Podwórze
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Podwórze
Jak okiem sięgnąć, rozciągają się tu niezwykle piękne, dzikie pola z widokiem na dolinę i pobliską wieś. Pachnie tu miętą dzięki wszechobecnej roślinie, która na dobre zawładnęła tym miejscem. Nie sposób również nie zauważyć ogromnego, starego dębu i przewieszonej przez niego huśtawki na której nierzadko można spotkać bujającą się kruczowłosą kobietę.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 17.02.23 0:25, w całości zmieniany 2 razy
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Jej wzrok podążył za klamką, która zniknęła w kieszeni kobiety. Jasne spojrzenie zostało w tamtym miejscu jeszcze przez chwilę, gdy jedna z jej brwi zawisła wyżej. Dopiero kiedy się odezwała uniosła wzrok na jej twarz, jeszcze trochę dźwigając brew do góry.
- Z przyjemnością bym to zobaczyła. - podrzuciła mimowolnie prawie uprzejmie pozwalając swojej głowie przechylić się odrobinę. Wizja Evelyn próbującej wyważyć drzwi mimowolnie sprawiła, że poczuła lekkie rozbawienie, prawie się uśmiechnęła. Prawie - przecież nie była tutaj, żeby się bawić - przyszła tylko sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. Tylko po to. Jej brwi zmarszczyły się na kolejne słowa. Odepchnęła się wprawiając huśtawkę w ruch przenosząc wzrok na dom. Nie podobał jej się jej ton.
- Powiedz, Evelyn, wolisz żałować, że nigdy nie poświęciłaś na to czasu, kiedy zacznie ci się walić dom, albo będzie zagrożone twoje życie? - była poważna, bo nie było w tym nic zabawnego. Mimo, że Despenser podchodziła do sprawy lekko, a jej komentarz był niemal całkowicie ignorujący problem, ktoś widocznie musiał jej zwrócić uwagę, na powagę sytuacji. Czasem nawet z potężnym zabezpieczeniem nie przed wszystkim dało się uchronić.
- Dwie ręce, dwie nogi, głowa. Trochę blizn więcej. Nie wiem o co ci chodzi. - odparła jej, mrużąc spojrzenie. Śmiała wątpić? Cóż, trafiła, albo wiedziała. Widziała cień, który osiadał w jej oczach. Ale ostatnie o czym chciała to rozmawiać o straconych nadziejach. O tym, co odebrał jej świat. O tym co poświęciła. Ostatnie czego chciała, to pozwolić jej podejść bliżej, bo blisko niej znaczyło - niebezpieczne. - Oh tak? - wyrzuciła z przekąsem. Co jej właściwie sugerowała? Że przyszła tutaj, bo potrzebowała czegoś? Bo coś było nie tak? - Oświeć mnie więc. Co jest nie tak? - zrzuciła spoglądając na kobietę. Wywróciła oczami, kiedy pozwoliło jej by było jak chcesz. - Więc po co mnie tu ściągnęłaś? - postawiła kolejne pytanie, czując się coraz bardziej zirytowana. Pomijając z uporem osła całkowicie fakt, że sama tu przyszła - co prawda ze względu na otrzymany list. Ale nie odezwała się od razu i zjawiła bez odpowiedzi. Na razie jednak, pozostawiła te fakty za sobą. Wycofała się wcześniej, bo Evelyn, nie chciała mieć nic wspólnego z tym, za co ona postanowiła walczyć. Zaakceptowała ten fakt. Poszła własną drogą. Nie było to łatwe, ale każdy musiał żyć po swojemu.
- Do usług. - rzuciła kąsiliwie unosząc spojrzenie na wiszącą jak kat na niebie kometę. Coś w jej widoku było niepokojącego. A to, co zdarzyło się kiedy po raz pierwszy pojawiła się na niebie nadal marszczyło jej czoło. Kolejne słowa sprawiły, że zaplotła dłonie na piersi spoglądając na Evelyn, unosząc brwi do góry. Pokręciła głową wypuszczając z ust prychnięcie.
- Cóż, mieszkam na odludziu. - bąknęła, wzruszając ramionami. Kultury też w sobie za wiele nie miała. Były pyskata i z rzadka przejmowała się tym, co sądzą o niej inni ludzie. Wzięła wdech w płuca. A na kolejne słowa skinęła głową.
- Cokolwiek zawsze. Czasem nawet chwila więcej na ucieczkę, czy świadomość kogoś nieproszonego może uratować życie. - powiedziała. Przesuwając spojrzeniem wokół. - Znam tylko te podstawowe, ale niedługo powinnam rozpracować to blokujące Czarną Magię, niestety, składniki na nie kosztują swoje. - wytłumaczyła. - Będę musiała obejrzeć ten pustelniczy przybytek. - orzekła spoglądając na budynek.
- Jesteś pewna, Eve? - zapytała jej w końcu ciszej. Spojrzenie powróciło do komety. Dłonie pozostawały splecione na piersi. Ciężar ciała opierała na jednej nodze. - Jestem poszukiwaną terrorystką. Rebeliantką. Moją twarz zna co najmniej pół Anglii. Nie jestem tym, kim byłam kiedyś. Mam wielu wrogów a moje poczucie humoru nie poprawiło się nawet o jotę. - musiała przypomnieć jej to wszystko, może jedno spotkanie o niczym nie świadczyło, ale powinna mieć świadomość tego wszystkiego, gdyby o tym zapomniała.
- Z przyjemnością bym to zobaczyła. - podrzuciła mimowolnie prawie uprzejmie pozwalając swojej głowie przechylić się odrobinę. Wizja Evelyn próbującej wyważyć drzwi mimowolnie sprawiła, że poczuła lekkie rozbawienie, prawie się uśmiechnęła. Prawie - przecież nie była tutaj, żeby się bawić - przyszła tylko sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. Tylko po to. Jej brwi zmarszczyły się na kolejne słowa. Odepchnęła się wprawiając huśtawkę w ruch przenosząc wzrok na dom. Nie podobał jej się jej ton.
- Powiedz, Evelyn, wolisz żałować, że nigdy nie poświęciłaś na to czasu, kiedy zacznie ci się walić dom, albo będzie zagrożone twoje życie? - była poważna, bo nie było w tym nic zabawnego. Mimo, że Despenser podchodziła do sprawy lekko, a jej komentarz był niemal całkowicie ignorujący problem, ktoś widocznie musiał jej zwrócić uwagę, na powagę sytuacji. Czasem nawet z potężnym zabezpieczeniem nie przed wszystkim dało się uchronić.
- Dwie ręce, dwie nogi, głowa. Trochę blizn więcej. Nie wiem o co ci chodzi. - odparła jej, mrużąc spojrzenie. Śmiała wątpić? Cóż, trafiła, albo wiedziała. Widziała cień, który osiadał w jej oczach. Ale ostatnie o czym chciała to rozmawiać o straconych nadziejach. O tym, co odebrał jej świat. O tym co poświęciła. Ostatnie czego chciała, to pozwolić jej podejść bliżej, bo blisko niej znaczyło - niebezpieczne. - Oh tak? - wyrzuciła z przekąsem. Co jej właściwie sugerowała? Że przyszła tutaj, bo potrzebowała czegoś? Bo coś było nie tak? - Oświeć mnie więc. Co jest nie tak? - zrzuciła spoglądając na kobietę. Wywróciła oczami, kiedy pozwoliło jej by było jak chcesz. - Więc po co mnie tu ściągnęłaś? - postawiła kolejne pytanie, czując się coraz bardziej zirytowana. Pomijając z uporem osła całkowicie fakt, że sama tu przyszła - co prawda ze względu na otrzymany list. Ale nie odezwała się od razu i zjawiła bez odpowiedzi. Na razie jednak, pozostawiła te fakty za sobą. Wycofała się wcześniej, bo Evelyn, nie chciała mieć nic wspólnego z tym, za co ona postanowiła walczyć. Zaakceptowała ten fakt. Poszła własną drogą. Nie było to łatwe, ale każdy musiał żyć po swojemu.
- Do usług. - rzuciła kąsiliwie unosząc spojrzenie na wiszącą jak kat na niebie kometę. Coś w jej widoku było niepokojącego. A to, co zdarzyło się kiedy po raz pierwszy pojawiła się na niebie nadal marszczyło jej czoło. Kolejne słowa sprawiły, że zaplotła dłonie na piersi spoglądając na Evelyn, unosząc brwi do góry. Pokręciła głową wypuszczając z ust prychnięcie.
- Cóż, mieszkam na odludziu. - bąknęła, wzruszając ramionami. Kultury też w sobie za wiele nie miała. Były pyskata i z rzadka przejmowała się tym, co sądzą o niej inni ludzie. Wzięła wdech w płuca. A na kolejne słowa skinęła głową.
- Cokolwiek zawsze. Czasem nawet chwila więcej na ucieczkę, czy świadomość kogoś nieproszonego może uratować życie. - powiedziała. Przesuwając spojrzeniem wokół. - Znam tylko te podstawowe, ale niedługo powinnam rozpracować to blokujące Czarną Magię, niestety, składniki na nie kosztują swoje. - wytłumaczyła. - Będę musiała obejrzeć ten pustelniczy przybytek. - orzekła spoglądając na budynek.
- Jesteś pewna, Eve? - zapytała jej w końcu ciszej. Spojrzenie powróciło do komety. Dłonie pozostawały splecione na piersi. Ciężar ciała opierała na jednej nodze. - Jestem poszukiwaną terrorystką. Rebeliantką. Moją twarz zna co najmniej pół Anglii. Nie jestem tym, kim byłam kiedyś. Mam wielu wrogów a moje poczucie humoru nie poprawiło się nawet o jotę. - musiała przypomnieć jej to wszystko, może jedno spotkanie o niczym nie świadczyło, ale powinna mieć świadomość tego wszystkiego, gdyby o tym zapomniała.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Prychnęła pod wpływem absurdu, który właśnie dobiegł jej uszu. Ona miała żałować? To nie jej winą była pieprzona wojna, konflikt dwóch stron, które walcząc o swoje przekonania, zapominały o zwykłych cywilach. Jedni i drudzy zapierali się, że czynią to w imię wyższego dobra, a jak na ten moment widać było jedynie krew i pożogę. Nikt nie dbał o tych, którzy starali się funkcjonować, krwią i potem utrzymywać własny kraj, ratując każdego dnia gospodarkę. Czy nie wiedzieli, że gdyby nie oni – ludzie roli, to żaden konflikt by nie przetrwał? Rolnicy i hodowcy byli złotem tych ziem i bez nich, bez owoców ich starań, nie byłoby żadnego jutra. – Och, miejże litość... Twój brat był tu przeszło rok temu, może mniej, coś tam ponakładał, choć nie weryfikuję stanu i jakości tychże zabezpieczeń – mruknęła niechętnie, chcąc się pozbyć tematu. Pamiętała jego twarz, choć nie wspominała tej wizyty zbyt ciepło, dlatego też nie chciała jej wcześniej wywlekać na wierzch. – Jestem ostatnią osobą, której powinnaś zadawać to pytanie. Straszenie wilkołaka śmiercią jest zabawne, bowiem i tak dość nieuniknione, kiedyś i tak zrobię głupstwo, którego nawet nie będę w stanie kontrolować – może w imię obrony własnych ziem, może z uwagi na kometę, która doprowadza klątwę do szaleństwa, kto wie? – uniosła brodę, a chłód wdarł się w wypowiedź niczym nieprzyjemne ukłucie. Jej również to nie bawiło, ale temat śmierci był jej codziennością. Znała ryzyko, lata temu – na samym początku, bardzo życzyła sobie śmierci, lecz jej nie doczekała. Żart losu, a może zwykły fart, coś z dwóch utrzymało ją przy życiu aż po dziś dzień.
Po co mnie tu ściągnęłaś? Liczyła na słowa, których nie mogła jej dać, nigdy nie będąc wylewną, nie przyznając się do słabości, tęsknot, uczuć. Nie mogła zdradzić jej niczego, to przysporzyłoby jedynie kłopotów, już to przerabiała, nie chciała więcej powtarzać swoich porażek, - Powiedz mi, Justine… Ile czasu można zakładać maskę i udawać, że jest się nader silną, niezależną, nieprzejednaną? Nie niszczy cię to od środka? Mnie niszczyło przeszło siedem lat i zobacz – czy wyszłam na plus? – patrzyła na nią jednym z tych spojrzeń, które przepełniała troska i złość. Coś, co wypalało dziury spojrzeniem, a zarazem zlepiało rany w całość. Prowadziły zgoła inne życia, ale to nie znaczy, że cierpiały zgoła inaczej. Każda z nich miała inny powód, inne bolączki, ale ostatecznie zniszczenia dusz wyglądały podobnie. Dostrzegała obcą zaciętość jej spojrzenia, niechęć i ironię, coś podobnego do trucizny, która zasiała ziarno zniszczenia. Znała to z autopsji i ciężko było jej obserwować kogoś, kto przeżył coś tak, by doznać tychże obrażeń. Może się myliła, może jej ocena była błędna, jednak wydawało jej się, że dostrzega tu pełną gamę podobieństw. – Udajesz, że jest dobrze. Powiedz, że nie znam nowej ciebie, że nie mam prawa cię oceniać, bo nic nie wiem… Powiedz mi to, a naprawdę ci nie uwierzę. Dobrze czujesz się w tym temacie z kłamstwem na ustach? – gorzkie pytanie wypłynęło na wierzch. Czy gdyby się o nią nie martwiła, to odezwałaby się teraz? Kometa wisiała wysoko na niebie, definiując ludzką słabość, jej również. Była niejako prowodyrem tego spotkania, które zapewne inaczej nie miałoby miejsca, a jednak Evelyn czuła, że tak być powinno, że to zjawisko pozwoliło jej przejrzeć na oczy, zmienić sposób postrzegania niektórych zdarzeń. Kometa osłabiła ją, uczyniła bardziej nerwową i gorzką, ale uwydatniła troskę do której latami nie chciała się przyznawać. Ceniła znajomość z Justine, nawet jeżeli jej wybory nie do końca wydawały jej się słusznymi. Musiała to jedynie zrozumieć, przegryźć.
Zaśmiała się cicho, dość dobrodusznie, jak na okoliczność – Polecam, odludzia są lecznicze, sama zobaczysz. – od zawsze ceniła sobie możliwość życia z dala od okolicznych sąsiadów – do wioski miała niezły kawałek drogi, ale tu, ze wzgórza, widać ją było doskonale.
- Cokolwiek wystarczy, naprawdę. Oglądaj ile chcesz, jesteś tu mile widziana, pamiętaj – złagodniała odrobinę w mimice, choć słowa z przyzwyczajenia wypowiadała twardo. Tak to działało, gdy przyjmowała kogoś z otwartymi ramionami, to od razu i jej zwierzęta wyczuwały tę zależność, no, może prócz jednym osobnikiem. – Uważaj tylko na Rufusa, to prawdziwy kleptoman – ostrzegła miękko, zaraz oglądając się za siebie, by sprawdzić, czy aby na pewno nie ma tego czorta w pobliżu. Była jej wdzięczna, przynajmniej powierzchownie, bo wciąż nie rozumiała potrzeb ów zabezpieczeń. Nie czuła się zagrożona, ci, którzy mogliby zrobić jej krzywdę i tak nie zwracaliby uwagi na zabezpieczenia, a innych się nie obawiała.
Zmierzała w kierunku domu, ale zaraz odwróciła się na pięcie, wzburzona ów rozważaniem. – Jesteś, nie zaprzeczam. Tak samo, jak jesteś teraz na Szkockich ziemiach, a nas nie interesują angolskie karykatury na obrazkach. Twoi wrogowie nie wejdą na moje ziemie, a ty… cóż, z tego, co wiem, nadal nazywasz się Justine Tonks. Jesteś sobą, nieważne kim byłaś i co robiłaś - masz być prawdziwa, masz być sobą. Twoje poczucie humoru nie jest gorsze od mojego. Jesteś gościem w moim domu i zapamiętaj to. Szkocka gościnność jest wielka, ale urazę trzymamy jeszcze większą, więc nie obrażaj mnie, Just i wejdźże do środka, a ja znajdę coś, co rozgrzeje nasze gardła – mruknęła, zaciągając akcentem nazbyt wyczuwalnie, urywając niektóre słowa w przedziwnych momentach. Otworzyła drzwi do domu na oścież, wpuszczając rześkie powietrze do środka. Stała, czekając na to, co wymyśli ów rebeliantka. Pozwoliła jej przegryźć wypowiedziane przez Szkotkę słowa. Zapoznać się z ich niezachwianą pewnością i zrozumieć znaczenie. Nie widziała w niej wroga, ani tym bardziej potwora, nawet jeżeli widziała go i w zakonie i w rycerzach samych w sobie. Nie mogła przekładać swojej niechęci na jednostki, to była polityka, a ona rządziła się zgoła innymi prawami.
Po co mnie tu ściągnęłaś? Liczyła na słowa, których nie mogła jej dać, nigdy nie będąc wylewną, nie przyznając się do słabości, tęsknot, uczuć. Nie mogła zdradzić jej niczego, to przysporzyłoby jedynie kłopotów, już to przerabiała, nie chciała więcej powtarzać swoich porażek, - Powiedz mi, Justine… Ile czasu można zakładać maskę i udawać, że jest się nader silną, niezależną, nieprzejednaną? Nie niszczy cię to od środka? Mnie niszczyło przeszło siedem lat i zobacz – czy wyszłam na plus? – patrzyła na nią jednym z tych spojrzeń, które przepełniała troska i złość. Coś, co wypalało dziury spojrzeniem, a zarazem zlepiało rany w całość. Prowadziły zgoła inne życia, ale to nie znaczy, że cierpiały zgoła inaczej. Każda z nich miała inny powód, inne bolączki, ale ostatecznie zniszczenia dusz wyglądały podobnie. Dostrzegała obcą zaciętość jej spojrzenia, niechęć i ironię, coś podobnego do trucizny, która zasiała ziarno zniszczenia. Znała to z autopsji i ciężko było jej obserwować kogoś, kto przeżył coś tak, by doznać tychże obrażeń. Może się myliła, może jej ocena była błędna, jednak wydawało jej się, że dostrzega tu pełną gamę podobieństw. – Udajesz, że jest dobrze. Powiedz, że nie znam nowej ciebie, że nie mam prawa cię oceniać, bo nic nie wiem… Powiedz mi to, a naprawdę ci nie uwierzę. Dobrze czujesz się w tym temacie z kłamstwem na ustach? – gorzkie pytanie wypłynęło na wierzch. Czy gdyby się o nią nie martwiła, to odezwałaby się teraz? Kometa wisiała wysoko na niebie, definiując ludzką słabość, jej również. Była niejako prowodyrem tego spotkania, które zapewne inaczej nie miałoby miejsca, a jednak Evelyn czuła, że tak być powinno, że to zjawisko pozwoliło jej przejrzeć na oczy, zmienić sposób postrzegania niektórych zdarzeń. Kometa osłabiła ją, uczyniła bardziej nerwową i gorzką, ale uwydatniła troskę do której latami nie chciała się przyznawać. Ceniła znajomość z Justine, nawet jeżeli jej wybory nie do końca wydawały jej się słusznymi. Musiała to jedynie zrozumieć, przegryźć.
Zaśmiała się cicho, dość dobrodusznie, jak na okoliczność – Polecam, odludzia są lecznicze, sama zobaczysz. – od zawsze ceniła sobie możliwość życia z dala od okolicznych sąsiadów – do wioski miała niezły kawałek drogi, ale tu, ze wzgórza, widać ją było doskonale.
- Cokolwiek wystarczy, naprawdę. Oglądaj ile chcesz, jesteś tu mile widziana, pamiętaj – złagodniała odrobinę w mimice, choć słowa z przyzwyczajenia wypowiadała twardo. Tak to działało, gdy przyjmowała kogoś z otwartymi ramionami, to od razu i jej zwierzęta wyczuwały tę zależność, no, może prócz jednym osobnikiem. – Uważaj tylko na Rufusa, to prawdziwy kleptoman – ostrzegła miękko, zaraz oglądając się za siebie, by sprawdzić, czy aby na pewno nie ma tego czorta w pobliżu. Była jej wdzięczna, przynajmniej powierzchownie, bo wciąż nie rozumiała potrzeb ów zabezpieczeń. Nie czuła się zagrożona, ci, którzy mogliby zrobić jej krzywdę i tak nie zwracaliby uwagi na zabezpieczenia, a innych się nie obawiała.
Zmierzała w kierunku domu, ale zaraz odwróciła się na pięcie, wzburzona ów rozważaniem. – Jesteś, nie zaprzeczam. Tak samo, jak jesteś teraz na Szkockich ziemiach, a nas nie interesują angolskie karykatury na obrazkach. Twoi wrogowie nie wejdą na moje ziemie, a ty… cóż, z tego, co wiem, nadal nazywasz się Justine Tonks. Jesteś sobą, nieważne kim byłaś i co robiłaś - masz być prawdziwa, masz być sobą. Twoje poczucie humoru nie jest gorsze od mojego. Jesteś gościem w moim domu i zapamiętaj to. Szkocka gościnność jest wielka, ale urazę trzymamy jeszcze większą, więc nie obrażaj mnie, Just i wejdźże do środka, a ja znajdę coś, co rozgrzeje nasze gardła – mruknęła, zaciągając akcentem nazbyt wyczuwalnie, urywając niektóre słowa w przedziwnych momentach. Otworzyła drzwi do domu na oścież, wpuszczając rześkie powietrze do środka. Stała, czekając na to, co wymyśli ów rebeliantka. Pozwoliła jej przegryźć wypowiedziane przez Szkotkę słowa. Zapoznać się z ich niezachwianą pewnością i zrozumieć znaczenie. Nie widziała w niej wroga, ani tym bardziej potwora, nawet jeżeli widziała go i w zakonie i w rycerzach samych w sobie. Nie mogła przekładać swojej niechęci na jednostki, to była polityka, a ona rządziła się zgoła innymi prawami.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Brwi Justine najpierw drgnęły odrobinę, a potem zmarszczyły się lekko, kiedy z ust Evelyn potoczyło się prychnięcie. Spojrzała ku niej, dźwigając jedną z nich w górę. Jej zdanie chyba niewiele zmieniło się w temacie wojny, która ogarnęła ich kraj. A jednocześnie, upór w jakim trwała w jakiś sposób był męczący. Przecież… nie mogła powiedzieć, że nie widziała okrucieństw wojny. Że nie dostrzegła tego, jakie zebrała plony. Nawet tutaj - w Szkocji. Jasne brwi uniosły się jeszcze wyżej, kiedy poprosiła ją o litość. Uniosła rękę, żeby ułożyć ją na biodrze.
- Oh wybacz, masz rację. Lepiej więc całkowicie olać dbanie o nie. Marnotrawstwo energii. - fuknęła wyprowadzona z równowagi, wywracając oczami. - Jesteście z Mike’iem dokładnie tacy sami. Kiedy dacie sobie prawo, do życia jak każdy człowiek? - zapytała. Cóż, Justine, gratulacje, jesteś jedną z największych hipokrytów chodzących po tym świecie. Wygłaszała te płonne przemowy, walczyła o to, bo jej bliscy pozwolili sobie żyć, samej siebie odbierając wszystko. Ale miała swoje powody - tak brzmiała jej własna linia obrony. Niezachwiana, niezmienna, przekonana o własnej racji. Cóż… sama mogła poszczycić się uporem osła i póki sama nie przekonała siebie do zmiany decyzji, nikt inny nie był w stanie tego dokonać.
W końcu wypuściła między nich pytanie. Konkretne, obleczone oczekiwaniem na otrzymanie odpowiedzi. Ostatecznie, to - choć to dziecinne - Evelyn napisała pierwsza. Chciała wiedzieć dokładnie, co za tym stało. Co zmieniło jej postrzeganie. Chciała by powiedziała jej o swoich powodach prosto w twarz. Ale ona zamiast tego postanowiła skupić się na niej. Uniosła brwi jeszcze wyżej, sznurując wąskie usta w kreskę. Mrużąc oczy w niezadowoleniu.
- Jestem silna i niezależna. - wtrąciła tylko z pozornym spokojem. Bo wiedziała, że była. Mogła funkcjonować samotnie, uczyła się tego coraz dokładniej. Posiadła też siłę, większą od przeciętnego człowieka. Siłę, która miała jej pomóc pokonać wroga i siłę, za którą zapłaciła wiele. Zanim dotarła do momentu w którym dziś była, udawała. Długo udawała, swoją odwagę i brak siły nadrabiała słowem i zachowaniem. Teraz nie musiała. Resztę ze słów zbyła milczeniem. - Nie wiem - wyszłaś? - zapytała jej z przekąsem. Doskonale zrozumiała, co jej zarzucała, ale nie zamierzała jej przyznać racji. Próbowała mówić o rzeczach o których nie miała pojęcia z których się sama wykreśliła. Zmieniła się, przez czas w którym się nie widziały. Ale nie zamierzała się dzisiaj z tego tłumaczyć.
- Nie znasz. - odpowiedziała jej, czując jak mięsień na jej policzku drgnął. - Już dawno przestałam przejmować się oceną innych. - dodała, mogła ją oceniać ile chciała. Była niezmiennym przedmiotem oceny. Najgorszym diabłem, najlepszym wybawicielem, nieokrzesaną jednostką. Ile osób, tyle ocen. Tyle jej nowych twarzy. Przywykła do plotek na jej temat i ocen, którzy kompletnie obcy jej wystawiali. Zmarszczyła gniewnie brwi. - Oczywiście, że udaję. - fuknęła na nią zirytowana coraz bardziej. Jej własny świat walił jej się w rękach. Zostawiła mężczyznę, który mógł być jej domem, straciła dziecko, straciła części własnej duszy przetrzymywana i torturowana, ale nie mogła teraz znów zapaść się w sobie. Musiała iść nadal na przód, ale nie dla siebie. - Zbyt wiele oczu na mnie patrzy i zbyt wielu ludzi za mną podąża, żebym mogła pokazywać im cokolwiek innego. Zaprosiłaś mnie tutaj, żeby mnie pouczać? - zapytała jej, wyraźnie rozdrażniona wszechwiedzącym tonem Evelyn. Coraz mniej rozumiejąc dlaczego ta zdecydowała się napisać list który dostała. I czemu ich spotkanie po latach, toczyło się właśnie tym torem. A może, wcale nie powinna się dziwić? Sama znamiennie psuła większość relacji, odsuwała od siebie ludzi, odgradzała się murem.
Zerknęła ku niej unosząc jedną z brwi ku górze. Odludzia były lecznicze? Szczerze wątpiła - nie dla niej. Była ekstrawertykiem, dobrze się czuła w tłumie. Teraz unikała go świadomie. Jego i bliskich, wyznaczając sobie niejako w ten sposób swoją własną pokutę. Ale też chcąc ich chronić w razie potrzeby, nie chcąc sprowadzać na nich niebezpieczeństwa jak wtedy, po potyczce z Rosierem.
- Sprawdzę, co Mike tu zostawił ostatnim razem. - mruknęła, sięgając po różdżkę, którą obróciła w palcach nim uniosła, wypowiadając zaklęcie. - Carpienie. - zażądała od różdżki, a kiedy skończyła rozeznanie spojrzała znów na Evelyn. - Nie mam zbyt wielu rzeczy, które mógłby stać się jego łupem. - przyznała, że spokojem rozglądając się wokół. Układając obie dłonie na biodrach.
Despenser ruszyła, a zanim poszła za nią, wypuściła między nie słowa, obserwując z początku tylko jej plecy, by chwilę później znów krzyżować z nią spojrzenie.
- Jesteś niereformowalna. - mruknęła wywracając oczami, stawiając pierwszy krok za nią. - I zrobiłaś się strasznie… mądralińska. - dodała kolejnym mruknięciem wypadającym z jej ust. Wydęła wargi, marszcząc odrobinę nos. Nieznośnie wręcz. Widząc jej spojrzenie uniosła dłonie w kapitulacji. - Dobrze, już dobrze, ani mi się śni podpadać szkotom. - dodała jeszcze, nie hamując jednak westchnięcie i kolejnego wywrócenia oczami. A kiedy znalazły się w środku - w znajomym już domu, odnalazła jedno z krzeseł zasiadając na nim, podciągając na nie jedną z nóg (uprzednio zsuwając buta), by na kolanie oprzeć podbródek. Zmrużyła lekko oczy zawieszając spojrzenie na Evelyn.
- Więc…? - zaczęła obserwując ją spod zmrużonych powiek, przekrzywiła trochę głowę. - Znalazłaś sobie w końcu… kawalera? - zapytała jej z rozmysłem decydując się poruszyć ten temat. Cóż, najwyżej wyjdzie szybciej niż weszła.
- Oh wybacz, masz rację. Lepiej więc całkowicie olać dbanie o nie. Marnotrawstwo energii. - fuknęła wyprowadzona z równowagi, wywracając oczami. - Jesteście z Mike’iem dokładnie tacy sami. Kiedy dacie sobie prawo, do życia jak każdy człowiek? - zapytała. Cóż, Justine, gratulacje, jesteś jedną z największych hipokrytów chodzących po tym świecie. Wygłaszała te płonne przemowy, walczyła o to, bo jej bliscy pozwolili sobie żyć, samej siebie odbierając wszystko. Ale miała swoje powody - tak brzmiała jej własna linia obrony. Niezachwiana, niezmienna, przekonana o własnej racji. Cóż… sama mogła poszczycić się uporem osła i póki sama nie przekonała siebie do zmiany decyzji, nikt inny nie był w stanie tego dokonać.
W końcu wypuściła między nich pytanie. Konkretne, obleczone oczekiwaniem na otrzymanie odpowiedzi. Ostatecznie, to - choć to dziecinne - Evelyn napisała pierwsza. Chciała wiedzieć dokładnie, co za tym stało. Co zmieniło jej postrzeganie. Chciała by powiedziała jej o swoich powodach prosto w twarz. Ale ona zamiast tego postanowiła skupić się na niej. Uniosła brwi jeszcze wyżej, sznurując wąskie usta w kreskę. Mrużąc oczy w niezadowoleniu.
- Jestem silna i niezależna. - wtrąciła tylko z pozornym spokojem. Bo wiedziała, że była. Mogła funkcjonować samotnie, uczyła się tego coraz dokładniej. Posiadła też siłę, większą od przeciętnego człowieka. Siłę, która miała jej pomóc pokonać wroga i siłę, za którą zapłaciła wiele. Zanim dotarła do momentu w którym dziś była, udawała. Długo udawała, swoją odwagę i brak siły nadrabiała słowem i zachowaniem. Teraz nie musiała. Resztę ze słów zbyła milczeniem. - Nie wiem - wyszłaś? - zapytała jej z przekąsem. Doskonale zrozumiała, co jej zarzucała, ale nie zamierzała jej przyznać racji. Próbowała mówić o rzeczach o których nie miała pojęcia z których się sama wykreśliła. Zmieniła się, przez czas w którym się nie widziały. Ale nie zamierzała się dzisiaj z tego tłumaczyć.
- Nie znasz. - odpowiedziała jej, czując jak mięsień na jej policzku drgnął. - Już dawno przestałam przejmować się oceną innych. - dodała, mogła ją oceniać ile chciała. Była niezmiennym przedmiotem oceny. Najgorszym diabłem, najlepszym wybawicielem, nieokrzesaną jednostką. Ile osób, tyle ocen. Tyle jej nowych twarzy. Przywykła do plotek na jej temat i ocen, którzy kompletnie obcy jej wystawiali. Zmarszczyła gniewnie brwi. - Oczywiście, że udaję. - fuknęła na nią zirytowana coraz bardziej. Jej własny świat walił jej się w rękach. Zostawiła mężczyznę, który mógł być jej domem, straciła dziecko, straciła części własnej duszy przetrzymywana i torturowana, ale nie mogła teraz znów zapaść się w sobie. Musiała iść nadal na przód, ale nie dla siebie. - Zbyt wiele oczu na mnie patrzy i zbyt wielu ludzi za mną podąża, żebym mogła pokazywać im cokolwiek innego. Zaprosiłaś mnie tutaj, żeby mnie pouczać? - zapytała jej, wyraźnie rozdrażniona wszechwiedzącym tonem Evelyn. Coraz mniej rozumiejąc dlaczego ta zdecydowała się napisać list który dostała. I czemu ich spotkanie po latach, toczyło się właśnie tym torem. A może, wcale nie powinna się dziwić? Sama znamiennie psuła większość relacji, odsuwała od siebie ludzi, odgradzała się murem.
Zerknęła ku niej unosząc jedną z brwi ku górze. Odludzia były lecznicze? Szczerze wątpiła - nie dla niej. Była ekstrawertykiem, dobrze się czuła w tłumie. Teraz unikała go świadomie. Jego i bliskich, wyznaczając sobie niejako w ten sposób swoją własną pokutę. Ale też chcąc ich chronić w razie potrzeby, nie chcąc sprowadzać na nich niebezpieczeństwa jak wtedy, po potyczce z Rosierem.
- Sprawdzę, co Mike tu zostawił ostatnim razem. - mruknęła, sięgając po różdżkę, którą obróciła w palcach nim uniosła, wypowiadając zaklęcie. - Carpienie. - zażądała od różdżki, a kiedy skończyła rozeznanie spojrzała znów na Evelyn. - Nie mam zbyt wielu rzeczy, które mógłby stać się jego łupem. - przyznała, że spokojem rozglądając się wokół. Układając obie dłonie na biodrach.
Despenser ruszyła, a zanim poszła za nią, wypuściła między nie słowa, obserwując z początku tylko jej plecy, by chwilę później znów krzyżować z nią spojrzenie.
- Jesteś niereformowalna. - mruknęła wywracając oczami, stawiając pierwszy krok za nią. - I zrobiłaś się strasznie… mądralińska. - dodała kolejnym mruknięciem wypadającym z jej ust. Wydęła wargi, marszcząc odrobinę nos. Nieznośnie wręcz. Widząc jej spojrzenie uniosła dłonie w kapitulacji. - Dobrze, już dobrze, ani mi się śni podpadać szkotom. - dodała jeszcze, nie hamując jednak westchnięcie i kolejnego wywrócenia oczami. A kiedy znalazły się w środku - w znajomym już domu, odnalazła jedno z krzeseł zasiadając na nim, podciągając na nie jedną z nóg (uprzednio zsuwając buta), by na kolanie oprzeć podbródek. Zmrużyła lekko oczy zawieszając spojrzenie na Evelyn.
- Więc…? - zaczęła obserwując ją spod zmrużonych powiek, przekrzywiła trochę głowę. - Znalazłaś sobie w końcu… kawalera? - zapytała jej z rozmysłem decydując się poruszyć ten temat. Cóż, najwyżej wyjdzie szybciej niż weszła.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie lubiła, gdy ją strofowano w kwestiach stricte dotyczących jej życia. Nie chciała, by ją rozumiano, nie potrzebowała opieki, nie prosiła o rady. Naprawdę trudne było życie w społeczeństwie, które udaje troskę. Czasami dopuszczała myśl, że łatwiej było wtedy, gdy się odcięła, pragnąc samotnych dni, które po brzegi wypełniała rutyną pracy przy której nie musiała myśleć o intencjach potencjalnych gości. Martwili się, czy chcieli utrzeć jej nosa, doskonale przyjmując świadomość, że Szkotka jest zacietrzewiona we własnej walce, nijak mając się do tej, która działa się w granicach kraju? Nie przyszło jej zmienić, widziała zbyt wiele aktów samowoli, ciała brutalnie zamordowanych czarodziejów, pogłos rozdzierającego cierpienia ich bliskich. Była jedną z nich, jej rodzice stali się ofiarami lęku ludzi, którzy nie rozumieli magii i po dziś dzień pamięta obezwładniający krzyk rozrywanego serca, choć nie wiedziała, że wydobywa się on z niej samej. - Prawo do życia? – wypluła, nie kryjąc pretensji w swoim spojrzeniu. – Lata nie zmieniają postrzegania, nie uodparniają na ból, nie sprawiają, że nienawiść do tego jest mniejsza. Abstrakcja zaczyna się wtedy, gdy cieszysz się z krwi na nadgarstkach, bo to oznacza, że łańcuchy wytrzymały i nikogo nie skrzywdziłaś, choć ta myśl ciągnie się za tobą jeszcze przez kilka godzin, bo wbrew sobie chciałabyś to zrobić. Starasz się ochronić najbliższych, więc powtarzasz im raz za razem, że jeśli coś pójdzie nie tak, to mają się nie wahać. Jest tyle pieprzonych zmiennych, których musisz… - urwała, czując jak w przypływie emocji nasila się drżenie jej dłoni, kolejna skaza klątwy; wynaturzenie, które nie powinno mieć miejsca. Była zła, nie na Justine, a na siebie, bo nie potrafiła wystrzegać się przed gwałtownością własnych odczuć, a dzięki goszczącej na niebie komecie było już tylko trudniej. – Zostawmy to – zawyrokowała nagle, wycofując się z tematu, pozwalając sobie na przyjęcie uczucia porażki, które temu towarzyszyło. Chciałaby móc jej wytłumaczyć, ciskać gorycz w wypowiadane słowa, odepchnąć od siebie ból choć na parę sekund, ale nie mogła tego uczynić. To było jej brzemię i tylko ona powinna być zmuszona do odczuwania dojmującego ciężaru klątwy, inni nie musieli tego rozumieć, tak jak i ona nie musiała rozumieć ich.
- Oczywiście – burknęła, powstrzymując się przed machinalnym wywróceniem oczu. To była znana jej strategia – wybranie części zdania, która pozwalała prędko odwrócić kota ogonem. Z chęcią pociągnęłaby tę grę, trwając w nieskończonej przepychance zdań pełnej bezsensownych wtrąceń, ale czy naprawdę to chciała robić z osobą, którą zobaczyła pierwszy raz od kilku lat, a która była dla niej ważna? Ważną na tyle, by wyjawić największą tajemnicę, zaufać i być pewną, że zachowa to dla siebie? Musiała się bardzo postarać, by zagryźć zęby w obliczu kąśliwego pytania, ostatecznie gryząc się w język, byleby tylko nic nie powiedzieć, nie nakręcić spirali własnych zgryźliwości. Tak, dzisiaj mogła spróbować wysilić się odrobinę mocniej, choć ostatecznie pewnie utonie w truciźnie własnego jadu.
Westchnęła przeciągle, próbując zbić rozdrażnienie i wypełnić obietnicę próby zachowania spokoju, choć Justine skutecznie zaczęła walczyć z nią słowem. Nie chciała doprowadzić do eskalacji tego niezrozumienia. - Nie mam zamiaru cię oceniać, masz własne powody i – urwała, gdy kolejny raz pojawiło się pytanie o powód jej sprowadzenia. Najwyraźniej potrzebowała wyjaśnień, słów, które cokolwiek naprostują, ale Evelyn nie mogła zaoferować jej nic, co miałoby konkretny sens i cel poza tym, że czuła, że jest gotowa na to spotkanie. - Nie zaprosiłam cię tu po to, by prawić morały – wywróciła oczami, mając już powyżej uszu wymianę tych niewątpliwych uprzejmości. Nie miała zamiaru próbować jej ukierunkowywać na cokolwiek, naciski i wymuszenia były poza obszarem jej zainteresowań.– Zrobiłam to, bo czuję, że wreszcie mogę to uczynić – stać przed tobą i nie czuć się gorszą. Potrzebowałam lat, by wyplenić z siebie cholerną potrzebę wiecznego samobiczowania się za to, czym się stałam. Musiałam na nowo zaufać samej sobie, nabrać pewności, że naprawdę stojąc koło drugiej osoby nie stanowię dla niej zagrożenia, że kontroluję to, co czuję. Zbyt wiele było we mnie złości, napadów znikąd, które doprowadzały mnie na skraj – denerwowały mnie przypadkowe dźwięki, drażniły zapachy, a gdzie się nie obróciłam, widziałam Sorena. To… powoli mija – nie była do końca pewna, czy Justine zrozumie ten potok wyjaśnień, sama poniekąd próbowała to wciąż ogarnąć myślami. Była gotowa, że uzna to za akt jakiejś pokrętnej litości, co byłoby obłudą. Szkotka sama ją przecież odepchnęła, tłumacząc się niechęcią wobec czynów czarownicy. Musiała tak czynić, musiała zrobić cokolwiek, byle tylko zostać z tym wszystkim sama, móc zapaść się pod ziemię i przetrwać, przewartościować własne potrzeby, nauczyć się życia na nowo wedle własnych reguł. Zabijała ją gorycz własnych myśli, podszeptów, które dźwięcznie wybrzmiewały w jej umyśle w okolicach pełni. Wstydziła się za siebie, za to, że jej umysł wytwarzał w głowie stek okrucieństw. Miewała mary w których krzywdziła konkretne osoby, skazywała je na śmierć, klątwę, życie w cierpieniu. Pogodzenie się z tym, że będzie niosła to po kres swoich dni, nieustannie mierząc się ze świadomością, że nie ma odwrotu. Musiała przebrnąć długą drogę, aż sam Merlin ulitował się nad nią, zsyłając pomoc jakiej nie oczekiwała i na jaką nie zasługiwała.
Skinęła głową w milczeniu, obserwując działania czarownicy. Czekała cierpliwie, znów pykając fajkę, jakby dla rozluźnienia, co na szczęście odnosiło skutek, niby marny, ale jednak zawsze jakiś. Wzrokiem sięgnęła w kierunku stajni, jakby próbowała dojrzeć, czy wszystko jest w porządku, ale nie usłyszała żadnych niepokojących dźwięków, co odrobinę ukoiło galopadę jej myśli sprzed kilku minut. Skupiając się na tym, nie zauważyła nawet, że Justine stoi już z rękami ułożonymi na biodrach i niewiarygodnym spokojem, który poniekąd zaskoczył gospodynię, choć objawił się jedynie w nieznacznym uniesieniu brwi. Mówiła coś? Próbowała sobie naprędce przypomnieć, wydobywając z odmętów umysłu ostatnie zdanie. – Och, gwarantuję, że on zawsze coś znajdzie, a jak nie, to i ciebie spróbuje schować do torby – zażartowała, ale również wzdrygnęła się, przypominając sobie, że sama miała okazję się w niej znaleźć. Było to niezamierzone i prawdopodobnie niemożliwe do powtórzenia, ale na zawsze już miało wywoływać tę samą reakcję przy samym wspomnieniu, kojarząc się niechętnie z Rigelem Blackiem.
Stwierdzenie czarownicy wywołało w Szkotce nutę rozbawienia uwydatnioną przez błysk w oku i ciche parsknięcie przypominające krótkotrwały śmiech. - Rozgryzłaś mnie – skwitowała z krzywym uśmieszkiem na wargach. Rozluźniła się odrobinę, witając z ulgą miękkie drżenie pod skórą, które zwiastowało odprężenie, przynajmniej chwilowe. – Nie praw mi już takich komplementów, jeszcze się zawstydzę – dodała, przekraczając zaraz próg domu. Machnęła ręką w kierunku salonu, co najpewniej w języku gospodyni miało oznaczać „rozgość się”, a sama sięgnęła do kuchennego barku. Wyciągnęła dwie butelki Czarnego, rozglądając się uważnie, czy nieopodal nie grasuje rozjuszone zwierzę zwane paskudnym kleptomanem aka. Rufus, jednak nigdzie nie mogła dojrzeć drania, co tylko ją uspokoiło. Wróciła do salonu, stawiając przed Justine jedną z butelek, a sama opadła na głęboki, wysłużony fotel. Jak za starych, dobrych czasów, pomyślała z goryczą, mając wrażenie, że od tamtych chwil minęły setki lat. Teraz obie były zupełnie inne i choć oznaczało to postęp, to okupowane było doświadczeniem, którego nie określiłaby żadnym pozytywnym słowem.
Zastygła z butelką w połowie drogi do ust, kątem oka spoglądając zaraz na blond czarownicę z nieprzejednanym wyrazem twarzy. Wolno upiła łyk z butelki, pozwalając sobie na przetrawienie tego jakże niespodziewanego pytania. – Kawalera? – uniosła jedną brew, przywołując zaraz teatralny, podekscytowany wyraz twarzy. – Och, ja nie mam jednego, ja wiem, że to... to nie przystoi… - zaczęła wolno, delektując się wypowiadanymi miękko słowami – ale ci opowiem, przez wzgląd na dawne czasy – pochyliła się do przodu, jakby konspiracyjnie, a jej oczy zdawały się błyszczeć – naprawdę była szczęśliwa, że może się tym z kimś podzielić. – Wszystko zaczęło się od tego, który skradł mi broszę, rodzinną pamiątkę po babce. Nie wiem, czy to sumienie go ruszyło, czy może zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia, ale zwrócił mi ją, a ja spojrzałam na niego przychylniejszym okiem. Nie sądziłam, że tak potoczy się nasze życie, ale mieszka ze mną nadal, choć doprowadza mnie niekiedy do szału – zrobiła pauzę, jakby zastanawiając się nad tą przedziwną zależnością, nie wiedząc jak można tak mocno kochać, a jednocześnie rwać sobie włosy z głowy. – Drugi to prawdziwy ogier, poznaliśmy się w szkockich górach, w malowniczej miejscowości nad rzeką. Gdy go tylko zobaczyłam, wiedziałam, że nie mogę przejść obok obojętnie, choć zdobycie jego serca graniczyło z cudem i zajęło mi ogrom czasu i wyrzeczeń, ale to wina moich błędów, nie jego… – usta czarownicy wykrzywiły się w grymasie, zupełnie jakby przywołała nieprzychylny obraz pierwszych etapów znajomości. Ten dżentelmen zdecydowanie przyprawił jej wiele kłopotów, ba, nadal to czynił, a niektóre z nich objawiały się bolesnymi sińcami na kobiecym ciele. – A trzeci, cóż… natrafiliśmy na siebie przypadkiem i z początku niekoniecznie przypadliśmy sobie do gustu, ale potrzebował pomocy, a ja miałam chwilową słabość i stało się – wzruszyła ramionami, łapiąc zaraz za butelkę i odchylając się w fotelu. – Jakoś udaje nam się żyć w tym pokręconym czworokącie, choć bywa dziwnie - spojrzała na swoją towarzyszkę bacznym okiem, próbując sprawdzić jak to wszystko przyjęła. Sama przybrała spokojny wyraz twarzy, choć gdzieś w środku czuła niechęć. Kto ją znał, ten wiedział, że nie lubiła mówić o uczuciach, trzymając je pod bezpieczną kopułą własnej prywatności. Może właśnie stąd zdobyła się na ten teatrzyk, próbując i tym razem bronić czegoś, czego do końca nie rozumiała. Nie dopuszczała przecież myśli, że dojmujące ukłucie w sercu było czymś więcej niż konsekwencją wielu godzin spędzonych na pracy.
Przechyliła głowę, paznokciami stukając o szklaną butelkę, ujawniając ostatnie resztki teatralnie nakreślonej skruchy. – Ci kawalerowie to Rufus, Arrax i Alchemik – dodała wreszcie i nie mówiąc nic więcej, pociągnęła kolejny łyk z butelki. Nie musiała uciekać się do kłamstwa. Każda z przedstawionych historii była prawdziwa w aspekcie pierwszych zapamiętanych chwil z tymi zwierzętami. Rufus ukradł jej broszę, gdy miała zaledwie trzy lata, Arrax był narowistym ogierem z hodowli położonej wysoko w górach, a Alchemika znalazła w złym stanie podczas wycieczki do schroniska dla magicznych stworzeń.
– A ty? – zadała pytanie, choć nie chodziło jej już o jakichś kawalerów, a o nią samą. Niemniej nie chciała ukierunkowywać pytania, już nawet nie w samym odwecie za poprzednie, a w obawie tego, że znów mogłaby zacząć się boczyć i gryźć. Wolała usłyszeć tyle, ile sama będzie chciała jej powiedzieć.
- Oczywiście – burknęła, powstrzymując się przed machinalnym wywróceniem oczu. To była znana jej strategia – wybranie części zdania, która pozwalała prędko odwrócić kota ogonem. Z chęcią pociągnęłaby tę grę, trwając w nieskończonej przepychance zdań pełnej bezsensownych wtrąceń, ale czy naprawdę to chciała robić z osobą, którą zobaczyła pierwszy raz od kilku lat, a która była dla niej ważna? Ważną na tyle, by wyjawić największą tajemnicę, zaufać i być pewną, że zachowa to dla siebie? Musiała się bardzo postarać, by zagryźć zęby w obliczu kąśliwego pytania, ostatecznie gryząc się w język, byleby tylko nic nie powiedzieć, nie nakręcić spirali własnych zgryźliwości. Tak, dzisiaj mogła spróbować wysilić się odrobinę mocniej, choć ostatecznie pewnie utonie w truciźnie własnego jadu.
Westchnęła przeciągle, próbując zbić rozdrażnienie i wypełnić obietnicę próby zachowania spokoju, choć Justine skutecznie zaczęła walczyć z nią słowem. Nie chciała doprowadzić do eskalacji tego niezrozumienia. - Nie mam zamiaru cię oceniać, masz własne powody i – urwała, gdy kolejny raz pojawiło się pytanie o powód jej sprowadzenia. Najwyraźniej potrzebowała wyjaśnień, słów, które cokolwiek naprostują, ale Evelyn nie mogła zaoferować jej nic, co miałoby konkretny sens i cel poza tym, że czuła, że jest gotowa na to spotkanie. - Nie zaprosiłam cię tu po to, by prawić morały – wywróciła oczami, mając już powyżej uszu wymianę tych niewątpliwych uprzejmości. Nie miała zamiaru próbować jej ukierunkowywać na cokolwiek, naciski i wymuszenia były poza obszarem jej zainteresowań.– Zrobiłam to, bo czuję, że wreszcie mogę to uczynić – stać przed tobą i nie czuć się gorszą. Potrzebowałam lat, by wyplenić z siebie cholerną potrzebę wiecznego samobiczowania się za to, czym się stałam. Musiałam na nowo zaufać samej sobie, nabrać pewności, że naprawdę stojąc koło drugiej osoby nie stanowię dla niej zagrożenia, że kontroluję to, co czuję. Zbyt wiele było we mnie złości, napadów znikąd, które doprowadzały mnie na skraj – denerwowały mnie przypadkowe dźwięki, drażniły zapachy, a gdzie się nie obróciłam, widziałam Sorena. To… powoli mija – nie była do końca pewna, czy Justine zrozumie ten potok wyjaśnień, sama poniekąd próbowała to wciąż ogarnąć myślami. Była gotowa, że uzna to za akt jakiejś pokrętnej litości, co byłoby obłudą. Szkotka sama ją przecież odepchnęła, tłumacząc się niechęcią wobec czynów czarownicy. Musiała tak czynić, musiała zrobić cokolwiek, byle tylko zostać z tym wszystkim sama, móc zapaść się pod ziemię i przetrwać, przewartościować własne potrzeby, nauczyć się życia na nowo wedle własnych reguł. Zabijała ją gorycz własnych myśli, podszeptów, które dźwięcznie wybrzmiewały w jej umyśle w okolicach pełni. Wstydziła się za siebie, za to, że jej umysł wytwarzał w głowie stek okrucieństw. Miewała mary w których krzywdziła konkretne osoby, skazywała je na śmierć, klątwę, życie w cierpieniu. Pogodzenie się z tym, że będzie niosła to po kres swoich dni, nieustannie mierząc się ze świadomością, że nie ma odwrotu. Musiała przebrnąć długą drogę, aż sam Merlin ulitował się nad nią, zsyłając pomoc jakiej nie oczekiwała i na jaką nie zasługiwała.
Skinęła głową w milczeniu, obserwując działania czarownicy. Czekała cierpliwie, znów pykając fajkę, jakby dla rozluźnienia, co na szczęście odnosiło skutek, niby marny, ale jednak zawsze jakiś. Wzrokiem sięgnęła w kierunku stajni, jakby próbowała dojrzeć, czy wszystko jest w porządku, ale nie usłyszała żadnych niepokojących dźwięków, co odrobinę ukoiło galopadę jej myśli sprzed kilku minut. Skupiając się na tym, nie zauważyła nawet, że Justine stoi już z rękami ułożonymi na biodrach i niewiarygodnym spokojem, który poniekąd zaskoczył gospodynię, choć objawił się jedynie w nieznacznym uniesieniu brwi. Mówiła coś? Próbowała sobie naprędce przypomnieć, wydobywając z odmętów umysłu ostatnie zdanie. – Och, gwarantuję, że on zawsze coś znajdzie, a jak nie, to i ciebie spróbuje schować do torby – zażartowała, ale również wzdrygnęła się, przypominając sobie, że sama miała okazję się w niej znaleźć. Było to niezamierzone i prawdopodobnie niemożliwe do powtórzenia, ale na zawsze już miało wywoływać tę samą reakcję przy samym wspomnieniu, kojarząc się niechętnie z Rigelem Blackiem.
Stwierdzenie czarownicy wywołało w Szkotce nutę rozbawienia uwydatnioną przez błysk w oku i ciche parsknięcie przypominające krótkotrwały śmiech. - Rozgryzłaś mnie – skwitowała z krzywym uśmieszkiem na wargach. Rozluźniła się odrobinę, witając z ulgą miękkie drżenie pod skórą, które zwiastowało odprężenie, przynajmniej chwilowe. – Nie praw mi już takich komplementów, jeszcze się zawstydzę – dodała, przekraczając zaraz próg domu. Machnęła ręką w kierunku salonu, co najpewniej w języku gospodyni miało oznaczać „rozgość się”, a sama sięgnęła do kuchennego barku. Wyciągnęła dwie butelki Czarnego, rozglądając się uważnie, czy nieopodal nie grasuje rozjuszone zwierzę zwane paskudnym kleptomanem aka. Rufus, jednak nigdzie nie mogła dojrzeć drania, co tylko ją uspokoiło. Wróciła do salonu, stawiając przed Justine jedną z butelek, a sama opadła na głęboki, wysłużony fotel. Jak za starych, dobrych czasów, pomyślała z goryczą, mając wrażenie, że od tamtych chwil minęły setki lat. Teraz obie były zupełnie inne i choć oznaczało to postęp, to okupowane było doświadczeniem, którego nie określiłaby żadnym pozytywnym słowem.
Zastygła z butelką w połowie drogi do ust, kątem oka spoglądając zaraz na blond czarownicę z nieprzejednanym wyrazem twarzy. Wolno upiła łyk z butelki, pozwalając sobie na przetrawienie tego jakże niespodziewanego pytania. – Kawalera? – uniosła jedną brew, przywołując zaraz teatralny, podekscytowany wyraz twarzy. – Och, ja nie mam jednego, ja wiem, że to... to nie przystoi… - zaczęła wolno, delektując się wypowiadanymi miękko słowami – ale ci opowiem, przez wzgląd na dawne czasy – pochyliła się do przodu, jakby konspiracyjnie, a jej oczy zdawały się błyszczeć – naprawdę była szczęśliwa, że może się tym z kimś podzielić. – Wszystko zaczęło się od tego, który skradł mi broszę, rodzinną pamiątkę po babce. Nie wiem, czy to sumienie go ruszyło, czy może zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia, ale zwrócił mi ją, a ja spojrzałam na niego przychylniejszym okiem. Nie sądziłam, że tak potoczy się nasze życie, ale mieszka ze mną nadal, choć doprowadza mnie niekiedy do szału – zrobiła pauzę, jakby zastanawiając się nad tą przedziwną zależnością, nie wiedząc jak można tak mocno kochać, a jednocześnie rwać sobie włosy z głowy. – Drugi to prawdziwy ogier, poznaliśmy się w szkockich górach, w malowniczej miejscowości nad rzeką. Gdy go tylko zobaczyłam, wiedziałam, że nie mogę przejść obok obojętnie, choć zdobycie jego serca graniczyło z cudem i zajęło mi ogrom czasu i wyrzeczeń, ale to wina moich błędów, nie jego… – usta czarownicy wykrzywiły się w grymasie, zupełnie jakby przywołała nieprzychylny obraz pierwszych etapów znajomości. Ten dżentelmen zdecydowanie przyprawił jej wiele kłopotów, ba, nadal to czynił, a niektóre z nich objawiały się bolesnymi sińcami na kobiecym ciele. – A trzeci, cóż… natrafiliśmy na siebie przypadkiem i z początku niekoniecznie przypadliśmy sobie do gustu, ale potrzebował pomocy, a ja miałam chwilową słabość i stało się – wzruszyła ramionami, łapiąc zaraz za butelkę i odchylając się w fotelu. – Jakoś udaje nam się żyć w tym pokręconym czworokącie, choć bywa dziwnie - spojrzała na swoją towarzyszkę bacznym okiem, próbując sprawdzić jak to wszystko przyjęła. Sama przybrała spokojny wyraz twarzy, choć gdzieś w środku czuła niechęć. Kto ją znał, ten wiedział, że nie lubiła mówić o uczuciach, trzymając je pod bezpieczną kopułą własnej prywatności. Może właśnie stąd zdobyła się na ten teatrzyk, próbując i tym razem bronić czegoś, czego do końca nie rozumiała. Nie dopuszczała przecież myśli, że dojmujące ukłucie w sercu było czymś więcej niż konsekwencją wielu godzin spędzonych na pracy.
Przechyliła głowę, paznokciami stukając o szklaną butelkę, ujawniając ostatnie resztki teatralnie nakreślonej skruchy. – Ci kawalerowie to Rufus, Arrax i Alchemik – dodała wreszcie i nie mówiąc nic więcej, pociągnęła kolejny łyk z butelki. Nie musiała uciekać się do kłamstwa. Każda z przedstawionych historii była prawdziwa w aspekcie pierwszych zapamiętanych chwil z tymi zwierzętami. Rufus ukradł jej broszę, gdy miała zaledwie trzy lata, Arrax był narowistym ogierem z hodowli położonej wysoko w górach, a Alchemika znalazła w złym stanie podczas wycieczki do schroniska dla magicznych stworzeń.
– A ty? – zadała pytanie, choć nie chodziło jej już o jakichś kawalerów, a o nią samą. Niemniej nie chciała ukierunkowywać pytania, już nawet nie w samym odwecie za poprzednie, a w obawie tego, że znów mogłaby zacząć się boczyć i gryźć. Wolała usłyszeć tyle, ile sama będzie chciała jej powiedzieć.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Pod pewnymi względami była taka sama jak Evelyn - rzadko kiedy przyjmowała do siebie jakiekolwiek rady. Przeważnie działając wedle własnego sumienia. Było niewiele jednostek, których rzeczywiście słuchała - czy może raczej, była w stanie wysłuchać. Najbardziej jednak, nie znosiła litości i nieszczerego współczucia. Dlatego sama ich nie serwowała. Czy raczej starała się. Rzadko kiedy mówiła znajome, powtarzane mantry jak: wszystko będzie dobrze; zobaczysz samo się ułoży; nadejdą lepsze dni; zawsze mogło być gorzej. Tym wielkim filozofom przeważnie miała ochotę wepchnąć z powrotem do gardła padające hasła. Ułożyła dłoń na biodrze, te - wyzywająco - wypychając trochę bardziej do przodu. Zmrużyła trochę oczy.
- Oczywiście, do cholery, że jest. - warknęła na nią, wcześniej jedynie słuchając z zawziętym wyrazem twarzy. - Nie. Znając życie co chwilę to zostawiasz. - powiedziała do niej, mrużąc oczy jeszcze bardziej. - Nie będę długo pieprzyć, Evelyn. Nic nie musisz nawet mówić. - wyprostowała się, unosząc rękę, żeby przejechać nią po karku. - Nie jestem dobra w tych życiowych mambojambo, od tego jest Hannah, ale jak znajdzie się jakiś idiota który będzie chciał, to nie wpieprzaj mu na siłę, swojego postrzegania. Nie musisz być sama, silny mężczyzna będzie w stanie to zaakceptować i będzie gotów na ryzyko. - wskazała na nią brodą. - Dla ciebie. - pokręciła lekko głową, wypuszczając z ust prychnięcie, wywróciła oczami. - Mike się hajta. - rzuciła jeszcze w przestrzeń między nie. Oh, pani Dobra Rada. Największa hipokrytka trwających czasów. Wright pewnie powiedziałaby, żeby zastosowała te rady do siebie, ale próbowała, prawda? Może powinna zgodzić się na to, by Vincent pozostał obok niej, ale nie potrafiła spoglądać mu w twarz. Nie umiała. W swoim odbiciu w jego tęczówkach widziała tylko wrak, imitację kobiety. I choć rzeczywiście - podjęła decyzję za niego, nie zamierzała za to przepraszać ani się ugiąć. Los jasno dał jej coś do zrozumienia.
Jej usta wygięły się w imitacji uśmiechu, kiedy z ust Evelyn padło oczywiście. Bąknięte, widocznie niezadowolone. Nie powiedziała jednak nic więcej - więc i Justine milczała. Jej brwi uniosły się na kolejne zdanie, którego wyczekiwała nie obawiając się ciszy, która między nimi zaległa - choć wcześniej, zazwyczaj nieświadomie ją zabijała.
- Kiepsko ci idzie. - mruknęła, dźwigając wrednie kącik ust do góry. Nie zaprosiła jej by prawić morały, a jednak padł już co najmniej jeden. wzięła wdech w płuca. Ale kolejne słowa sprawiły, że uśmiech zszedł jej z twarzy czyniąc nad wyraz poważną. Brwi zeszły się w zdziwionym niezrozumieniu. Gorszą? Nie wierzyła, że te słowa naprawdę wypadły z jej warg. Że zawisły między nimi.
- Czasem jesteś po prostu durna. - mruknęła, kręcąc głową, choć jej zgłoski były łagodniejsze. Jasne spojrzenie w kolorze nieba nie odrywały się od niej, brwi ściągnęły ciut. Westchnęła, unosząc znów rękę. - Mogłabyś też zaufać mnie. - wytknęła jej przeczesując jasne włosy. W końcu ją opuściła. - Nie jesteś dla mnie zagrożeniem, Evelyn - nigdy nie byłaś. - dodała jeszcze, wsadzając dłonie w kieszenie spodni. Potrafiła sobie poradzić i zadbać o siebie. Już wcześniej była dostatecznie sprytna, dałaby radę umknąć. Teraz, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. - Ale potrafię zrozumieć że potrzebowałaś czasu na randki z samą sobą. - orzekła wspaniałomyślnie. Nie, skłamałaby mówiąc, że potrafiła ją zrozumieć. Nie wiedziała przez co przechodzą ludzie dotknięci tą klątwą. Ludzie, którzy nie mieli całkowitej kontroli nad sobą. Przynajmniej ci, którzy mieli sumienie.
- Chętnie bym to zobaczyła. - mruknęła mrużąco oczy. Cóż, nie dało się ukryć, że była raczej kompaktowych rozmiarów. Kto jej tak powiedział? Nie pamiętała już nawet. Ruszyła za Evelyn, mimo tego, że przecież - miała tylko sprawdzić, czy wszystko u niej dobrze. Zobaczyła ją, żyła. Sama sobie przeczyła.
- Wątpię, jesteś zdolna do czegoś takiego? - zapytała, wchodząc do domu zaraz za nią. Zawstydzona Evelyn? Nie przypominała sobie. Machnięcie ręki, nadało tor jej krokom, skierowała się do salonu, opadając na fotel zsunęła ze stóp buty, nogi przerzuciła przez oparcie. Łokieć oparła na drugim podłokietniku na nim opierając głowę. Sięgnęła po butelkę, obracając nią, nim napiła się w końcu wypuszczając w kierunku Evelyn pytanie.
- No. - potwierdziła na pierwsze z pytań. Jej brwi uniosły się trochę kiedy zaczęła mówić. Zaraz jednak je zmarszczyła. Zalatywało jej ściemą na kilometr, ale jej nie przerywała, jedynie patrząc na nią miną wskazując, że właściwie nie wierzy w żaden z wypowiadanych zdań. Milczała, unosząc znów butelkę. Nah, nie było mowy. Choć Despenser dobrze wszystko splotła, prędzej uwierzyłaby w to, że słonie potrafią latać. A w miarę gdy jej słuchała w końcu zaczęła pojmować. Kliknęło dokładniej kiedy wspomniała o czworokącie. Błagam, nie mów o zwierzętach. - pomyślała z westchnieniem, spojrzała na sufit wyginając głowę w tył, a potem przesunęła spojrzenie na Evelyn.
- Mówisz o cholernych zwierzętach, co? - zapytała jej, wykrzywiając z niezadowoleniem usta. Prychnęła kręcąc głową, przytykając szyjkę butelki do ust, pociągając znów z niego. Cóż, powinna się spodziewać, że odbije w jej stronę piłeczkę. Pociągnęła kolejny łyk. Więc, Justine, co teraz? Zapytała samą siebie. Mogła po prostu powiedzieć, że była sama. Mogła powiedzieć więcej, mogła poczęstować ją tak samo splecioną historią.
Więc?
Odwróciła tęczówki od Evelyn spoglądając na sufit. Jej twarz zdawała się pozbawiona jakiegoś konkretnego grymasu. Spojrzenie przesunęło się po rysach na farbie.
- Cóż, prawie zmieniłam nazwisko. - powiedziała w końcu podciągając jedną z nóg na oparcie fotela. Uniosła butelkę żeby znów się napić.
- Oczywiście, do cholery, że jest. - warknęła na nią, wcześniej jedynie słuchając z zawziętym wyrazem twarzy. - Nie. Znając życie co chwilę to zostawiasz. - powiedziała do niej, mrużąc oczy jeszcze bardziej. - Nie będę długo pieprzyć, Evelyn. Nic nie musisz nawet mówić. - wyprostowała się, unosząc rękę, żeby przejechać nią po karku. - Nie jestem dobra w tych życiowych mambojambo, od tego jest Hannah, ale jak znajdzie się jakiś idiota który będzie chciał, to nie wpieprzaj mu na siłę, swojego postrzegania. Nie musisz być sama, silny mężczyzna będzie w stanie to zaakceptować i będzie gotów na ryzyko. - wskazała na nią brodą. - Dla ciebie. - pokręciła lekko głową, wypuszczając z ust prychnięcie, wywróciła oczami. - Mike się hajta. - rzuciła jeszcze w przestrzeń między nie. Oh, pani Dobra Rada. Największa hipokrytka trwających czasów. Wright pewnie powiedziałaby, żeby zastosowała te rady do siebie, ale próbowała, prawda? Może powinna zgodzić się na to, by Vincent pozostał obok niej, ale nie potrafiła spoglądać mu w twarz. Nie umiała. W swoim odbiciu w jego tęczówkach widziała tylko wrak, imitację kobiety. I choć rzeczywiście - podjęła decyzję za niego, nie zamierzała za to przepraszać ani się ugiąć. Los jasno dał jej coś do zrozumienia.
Jej usta wygięły się w imitacji uśmiechu, kiedy z ust Evelyn padło oczywiście. Bąknięte, widocznie niezadowolone. Nie powiedziała jednak nic więcej - więc i Justine milczała. Jej brwi uniosły się na kolejne zdanie, którego wyczekiwała nie obawiając się ciszy, która między nimi zaległa - choć wcześniej, zazwyczaj nieświadomie ją zabijała.
- Kiepsko ci idzie. - mruknęła, dźwigając wrednie kącik ust do góry. Nie zaprosiła jej by prawić morały, a jednak padł już co najmniej jeden. wzięła wdech w płuca. Ale kolejne słowa sprawiły, że uśmiech zszedł jej z twarzy czyniąc nad wyraz poważną. Brwi zeszły się w zdziwionym niezrozumieniu. Gorszą? Nie wierzyła, że te słowa naprawdę wypadły z jej warg. Że zawisły między nimi.
- Czasem jesteś po prostu durna. - mruknęła, kręcąc głową, choć jej zgłoski były łagodniejsze. Jasne spojrzenie w kolorze nieba nie odrywały się od niej, brwi ściągnęły ciut. Westchnęła, unosząc znów rękę. - Mogłabyś też zaufać mnie. - wytknęła jej przeczesując jasne włosy. W końcu ją opuściła. - Nie jesteś dla mnie zagrożeniem, Evelyn - nigdy nie byłaś. - dodała jeszcze, wsadzając dłonie w kieszenie spodni. Potrafiła sobie poradzić i zadbać o siebie. Już wcześniej była dostatecznie sprytna, dałaby radę umknąć. Teraz, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. - Ale potrafię zrozumieć że potrzebowałaś czasu na randki z samą sobą. - orzekła wspaniałomyślnie. Nie, skłamałaby mówiąc, że potrafiła ją zrozumieć. Nie wiedziała przez co przechodzą ludzie dotknięci tą klątwą. Ludzie, którzy nie mieli całkowitej kontroli nad sobą. Przynajmniej ci, którzy mieli sumienie.
- Chętnie bym to zobaczyła. - mruknęła mrużąco oczy. Cóż, nie dało się ukryć, że była raczej kompaktowych rozmiarów. Kto jej tak powiedział? Nie pamiętała już nawet. Ruszyła za Evelyn, mimo tego, że przecież - miała tylko sprawdzić, czy wszystko u niej dobrze. Zobaczyła ją, żyła. Sama sobie przeczyła.
- Wątpię, jesteś zdolna do czegoś takiego? - zapytała, wchodząc do domu zaraz za nią. Zawstydzona Evelyn? Nie przypominała sobie. Machnięcie ręki, nadało tor jej krokom, skierowała się do salonu, opadając na fotel zsunęła ze stóp buty, nogi przerzuciła przez oparcie. Łokieć oparła na drugim podłokietniku na nim opierając głowę. Sięgnęła po butelkę, obracając nią, nim napiła się w końcu wypuszczając w kierunku Evelyn pytanie.
- No. - potwierdziła na pierwsze z pytań. Jej brwi uniosły się trochę kiedy zaczęła mówić. Zaraz jednak je zmarszczyła. Zalatywało jej ściemą na kilometr, ale jej nie przerywała, jedynie patrząc na nią miną wskazując, że właściwie nie wierzy w żaden z wypowiadanych zdań. Milczała, unosząc znów butelkę. Nah, nie było mowy. Choć Despenser dobrze wszystko splotła, prędzej uwierzyłaby w to, że słonie potrafią latać. A w miarę gdy jej słuchała w końcu zaczęła pojmować. Kliknęło dokładniej kiedy wspomniała o czworokącie. Błagam, nie mów o zwierzętach. - pomyślała z westchnieniem, spojrzała na sufit wyginając głowę w tył, a potem przesunęła spojrzenie na Evelyn.
- Mówisz o cholernych zwierzętach, co? - zapytała jej, wykrzywiając z niezadowoleniem usta. Prychnęła kręcąc głową, przytykając szyjkę butelki do ust, pociągając znów z niego. Cóż, powinna się spodziewać, że odbije w jej stronę piłeczkę. Pociągnęła kolejny łyk. Więc, Justine, co teraz? Zapytała samą siebie. Mogła po prostu powiedzieć, że była sama. Mogła powiedzieć więcej, mogła poczęstować ją tak samo splecioną historią.
Więc?
Odwróciła tęczówki od Evelyn spoglądając na sufit. Jej twarz zdawała się pozbawiona jakiegoś konkretnego grymasu. Spojrzenie przesunęło się po rysach na farbie.
- Cóż, prawie zmieniłam nazwisko. - powiedziała w końcu podciągając jedną z nóg na oparcie fotela. Uniosła butelkę żeby znów się napić.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Uniosła ku górze lewą brew, a kącik jej ust zadrżał pod wpływem nagłego rozbawienia. - Już, już, bastuj. - Nadeszły czasy w których Justine Tonks udziela mi rad sercowych, świat się kończy, myśl przebiegła równie szybko, co ręce, które uniosła w teatralnym geście poddania. – Nie chcę silnego, łaskawie akceptującego i gotowego na ryzyko dżentelmena, który przyjmie do siebie wszystkie moje wady z pocałowaniem ręki. Jestem praktyczną kobietą, Justine i wiem, że jak będę gotowa i Merlin ześle pomyślność, to kiedyś odnajdę na tego, który stworzy ze mną rodzinę, oby lepszą i zgoła inną od tej, którą miałam – skończyła, obserwując czarownicę z nieprzejednaną miną. – Nie wiem kiedy to nastanie, ale obiecuję, że wtedy wspomnę temu idiocie twoje słowa – wywróciła oczami, zaciągając się zaraz fajką, wypuszczając dymny obłok przez nos. Niegdyś znała mężczyznę, którego mogłaby pokochać, gdyby tylko jej życie potoczyło się inaczej, ale tak się nie stało. Zamiast tego, każdej burzowej nocy szeptała w kółko imiona tych, których już przy niej nie było: Philip, Nora, Soren, Ezra, Louis. Mimo upływu lat, każde z tych imion było niczym piętno, przypominające jej o tym, że na każdego przyjdzie czas i musi nauczyć się być tego świadomą. - Mike się hajta? Zali z kim? – wydusiła w odpowiedzi, zaciągając porządnie szkockim dialektem, zastanawiając się po co w ogóle Justine wyciągnęła akurat tę kartę z rękawa. Podejrzewała, że to kolejna lekcja, która miała jej objaśnić, że z likantropią da się ułożyć własne życie i to zaczynało być nużące, niemniej nie chciała podejmować bezcelowej walki. Zacisnęła zęby, przypominając sobie, że dopiero co sama cieszyła się na wieść o ślubnych planach Herberta, a potem całe życie wywróciło mu się do góry nogami, obciążając również i ją. Los był parszywy, grał na zasadzie loterii i najwyraźniej świetnie się bawił.
Gorzki śmiech wydźwięczył spomiędzy bladych warg – Durna? – pokręciła głową w wyrazie niedowierzania - Nie chciałam, by ktokolwiek został postawiony między mocno niekomfortowym wyborem. Tak, byłam zagrożeniem, byłam niestabilna, nieprzewidywalna i długo jeszcze będę walczyć z samą sobą, to absurdalne, ale pewnie, nazwijmy to randkami z samą sobą, jeśli tak to właśnie traktujesz – nie potrzeba było sokolego wzroku, by dojrzeć to nieznaczne wzdrygnięcie i towarzyszący temu grymas wykrzywiający usta. Teraz potrafiła o tym rozmawiać, ale jeszcze przed rokiem sytuacja miała się inaczej - nie potrafiła choćby spojrzeć na własne odbicie w lustrze, brzydząc się klątwy, która tak często przejmowała kontrolę nad jej ciałem. Za każdym razem, gdy miała pewność, że wie już wszystko na temat swojej choroby, ta zaraz zaskakiwała ją czymś nowym, było to już zwyczajnie męczące.
Czy jestem do tego zdolna? Oczywiście, że nie, pomyślała, utrzymując jednak teatralną maskę podekscytowania. Nie potrafiła się zająć jednym człowiekiem, a co dopiero trzema, którzy jednocześnie potrzebowaliby atencji. Musiałaby już do końca oszaleć, by w ogóle się na coś takiego porwać, a i wtedy najprawdopodobniej skutecznie zatrzymałoby ją własne sumienie. - To kwestia dyskusyjna - mruknęła. Oczywistym przecież było, że cała ta historyjka była zmyślona na poczekaniu, nawet nie starała się specjalnie tego ukrywać. Chciała jedynie odwrócić uwagę od wszystkich rozczulających tekstów, którymi tak chętnie raczyła ją dziś Justine.
Przewróciła oczami, wykrzywiając usta w grymasie. Przejrzano ją i choć spodziewała się takiego rozwoju sytuacji, to jednak pokładała nadzieje, ze zdoła powiedzieć kilka zdań więcej w tym temacie, ale cóż, dobra zabawa trwała nader krótko. Strzepała ze spódnicy wyimaginowany paproch. – Ech, no popatrz, rozgryzłaś mnie – wzruszyła ramionami, rozpierając się w fotelu. - Gdyby było inaczej, pewnie właśnie rozpaczliwie próbowałabym wydłużyć dobę, a tak, jak widzisz, jestem tutaj z tobą - uśmiechnęła się półgębkiem, pocierając dłonią kark. Była już wystarczająco zajęta hodowlą, ogólnie pojętym obrządkiem i utrzymywaniem siebie w ryzach, nie wiedziała już, gdzie miałaby wepchnąć jakieś dodatkowe zasoby czasowe na jakieś abstrakcyjne czynności, które nijak do szczęścia nie były jej potrzebne.
Jednak na kolejną rewelację nie potrafiła zareagować obojętnie. Zacisnęła mocno usta, chwytając za butelkę z której prędko upiła łyk. - Jak to - prawie? – zmarszczyła brwi, skupiając się na przekazanych słowach, lustrując czarownicę zdziwionym spojrzeniem. – Że na czyje? – posłała w przestrzeń kolejne pytanie, nie wiedząc ile jeszcze takich bombowych informacji jest w stanie dzisiaj znieść, a najwyraźniej Justine miała ich sporo na podorędziu. Nawet nie wiedziała, że była z kimś związana, to już ciężko było jej do siebie przyjąć, a ta już o rozstaniu. Litości. Miała wrażenie jakby przespała dekadę i teraz musiała się mierzyć z tym wszystkim, co zdążyło ją ominąć.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Gorzki śmiech wydźwięczył spomiędzy bladych warg – Durna? – pokręciła głową w wyrazie niedowierzania - Nie chciałam, by ktokolwiek został postawiony między mocno niekomfortowym wyborem. Tak, byłam zagrożeniem, byłam niestabilna, nieprzewidywalna i długo jeszcze będę walczyć z samą sobą, to absurdalne, ale pewnie, nazwijmy to randkami z samą sobą, jeśli tak to właśnie traktujesz – nie potrzeba było sokolego wzroku, by dojrzeć to nieznaczne wzdrygnięcie i towarzyszący temu grymas wykrzywiający usta. Teraz potrafiła o tym rozmawiać, ale jeszcze przed rokiem sytuacja miała się inaczej - nie potrafiła choćby spojrzeć na własne odbicie w lustrze, brzydząc się klątwy, która tak często przejmowała kontrolę nad jej ciałem. Za każdym razem, gdy miała pewność, że wie już wszystko na temat swojej choroby, ta zaraz zaskakiwała ją czymś nowym, było to już zwyczajnie męczące.
Czy jestem do tego zdolna? Oczywiście, że nie, pomyślała, utrzymując jednak teatralną maskę podekscytowania. Nie potrafiła się zająć jednym człowiekiem, a co dopiero trzema, którzy jednocześnie potrzebowaliby atencji. Musiałaby już do końca oszaleć, by w ogóle się na coś takiego porwać, a i wtedy najprawdopodobniej skutecznie zatrzymałoby ją własne sumienie. - To kwestia dyskusyjna - mruknęła. Oczywistym przecież było, że cała ta historyjka była zmyślona na poczekaniu, nawet nie starała się specjalnie tego ukrywać. Chciała jedynie odwrócić uwagę od wszystkich rozczulających tekstów, którymi tak chętnie raczyła ją dziś Justine.
Przewróciła oczami, wykrzywiając usta w grymasie. Przejrzano ją i choć spodziewała się takiego rozwoju sytuacji, to jednak pokładała nadzieje, ze zdoła powiedzieć kilka zdań więcej w tym temacie, ale cóż, dobra zabawa trwała nader krótko. Strzepała ze spódnicy wyimaginowany paproch. – Ech, no popatrz, rozgryzłaś mnie – wzruszyła ramionami, rozpierając się w fotelu. - Gdyby było inaczej, pewnie właśnie rozpaczliwie próbowałabym wydłużyć dobę, a tak, jak widzisz, jestem tutaj z tobą - uśmiechnęła się półgębkiem, pocierając dłonią kark. Była już wystarczająco zajęta hodowlą, ogólnie pojętym obrządkiem i utrzymywaniem siebie w ryzach, nie wiedziała już, gdzie miałaby wepchnąć jakieś dodatkowe zasoby czasowe na jakieś abstrakcyjne czynności, które nijak do szczęścia nie były jej potrzebne.
Jednak na kolejną rewelację nie potrafiła zareagować obojętnie. Zacisnęła mocno usta, chwytając za butelkę z której prędko upiła łyk. - Jak to - prawie? – zmarszczyła brwi, skupiając się na przekazanych słowach, lustrując czarownicę zdziwionym spojrzeniem. – Że na czyje? – posłała w przestrzeń kolejne pytanie, nie wiedząc ile jeszcze takich bombowych informacji jest w stanie dzisiaj znieść, a najwyraźniej Justine miała ich sporo na podorędziu. Nawet nie wiedziała, że była z kimś związana, to już ciężko było jej do siebie przyjąć, a ta już o rozstaniu. Litości. Miała wrażenie jakby przespała dekadę i teraz musiała się mierzyć z tym wszystkim, co zdążyło ją ominąć.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Brwi uniosły się, kiedy Evelyn kazała jej zbastować sprawiając, że z ust wypadło zniecierpliwione prychnięcie, a tęczówki okręciły się wokół na teatralny gest poddania. Ułożyła dłonie na biodra spoglądając ku niej.
- To nie zmienia faktu, że będzie musiał być silny, łaskawie akceptujący i gotowy na ryzyko. - odcięła się jej niezadowolona. Burknęła biorąc wdech w pierś, mrużąc oczy oceniająco patrząc na Evelyn. W końcu skinęła głową, nadal widocznie zła. - Dobrze. Jeśli tego nie zrobisz, sama się tym zajmę. - bąknęła wypuszczając powietrze z płuc. - Zamierzasz mnie poczęstować? - zapytała jej, wskazując dłonią na trzymaną fajkę. Wyciągnęła rękę, poruszając ponaglająco palcami, potakując głową na pytanie które zawisło między nimi.
- Hmm… - zastanowiła się, wkładając jedną z dłoni do kieszeni. - Nie znam jej za bardzo. Ma na imię Adda. Straszna kokietka. - orzekła, marszcząc trochę nos. To zdążyła zauważać podczas pogawędki, którą sobie ucięły. Wróciła jasnymi tęczówkami do Evelyn by wzruszyć ramionami. - Strasznie pogmatwana historia całej zresztą nie znam, ale zastałam Mike’a jak szczerzył się jak idiota do czasu, aż nie zaczął wymyślać. Mój brat imbecyl, prawie odmówił sobie szczęścia. - westchnęła ciężej i pokręciła lekko głową. - Na szczęście ma mądrą siostrę. - dodała z przekąsem. Cóż, kuchnia drżała tego dnia w posadach kiedy darła się na niego nad kubkiem kawy. Przynajmniej coś do niego dotarło.
- Yhym, durna. - potwierdziła spokojnie, zaplatając dłonie na piersi, zawieszając jasne, przenikliwe spojrzenie na jednostce obok kiedy mówiła. Milczała, nie wchodząc jej w słowo. Westchnęła po raz kolejny. - Nie chciałam cię urazić tym określeniem. - powiedziała wzruszając znów ramionami. Osoby ugodzone tą klątwą w jej temacie całkowicie traciły poczucie humoru. - Ty nie chciałaś więc zdecydowałaś za mnie? Poradziłabym sobie. - jak osioł pozostała przy swoim, jednocześnie słuchając Despenser, jak i nie zamierzając odpuścić.
Weszła do znajomego już domu, unosząc tylko brwi w odpowiedzi na krótkie zdanie padające z jej ust. Nie, nie tylko, wywróciła jeszcze oczami do kompletu. A potem, po przydługiej historii - która mogłaby być ekscytująca, gdyby nie potwierdziły się przypuszczenia Justine westchnęła raz jeszcze. Opadła na fotel wypuszczając powietrze z ust. Odbierając piwo którym wskazała Evelyn wykrzywiając usta i niemal dziecinnie ją przedrzeźniając.
- Wolałabym się mylić. - mruknęła marudnie unosząc butelkę do ust. Zerkając na znajomą kobietę kiedy mówiła. - Poświęciłabym się dla ciebie. - orzekła wspaniałomyślnie, zarzucając jedną nogę na drugą. Odsuwając wzrok by spojrzeć na sufit. Zastanawiała się, czy powinna jej odpowiedzieć. A może czy i ile powiedzieć. Nie wiedziała. Nie była pewna. Z jednej strony nie miała ochoty się w tym babrać. Odsuwanie problemów, a może przeszłości, było najlepsze.
- No tak to. - odpowiedziała jej, unosząc butelkę, przechylając ją, pozwalając by gorzki płyn pomknął do jej gardła. Na chwilę przymknęła tęczówki, by zaraz powrócić do obserwowania sufitu. Nic więcej nie powiedziała, bo prawie było już wystarczająco wymowne. Świadczyło o tym jak blisko było i jak nic się nie zmieniło. Mimowolnie kącik jej ust drgnął ku dołowi. Kolejne pytanie z początku zdawało się zginąć. Tonks uniosła znów butelkę przechylając ją, uparcie wpatrując się w sufit. Odjęła ją w końcu od warg, wypuszczając powietrze z ust, przesuwając najpierw spojrzenie a dopiero chwilę później głowę.
- To chyba już bez znaczenia? - zapytała, a może stwierdziła trudno było powiedzieć, coś na kształt odbitego w krzywym zwierciadle uśmiechu wykrzywiło jej wargi. Wzruszyła ramionami, ale gest zginął przez jej pozycję. Była największym burzycielem szczęścia własnego, największą hipokrytką chodzącą po tej planecie z pewnością. Vincent chciał być z nią. Chciał trwać przy niej a ona nie pozwoliła mu na to. Ale jak mogłaby? Dalej spoglądać ku niemu, dalej tonąć w morskim spojrzeniu, kiedy w jego odbiciu widziała siebie. Wybrakowany egzemplarz czegoś, co jedynie z budowy zdawało się być kobietą. Była bronią, narzędziem, dla wojny, za siłę przehandlowała własne szczęście. Zbyt pazernie zachciała wszystkiego, na którą chwilę zapominając o przysiędze. - Rineheart. - powiedziała w końcu, odwracając spojrzenie. - Vincent. - dodała jeszcze, nie orientując się czy się znali w ogóle. Ale chyba mogła go kojarzyć, nie byli razem na roku czy coś? Jakoś tak. Teraz i tak nie miało znaczenia. Przesunęła rękę z butelką wyciągając jeden palec z uścisku którym wskazała na nią. - I zanim zadasz kolejne pytanie - to ja oddałam mu pierścionek. - i złamałam serce. Ale tego drugiego już nie dodała. Uniosła znów butelkę, pociągając kolejny łyk. - Kto by się spodziewał, co? - mruknęła, dźwigając się do pionu, przesuwając na fotelu, podciągając nogi na siedzisko.
| zt
- To nie zmienia faktu, że będzie musiał być silny, łaskawie akceptujący i gotowy na ryzyko. - odcięła się jej niezadowolona. Burknęła biorąc wdech w pierś, mrużąc oczy oceniająco patrząc na Evelyn. W końcu skinęła głową, nadal widocznie zła. - Dobrze. Jeśli tego nie zrobisz, sama się tym zajmę. - bąknęła wypuszczając powietrze z płuc. - Zamierzasz mnie poczęstować? - zapytała jej, wskazując dłonią na trzymaną fajkę. Wyciągnęła rękę, poruszając ponaglająco palcami, potakując głową na pytanie które zawisło między nimi.
- Hmm… - zastanowiła się, wkładając jedną z dłoni do kieszeni. - Nie znam jej za bardzo. Ma na imię Adda. Straszna kokietka. - orzekła, marszcząc trochę nos. To zdążyła zauważać podczas pogawędki, którą sobie ucięły. Wróciła jasnymi tęczówkami do Evelyn by wzruszyć ramionami. - Strasznie pogmatwana historia całej zresztą nie znam, ale zastałam Mike’a jak szczerzył się jak idiota do czasu, aż nie zaczął wymyślać. Mój brat imbecyl, prawie odmówił sobie szczęścia. - westchnęła ciężej i pokręciła lekko głową. - Na szczęście ma mądrą siostrę. - dodała z przekąsem. Cóż, kuchnia drżała tego dnia w posadach kiedy darła się na niego nad kubkiem kawy. Przynajmniej coś do niego dotarło.
- Yhym, durna. - potwierdziła spokojnie, zaplatając dłonie na piersi, zawieszając jasne, przenikliwe spojrzenie na jednostce obok kiedy mówiła. Milczała, nie wchodząc jej w słowo. Westchnęła po raz kolejny. - Nie chciałam cię urazić tym określeniem. - powiedziała wzruszając znów ramionami. Osoby ugodzone tą klątwą w jej temacie całkowicie traciły poczucie humoru. - Ty nie chciałaś więc zdecydowałaś za mnie? Poradziłabym sobie. - jak osioł pozostała przy swoim, jednocześnie słuchając Despenser, jak i nie zamierzając odpuścić.
Weszła do znajomego już domu, unosząc tylko brwi w odpowiedzi na krótkie zdanie padające z jej ust. Nie, nie tylko, wywróciła jeszcze oczami do kompletu. A potem, po przydługiej historii - która mogłaby być ekscytująca, gdyby nie potwierdziły się przypuszczenia Justine westchnęła raz jeszcze. Opadła na fotel wypuszczając powietrze z ust. Odbierając piwo którym wskazała Evelyn wykrzywiając usta i niemal dziecinnie ją przedrzeźniając.
- Wolałabym się mylić. - mruknęła marudnie unosząc butelkę do ust. Zerkając na znajomą kobietę kiedy mówiła. - Poświęciłabym się dla ciebie. - orzekła wspaniałomyślnie, zarzucając jedną nogę na drugą. Odsuwając wzrok by spojrzeć na sufit. Zastanawiała się, czy powinna jej odpowiedzieć. A może czy i ile powiedzieć. Nie wiedziała. Nie była pewna. Z jednej strony nie miała ochoty się w tym babrać. Odsuwanie problemów, a może przeszłości, było najlepsze.
- No tak to. - odpowiedziała jej, unosząc butelkę, przechylając ją, pozwalając by gorzki płyn pomknął do jej gardła. Na chwilę przymknęła tęczówki, by zaraz powrócić do obserwowania sufitu. Nic więcej nie powiedziała, bo prawie było już wystarczająco wymowne. Świadczyło o tym jak blisko było i jak nic się nie zmieniło. Mimowolnie kącik jej ust drgnął ku dołowi. Kolejne pytanie z początku zdawało się zginąć. Tonks uniosła znów butelkę przechylając ją, uparcie wpatrując się w sufit. Odjęła ją w końcu od warg, wypuszczając powietrze z ust, przesuwając najpierw spojrzenie a dopiero chwilę później głowę.
- To chyba już bez znaczenia? - zapytała, a może stwierdziła trudno było powiedzieć, coś na kształt odbitego w krzywym zwierciadle uśmiechu wykrzywiło jej wargi. Wzruszyła ramionami, ale gest zginął przez jej pozycję. Była największym burzycielem szczęścia własnego, największą hipokrytką chodzącą po tej planecie z pewnością. Vincent chciał być z nią. Chciał trwać przy niej a ona nie pozwoliła mu na to. Ale jak mogłaby? Dalej spoglądać ku niemu, dalej tonąć w morskim spojrzeniu, kiedy w jego odbiciu widziała siebie. Wybrakowany egzemplarz czegoś, co jedynie z budowy zdawało się być kobietą. Była bronią, narzędziem, dla wojny, za siłę przehandlowała własne szczęście. Zbyt pazernie zachciała wszystkiego, na którą chwilę zapominając o przysiędze. - Rineheart. - powiedziała w końcu, odwracając spojrzenie. - Vincent. - dodała jeszcze, nie orientując się czy się znali w ogóle. Ale chyba mogła go kojarzyć, nie byli razem na roku czy coś? Jakoś tak. Teraz i tak nie miało znaczenia. Przesunęła rękę z butelką wyciągając jeden palec z uścisku którym wskazała na nią. - I zanim zadasz kolejne pytanie - to ja oddałam mu pierścionek. - i złamałam serce. Ale tego drugiego już nie dodała. Uniosła znów butelkę, pociągając kolejny łyk. - Kto by się spodziewał, co? - mruknęła, dźwigając się do pionu, przesuwając na fotelu, podciągając nogi na siedzisko.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 20.11.23 0:29, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zjeżyła się, spinając mimowolnie mięśnie. Zupełnie nie była gotowa na tak długą rozmowę o czymś, co zaprzątało jej umysł, a co tak świetnie tuszowała. Nie mogła uciszyć myśli kłębiących się w głowie, a one krzyczały, przywołując obrazy codzienności i choć z początku sądziła, że pokazują jej rutynę, tak z czasem zaczęła widzieć więcej; jeden wspólny mianownik. - Nie naginaj granic mojej kontroli, Just – wyparowała bezpardonowo, zupełnie szczerze, a stalowoniebieskie oczy błysnęły czymś na pograniczu rozdarcia między statecznością, a lękiem przed nieznanym. Musiała. Czuła powracające drżenie dłoni, dyskomfort wobec tematu, który w ostatnich tygodniach, mogła przysiąc, rozsadzał jej czaszkę. Coś się zmieniło, pojawiły się uczucia, których nie doświadczała od lat, a one, cóż, mogły zaprzepaścić wszystko, co jej znane; zmienić dobrze wypracowaną rutynę, zagrozić tym, którzy zbliżyli się do niej bardziej, zdecydowanie bardziej niż podejrzewała. Bała się tego, zwyczajnie lękała się zmian, utraty kontroli o którą przecież tak zawzięcie walczyła od kilku lat. Obiecała sobie przecież, że już nikt jej nie skrzywdzi, to było łączne z tym, że sama nie chciała przyczyniać się do czyjejś krzywdy. Zagryzła zęby, raniąc wargę, czego nie odczuła, póki metaliczny posmak nie zawitał na jej języku. – Myśl, co chcesz, ale na litość, skończmy o tym mówić – wycedziła przez zęby, uciskając nasadę nosa palcami lewej dłoni. Mętlik w jej umyśle nie pomagał, ciężko było jej opanować niekontrolowany chaos. Czy była to wina komety? Jaką władzę mogło mieć to cholerne ciało niebieskie? Otrząsnęła się, prostując nader sztywno, wyginając usta w krzywym wyrazie grymasu, co jednak było uwidocznione przez zaledwie kilka sekund – pragnienie trzymania wszystkiego w garści wciąż pozostawało silniejsze. Przynajmniej tu, teraz, z nią. – Masz – powiedziała jedynie, wciskając kobiecie fajkę w dłoń. Liczyła, że to pozwoli zdobyć jej kilka cennych minut na powrót trzeźwości umysłu. Potrzebowała się na czymś skupić, mówiła więc nieskładnie, interesując się czymś, co zwykle zupełnie nie poruszyłoby ni nuty jej ciekawości, a jednak i tego miała pożałować.
Uniosła ku górze lewą brew, zastanawiając się nad słowami czarownicy, które docierały do niej z wolna, mozolnie i niechętnie, zupełnie jakby usilnie chciała je odepchnąć – zupełnie jak całą resztę, kołatającą się po głowie. I co teraz powiesz, E?, zrugała się wewnętrznie. Wyprostowała się zaraz, krzyżując ręce na piersi, a spomiędzy jej ust wydobyło się ciche prychnięcie. – Kokietka, mówisz? To się trafiło ziółko, kto by pomyślał… – słowa kobiety były nienaturalnie sztywne w wybrzmieniu, co szło w parze z dojmującym uczuciem goryczy na języku. Musiała kłamać, ukrywać, że ów opis pokrywał się z kimś, kogo znała od lat, co dopiero mówiąc o samym imieniu, dość charakterystycznym. Tę kwestię postanowiła przemyśleć, zanim wkroczy w nią dzikość i poczucie odtrącenia. Nie przejęłaby się, nie aż tak, ale ostatnio ciążyła na niej słabość, doskwierające zachwianie między naturą ludzką, a wilkołaczym, zazdrosnym i terytorialnym instynktem. – Mężczyźni są ślepi, nawet jeśli mają coś tuż przed nosem – przyznała od niechcenia, ukazując arogancję pod wpływem znużenia tematem, uznając go za w pełni wyczerpany; nie było potrzeby zagłębiać się w coś, co było oczywiste. Kolejna gra, jednak wypracowana perfekcyjnie, nazbyt dobrze pasująca do Evelyn z czasów, gdy wszystko było normalne. Czy naprawdę sądziła, że tylko mężczyźni są krótkowzroczni? Otóż nie, w końcu niejednokrotnie sama wykazywała się tą dość naganną cechą. Niemniej wielu mężczyzn ją zraniło, przynajmniej jak na jej normy, a głównie byli to ci, którzy należeli do jej rodziny. Ci, którym powinna ufać i zawierzać bez zastanowienia własne życie. Kochała ojca, podobnie jak brata, ale pierwszy zapomniał ostatecznie nawet jej imię, co nie było jego winą, a drugi obarczył ją czymś, co zaprzepaściło każdy, nawet najmniejszy plan, który chciała spełnić. Była uwiązana – do tych ziem, do samotności, do więzienia, które wyznaczała rutyna obowiązków. Nie chciała więcej być zależna od kogoś, kto może znów wyrwać z niej kolejny fragment jestestwa, tego, który latami tak starannie odbudowywała.
Uciekła spojrzeniem w bok, studiując zieleń górskich połaci, które okalały swym majestatem trzy strony jej ziem. – Hm… - burknęła wpierw, nie odczuwając złości wobec określenia, którego użyła czarownica. - Cóż, nie poczułam się urażona – wzruszyła ramionami w wyrazie obojętności, już nie takimi określeniami ją w przeszłości raczono. Wystarczyło, że wzięłaby na tapet wspomnienia z niektórymi brygadzistami, bo wiadomo – trafiali się lepsi i gorsi. Byli ci, którzy przestrzegali odgórnych reguł, traktując ją z szacunkiem, należącym się kobiecie; przynajmniej na tyle, na ile mogli. Niestety miała okazję poznać też tych, którzy nadużywali swoich uprawnień. Pamiętała ich, nie tylko dzięki świadomości ludzkiego umysłu, wydobywaniu wspomnień głęboko zaszytych pod płaszczem odtrącenia uwłaczających dni. Widywała bestialskie rany tuż po pełni, takie, których nie wyrządziłby sobie zakuty w łańcuchy wilkołak, jednak te zawsze się goiły i nie pozostawał po nich ślad. Bywała zabawką, czymś na czym można się wyżyć, wiedząc, że ludzka powłoka spotka się z niepamięcią. Nigdy nie otworzyła ust, zagryzając je mocno, gdy ślina przywodziła na język obarczające słowa. Wtedy czuła się inna, miałka, winna swojej klątwy; zatraciła się w nienawiści wobec siebie, nie dostrzegając tego, że wciąż w znacznej części była człowiekiem. – Chciałam, nie zamierzam zaprzeczać, tak po prostu było lepiej – przyznała beznamiętnie, nie wyobrażając sobie, jak mogłaby dopuścić, by Justine wyciągnęła z niej w tamtych czasach tego typu parszywe wspomnienia. Tak było lepiej, dla nich obu. Czarownica mogła na nią naciskać do woli, jednak kruczowłosa nie zamierzała otwierać się przed nią w pełni, ujawniać bolączek przeszłości, której już nie można było zaradzić. Nikomu tego nie mówiła i zamierzała ten stan utrzymywać tak długo, jak należało.
W domu znacznie się rozluźniła, czując znajomy zapach, który opatulił ją czule, zapewniając namiastkę poczucia bezpieczeństwa i spokoju. Nie chciała wiele, ot odcinała Justine grubą linią od wcześniejszych rozmów, chcąc przejść do czegoś lżejszego, co pozwoli oddalić krążące nad głową ciemne chmury. Uśmiechnęła się leniwie, wykrzywiając nieznacznie kąciki ust. – Na szczęście nie musisz, jestem tutaj i nigdzie się nie ruszam – zawyrokowała z przekorą, lustrując z niewzruszonym spokojem kobiecą twarz. Miała wrażenie, że dostrzega na niej jakieś troski, coś, co wywoływało podszyty, wewnętrzny alarm. Nieznacznie zmrużyła oczy, przyglądając się bardziej przez ułamki sekund, nim wlepiła wzrok w butelkę. Policzki zafalowały jej pod wpływem gwałtownego zaciskania i rozluźniania szczęk. Nie chciała wiedzieć, nie powinna się aż tak spoufalać, zbliżać do kogoś, kto należał do jej przeszłości. Przecież właśnie dlatego poniekąd ją odrzuciła. Chciała odsunąć, by móc ochronić, ale, cholera, teraz w mimice twarzy czarownicy widziała, że najwyraźniej ocaliła ją przed własnym zagrożeniem, ignorując inne, bardziej ludzkie, przyziemne. Obie były wybitnie zdolne pod względem umiejętności odsuwania problemów, zresztą, hipokryzja też nie była im obca.
Zmarszczyła brwi, patrząc jak blondynka upija łyk trunku. Tyle? Naprawdę nie zamierzała powiedzieć nic więcej? Szkotka potrząsnęła głową w wyrazie niemego niezrozumienia. Czuła, że to jest kolejny ciężki temat, który nadchodzi wielkimi krokami i już żałowała własnych pytań. Miała wrażenie, że jej ciało wbija się w materiał kanapy, nie mogąc się jednak w nim wystarczająco schować. Merlinie, miej litość, poprosiła gorzko, cmokając zaraz z niezadowoleniem, co równocześnie stanowiło odpowiedź na skierowane w jej stronę pytanie, które podjęła jako to z gatunku retorycznych. Nie chciała nic mówić, dopytywać, czy jakkolwiek wymuszać odpowiedzi. Nie musiały o tym rozmawiać – doskonale potrafiła rozpoznać momenty w których powinna zacisnąć usta i nie ingerować dalej. Zarazem nie wiedziała na co zmienić obrany przypadkiem temat. Myśli galopowały prędko, przerzucając się od cięcia mięty, przez nieudane wypieki, aż po jej pomocników pracy. Everett zdecydowanie lepiej poradziłby sobie w tej sytuacji – rzucił żartem, wyciągnął kanapkę, cokolwiek. Ona zaś była sprzeczna, namacalnie skrajna – milcząca, lub krzykliwa i chyba nie nadawała się do dzisiejszej rozmowy.
Potwierdziła własne rozmyślenia, gdy tylko doszło jej uszu nazwisko, a zaraz po nim imię. Zbaraniała, ściskając w palcach butelkę, tak bardzo, że bała się iż ta rozpryśnie się na kawałki. Przechyliła głowę, gryząc usta, obserwując własne dłonie. Tyle straciła. Wiedziałaby przecież, gdyby nie to, że… właśnie, gdyby. Z tej ścieżki nie było już odwrotu, nie mogła zmienić biegu rzeki. Vincent. Nie była to prosta myśl, należała raczej do tych, które obarczone były bólem. Straciła go lata temu, mimo, że był dla niej niczym brat, ten, którego potrzebowała. Znała go przecież od czasów szkolnych, ucząc się z nim po kątach, w nadziei, że wzajemna praca ułatwi im zyskanie wysokich wyników na egzaminach, na tym przecież opierała się początkowo ich znajomość. Przynajmniej dopóki nie zaufali sobie na tyle, by zacząć rozmawiać o wszystkim i zarazem o niczym. Dopóki Soren nie wychwycił tej zażyłej relacji, a Vincent nie stanął mu naprzeciw, nie mając żadnych szans, co skończyło się złamanym nosem i tłem dziewczęcego krzyku przerażenia wobec jawnej, nieuzasadnionej przemocy. Znała marzenia Rinehearta, jego serce rwało się do podróży, szczególnie po szkole, gdy kilkukrotnie zachęcał ją do wyruszenia w nieznane, ramię w ramię. Jednak to wtedy właśnie życie kobiety wywróciło się do góry nogami, zmieniając wszystko, od marzeń, po proste, codzienne czynności. Nie powiedziała mu o tym nigdy, jednak słała listy na które nie doczekała się odpowiedzi. Przestała z czasem, przyjmując do siebie, że i on odwrócił się od niej, choć zupełnie nie znała powodu tego odtrącenia. Teraz, mimo lat, była na niego zła, niewyobrażalnie wściekła, bowiem to on był tym, który przywrócił jej wiarę w instytucję rodziny - braterstwo bez powiązań krwi, a potem bezpowrotnie to zaprzepaścił.
Miała wrażenie, że gdzieś się pogubiła, zupełnie nie potrafiąc wyobrazić sobie połączenia o którym mówiła czarownica. Niemniej wszystko składało się w całość, biorąc pod uwagę ich charaktery - przynajmniej za czasów, w których mogła to porównywać. Nie rozumiała jednak jak te ścieżki mogły się rozejść, niemniej nie zamierzała dociekać, to nie była jej sprawa. - Vincent? Ty? Co… och, na litość Merlina, Justine – gwałtownie uderzyła plecami o oparcie kanapy, złoszcząc się na siebie, że w ogóle dopytała o szczegóły. Było tyle pytań, które podsuwała jej podświadomość, chcąc zaopiekować się jej uczuciami; sprawdzić, czy na pewno postawiła na tej relacji kreskę, jednak usilnie zagryzała zęby. Znała Vincenta – jeśli się w coś angażował, to na wskroś, całym sercem, całym sobą. Nie wyobrażała sobie, że mógłby wyrządzić jej jakąkolwiek krzywdę, która wymusiłaby na niej podjęcie świadomej decyzji o zerwaniu zaręczyn. Zwiesiła ramiona, pociągając łyk z butelki, znów powracając do parszywego nastroju. Nie zwracała uwagi na fakt, że z początku Tonks naciskała na nią w temacie mężczyzn, to się teraz nie liczyło, nie można było porównywać tych dwóch rzeczy, przynajmniej w oczach kruczowłosej. Ona nigdy nie znalazła się w takiej sytuacji, nie musiała podejmować takich decyzji. – Ja pieprzę – podsumowała jedynie, nie wiedząc na jakie inne słowa mogłaby się zdobyć. Nie miało być łatwo, ale też nikt nie uprzedzał, że życiorysy będą się miotać niczym sztormy. Westchnęła przeciągle, wyciągając ku Justine własną butelkę, chcąc się nimi obić w wyrazie parszywego toastu, tego, któremu nie były potrzebne słowa, bo każda z nich miała własną intencję, nawet jeżeli zgoła inną. Miały się tym pocieszać na swój sposób, przynajmniej póki nie skończy się trunek, ewentualnie świadomość umysłu.
|zt. (?)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Uniosła ku górze lewą brew, zastanawiając się nad słowami czarownicy, które docierały do niej z wolna, mozolnie i niechętnie, zupełnie jakby usilnie chciała je odepchnąć – zupełnie jak całą resztę, kołatającą się po głowie. I co teraz powiesz, E?, zrugała się wewnętrznie. Wyprostowała się zaraz, krzyżując ręce na piersi, a spomiędzy jej ust wydobyło się ciche prychnięcie. – Kokietka, mówisz? To się trafiło ziółko, kto by pomyślał… – słowa kobiety były nienaturalnie sztywne w wybrzmieniu, co szło w parze z dojmującym uczuciem goryczy na języku. Musiała kłamać, ukrywać, że ów opis pokrywał się z kimś, kogo znała od lat, co dopiero mówiąc o samym imieniu, dość charakterystycznym. Tę kwestię postanowiła przemyśleć, zanim wkroczy w nią dzikość i poczucie odtrącenia. Nie przejęłaby się, nie aż tak, ale ostatnio ciążyła na niej słabość, doskwierające zachwianie między naturą ludzką, a wilkołaczym, zazdrosnym i terytorialnym instynktem. – Mężczyźni są ślepi, nawet jeśli mają coś tuż przed nosem – przyznała od niechcenia, ukazując arogancję pod wpływem znużenia tematem, uznając go za w pełni wyczerpany; nie było potrzeby zagłębiać się w coś, co było oczywiste. Kolejna gra, jednak wypracowana perfekcyjnie, nazbyt dobrze pasująca do Evelyn z czasów, gdy wszystko było normalne. Czy naprawdę sądziła, że tylko mężczyźni są krótkowzroczni? Otóż nie, w końcu niejednokrotnie sama wykazywała się tą dość naganną cechą. Niemniej wielu mężczyzn ją zraniło, przynajmniej jak na jej normy, a głównie byli to ci, którzy należeli do jej rodziny. Ci, którym powinna ufać i zawierzać bez zastanowienia własne życie. Kochała ojca, podobnie jak brata, ale pierwszy zapomniał ostatecznie nawet jej imię, co nie było jego winą, a drugi obarczył ją czymś, co zaprzepaściło każdy, nawet najmniejszy plan, który chciała spełnić. Była uwiązana – do tych ziem, do samotności, do więzienia, które wyznaczała rutyna obowiązków. Nie chciała więcej być zależna od kogoś, kto może znów wyrwać z niej kolejny fragment jestestwa, tego, który latami tak starannie odbudowywała.
Uciekła spojrzeniem w bok, studiując zieleń górskich połaci, które okalały swym majestatem trzy strony jej ziem. – Hm… - burknęła wpierw, nie odczuwając złości wobec określenia, którego użyła czarownica. - Cóż, nie poczułam się urażona – wzruszyła ramionami w wyrazie obojętności, już nie takimi określeniami ją w przeszłości raczono. Wystarczyło, że wzięłaby na tapet wspomnienia z niektórymi brygadzistami, bo wiadomo – trafiali się lepsi i gorsi. Byli ci, którzy przestrzegali odgórnych reguł, traktując ją z szacunkiem, należącym się kobiecie; przynajmniej na tyle, na ile mogli. Niestety miała okazję poznać też tych, którzy nadużywali swoich uprawnień. Pamiętała ich, nie tylko dzięki świadomości ludzkiego umysłu, wydobywaniu wspomnień głęboko zaszytych pod płaszczem odtrącenia uwłaczających dni. Widywała bestialskie rany tuż po pełni, takie, których nie wyrządziłby sobie zakuty w łańcuchy wilkołak, jednak te zawsze się goiły i nie pozostawał po nich ślad. Bywała zabawką, czymś na czym można się wyżyć, wiedząc, że ludzka powłoka spotka się z niepamięcią. Nigdy nie otworzyła ust, zagryzając je mocno, gdy ślina przywodziła na język obarczające słowa. Wtedy czuła się inna, miałka, winna swojej klątwy; zatraciła się w nienawiści wobec siebie, nie dostrzegając tego, że wciąż w znacznej części była człowiekiem. – Chciałam, nie zamierzam zaprzeczać, tak po prostu było lepiej – przyznała beznamiętnie, nie wyobrażając sobie, jak mogłaby dopuścić, by Justine wyciągnęła z niej w tamtych czasach tego typu parszywe wspomnienia. Tak było lepiej, dla nich obu. Czarownica mogła na nią naciskać do woli, jednak kruczowłosa nie zamierzała otwierać się przed nią w pełni, ujawniać bolączek przeszłości, której już nie można było zaradzić. Nikomu tego nie mówiła i zamierzała ten stan utrzymywać tak długo, jak należało.
W domu znacznie się rozluźniła, czując znajomy zapach, który opatulił ją czule, zapewniając namiastkę poczucia bezpieczeństwa i spokoju. Nie chciała wiele, ot odcinała Justine grubą linią od wcześniejszych rozmów, chcąc przejść do czegoś lżejszego, co pozwoli oddalić krążące nad głową ciemne chmury. Uśmiechnęła się leniwie, wykrzywiając nieznacznie kąciki ust. – Na szczęście nie musisz, jestem tutaj i nigdzie się nie ruszam – zawyrokowała z przekorą, lustrując z niewzruszonym spokojem kobiecą twarz. Miała wrażenie, że dostrzega na niej jakieś troski, coś, co wywoływało podszyty, wewnętrzny alarm. Nieznacznie zmrużyła oczy, przyglądając się bardziej przez ułamki sekund, nim wlepiła wzrok w butelkę. Policzki zafalowały jej pod wpływem gwałtownego zaciskania i rozluźniania szczęk. Nie chciała wiedzieć, nie powinna się aż tak spoufalać, zbliżać do kogoś, kto należał do jej przeszłości. Przecież właśnie dlatego poniekąd ją odrzuciła. Chciała odsunąć, by móc ochronić, ale, cholera, teraz w mimice twarzy czarownicy widziała, że najwyraźniej ocaliła ją przed własnym zagrożeniem, ignorując inne, bardziej ludzkie, przyziemne. Obie były wybitnie zdolne pod względem umiejętności odsuwania problemów, zresztą, hipokryzja też nie była im obca.
Zmarszczyła brwi, patrząc jak blondynka upija łyk trunku. Tyle? Naprawdę nie zamierzała powiedzieć nic więcej? Szkotka potrząsnęła głową w wyrazie niemego niezrozumienia. Czuła, że to jest kolejny ciężki temat, który nadchodzi wielkimi krokami i już żałowała własnych pytań. Miała wrażenie, że jej ciało wbija się w materiał kanapy, nie mogąc się jednak w nim wystarczająco schować. Merlinie, miej litość, poprosiła gorzko, cmokając zaraz z niezadowoleniem, co równocześnie stanowiło odpowiedź na skierowane w jej stronę pytanie, które podjęła jako to z gatunku retorycznych. Nie chciała nic mówić, dopytywać, czy jakkolwiek wymuszać odpowiedzi. Nie musiały o tym rozmawiać – doskonale potrafiła rozpoznać momenty w których powinna zacisnąć usta i nie ingerować dalej. Zarazem nie wiedziała na co zmienić obrany przypadkiem temat. Myśli galopowały prędko, przerzucając się od cięcia mięty, przez nieudane wypieki, aż po jej pomocników pracy. Everett zdecydowanie lepiej poradziłby sobie w tej sytuacji – rzucił żartem, wyciągnął kanapkę, cokolwiek. Ona zaś była sprzeczna, namacalnie skrajna – milcząca, lub krzykliwa i chyba nie nadawała się do dzisiejszej rozmowy.
Potwierdziła własne rozmyślenia, gdy tylko doszło jej uszu nazwisko, a zaraz po nim imię. Zbaraniała, ściskając w palcach butelkę, tak bardzo, że bała się iż ta rozpryśnie się na kawałki. Przechyliła głowę, gryząc usta, obserwując własne dłonie. Tyle straciła. Wiedziałaby przecież, gdyby nie to, że… właśnie, gdyby. Z tej ścieżki nie było już odwrotu, nie mogła zmienić biegu rzeki. Vincent. Nie była to prosta myśl, należała raczej do tych, które obarczone były bólem. Straciła go lata temu, mimo, że był dla niej niczym brat, ten, którego potrzebowała. Znała go przecież od czasów szkolnych, ucząc się z nim po kątach, w nadziei, że wzajemna praca ułatwi im zyskanie wysokich wyników na egzaminach, na tym przecież opierała się początkowo ich znajomość. Przynajmniej dopóki nie zaufali sobie na tyle, by zacząć rozmawiać o wszystkim i zarazem o niczym. Dopóki Soren nie wychwycił tej zażyłej relacji, a Vincent nie stanął mu naprzeciw, nie mając żadnych szans, co skończyło się złamanym nosem i tłem dziewczęcego krzyku przerażenia wobec jawnej, nieuzasadnionej przemocy. Znała marzenia Rinehearta, jego serce rwało się do podróży, szczególnie po szkole, gdy kilkukrotnie zachęcał ją do wyruszenia w nieznane, ramię w ramię. Jednak to wtedy właśnie życie kobiety wywróciło się do góry nogami, zmieniając wszystko, od marzeń, po proste, codzienne czynności. Nie powiedziała mu o tym nigdy, jednak słała listy na które nie doczekała się odpowiedzi. Przestała z czasem, przyjmując do siebie, że i on odwrócił się od niej, choć zupełnie nie znała powodu tego odtrącenia. Teraz, mimo lat, była na niego zła, niewyobrażalnie wściekła, bowiem to on był tym, który przywrócił jej wiarę w instytucję rodziny - braterstwo bez powiązań krwi, a potem bezpowrotnie to zaprzepaścił.
Miała wrażenie, że gdzieś się pogubiła, zupełnie nie potrafiąc wyobrazić sobie połączenia o którym mówiła czarownica. Niemniej wszystko składało się w całość, biorąc pod uwagę ich charaktery - przynajmniej za czasów, w których mogła to porównywać. Nie rozumiała jednak jak te ścieżki mogły się rozejść, niemniej nie zamierzała dociekać, to nie była jej sprawa. - Vincent? Ty? Co… och, na litość Merlina, Justine – gwałtownie uderzyła plecami o oparcie kanapy, złoszcząc się na siebie, że w ogóle dopytała o szczegóły. Było tyle pytań, które podsuwała jej podświadomość, chcąc zaopiekować się jej uczuciami; sprawdzić, czy na pewno postawiła na tej relacji kreskę, jednak usilnie zagryzała zęby. Znała Vincenta – jeśli się w coś angażował, to na wskroś, całym sercem, całym sobą. Nie wyobrażała sobie, że mógłby wyrządzić jej jakąkolwiek krzywdę, która wymusiłaby na niej podjęcie świadomej decyzji o zerwaniu zaręczyn. Zwiesiła ramiona, pociągając łyk z butelki, znów powracając do parszywego nastroju. Nie zwracała uwagi na fakt, że z początku Tonks naciskała na nią w temacie mężczyzn, to się teraz nie liczyło, nie można było porównywać tych dwóch rzeczy, przynajmniej w oczach kruczowłosej. Ona nigdy nie znalazła się w takiej sytuacji, nie musiała podejmować takich decyzji. – Ja pieprzę – podsumowała jedynie, nie wiedząc na jakie inne słowa mogłaby się zdobyć. Nie miało być łatwo, ale też nikt nie uprzedzał, że życiorysy będą się miotać niczym sztormy. Westchnęła przeciągle, wyciągając ku Justine własną butelkę, chcąc się nimi obić w wyrazie parszywego toastu, tego, któremu nie były potrzebne słowa, bo każda z nich miała własną intencję, nawet jeżeli zgoła inną. Miały się tym pocieszać na swój sposób, przynajmniej póki nie skończy się trunek, ewentualnie świadomość umysłu.
|zt. (?)
[bylobrzydkobedzieladnie]
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Podwórze
Szybka odpowiedź