Podwórze
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Podwórze
Jak okiem sięgnąć, rozciągają się tu niezwykle piękne, dzikie pola z widokiem na dolinę i pobliską wieś. Pachnie tu miętą dzięki wszechobecnej roślinie, która na dobre zawładnęła tym miejscem. Nie sposób również nie zauważyć ogromnego, starego dębu i przewieszonej przez niego huśtawki na której nierzadko można spotkać bujającą się kruczowłosą kobietę.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 17.02.23 0:25, w całości zmieniany 2 razy
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
|13.04.1958
Zjawił się następnego dnia jak pisała czarownica i nie zważał na porę dnia czy też nocy. Z Evelyn łączyła go przedziwna więź, w której kłócili się, działali sobie na nerwy by następnie rzucić wszystko by sobie pomóc. Nie widzieli się od dawna, mógł nie mieć od niej wieści nawet przez rok, ale wystarczył jeden list aby rzucił to co robił i ruszył jej na pomoc.
Ostatnio myślał, że postradała zmysły spisując testament i go tam umieszczając. Doskonale rozumiał to działanie, wiedział z czego się brało, ale sama myśl, że Despenser mogło się coś stać napawała go grozą i nie chciał dopuszczać do siebie tej myśli.
Huśtawka trwała przed domem na straży wspomnień gdy świat wydawał się lepszy. Parsknął pod nosem na wspomnienie gdy pod wpływem procentów wpadli na pomysł wygłupów. Potem musiał składać nos Despenser i zatrzymać krwotok. Zachowywali się jak dzieciaki, ale nie wydawało mu się to złe czy nieodpowiednie. Gdyby zamartwiał się takimi sprawami nigdy by nie wyruszył do Amazonii. Nie zająłby się hodowlą tojadu i choć do eliksirów nie miał ręki tak wiedział, że powinien zacząć pobierać w tym kierunku jakąś naukę aby móc pomagać szerzej. Choć zaczął również interesować się kadzidłami wcześniej tak bardzo ignorowanymi przez niego. Co teraz, jak się zastanowić, było czystą ignorancją z jego strony bo przecież widział jak Szamanii w Amazonii z nich korzystali. Mógł wpaść na to wcześniej.
Przysiadł na huśtawce czekając na Despenser bo już dostrzegł ruch w domu, zauważyła go więc nie chciał jej popędzać.
Jeżeli potrzebowała trzaśnięcia w ramie, on służył pomocą. Tak samo jak nie raz potrzebował, żeby on nim wstrząsnęła mocno i ustawiła do pionu, gdy syndrom bohatera wchodził mu zbyt mocno. Kto by pomyślał, że Puchon może mieć w sobie tyle brawury co Gryfon. Czasami zastanawiał się czy Tiara przydziału nie zabawia się kosztem uczniów i od czasu do czasu umiejscawia jakiegoś nie w tym domu, w którym powinien być.
Obejrzał się przez ramię gdy usłyszał hałas za sobą.
-Despenser, co zmalowałaś? - Zapytał na dzień dobry rzucając jej wyzywające spojrzenie, ale jednocześnie chciał ocenić w jakim jest stanie i co takiego się stało, że potrzebowała aby przybył jak najszybciej.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wiedziała, że się zjawi, co jakiś czas wypatrywała go w oknie, pozostawiając jednak to zadanie w dużej mierze w łapach Alchemika i Rufusa, którzy byli najlepszymi alarmami w jej świecie. Widzieli więcej niż ona, nawet przy wprawnym oku. Rozweselony pisk i przeciągłe miauczenie oznajmiło jej, że nadciągnął jej gość. Wyjrzała zza krzywo zawieszonej firany i uśmiechnęła się półgębkiem, zupełnie tak, jakby wreszcie spotkała jakąś przyjazną twarz, jakby minęło wiele niespokojnych miesięcy w których obawiała się, że to może nigdy nie nastąpić. Było jej lżej, jakby połowa ciężaru opadła na widok przyjaciela, kogoś, komu mogła bezgranicznie ufać, kogo była pewna niezależnie od sytuacji. Nawet jeżeli się z nim kłóciła, użerała, niekiedy wykrzykując wszystkie te nader nieprzyjemne słowa. Był częścią czegoś, co znała w lepszych czasach. Namiastką normalności. Powiernikiem, który potrafił zirytować jak nikt inny. Może właśnie dlatego ich przyjaźń wciąż trwała. Mogli nie widzieć się miesiącami, by następnie zachowywać tak, jakby ich ostatnie spotkanie miało miejsce zaledwie wczoraj.
Nie spieszyła się, wieczór nie był chłodny, wręcz przeciwnie, zaskakująco przyjemny, przynajmniej jak na Szkockie warunki. Wychodząc, złapała za dwa kubki z miętową herbatą i ostrożnie przytrzymała drzwi dwóm rezydentom, którzy nie opuszczali jej zazwyczaj nawet na krok. Szybkim, pewnym krokiem zmierzała w kierunku huśtawki, nie trwoniąc ani kropli z napojów.
Gdy tylko to jakże przyjemne powitanie doszło do jej uszu, ta zmrużyła oczy z udawaną obrazą. – Od razu zmalowałam. Pij herbatę – mruknęła zacietrzewiona, wciskając mu w dłonie kubek miętowego naparu. Mogła być zła, wściekła, okrutna, ale zawsze matkowała Herbertowi, ta tradycja zaczęła się bodaj przy ich trzecim spotkaniu, gdy popił się zbyt bardzo, a Evelyn miała dość wypłukiwania miednicy i postanowiła spróbować coś temu zaradzić na własną rękę - napar z mięty był strzałem w dziesiątkę.
Niewzruszona skierowała się w stronę huśtawki. Tej samej, która przywoływała w jej umyśle tak sprzeczne emocje, ból i radość jednocześnie. Ostatecznie uważała, że ten złamany nos był niczym wobec tamtego nader głośnego śmiechu, tak szczęśliwego, wolnego i beztroskiego. Wszystko się zmieniło, miała wrażenie, że każde wspomnienie bladło z czasem, zalewane nową rzeczywistością. Nieprzyjemną szarością, trudami codzienności, niechęcią i walką ze światem, ku dobru, gdziekolwiek ono było i cokolwiek oznaczało. To miejsce było dla niej istotne, był stąd doskonały widok na wzrosły, stary świerk, ten sam, pod którym ślubowali sobie jej rodzice, dziadkowie i pradziadkowie, tradycyjnie oznaczając pień wyrytymi w korze inicjałami nowożeńców. Lubiła tu przychodzić, siadać na huśtawce i obserwować ów świerk, który wywoływał iskrę ciepła na zbolałej duszy. Czuła w nim dobrą energię, wyobrażając sobie, że znajdują się tu dusze jej własnych przodków, pozostałości dobra w świecie pełnym cieni.
Zabujała nogami w powietrzu żałując, że jedyny alkohol jaki miała w swoim barku był spirytusem. Z drugiej strony, czy potrzebowała czegoś na odwagę? Zdecydowanie nie. Na ukojenie nerwów? Zdecydowanie tak. – Potrzebuję kogoś znajomego, by nie mieć wrażenia, że świat chce mnie rozerwać na strzępy – osądziła gorzko, mierząc się spojrzeniem z Herbertem. Była rozdarta, wściekła i zdezorientowana. – Nigdy nie bałam się wychodzić poza granice farmy i nigdy też tego nie potrzebowałam tak bardzo, jak teraz. Nigdy, Grey – położyła nacisk szkockiego akcentu na dwa ostatnie słowa. W jej umyśle panował chaos, jakby sama nie mogła się skupić na tym, czego rzeczywiście chciała, jakby się bała, że każdy jej wybór będzie tak samo zły, jak ten, gdy poszła szukać aetonana w wigilijną noc. Obawiała się takiej samej porażki, błędu, który odmieni całe jej życie, wywracając je do góry nogami. – A potem było tylko lepiej. Najpierw leczyłam cielę garboroga, co postanowił wybić okno i się rozgościć, jak u siebie. Innym razem jakiś furiat uważał, że go zaatakowałam przy zbieraniu korzonków i uwaga, odebrał mi różdżkę, zafundował wycieczkę przez podziemia, by ostatecznie różdżkę zwrócić. Nie dalej niż dzień później próbował mnie oszukać dostawca, którego miałam wziąć na kontakt i uratowała mnie, to ci się spodoba – kobieta, która bez zawahania wymierzyła mu siarczysty cios w szczękę. Znalazłam z nią później kota – wzięła wdech, czując suchość w gardle poprzez ten ciągły potok słów - kota, rozumiesz? - Czuła, że szaleje, że ogień w jej płucach gorzeje na myśl o tych wszystkich rozpędach w których brała ostatnio udział, a tempo nie hamowało. - Na domiar złego znalazłam jakiegoś Roma o akcencie Anglika, biedny chłopak, nawet mi go trochę szkoda, ale skąd on się tu wziął? Jakby tego było mało, przyszła do mnie jakaś młoda dziewucha, co miała problem z chorą sową. Do mnie. Z Devon. W trakcie wojny. Pojmujesz ten absurd? – wyrzuciła ręce ku górze, zupełnie jakby miała tego dość. Kiedyś miała spokój, czuła się jak pustelnik, mając styczność jedynie z klientami stadniny i ewentualnymi znajomymi, a teraz wciąż spotykała kogoś nowego, kto nie powinien przebywać na tych ziemiach. Gdzie ta wojna, gdzie ci obrońcy, skoro ci wszyscy ludzie zachodzili tutaj? – Chcę wolnego. Chcę podróżować. Wyjechać choć na chwilę i pomyśleć o dalszych krokach. Uciec, daleko, daleko stąd. Móc przemyśleć to, co egoizm mi podpowiada – twardość w głosie przeczyła jej wyglądowi. Mentalnie wydawała się być silniejsza, niezłomna, ale widać było po niej zmianę na gorsze. Non stop trzęsące się dłonie, blada cera, sińce pod oczami i utrata wagi; przepracowanie zbierało swe żniwa. Była silna, niezłomna, ale wciąż żyła w ciele, które ją osłabiało z każdą kolejną pełnią, każdym stresem, każdym nadmiernym wysiłkiem. Ten koszmar, to wszystko wkradło się do jej domu, jej azylu, a obiecała sobie, że nigdy do tego nie dojdzie. Zatrzymała się w bezwzględnej ciszy, jakby nie wiedząc czy ostatecznie chciała kontynuować. Wybory Herberta były w jej umyśle kroplą w morzu, nie wiedziała co o nich sądzić.
Potrzebowała sprowadzenia na ziemię, nie zwykłych słów otuchy, a bezlitosnego potrząśnięcia, czegoś, co na nią zadziała. Westchnęła ciężko, rozpraszając gorącą parę napoju.– Zrób coś, wstrząśnij mną, powiedz, że to głupota, że bredzę, że mam się trzymać. – skrzyżowała ręce pod piersią, ściskając kubek palcami aż do pobielałych knykci. Jej mury zostały zburzone, jej rzeczywistość była obalona, a ona nie potrafiła dłużej oszukiwać się alkoholem, tłumić własnych sprzeczności, tego było zbyt dużo, aż nadto wiele jak na jedną osobę, która dźwigała tyle we względnej samotności. Nigdy nie bagatelizowała tych, którzy jej pomagali, ale zawsze miała z tyłu głowy myśl, że kiedyś mogą przestać, obrać własny wiatr w żagle i odejść w siną dal. Jak wielu przed nimi. Jak jej rodzice i wszyscy ci, których ostatecznie zmusiła do odejścia. Teraz ponownie stała przed takim taką myślą, tym razem jej świadoma. Jej ziemie nie były już ostoją, były jak każde inne i miała poczucie, że zanim zdąży się obejrzeć, to coś ciężkiego spadnie jej na barki, przygniatając ją ostatecznie, a wtedy będzie chciała chronić tych, których śmiała zwać przyjaciółmi. Potrafiła udźwignąć wszystko, ale sumienie nie pozwoliłoby jej na krzywdę tych najbliższych, niezależnie od tego, czy to było tylko teoretyczne założenie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie spieszyła się, wieczór nie był chłodny, wręcz przeciwnie, zaskakująco przyjemny, przynajmniej jak na Szkockie warunki. Wychodząc, złapała za dwa kubki z miętową herbatą i ostrożnie przytrzymała drzwi dwóm rezydentom, którzy nie opuszczali jej zazwyczaj nawet na krok. Szybkim, pewnym krokiem zmierzała w kierunku huśtawki, nie trwoniąc ani kropli z napojów.
Gdy tylko to jakże przyjemne powitanie doszło do jej uszu, ta zmrużyła oczy z udawaną obrazą. – Od razu zmalowałam. Pij herbatę – mruknęła zacietrzewiona, wciskając mu w dłonie kubek miętowego naparu. Mogła być zła, wściekła, okrutna, ale zawsze matkowała Herbertowi, ta tradycja zaczęła się bodaj przy ich trzecim spotkaniu, gdy popił się zbyt bardzo, a Evelyn miała dość wypłukiwania miednicy i postanowiła spróbować coś temu zaradzić na własną rękę - napar z mięty był strzałem w dziesiątkę.
Niewzruszona skierowała się w stronę huśtawki. Tej samej, która przywoływała w jej umyśle tak sprzeczne emocje, ból i radość jednocześnie. Ostatecznie uważała, że ten złamany nos był niczym wobec tamtego nader głośnego śmiechu, tak szczęśliwego, wolnego i beztroskiego. Wszystko się zmieniło, miała wrażenie, że każde wspomnienie bladło z czasem, zalewane nową rzeczywistością. Nieprzyjemną szarością, trudami codzienności, niechęcią i walką ze światem, ku dobru, gdziekolwiek ono było i cokolwiek oznaczało. To miejsce było dla niej istotne, był stąd doskonały widok na wzrosły, stary świerk, ten sam, pod którym ślubowali sobie jej rodzice, dziadkowie i pradziadkowie, tradycyjnie oznaczając pień wyrytymi w korze inicjałami nowożeńców. Lubiła tu przychodzić, siadać na huśtawce i obserwować ów świerk, który wywoływał iskrę ciepła na zbolałej duszy. Czuła w nim dobrą energię, wyobrażając sobie, że znajdują się tu dusze jej własnych przodków, pozostałości dobra w świecie pełnym cieni.
Zabujała nogami w powietrzu żałując, że jedyny alkohol jaki miała w swoim barku był spirytusem. Z drugiej strony, czy potrzebowała czegoś na odwagę? Zdecydowanie nie. Na ukojenie nerwów? Zdecydowanie tak. – Potrzebuję kogoś znajomego, by nie mieć wrażenia, że świat chce mnie rozerwać na strzępy – osądziła gorzko, mierząc się spojrzeniem z Herbertem. Była rozdarta, wściekła i zdezorientowana. – Nigdy nie bałam się wychodzić poza granice farmy i nigdy też tego nie potrzebowałam tak bardzo, jak teraz. Nigdy, Grey – położyła nacisk szkockiego akcentu na dwa ostatnie słowa. W jej umyśle panował chaos, jakby sama nie mogła się skupić na tym, czego rzeczywiście chciała, jakby się bała, że każdy jej wybór będzie tak samo zły, jak ten, gdy poszła szukać aetonana w wigilijną noc. Obawiała się takiej samej porażki, błędu, który odmieni całe jej życie, wywracając je do góry nogami. – A potem było tylko lepiej. Najpierw leczyłam cielę garboroga, co postanowił wybić okno i się rozgościć, jak u siebie. Innym razem jakiś furiat uważał, że go zaatakowałam przy zbieraniu korzonków i uwaga, odebrał mi różdżkę, zafundował wycieczkę przez podziemia, by ostatecznie różdżkę zwrócić. Nie dalej niż dzień później próbował mnie oszukać dostawca, którego miałam wziąć na kontakt i uratowała mnie, to ci się spodoba – kobieta, która bez zawahania wymierzyła mu siarczysty cios w szczękę. Znalazłam z nią później kota – wzięła wdech, czując suchość w gardle poprzez ten ciągły potok słów - kota, rozumiesz? - Czuła, że szaleje, że ogień w jej płucach gorzeje na myśl o tych wszystkich rozpędach w których brała ostatnio udział, a tempo nie hamowało. - Na domiar złego znalazłam jakiegoś Roma o akcencie Anglika, biedny chłopak, nawet mi go trochę szkoda, ale skąd on się tu wziął? Jakby tego było mało, przyszła do mnie jakaś młoda dziewucha, co miała problem z chorą sową. Do mnie. Z Devon. W trakcie wojny. Pojmujesz ten absurd? – wyrzuciła ręce ku górze, zupełnie jakby miała tego dość. Kiedyś miała spokój, czuła się jak pustelnik, mając styczność jedynie z klientami stadniny i ewentualnymi znajomymi, a teraz wciąż spotykała kogoś nowego, kto nie powinien przebywać na tych ziemiach. Gdzie ta wojna, gdzie ci obrońcy, skoro ci wszyscy ludzie zachodzili tutaj? – Chcę wolnego. Chcę podróżować. Wyjechać choć na chwilę i pomyśleć o dalszych krokach. Uciec, daleko, daleko stąd. Móc przemyśleć to, co egoizm mi podpowiada – twardość w głosie przeczyła jej wyglądowi. Mentalnie wydawała się być silniejsza, niezłomna, ale widać było po niej zmianę na gorsze. Non stop trzęsące się dłonie, blada cera, sińce pod oczami i utrata wagi; przepracowanie zbierało swe żniwa. Była silna, niezłomna, ale wciąż żyła w ciele, które ją osłabiało z każdą kolejną pełnią, każdym stresem, każdym nadmiernym wysiłkiem. Ten koszmar, to wszystko wkradło się do jej domu, jej azylu, a obiecała sobie, że nigdy do tego nie dojdzie. Zatrzymała się w bezwzględnej ciszy, jakby nie wiedząc czy ostatecznie chciała kontynuować. Wybory Herberta były w jej umyśle kroplą w morzu, nie wiedziała co o nich sądzić.
Potrzebowała sprowadzenia na ziemię, nie zwykłych słów otuchy, a bezlitosnego potrząśnięcia, czegoś, co na nią zadziała. Westchnęła ciężko, rozpraszając gorącą parę napoju.– Zrób coś, wstrząśnij mną, powiedz, że to głupota, że bredzę, że mam się trzymać. – skrzyżowała ręce pod piersią, ściskając kubek palcami aż do pobielałych knykci. Jej mury zostały zburzone, jej rzeczywistość była obalona, a ona nie potrafiła dłużej oszukiwać się alkoholem, tłumić własnych sprzeczności, tego było zbyt dużo, aż nadto wiele jak na jedną osobę, która dźwigała tyle we względnej samotności. Nigdy nie bagatelizowała tych, którzy jej pomagali, ale zawsze miała z tyłu głowy myśl, że kiedyś mogą przestać, obrać własny wiatr w żagle i odejść w siną dal. Jak wielu przed nimi. Jak jej rodzice i wszyscy ci, których ostatecznie zmusiła do odejścia. Teraz ponownie stała przed takim taką myślą, tym razem jej świadoma. Jej ziemie nie były już ostoją, były jak każde inne i miała poczucie, że zanim zdąży się obejrzeć, to coś ciężkiego spadnie jej na barki, przygniatając ją ostatecznie, a wtedy będzie chciała chronić tych, których śmiała zwać przyjaciółmi. Potrafiła udźwignąć wszystko, ale sumienie nie pozwoliłoby jej na krzywdę tych najbliższych, niezależnie od tego, czy to było tylko teoretyczne założenie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 27.11.23 21:32, w całości zmieniany 2 razy
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Uśmiechnął się pod nosem kiedy w jego dłoni pojawił się kubek z miętą. Ujął ciepłe naczynie w dłonie i poczekał aż Despenser zajmie miejsce obok. Mogli patrzeć na szerokie i długie wzgórza Szkocji, które stale pozostawały takie same, zmieniając się jedynie wraz z każdą porą roku, stając się żywym obrazem.
Nie pospieszał jej, mogli przy sobie milczeć godzinami, by zaraz później rzucać słowami niczym bronią obosieczną. Huśtawka zabujała się niespiesznie kiedy odepchnęli się piętami do tyłu, wspomnienia wróciły. Czasy beztroski kiedy jeszcze ledwo wchodzili w wiek dorosły, a on szykował się już do wielkich podróży i marudził, że bart kręci na to nosem.
Tęsknił za Amazonią, łaknął jej zapachu i dźwięków, ale miał zadanie do wykonania, którego podjął się jakiś czas temu. Czy żałował? Nie. Nigdy. Czasami tylko chciałby zapomnieć. Wojna budziła w ludziach odruchy, których nie chciał widzieć.
Może rzeczywiście był naiwnym idealistą, który wierzył jeszcze w sprawiedliwość.
Pociągnął solidny łyk z kubka kiedy czarownica zaczęła mówić, a w jej głosie dosłyszał nutę rozgoryczenia i wściekłości i rozdarcia. Zerknął na nią niebieskim spojrzeniem.
-Wiem. - Powiedział krótko. Ilekroć wychodził z Greengrove Farm na misję jednocześnie nie chciał przekraczać progu domu, a z drugiej strony ciągnęło go i wypychało poza bezpieczne mury. Zaraz potem zaczął się potok słów, który sprawiał, że brwi Greya pięły się coraz wyżej w mieszaninie zdumienia i rozbawienia jednocześnie. Despenser wyrzucała z siebie rozżalenie, ale choć mimo tego, że słyszał jak jest zmęczona to jednocześnie rozbrzmiewała w jej głosie pasja do tego co robi i czym się zajmuje.
-A myślałem, że pobicie szmalcowników to jest wyczyn. - Odparł z rozbawieniem w głosie i znów upił łyk herbaty. Ludzie w czasie wojny przemieszczali się, szukali nowego miejsca, ostoi gdzie mogą się schronić i na chwilę zapomnieć o wszystkim albo najzwyczajniej przeżyć. Okolice Szkocji wydawały się idealnym miejscem do zaszycia się.
-To wyjedź. -Odparł prosto z mostu wpatrując się w przestrzeń przed sobą. To naturalny odruch, że chciała uciec i zebrać myśli. W pełni ją rozumiał. Sam chciał nieraz uciec. -Co cię trzyma? Farma? Możesz dać ją pod opiekę na jakiś czas. Zaoferowac temu Romowi wikt i opierunek w zamian za pomoc. - Zerknął na nią ponownie ciekaw reakcji. Oczekiwała, że ją postawi do pionu, że powie o pozbieraniu się i nie marudzeniu. -Ale jak tak ciebie słucham, to narzekasz, ale jesteś pełna pasji i zaangażowania. Wyjedziesz i po dwóch dniach wrócisz wściekła i będziesz mi robić wyrzuty, że wyjechałaś. - Zaśmiał się z przyjaciółki, która ciskała gromy. Widział jak straciła na wadze, jak kości policzkowe mocniej rysowały się pod skórą. Wojna odcisnęła na niej swoje piętno, jak na każdym z nich. Dobijała się do drzwi chociaż nikt pod wejściem nie rzucał bombardy. -Mam teraz hodowlę tojadu, jakbyś była zainteresowana. - Oznajmił po chwili ciszy. Nie warto było mówić jej, że jest tutaj z pomocą, że może na nim polegać. W swoim pokrętnym systemie myślenia czarownica odtrącała od siebie wszystkich, odsuwała ich uważając, że w ten sposób ich chroni i nie pozwala aby stała się krzywda. Takim zachowaniem raniła samą siebie co pogłębiało frustrację. Napił się z kubka, który już tak nie parzył w dłonie i znów zabujał huśtawką.
-Bredzisz, to czysta głupota. Trzymaj się, Despenser. - Powtórzył jej słowa patrząc na przyjaciółkę z rozbawieniem w niebieskich oczach. -Lepiej?
Nie pospieszał jej, mogli przy sobie milczeć godzinami, by zaraz później rzucać słowami niczym bronią obosieczną. Huśtawka zabujała się niespiesznie kiedy odepchnęli się piętami do tyłu, wspomnienia wróciły. Czasy beztroski kiedy jeszcze ledwo wchodzili w wiek dorosły, a on szykował się już do wielkich podróży i marudził, że bart kręci na to nosem.
Tęsknił za Amazonią, łaknął jej zapachu i dźwięków, ale miał zadanie do wykonania, którego podjął się jakiś czas temu. Czy żałował? Nie. Nigdy. Czasami tylko chciałby zapomnieć. Wojna budziła w ludziach odruchy, których nie chciał widzieć.
Może rzeczywiście był naiwnym idealistą, który wierzył jeszcze w sprawiedliwość.
Pociągnął solidny łyk z kubka kiedy czarownica zaczęła mówić, a w jej głosie dosłyszał nutę rozgoryczenia i wściekłości i rozdarcia. Zerknął na nią niebieskim spojrzeniem.
-Wiem. - Powiedział krótko. Ilekroć wychodził z Greengrove Farm na misję jednocześnie nie chciał przekraczać progu domu, a z drugiej strony ciągnęło go i wypychało poza bezpieczne mury. Zaraz potem zaczął się potok słów, który sprawiał, że brwi Greya pięły się coraz wyżej w mieszaninie zdumienia i rozbawienia jednocześnie. Despenser wyrzucała z siebie rozżalenie, ale choć mimo tego, że słyszał jak jest zmęczona to jednocześnie rozbrzmiewała w jej głosie pasja do tego co robi i czym się zajmuje.
-A myślałem, że pobicie szmalcowników to jest wyczyn. - Odparł z rozbawieniem w głosie i znów upił łyk herbaty. Ludzie w czasie wojny przemieszczali się, szukali nowego miejsca, ostoi gdzie mogą się schronić i na chwilę zapomnieć o wszystkim albo najzwyczajniej przeżyć. Okolice Szkocji wydawały się idealnym miejscem do zaszycia się.
-To wyjedź. -Odparł prosto z mostu wpatrując się w przestrzeń przed sobą. To naturalny odruch, że chciała uciec i zebrać myśli. W pełni ją rozumiał. Sam chciał nieraz uciec. -Co cię trzyma? Farma? Możesz dać ją pod opiekę na jakiś czas. Zaoferowac temu Romowi wikt i opierunek w zamian za pomoc. - Zerknął na nią ponownie ciekaw reakcji. Oczekiwała, że ją postawi do pionu, że powie o pozbieraniu się i nie marudzeniu. -Ale jak tak ciebie słucham, to narzekasz, ale jesteś pełna pasji i zaangażowania. Wyjedziesz i po dwóch dniach wrócisz wściekła i będziesz mi robić wyrzuty, że wyjechałaś. - Zaśmiał się z przyjaciółki, która ciskała gromy. Widział jak straciła na wadze, jak kości policzkowe mocniej rysowały się pod skórą. Wojna odcisnęła na niej swoje piętno, jak na każdym z nich. Dobijała się do drzwi chociaż nikt pod wejściem nie rzucał bombardy. -Mam teraz hodowlę tojadu, jakbyś była zainteresowana. - Oznajmił po chwili ciszy. Nie warto było mówić jej, że jest tutaj z pomocą, że może na nim polegać. W swoim pokrętnym systemie myślenia czarownica odtrącała od siebie wszystkich, odsuwała ich uważając, że w ten sposób ich chroni i nie pozwala aby stała się krzywda. Takim zachowaniem raniła samą siebie co pogłębiało frustrację. Napił się z kubka, który już tak nie parzył w dłonie i znów zabujał huśtawką.
-Bredzisz, to czysta głupota. Trzymaj się, Despenser. - Powtórzył jej słowa patrząc na przyjaciółkę z rozbawieniem w niebieskich oczach. -Lepiej?
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zajęła miejsce obok niego, wzdychając, jakby dopiero teraz mogła nabrać powietrza, gdy miała kogoś zaufanego przy boku. Poczuła uspokajające huśtanie, które przywoływało jej to niedobre uczucie w brzuchu, które odczuwała ostatnim razem. Tym razem jednak miała pewność, że nic się nie stanie – Wiesz? Jak to znosisz? – spytała, marszcząc nos w zastanowieniu. Prawdopodobnie histeryzowała, ale może ta rozmowa ją uspokoi i pozwoli przywrócić jej zwyczajowe zachowanie. Miała nadzieję, zę ta wizyta pręsko na nią wpłynie.
Zaśmiała się na jego słowa, nie raz i nie dwa bywała silniejsza pod wpływem adrenaliny, ale miało to też przełożenie przez bliskość pełni, im bliżej, tym faktycznie je moc rosła, a i charakter się wyostrzał. - Wtedy chyba miałam wrażenie, że trzymam świat we własnej garści i jestem niezwyciężona – pokazała zwiniętą w pięść drżącą dłoń, zaraz ją jednak otwierając i prostując. Tak, jak wtedy, gdy śnił jej się świat, którym rządziła, będąc pozornie najsilniejszą osobą w świecie, mogącą ochronić swoje ziemie i ludzi na których jej zależało. Często śniła jej się wojna, ale ostatni sen zdecydowanie napawał ją niepokojem, jakby miał odegrać znacznie większą rolę w jej świecie.– Teraz mam odwieczne wrażenie, że to wszystko prześlizguje mi się między palcami i straciłam na charakterze wiecznego buntownika – parsknęła, kręcąc głową. Gdzie i kiedy umknęła jej ta niezachwiana pewność siebie, przecież właśnie nie tak dawno temu była pierwsza do bójki w obronie własnych wartości, a może chodziło tu po prostu o zwykłe wyładowanie emocji? Niezależnie od powodu, jej porywczość gdzieś zaginęła i przyszło jej teraz szukać straconej niezawisłości. Niegdyś miała wrażenie, że świat klęczy u jej stup, a ona może zrobić wszystko, co tylko jej się wyśni. Trochę ją obecna rzeczywistość przygniotła.
Zaśmiała się gorzko, niemal dławiąc się upijaną miętą. Nikt inny nie był w stanie tak prędko postawić jej na nogi, jak właśnie bezpośredni Herbert, będący bezlitosny w osądzie. – Kiedy pozwoliłam ci na tak doskonałe poznanie mojej natury? Czasami myślę, że znasz mnie bardziej niż ja sama – uniosła jedną z brwi ku górze, jakby dociekała odpowiedzi na pytanie czysto retoryczne. Układał jej własne zmartwienia w głowie, mówił jej to, czego ona nie była w stanie zauważyć i faktycznie – nie dałaby rady zostawić hodowli na dłużej niż dwa dni, bez ciągłej wiedzy o tym, co się w niej dzieje, bez osobistego nadzoru, dopilnowania szczegółów. Kiedy doszło do tego, że przestała nienawidzić swoją pracę i zaczęła ją chorobliwie kochać i uznawać za powinność? Tak bardzo chciała uciec, a jeszcze bardziej chciała zostać, to było tak pogmatwane, aż nie uzmysłowiła sobie po tych prostych słowach, że nie pozwoli sobie na ucieczkę, prędki wyjazd, opuszczenie dobytku dla własnej przyjemności. To było zarazem smutne, prawdziwe i… Dobre, przynajmniej w jej odczuciu. Wskazywało na to, że jest coś, na czym jej naprawdę zależy, że wcale nie jest pozbawiona palety uczuć, tylko po prostu wszystkie skierowała wprost na swoje ziemie, skutecznie wypierając się z tego, co mogła okazywać ludziom. – Chociaż kocham cię jak wymarzonego brata, tak jednak nigdy nie czułabym się spokojna ze świadomością, że zostawiałam ci to wszystko, to takie proste… - przyznała, przechylając głowę z niedowierzaniem. Niby ufała mu bezgranicznie, a wyłamywała się w takiej sytuacji. Tak samo wiedziała, że nie byłaby w stanie powierzyć hodowli Everettowi, nikomu z nich, przynajmniej za życia, gdy miała coś do powiedzenia, gdy czuła, że jej serce bije w rytm tej Szkockiej ziemi. Było to przedziwne uczucie, cudaczne, ale wciąż prawdziwe, wyznaczane przez dudniące serce i świeższy, niemal olśniony umysł. Nie mogłaby wyjechać, nawet jeżeli serce rwało do wyjazdu, bo miała tu coś, czego musiała pilnować, składało się na to kilka osób, których spokój musiała zakłócać własną troskliwością i zdecydowanie nadmierną opiekuńczością, jak wtedy, gdy nawiedziła dom Greyów tak, jakby nastawał koniec samego świata. Trwała tu dla nich wszystkich i nawet jeżeli sobie wmawiała, że chce to zmienić, to nie mogła, przynajmniej na dłuższą metę, bo serce i sumienie skutecznie przywróciłoby ją na właściwe tory, teraz była tego pewna, a wystarczyło tak niewiele…
Zaskoczył ją, nawet nie kryła się z tym, gdy przygryzła wargę tak, jakby bardzo chciała wierzyć, że jej cierpienie się skończy, a jednocześnie nie była w stanie wypuścić tych słów przez gardło. – Naprawdę? – zapytała głucho, zbyt prędko i pewnie zbyt głośno, ale przebijała się w tym pytaniu nadzieja, czy może jej skrawki, które wciąż w niej pozostały. Wzrok skupiła na tęczówkach Herberta, jakby mówił jej o cudzie, bo tak długo szukała możliwości kojenia, ale wciąż skazywane były na fiasko i teraz, zupełnie nagle, wyjawił jej to tak prosto, jakby to było coś normalnego, choć dla niej… Dla niej to mogło oznaczać całkowitą zmianę w życiu. Nową nadzieję.
Roześmiała się, było jej to potrzebne, takie proste grzmotnięcie, stoickość i brak paniki. Czuła się bezpieczniejsza, upewniona w swoich działaniach i zwyczajnie uspokojona. – Tak, tego potrzebowałam – wypuściła głośno powietrze, jakby ciężar spadał z jej ramion i płuc, które były wcześniej tak obciążone i niespokojne. Zamknęła oczy na moment, czując bujanie huśtawki, wznoszenie i powracanie, jak w czasach, gdy było zdecydowanie lepiej i prościej. Potrzebowała tego, tej chwili, możliwości oddechu, względnego spokoju. Otworzyła wreszcie oczy, jakby na nie przejrzała i prędko odszukała spojrzeniem przyjaciela. – A z tobą? Wszystko w porządku? Nie potrzebujecie niczego? – zapytała zaraz, zbyt prędko i szybko, jakby kolejne zmartwienie zajęło miejsce poprzedniego, ale jego rodzina była dla niej ważna jak ta, której sama nie miała. Zawsze działała zbyt instynktownie i nie było to nic dziwnego, o ile nie miała na głowie tylu spraw, by rzucać jedną za drugą w tak zastraszającym tempie zmian. – Trzeba było przerwać mój wywód hipokryty – sarknęła, zupełnie tak, jakby to nie siebie obwiniała za ten potok wyżaleń sprzed chwili. Powinna przecież zapytać najpierw o niego, tak należało, tak zawsze było. Na domiar złego właśnie wymierzyła mu kuksańca w ramię, sprawdzając wcześniej, czy na pewno trzyma kubek w drugiej dłoni, nie chciała oberwać gorącym napojem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zaśmiała się na jego słowa, nie raz i nie dwa bywała silniejsza pod wpływem adrenaliny, ale miało to też przełożenie przez bliskość pełni, im bliżej, tym faktycznie je moc rosła, a i charakter się wyostrzał. - Wtedy chyba miałam wrażenie, że trzymam świat we własnej garści i jestem niezwyciężona – pokazała zwiniętą w pięść drżącą dłoń, zaraz ją jednak otwierając i prostując. Tak, jak wtedy, gdy śnił jej się świat, którym rządziła, będąc pozornie najsilniejszą osobą w świecie, mogącą ochronić swoje ziemie i ludzi na których jej zależało. Często śniła jej się wojna, ale ostatni sen zdecydowanie napawał ją niepokojem, jakby miał odegrać znacznie większą rolę w jej świecie.– Teraz mam odwieczne wrażenie, że to wszystko prześlizguje mi się między palcami i straciłam na charakterze wiecznego buntownika – parsknęła, kręcąc głową. Gdzie i kiedy umknęła jej ta niezachwiana pewność siebie, przecież właśnie nie tak dawno temu była pierwsza do bójki w obronie własnych wartości, a może chodziło tu po prostu o zwykłe wyładowanie emocji? Niezależnie od powodu, jej porywczość gdzieś zaginęła i przyszło jej teraz szukać straconej niezawisłości. Niegdyś miała wrażenie, że świat klęczy u jej stup, a ona może zrobić wszystko, co tylko jej się wyśni. Trochę ją obecna rzeczywistość przygniotła.
Zaśmiała się gorzko, niemal dławiąc się upijaną miętą. Nikt inny nie był w stanie tak prędko postawić jej na nogi, jak właśnie bezpośredni Herbert, będący bezlitosny w osądzie. – Kiedy pozwoliłam ci na tak doskonałe poznanie mojej natury? Czasami myślę, że znasz mnie bardziej niż ja sama – uniosła jedną z brwi ku górze, jakby dociekała odpowiedzi na pytanie czysto retoryczne. Układał jej własne zmartwienia w głowie, mówił jej to, czego ona nie była w stanie zauważyć i faktycznie – nie dałaby rady zostawić hodowli na dłużej niż dwa dni, bez ciągłej wiedzy o tym, co się w niej dzieje, bez osobistego nadzoru, dopilnowania szczegółów. Kiedy doszło do tego, że przestała nienawidzić swoją pracę i zaczęła ją chorobliwie kochać i uznawać za powinność? Tak bardzo chciała uciec, a jeszcze bardziej chciała zostać, to było tak pogmatwane, aż nie uzmysłowiła sobie po tych prostych słowach, że nie pozwoli sobie na ucieczkę, prędki wyjazd, opuszczenie dobytku dla własnej przyjemności. To było zarazem smutne, prawdziwe i… Dobre, przynajmniej w jej odczuciu. Wskazywało na to, że jest coś, na czym jej naprawdę zależy, że wcale nie jest pozbawiona palety uczuć, tylko po prostu wszystkie skierowała wprost na swoje ziemie, skutecznie wypierając się z tego, co mogła okazywać ludziom. – Chociaż kocham cię jak wymarzonego brata, tak jednak nigdy nie czułabym się spokojna ze świadomością, że zostawiałam ci to wszystko, to takie proste… - przyznała, przechylając głowę z niedowierzaniem. Niby ufała mu bezgranicznie, a wyłamywała się w takiej sytuacji. Tak samo wiedziała, że nie byłaby w stanie powierzyć hodowli Everettowi, nikomu z nich, przynajmniej za życia, gdy miała coś do powiedzenia, gdy czuła, że jej serce bije w rytm tej Szkockiej ziemi. Było to przedziwne uczucie, cudaczne, ale wciąż prawdziwe, wyznaczane przez dudniące serce i świeższy, niemal olśniony umysł. Nie mogłaby wyjechać, nawet jeżeli serce rwało do wyjazdu, bo miała tu coś, czego musiała pilnować, składało się na to kilka osób, których spokój musiała zakłócać własną troskliwością i zdecydowanie nadmierną opiekuńczością, jak wtedy, gdy nawiedziła dom Greyów tak, jakby nastawał koniec samego świata. Trwała tu dla nich wszystkich i nawet jeżeli sobie wmawiała, że chce to zmienić, to nie mogła, przynajmniej na dłuższą metę, bo serce i sumienie skutecznie przywróciłoby ją na właściwe tory, teraz była tego pewna, a wystarczyło tak niewiele…
Zaskoczył ją, nawet nie kryła się z tym, gdy przygryzła wargę tak, jakby bardzo chciała wierzyć, że jej cierpienie się skończy, a jednocześnie nie była w stanie wypuścić tych słów przez gardło. – Naprawdę? – zapytała głucho, zbyt prędko i pewnie zbyt głośno, ale przebijała się w tym pytaniu nadzieja, czy może jej skrawki, które wciąż w niej pozostały. Wzrok skupiła na tęczówkach Herberta, jakby mówił jej o cudzie, bo tak długo szukała możliwości kojenia, ale wciąż skazywane były na fiasko i teraz, zupełnie nagle, wyjawił jej to tak prosto, jakby to było coś normalnego, choć dla niej… Dla niej to mogło oznaczać całkowitą zmianę w życiu. Nową nadzieję.
Roześmiała się, było jej to potrzebne, takie proste grzmotnięcie, stoickość i brak paniki. Czuła się bezpieczniejsza, upewniona w swoich działaniach i zwyczajnie uspokojona. – Tak, tego potrzebowałam – wypuściła głośno powietrze, jakby ciężar spadał z jej ramion i płuc, które były wcześniej tak obciążone i niespokojne. Zamknęła oczy na moment, czując bujanie huśtawki, wznoszenie i powracanie, jak w czasach, gdy było zdecydowanie lepiej i prościej. Potrzebowała tego, tej chwili, możliwości oddechu, względnego spokoju. Otworzyła wreszcie oczy, jakby na nie przejrzała i prędko odszukała spojrzeniem przyjaciela. – A z tobą? Wszystko w porządku? Nie potrzebujecie niczego? – zapytała zaraz, zbyt prędko i szybko, jakby kolejne zmartwienie zajęło miejsce poprzedniego, ale jego rodzina była dla niej ważna jak ta, której sama nie miała. Zawsze działała zbyt instynktownie i nie było to nic dziwnego, o ile nie miała na głowie tylu spraw, by rzucać jedną za drugą w tak zastraszającym tempie zmian. – Trzeba było przerwać mój wywód hipokryty – sarknęła, zupełnie tak, jakby to nie siebie obwiniała za ten potok wyżaleń sprzed chwili. Powinna przecież zapytać najpierw o niego, tak należało, tak zawsze było. Na domiar złego właśnie wymierzyła mu kuksańca w ramię, sprawdzając wcześniej, czy na pewno trzyma kubek w drugiej dłoni, nie chciała oberwać gorącym napojem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 18.02.23 14:05, w całości zmieniany 2 razy
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Zdawać by się mogło, że Herbert Grey za nic ma niebezpieczeństwo, że kpi sobie ze strachu i śmierci, ale jak każdy bał się i dopadały go momenty zwątpienia we wszystko co robi. -Zwyczajnie. - Wzruszył ramionami. -Czasem jest lepiej, czasem gorzej. W takich momentach idę do szklarni albo na spacer, zebrać myśli. - Upił łyk z kubka. Nie robił nic odkrywczego kiedy myśli nie dawały spokoju, a spojrzenie matki bolało bardziej niż pięść wymierzona prosto w splot słoneczny. Kaszlnął prawie w naczynie kiedy mówiła o poczuciu straty na charakterze. -Jeśli zaczniesz się rozklejać, sam cię trzepnę by mieć święty spokój. - Zastrzegł od razu i zerknął na drżącą dłoń kobiety. -Uznałbym cię za szaloną, gdybyś czuła inaczej.
Poczucie bezsilności, beznadziei towarzyszyło im wszystkim niezależnie od tego czy angażowali się w walkę czy starali się jakoś przetrwać. Despenser siedząc na farmie, otrzymując strzępki informacji ze świata miała pełne prawo czuć się przytłoczona bez wizji wyjścia z tej sytuacji. I choć chciał bardziej ją wspierać i obiecywał sobie, że będzie regularnie słał do niej sowy, przesyłał informacje odnośnie tego co się dzieje, to sam angażując się w coraz to nowe misje zaniedbywał tych, o których miał się troszczyć. Wyrzucanie sobie tego wcale mu nie pomagało, a teraz był obok przyjaciółki starając się ją wyciągnąć z bagna mieszanin uczuć, w które się wpakowała. Wbił pięty w ziemię mocniej aby rozbujać trochę huśtawkę, ale nie na tyle by rozlać, wciąż gorącą miętę w kubkach. -To może być wynikiem tego, że twoje listy były prawie niczym kartki z pamiętnika. - Spojrzał wymownie na czarownicę robiąc przy tym iście bezczelną minę sugerującą, że jawnie sobie z niej żartuje. Doskonale wiedział, że jego listy mogły być całymi rozdziałami książki, którą chciał napisać, ale gdy wybuchał wojna zarzucił ten pomysł. Istniała szansa, że do tego wróci gdy świat przestanie być taki szalony, a może znów pojedzie do Amazonii gdy tylko będzie taka szansa. Nie planował przyszłości, nie wiedząc co przyniesie następny dzień ciężko mu było szacować co będzie za parę lat. -Całe szczęście. Jeszcze taki kłopot byś mi zarzuciła na głowę! - Oburzył się udawanie i wypił spory łyk mięty, gorący napar spłynął go gardle. Kaszlnął.-Ile ty tego tam wsypałaś? Ma mnie przeczyścić? - Spojrzał z podejrzliwością na swój kubek, bo napar był dość mocny kiedy pił go większymi łykami. Westchnął głośno. -Nie rób mi tu miny małego szczeniaka z oklapniętym uchem. - Zbeształ ją, choć rozumiał, że taka informacja mogła wzbudzić w niej nadzieję, a Grey nie chciał dawać jej nadziei, tylko realną pomoc. I wreszcie mógł. -Jak urosną dostaniesz swój zapas. - Nie był wytwórcą eliksirów, ale znał kogoś kto mógł mu pomóc w tej kwestii. A to oznaczało stałą dostawę dla Despenser. Jej rozluźnienie się i śmiech sprawiły, że osiągnął sukces. Udało mu się jakoś ją postawić do pionu, skierować wzrok we właściwy punkt. Zaraz jednak znów pojawiła się ta charakterystyczna zmarszczka między brwiami. Uniósł dłoń aby dać jej delikatnego pstryczka w czoło. -Przestań, bo ci tak zostanie.- Zaraz jednak oberwał kuksańcem w bok co zachwiało równowagą huśtawki, na jakiej się znajdowali. -Nie, dlaczego? Bawiłem się przednio.
Poczucie bezsilności, beznadziei towarzyszyło im wszystkim niezależnie od tego czy angażowali się w walkę czy starali się jakoś przetrwać. Despenser siedząc na farmie, otrzymując strzępki informacji ze świata miała pełne prawo czuć się przytłoczona bez wizji wyjścia z tej sytuacji. I choć chciał bardziej ją wspierać i obiecywał sobie, że będzie regularnie słał do niej sowy, przesyłał informacje odnośnie tego co się dzieje, to sam angażując się w coraz to nowe misje zaniedbywał tych, o których miał się troszczyć. Wyrzucanie sobie tego wcale mu nie pomagało, a teraz był obok przyjaciółki starając się ją wyciągnąć z bagna mieszanin uczuć, w które się wpakowała. Wbił pięty w ziemię mocniej aby rozbujać trochę huśtawkę, ale nie na tyle by rozlać, wciąż gorącą miętę w kubkach. -To może być wynikiem tego, że twoje listy były prawie niczym kartki z pamiętnika. - Spojrzał wymownie na czarownicę robiąc przy tym iście bezczelną minę sugerującą, że jawnie sobie z niej żartuje. Doskonale wiedział, że jego listy mogły być całymi rozdziałami książki, którą chciał napisać, ale gdy wybuchał wojna zarzucił ten pomysł. Istniała szansa, że do tego wróci gdy świat przestanie być taki szalony, a może znów pojedzie do Amazonii gdy tylko będzie taka szansa. Nie planował przyszłości, nie wiedząc co przyniesie następny dzień ciężko mu było szacować co będzie za parę lat. -Całe szczęście. Jeszcze taki kłopot byś mi zarzuciła na głowę! - Oburzył się udawanie i wypił spory łyk mięty, gorący napar spłynął go gardle. Kaszlnął.-Ile ty tego tam wsypałaś? Ma mnie przeczyścić? - Spojrzał z podejrzliwością na swój kubek, bo napar był dość mocny kiedy pił go większymi łykami. Westchnął głośno. -Nie rób mi tu miny małego szczeniaka z oklapniętym uchem. - Zbeształ ją, choć rozumiał, że taka informacja mogła wzbudzić w niej nadzieję, a Grey nie chciał dawać jej nadziei, tylko realną pomoc. I wreszcie mógł. -Jak urosną dostaniesz swój zapas. - Nie był wytwórcą eliksirów, ale znał kogoś kto mógł mu pomóc w tej kwestii. A to oznaczało stałą dostawę dla Despenser. Jej rozluźnienie się i śmiech sprawiły, że osiągnął sukces. Udało mu się jakoś ją postawić do pionu, skierować wzrok we właściwy punkt. Zaraz jednak znów pojawiła się ta charakterystyczna zmarszczka między brwiami. Uniósł dłoń aby dać jej delikatnego pstryczka w czoło. -Przestań, bo ci tak zostanie.- Zaraz jednak oberwał kuksańcem w bok co zachwiało równowagą huśtawki, na jakiej się znajdowali. -Nie, dlaczego? Bawiłem się przednio.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Czasami patrząc na braci Grey miała wrażenie, że to wieczne dzieci, a przynajmniej było tak zanim rozpoczął się ten szeroko zaogniony konflikt. Wydawało jej się, że wtedy każde z nich miało w sobie coś z dziecka, coś infantylnego, a dziś… Dziś wszystko było inne, trudniejsze, bardziej zagmatwane. Niby wciąż byli tymi samymi ludźmi, starali się okazywać beztroskę, ale ile mogli się oszukiwać, że nic się nie zmieniało? Świat oszalał, a między nimi pojawiła się ogromna wyrwa, którą Evelyn odczuwała z każdym spotkaniem, wyrwaną chwilą pomiędzy całym tym absurdem. Mogła udawać, przybierać maski, pewnie tak byłoby prościej, wygodniej, ale choć się starała, to i tak kiedyś ta czara goryczy musiała się przechylić i rozlać. Niestety, nie miała rodziny, której mogłaby wylać własne obawy, tym samym padło na Herberta, jako że był jednym z bliższych jej ludzi, którym mogła w pełni zaufać. Nie ukrywała, że liczyła też na psychicznego kopa, który na nowo nastawiłby ją na właściwe tory, bo to nie był odpowiedni czas na załamywanie rąk, choć właśnie ewidentnie trafiła na emocjonalną minę. – Prędzej sczeznę niż pozwolę sobie na beczenie w twojej obecności, Grey – mruknęła, ocierając policzek wierzchem wciąż trzęsącej się dłoni. Mimo tego, że była rozdygotana, a jej słowa były aż nadto oschłe, to na jej ustach wykwitł grymas podobny do skrzywionego uśmiechu. Może właśnie tego potrzebowała, obecności drugiego człowieka, kogoś przed kim mogła się ugiąć i kto nie będzie na nią później patrzeć ze zmartwieniem – właśnie dlatego przecież nie rozmawiała o takich rzeczach z Everettem, on po takiej sytuacji obserwował ją tygodniami i podbierał część pracy, a tego absolutnie nie chciała. – Wszyscy jesteśmy szaleni, tu nie da się inaczej – skwitowała wyraziście, próbując nie załamać tonu. Ostatnie miesiące nie były proste, skończyła współpracę z wieloma handlarzami z Anglii, tym samym nie docierało do niej już tyle plotek i informacji, co wcześniej. Błądziła we mgle, a każdy dzień zaczynała od odetchnięcia z ulgą, że wciąż jest tu bezpiecznie. Wolała doceniać to tak długo, jak tylko mogła, bo nigdy nie było wiadomo, co przyniesie następny dzień. Zaczynała zauważać u siebie absurdalne myśli – a co będzie, gdy przyjdą tu ci, którzy uciekali przed wojną? Albo gdy w końcu ktoś powoła się na przysługę, czy przyjdzie z prośbą, której ciężko będzie odmówić? Chciała być od tego jak najdalej, ale wiedziała, że zdarzyć może się wszystko i chyba tego obawiała się najbardziej.
Rozbujanie huśtawki wywołało w jej brzuchu te dziwne uczucie, które porównywała do łaskoczących motyli, wymuszając na jej ustach niewielki, niezamierzony uśmiech, odruch bezwarunkowy. Zapomniała już, że tak to działa, więc przyjęła to niemal z wdzięcznością, jako jeden z kolejnych, małych pozytywów dzisiejszego dnia. Upiła łyk naparu, mocno zaciągając się zapachem mięty i powstrzymując się przed oburzonym parsknięciem, gdy usłyszała ten jakże prawdziwy zarzut. Fakt, zazwyczaj rozpisywała się aż za bardzo, próbując przekazać jak najwięcej informacji, nawet jeżeli połowa z nich była bezsensowna i dotyczyła zwykłego, codziennego życia w hodowli. Szerokie opisy pokonywałyby nawet ją, ale czuła się wtedy tak, jakby miała go obok siebie i opowiadała mu swój dzień, tak po prostu, jak zawsze. Namiastka normalności, której tak często jej brakowało. – To specjalnie, na wypadek gdybyś cierpiał na bezsenność, moje listy miały być skutecznym lekarstwem, działają? – zażartowała, próbując wybrnąć z tej sytuacji i nie przyznawać się do tego, że tęskniąc za przyjacielem, opisywała mu wszystko tak, żeby mógł to zobaczyć, wyobrazić sobie podczas śledzenia tekstu na papierze. Owszem, próżno było tam poszukiwać obszernych opisów pełnych akcji, które nie pozwoliłyby oderwać oczu od tekstu, ale za to zawierały jej codzienność, coś, co było stabilne, jak w przeszłości, kiedy wszystko było normalne. Pamiętała też jakie listy otrzymywała niegdyś od Herberta, jeszcze w czasach, gdy często podróżował, zwiedzał przeróżne fascynujące miejsca i opisywał je z najdrobniejszymi szczegółami. Brakowało jej tego, ale teraz nawet krótki liścik z informacją, że żyje, był dla niej na wagę złota.
Z niebywałą satysfakcją obserwowała jak Herbert upija łyk naparu, szczególnie po tym napomknięciu o kłopotach, które miałaby mu zrzucić na barki. – Wystarczająco, by móc cię torturować, to kara za nazwanie mojej hodowli kłopotem, a teraz pij, to zdrowe i z pewnością od jednego kubka cię nie przeczyści - przewróciła oczami, dmuchając w swój kubek jakby chciała szybciej schłodzić napój. Nie miała dziś nastroju na psikusy, gdyby było inaczej, to z pewnością dostałby do picia coś zupełnie innego, a tak był bezpieczny i mógł spać dzisiejszej nocy spokojnie. Kto wie, może nadejdą te czasy, że wszystko wróci do normy i znów będą mogli bezgranicznie sobie dokazywać? O ile obecny czas nie zmieni ich bezpowrotnie i o ile to wszystko się skończy, bo kiedyś musiało, prawda? Odganiając myśli, skupiła się na tojadzie i zapewnieniu o jego dostępności w przyszłości, to zaś napawało ją spokojem, jakby chociaż jeden problem miał się w przyszłości rozwiązać, choćby tylko częściowo i po łebkach. Dostęp do tojadu mógł jednak zmienić tak wiele, znacznie ułatwić jej funkcjonowanie i poprawić aspekt bezpieczeństwa otoczenia, a to już duży krok naprzód, którego od bardzo długiego czasu nie dane jej było uczynić. – Muszę się mazać, Grey! To jest niebywała informacja, jak prezent na święta, którego się nie spodziewamy – prawdopodobnie przyjęła to z nazbyt dużym podekscytowaniem, ale dawno nie słyszała żadnej tak pozytywnej informacji i nie potrafiła utrzymać swojej przerysowanej maski obojętności. Nie dziś, nie teraz, gdy dochodzą do niej takie rzeczy, światełko w tunelu to przy tym pikuś.
Wypuściła głośno powietrze, gdy tylko poczuła ten wycelowany w czoło pstryczek i z oburzeniem spojrzała na mężczyznę, mrużąc przy tym oczy w teatralnej złości. – Ta zmarszczka to już mój znak szczególny – przyznała zupełnie szczerze, nie pamiętając już momentu w którym pojawiła się na dobre na jej czole, jednak było to na tyle dawno, że już zdążyła się do niej przyzwyczaić. Z uśmiechem satysfakcji zabrała rękę, którą przed chwilą wycelowała perfekcyjnego kuksańca, a jakże była dumna z tego, że jej się udało odpowiednio trafić! – Też ci tak powiem, poczekaj tylko – żachnęła się, burcząc pod nosem tę swoją mikro groźbę. Oczywiście żartowała, tak jak on, nigdy by się przecież jawnie z niego nie naśmiewała w gorszej chwili, ale nie mogła sobie odpuścić tego komentarza. Było to chyba najlepszym przykładem, że wraca do swojej normalności, kryzys zażegnany, przynajmniej na jakiś czas, a z pewnością na czas tego spotkania. – Co teraz? – zapytała, nie precyzując dokładnie o co jej chodziło, jednak na myśli miała najbliższą przyszłość, plany, o ile w ogóle w tych czasach można było cokolwiek planować.
Rozbujanie huśtawki wywołało w jej brzuchu te dziwne uczucie, które porównywała do łaskoczących motyli, wymuszając na jej ustach niewielki, niezamierzony uśmiech, odruch bezwarunkowy. Zapomniała już, że tak to działa, więc przyjęła to niemal z wdzięcznością, jako jeden z kolejnych, małych pozytywów dzisiejszego dnia. Upiła łyk naparu, mocno zaciągając się zapachem mięty i powstrzymując się przed oburzonym parsknięciem, gdy usłyszała ten jakże prawdziwy zarzut. Fakt, zazwyczaj rozpisywała się aż za bardzo, próbując przekazać jak najwięcej informacji, nawet jeżeli połowa z nich była bezsensowna i dotyczyła zwykłego, codziennego życia w hodowli. Szerokie opisy pokonywałyby nawet ją, ale czuła się wtedy tak, jakby miała go obok siebie i opowiadała mu swój dzień, tak po prostu, jak zawsze. Namiastka normalności, której tak często jej brakowało. – To specjalnie, na wypadek gdybyś cierpiał na bezsenność, moje listy miały być skutecznym lekarstwem, działają? – zażartowała, próbując wybrnąć z tej sytuacji i nie przyznawać się do tego, że tęskniąc za przyjacielem, opisywała mu wszystko tak, żeby mógł to zobaczyć, wyobrazić sobie podczas śledzenia tekstu na papierze. Owszem, próżno było tam poszukiwać obszernych opisów pełnych akcji, które nie pozwoliłyby oderwać oczu od tekstu, ale za to zawierały jej codzienność, coś, co było stabilne, jak w przeszłości, kiedy wszystko było normalne. Pamiętała też jakie listy otrzymywała niegdyś od Herberta, jeszcze w czasach, gdy często podróżował, zwiedzał przeróżne fascynujące miejsca i opisywał je z najdrobniejszymi szczegółami. Brakowało jej tego, ale teraz nawet krótki liścik z informacją, że żyje, był dla niej na wagę złota.
Z niebywałą satysfakcją obserwowała jak Herbert upija łyk naparu, szczególnie po tym napomknięciu o kłopotach, które miałaby mu zrzucić na barki. – Wystarczająco, by móc cię torturować, to kara za nazwanie mojej hodowli kłopotem, a teraz pij, to zdrowe i z pewnością od jednego kubka cię nie przeczyści - przewróciła oczami, dmuchając w swój kubek jakby chciała szybciej schłodzić napój. Nie miała dziś nastroju na psikusy, gdyby było inaczej, to z pewnością dostałby do picia coś zupełnie innego, a tak był bezpieczny i mógł spać dzisiejszej nocy spokojnie. Kto wie, może nadejdą te czasy, że wszystko wróci do normy i znów będą mogli bezgranicznie sobie dokazywać? O ile obecny czas nie zmieni ich bezpowrotnie i o ile to wszystko się skończy, bo kiedyś musiało, prawda? Odganiając myśli, skupiła się na tojadzie i zapewnieniu o jego dostępności w przyszłości, to zaś napawało ją spokojem, jakby chociaż jeden problem miał się w przyszłości rozwiązać, choćby tylko częściowo i po łebkach. Dostęp do tojadu mógł jednak zmienić tak wiele, znacznie ułatwić jej funkcjonowanie i poprawić aspekt bezpieczeństwa otoczenia, a to już duży krok naprzód, którego od bardzo długiego czasu nie dane jej było uczynić. – Muszę się mazać, Grey! To jest niebywała informacja, jak prezent na święta, którego się nie spodziewamy – prawdopodobnie przyjęła to z nazbyt dużym podekscytowaniem, ale dawno nie słyszała żadnej tak pozytywnej informacji i nie potrafiła utrzymać swojej przerysowanej maski obojętności. Nie dziś, nie teraz, gdy dochodzą do niej takie rzeczy, światełko w tunelu to przy tym pikuś.
Wypuściła głośno powietrze, gdy tylko poczuła ten wycelowany w czoło pstryczek i z oburzeniem spojrzała na mężczyznę, mrużąc przy tym oczy w teatralnej złości. – Ta zmarszczka to już mój znak szczególny – przyznała zupełnie szczerze, nie pamiętając już momentu w którym pojawiła się na dobre na jej czole, jednak było to na tyle dawno, że już zdążyła się do niej przyzwyczaić. Z uśmiechem satysfakcji zabrała rękę, którą przed chwilą wycelowała perfekcyjnego kuksańca, a jakże była dumna z tego, że jej się udało odpowiednio trafić! – Też ci tak powiem, poczekaj tylko – żachnęła się, burcząc pod nosem tę swoją mikro groźbę. Oczywiście żartowała, tak jak on, nigdy by się przecież jawnie z niego nie naśmiewała w gorszej chwili, ale nie mogła sobie odpuścić tego komentarza. Było to chyba najlepszym przykładem, że wraca do swojej normalności, kryzys zażegnany, przynajmniej na jakiś czas, a z pewnością na czas tego spotkania. – Co teraz? – zapytała, nie precyzując dokładnie o co jej chodziło, jednak na myśli miała najbliższą przyszłość, plany, o ile w ogóle w tych czasach można było cokolwiek planować.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Mieli w sobie coś z dzieci. Pchali się w nieznane, bywali bezczelni lub niefrasobliwi, ale posiadali ogromne poczucie obowiązku i sprawiedliwości. Zwłaszcza względem rodziny, a Evelyn była dla Herberta niczym siostra. Znając się tyle lat wiedzieli czego się po sobie spodziewać i nawet jeżeli nie byli w stałym kontakcie (o co robił sobie wyrzuty), to mogli polegać na sobie zawsze. Niezależnie od dnia ani godziny, wiedział, że Despenser stanie na rzęsach aby przyjść z pomocą, a potem mu nawrzuca i zrobi wykład jak na starszą siostrę przystało.
-Tego jestem pewien. - Zaśmiał się z jej krzywego uśmiechu wiedząc, że osiągnął co chciał. Pokręcił głową z rozbawieniem, bo choćby cały świat zwariował, wręcz oszalał to czarownica się nie zmieniała. To dawało nadzieję na normalność i trzymało przy zdrowych zmysłach. Choć w jakiś sposób byli szaleni, co słusznie zauważyła kobieta siedząca obok niego na huśtawce. Odcięta od wiadomości tkwiła na farmie bez bieżących informacji, chyba powinien coś z tym zrobić. Nie sprawi, że wyjdzie z bezpiecznego schronienia więc powinien zatroszczyć się przepływ informacji. Zwłaszcza, że miał zamiar zająć się właśnie nimi. Radio i gazeta były czymś w co chciał się zaangażować. Inną walkę niż tą, która sprawiała, że kolekcjonował nowe blizny. -Nie, były miłą odskocznią. Powiewem normalności. Nostalgią. - Odparł spokojnie zupełnie niezrażony tonem jej wypowiedzi. Evelyn chowała się za sarkazmem i złośliwością, tym samym budując wokół siebie pewien mur ochronny. Tylko, że on wiedział gdzie są drzwi w tym murze i czasami pukał, a czasami wykorzystywał klucz jaki posiadał by zwyczajnie wejść i się wprosić z wizytą. Cenił każdy list od przyjaciółki, ponieważ kiedy czytał te wszystkie opisy czuł się jakby właśnie siedział na ganku jej farmy i widział to własnymi oczami. Miał wrażenie, że jest obok niej i uczestniczy w tych czynnościach, obserwacjach jakie naniosła na papier
Spojrzał podejrzliwie na kubek, a potem na Despenser i znów na kubek. Westchnął jakby chciał powiedzieć: “Niech ci będzie”, po czym upił kolejny łyk mięty. Mocny smak rozszedł się po podniebieniu i dół do gardła, było w nim coś domowego. Choć zakazał się jej mazać, tak wiedział, że to radość, której nie potrafiła zahamować, a przecież chciał dać jej pomóc. Chciał aby czuła się bezpieczna. Chyba wreszcie udało mu się to dać coś w zamian za wieczną troskę i składanie kiedy po raz kolejny wracał z jakiejś wyprawy poturbowany i nie chciał w takim stanie pokazywać się matce i bratu na oczy. -Osiwieję przez ciebie, Eve. - Zaśmiał się w głos, aż cała huśtawka zadrżała i znów odbił się od pięt aby ją ruszyć, zabujała przyjemnie, dawała chwile oderwanie od trosk. Niby złudne, ale tego potrzebował. Oczyszczało.
-Obiad. - Oznajmił na jej pytanie. -Masz coś, czy musze swoje zapasy ruszyć? - Pociągnął solidny łyk z kubka. Nie miał większych planów na przyszłość, poza tym, że nie przestanie walczyć. Podejmie wszystkie środki aby zmienić świat, w którym przyszło mu żyć. Będzie robił wszystko aby przyszłość znów była kolorowo, jakkolwiek naiwnie to brzmiało. Herbert Grey miał w sobie coś z romantyka, niepoprawnego, choć głośno temu zaprzeczał.
-Tego jestem pewien. - Zaśmiał się z jej krzywego uśmiechu wiedząc, że osiągnął co chciał. Pokręcił głową z rozbawieniem, bo choćby cały świat zwariował, wręcz oszalał to czarownica się nie zmieniała. To dawało nadzieję na normalność i trzymało przy zdrowych zmysłach. Choć w jakiś sposób byli szaleni, co słusznie zauważyła kobieta siedząca obok niego na huśtawce. Odcięta od wiadomości tkwiła na farmie bez bieżących informacji, chyba powinien coś z tym zrobić. Nie sprawi, że wyjdzie z bezpiecznego schronienia więc powinien zatroszczyć się przepływ informacji. Zwłaszcza, że miał zamiar zająć się właśnie nimi. Radio i gazeta były czymś w co chciał się zaangażować. Inną walkę niż tą, która sprawiała, że kolekcjonował nowe blizny. -Nie, były miłą odskocznią. Powiewem normalności. Nostalgią. - Odparł spokojnie zupełnie niezrażony tonem jej wypowiedzi. Evelyn chowała się za sarkazmem i złośliwością, tym samym budując wokół siebie pewien mur ochronny. Tylko, że on wiedział gdzie są drzwi w tym murze i czasami pukał, a czasami wykorzystywał klucz jaki posiadał by zwyczajnie wejść i się wprosić z wizytą. Cenił każdy list od przyjaciółki, ponieważ kiedy czytał te wszystkie opisy czuł się jakby właśnie siedział na ganku jej farmy i widział to własnymi oczami. Miał wrażenie, że jest obok niej i uczestniczy w tych czynnościach, obserwacjach jakie naniosła na papier
Spojrzał podejrzliwie na kubek, a potem na Despenser i znów na kubek. Westchnął jakby chciał powiedzieć: “Niech ci będzie”, po czym upił kolejny łyk mięty. Mocny smak rozszedł się po podniebieniu i dół do gardła, było w nim coś domowego. Choć zakazał się jej mazać, tak wiedział, że to radość, której nie potrafiła zahamować, a przecież chciał dać jej pomóc. Chciał aby czuła się bezpieczna. Chyba wreszcie udało mu się to dać coś w zamian za wieczną troskę i składanie kiedy po raz kolejny wracał z jakiejś wyprawy poturbowany i nie chciał w takim stanie pokazywać się matce i bratu na oczy. -Osiwieję przez ciebie, Eve. - Zaśmiał się w głos, aż cała huśtawka zadrżała i znów odbił się od pięt aby ją ruszyć, zabujała przyjemnie, dawała chwile oderwanie od trosk. Niby złudne, ale tego potrzebował. Oczyszczało.
-Obiad. - Oznajmił na jej pytanie. -Masz coś, czy musze swoje zapasy ruszyć? - Pociągnął solidny łyk z kubka. Nie miał większych planów na przyszłość, poza tym, że nie przestanie walczyć. Podejmie wszystkie środki aby zmienić świat, w którym przyszło mu żyć. Będzie robił wszystko aby przyszłość znów była kolorowo, jakkolwiek naiwnie to brzmiało. Herbert Grey miał w sobie coś z romantyka, niepoprawnego, choć głośno temu zaprzeczał.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zabrakłoby jej palców u rąk do wyliczania momentów w których matkowała Herbertowi. Ceniła sobie jednak każdy z tych momentów, nawet najdrobniejsze wspomnienie, bo to dzięki całej tej otoczce mogła mianować go w swojej głowie własnym bratem. Takim prawdziwym, o którego siostra się troszczy, martwi i gani wedle potrzeby i takim, którego widzi nieczęsto niezależnie od faktycznej ilości spotkań, choć i tu od jakiegoś czasu bywało faktycznie kiepsko. Mogła poczuć namiastkę rodzinnej relacji dzięki niemu i jego rodzinie, a to już było dla niej czymś znaczącym i choć nigdy się nie przyzna, tak zawsze będzie mu za to wdzięczna.
Uśmiechnęła się krzywo, marszcząc jednak zaraz brwi z niejaką złością. – Nie chcę sobie nawet wyobrażać co tam się dzieje – wypaliła nagle, otulając się wolnym ramieniem, choć wcale nie doznawała chłodu. Wyobraźnia działała, zresztą nie raz i nie dwa widziała ciała pozbawione życia i… Wiedziała, że jest ich znacznie więcej. Ogrom bezsensownej śmierci ją porażał. Dlaczego akurat teraz, dlaczego akurat tu? Ona żyła w bezpiecznym miejscu, u szczytu gór mogła obserwować otoczenie i czuwać, co robiła każdego ranka i wieczora, by mieć pewność, że jest bezpieczna, bo choć konflikt zaogniał się gdzie indziej, to wciąż pozostawała obawa, że dotrze i tu. Zbyt wiele zła podchodziło pod jej bramy, nawet w formie metaforycznej, gdzie nawiązywała do całej Szkocji. Tylko głupiec by się nie obawiał. – Nostalgią… - urwała cicho, jakby nie chciała przyznać temu racji, lecz wiedziała, że ma rację. – Kiedyś do tego powrócimy, do normalności, a świat znów będzie taki jak wtedy – wierzyła w to całą sobą, a przynajmniej chciała wierzyć. Brakowało je tego, tych nerwów skierowanych na ilość gości, a nie na ilość obowiązków. Ogromu ludzi krzątających się po jej ziemiach, pracowników, handlarzy i gości. Brakowało jej tego czasu, którym kiedyś mogła swobodnie dysponować, a który teraz wyrywała chciwie ze szponów ogromu obowiązków.
Z dumą obserwowała kątem oka jak mężczyzna ufnie wypija napój, o to chodziło. Może i nie znała się na uzdrawianiu w formie specjalistycznej, ale miała i na to swoje sposoby. Mięta była dobra na wszystko, a wraz z melisą stanowiły duet idealny w swej prostocie. Do tego nie potrzeba było żadnej magii ani specjalistycznej wiedzy, przynajmniej w jej mniemaniu. – Och, nie możesz, siwizną nie przybierzesz sobie żony, a ja chcę kiedyś być na twoim weselu, pamiętaj o tym, Grey – jej cichy śmiech niósł się echem pól, jakby był bardziej wibrujący ze względu na drgania huśtawki i okoliczności, porę dnia chociażby. Tak po prawdzie wszędzie tu była taka martwa cisza, która wprawiała ją niekiedy w dyskomfort. Nic dziwnego więc, że zazwyczaj niósł się echem głos jej, czy Everetta, nieczęsto bywali tu inni, by doświadczyć tego zjawiska, tej ciszy, niemal magicznego echa.
Roześmiała się perliście, to było takie proste. – Ja i obiad? Doskonale wiesz, że czasami nawet kanapki bywają dla mnie wyzwaniem, co dopiero pełnoprawny posiłek – co tu dużo mówić, z niej kucharki nigdy nie było i choć ostatnio się starała w tym aspekcie poprawić, to wszystko paliła i ostatecznie żywiła się tym, co przyniósł jej Sykes, a ile się musiała nagimnastykować żeby udawać, że wcale tego nie potrzebuje… Szkoda słów. – U mnie z zapasów tylko procenty – wzruszyła ramionami, klepiąc się po obszernej kieszeni płaszcza. – Ale jeżeli chcesz, możesz coś ugotować, składników nie brakuje, rąk do gotowania już tak – skrzywiła się na wspomnienie, że kiedyś faktycznie miała gosposię, w tych zdecydowanie lepszych czasach, gdy wszystko było prostsze, a ona nie musiała nikogo odwoływać, że względu na jej futerkowy problem. – Możesz mi zrobić zapasy, ja się w tym czasie napiję – przyznała z udawaną chytrością, choć tak naprawdę wiedziała jak to się ostatecznie skończy.
Uśmiechnęła się krzywo, marszcząc jednak zaraz brwi z niejaką złością. – Nie chcę sobie nawet wyobrażać co tam się dzieje – wypaliła nagle, otulając się wolnym ramieniem, choć wcale nie doznawała chłodu. Wyobraźnia działała, zresztą nie raz i nie dwa widziała ciała pozbawione życia i… Wiedziała, że jest ich znacznie więcej. Ogrom bezsensownej śmierci ją porażał. Dlaczego akurat teraz, dlaczego akurat tu? Ona żyła w bezpiecznym miejscu, u szczytu gór mogła obserwować otoczenie i czuwać, co robiła każdego ranka i wieczora, by mieć pewność, że jest bezpieczna, bo choć konflikt zaogniał się gdzie indziej, to wciąż pozostawała obawa, że dotrze i tu. Zbyt wiele zła podchodziło pod jej bramy, nawet w formie metaforycznej, gdzie nawiązywała do całej Szkocji. Tylko głupiec by się nie obawiał. – Nostalgią… - urwała cicho, jakby nie chciała przyznać temu racji, lecz wiedziała, że ma rację. – Kiedyś do tego powrócimy, do normalności, a świat znów będzie taki jak wtedy – wierzyła w to całą sobą, a przynajmniej chciała wierzyć. Brakowało je tego, tych nerwów skierowanych na ilość gości, a nie na ilość obowiązków. Ogromu ludzi krzątających się po jej ziemiach, pracowników, handlarzy i gości. Brakowało jej tego czasu, którym kiedyś mogła swobodnie dysponować, a który teraz wyrywała chciwie ze szponów ogromu obowiązków.
Z dumą obserwowała kątem oka jak mężczyzna ufnie wypija napój, o to chodziło. Może i nie znała się na uzdrawianiu w formie specjalistycznej, ale miała i na to swoje sposoby. Mięta była dobra na wszystko, a wraz z melisą stanowiły duet idealny w swej prostocie. Do tego nie potrzeba było żadnej magii ani specjalistycznej wiedzy, przynajmniej w jej mniemaniu. – Och, nie możesz, siwizną nie przybierzesz sobie żony, a ja chcę kiedyś być na twoim weselu, pamiętaj o tym, Grey – jej cichy śmiech niósł się echem pól, jakby był bardziej wibrujący ze względu na drgania huśtawki i okoliczności, porę dnia chociażby. Tak po prawdzie wszędzie tu była taka martwa cisza, która wprawiała ją niekiedy w dyskomfort. Nic dziwnego więc, że zazwyczaj niósł się echem głos jej, czy Everetta, nieczęsto bywali tu inni, by doświadczyć tego zjawiska, tej ciszy, niemal magicznego echa.
Roześmiała się perliście, to było takie proste. – Ja i obiad? Doskonale wiesz, że czasami nawet kanapki bywają dla mnie wyzwaniem, co dopiero pełnoprawny posiłek – co tu dużo mówić, z niej kucharki nigdy nie było i choć ostatnio się starała w tym aspekcie poprawić, to wszystko paliła i ostatecznie żywiła się tym, co przyniósł jej Sykes, a ile się musiała nagimnastykować żeby udawać, że wcale tego nie potrzebuje… Szkoda słów. – U mnie z zapasów tylko procenty – wzruszyła ramionami, klepiąc się po obszernej kieszeni płaszcza. – Ale jeżeli chcesz, możesz coś ugotować, składników nie brakuje, rąk do gotowania już tak – skrzywiła się na wspomnienie, że kiedyś faktycznie miała gosposię, w tych zdecydowanie lepszych czasach, gdy wszystko było prostsze, a ona nie musiała nikogo odwoływać, że względu na jej futerkowy problem. – Możesz mi zrobić zapasy, ja się w tym czasie napiję – przyznała z udawaną chytrością, choć tak naprawdę wiedziała jak to się ostatecznie skończy.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 25.11.22 0:30, w całości zmieniany 1 raz
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
-Normalności…- Powtórzył za nią smakując to słowo. Świat już nie będzie taki sam. Blizny oraz wspomnienia pozostaną. Kształtuje się nowy porządek, stworzą nowe zasady, a urazy pozostaną dzieląc społeczeństwo już na zawsze. Pewnych zmian nie dało się cofnąć. Dopił miętę do końca i kaszlnął gdy płyn wleciał za szybko do gardła. -Mojego wesela? Chyba za mało wypiłaś. - Skrzywił się nieznacznie. Nie spodziewał się, że stanie na ślubnym kobiercu. Choć wojna sprzyjała małżeństwom, ludzie wychodzili z założenia, że nie można wiecznie czekać i zastanawiać się co dalej. -Siwizna ponoć służby mężczyznom, Despenser. - Zaśmiał się w głos dodając do tego miejsca echo swojej obecności po czym wstał z huśtawki. -Sprawdźmy co tam masz, w tych swoich zapasach.
Odwrócił się na pięcie i skierował do wnętrza farmy. Czuł się jak u siebie wiedząc, że przyjaciółka nie pogoni go na cztery strony świata za tę bezczelność. -Pozwolę ci potrzymać naczynia. - Dodał jeszcze na wspomnienie o kanapkach i braku umiejętności gotowania ze strony czarownicy. Pamiętał, że nie jest świetną kucharką, ale przecież od tego był teraz on. Nie uważał się za mistrza patelni ale wody nie przypalał co się czarownicy zdarzało.
Nie musiał pytać gdzie co się znajduje, ani zgadywać co też może zrobić. Choć nie widywali się codziennie tak znali się bardzo dobrze, a co za tym idzie, też swoje smaki.
W trakcie rozmów o przeszłości, wspominek z młodości, przy akompaniamencie strzelając naczyń i wśród zapachów posiłku, skromnego acz sycącego upłynął im czas. Słońce powoli zachodziło kładąc się cieniem na huśtawce, którą jakiś czas temu zajmowali. Odkładając pusty talerz Grey oznajmił, że musi wracać do siebie. Szybkie machnięcie różdżką i naczynia wylądowały w zlewie.
-Niedługo przyślę ci zapas tojadu. - Oznajmił wychodząc z domu. - Dbaj o siebie, Despenser.
Dodał jeszcze na odchodne nim całkowicie zniknął obiecując sobie, że będzie częściej sowę wysyłał do przyjaciółki. Co nie będzie trudne jeżeli ma zaopatrzyć ją w tojad.
|zt dla Herba
Odwrócił się na pięcie i skierował do wnętrza farmy. Czuł się jak u siebie wiedząc, że przyjaciółka nie pogoni go na cztery strony świata za tę bezczelność. -Pozwolę ci potrzymać naczynia. - Dodał jeszcze na wspomnienie o kanapkach i braku umiejętności gotowania ze strony czarownicy. Pamiętał, że nie jest świetną kucharką, ale przecież od tego był teraz on. Nie uważał się za mistrza patelni ale wody nie przypalał co się czarownicy zdarzało.
Nie musiał pytać gdzie co się znajduje, ani zgadywać co też może zrobić. Choć nie widywali się codziennie tak znali się bardzo dobrze, a co za tym idzie, też swoje smaki.
W trakcie rozmów o przeszłości, wspominek z młodości, przy akompaniamencie strzelając naczyń i wśród zapachów posiłku, skromnego acz sycącego upłynął im czas. Słońce powoli zachodziło kładąc się cieniem na huśtawce, którą jakiś czas temu zajmowali. Odkładając pusty talerz Grey oznajmił, że musi wracać do siebie. Szybkie machnięcie różdżką i naczynia wylądowały w zlewie.
-Niedługo przyślę ci zapas tojadu. - Oznajmił wychodząc z domu. - Dbaj o siebie, Despenser.
Dodał jeszcze na odchodne nim całkowicie zniknął obiecując sobie, że będzie częściej sowę wysyłał do przyjaciółki. Co nie będzie trudne jeżeli ma zaopatrzyć ją w tojad.
|zt dla Herba
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Była niestety świadoma tego, że wojna zmieniła wszystko i nawet jeżeli kiedyś zostanie zakończona, to nie będzie już tego świata, który tak doskonale znali. Bała się, że mogą iść równią pochyłą, niezależnie od ostatecznego wyniku konfliktu, bowiem w takich przypadkach nigdy nie było tej dobrej i złej strony, każda niosła za sobą jakieś mroczne elementy. Nawet jeżeli mieszkała w Szkocji, mogąc się nieznacznie odciąć, to jednak sytuacja w Anglii zawsze była i będzie na nią wpływać, mniej, lub bardziej, ale jednak. – Och – przyłożyła rękę do piersi, jakby ją to ubodło – Oj nie nie, mój drogi, mówię całkowicie poważnie. To jak ślub młodszego brata, sama frajda, a w dodatku bez brudzenia sobie rąk przy organizowaniu ceremonii – cichy śmiech wydostał się spomiędzy jej warg. Naprawdę widziała w nim brata, mogli nie być jednej krwi, jednak jej troska wobec Greya była ogromna, porównywalna do tej siostrzanej, a przynajmniej tak, jak ona by to widziała.
Ruszyła za nim do domu, pozwalając mu tam rozgościć się całkowicie. – Absolutnie odmawiam, ja tu odpowiadam jedynie za napoje, ty odwalasz całą resztę – mruknęła z przekorą, przygotowując szklanki do ognistej, którą wyciągnęła ze swoich zapasów. Nie była pełna, ale starczyło jeszcze na rozlanie jej dwukrotnie, to też nawet się nie zastanawiała, szlachetnie rozdzielając porcje. Herbert zawsze rządził się w jej kuchni, lecz jej było to całkowicie na rękę, mogła w ten sposób obserwować i zapamiętywać jego kroki, pewnie próbując je nazajutrz powtórzyć, choć po prawdzie potrzeba będzie więcej czasu, by coś zjadliwego wyszło spod jej ręki. Była mu wdzięczna, że się zaoferował, choć nigdy tego nie przyznała i zapewne nigdy nie przyzna.
Nie czuła się samotna, mogąc wesoło uczestniczyć w podróży po wspomnieniach, wyciągając z pamięci najgorsze wybryki młodości za które teraz pewnie sama wyciągnęłaby się za uszy. Posiłek w gronie najbliższych zawsze był niezwykły, bowiem nigdy nie był cichy, a to wprowadzało atmosferę, której już niekiedy zapominała. Obiecała sobie, że będzie robić takie rzeczy częściej, kto wie, może to one były kluczem, umożliwiającym odpoczynek dla wiecznie zmęczonej, poddenerwowanej psychiki. Miała wrażenie, że stres opuszczał jej ciało, uwalniając skryte pokłady radości i anegdotek, których od dawna nie wyciągała z rękawa.
Ale jak zwykle wszystko co dobre szybko się kończy.
Uśmiechnęła się półgębkiem na jego obietnicę. Wierzyła w te słowa, tak samo, jak wierzyła w samego przyjaciela. - Nie daj się zabić, Herbercie, bo przysięgam, że jeśli umrzesz, to osobiście cię zabiję – pożegnała go przy drzwiach ze śmiechem, jakby to absurdalne stwierdzenie miało być jedynie elementem żartu, odrobinę podsyconego troską i trwogą. W obecnych czasach, gdy niewinni ginęli na ulicach, to tylko to im pozostało.
|zt.
Ruszyła za nim do domu, pozwalając mu tam rozgościć się całkowicie. – Absolutnie odmawiam, ja tu odpowiadam jedynie za napoje, ty odwalasz całą resztę – mruknęła z przekorą, przygotowując szklanki do ognistej, którą wyciągnęła ze swoich zapasów. Nie była pełna, ale starczyło jeszcze na rozlanie jej dwukrotnie, to też nawet się nie zastanawiała, szlachetnie rozdzielając porcje. Herbert zawsze rządził się w jej kuchni, lecz jej było to całkowicie na rękę, mogła w ten sposób obserwować i zapamiętywać jego kroki, pewnie próbując je nazajutrz powtórzyć, choć po prawdzie potrzeba będzie więcej czasu, by coś zjadliwego wyszło spod jej ręki. Była mu wdzięczna, że się zaoferował, choć nigdy tego nie przyznała i zapewne nigdy nie przyzna.
Nie czuła się samotna, mogąc wesoło uczestniczyć w podróży po wspomnieniach, wyciągając z pamięci najgorsze wybryki młodości za które teraz pewnie sama wyciągnęłaby się za uszy. Posiłek w gronie najbliższych zawsze był niezwykły, bowiem nigdy nie był cichy, a to wprowadzało atmosferę, której już niekiedy zapominała. Obiecała sobie, że będzie robić takie rzeczy częściej, kto wie, może to one były kluczem, umożliwiającym odpoczynek dla wiecznie zmęczonej, poddenerwowanej psychiki. Miała wrażenie, że stres opuszczał jej ciało, uwalniając skryte pokłady radości i anegdotek, których od dawna nie wyciągała z rękawa.
Ale jak zwykle wszystko co dobre szybko się kończy.
Uśmiechnęła się półgębkiem na jego obietnicę. Wierzyła w te słowa, tak samo, jak wierzyła w samego przyjaciela. - Nie daj się zabić, Herbercie, bo przysięgam, że jeśli umrzesz, to osobiście cię zabiję – pożegnała go przy drzwiach ze śmiechem, jakby to absurdalne stwierdzenie miało być jedynie elementem żartu, odrobinę podsyconego troską i trwogą. W obecnych czasach, gdy niewinni ginęli na ulicach, to tylko to im pozostało.
|zt.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
| 26 lipca?
Nie odpowiedziała jej.
Kiedy list Evelyn odnalazł ją siedzącą na werandzie gajówki czytała go raz po raz w końcu odkładając obok spoglądając przed siebie, na wodę. Podciągnęła kolano pod brodę, wzrokiem zahaczając o kometę. Odpaliła jedną z fajek zaciągając się powietrzem wypełnionym dymem.
Nie odpisała jej, bo tak właściwie co miała napisać? Że po dawnej Just nie ma już śladu? Że teraz potrafiła tylko ranić i zawodzić najbliższych? Że każdy powinien trzymać się od niej z daleka?
Bezpieczniejsza będzie bez niej.
Szczęśliwsza będzie bez niej.
Dlatego jej nie odpowiedziała, mijał dzień za dniem, a ona w wolnej chwili siadała na ganku przeciągając spojrzeniem po znajomych kształtach liter powtarzając sobie dwa zdania jak mantrę, hamując serce które rozpaczliwie wręcz rwało się do tego co znajome, co drogie. Ale wiedziała, że nie mogła dać jej tego, za czym tęskniła. Nie była już tamtą kobietą. Była całkiem inna. Gorsza w jakiś sposób. Nie śmiała się już szczerze, rozmowy o niczym nie znajdowały się w jej repertuarze, nadal była bezmyślna i niezmiennie piła więcej, niż powinna. Nie była w stanie być z nią na dobre i niedobre. Dwa tygodnie później nie spojrzała w niego przykładając czoło do podciągnięty do siebie kolan. Obejmując dłonie wokół nóg próbowała powstrzymać się na miejscu.
Powinna zostać tutaj. Po to przygarnęła ten rozpadający się dom. Tego chciała tak postanowiła, ale czuła się tak strasznie samotna i rozdrażniona. Porzucona przez mężczyznę, który powtarzał ją że ją kocha. Choć to ona zostawiła jego. Absurdalna była nawet we własnych wnioskach. A widniejąca na niebie kometa nie przynosiła dobrych myśli sprawiając, że Justine tylko czekała, aż wszystko znów pierdolnie.
Tylko sprawdzi, czy wszystko z nią w porządku.
Pomyślała w końcu po raz setny, ale tym razem nie zakwestionowała tego. Nie szukała wcześniej kontaktu, kiedy Evelyn jasno zaznaczyła granice. Wiedziała, że nie porzuci Zakonu, wybierała go już wcześniej. Od zawsze wybierała wojnę. Może od zawsze powoli i skrupulatnie dążyła do autodestrukcji? Nie była pewna. Dzień był w pełni. Skwar lał się z nieba. Miała na sobie spodnie i krótką koszulową bluzkę. Wszystkie blizny na jej rękach były widoczne. Ta na twarzy spieczonej słońcem też odznaczała się wyraźnie. Kiedy ostatnio pojawiła się w tym miejscu? Wszystko wyglądało tak, jak je zapamiętała. Rozejrzyj się tylko, nic więcej, poczeka chwilę a później zniknie. Pewnie jej nie ma. Nie zapowiedziała się.
Obróciła się wokół własnej osi w końcu kierując kroki w stronę samotnej huśtawki na której usiadła. Wdychając ciężkie licowe powietrze. I wtedy go usłyszała - odgłos otwieranych drzwi. Przechyliła tylko lekko głowę obserwując wędrującą w jej kierunku sylwetkę. Nie wyglądała dobrze - nie Evelyn. Ona. Była o wiele chudsza niż wcześniej - choć już wcześniej była po prostu za chuda. Spalona i blada jednocześnie. Wyglądała jakby się postarzała o wiele, nie o kilka lat. Ale trudno było powiedzieć czy wpływał na to jej chorowity wygląd, czy coś co błyszczało w oczach.
- Masz tu w ogóle jakiekolwiek zabezpieczenia? - zapytała jej, owijając palce wokół jednego sznurka. Nic jej nie odrzuciło, nic nie próbowało pogonić precz. - Co się dzieje, Evie? - zapytała podnosząc się. Nic jej nie było, była cała i zdrowa. Nie potrzebowała tutaj kłopotów. Zbierze się, nim ktokolwiek mógłby ich zobaczyć. Tylko się upewni, że nie ma więcej schowanych demonów. Że nie ma obok jakiś kłopotów, którymi będzie mogła się zająć nim zniknie.
Nie odpowiedziała jej.
Kiedy list Evelyn odnalazł ją siedzącą na werandzie gajówki czytała go raz po raz w końcu odkładając obok spoglądając przed siebie, na wodę. Podciągnęła kolano pod brodę, wzrokiem zahaczając o kometę. Odpaliła jedną z fajek zaciągając się powietrzem wypełnionym dymem.
Nie odpisała jej, bo tak właściwie co miała napisać? Że po dawnej Just nie ma już śladu? Że teraz potrafiła tylko ranić i zawodzić najbliższych? Że każdy powinien trzymać się od niej z daleka?
Bezpieczniejsza będzie bez niej.
Szczęśliwsza będzie bez niej.
Dlatego jej nie odpowiedziała, mijał dzień za dniem, a ona w wolnej chwili siadała na ganku przeciągając spojrzeniem po znajomych kształtach liter powtarzając sobie dwa zdania jak mantrę, hamując serce które rozpaczliwie wręcz rwało się do tego co znajome, co drogie. Ale wiedziała, że nie mogła dać jej tego, za czym tęskniła. Nie była już tamtą kobietą. Była całkiem inna. Gorsza w jakiś sposób. Nie śmiała się już szczerze, rozmowy o niczym nie znajdowały się w jej repertuarze, nadal była bezmyślna i niezmiennie piła więcej, niż powinna. Nie była w stanie być z nią na dobre i niedobre. Dwa tygodnie później nie spojrzała w niego przykładając czoło do podciągnięty do siebie kolan. Obejmując dłonie wokół nóg próbowała powstrzymać się na miejscu.
Powinna zostać tutaj. Po to przygarnęła ten rozpadający się dom. Tego chciała tak postanowiła, ale czuła się tak strasznie samotna i rozdrażniona. Porzucona przez mężczyznę, który powtarzał ją że ją kocha. Choć to ona zostawiła jego. Absurdalna była nawet we własnych wnioskach. A widniejąca na niebie kometa nie przynosiła dobrych myśli sprawiając, że Justine tylko czekała, aż wszystko znów pierdolnie.
Tylko sprawdzi, czy wszystko z nią w porządku.
Pomyślała w końcu po raz setny, ale tym razem nie zakwestionowała tego. Nie szukała wcześniej kontaktu, kiedy Evelyn jasno zaznaczyła granice. Wiedziała, że nie porzuci Zakonu, wybierała go już wcześniej. Od zawsze wybierała wojnę. Może od zawsze powoli i skrupulatnie dążyła do autodestrukcji? Nie była pewna. Dzień był w pełni. Skwar lał się z nieba. Miała na sobie spodnie i krótką koszulową bluzkę. Wszystkie blizny na jej rękach były widoczne. Ta na twarzy spieczonej słońcem też odznaczała się wyraźnie. Kiedy ostatnio pojawiła się w tym miejscu? Wszystko wyglądało tak, jak je zapamiętała. Rozejrzyj się tylko, nic więcej, poczeka chwilę a później zniknie. Pewnie jej nie ma. Nie zapowiedziała się.
Obróciła się wokół własnej osi w końcu kierując kroki w stronę samotnej huśtawki na której usiadła. Wdychając ciężkie licowe powietrze. I wtedy go usłyszała - odgłos otwieranych drzwi. Przechyliła tylko lekko głowę obserwując wędrującą w jej kierunku sylwetkę. Nie wyglądała dobrze - nie Evelyn. Ona. Była o wiele chudsza niż wcześniej - choć już wcześniej była po prostu za chuda. Spalona i blada jednocześnie. Wyglądała jakby się postarzała o wiele, nie o kilka lat. Ale trudno było powiedzieć czy wpływał na to jej chorowity wygląd, czy coś co błyszczało w oczach.
- Masz tu w ogóle jakiekolwiek zabezpieczenia? - zapytała jej, owijając palce wokół jednego sznurka. Nic jej nie odrzuciło, nic nie próbowało pogonić precz. - Co się dzieje, Evie? - zapytała podnosząc się. Nic jej nie było, była cała i zdrowa. Nie potrzebowała tutaj kłopotów. Zbierze się, nim ktokolwiek mógłby ich zobaczyć. Tylko się upewni, że nie ma więcej schowanych demonów. Że nie ma obok jakiś kłopotów, którymi będzie mogła się zająć nim zniknie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie mogła się skupić. Nie, gdy dniem i nocą na niebie wisiała ta przeklęta kometa, zakłócając pozornie panujący spokój, o który tak długo zabiegała. To miał być miesiąc wychodzenia na prostą, pierwszy bez wiecznie ciążącego na bladej twarzy wyrazu zmęczenia. Zamiast tego na powrót pojawił się niepokój, zaszyty gdzieś z tyłu głowy, dyktujący rytm nieustannie drżącym dłoniom. Niegdyś radzenie sobie z tym mankamentem ciała bywało prostsze, jednak od pojawienia się tego dziwnego zjawiska na niebie, nic już nie było w stanie wyplenić tej słabości. Wiedziała, była wręcz pewna, że od ostatniej pełni coś się zmieniło, widziała to w sobie, ale też i swoich zwierzętach. Martwiło ją to tak bardzo, że znów nie spała po nocach, stając w szranki z dokuczliwą insomnią.
Prychnęła, odkładając na bok niedokończony, znacznie pokreślony list, którego pewnie nigdy nie przyjdzie jej wysłać. Lustrowała go, przebiegając wzrokiem po literach, gdy nabijała fajkę tytoniem. Czuła jakąś niepochamowaną bezsilność, gdy w jej głowie odbijało się echem każde słowo z pergaminu. Miała już tak, całkiem niedawno, ślęcząc przez ponad dwa tygodnie nad listem dla Justine. Do tej pory nie była pewna, czy uczyniła dobrze, czy powinna wtedy tak się uzewnętrznić, odtwarzając w pamięci czasy w których potrafiła się śmiać pomimo stania w oku cyklonu – niszczycielskiej siły, która bezpowrotnie zmiotła wszystko na czym jej zależało. To właśnie wtedy straciła jedno życie, zyskując zarazem kolejne, zgoła inne, z ludźmi dla których znaczyła więcej niż niegdyś dla matki, czy brata. Może właśnie to spowodowało, że tak się martwiła o tych, którzy zostali u jej boku, wyzwalając w niej paniczny lęk o ich życie, tak silny, że była gotowa samolubnie próbować zatrzymać ich przy sobie? Pamiętała jak odrzuciła Justine, odcinając się od niej bardziej i bardziej, gdy tylko dowiedziała się w którą stronę zmierza, aż wreszcie doszło do apogeum, odrzucenia, spalenia mostu.
Zagryzła ustnik fajki, zaciągając się dymem, gdy wzrok nieuchronnie skierował się w kierunku okna przesłoniętego starą firaną. Nie spodziewała się tego, że dojrzy znajomą postać nieopodal zawieszonej na drzewie huśtawki. Wezbrała w niej rozrywająca mieszanina emocji, od złości po rozżalenie, bo choć gdzieś z tyłu głowy podejrzewała, że Just kiedyś się tu zjawi, jednak nie sądziła, że stanie się to tak nagle.
Wstała opieszale, schodząc na dół, w kierunku wyjścia. Minęła po drodze Alchemika, który zwyczajowo zajął jeden ze schodowych stopni, zmuszając ją do przeskoczenia nad nim. Z przyzwyczajenia rozejrzała się za Rufusem, jednak wszystko stało się jasne, gdy próbowała chwycić za klamkę drzwi wyjściowych, która, jak zwykle, magicznie wyparowała. Podsumowała to krótkim wywróceniem oczu, wyciągając zaraz z kieszeni bordowej spódnicy kolejną, zapasową, która stała się przedmiotem z którym nie mogła się rozstawać.
Nie spieszyła się, pozwalając sobie na obserwowanie kobiety przez ten krótki moment zanim zbliży się na tyle blisko, by móc się odezwać bez użycia podniesionego głosu. Wpierw dojrzała blizny na jej rękach w ilości znacznie większej niż kiedyś, choć nie przykładała do tego żadnego znaczenia, ot miała własne, traktując je jako te parszywie uszlachetniające, pamiątkę po demonach z przeszłości. Zamiast tego skupiła się na samej sylwetce czarownicy; była wymizerniała, bardziej niż w czasach, gdy jej to wróżyła, a samo wspomnienie tych gorzkich słów wywołało u kruczowłosej charakterystyczny grymas. Nie tak to miało wyglądać. Evelyn podeszła do tego krytycznie, piętnując swoje problemy, przemęczenie, brak czasu. Czy mogłaby jawnie przyznawać, że jest jej ciężko, gdy jednocześnie gdzieś tam ktoś toczy walkę o swoje przekonania, będąc gotów poświęcić życie w ich imieniu? Jak mogłaby użalać się nad sobą, gdy gdzieś tam ktoś właśnie mógł umierać? Właśnie dlatego nigdy jawnie nie przyznawała się do własnych słabości, zgrywając silniejszą, lepszą wersję siebie, ukrywając w kieszeniach drżące dłonie, upychając zmęczenie za maską chłodnego stoicyzmu.
Przystanęła kilka kroków od kobiety, lustrując znajome, niebieskie tęczówki; bez zawahania łapiąc kontakt wzrokowy. Pokręciła głową, płonąc wewnątrz, gdy kolejny raz w ostatnim czasie przyszło jej słuchać pytania o zabezpieczenia. Jakby było się o co martwić, jakby powinna coś z tym zrobić, jakby miała przyznać, że wciąż nie miała wystarczająco dużo czasu, by w ogóle się tym zająć – niedoczekanie. – Ostatnio to moje ulubione pytanie, jedno z tych na które lubię nie odpowiadać – nie obruszyła się, choć jej głos podszyty był zwyczajowo nieprzyjemną nutą, tą która informowała o naruszaniu granicy, cienkiej linii prywatności z którą powinna radzić sobie sama. Ciężko jej było zachować ten ton, nawet jeżeli w ciągu ostatnich lat stosowała go nagminnie. Zmieniła się, odpychając tych, których obdarzała sentymentem i pomimo, że sama napisała list, chcą odrobić własne winy i zmienić coś w ich relacji, to ciężko było jej się przestawić, zrozumieć, że może się ugiąć, pozwolić do siebie dotrzeć. Westchnęła cicho, trąc nerwowo kciukiem o klamkę, którą trzymała w dłoniach, jakby to mogło jej pomóc w uniknięciu emocjonalnego bagażu. – Miałam przeczucie, że coś się stało i... – urwała, szukając odpowiednich, zgoła obojętnych słów, które nie chciały spłynąć z jej języka. - Potrzebowałam się upewnić, że wszystko u ciebie w porządku – przyznała z nieprzejednanym wyrazem twarzy, nie potrafiąc odpowiednio ubrać w słowa tego, że chodziło jej o aspekt psychiczny, nie fizyczny, bowiem te zmiany były dla niej oczywiste. Nie chciała jednak zacząć wchodzić z butami w jej życie, wypytywać po tylu latach, przecież pewnie nic, co pamiętała, nie było już aktualne. Dawno już straciła prawo do bezpośredniej troski o nią.
Z cichym westchnieniem usiadła na huśtawce, zajmując zaledwie jej połowę na wypadek, gdyby Justine odważyła się usiąść obok niej, czego nie podejrzewała. – Pamiętasz, jak oglądałyśmy stąd gwiazdy, wyobrażając sobie, że nas oceniają? – zapytała, patrząc gdzieś ponad horyzont, zupełnie tak, jakby to wspomnienie było zbyt silne, mające miejsce zaledwie wczoraj, choć minęło przecież już ładne kilka lat. Nie potrafiła wprost przyznawać się do swoich emocji, odnajdywać odpowiednich słów, za to świetnie porozumiewała się wspomnieniami, tak było zdecydowanie prościej. Pamiętała, jak się śmiały, za każdym razem bardziej i bardziej, co zapewne było sprawką butelki ognistej, a może faktycznie te głupiutkie założenia, które wymyślały naprawdę rozbawiały je do łez. Wtedy czasy były inne, lepsze, pomimo rozpoczynającej się pożogi, która zaczynała zatruwać ich niezależność i wolność. Potrzebowała tego, chciała choć na moment zapomnieć i wrócić do tamtych chwil, gdy wszystko wychodziło na prostą, zanim cały świat jaki znały zdążył upaść.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
- Czyli nie masz. - orzekła wypuszczając powietrze z płuc, spojrzała na chwilę w bok sięgając po różdżkę, która znajdowała się w upięciu na ręce. Obróciła ją w palcach. - Albo jakieś marne. - dodała owijając rękę wokół jednego z mocowań huśtawki. Odepchnęła się lekko nogami wprawiając ją w ruch, jednak nadal stopami kontrolowała jej ruch. Spojrzała przed siebie. Wypuszczając między nie kłębiące się w jej głowie pytanie. Podnosząc się, wpinając różdżkę w mocowanie a ręce wsuwając w kieszenie spodni. Pytanie, które obijało się w podświadomości od kiedy otrzymała jej list. Co się działo? Co się stało? Dlaczego napisała właśnie teraz. Przesunęła na nią jasne, przenikliwe spojrzenie. Wiedziała, że nie powinna tu być. Jak bardzo by nie chciała, powinna trzymać się z daleka - za nakreśloną przed laty przez Evelyn linią. Ale nie potrafiła wytrzymać nawet we własnych postanowieniach. Zraniona, w jakiś absurdalny sposób porzucona. Nie była pewna, czego się spodziewała. Czy właśnie nie tego chciała? Nerwowy gest zwrócił jej wzrok. Spojrzała na klamkę unosząc brwi ku górze w zdziwieniu - po kiego nosiła jedną ze sobą? Nie wiedziała, ale pytanie nie wypadło z jej ust.
- Miałaś… przeczucie? - powtórzyła po niej, a brwi uniosły się jeszcze odrobinę. Spojrzenie lustrowało ją kiedy urwała w poszukiwaniu kolejnych słów. Nie próbowała jej pomagać. Po prostu czekała w milczeniu. Przeczucie. że coś się stało? Działo się od lat. Mogła udawać, że nie, ale wojna zaczęła się dużo wcześniej. Teraz jedynie każdy mówił o niej głośno. Jej kolejne słowa sprawiły, że na twarzy Justine pojawiło się coś w rodzaju krzywego uśmiechu. Upewnić, że wszystko było u niej w porządku? Od dni, miesięcy, a może nawet już lat nic nie było w porządku. Walczyła każdego dnia, próbując nie zatracić wiary w drogę, którą obrała. Traciła bliskich jej przyjaciół. Odsuwała od siebie mężczyznę który przez chwilę przypomniał jej o tym, że naprawdę żyła. Nie mogła winić go za to, że w końcu miał dosyć ciągłej walki na którą go wystawiała. A w końcu straciła życie, które nosiła pod sercem. Straciła wcześniej więcej - innych, znanych i bezimiennych. Jej dłonie spływały krwią. Ale to jedno, to jedno rosło w niej samej, było jej częścią, miało być jej największą miłością. Mogło wypełnić pustkę, którą czuła od tak dawna. Ale los uderzył ją po rękach, które zachłannie wyciągnęła po to, czego sama i świadomie się wyrzekła. Stała się zbyt pazerna i musiała zapłacić. Bólem, ale ten potrafiła znieść. To pękające w ciszy resztki jej serca były trudne do złożenia ponownie. Jej podbródek mimowolnie podniósł się lekko. Rozchyliła wargi, przez krótką chwilę jedynie na nią patrząc. Nie mogła jej powiedzieć. Nie, nie chciała. Nie zamierzała ciągnąć kogoś znów ze sobą - na dno. Jeśli potrzebowała usłyszeć coś takiego, by kontynuować swoje własne życie, spełni jej prośbę. To niewiele. Kolejne wypuszczone w świat kłamstwo - stawała się w tym przecież bezbłędna. Ostatnie miesiące rozwijając nie tylko swoją metamorfomagię, ale wcielanie się w role, które przyjęła. Role, które odgrywało bo było potrzeba i role, które wybierała by w ogóle przetrwać. - W porządku - jak widać. - odpowiedziała, uśmiechając się lekko. Naprawdę przekonywująco. Wszystko przecież było takie, jak powinno. Żyła, miała się dobrze. Miała tylko kilka mniej kilogramów i trochę więcej blizn. Uniosła ręce, zakładając w charakterystycznym dla siebie geście włosy za uszy. Otwierała usta, chcąc już postawić krok w stronę domu, kiedy Evelyn zajęła miejsce na huśtawce i odezwała się ponownie. Odwróciła najpierw głowę, a potem skierowała w jej stronę całe ciało mierząc ją spojrzeniem, które zaraz przesunęła w ślad za tym jej. Uniosła lekko głowę zawieszając spojrzenie na horyzoncie. Wydęła usta. A za chwilę prychnęła wywracając oczami.
- Teraz masz jedną wielką kometę której nie wiadomo o co chodzi. - odwróciła się, stając bokiem do niej, nie usiadła na huśtawce. Zmarszczyła brwi biorąc wdech w płuca czując jak złość zaczyna się w niej kłębić. Zmieniła się, nie sięgała już tak często po metafory. Zamiast tego używała trudnej, ostrej, prawdy. - Napisałaś, żeby popieprzyć o gwiazdach? - zapytała nie spoglądając na nią choć zdania traciły lekkim zniecierpliwieniem i irytacją. Pamiętała, oczywiście, że pamiętała. Wtedy czasy były inne. Łatwiejsze. Ale wracanie do nich teraz nie miało sensu.
Przeszłość mnie nie uwiąże.
Słowa z próby obiły się w jej głowie. Wzięła wdech w płuca a później z rezygnacją wypuściła z usta powietrze rozprostowując zaciśnięte w pięści dłonie w kieszeniach. Nie mogła być na nią zła. Zła za to, że nie widziała wszystkiego w ten sam sposób. Ale nie umiała ponownie siedzieć i patrzeć w gwiazdy z całkowitą beztroską. Może dlatego, że przeszłość naprawdę potrafiła uwiązać. Że pamiętała te chwile, które smakowały słodko, a jednocześnie rysę, która powstała później, dalej, którą ciążyła na nich obu i której obie były winne.
- Założę ci kilka zabezpieczeń. - orzekła po krótkiej chwili cofając się o krok żeby obrócić się w stronę domu. - Potem wrócę skąd wylazłam. - zdecydowała, upewniła się już w tym w czym miała. W tym, co sobie zapowiedziała że to zrobi. Że po to właśnie tutaj się zjawia. Nie dla rozrywki. Nie dla oddechu. Dlatego, żeby upewnić się, że ktoś dla niej ważny będzie mógł zasnąć bezpiecznie i jest cały. Tylko tyle, sama była jak wspomnienie, które na chwilę miało osiąść na ramionach i zniknąć za chwilę kiedy światło poranka znów pojawiło się w oknach, lub gdy po niedługim przymknięciu powiek spoglądało się znów rozbudzonym na świat.
- Miałaś… przeczucie? - powtórzyła po niej, a brwi uniosły się jeszcze odrobinę. Spojrzenie lustrowało ją kiedy urwała w poszukiwaniu kolejnych słów. Nie próbowała jej pomagać. Po prostu czekała w milczeniu. Przeczucie. że coś się stało? Działo się od lat. Mogła udawać, że nie, ale wojna zaczęła się dużo wcześniej. Teraz jedynie każdy mówił o niej głośno. Jej kolejne słowa sprawiły, że na twarzy Justine pojawiło się coś w rodzaju krzywego uśmiechu. Upewnić, że wszystko było u niej w porządku? Od dni, miesięcy, a może nawet już lat nic nie było w porządku. Walczyła każdego dnia, próbując nie zatracić wiary w drogę, którą obrała. Traciła bliskich jej przyjaciół. Odsuwała od siebie mężczyznę który przez chwilę przypomniał jej o tym, że naprawdę żyła. Nie mogła winić go za to, że w końcu miał dosyć ciągłej walki na którą go wystawiała. A w końcu straciła życie, które nosiła pod sercem. Straciła wcześniej więcej - innych, znanych i bezimiennych. Jej dłonie spływały krwią. Ale to jedno, to jedno rosło w niej samej, było jej częścią, miało być jej największą miłością. Mogło wypełnić pustkę, którą czuła od tak dawna. Ale los uderzył ją po rękach, które zachłannie wyciągnęła po to, czego sama i świadomie się wyrzekła. Stała się zbyt pazerna i musiała zapłacić. Bólem, ale ten potrafiła znieść. To pękające w ciszy resztki jej serca były trudne do złożenia ponownie. Jej podbródek mimowolnie podniósł się lekko. Rozchyliła wargi, przez krótką chwilę jedynie na nią patrząc. Nie mogła jej powiedzieć. Nie, nie chciała. Nie zamierzała ciągnąć kogoś znów ze sobą - na dno. Jeśli potrzebowała usłyszeć coś takiego, by kontynuować swoje własne życie, spełni jej prośbę. To niewiele. Kolejne wypuszczone w świat kłamstwo - stawała się w tym przecież bezbłędna. Ostatnie miesiące rozwijając nie tylko swoją metamorfomagię, ale wcielanie się w role, które przyjęła. Role, które odgrywało bo było potrzeba i role, które wybierała by w ogóle przetrwać. - W porządku - jak widać. - odpowiedziała, uśmiechając się lekko. Naprawdę przekonywująco. Wszystko przecież było takie, jak powinno. Żyła, miała się dobrze. Miała tylko kilka mniej kilogramów i trochę więcej blizn. Uniosła ręce, zakładając w charakterystycznym dla siebie geście włosy za uszy. Otwierała usta, chcąc już postawić krok w stronę domu, kiedy Evelyn zajęła miejsce na huśtawce i odezwała się ponownie. Odwróciła najpierw głowę, a potem skierowała w jej stronę całe ciało mierząc ją spojrzeniem, które zaraz przesunęła w ślad za tym jej. Uniosła lekko głowę zawieszając spojrzenie na horyzoncie. Wydęła usta. A za chwilę prychnęła wywracając oczami.
- Teraz masz jedną wielką kometę której nie wiadomo o co chodzi. - odwróciła się, stając bokiem do niej, nie usiadła na huśtawce. Zmarszczyła brwi biorąc wdech w płuca czując jak złość zaczyna się w niej kłębić. Zmieniła się, nie sięgała już tak często po metafory. Zamiast tego używała trudnej, ostrej, prawdy. - Napisałaś, żeby popieprzyć o gwiazdach? - zapytała nie spoglądając na nią choć zdania traciły lekkim zniecierpliwieniem i irytacją. Pamiętała, oczywiście, że pamiętała. Wtedy czasy były inne. Łatwiejsze. Ale wracanie do nich teraz nie miało sensu.
Przeszłość mnie nie uwiąże.
Słowa z próby obiły się w jej głowie. Wzięła wdech w płuca a później z rezygnacją wypuściła z usta powietrze rozprostowując zaciśnięte w pięści dłonie w kieszeniach. Nie mogła być na nią zła. Zła za to, że nie widziała wszystkiego w ten sam sposób. Ale nie umiała ponownie siedzieć i patrzeć w gwiazdy z całkowitą beztroską. Może dlatego, że przeszłość naprawdę potrafiła uwiązać. Że pamiętała te chwile, które smakowały słodko, a jednocześnie rysę, która powstała później, dalej, którą ciążyła na nich obu i której obie były winne.
- Założę ci kilka zabezpieczeń. - orzekła po krótkiej chwili cofając się o krok żeby obrócić się w stronę domu. - Potem wrócę skąd wylazłam. - zdecydowała, upewniła się już w tym w czym miała. W tym, co sobie zapowiedziała że to zrobi. Że po to właśnie tutaj się zjawia. Nie dla rozrywki. Nie dla oddechu. Dlatego, żeby upewnić się, że ktoś dla niej ważny będzie mógł zasnąć bezpiecznie i jest cały. Tylko tyle, sama była jak wspomnienie, które na chwilę miało osiąść na ramionach i zniknąć za chwilę kiedy światło poranka znów pojawiło się w oknach, lub gdy po niedługim przymknięciu powiek spoglądało się znów rozbudzonym na świat.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Widząc spojrzenie Justine, które wwiercało się w klamkę, postanowiła schować ją czym prędzej do kieszeni. - Niuchacz uwielbia je kraść, wolę mieć je na oku na wypadek, gdybym nie zabrała różdżki, a tak się składa, że wyważanie drzwi nie jest niczym przyjemnym - przyznała pojednawczo, bo choć nie było to nic, co mogłoby zainteresować Tonks, to jednak nie widziała powodu dla którego miałaby się tym faktem nie podzielić. Rufus był jej bliskim powiernikiem, stworzeniem związanym z nią nierozerwalną nicią, a jednocześnie najgorszym czortem na jakiego mogła zasłużyć. Rozmowa o jego występkach była niczym chleb powszedni dla tutejszej gospodyni i chyba nie było tu jeszcze takiego gościa, który nie doświadczyłby jego psot na własnej skórze. - A zabezpieczeń nie mam, o zgrozo - przyznała beznamiętnie, omiatając spojrzeniem swój dom. Nigdy nie było im przecież do nich spieszno i machała ręką na jakiekolwiek ich zakładanie. Nigdy nie było dość czasu i chęci, by to robić, zawsze odkładając tę czynność na później, na jutro, na za tydzień, miesiąc i tak od kilku dobrych lat. Jak widać, jeszcze wszystko stało na własnym miejscu.
Nie spodziewała się, że kobieta stanie się wylewna, nie mogła też stwierdzić przeciez, że coś się jej stało, choć zapewne przez te kilka lat coś się w jej życiu zmieniło. Niemniej przeczucie wynikało z pewnością z komety, która uaktywniła w Evelyn potrzebę odezwania się do tych o których niegdyś obawiała się każdego dnia. Miała wystarczająco dziwnych zwrotów akcji we własnym życiu, by uwierzyć, że tylko ją zaczęło tak nagle doświadczać. - Cóż… Śmiem wątpić - odparowała kwaśno, z lekka się krzywiąc, ten uśmiech był zbyt efektowny, przynajmniej w jej mniemaniu. - Gdyby było w porządku, to byś tu nie przyszła - zauważyła, bacznie obserwując kobietę z jednoczesnym skrzyżowaniem rąk na piersi; wiadomym było, że Evelyn i tak będzie obstawiać przy swoim. - Ale jak sobie chcesz, przecież nie ściągnęłam cię tu, by roztrząsać twoje życie i nie jestem jasnowidzem, by moje przeczucia można było nazywać wiarygodnymi - skończyła, łapiąc fajkę w dłoń i wysypując z niej resztki spalonego tytoniu, zaraz jednak uzupełniając ją nowym. Nie spieszyła się, leniwie kołysząc na huśtawce. Nie chciała rozmawiać o konkretach, o wojnie, emocjach, lepszych i gorszych chwilach, jednak wystarczyłoby zatrzymać się na chwilę i po prostu chłonąć okazję do spędzenia czasu z kimś, kto kiedyś był jej bliski. Nie musiały naprawiać swojej relacji, nie musiały czynić jej lepszą, ba, nic nie musiały zmieniać, ale ta chwila rozmowy o niczym mogła być na miarę oddechu, gdy w życiu zaczyna brakować tlenu, a kłody lecą pod nogi jedna za drugą. Niby nic, a jednak tak wiele, przynajmniej dla kogoś, kto potrafił to docenić.
Postanowiła przetrzymać Justine chwilę na zewnątrz, jakby jej samej przydała się odrobina świeżego powietrza i rozmowy na neutralnym gruncie zanim zaprosi ją do domu. Musiała się upewnić, że jest w stanie to zrobić, takie spotkania nie były dla niej łatwe, nawet jeżeli o to konkretne sama się prosiła. Spodziewała się jednak niemniej przyjemnej reakcji, jaką zresztą otrzymała na swoje wspomnienie. Może faktycznie poszła z tym o krok za daleko. - Och, tak, wybacz, byłabym o niej zapomniała - jej głos ewidentnie zawibrował w rozbawionej nucie i próżno było w tej reakcji szukać goryczy. Ot bawiła ją sytuacja z absurdalną kometą, która zawisła na niebie wprawiając wszystkich w stan ewidentnej gorączki umysłowej. Czy mieli na nią wpływ? Oczywiście, że nie, więc nie było potrzeby martwić się na zapas. Owszem, niekiedy przyprawiała o ból głowy, ba, wywoływała chyba wszystkie możliwe skutki uboczne, które Evelyn niegdyś przypisywała zmieniającym się warunkom pogodowym, ale czy było to coś, co utrudniało jej funkcjonowanie? Jeżeli miałaby wybierać między klątwą, a tą dziką gwiazdą, zdecydowanie wybrałaby to drugie - przynajmniej się nie narzucało. - Nie irytuj się, od czegoś trzeba zacząć, tym bardziej jak jest się tak wybitnym pustelnikiem z niewielkimi kontaktami ze światem - skwitowała ze spokojem, nabierając dymu w płuca. Zdała sobie sprawę, że to, co powiedziała mogło zostać odebrane niekoniecznie tak, jakby sobie tego życzyła, a że dość ostatnio miała niedopowiedzeń, to nie chciała zostawiać tak otwartej narracji między nimi. - Oczywiście to było o mnie, nie żebym nazywała cię dzikusem żyjącym na odludziu, gdzieżbym śmiała - dodała z zawadiackim uśmiechem, który przemknął na jej ustach. Bawiło ją to jak szybko Justine potrafiła się zirytować, czasami była gotowa stwierdzić, że musiała kąpać się we wrzątku. Wspominanie łatwiejszych czasów nie miało wywoływać ukłucia, nie miały kojarzyć się źle, a jedynie przypominać, że z tego wszystkiego może jeszcze powstać coś dobrego, to nie wymagało dogłębnej analizy ani gdybania, ot było.
Mruknęła cicho pod nosem, wstając z ławki i kierując z wolna swoje kroki w kierunku domu. Nie miała zamiaru jej zatrzymywać skoro nagle było jej tak spieszno. Zatrzymała się po chwili, postanawiając choć odrobinę pójść na ustępstwo w temacie zabezpieczeń, może to w końcu będzie czymś, co przełamie lody w tej rozmowie. Nie żeby była jakoś specjalnie chętna, ba, normalnie zapewne by oponowała. - Będę wdzięczna, o ile to cokolwiek pomoże, skoro ten świat i tak zaczyna schodzić na psy - mruknęła bez przekonania, dawno już była zdania, że obecne czasy kiedyś w końcu i tak wykończą ich wszystkich. Mało komu żyło się lekko, zdecydowana większość cierpiała na wszelakie traumy, klątwy, bóle istnienia i inne cierpienia, mniejsze, bądź większe, jednak zawsze malujące charakterystyczny grymas na twarzy i rany na duszy. Nosili piętna, znamiona obecnych czasów i wyglądało na to, że nieprędko pojawi się promień słońca w tej obezwładniającej, parszywej ciemności. - Zanim wrócisz do swojej pieczary, czy skąd tam, jak to określiłaś, wylazłaś, to może dasz się namówić na szklaneczkę czegoś mocniejszego? Niecodziennie trafia mi się gościć kogoś o tak urokliwym charakterze, więc jak? - odwróciła się do kobiety, krzyżując z nią spojrzenie. Wiedziała, że Justine nie zrobi niczego wbrew swojej woli, ale była pewna, że odrobina alkoholu w towarzystwie gburowatej Szkotki nie było czymś, co można było określić mianem wielkiego wyrzeczenia.
Nie spodziewała się, że kobieta stanie się wylewna, nie mogła też stwierdzić przeciez, że coś się jej stało, choć zapewne przez te kilka lat coś się w jej życiu zmieniło. Niemniej przeczucie wynikało z pewnością z komety, która uaktywniła w Evelyn potrzebę odezwania się do tych o których niegdyś obawiała się każdego dnia. Miała wystarczająco dziwnych zwrotów akcji we własnym życiu, by uwierzyć, że tylko ją zaczęło tak nagle doświadczać. - Cóż… Śmiem wątpić - odparowała kwaśno, z lekka się krzywiąc, ten uśmiech był zbyt efektowny, przynajmniej w jej mniemaniu. - Gdyby było w porządku, to byś tu nie przyszła - zauważyła, bacznie obserwując kobietę z jednoczesnym skrzyżowaniem rąk na piersi; wiadomym było, że Evelyn i tak będzie obstawiać przy swoim. - Ale jak sobie chcesz, przecież nie ściągnęłam cię tu, by roztrząsać twoje życie i nie jestem jasnowidzem, by moje przeczucia można było nazywać wiarygodnymi - skończyła, łapiąc fajkę w dłoń i wysypując z niej resztki spalonego tytoniu, zaraz jednak uzupełniając ją nowym. Nie spieszyła się, leniwie kołysząc na huśtawce. Nie chciała rozmawiać o konkretach, o wojnie, emocjach, lepszych i gorszych chwilach, jednak wystarczyłoby zatrzymać się na chwilę i po prostu chłonąć okazję do spędzenia czasu z kimś, kto kiedyś był jej bliski. Nie musiały naprawiać swojej relacji, nie musiały czynić jej lepszą, ba, nic nie musiały zmieniać, ale ta chwila rozmowy o niczym mogła być na miarę oddechu, gdy w życiu zaczyna brakować tlenu, a kłody lecą pod nogi jedna za drugą. Niby nic, a jednak tak wiele, przynajmniej dla kogoś, kto potrafił to docenić.
Postanowiła przetrzymać Justine chwilę na zewnątrz, jakby jej samej przydała się odrobina świeżego powietrza i rozmowy na neutralnym gruncie zanim zaprosi ją do domu. Musiała się upewnić, że jest w stanie to zrobić, takie spotkania nie były dla niej łatwe, nawet jeżeli o to konkretne sama się prosiła. Spodziewała się jednak niemniej przyjemnej reakcji, jaką zresztą otrzymała na swoje wspomnienie. Może faktycznie poszła z tym o krok za daleko. - Och, tak, wybacz, byłabym o niej zapomniała - jej głos ewidentnie zawibrował w rozbawionej nucie i próżno było w tej reakcji szukać goryczy. Ot bawiła ją sytuacja z absurdalną kometą, która zawisła na niebie wprawiając wszystkich w stan ewidentnej gorączki umysłowej. Czy mieli na nią wpływ? Oczywiście, że nie, więc nie było potrzeby martwić się na zapas. Owszem, niekiedy przyprawiała o ból głowy, ba, wywoływała chyba wszystkie możliwe skutki uboczne, które Evelyn niegdyś przypisywała zmieniającym się warunkom pogodowym, ale czy było to coś, co utrudniało jej funkcjonowanie? Jeżeli miałaby wybierać między klątwą, a tą dziką gwiazdą, zdecydowanie wybrałaby to drugie - przynajmniej się nie narzucało. - Nie irytuj się, od czegoś trzeba zacząć, tym bardziej jak jest się tak wybitnym pustelnikiem z niewielkimi kontaktami ze światem - skwitowała ze spokojem, nabierając dymu w płuca. Zdała sobie sprawę, że to, co powiedziała mogło zostać odebrane niekoniecznie tak, jakby sobie tego życzyła, a że dość ostatnio miała niedopowiedzeń, to nie chciała zostawiać tak otwartej narracji między nimi. - Oczywiście to było o mnie, nie żebym nazywała cię dzikusem żyjącym na odludziu, gdzieżbym śmiała - dodała z zawadiackim uśmiechem, który przemknął na jej ustach. Bawiło ją to jak szybko Justine potrafiła się zirytować, czasami była gotowa stwierdzić, że musiała kąpać się we wrzątku. Wspominanie łatwiejszych czasów nie miało wywoływać ukłucia, nie miały kojarzyć się źle, a jedynie przypominać, że z tego wszystkiego może jeszcze powstać coś dobrego, to nie wymagało dogłębnej analizy ani gdybania, ot było.
Mruknęła cicho pod nosem, wstając z ławki i kierując z wolna swoje kroki w kierunku domu. Nie miała zamiaru jej zatrzymywać skoro nagle było jej tak spieszno. Zatrzymała się po chwili, postanawiając choć odrobinę pójść na ustępstwo w temacie zabezpieczeń, może to w końcu będzie czymś, co przełamie lody w tej rozmowie. Nie żeby była jakoś specjalnie chętna, ba, normalnie zapewne by oponowała. - Będę wdzięczna, o ile to cokolwiek pomoże, skoro ten świat i tak zaczyna schodzić na psy - mruknęła bez przekonania, dawno już była zdania, że obecne czasy kiedyś w końcu i tak wykończą ich wszystkich. Mało komu żyło się lekko, zdecydowana większość cierpiała na wszelakie traumy, klątwy, bóle istnienia i inne cierpienia, mniejsze, bądź większe, jednak zawsze malujące charakterystyczny grymas na twarzy i rany na duszy. Nosili piętna, znamiona obecnych czasów i wyglądało na to, że nieprędko pojawi się promień słońca w tej obezwładniającej, parszywej ciemności. - Zanim wrócisz do swojej pieczary, czy skąd tam, jak to określiłaś, wylazłaś, to może dasz się namówić na szklaneczkę czegoś mocniejszego? Niecodziennie trafia mi się gościć kogoś o tak urokliwym charakterze, więc jak? - odwróciła się do kobiety, krzyżując z nią spojrzenie. Wiedziała, że Justine nie zrobi niczego wbrew swojej woli, ale była pewna, że odrobina alkoholu w towarzystwie gburowatej Szkotki nie było czymś, co można było określić mianem wielkiego wyrzeczenia.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Podwórze
Szybka odpowiedź