i nie wiedział co u niego! Co za irytujące uczucie!
- Łołołoł! Benji, zbastuj, bracie! - teraz to już przestało być zabawnie w najmniejszym nawet stopniu, Joe podniósł głos i w momencie porzucił porządki. W samą porę, by bez większej trudności złapać w locie poduszkę ciśniętą w jego stronę i wrzucić ją prosto do torby nawet nie spojrzawszy w tamtą stronę. Zamiast tego podszedł do Bena, położył mu rękę na ramieniu mocno, jakby chciał go przywołać do rzeczywistości, i spojrzał na niego z autentycznym strachem w niebiesko-szarych ślepiach. Martwił się o niego, przecież nie mogło być inaczej!
- To, że jedna była suką, nie oznacza, że wszystkie takie są! - oświadczył z pełnym przekonaniem, ani myśląc teraz odstąpić od Bena i dać mu spokój. O nie, nie, nie! Był przykładnym bratem i z pewnością tak tego nie zostawi. Fakt, może do końca nie rozumiał co tam zaszło, może nie był w stanie pojąć jak się teraz czuł Ben, bo sam nigdy nie przeżywał rozstania do tego stopnia, żeby zostać zakonnikiem, jak to Ben dobitnie określił... ale psidwacza mać! Teraz to tej baby już szczerze nienawidził! Że też zrobiła coś takiego akurat jego bratu!
- Słuchaj, do tamtej może czułeś coś więcej, zawsze się tak wydaje po rozstaniu... że to wielka miłość i tego typu brednie... ale chrzanić ją! Chrzanić Rosiera, Arabusa i całą resztę! - niemal wypluwał te słowa. - Znajdziesz fajną babkę, Ben. Lepszą od tysiąca takich Harriett, słyszysz? Stokroć piękniejszą, mądrzejszą i po prostu dobrą. A tamta suka? Benji, wierz mi, ją avada trafi, jak zobaczy cię z inną. I dobrze! Niech suka sczeźnie! - wbił wzrok w brata, szukając w nim choćby cienia walki. Bo to przecież niemożliwe, żeby Bena pokonał jakiś babsztyl. O nie, z pewnością nie jego Bena!
- Tylko mi tu bez takich, że już skończyłeś z kobietami przez jedną jędzę, tak? Bo ona nie była pierwsza i z pewnością nie będzie ostatnia. To akurat ci mogę obiecać! - zakończył z mocą, więc jeśli nawet starszy brat mu jeszcze przed chwilą nie wierzył, to teraz już musiał! Zagrzewania do walki w końcu Joe się uczył od najlepszych... czyli od Macmillanów podczas meczy. I działało za każdym razem. Teraz też musiało.
W końcu puścił Benowe ramię i wrócił do zbierania reszty tego bajzlu. Jak nadal będą się tak guzdrać, to nigdy nie wyjdą z tej zatęchłej nory... chociaż z drugiej strony, Joe za nią dziękował losowi, bo przynajmniej zaistniał pretekst do rozmowy z bratem, a tej najwyraźniej potrzebowali obaj.
A jak ogarniał mugoli z miasteczka? Tym razem to on westchnął cicho.
- Jak tylko mogę - odparł po prostu. - Oni nie mają zielonego pojęcia co się dzieje. To znaczy teraz już wiedzą, że generalnie przejebka, nie? Ale chyba powoli się przyzwyczajają... na ile da się przyzwyczaić do losowych, nieprzewidywalnych przejawów magii - zmarszczył lekko nos. - A ja... no wiesz, gaszę pożary, ściągam z nieba latające przedmioty i lewitujących ludzi, ujarzmiam krwiożercze drzewa... - podczas wymieniania tego wszystkiego rozbawienie w nim zwyciężyło, bo parsknął krótkim, trochę gorzkim śmiechem - No wiesz, dzień jak co dzień - skwitował prawie pogodnie. - A właściwie noc, bo za dnia ciężko jest cokolwiek zwojować tak, żeby nikt niczego nie przyuważył.
W zasadzie to wszystko brzmiało bardzo bohatersko... i faktycznie Joe starał się dawać z siebie wszystko. W końcu znał tych ludzi bardzo dobrze, byli jego sąsiadami, udawał jednego z nich... nie mógłby ich zostawić samych w tym całym bagnie. Ale z drugiej strony wiedział, że gdyby się postarał, to wycisnąłby z siebie jeszcze więcej, spędziłby całe noce na naprawianiu anomalii wokół nich. Ale kosztem quidditcha? No tego nie mógł zrobić - musiał się w miarę wysypiać, żeby nie dawać ciała na treningach i meczach. Drużyna przede wszystkim! A i tak przez anomalie wciąż grali w osłabionym składzie, bo jak nie jednemu, to drugiemu albo trzeciemu przytrafiały się jakieś wypadki z anomaliami w tle.
Znów parsknął śmiechem, tym razem na słowa brata.
- Brzmisz jak mama - odparł rozbawiony tym bardziej, że dla odmiany Ben wcale nie próbował jej przedrzeźniać. - Zawrzyjmy układ, co? Najpierw znajdziesz sobie kogoś miłego... i dopiero wtedy ja pomyślę o bratanku dla ciebie, co ty na to? - błysnął zębami w uśmiechu. To była chyba uczciwa umowa, nie?
Zgarnął jeszcze do torby jakieś przedmioty, które wpadły mu w łapy, rzucił okiem na wszystkie kąty... i pomyślał, że dobrze, że Ben się stąd wynosi. To była naprawdę nora. Melina niegodna najlepszego pałkarza w dziejach Jastrzębi, ujarzmiacza smoków, Wrighta z krwi i kości, charakteru i serca. To była melina z pewnością niegodna jego brata.
Uśmiechnął się kątem warg, po czym klepnął Bena po plecach.
- Zdobędę trzy. Niech Fox też coś ma od życia - odpowiedział i parsknął śmiechem wychodząc z byłego mieszkania brata.
[zt x2]
Z drugiej jednak strony nie ma co wpadać ze skrajności w skrajność.
Joe zatrzymał się w połowie ruchu wrzucania któregoś z obłaskawionych tłuczków do torby, w wyniku czego ciężka piłka z hukiem upadła na podłogę. Chyba nawet zrobiła w niej lekkie wgłębienie, ale byli w melinie, więc kto by się tym przejmował? Z pewnością nie Joseph.
- Naprawić anomalie? - powtórzył za bratem, jak gdyby chciał się upewnić, że się nie przesłyszał. Szczerze mówiąc do tej pory sądził, że sam był największym optymistą w rodzinie, a coś takiego... nie, chyba nie przyszłoby mu do głowy.
- Że co? Że ktoś przez przypadek to wszystko wywołał? - dodał wciąż nie dowierzając, po czym potrząsnął głową i w końcu schylił się po nieruchomego tłuczka, żeby wrzucić go, tym razem celnie, do torby. - Nie, to bezsensu. Gdyby to faktycznie było przypadkowe, to chyba by się przyznał, nie? Powiedziałby skąd się wzięły anomalie, a nie walczył z nimi sam. Gdyby wszyscy ci najlepsi czarodzieje się wzięli do kupy i zabrali za naprawę przyczyny anomalii, to przecież szybciej by się z tym uporano - odparł momentalnie, bo wydawało mu się to logiczne. Nie, jakoś mu nie leżała ta wersja brata. Jak nic, ktoś to zrobił naumyślnie, choć zapewne wymknęło mu się to wszystko spod kontroli. Na przykład temu Walterowi właśnie. I faktycznie gość wybrał sobie durny pseudonim - prawdziwe imię i nazwisko to z pewnością nie było, a skoro już samemu nadawał sobie ksywę, to czemu nie wybrał czegoś... no, takiego z przytupem? Typu: Mroczny Lord, albo... Joseph 'Niezwyciężony' Wright... a nie, nie, miały być zmyślone ksywki! To... sir Walter Niezwyciężony! A Lord Walter Mort? Słabe jak szczyny goblina! No ale cóż.
Tylko co Ben miał z tymi dobrymi intencjami? Joe ponownie z niedowierzaniem pokręcił głową.
- To wyjątkowo optymistyczna wersja, Benji, poważnie - mruknął. - Aż nazbyt - dodał wciąż wyraźnie nieprzekonany. No ale cóż, brat miał prawo do własnego zdania. Oczywiście pod warunkiem, że było jego, a nie kogoś, kto mu nagadał takich bajeczek. Ben, chociaż miał trochę więcej lat na karku od Joeya, to jednak wciąż potrafił być strasznie łatwowierny. I kompletnie bez refleksu! Cóż to się podziało z tym jego bratem?
Joe faktycznie nie powstrzymał parsknięcia głośnym śmiechem, kiedy Ben się dusił kurzem z poduszki. Tak, tak, to bardzo nieładnie ze strony Joe... ale byli już dorośli, nie? To znaczy... to było merlińsko śmieszne! Gdyby jego brat się obecnie nie zanosił kaszlem, to też z pewnością wybuchnąłby śmiechem.
Tylko niedługo później zabawa się skończyła i wkroczyli z powrotem na dość ponure tematy. Cóż... przynajmniej reakcja Bena potwierdziła to, co młodszy z Wrightów czuł wcześniej w kościach - Harriett to podła kobieta była - a intuicja Joeya nie zawiodła na tym polu. Ale...
- Zaraz, zaraz... CO? - zmarszczył brwi, bo tutaj coś mu się wyraźnie nie zgadzało. - Z Rosierem? A nie z tym takim Arabusem? Bo ten Arabus z wianków z zeszłego roku chyba nie był Rosierem, co? I to nie ten Rosier, dla którego pracujesz, prawda? - wyrzucał z siebie słowa już samemu się w nich gubiąc. Psidwacza kość: jego brat przestał być sławny, nie pisano o nim w Czarownicy i innych szmatławcach i Joe kompletnie nie był na czasie i nie wiedział co u niego! Co za irytujące uczucie!
- Łołołoł! Benji, zbastuj, bracie! - teraz to już przestało być zabawnie w najmniejszym nawet stopniu, Joe podniósł głos i w momencie porzucił porządki. W samą porę, by bez większej trudności złapać w locie poduszkę ciśniętą w jego stronę i wrzucić ją prosto do torby nawet nie spojrzawszy w tamtą stronę. Zamiast tego podszedł do Bena, położył mu rękę na ramieniu mocno, jakby chciał go przywołać do rzeczywistości, i spojrzał na niego z autentycznym strachem w niebiesko-szarych ślepiach. Martwił się o niego, przecież nie mogło być inaczej!
- To, że jedna była suką, nie oznacza, że wszystkie takie są! - oświadczył z pełnym przekonaniem, ani myśląc teraz odstąpić od Bena i dać mu spokój. O nie, nie, nie! Był przykładnym bratem i z pewnością tak tego nie zostawi. Fakt, może do końca nie rozumiał co tam zaszło, może nie był w stanie pojąć jak się teraz czuł Ben, bo sam nigdy nie przeżywał rozstania do tego stopnia, żeby zostać zakonnikiem, jak to Ben dobitnie określił... ale psidwacza mać! Teraz to tej baby już szczerze nienawidził! Że też zrobiła coś takiego akurat jego bratu!
- Słuchaj, do tamtej może czułeś coś więcej, zawsze się tak wydaje po rozstaniu... że to wielka miłość i tego typu brednie... ale chrzanić ją! Chrzanić Rosiera, Arabusa i całą resztę! - niemal wypluwał te słowa. - Znajdziesz fajną babkę, Ben. Lepszą od tysiąca takich Harriett, słyszysz? Stokroć piękniejszą, mądrzejszą i po prostu dobrą. A tamta suka? Benji, wierz mi, ją avada trafi, jak zobaczy cię z inną. I dobrze! Niech suka sczeźnie! - wbił wzrok w brata, szukając w nim choćby cienia walki. Bo to przecież niemożliwe, żeby Bena pokonał jakiś babsztyl. O nie, z pewnością nie jego Bena!
- Tylko mi tu bez takich, że już skończyłeś z kobietami przez jedną jędzę, tak? Bo ona nie była pierwsza i z pewnością nie będzie ostatnia. To akurat ci mogę obiecać! - zakończył z mocą, więc jeśli nawet starszy brat mu jeszcze przed chwilą nie wierzył, to teraz już musiał! Zagrzewania do walki w końcu Joe się uczył od najlepszych... czyli od Macmillanów podczas meczy. I działało za każdym razem. Teraz też musiało.
W końcu puścił Benowe ramię i wrócił do zbierania reszty tego bajzlu. Jak nadal będą się tak guzdrać, to nigdy nie wyjdą z tej zatęchłej nory... chociaż z drugiej strony, Joe za nią dziękował losowi, bo przynajmniej zaistniał pretekst do rozmowy z bratem, a tej najwyraźniej potrzebowali obaj.
A jak ogarniał mugoli z miasteczka? Tym razem to on westchnął cicho.
- Jak tylko mogę - odparł po prostu. - Oni nie mają zielonego pojęcia co się dzieje. To znaczy teraz już wiedzą, że generalnie przejebka, nie? Ale chyba powoli się przyzwyczajają... na ile da się przyzwyczaić do losowych, nieprzewidywalnych przejawów magii - zmarszczył lekko nos. - A ja... no wiesz, gaszę pożary, ściągam z nieba latające przedmioty i lewitujących ludzi, ujarzmiam krwiożercze drzewa... - podczas wymieniania tego wszystkiego rozbawienie w nim zwyciężyło, bo parsknął krótkim, trochę gorzkim śmiechem - No wiesz, dzień jak co dzień - skwitował prawie pogodnie. - A właściwie noc, bo za dnia ciężko jest cokolwiek zwojować tak, żeby nikt niczego nie przyuważył.
W zasadzie to wszystko brzmiało bardzo bohatersko... i faktycznie Joe starał się dawać z siebie wszystko. W końcu znał tych ludzi bardzo dobrze, byli jego sąsiadami, udawał jednego z nich... nie mógłby ich zostawić samych w tym całym bagnie. Ale z drugiej strony wiedział, że gdyby się postarał, to wycisnąłby z siebie jeszcze więcej, spędziłby całe noce na naprawianiu anomalii wokół nich. Ale kosztem quidditcha? No tego nie mógł zrobić - musiał się w miarę wysypiać, żeby nie dawać ciała na treningach i meczach. Drużyna przede wszystkim! A i tak przez anomalie wciąż grali w osłabionym składzie, bo jak nie jednemu, to drugiemu albo trzeciemu przytrafiały się jakieś wypadki z anomaliami w tle.
Znów parsknął śmiechem, tym razem na słowa brata.
- Brzmisz jak mama - odparł rozbawiony tym bardziej, że dla odmiany Ben wcale nie próbował jej przedrzeźniać. - Zawrzyjmy układ, co? Najpierw znajdziesz sobie kogoś miłego... i dopiero wtedy ja pomyślę o bratanku dla ciebie, co ty na to? - błysnął zębami w uśmiechu. To była chyba uczciwa umowa, nie?
Zgarnął jeszcze do torby jakieś przedmioty, które wpadły mu w łapy, rzucił okiem na wszystkie kąty... i pomyślał, że dobrze, że Ben się stąd wynosi. To była naprawdę nora. Melina niegodna najlepszego pałkarza w dziejach Jastrzębi, ujarzmiacza smoków, Wrighta z krwi i kości, charakteru i serca. To była melina z pewnością niegodna jego brata.
Uśmiechnął się kątem warg, po czym klepnął Bena po plecach.
- Zdobędę trzy. Niech Fox też coś ma od życia - odpowiedział i parsknął śmiechem wychodząc z byłego mieszkania brata.
[zt x2]
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
część pierwsza
Szybka odpowiedź