Tereny hodowli
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Farma
Najważniejsze miejsce na terenach Despenserów. Hodowla aetonanów, to nie tylko stajnie, łąki i pastwiska. To miejsce tętni życiem, a wszystko dzięki klientom i ludziom, którzy poświęcają swój czas, by pomóc w rozwoju tego miejsca. Od rana do wieczora coś się tu dzieje, przeważnie są to okrzyki niezadowolenia po zabawach niuchacza-rezydenta, małego złodziejaszka, który lubi podwędzać wszystkie niezbędne na daną chwilę rzeczy. Nie ma tu nudy, cały czas coś wymaga naprawienia, załatwienia i zorganizowania.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 17.02.23 0:21, w całości zmieniany 3 razy
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Hep!
Świat zgasł po raz kolejny, rozmył się i uformował na nowo, tym razem rozpościerając przed nim zielone pastwiska i spokojną, wręcz sielankową, scenerię. Victor rozejrzał się ― wyjebało go przy jakimś oczku wodnym ― ale nie dostrzegł nic, co wzbudziłoby jego podejrzliwość. Nikt też nie próbował mu przypierdolić, co skwitował głupim uśmiechem i krótkim uniesieniem brwi w geście uprzejmego niedowierzania.
Przeszedł się nieśpiesznie, trawa miękko szeleściła pod podeszwami butów, łagodny wiatr rozwiewał mu włosy, rozlewał się przyjemnym orzeźwieniem na rozgrzanej skórze. Miał dziwne wrażenie, że już tu kiedyś był. Że tamta szopa ― stajnia? ― wygląda za bardzo znajomo, żeby to był czysty przypadek. Układ drzew przywoływał bliżej nieokreślone wspomnienie, zapach siana i końskiej sierści splatał się z wonią wodnego mułu i świeżo skoszonej trawy, wywołując w nim to średnio lubiane wrażenie, że zaraz nawiedzi go jakieś chujowe wspomnienie z czasów o których wolał nie pamiętać. Dawne życie ― porządnego syna, porządnego obywatela, porządnego brygadzisty ― pogrzebał lata temu, razem z własnym kręgosłupem moralnym; wybrał dno, wybrał życie człowieka spod ciemnej gwiazdy.
I nie lubił, kiedy przeszłość przypominała o sobie w sposób niekontrolowany.
Wydawało mu się, że jest na farmie sam ― że zwierzęta albo już są zagonione do boksów albo przebywają w innej okolicy; że właściciel siedzi gdzieś w domu albo przebywa w ogóle poza zielonym obszarem, ale nim uszedł chociażby sto metrów ― został odgórnie zmuszony do zrewidowania dotychczasowych założeń. Aetonan ― brązowy, ładny, a przy tym niewiarygodnie ciekawski ― wylądował tuż obok niego, trącił go łbem w bark, jakby witał się ze starym kumplem. Victor uniósł brwi, po raz kolejny w przeciągu paru minut prezentując klasyczny przykład uprzejmego zdziwienio-zainteresowania, ale nie oddał gestu.
Aetonan parsknął, wybitnie rozczarowany.
― No co? ― spytał mrukliwie, nisko. ― Nie mam nic dla ciebie, możesz odejść. No-idź ― wyrecytował przez zęby, kiedy uparty koń naparł na niego bokiem i zarzucił łbem. O chuj tej kobyle chodziło?
Zachowanie aetonana było dla niego zagadkowe i niewyjaśnione; Victor znał się na magicznych stworzeniach, ale nie okrzyknąłby się specjalistą w końskiej dziedzinie. Zachował więc spokój, odsunął się nieco od konia ― nie chcąc zarobić soczystego kopa ― próbował działać na logikę. Kobyła czegoś chciała, on nie miał bladego pojęcia o chuj chodzi.
I z tego wszystkiego nawet nie zauważył, że już nie są sami. Victor, boleśnie świadom tego, że jest na obcym terenie, że jest niemalże intruzem, uniósł nieznacznie dłonie do góry, z miejsca prezentując brak złych zamiarów.
Kobyła znowu trąciła go w bark, zarżała cicho i zaraz stuliła uszy pod jego nie do końca przyjemnym spojrzeniem, obiecującym przerobienie na kotlety przy kolejnej niechcianej interakcji.
― To on zaczął ― dodał tylko na dzień dobry, kiwając głową w bok, w stronę aetonana.
Koń ― jak to koń ― parsknął.
Soul for sale
Była w trakcie łatania płotowych desek, ze złością przymocowując jedną do drugiej, a potem następną i jeszcze kilka kolejnych. Kometa wprawiała ją w parszywy nastrój – od tygodni próbowała ją rozszyfrować, znaleźć jakieś znaczenie, dopasowując je do mocy ów zjawiska. Nie czuła się stabilna, obwiniając ów anomalie o wzmocnienie wilkołaczych cech. Właśnie dlatego pracowała więcej i ciężej – pozbywała się w ten sposób obaw, które uczepiały się jej każdego poranka, wprawiając myśli w natrętną pogoń. Ustawiała właśnie nowe ogrodzenie do pionu po ostatnich wybrykach Arraxa, gdy doszedł ją niepokojący dźwięk od strony pastwisk. W pierwszej chwili sądziła, że to Everett ganiający sie z Pepper, jak to mieli w zwyczaju, jednak dzisiaj się go nie spodziewała – po długiej batalii wywalczyła mu wolne, by mógł na spokojnie zająć się Jarvisem. Zmarszczyła brwi, gdy dopuściła do siebie myśl, że mógł nawiedzić ją ktoś całkowicie obcy, co zamierzała sprawdzić natychmiast. Zakasała bordowoczerwoną spódnicę i przyspieszyła kroku, mrucząc pod nosem niewybredne określenia na tego typu niezapowiedziane wizyty. Cholerni angole, oni wszyscy myślą, że ja tu jakąś agroturystykę odpierdalam, no tak, bo Szkocja to dla tych dupków odległa kraina relaksu!, pomyślała z gniewem emanującym żarem pod skórą. Już nie raz i nie dwa powinna im pokazać z czym próbują się mierzyć. Cóż, szkoda tylko, że miała od nich zdecydowanie więcej oleju w głowie – przyzwoitości i poczucia prywatności zresztą też, jak widać, bo nie przyszło jej nigdy do głowy bezpardonowo się do kogoś wpraszać. Czy tak trudno było omijać tego typu gospodarstwo? Było dla nich niewidoczne i dopiero w jego środku zauważali, że są na obcej ziemi, która z pewnością do kogoś należy? Kretyni… - A wejdźże mi w szkodę, to rodzona matka cię nie pozna, gamoniu jeden! – zagroziła, zbliżając się ku obcej sylwetce. Właśnie… Obcej? Z każdym kolejnym krokiem czuła, że skądś zna ów rzezimieszka, ale dopiero, gdy zatrzymała się przy samym płocie, dostrzegła znajome rysy. W pierwszej chwili nie potrafiła powiedzieć skąd zna ów rzezimieszka i nawet jeżeli była pewna, że nie jest przypadkowym przechodniem, którego widziała choćby przy wizycie w banku Gringotta, nie zamierzała nastawiać się przychylnie, czy zważać na słowa.
Złożyła ręce na biodrach, obserwując scenę z uniesieniem jednej brwi ku politowaniu. – Doprawdy? On zaczął? – prychnęła z niedowierzaniem, stary chłop, a kłamał niczym dziecko, co się dzieje z tym światem? – Arrax, zostaw go – skierowała stalowoniebieskie spojrzenie ku aetonanowi, który parsknął zaraz w wyrazie niezadowolenia, ale po dwóch przestąpieniach kopyt odpuścił i odszedł kilka kroków, zostawiając mężczyznę w spokoju. – A ty… - wróciła spojrzeniem do mężczyzny, zaraz jednak zastygając w bezruchu oniemiałego zdziwienia. Znała go. Widziała nie raz, choć pamiętała bardziej poprzez zapach, który wyczuwała wilkołaczymi zmysłami. Pamiętała pełnie, te z pierwszych lat, najboleśniejsze, pozostawiające długotrwałe blizny na jej ciele. Wtedy czuła każdego brygadzistę, niektórych poznając ostatecznie za dnia, inni woleli się ulatniać, ale on, Victor, należał do tych, którzy zostawali, by upewnić się, że wszystko jest w porządku. Nie chciała go widzieć, ani wtedy, ani teraz. Widział ją w najgorszym wydaniu, nagą, ze złamaną dumą, w upadku godności, skrajnym wyczerpaniu, jako bestię i człowieka. Zazgrzytała zębami w obliczu słabości, którą właśnie odczuła poprzez wspomnienia. Wiedział o niej wszystko, nadzorował ją wystarczającą ilość czasu, gdy porankami nazywała go przeróżnymi, parszywymi określeniami, korzystając z jego krótkiego stażu i niezachwianego spokoju. Teraz było inaczej, minęło przecież tyle lat, już dawno zamknęła ten rozdział, a mimo to czuła, że balansuje na jakiejś dzikiej granicy absurdu. Nic dziwnego, ze Arrax go wital - stworzenie pozornie miało lepszą pamięć niżeli jego właścicielka, ale tę nieścisłość prędko przyszło jej naprawić. – No proszę, proszę... Victor – twardo zaakcentowała imię mężczyzny, patrząc na niego ze zmarszczonymi gniewnie brwiami. Zastanawiała się po co tu przybył, skoro od lat się nie widzieli. Przeszła w tryb ostrożnej czujności, chowając drżące, jak zwykle, dłonie w kieszeniach spódnicy. Stanęła pewniej, lustrując mężczyznę stalowoniebieskim spojrzeniem. – Mam wyciągnąć widły i sprawdzić jak dobrze komponują się z twoim zadkiem? – zapytała jadowicie uprzejmym tonem. Czy właśnie takich wrażeń szukał, skoro na inne za bardzo nie mógł liczyć? Nie była mu przychylna, wierząc, że nie ma dobrych zamiarów. Ostatnio zbyt wiele zła kręciło się wokół, a ona wszelkimi siłami próbowała trzymać ten wszechogarniający chaos z daleka od siebie i swojej rodziny, tej, która jej pozostała.
Złożyła ręce na biodrach, obserwując scenę z uniesieniem jednej brwi ku politowaniu. – Doprawdy? On zaczął? – prychnęła z niedowierzaniem, stary chłop, a kłamał niczym dziecko, co się dzieje z tym światem? – Arrax, zostaw go – skierowała stalowoniebieskie spojrzenie ku aetonanowi, który parsknął zaraz w wyrazie niezadowolenia, ale po dwóch przestąpieniach kopyt odpuścił i odszedł kilka kroków, zostawiając mężczyznę w spokoju. – A ty… - wróciła spojrzeniem do mężczyzny, zaraz jednak zastygając w bezruchu oniemiałego zdziwienia. Znała go. Widziała nie raz, choć pamiętała bardziej poprzez zapach, który wyczuwała wilkołaczymi zmysłami. Pamiętała pełnie, te z pierwszych lat, najboleśniejsze, pozostawiające długotrwałe blizny na jej ciele. Wtedy czuła każdego brygadzistę, niektórych poznając ostatecznie za dnia, inni woleli się ulatniać, ale on, Victor, należał do tych, którzy zostawali, by upewnić się, że wszystko jest w porządku. Nie chciała go widzieć, ani wtedy, ani teraz. Widział ją w najgorszym wydaniu, nagą, ze złamaną dumą, w upadku godności, skrajnym wyczerpaniu, jako bestię i człowieka. Zazgrzytała zębami w obliczu słabości, którą właśnie odczuła poprzez wspomnienia. Wiedział o niej wszystko, nadzorował ją wystarczającą ilość czasu, gdy porankami nazywała go przeróżnymi, parszywymi określeniami, korzystając z jego krótkiego stażu i niezachwianego spokoju. Teraz było inaczej, minęło przecież tyle lat, już dawno zamknęła ten rozdział, a mimo to czuła, że balansuje na jakiejś dzikiej granicy absurdu. Nic dziwnego, ze Arrax go wital - stworzenie pozornie miało lepszą pamięć niżeli jego właścicielka, ale tę nieścisłość prędko przyszło jej naprawić. – No proszę, proszę... Victor – twardo zaakcentowała imię mężczyzny, patrząc na niego ze zmarszczonymi gniewnie brwiami. Zastanawiała się po co tu przybył, skoro od lat się nie widzieli. Przeszła w tryb ostrożnej czujności, chowając drżące, jak zwykle, dłonie w kieszeniach spódnicy. Stanęła pewniej, lustrując mężczyznę stalowoniebieskim spojrzeniem. – Mam wyciągnąć widły i sprawdzić jak dobrze komponują się z twoim zadkiem? – zapytała jadowicie uprzejmym tonem. Czy właśnie takich wrażeń szukał, skoro na inne za bardzo nie mógł liczyć? Nie była mu przychylna, wierząc, że nie ma dobrych zamiarów. Ostatnio zbyt wiele zła kręciło się wokół, a ona wszelkimi siłami próbowała trzymać ten wszechogarniający chaos z daleka od siebie i swojej rodziny, tej, która jej pozostała.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Victor uśmiechnął się paskudnie i wesoło zarazem, wybitnie rozbawiony groźbami podszytymi lekkim, szkockim akcentem. Zazwyczaj nie lekceważył potencjalnych przeciwników, dobrze wiedząc, że nawet od najbardziej niepozornej kobiety obleczonej w czerń można dostać niezły wpierdol, ale tę tutaj znał. Jeśli nie z czasów obecnych to z przeszłości, z czasów, kiedy jego psim obowiązkiem było zaglądać do wpisanych w rejestr likantropów. Przed pełnią, po pełni, a jak któryś chuj zapomniał o łańcuchu, to nawet w trakcie.
― Wygląda na to, że nie podeptałem żadnej grządki ― odparł mrukliwie, opuszczając ręce. Kobyła znowu trąciła go chrapami w bark, ale tym razem ją zignorował. Zresztą, zaraz potem nadeszła twarda komenda i kobyła odpuściła kompletnie.
― Pewnie nie uwierzysz, jak ci powiem, że jestem doskonale niewinny? ― spytał, choć pytanie raczej uderzało w retoryczne tony. ― Nieważne ― stwierdził zaraz ― sam bym sobie nie uwierzył.
Skinął lekko głową w geście powitania, kiedy przypomniała sobie jego imię i uniósł brwi słysząc zawoalowaną groźbę. Aż tak jej zalazł za skórę? Czym? Samym faktem istnienia i przynależnością do brygadzistów?
― Możesz spróbować ― odparł obojętnie i wzruszył ramionami ― nie jestem tu z ramienia Ministerstwa ― dodał, sądząc, że być może ta informacja zadziała na nią jakkolwiek kojąco. Niezbyt widziała mu się szarpanina gdzieś na szkockiej farmie; zresztą, samą Despenser na swój sposób lubił, czy jej się to podobało, czy nie.
― Nie pracuję już jako brygadzista od paru dobrych lat. Przyniosła mnie do ciebie czkawka teleportacyjna, nic więcej i nic mniej. Więc możesz iść po te widły i możemy się trochę pościgać aż łaskawa magia zdecyduje się mnie przenieść dalej, a możemy zakopać wojenne widły i zamienić dwa słowa. Na wstępie zaznaczę, że chuj mnie obchodzi twoja likantropia ― uśmiechnął się, równie uprzejmie i jadowicie co sama Evelyn ― więc nawet nie pytam o to, jak ci mijały ostatnie pełnie. ― Rozejrzał się po farmie, wzrokiem złowił jeszcze parę innych kobył wesoło hasających po pastwisku. ― Możemy omówić sposoby na czyszczenie kopyt aetonanów ― wrócił do niej spojrzeniem, uniósł brew ― pasuje ci? Czy mam wymyślać dalej? Bo z góry ostrzegam: lepiej nie będzie. Ostatnimi czasy nie odznaczam się zbytnią kreatywnością.
― Wygląda na to, że nie podeptałem żadnej grządki ― odparł mrukliwie, opuszczając ręce. Kobyła znowu trąciła go chrapami w bark, ale tym razem ją zignorował. Zresztą, zaraz potem nadeszła twarda komenda i kobyła odpuściła kompletnie.
― Pewnie nie uwierzysz, jak ci powiem, że jestem doskonale niewinny? ― spytał, choć pytanie raczej uderzało w retoryczne tony. ― Nieważne ― stwierdził zaraz ― sam bym sobie nie uwierzył.
Skinął lekko głową w geście powitania, kiedy przypomniała sobie jego imię i uniósł brwi słysząc zawoalowaną groźbę. Aż tak jej zalazł za skórę? Czym? Samym faktem istnienia i przynależnością do brygadzistów?
― Możesz spróbować ― odparł obojętnie i wzruszył ramionami ― nie jestem tu z ramienia Ministerstwa ― dodał, sądząc, że być może ta informacja zadziała na nią jakkolwiek kojąco. Niezbyt widziała mu się szarpanina gdzieś na szkockiej farmie; zresztą, samą Despenser na swój sposób lubił, czy jej się to podobało, czy nie.
― Nie pracuję już jako brygadzista od paru dobrych lat. Przyniosła mnie do ciebie czkawka teleportacyjna, nic więcej i nic mniej. Więc możesz iść po te widły i możemy się trochę pościgać aż łaskawa magia zdecyduje się mnie przenieść dalej, a możemy zakopać wojenne widły i zamienić dwa słowa. Na wstępie zaznaczę, że chuj mnie obchodzi twoja likantropia ― uśmiechnął się, równie uprzejmie i jadowicie co sama Evelyn ― więc nawet nie pytam o to, jak ci mijały ostatnie pełnie. ― Rozejrzał się po farmie, wzrokiem złowił jeszcze parę innych kobył wesoło hasających po pastwisku. ― Możemy omówić sposoby na czyszczenie kopyt aetonanów ― wrócił do niej spojrzeniem, uniósł brew ― pasuje ci? Czy mam wymyślać dalej? Bo z góry ostrzegam: lepiej nie będzie. Ostatnimi czasy nie odznaczam się zbytnią kreatywnością.
Soul for sale
Obserwowała niecierpliwego Arraxa, który raz za razem szturchał mężczyznę, domagając się od niego głasków, smakołyków i Merlin wie czego jeszcze. Nie ukrywała, że bawił ją ten widok, niemniej również wprawiał w naburmuszenie godne dziecka. Jak na złość przypadł jej aetonan, który wolał obcować z mężczyznami, oczekując atencji; był im przymilny, choć natarczywy w swej uprzejmości. Sama nie miała z nim już tak lekko, co zresztą udowadniała większość siniaków na jej ciele i mogła przysiąść, że większość zawdzięczała właśnie temu łachudrze. Przestąpiła z nogi na nogę, prychając pod nosem. - Ciężko podeptać grządki na pastwisku, ale tak, możesz być z siebie dumny – skwitowała z miałkim rozbawieniem kryjącym się w kącikach ust. Nie dziwiła jej nieznajomość w temacie uprawy ziemi, ot wielu po tym świecie chodziło laików, którzy korzystali jedynie z finalnych produktów, tych samych, które ktoś wcześniej musiał w pocie czoła hodować. Na szczęście kilka pokoleń temu jej przodkowie wybrali hodowle zwierząt, a nie uprawę ziemi, z tym z pewnością nie poradziłaby sobie sama, czy nawet w mocno okrojonym składzie pracowniczym.
Westchnęła przeciągle, wyciągając fajkę z kieszeni, która już kilka chwil później jarzyła się żarem, a ustnik trawił pomiędzy kobiece usta. – Cóż – podjęła, uciekając wzrokiem w bok, wypuszczając zaraz dym przez nos. – Jakby się tak nad tym zastanowić, to… masz rację, nie wierzę – uśmiechnęła się nader serdecznie, jak na dobrą gospodynię przystało, jednak jej spojrzenie pozostawało martwe, pozbawione wszelkich możliwych emocji. Była zmęczona, na litość niebiańską, zaledwie w nocy przeszła przez katorżniczą pełnię, która zdecydowanie dała jej w kość i to nie jeden raz. Nie był to najlepszy dzień do odwiedzin, niezależnie od potrzeb, które mogły nim kierować. Zacisnęła wargi, wypuszczając tytoniowy dym przez nos.
Jeśli miałaby wymienić ostatnią osobę, której się tu spodziewała, to najprawdopodobniej postawiłaby właśnie Victora, który - jak sądziła - nie przypałętałby się tutaj, nawet jeżeli zależałyby od tego losy świata. Rozluźniła się odrobinę, pozornie odpuszczając pozycję obronną, stawiając kilka kroków ku mężczyźnie. Jeśli nie z ramienia Ministerstwa, to po cholerę tu jesteś? chciała zapytać, lecz słowa nie przeszły przez kobiece gardło. Rozpoczynając dysputę, przyznałaby, że naprawdę chce go ugościć, a ta kwestia była dość sporna, tym bardziej, że po pełni nie życzyła sobie żadnych gości. Wolała odpoczywać, choć i to określenie w jej mniemaniu oznaczało coś zupełnie innego – odpoczywała głową, gdy pracowała rękoma. Nawet jeśli trzęsły jej się ręce, utrudniając najprostsze czynności; nawet, jeśli każdy mięsień przyprawiał ją o ból, porównywalny do tych, które przeżywała przy przemianie; nawet, jeśli słaniała się na nogach – czuła, że musi robić coś, co przyniesie ukojenie dla zmęczonego umysłu, który w randomowych momentach podsuwał jej przebłyski obrazów z minionej nocy. Było tak, jakby oglądała wspomnienia kogoś innego, choć była do bólu świadoma, że te wszystkie nieludzkie gesty i dźwięki należały do niej. Musiała to przetrawić, przyjąć z pokorą i uczynić swoim. Za każdym cholernym razem.
Zmarszczyła brwi, stukając ustnikiem fajki o dolną wargę w zamyśleniu. To było dziwne, stać tu teraz przed nim i słyszeć te wieści, tym bardziej, gdy pamiętało się każdą noc, a przynajmniej to, co było chwilę przed i zaraz po. Wtedy nie pałała do niego sympatią, ale też i daleko było jej do nienawiści, teraz jednak czuła swego rodzaju dyskomfort w jego towarzystwie, lecz nie zamierzała tego okazać. – Znudziło ci się bycie brygadzistą? Najwyższa pora – prychnęła kapryśnie, zaciągając się dymem; nieświadomie rozluźniając ramiona, wyzwalając je spod bolącego uczucia napięcia. Tak było lepiej. Osobiście już przy pierwszym spotkaniu wiedziała, że nie jest to praca dla niego, nie była znawcą, ale wydawało jej się, że nie widzi w nim tego, co mieli inni. Pozwolił jej uwierzyć w to, że nie zabiłby jej z miejsca, gdyby podczas pełni stało się coś złego. Inni mieli tę pewność w oczach, nawet Lyall, którego przecież darzyła sympatią na tyle, na ile potrafiła polubić osobę sprawującą nad nią kontrolę. Potrząsnęła głową, wyzbywając się tych myśli. – Pokarało cię czkawką? Och, niemal mi przykro, ile razy już cię teleportowała? – wykrzywiła usta w grymasie, opierając się barkiem o ogrodzenie pastwiska. Tak po prawdzie czuła ulgę wiedząc, że w każdej chwili czkawka mogła zabrać go w inne miejsce, to sprawiało, że mieli ograniczony czas i pewnie nie będzie musiała wymyślnie żegnać czarodzieja, ba, była w takich rzeczach bardziej niż beznadziejna. – Niech będzie, poplotkujmy sobie jak za starych, dobrych lat zanim znów zacznie tobą miotać, ale ani słowa o likantropii, brygadzistach i całym tym syfie. Jestem człowiekiem z krwi i kości. – zawyrokowała z niezachwianą pewnością, zadzierając wyżej brodę, by spojrzeć na męską twarz. Już miała strzępić język, proponując mężczyźnie zaprezentowanie tych najlepszych sposobów na czyszczenie kopyt – w końcu przecież mieli obiekt testowy tuż obok, a Arrax z pewnością by nie marudził, gorzej z jego posłuszeństwem co do podnoszenia nóg, ale wtedy właśnie kątem oka dojrzała jakiś ruch, czarną plamę, która nadciągała pędem w ich stronę. Rozchyliła usta w niemym zdziwieniu, próbując nadążyć spojrzeniem za tym niezidentyfikowanym obiektem, gdy ten nagle dopadł męskiej nogawki, próbując się na nią wspiąć. Rufus? Nie rozumiała skąd się tu wziął, przysiąc mogła, że zamknęła go w domu na cztery spusty i… Nagle wszystko stało się jasne. – Rufus, na litość Merlina, znowu wyjąłeś klamki? – posłała retoryczne pytanie z wyczuwalną naganą w dłonie, opierając dłonie na biodrach. Najwyraźniej jakimś cudem wyczuł znajomy zapach, ten drań miał pamięć na wagę złota. Jej słowa zupełnie nie działały, stworzonko ni odczuwało respektu, chciwie wspinając się dalej, ku kieszeniom. Przewróciła oczami, uciskając palcami lewej dłoni nasadę nosa, jakby już nie miała do tego wszystkiego siły. – Cóż, chyba temat znalazł się sam, pamiętasz mojego niuchacza? – zapytała z rozdrażnieniem, które w całości przeznaczone było dla jej niewydarzonego podopiecznego. Nawet nie chciała się zastanawiać, jakie pobojowisko zastanie w domu, gdy wreszcie będzie zmuszona tam wrócić.
Westchnęła przeciągle, wyciągając fajkę z kieszeni, która już kilka chwil później jarzyła się żarem, a ustnik trawił pomiędzy kobiece usta. – Cóż – podjęła, uciekając wzrokiem w bok, wypuszczając zaraz dym przez nos. – Jakby się tak nad tym zastanowić, to… masz rację, nie wierzę – uśmiechnęła się nader serdecznie, jak na dobrą gospodynię przystało, jednak jej spojrzenie pozostawało martwe, pozbawione wszelkich możliwych emocji. Była zmęczona, na litość niebiańską, zaledwie w nocy przeszła przez katorżniczą pełnię, która zdecydowanie dała jej w kość i to nie jeden raz. Nie był to najlepszy dzień do odwiedzin, niezależnie od potrzeb, które mogły nim kierować. Zacisnęła wargi, wypuszczając tytoniowy dym przez nos.
Jeśli miałaby wymienić ostatnią osobę, której się tu spodziewała, to najprawdopodobniej postawiłaby właśnie Victora, który - jak sądziła - nie przypałętałby się tutaj, nawet jeżeli zależałyby od tego losy świata. Rozluźniła się odrobinę, pozornie odpuszczając pozycję obronną, stawiając kilka kroków ku mężczyźnie. Jeśli nie z ramienia Ministerstwa, to po cholerę tu jesteś? chciała zapytać, lecz słowa nie przeszły przez kobiece gardło. Rozpoczynając dysputę, przyznałaby, że naprawdę chce go ugościć, a ta kwestia była dość sporna, tym bardziej, że po pełni nie życzyła sobie żadnych gości. Wolała odpoczywać, choć i to określenie w jej mniemaniu oznaczało coś zupełnie innego – odpoczywała głową, gdy pracowała rękoma. Nawet jeśli trzęsły jej się ręce, utrudniając najprostsze czynności; nawet, jeśli każdy mięsień przyprawiał ją o ból, porównywalny do tych, które przeżywała przy przemianie; nawet, jeśli słaniała się na nogach – czuła, że musi robić coś, co przyniesie ukojenie dla zmęczonego umysłu, który w randomowych momentach podsuwał jej przebłyski obrazów z minionej nocy. Było tak, jakby oglądała wspomnienia kogoś innego, choć była do bólu świadoma, że te wszystkie nieludzkie gesty i dźwięki należały do niej. Musiała to przetrawić, przyjąć z pokorą i uczynić swoim. Za każdym cholernym razem.
Zmarszczyła brwi, stukając ustnikiem fajki o dolną wargę w zamyśleniu. To było dziwne, stać tu teraz przed nim i słyszeć te wieści, tym bardziej, gdy pamiętało się każdą noc, a przynajmniej to, co było chwilę przed i zaraz po. Wtedy nie pałała do niego sympatią, ale też i daleko było jej do nienawiści, teraz jednak czuła swego rodzaju dyskomfort w jego towarzystwie, lecz nie zamierzała tego okazać. – Znudziło ci się bycie brygadzistą? Najwyższa pora – prychnęła kapryśnie, zaciągając się dymem; nieświadomie rozluźniając ramiona, wyzwalając je spod bolącego uczucia napięcia. Tak było lepiej. Osobiście już przy pierwszym spotkaniu wiedziała, że nie jest to praca dla niego, nie była znawcą, ale wydawało jej się, że nie widzi w nim tego, co mieli inni. Pozwolił jej uwierzyć w to, że nie zabiłby jej z miejsca, gdyby podczas pełni stało się coś złego. Inni mieli tę pewność w oczach, nawet Lyall, którego przecież darzyła sympatią na tyle, na ile potrafiła polubić osobę sprawującą nad nią kontrolę. Potrząsnęła głową, wyzbywając się tych myśli. – Pokarało cię czkawką? Och, niemal mi przykro, ile razy już cię teleportowała? – wykrzywiła usta w grymasie, opierając się barkiem o ogrodzenie pastwiska. Tak po prawdzie czuła ulgę wiedząc, że w każdej chwili czkawka mogła zabrać go w inne miejsce, to sprawiało, że mieli ograniczony czas i pewnie nie będzie musiała wymyślnie żegnać czarodzieja, ba, była w takich rzeczach bardziej niż beznadziejna. – Niech będzie, poplotkujmy sobie jak za starych, dobrych lat zanim znów zacznie tobą miotać, ale ani słowa o likantropii, brygadzistach i całym tym syfie. Jestem człowiekiem z krwi i kości. – zawyrokowała z niezachwianą pewnością, zadzierając wyżej brodę, by spojrzeć na męską twarz. Już miała strzępić język, proponując mężczyźnie zaprezentowanie tych najlepszych sposobów na czyszczenie kopyt – w końcu przecież mieli obiekt testowy tuż obok, a Arrax z pewnością by nie marudził, gorzej z jego posłuszeństwem co do podnoszenia nóg, ale wtedy właśnie kątem oka dojrzała jakiś ruch, czarną plamę, która nadciągała pędem w ich stronę. Rozchyliła usta w niemym zdziwieniu, próbując nadążyć spojrzeniem za tym niezidentyfikowanym obiektem, gdy ten nagle dopadł męskiej nogawki, próbując się na nią wspiąć. Rufus? Nie rozumiała skąd się tu wziął, przysiąc mogła, że zamknęła go w domu na cztery spusty i… Nagle wszystko stało się jasne. – Rufus, na litość Merlina, znowu wyjąłeś klamki? – posłała retoryczne pytanie z wyczuwalną naganą w dłonie, opierając dłonie na biodrach. Najwyraźniej jakimś cudem wyczuł znajomy zapach, ten drań miał pamięć na wagę złota. Jej słowa zupełnie nie działały, stworzonko ni odczuwało respektu, chciwie wspinając się dalej, ku kieszeniom. Przewróciła oczami, uciskając palcami lewej dłoni nasadę nosa, jakby już nie miała do tego wszystkiego siły. – Cóż, chyba temat znalazł się sam, pamiętasz mojego niuchacza? – zapytała z rozdrażnieniem, które w całości przeznaczone było dla jej niewydarzonego podopiecznego. Nawet nie chciała się zastanawiać, jakie pobojowisko zastanie w domu, gdy wreszcie będzie zmuszona tam wrócić.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Victor bezradnie rozłożył ręce. No trudno, przynajmniej próbował, tak? Inną kwestią było to, że sam by sobie w sumie nie uwierzył w zapewnienia o niewinności. Wyglądał jak wyglądał, zajmował się rzeczami dalekimi od przyjemnych i ładnych. Winę miał wypisaną na twarzy i choć zazwyczaj dodawało mu to punktów, choć zazwyczaj działało przy zastraszaniu i działaniach typowych dla prawdziwego skurwysyna, tak teraz było niewygodne. Nie miał złych zamiarów, na bogów, chciał tylko, żeby ta pojebana czkawka się skończyła. Tylko tyle i aż tyle.
Ostrożne ruchy, lekkie drżenie dłoni ― zauważał to mimowolnie, stare nawyki dawały o sobie znać. Doskonale wiedział jaki mają dzień, którą kwadrę księżyca mają i co oznacza ona dla ludzi dotkniętych likantropią. Zamiast skomentować ― odchrząknął, spojrzał gdzieś w bok. Na pastwisko, na budynek w którym zapewne siedziała cała reszta kobył, na malowniczy pejzaż rozciągający się tuż przed nim. Nie był dobry w taktycznym niezauważaniu szczegółów, nie był dobry w rozmowach o niczym, a na taką się siłą rzeczy zanosiło. Nigdy nie zaprzyjaźnił się z Evelyn jakoś szczególnie, przychodził tu bo musiał, bo tego wymagała jego praca i zasady. Na miejscu robił to, do czego został zobowiązany kontraktem brygadzisty, nic więcej. Temat likantropii, jej efektów ubocznych, samopoczucia po pełni, był więc naturalną rzeczą, która nasunęła mu się na myśl. W pierwszym odruchu chciał zadać jej rutynowe, kontrole pytania, sprawdzić, czy czasem jej nie odpierdoliło i czy nie stanowi bezpośredniego niebezpieczeństwa dla otoczenia.
Wiele go kosztowało, by jednak tego nie zrobić.
― Aha, znudziło ― potaknął. W sumie dobrze ujęła to w słowa. ― Chujowo płacili, sama rozumiesz. Papierosy drożeją, Ognista tak samo. Nie wyżyłbym. Żałuję co prawda urwanego kontaktu z moimi uroczymi podopiecznymi, i wnioskuję, że niestety nie podzielasz mojego sentymentu? ― spytał, barwiąc ton rozbawieniem i sarkazmem.
― Ty jesteś czwarta ― odparł z westchnieniem prawdziwego męczennika. ― Wyobraź sobie, że ledwie moment temu siedziałem u brata w gabinecie. Udawałaś kiedyś halucynację, Evelyn? Bardzo odżywcze doświadczenie. Nie sądzę jednak, żeby się nabrał, ciężko z nim w tej kwestii, ale chociaż się postarałem. Co palisz? ― zainteresował się, w ułamku sekundy odczuwając krótką tęsknotę za diablim zielem. Mógł sobie zabrać tamtego skręta, zamiast zostawiać go na pastwę Hectora. Sięgnął do kieszeni, płynnym ruchem wydobył stamtąd paczkę papierosów i poczęstował się jednym. Evelyn nie proponował, miała już swoją fajkę, tytoń pewnie o wiele lepszy niż on w tych śmierdzidłach, więc nie było sensu.
Odpalił. Końcówka papierosa zajęła się przyjemnym żarem, a niskiej jakości dym rozlał się na języku, zaszczypał w gardło.
― Jak sobie pani życzy. ― Skłonił się teatralnie, choć bez drwiny, na dowód swojego dobrego humoru i równie dobrych intencji. ― Co u ciebie zatem? Ile kobył ostatnio sprzedałaś? Interes się kręci, mimo wojny? ― W pytaniach także trudno byłoby doszukać się kpiny; Victor mógł być szumowiną z Nokturnu, ale gdzieś tam w głębi ducha wiedział, że istniały inne opcje. Że nadal jego smutny sen o chacie w górskich szczytach, na końcu świata, mógłby się ziścić.
Gdyby tylko nie Familia. Gdyby nie to, że marzenie gasło pod naporem niewesołych myśli, chujowych wspomnień i ogólnym braku perspektyw na przyszłość.
Rozważania przerwało pojawienie się niuchacza. Skurwysyn pędził jak na złamanie karku, Victor nie zdążył nawet odskoczyć, a zwierzak już przylgnął do jego nogi i zaczął się wspinać po nogawce z uporem maniaka. Vale nie ruszył się jednak ani o cal ― żelazna dyscyplina utrzymała go w miejscu, podobnie zresztą jak wiedza, że niuchacze w gruncie rzeczy są raczej nieszkodliwe, a żadnych precjozów przy sobie nie miał.
― No nieźle ― skomentował, wypuszczając dym nosem. ― Rufus może należy do jakiejś lokalnej bandy złodziei, skoro notorycznie pozbawia cię klamek? Sprawdzałaś spiżarkę? Szkatułkę z biżuterią? Skarpetę z pieniędzmi? ― Niuchacz wspiął się wyżej, sięgnął łapką kieszeni, ale jedyne co z niej wyjął, co papierek po samotnej landrynce. Victor uśmiechnął się niemalże niewinnie. ― Pamiętam dziada, a jakże. Co tam? ― zwrócił się bezpośrednio do stworzenia. ― Sakiewki szukasz? To nie ta kieszeń, stary. ― Ale zanim Rufus zdołał chociażby pomyśleć o zmianie miejsca, Victor sięgnął do innej kieszeni i wydobył stamtąd monetę, a potem wręczył ją stworzeniu, tak jak to miał w zwyczaju parę lat temu.
Ostrożne ruchy, lekkie drżenie dłoni ― zauważał to mimowolnie, stare nawyki dawały o sobie znać. Doskonale wiedział jaki mają dzień, którą kwadrę księżyca mają i co oznacza ona dla ludzi dotkniętych likantropią. Zamiast skomentować ― odchrząknął, spojrzał gdzieś w bok. Na pastwisko, na budynek w którym zapewne siedziała cała reszta kobył, na malowniczy pejzaż rozciągający się tuż przed nim. Nie był dobry w taktycznym niezauważaniu szczegółów, nie był dobry w rozmowach o niczym, a na taką się siłą rzeczy zanosiło. Nigdy nie zaprzyjaźnił się z Evelyn jakoś szczególnie, przychodził tu bo musiał, bo tego wymagała jego praca i zasady. Na miejscu robił to, do czego został zobowiązany kontraktem brygadzisty, nic więcej. Temat likantropii, jej efektów ubocznych, samopoczucia po pełni, był więc naturalną rzeczą, która nasunęła mu się na myśl. W pierwszym odruchu chciał zadać jej rutynowe, kontrole pytania, sprawdzić, czy czasem jej nie odpierdoliło i czy nie stanowi bezpośredniego niebezpieczeństwa dla otoczenia.
Wiele go kosztowało, by jednak tego nie zrobić.
― Aha, znudziło ― potaknął. W sumie dobrze ujęła to w słowa. ― Chujowo płacili, sama rozumiesz. Papierosy drożeją, Ognista tak samo. Nie wyżyłbym. Żałuję co prawda urwanego kontaktu z moimi uroczymi podopiecznymi, i wnioskuję, że niestety nie podzielasz mojego sentymentu? ― spytał, barwiąc ton rozbawieniem i sarkazmem.
― Ty jesteś czwarta ― odparł z westchnieniem prawdziwego męczennika. ― Wyobraź sobie, że ledwie moment temu siedziałem u brata w gabinecie. Udawałaś kiedyś halucynację, Evelyn? Bardzo odżywcze doświadczenie. Nie sądzę jednak, żeby się nabrał, ciężko z nim w tej kwestii, ale chociaż się postarałem. Co palisz? ― zainteresował się, w ułamku sekundy odczuwając krótką tęsknotę za diablim zielem. Mógł sobie zabrać tamtego skręta, zamiast zostawiać go na pastwę Hectora. Sięgnął do kieszeni, płynnym ruchem wydobył stamtąd paczkę papierosów i poczęstował się jednym. Evelyn nie proponował, miała już swoją fajkę, tytoń pewnie o wiele lepszy niż on w tych śmierdzidłach, więc nie było sensu.
Odpalił. Końcówka papierosa zajęła się przyjemnym żarem, a niskiej jakości dym rozlał się na języku, zaszczypał w gardło.
― Jak sobie pani życzy. ― Skłonił się teatralnie, choć bez drwiny, na dowód swojego dobrego humoru i równie dobrych intencji. ― Co u ciebie zatem? Ile kobył ostatnio sprzedałaś? Interes się kręci, mimo wojny? ― W pytaniach także trudno byłoby doszukać się kpiny; Victor mógł być szumowiną z Nokturnu, ale gdzieś tam w głębi ducha wiedział, że istniały inne opcje. Że nadal jego smutny sen o chacie w górskich szczytach, na końcu świata, mógłby się ziścić.
Gdyby tylko nie Familia. Gdyby nie to, że marzenie gasło pod naporem niewesołych myśli, chujowych wspomnień i ogólnym braku perspektyw na przyszłość.
Rozważania przerwało pojawienie się niuchacza. Skurwysyn pędził jak na złamanie karku, Victor nie zdążył nawet odskoczyć, a zwierzak już przylgnął do jego nogi i zaczął się wspinać po nogawce z uporem maniaka. Vale nie ruszył się jednak ani o cal ― żelazna dyscyplina utrzymała go w miejscu, podobnie zresztą jak wiedza, że niuchacze w gruncie rzeczy są raczej nieszkodliwe, a żadnych precjozów przy sobie nie miał.
― No nieźle ― skomentował, wypuszczając dym nosem. ― Rufus może należy do jakiejś lokalnej bandy złodziei, skoro notorycznie pozbawia cię klamek? Sprawdzałaś spiżarkę? Szkatułkę z biżuterią? Skarpetę z pieniędzmi? ― Niuchacz wspiął się wyżej, sięgnął łapką kieszeni, ale jedyne co z niej wyjął, co papierek po samotnej landrynce. Victor uśmiechnął się niemalże niewinnie. ― Pamiętam dziada, a jakże. Co tam? ― zwrócił się bezpośrednio do stworzenia. ― Sakiewki szukasz? To nie ta kieszeń, stary. ― Ale zanim Rufus zdołał chociażby pomyśleć o zmianie miejsca, Victor sięgnął do innej kieszeni i wydobył stamtąd monetę, a potem wręczył ją stworzeniu, tak jak to miał w zwyczaju parę lat temu.
Soul for sale
Przechyliła nieznacznie głowę, obserwując zachowanie mężczyzny. To było dziwne, dziwne i osobliwe, bo uciekł nagle spojrzeniem niczym zwierzę napotykające na swej drodze drapieżnika i na tym polegał właśnie cały jej problem z ludźmi, którzy wiedzieli o jej klątwie. Irytowało ją to, ściśle wypracowane reakcje, które miały na celu odwrócenie uwagi, byleby tylko nie dopuścić do wypowiedzenia słów, które cisnęły się na usta. Może i nosiła nieodwracalną klątwę, plugastwo własnego sumienia, ale latami wypracowała zdolność zaakceptowania swojego losu i jedynie takie momenty wprawiały ją w frustrację, bo miała wrażenie, że ludzie widzą w niej tylko wilkołaka czającego się pod skórą, zapominając o tym, że była przede wszystkim człowiekiem, a nie czymś nad czym trzeba było sprawować kontrolę, ubierając ją w miano opieki.
Rozchyliła wargi, wypuszczając niewielki obłoczek dymu, nie odzywając się ani słowem, perfidnie udając, że nie zauważyła niczego dziwnego w zachowaniu swojego gościa.
- Ja? Skądże znowu. Dniami i nocami wyczekiwałam twego powrotu, tak bardzo było mi tęskno – podłapała grę, posyłając mężczyźnie sugestywne spojrzenie, zbyt poważne, by można uznać je za pewnik poświadczający prawdziwość wypowiedzianych słów. Co jej pozostało, prócz nabijania się z byłych kontrolerów? Już i tak niektóre nazwiska zaczynały zacierać się w jej pamięci, gdy tak ciągle się zmieniali. – Drożyzna chwyta się nas wszystkich, godzinami mogłabym rozprawiać nad wzrostem cen paszy, co dopiero mówić o jakichkolwiek czasoumilaczach. Jeszcze trochę, a zacznę wytwarzać samogon, czy inne ustrojstwo, którego picie praktykują mieszkańcy pobliskiej wioski – dopowiedziała chmurnym tonem, choć nie z powodu wypowiedzianych słów. Nie lękała się drożyzny i ciężkich czasów, bo te zawsze dało się jakoś przetrwać. Natura obfitowała we wszystko, co niezbędne do przeżycia, poza tym miała dach nad głową, a to i tak lepiej niż ci, którzy zmuszeni byli uciekać przed wojną. Zdawało się, że zawieszenie broni skutecznie podnosiło morale, a zbliżający się festiwal miał na celu oderwanie się od osaczających, ciemnych myśli, jednak Szkotka nie zapominała o tym, że wszystko co dobre, zazwyczaj szybko się kończy. Czuła nawet, że kometa wisząca na niebie ma w sobie coś z odmierzającej czas klepsydry z piaskiem, a przynajmniej tej wersji wolała się trzymać, bo nie chciała zapomnieć jak się czuła, gdy zewsząd docierały do niej strzępki informacji, krwawe obrazy i opisy zrujnowanych wiosek. Jednak dziś… dziś zostawiała te przemyślenia dla siebie, tuszując je kwaśną miną.
Lewa brew podjechała nieznacznie ku górze, gdy usłyszała o halucynacjach. Nawet nie próbowała wyobrazić sobie, jak musiało to wyglądać, ba, nie chciała nawet pytać w obawie przed uzyskaniem nowego doświadczenia. Jeszcze jej tego brakowało, by Victor odstawiał tu szaleńczy popis swoich – jak mniemała – nowych umiejętności. - Udawałeś halucynacje? Litości, naprawdę tylko na tyle cię stać? Mogłeś na niego powarczeć, wtedy z pewnością uznałby, że pokarało cię obłędem. Wierzę, że uczyniłbyś to nad wyraz wiarygodnie – kąciki ust poddały się rozbawionemu drżeniu. – A to zwykły tytoń, nic ekskluzywnego – odpowiedziała zgodnie z prawdą. Odmawiała sobie wielu dobrych rzeczy, będąc największą sknerą wobec siebie samej, co inni nazywali w tych czasach oszczędzaniem pieniędzy – zupełnie jakby to określenie było bardziej obyczajne. Też mi coś.
Zmarszczyła nos pod wpływem mieszających się dymnych obłoczków z fajki i papierosa. Nos, wrażliwszy przed pełnią, czuł nad wyraz dobrze, że kwaśna woń uzależniona była od miernej jakości tytoniu, a raczej braku jakiejkolwiek zdatnej jakości, bo cuchnęło niesamowicie. Najwyraźniej w tych czasach sprzedawcy wciskali tam byle co, byleby tylko dało się palić, tworząc iluzoryczną wizję karmienia nałogu tym, czego pragnął.
Prześlizgnęła spojrzeniem po męskiej sylwetce, kłaniającej się przed nią w nad wyraz teatralnej formie i nie mogła sobie darować kąśliwego uśmieszku. – No proszę, proszę… ćwiczyłeś? – spytała uszczypliwie, choć jak na nią i tak dość humorystycznie, bo pytanie rozumieć można było dwojako, wszystko zależało od punktu widzenia. – A weź – machnęła lekceważąco dłonią, nie chcąc w ogóle oddawać się rozmowie o interesach. – Ważne, że starcza by móc wykarmić zwierzęta. Nie mam prawa narzekać, mam swój domek w chmurach, czego więcej mogłabym chcieć? – posłała retoryczne pytanie, zupełnie tak, jakby odpowiedź kryła się w otaczających ich widokach. Jej dom mieścił się wysoko na wzgórzu Conic Hill, stąd miała iście malowniczy widok na jezioro Loch Lomond, niewielką wioskę Balmaha i wszystkie okoliczne wzgórza. Widziała najpiękniejsze wschody i zachody słońca, nocami z dachu własnego domu obserwowała gwiazdy, tysiące gwiazd. Od dziecka biegała po okolicznych lasach, a teraz, po latach, znała każde drzewo, krzew, jamę, czy dziuplę. Gotów była przysiąc, że niekiedy słyszała dudniące serce natury, tak bardzo zżyła się z rytmem otaczającej ją wolności.
Rufus zaszczycił ich swoją obecnością, czym prędzej wspinając się na męskie ramię, a Evelyn w zdumieniu obserwowała Vale’a, który ani drgnął, usłużnie poddając się uporczywemu napastnikowi. Zastanawiało ją, czy jej gość nie czuje dyskomfortu spowodowanego łaskotaniem, w sumie nigdy nikogo o to nie pytała, a sama przecież przeżywała katusze, gdy stworzenie wspinało się w identyczny sposób po jej ciele, zawsze ku ramieniu, zupełnie jakby myślał, że jest sową. – Eeem… tak, znaczy nie, a w sumie to cholera go wie – zreflektowała się prędko, odrywając wzrok od Rufusa. – On trzyma wszystko w torbie, jest bardzo pojemna, wiem, bo miałam tę nieprzyjemność się w niej znaleźć – z roztargnieniem wspomniała dzień w którym napatoczyli się w lesie na Rigela Blacka, rozkładającego jakieś departamentowe ustrojstwo z błyskotką, którą niuchacz ewidentnie musiał dotknąć. Tamtego dnia przekonała się, że diable ziele jest nad wyraz skuteczne w każdej, nawet najgorszej sytuacji bez wyjścia. - Uważaj, bo jeszcze pomyśli, że znów dajesz mu kieszonkowe i zacznie cyklicznie wysyłać do ciebie sowy z prośbą o więcej – skwitowała z przekąsem, obserwując jak jej podopieczny bawił się otrzymaną monetą niczym najcenniejszym życiowym łupem.
Odwróciła fajkę do góry dnem, pozwalając resztkom spopielonego tytoniu spaść na ziemię, na wszelki wypadek przydeptując wszystko podeszwą trzewika. - To czym się teraz zajmujesz, hm? - spytała niezobowiązująco, kątem oka zerkając na mężczyznę. W sumie była ciekawa jak mu się wiodło teraz, minęło przecież sporo czasu, by mógł sobie życie na nowo poukładać, czemu więc nie rozpocząć pogawędki o nowym życiu od tego, co dla Despenser zawsze było najistotniejsze? Przy okazji ten temat wydawał się jej najmniej prywatny, o ile Victor nie zajmował się potajemną sprzedażą wytresowanych pod szmuglerkę gęsi, czy czymś w ten deseń.
Rozchyliła wargi, wypuszczając niewielki obłoczek dymu, nie odzywając się ani słowem, perfidnie udając, że nie zauważyła niczego dziwnego w zachowaniu swojego gościa.
- Ja? Skądże znowu. Dniami i nocami wyczekiwałam twego powrotu, tak bardzo było mi tęskno – podłapała grę, posyłając mężczyźnie sugestywne spojrzenie, zbyt poważne, by można uznać je za pewnik poświadczający prawdziwość wypowiedzianych słów. Co jej pozostało, prócz nabijania się z byłych kontrolerów? Już i tak niektóre nazwiska zaczynały zacierać się w jej pamięci, gdy tak ciągle się zmieniali. – Drożyzna chwyta się nas wszystkich, godzinami mogłabym rozprawiać nad wzrostem cen paszy, co dopiero mówić o jakichkolwiek czasoumilaczach. Jeszcze trochę, a zacznę wytwarzać samogon, czy inne ustrojstwo, którego picie praktykują mieszkańcy pobliskiej wioski – dopowiedziała chmurnym tonem, choć nie z powodu wypowiedzianych słów. Nie lękała się drożyzny i ciężkich czasów, bo te zawsze dało się jakoś przetrwać. Natura obfitowała we wszystko, co niezbędne do przeżycia, poza tym miała dach nad głową, a to i tak lepiej niż ci, którzy zmuszeni byli uciekać przed wojną. Zdawało się, że zawieszenie broni skutecznie podnosiło morale, a zbliżający się festiwal miał na celu oderwanie się od osaczających, ciemnych myśli, jednak Szkotka nie zapominała o tym, że wszystko co dobre, zazwyczaj szybko się kończy. Czuła nawet, że kometa wisząca na niebie ma w sobie coś z odmierzającej czas klepsydry z piaskiem, a przynajmniej tej wersji wolała się trzymać, bo nie chciała zapomnieć jak się czuła, gdy zewsząd docierały do niej strzępki informacji, krwawe obrazy i opisy zrujnowanych wiosek. Jednak dziś… dziś zostawiała te przemyślenia dla siebie, tuszując je kwaśną miną.
Lewa brew podjechała nieznacznie ku górze, gdy usłyszała o halucynacjach. Nawet nie próbowała wyobrazić sobie, jak musiało to wyglądać, ba, nie chciała nawet pytać w obawie przed uzyskaniem nowego doświadczenia. Jeszcze jej tego brakowało, by Victor odstawiał tu szaleńczy popis swoich – jak mniemała – nowych umiejętności. - Udawałeś halucynacje? Litości, naprawdę tylko na tyle cię stać? Mogłeś na niego powarczeć, wtedy z pewnością uznałby, że pokarało cię obłędem. Wierzę, że uczyniłbyś to nad wyraz wiarygodnie – kąciki ust poddały się rozbawionemu drżeniu. – A to zwykły tytoń, nic ekskluzywnego – odpowiedziała zgodnie z prawdą. Odmawiała sobie wielu dobrych rzeczy, będąc największą sknerą wobec siebie samej, co inni nazywali w tych czasach oszczędzaniem pieniędzy – zupełnie jakby to określenie było bardziej obyczajne. Też mi coś.
Zmarszczyła nos pod wpływem mieszających się dymnych obłoczków z fajki i papierosa. Nos, wrażliwszy przed pełnią, czuł nad wyraz dobrze, że kwaśna woń uzależniona była od miernej jakości tytoniu, a raczej braku jakiejkolwiek zdatnej jakości, bo cuchnęło niesamowicie. Najwyraźniej w tych czasach sprzedawcy wciskali tam byle co, byleby tylko dało się palić, tworząc iluzoryczną wizję karmienia nałogu tym, czego pragnął.
Prześlizgnęła spojrzeniem po męskiej sylwetce, kłaniającej się przed nią w nad wyraz teatralnej formie i nie mogła sobie darować kąśliwego uśmieszku. – No proszę, proszę… ćwiczyłeś? – spytała uszczypliwie, choć jak na nią i tak dość humorystycznie, bo pytanie rozumieć można było dwojako, wszystko zależało od punktu widzenia. – A weź – machnęła lekceważąco dłonią, nie chcąc w ogóle oddawać się rozmowie o interesach. – Ważne, że starcza by móc wykarmić zwierzęta. Nie mam prawa narzekać, mam swój domek w chmurach, czego więcej mogłabym chcieć? – posłała retoryczne pytanie, zupełnie tak, jakby odpowiedź kryła się w otaczających ich widokach. Jej dom mieścił się wysoko na wzgórzu Conic Hill, stąd miała iście malowniczy widok na jezioro Loch Lomond, niewielką wioskę Balmaha i wszystkie okoliczne wzgórza. Widziała najpiękniejsze wschody i zachody słońca, nocami z dachu własnego domu obserwowała gwiazdy, tysiące gwiazd. Od dziecka biegała po okolicznych lasach, a teraz, po latach, znała każde drzewo, krzew, jamę, czy dziuplę. Gotów była przysiąc, że niekiedy słyszała dudniące serce natury, tak bardzo zżyła się z rytmem otaczającej ją wolności.
Rufus zaszczycił ich swoją obecnością, czym prędzej wspinając się na męskie ramię, a Evelyn w zdumieniu obserwowała Vale’a, który ani drgnął, usłużnie poddając się uporczywemu napastnikowi. Zastanawiało ją, czy jej gość nie czuje dyskomfortu spowodowanego łaskotaniem, w sumie nigdy nikogo o to nie pytała, a sama przecież przeżywała katusze, gdy stworzenie wspinało się w identyczny sposób po jej ciele, zawsze ku ramieniu, zupełnie jakby myślał, że jest sową. – Eeem… tak, znaczy nie, a w sumie to cholera go wie – zreflektowała się prędko, odrywając wzrok od Rufusa. – On trzyma wszystko w torbie, jest bardzo pojemna, wiem, bo miałam tę nieprzyjemność się w niej znaleźć – z roztargnieniem wspomniała dzień w którym napatoczyli się w lesie na Rigela Blacka, rozkładającego jakieś departamentowe ustrojstwo z błyskotką, którą niuchacz ewidentnie musiał dotknąć. Tamtego dnia przekonała się, że diable ziele jest nad wyraz skuteczne w każdej, nawet najgorszej sytuacji bez wyjścia. - Uważaj, bo jeszcze pomyśli, że znów dajesz mu kieszonkowe i zacznie cyklicznie wysyłać do ciebie sowy z prośbą o więcej – skwitowała z przekąsem, obserwując jak jej podopieczny bawił się otrzymaną monetą niczym najcenniejszym życiowym łupem.
Odwróciła fajkę do góry dnem, pozwalając resztkom spopielonego tytoniu spaść na ziemię, na wszelki wypadek przydeptując wszystko podeszwą trzewika. - To czym się teraz zajmujesz, hm? - spytała niezobowiązująco, kątem oka zerkając na mężczyznę. W sumie była ciekawa jak mu się wiodło teraz, minęło przecież sporo czasu, by mógł sobie życie na nowo poukładać, czemu więc nie rozpocząć pogawędki o nowym życiu od tego, co dla Despenser zawsze było najistotniejsze? Przy okazji ten temat wydawał się jej najmniej prywatny, o ile Victor nie zajmował się potajemną sprzedażą wytresowanych pod szmuglerkę gęsi, czy czymś w ten deseń.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Victor rozłożył ręce, prawą nogę zwinnie odsunął w tył i skłonił się głęboko, jak artysta pławiący się w gromkim aplauzie, blasku fleszy i całego tego aktorskiego pierdolnika. A więc ironia, dobrze, w tym potrafił się odnaleźć. W tym i w błaznowaniu, według Lety obie te sztuczki wychodziły mu całkiem zręcznie.
― Oto jestem ― podsumował rozbawiony i wyprostował plecy. ― Samogon? Świetnie, jak już zabierzesz się za ten zacny proceder, to wiesz, wyślij mi sowę. Chętnie pomogę, czy to w roli partnera zbrodni czy degustatora. Przyda ci się zapewne druga opinia ― gadał dalej, niespecjalnie zagłębiając się w to, czy Evelyn faktycznie chciałaby jego towarzystwa w innych okolicznościach niż przymus pełni lub przypadkowość czkawki. Spodziewał się jakiejś kąśliwej uwagi albo ironicznego komentarza, odmowa była wpisana w tę rozmowę tak naturalnie ― przynajmniej z jego perspektywy ― że nawet nie brał pod uwagę innej opcji.
Ściągnął krótko brwi, słysząc nową sugestię. Faktycznie, gdyby zaczął warczeć na Hectora to ten może trochę dłużej wierzyłby w jego bajkę i tym samym zostaliby w przyjemnej niszy pełnej niedopowiedzeń nieco dłużej niż przewidywała ustawa. Czy żałował jednak, że nie wpadł na to wcześniej? Niezbyt. Koniec końców wizyta w gabinecie nie okazała się tak zła, jak początkowo podejrzewał; Hector nie zamęczył go magipsychiatrycznym pierdoleniem, a nawet zapalili razem skręta. To się nazywa zacieśnianie więzi, nie jakieś tam poważne rozmowy przy alkoholu.
― Zapamiętam ― odparł z drapieżnym uśmiechem, a błękitne oczy czarodzieja błysnęły szelmowską iskrą. Oczywiście, że zapamięta, sposobów na wkurwienie czy zaniepokojenie rodzeństwa nigdy dość.
Drugi ukłon, tak samo teatralny jak poprzedni. Victor w swoim błaznowaniu odnajdywał nad wyraz dużo radości, a odstąpienie ― choćby chwilowe ― od marudnego i gburowatego usposobienia w swoim wykonaniu traktował jak wakacje. Zaraz wróci na Nokturn, zaraz wróci do pracy i skończy się dobry humor i błaznowanie, trzeba będzie być poważnym i skupionym. Ile jeszcze zostało tego zawieszenia, ze dwa tygodnie?... Victor zaciągnął się ponownie dymem, ale nie wypuścił go od razu z płuc, rozkoszując się torturą konieczności wzięcia kolejnego oddechu. Płuca zapiekły boleśnie, dym wypuścił w końcu nosem.
Za dwa tygodnie wszystko pierdolnie ze zdwojoną mocą.
― Dwóch domków w chmurach? ― zaryzykował głupie pytanie, bo retoryczna natura wypowiedzi Evelyn raczej nie sugerowała, że chce podjąć temat. Rozejrzał się jeszcze, chłonąc całkiem przyjemny widok i jego spokojną aurę, tak odmienną od tej londyńskiej. Ciekawe, czy żywot hodowcy był trudniejszy niż szumowiny z Nokturnu. Oba te światy wiązał inny zestaw niepisanych reguł, zasad i obowiązków, ale czy w swojej ciężkości różniły się aż tak bardzo?
Nie poruszył się, gdy niuchacz urządził sobie z niego wieżę widokową; niezbyt mu to przeszkadzało, nie czuł łaskotania ani dyskomfortu. W zasadzie, nawet go to bawiło.
― Znalazłaś się w torbie niuchacza? To dopiero coś ― gwizdnął z uznaniem, niepomny na negatywne zabarwienie wypowiedzi ― jak się stamtąd wydostałaś? ― spytał z autentyczną ciekawością.
― Prośby zawsze można zignorować ― odparł beztrosko i wzruszył wolnym ramieniem, nie chcąc straszyć swojego nowego kolegi. ― No chyba, że wejdzie w spółkę sową, sam się zapakuje do paczki i przyleci mnie odwiedzić. Ale nie wiem czy to byłby dobry pomysł ― zerknął z ukosa na niuchacza bawiącego się monetą ― słyszysz, Rufus?
Kolejne pytanie zmusiło go do przydługiego milczenia i kwaśnego grymasu. To, co dla innych było niezobowiązującym pytaniem i wygodnym tematem do omówienia, u niego było czymś w rodzaju drzazgi schowanej gdzieś głęboko pod skórą; poruszenie jej wywoływało ognik bólu i dyskomfort. I nigdy nie wiedział co najlepiej będzie odpowiedzieć.
― Teraz jestem pospolitym marginesem społecznym ― odparł w końcu, spoglądając na padok ― szumowiną, bandytą, zwał jak zwał ― dodał, nad wyraz szczerze, wracając spojrzeniem do swojej rozmówczyni. Ciekawe, czy teraz się cofnie, sięgnie po różdżkę, każe mu się wynosić. Nie zdziwiłby się.
― Oto jestem ― podsumował rozbawiony i wyprostował plecy. ― Samogon? Świetnie, jak już zabierzesz się za ten zacny proceder, to wiesz, wyślij mi sowę. Chętnie pomogę, czy to w roli partnera zbrodni czy degustatora. Przyda ci się zapewne druga opinia ― gadał dalej, niespecjalnie zagłębiając się w to, czy Evelyn faktycznie chciałaby jego towarzystwa w innych okolicznościach niż przymus pełni lub przypadkowość czkawki. Spodziewał się jakiejś kąśliwej uwagi albo ironicznego komentarza, odmowa była wpisana w tę rozmowę tak naturalnie ― przynajmniej z jego perspektywy ― że nawet nie brał pod uwagę innej opcji.
Ściągnął krótko brwi, słysząc nową sugestię. Faktycznie, gdyby zaczął warczeć na Hectora to ten może trochę dłużej wierzyłby w jego bajkę i tym samym zostaliby w przyjemnej niszy pełnej niedopowiedzeń nieco dłużej niż przewidywała ustawa. Czy żałował jednak, że nie wpadł na to wcześniej? Niezbyt. Koniec końców wizyta w gabinecie nie okazała się tak zła, jak początkowo podejrzewał; Hector nie zamęczył go magipsychiatrycznym pierdoleniem, a nawet zapalili razem skręta. To się nazywa zacieśnianie więzi, nie jakieś tam poważne rozmowy przy alkoholu.
― Zapamiętam ― odparł z drapieżnym uśmiechem, a błękitne oczy czarodzieja błysnęły szelmowską iskrą. Oczywiście, że zapamięta, sposobów na wkurwienie czy zaniepokojenie rodzeństwa nigdy dość.
Drugi ukłon, tak samo teatralny jak poprzedni. Victor w swoim błaznowaniu odnajdywał nad wyraz dużo radości, a odstąpienie ― choćby chwilowe ― od marudnego i gburowatego usposobienia w swoim wykonaniu traktował jak wakacje. Zaraz wróci na Nokturn, zaraz wróci do pracy i skończy się dobry humor i błaznowanie, trzeba będzie być poważnym i skupionym. Ile jeszcze zostało tego zawieszenia, ze dwa tygodnie?... Victor zaciągnął się ponownie dymem, ale nie wypuścił go od razu z płuc, rozkoszując się torturą konieczności wzięcia kolejnego oddechu. Płuca zapiekły boleśnie, dym wypuścił w końcu nosem.
Za dwa tygodnie wszystko pierdolnie ze zdwojoną mocą.
― Dwóch domków w chmurach? ― zaryzykował głupie pytanie, bo retoryczna natura wypowiedzi Evelyn raczej nie sugerowała, że chce podjąć temat. Rozejrzał się jeszcze, chłonąc całkiem przyjemny widok i jego spokojną aurę, tak odmienną od tej londyńskiej. Ciekawe, czy żywot hodowcy był trudniejszy niż szumowiny z Nokturnu. Oba te światy wiązał inny zestaw niepisanych reguł, zasad i obowiązków, ale czy w swojej ciężkości różniły się aż tak bardzo?
Nie poruszył się, gdy niuchacz urządził sobie z niego wieżę widokową; niezbyt mu to przeszkadzało, nie czuł łaskotania ani dyskomfortu. W zasadzie, nawet go to bawiło.
― Znalazłaś się w torbie niuchacza? To dopiero coś ― gwizdnął z uznaniem, niepomny na negatywne zabarwienie wypowiedzi ― jak się stamtąd wydostałaś? ― spytał z autentyczną ciekawością.
― Prośby zawsze można zignorować ― odparł beztrosko i wzruszył wolnym ramieniem, nie chcąc straszyć swojego nowego kolegi. ― No chyba, że wejdzie w spółkę sową, sam się zapakuje do paczki i przyleci mnie odwiedzić. Ale nie wiem czy to byłby dobry pomysł ― zerknął z ukosa na niuchacza bawiącego się monetą ― słyszysz, Rufus?
Kolejne pytanie zmusiło go do przydługiego milczenia i kwaśnego grymasu. To, co dla innych było niezobowiązującym pytaniem i wygodnym tematem do omówienia, u niego było czymś w rodzaju drzazgi schowanej gdzieś głęboko pod skórą; poruszenie jej wywoływało ognik bólu i dyskomfort. I nigdy nie wiedział co najlepiej będzie odpowiedzieć.
― Teraz jestem pospolitym marginesem społecznym ― odparł w końcu, spoglądając na padok ― szumowiną, bandytą, zwał jak zwał ― dodał, nad wyraz szczerze, wracając spojrzeniem do swojej rozmówczyni. Ciekawe, czy teraz się cofnie, sięgnie po różdżkę, każe mu się wynosić. Nie zdziwiłby się.
Soul for sale
Dobrze było widzieć, że w tych czasach ktoś wciąż potrafił dobrze się bawić pod wpływem jednej, małej wręcz głupotki. Może i mieli jeszcze zawieszenie, ale kruczowłosa nie przestawiła się jeszcze – i zapewne już nie zdąży przestawić – z trybu wojennego. Te małe chwile cieszyły, wprawiały w radość i podniosłość ducha, bo tylko one dawały złudną nadzieję, że świat jest jeszcze normalny, że ludzie potrafią się śmiać, czy uśmiechać, tak jak robiła to teraz ona, wtórując rozbawieniu swego rozmówcy.
- Masz moje słowo – skwitowała bez cienia zawahania. – Tylko nie rozpowiadaj o tym, bo się zbiegnie cała wieś i ościenne, angolskie hrabstwa – szepnęła konspiracyjnie, poddając wargi drżeniu. Co miała innego powiedzieć, czy zrobić? Nie miewała tu często gości, to też niekiedy zapominała, jak to jest rozmawiać z ludźmi, których niegdyś się znało – poza nielicznymi wyjątkami. To było orzeźwiające, jak powiew morskiej bryzy, jak coś, czego jej brakowało. W istocie czuła niedobór ludzi, którzy nie patrzyli na nią przez pryzmat tego, czym była. Vale był w tym momencie cieniem przeszłości, nie do końca złym i nie do końca dobrym. Wiedziała, że zaraz pewnie zniknie, że czkawka pociągnie go dalej i może to właśnie pozwalało jej na tę lekkość wypowiedzi, na prostotę i ludzkość, cokolwiek to znaczyło.
Przyjrzała się mu, rejestrując ten charakterystyczny uśmiech, w jej oczach godny miana zadziornego, pełnego niespodzianek. Zdawać by się mogło, że nigdy go takim nie widziała, że ją zaskakiwał najprostszymi gestami, ale jak miałaby go znać, widząc w nim niegdyś jedynie brygadzistę, który ślęczał po nocach przy jej kryjówce? Pilnował przecież, by się nie wydostała, by wszystko było zgodne z procedurami, by nikomu nie zagrażała w najgorszych chwilach, księżycowych pełniach. Wielu przy tym się nie uśmiechało, nie żartowało, nie czyniło chwil lekkimi, to też ten widok był teraz dla niej co najmniej zaskakujący.
- Ale nie waż się go przerażać, brat to wciąż brat i sądzę, że martwi się tak, jak robi to nadopiekuńcza kwoka – miała w sobie litość, może właśnie z uwagi na fakt, ze sama dzieliła bliźniacze więzy? Przynajmniej kiedyś, gdy jeszcze wszystko było dobrze. Chciałaby, by wciąż nic się nie zmieniło, by mogła spierać się z Sorenem i wyzłośliwiać wzajemnie, zupełnie jak oni, choć przecież nie znała ich historii wystarczająco dobrze, by się porównywać. Przełknęła tę gulę, to już była przeszłość do której nie warto było wracać.
Parsknęła na wzmiankę o dwóch domkach, bo co innego mogłaby zrobić? Nie była chytra, nie żądała dóbr, mając wszystko, czego tylko potrzebowała do względnie statecznego żywota. Pewnie, mogłaby chcieć się wzbogacić, mieć domy między którymi by lawirowała. Tylko po co? Była prostym człowiekiem, kobietą gór, silnie związaną z jednym miejscem, sercem i duszą. Perspektywa wielu domków w chmurach wydawała jej się więc zabawna, przerysowana i całkowicie absurdalna w swej prostocie. Już nawet nie chciała myśleć o tym, ile pracy musiałaby włożyć w to, by oba te miejsca utrzymać w co najmniej przyzwoitym stanie. Insomnia już robiła swoje, ale potrzebowałaby czegoś dodatkowego. Czy jeśli mocno prosiłaby Merlina, to ten wydłużyłby jej dobę o kilka dodatkowych godzin?
Nie spodziewała się, że dopyta, idąc w zaparte, że to wspomnienie będzie ledwie elementem rozmowy, fragmentem niewartym uwagi. A jednak.
- Ta, to zdecydowanie jest… coś – mruknęła, przewracając oczami. Wciąż czuła dyskomfort na samą myśl, że mogłaby pozostać tam na zawsze, jako jakaś pierniczona Calineczka z merlinowej łaski, a jedynym jej towarzystwem byłby nierozgarnięty czarodziej równie mikroskopijnych rozmiarów. Koszmar. – Upaliłam go od środka. Diablim zielem – a wraz z nim upaliłam siebie. Tego już nie dopowiedziała. Pamiętała powrót do domu jak przez mgłę, ale wiedziała, że był… śmieszny i że spało jej się później wyjątkowo dobrze, zupełnie jakby ktoś zdjął z barków jej ciężar i pozwolił odetchnąć pełną piersią pierwszy raz od lat. Pomijając niewielki epizod z kwiatami Pani Doubtfire, sąsiadki z wsi u podnóża gór, wszystko przebiegło bez większych problemów.
- Prośby niekiedy zamieniają się w żądania – stwierdziła z zachowawczym dystansem, na moment zapominając o tym, co tu i teraz, a przypominając sobie własne doświadczenia związane ze słowami. Potrząsnęła głową. - Wolałabym żeby tego nie robił. Nie wiem, gdzie przyszłoby mi go szukać, ale jestem pewna, że nie byłabym tym zachwycona, a więc… - urwała, przenosząc spojrzenie na stworzenie spoczywające na męskim ramieniu. – Uważaj sobie, Rufus – puściła oczko w kierunku niuchacza, obdarzając go zaraz spojrzeniem nader ciepłym, troskliwym, którym obdarzała swoich podopiecznych.
Zmarszczyła brwi, mierząc czujnym spojrzeniem męską twarz, jej zmieniające się rysy, zapewne pod wpływem emocji wyzwolonych pytaniem, które wystosowała przed momentem, choć przecież nie zamierzała zadawać mu ciosu. Osobliwe. Pozwoliła mu mówić, przedstawiać się nie jednym, a kilkoma synonimami, zupełnie jakby chciał wymusić na niej dojrzenie tej najgorszej, zatrutej niegodziwością strony. Uniosła brew w tym samym czasie w którym Victor postanowił znów skrzyżować z nią swe spojrzenie.
- Próbujesz wzbogacić mój zasób słownictwa, Vale? Czy może oczekujesz, że wybiorę z nich jedno i przypnę ci jako łatkę? – skrzyżowała ręce na piersi, unosząc wyżej brodę. Przyznać musiała, że kark powoli zaczynał ją boleć, ten mężczyzna był wysoki jak pień wysokiego drzewa, ileż to się musiał ochlać mleka w młodości, to głowa mała. – Nie zapominaj, że mam tu już jednego bandytę, wizyta kolejnego mnie nie przeraża – w kącikach ust zamajaczył miałki uśmiech, gdy ruchem głowy wskazała na niuchacza spoczywającego na męskim ramieniu. Wiedziała, że mają mało czasu, że zaraz zniknie, czknie i porwie go dalszy wir przygód, a może ów szaleństwo ześle go do domu. Nie była mu nic winna, ale też nie musiała mu utrudniać, mogąc pokazać, że w niej nie uwidzi nieprzychylności godnej kolejnego zbędnego wroga.
- Masz moje słowo – skwitowała bez cienia zawahania. – Tylko nie rozpowiadaj o tym, bo się zbiegnie cała wieś i ościenne, angolskie hrabstwa – szepnęła konspiracyjnie, poddając wargi drżeniu. Co miała innego powiedzieć, czy zrobić? Nie miewała tu często gości, to też niekiedy zapominała, jak to jest rozmawiać z ludźmi, których niegdyś się znało – poza nielicznymi wyjątkami. To było orzeźwiające, jak powiew morskiej bryzy, jak coś, czego jej brakowało. W istocie czuła niedobór ludzi, którzy nie patrzyli na nią przez pryzmat tego, czym była. Vale był w tym momencie cieniem przeszłości, nie do końca złym i nie do końca dobrym. Wiedziała, że zaraz pewnie zniknie, że czkawka pociągnie go dalej i może to właśnie pozwalało jej na tę lekkość wypowiedzi, na prostotę i ludzkość, cokolwiek to znaczyło.
Przyjrzała się mu, rejestrując ten charakterystyczny uśmiech, w jej oczach godny miana zadziornego, pełnego niespodzianek. Zdawać by się mogło, że nigdy go takim nie widziała, że ją zaskakiwał najprostszymi gestami, ale jak miałaby go znać, widząc w nim niegdyś jedynie brygadzistę, który ślęczał po nocach przy jej kryjówce? Pilnował przecież, by się nie wydostała, by wszystko było zgodne z procedurami, by nikomu nie zagrażała w najgorszych chwilach, księżycowych pełniach. Wielu przy tym się nie uśmiechało, nie żartowało, nie czyniło chwil lekkimi, to też ten widok był teraz dla niej co najmniej zaskakujący.
- Ale nie waż się go przerażać, brat to wciąż brat i sądzę, że martwi się tak, jak robi to nadopiekuńcza kwoka – miała w sobie litość, może właśnie z uwagi na fakt, ze sama dzieliła bliźniacze więzy? Przynajmniej kiedyś, gdy jeszcze wszystko było dobrze. Chciałaby, by wciąż nic się nie zmieniło, by mogła spierać się z Sorenem i wyzłośliwiać wzajemnie, zupełnie jak oni, choć przecież nie znała ich historii wystarczająco dobrze, by się porównywać. Przełknęła tę gulę, to już była przeszłość do której nie warto było wracać.
Parsknęła na wzmiankę o dwóch domkach, bo co innego mogłaby zrobić? Nie była chytra, nie żądała dóbr, mając wszystko, czego tylko potrzebowała do względnie statecznego żywota. Pewnie, mogłaby chcieć się wzbogacić, mieć domy między którymi by lawirowała. Tylko po co? Była prostym człowiekiem, kobietą gór, silnie związaną z jednym miejscem, sercem i duszą. Perspektywa wielu domków w chmurach wydawała jej się więc zabawna, przerysowana i całkowicie absurdalna w swej prostocie. Już nawet nie chciała myśleć o tym, ile pracy musiałaby włożyć w to, by oba te miejsca utrzymać w co najmniej przyzwoitym stanie. Insomnia już robiła swoje, ale potrzebowałaby czegoś dodatkowego. Czy jeśli mocno prosiłaby Merlina, to ten wydłużyłby jej dobę o kilka dodatkowych godzin?
Nie spodziewała się, że dopyta, idąc w zaparte, że to wspomnienie będzie ledwie elementem rozmowy, fragmentem niewartym uwagi. A jednak.
- Ta, to zdecydowanie jest… coś – mruknęła, przewracając oczami. Wciąż czuła dyskomfort na samą myśl, że mogłaby pozostać tam na zawsze, jako jakaś pierniczona Calineczka z merlinowej łaski, a jedynym jej towarzystwem byłby nierozgarnięty czarodziej równie mikroskopijnych rozmiarów. Koszmar. – Upaliłam go od środka. Diablim zielem – a wraz z nim upaliłam siebie. Tego już nie dopowiedziała. Pamiętała powrót do domu jak przez mgłę, ale wiedziała, że był… śmieszny i że spało jej się później wyjątkowo dobrze, zupełnie jakby ktoś zdjął z barków jej ciężar i pozwolił odetchnąć pełną piersią pierwszy raz od lat. Pomijając niewielki epizod z kwiatami Pani Doubtfire, sąsiadki z wsi u podnóża gór, wszystko przebiegło bez większych problemów.
- Prośby niekiedy zamieniają się w żądania – stwierdziła z zachowawczym dystansem, na moment zapominając o tym, co tu i teraz, a przypominając sobie własne doświadczenia związane ze słowami. Potrząsnęła głową. - Wolałabym żeby tego nie robił. Nie wiem, gdzie przyszłoby mi go szukać, ale jestem pewna, że nie byłabym tym zachwycona, a więc… - urwała, przenosząc spojrzenie na stworzenie spoczywające na męskim ramieniu. – Uważaj sobie, Rufus – puściła oczko w kierunku niuchacza, obdarzając go zaraz spojrzeniem nader ciepłym, troskliwym, którym obdarzała swoich podopiecznych.
Zmarszczyła brwi, mierząc czujnym spojrzeniem męską twarz, jej zmieniające się rysy, zapewne pod wpływem emocji wyzwolonych pytaniem, które wystosowała przed momentem, choć przecież nie zamierzała zadawać mu ciosu. Osobliwe. Pozwoliła mu mówić, przedstawiać się nie jednym, a kilkoma synonimami, zupełnie jakby chciał wymusić na niej dojrzenie tej najgorszej, zatrutej niegodziwością strony. Uniosła brew w tym samym czasie w którym Victor postanowił znów skrzyżować z nią swe spojrzenie.
- Próbujesz wzbogacić mój zasób słownictwa, Vale? Czy może oczekujesz, że wybiorę z nich jedno i przypnę ci jako łatkę? – skrzyżowała ręce na piersi, unosząc wyżej brodę. Przyznać musiała, że kark powoli zaczynał ją boleć, ten mężczyzna był wysoki jak pień wysokiego drzewa, ileż to się musiał ochlać mleka w młodości, to głowa mała. – Nie zapominaj, że mam tu już jednego bandytę, wizyta kolejnego mnie nie przeraża – w kącikach ust zamajaczył miałki uśmiech, gdy ruchem głowy wskazała na niuchacza spoczywającego na męskim ramieniu. Wiedziała, że mają mało czasu, że zaraz zniknie, czknie i porwie go dalszy wir przygód, a może ów szaleństwo ześle go do domu. Nie była mu nic winna, ale też nie musiała mu utrudniać, mogąc pokazać, że w niej nie uwidzi nieprzychylności godnej kolejnego zbędnego wroga.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Porównanie Hectora do zmartwionej czy nadopiekuńczej kwoki wywołało w nim dwojaką reakcję; najpierw przewrócił oczami, szczerze nie chcąc słuchać o tym, co powinien bratu robić, a czego nie, bo najbardziej w świecie chciałby, żeby wszyscy o sobie zapomnieli i żyli dalej na własny rachunek, a zaraz potem wykrzywił wargi w parodii uśmiechu, cieniu rozbawienia, bo wyobraził sobie bliźniaka siedzącego na grzędzie i stawiającego te swoje diagnozy wszystkiego i wszystkich.
Zabawny widok.
Wyglądało na to, że perspektywa dwóch domków w chmurach rozbawiła Evelyn, Victor więc całkiem bezwiednie podłapał wesołą nutę i również parsknął. Zwłaszcza, że to nie był wcale koniec absurdalnych tematów i ledwie chwilę później towarzyszka uraczyła go historią o paleniu diablego ziela w torbie niuchacza. Uniósł więc z uznaniem brwi, minę zrobił dziwną, ale nie poddał tej historii pod wątpliwość; wiele rzeczy widział już w swoim życiu i był skłonny dać wiarę. W końcu ― jakie granice miała magia tak właściwie i istoty z niej pochodne?
Przelotnie zastanowił go wpływ ziela na wilkołaka; jeśli już miał się wypowiadać w temacie magicznych istot, to ta kwestia była zbadana przez Victora najobszerniej i najlepiej. Choć sam nigdy nie doświadczył obecności wilczej jaźni w głowie, to mniej-więcej wiedział z czym mierzyli się powierzeni jego opiece likantropi. Czy uspokajające działanie używki, a także jej właściwości odprężające i rozweselające, były w stanie wygasić obcą obecność w głowie? Czy zniwelowała napięcie mięśni i wytłumiła zmysły do normalnego, ludzkiego poziomu? Victor przechylił nieco głowę, przyjrzał się Evelyn uważniej, ale nie zapytał. Nie był już w końcu jej opiekunem, nie był już strażnikiem losu likantropów.
― Słyszałeś? ― mruknął kątem warg w stronę niuchacza. ― Żadnych niespodziewanych przesyłek pełnych… no, niuchacza. ― Zwierzątko mrugnęło raz czy dwa i bardzo powoli umieściło darowaną mu monetę w torbie, zupełnie jakby obawiał się, że ta konspiracyjna nuta dotyczy kieszonkowego. Victor zaśmiał się krótko i pokręcił głową.
― Łatki są wygodne ― odparł, spoglądając znów na swoją towarzyszkę. ― Chylę czoła zatem, życie z bandytą to nie przelewki. Ale w takim razie nic dziwnego, że się tak dogaduj―…
Znowu nie zdążył dokończyć zdania. Kurwa mać.
Hep!
|zt
Zabawny widok.
Wyglądało na to, że perspektywa dwóch domków w chmurach rozbawiła Evelyn, Victor więc całkiem bezwiednie podłapał wesołą nutę i również parsknął. Zwłaszcza, że to nie był wcale koniec absurdalnych tematów i ledwie chwilę później towarzyszka uraczyła go historią o paleniu diablego ziela w torbie niuchacza. Uniósł więc z uznaniem brwi, minę zrobił dziwną, ale nie poddał tej historii pod wątpliwość; wiele rzeczy widział już w swoim życiu i był skłonny dać wiarę. W końcu ― jakie granice miała magia tak właściwie i istoty z niej pochodne?
Przelotnie zastanowił go wpływ ziela na wilkołaka; jeśli już miał się wypowiadać w temacie magicznych istot, to ta kwestia była zbadana przez Victora najobszerniej i najlepiej. Choć sam nigdy nie doświadczył obecności wilczej jaźni w głowie, to mniej-więcej wiedział z czym mierzyli się powierzeni jego opiece likantropi. Czy uspokajające działanie używki, a także jej właściwości odprężające i rozweselające, były w stanie wygasić obcą obecność w głowie? Czy zniwelowała napięcie mięśni i wytłumiła zmysły do normalnego, ludzkiego poziomu? Victor przechylił nieco głowę, przyjrzał się Evelyn uważniej, ale nie zapytał. Nie był już w końcu jej opiekunem, nie był już strażnikiem losu likantropów.
― Słyszałeś? ― mruknął kątem warg w stronę niuchacza. ― Żadnych niespodziewanych przesyłek pełnych… no, niuchacza. ― Zwierzątko mrugnęło raz czy dwa i bardzo powoli umieściło darowaną mu monetę w torbie, zupełnie jakby obawiał się, że ta konspiracyjna nuta dotyczy kieszonkowego. Victor zaśmiał się krótko i pokręcił głową.
― Łatki są wygodne ― odparł, spoglądając znów na swoją towarzyszkę. ― Chylę czoła zatem, życie z bandytą to nie przelewki. Ale w takim razie nic dziwnego, że się tak dogaduj―…
Znowu nie zdążył dokończyć zdania. Kurwa mać.
Hep!
|zt
Soul for sale
Dostrzegła urwaną nutę niewybrzmiałego pytania, jakby chciał poruszyć pewien temat i nagle od niego odstąpił. Ulżyło jej, choć nigdy nie przyznałaby się do tego na głos. Pytania stanowiły niekiedy źródło bólu, zmuszały do ponownej analizy przypadkowych wydarzeń, byle tylko odnaleźć tam coś, co mogłoby połączyć jej zachowanie z drugą naturą. Nie chciała tego, nie chciała patrzeć na wszystko przez pryzmat własnych słabości, dokuczliwej wilkołaczej ułomności. Czasami chciała po prostu zapomnieć, choć na moment, choć na kilka krótkich chwil – jak teraz.
Potrząsnęła nieznacznie głową, wypychając chwilowe rozrzewnienie z umysłu, skupiając się w zamian na przedziwnej wymianie zdań pomiędzy czarodziejem, a jej podopiecznym. Skrzywiła się, wiedząc, że stworzenie rozumie więcej niż się to Victorowi zdawało, a to przyniesie jej jedynie dodatkowych trudności w ciągu najbliższych dni. Z drugiej strony, skąd mógłby o tym wiedzieć? Ludzie zazwyczaj nie doceniali stworzeń, nawet tych tak cwanych, jak niuchacz.
- No już, już, koniec konspiracyjnych rozmówek. Chodź, Rufus, wystarczająco zgnębiłeś naszego gościa – mruknęła z przekąsem, wyciągając rękę w kierunku stworzenia, które to po chwilowym proteście w postaci zwieszonych smętnie łapek, z niemałym oburzeniem skorzystało z nowej ścieżki, dreptając wzdłuż ramienia, aż do barku kruczowłosej, gdzie to na nowo poczęło szukać jakiegoś skarbu w swej przepastnej torbie.
Nie zdążyła mu odpowiedzieć, tak jak i on nie zdążył dokończyć swojej wypowiedzi. Czknął i rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając Szkotkę w stanie chwilowej dezorientacji. Może tak właśnie było lepiej?
Co tu się właśnie…?
Musiała przyznać mu jedno – łatki rzeczywiście były wygodne. Jednak tkwienie w nich było jedynie ucieczką, wygodnym maskowaniem prawdziwej osobowości. Nie miała jednak zamiaru analizować, czy Vale również chował się za nimi z tego powodu, to zupełnie nie była jej sprawa.
Oparła się o płot, spoglądając to na Arraxa, to na panoramę swoich ziem, sycąc się obrazem, który każdorazowo ją zachwycał, prawdopodobnie równie często, jak irytował, dając poczucie życia w złotej klatce.
- Widzicie? Takich gości lubimy, nie trzeba ich wypraszać, sami znikają zanim zdążą człowieka zirytować – parsknęła cicho, wyciągając z kieszeni kawałek marchwi, którym obdarowała ogiera. Chwila nieprzewidzianego odpoczynku minęła, należało wrócić do rzeczywistości, w końcu tyle jeszcze było do zrobienia. Zdjęła z siebie niuchacza, ostrożnie odstawiając go na ziemię, a zaraz potem w dwóch ruchach otrzepała materiał spódnicy. – No cóż, moi drodzy, praca sama się nie zrobi – klasnęła teatralnie w dłonie, ruszając żwawym krokiem w stronę stajni, w końcu worki z paszą same się nie przetransportują.
|zt.
Potrząsnęła nieznacznie głową, wypychając chwilowe rozrzewnienie z umysłu, skupiając się w zamian na przedziwnej wymianie zdań pomiędzy czarodziejem, a jej podopiecznym. Skrzywiła się, wiedząc, że stworzenie rozumie więcej niż się to Victorowi zdawało, a to przyniesie jej jedynie dodatkowych trudności w ciągu najbliższych dni. Z drugiej strony, skąd mógłby o tym wiedzieć? Ludzie zazwyczaj nie doceniali stworzeń, nawet tych tak cwanych, jak niuchacz.
- No już, już, koniec konspiracyjnych rozmówek. Chodź, Rufus, wystarczająco zgnębiłeś naszego gościa – mruknęła z przekąsem, wyciągając rękę w kierunku stworzenia, które to po chwilowym proteście w postaci zwieszonych smętnie łapek, z niemałym oburzeniem skorzystało z nowej ścieżki, dreptając wzdłuż ramienia, aż do barku kruczowłosej, gdzie to na nowo poczęło szukać jakiegoś skarbu w swej przepastnej torbie.
Nie zdążyła mu odpowiedzieć, tak jak i on nie zdążył dokończyć swojej wypowiedzi. Czknął i rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając Szkotkę w stanie chwilowej dezorientacji. Może tak właśnie było lepiej?
Co tu się właśnie…?
Musiała przyznać mu jedno – łatki rzeczywiście były wygodne. Jednak tkwienie w nich było jedynie ucieczką, wygodnym maskowaniem prawdziwej osobowości. Nie miała jednak zamiaru analizować, czy Vale również chował się za nimi z tego powodu, to zupełnie nie była jej sprawa.
Oparła się o płot, spoglądając to na Arraxa, to na panoramę swoich ziem, sycąc się obrazem, który każdorazowo ją zachwycał, prawdopodobnie równie często, jak irytował, dając poczucie życia w złotej klatce.
- Widzicie? Takich gości lubimy, nie trzeba ich wypraszać, sami znikają zanim zdążą człowieka zirytować – parsknęła cicho, wyciągając z kieszeni kawałek marchwi, którym obdarowała ogiera. Chwila nieprzewidzianego odpoczynku minęła, należało wrócić do rzeczywistości, w końcu tyle jeszcze było do zrobienia. Zdjęła z siebie niuchacza, ostrożnie odstawiając go na ziemię, a zaraz potem w dwóch ruchach otrzepała materiał spódnicy. – No cóż, moi drodzy, praca sama się nie zrobi – klasnęła teatralnie w dłonie, ruszając żwawym krokiem w stronę stajni, w końcu worki z paszą same się nie przetransportują.
|zt.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
| 17 lipca
Nie było jeszcze piątej, gdy niechętnie zbierałem się z przyjemnie miękkiego łóżka – przysiągłbym, że dopiero co zasnąłem, a już trzeba było wstawać – z zamiarem sporządzenia szybkiego śniadania, nakarmienia wszystkich domowników, przypilnowania porannej toalety, a w końcu przekazania na wpół śpiącego Jarvisa w ręce niezmiennie dzielnej babci. Dopiero wtedy, gdy zostałem sam, zaś poranny chaos stał się ni więcej jak tylko wspomnieniem, westchnąłem boleśnie na myśl o wyprawie do Szkocji. Nie żebym nie chciał pomagać przy hodowli, nie przeszkadzała mi praca, którą miałem wykonać, nawet jeśli niekiedy wracałem padnięty, do tego spieczony słońcem. Problemu nie stanowiła również ta wczesna pobudka, wszak do wszystkiego dało się przyzwyczaić. Bardziej martwiła mnie atmosfera, którą miałem tam zastać. Od kłótni z Evelyn, bo inaczej tego nazwać nie mogłem, minęło kilka ładnych dni, jednak upływ czasu wcale nie pomagał, nie łagodził wyrzutów sumienia. A im dłużej milczeliśmy, tym trudniej było tę złowróżbną ciszę przerwać.
To jednak bez znaczenia. Miałem swoje obowiązki, planowałem się z nich wywiązać – nie tylko dlatego, iż bez tego nie otrzymałbym zapłaty, ale również, a może raczej przede wszystkim, z powodu pragnienia odciążenia Despenser na tyle, na ile byłem w stanie. Dlatego właśnie nie myślałem nawet o szukaniu wymówek, byliśmy w końcu dorośli, i to nie od wczoraj. Dzielnie stawiłem się na terenie skąpanej w promieniach wschodzącego słońca – oraz tej zakichanej komety – hodowli, próbując utrzymać kamienną twarz, nie rozglądać się na boki w poszukiwaniu sylwetki z pewnością będącej już na nogach gospodyni. Nie tyle, żeby doń podejść, co raczej uniknąć szerokim łukiem; nie miałem zamiaru testować pokładów kobiecej cierpliwości, nie znajdowałem również odpowiednich słów, by przeprosić za niedawną sprzeczkę. Kiedy wkraczałem do stajni, gotowałem się na wszystko, nawet na pozornie lekkie powitanie i wcale-nie-skrępowany uśmiech – tam jednak jej nie spotkałem. Może to i lepiej. Zsunąłem z ramienia plecak, rzuciłem go w kąt i zacząłem przechadzać się wzdłuż boksów, zaglądając do każdego po kolei w celu skontrolowania, czy konie wciąż spały, czy ktoś zdołał im już dołożyć siana, podać paszę, czy też byłem pierwszym gościem w ich skromnych progach. – Dzień dobry – rzuciłem na powitanie, poklepując stojącego najbliżej rumaka po wyciąganej w kierunku mej dłoni kształtnej głowie. Wyglądało na to, że Edgar nie zdążył mnie wyprzedzić, toteż bez ociągania się podwinąłem rękawy kraciastej koszuli i zabrałem do pracy. Aetonany winny jadać o stałych godzinach, toteż nie było czasu do stracenia; latałem to w jedną, to w drugą stronę, z odpowiedniej szufladki pamięci wydobywając informacje na temat diety każdego podopiecznego z osobna. Posiłki różniły się w zależności od masy i wzrostu zwierzęcia, w niektórych przypadkach również od zaleceń magiweterynarza lub samej Evelyn. Obskoczenie wszystkich koni zajęło mi dłuższą chwilę; podanie paszy to jedno, a upewnienie się, że na pewno wszyscy mają dostęp do świeżej wody i nikomu nie trzeba wymienić lizawki – drugie. Pozwoliłem sobie akurat na krótką przerwę, gdy do stajni zajrzała jedna z młódek, które od jakiegoś czasu przybywały na ziemie Despenser, by zarówno zdobywać wiedzę, jak i odciążać nas w mniej wymagających zadaniach; Ministerstwo pozbawiło ją możliwości ukończenia szkoły, co znacznie komplikowało, cóż, wszystko. Miałem więc nadzieję, że czegokolwiek się od nas nauczy, cokolwiek utkwi w głowie po naszych rozmowach, ułatwi jej to odnalezienie się w niewesołej przyszłości. Po krótkim powitaniu i zapytaniu o morale zachęciłem Lynn do rozpoczęcia wyczesywania naszych podopiecznych; skierowałem ją do tych aetonanów, względem których temperamentu nie miałem najmniejszych obaw, samemu skupiając na osobnikach mniej cierpliwych, żeby nie powiedzieć kapryśnych. – Pamiętaj, że chodzi nie tylko o same czesanie, ale również dokładne przyjrzenie się ciału konia, czy nie ma żadnych ranek, czy nie ma na nim kleszczy – przypomniałem dziewczynie, mrużąc ślepia nad czymś, co wyglądało na niewielkie zadrapanie; trzeba będzie nałożyć maść. – Poszukasz szefowej? Powiedz, że potrzebujemy specyfiku na ranki, ona będzie wiedzieć którego – dodałem jak gdyby nigdy nic, nie spoglądając jednak w kierunku nastolatki; łatwiej było udawać, gdy nie mogła dostrzec wyrazu mojej twarzy. Kiedy już mięliśmy ten problem z głowy – Lynn wróciła zaskakująco szybko, musiała lecieć pędem, dałbym jej Wybitny za chęci – dokonaliśmy ostrożnej inspekcji kopyt, na nich na szczęście nie dostrzegliśmy żadnych nieprawidłowości, choć i tak byłem bardziej niż pewien, że Evelyn przyjrzy się im jakoś później, jeśli nie wieczorem, to kolejnego dnia. Nie żebym tego nie rozumiał, chciała wiedzieć wszystko i o wszystkim, co dotyczyło jej hodowli, jej zwierząt, nawet jeśli nierzadko zapominała przez to o śnie.
Nim moglibyśmy wyprowadzić wierzchowce na padok, musiałem dokonać skrupulatnej inspekcji wzmocnionego magią ogrodzenia. Gdyby cokolwiek było z nim nie tak, wypuszczanie koni ze stajni stanowiłoby nie lada ryzyko – że zrobią sobie krzywdę, że spróbują przeleźć na drugą stronę, nie tyle złośliwie, co wiedzione ciekawością, albo że ktoś z zewnątrz, chociażby jakieś dzikie zwierzę, naruszy ich spokój. Poświęciłem więc dłuższą chwilę na spacer w jedną i w drugą stronę, podczas którego badałem zabezpieczenia nie tylko okiem, ale i różdżką. Nie tak dawno łataliśmy kilka dziur, wzmacnialiśmy utkane z magii bariery, by każdy z wybiegów był całkowicie bezpieczny, jednak zawsze wychodziłem z założenia, iż lepiej dmuchać na zimne niż później żałować. Dopiero wtedy, gdy zyskałem już pewność, wróciłem do Lynn – po drodze pozdrawiając majaczącego w oddali Edgara – by wspólnie wyprowadzić wszystkie aetonany na świeże powietrze, tym samym pozwalając im rozprostować nogi, a nawet skrzydła. Słońce stało wysoko, nie przesłaniała go nawet chmurka, to zaś sprawiło, że dość szybko zmachałem się i zrzuciłem ze grzbietu koszulę, zostając w samym podkoszulku. Zachęciłem młodą czarownicę do zjedzenia ze mną drugiego śniadania – oddałem jej jedną z przygotowanych wcześniej kanapek, w sumie miło było mieć do kogo gębę otworzyć – i chwilowego skrycia się w cieniu, tuż obok stajni. Mieliśmy idealne miejsce do podziwiania dokazujących zwierząt; choć kometa odciskała swe piętno i na nich, czego zyskałem pewność mogąc obserwować w domu nie tylko Freyę, ale i Wilfreda, to wciąż odnajdywały w sobie siłę, by zaczepiać się czy ścigać. Cóż, pewnie powinienem wziąć sobie tę lekcję do serca.
I już myślałem, że reszta pobytu w Szkocji upłynie mi spokojnie, albo chociaż względnie spokojnie, lecz oczywiście, to byłoby zbyt piękne, by mogło okazać się prawdą. Wstałem, otrzepałem się i już miałem ruszyć z powrotem do stajni, gdy nagle – zupełnie niespodziewanie, jak zawsze – spostrzegłem brak klamek. I niby problem nie był aż tak ogromny, mogłem poradzić sobie bez nich, jednak dla porządku i spokoju wszystkich dookoła podjąłem się niełatwego zadania wytropienia krnąbrnego niuchacza, a także wytrzepania z niego wszelkich zwiniętych tego dnia skarbów. Nie była to pierwsza tego typu sytuacja, zawsze jednak byłem tak samo zdziwiony pojemnością torby Rufusa oraz jego niesłabnącą bezczelnością. Odbyliśmy więc krótką rozmowę wychowawczą, która najpewniej nie przyniesie żadnych rezultatów, ten złośliwiec był przecież starszy ode mnie, albo prawie, po czym zająłem się zwracaniem odnalezionych przedmiotów na ich miejsca. Krążyłem więc po terenie całej hodowli, wciąż walcząc z podskórną obawą przed spotkaniem Evelyn, stanięcia z nią twarzą w twarz tak bez ostrzeżenia. Na moje szczęście – lub nieszczęście – nigdzie na nią nie trafiłem; ani przy stajniach, ani przy szklarni, ani nawet w okolicach domu. Niech więc i tak będzie.
Dopiero wtedy zacząłem szykować się do powrotu do Lancashire; Edgar wciąż trwał na straży, zaś ja powinienem już odebrać Jarvisa od dziadków, by uchronić ich przed zawałem czy też całkowitą siwizną. Kilka ostatnich słów, tęsknych spojrzeń na przechadzające się po wybiegach konie, i już mnie nie było.
| zt (1277 słów)
Nie było jeszcze piątej, gdy niechętnie zbierałem się z przyjemnie miękkiego łóżka – przysiągłbym, że dopiero co zasnąłem, a już trzeba było wstawać – z zamiarem sporządzenia szybkiego śniadania, nakarmienia wszystkich domowników, przypilnowania porannej toalety, a w końcu przekazania na wpół śpiącego Jarvisa w ręce niezmiennie dzielnej babci. Dopiero wtedy, gdy zostałem sam, zaś poranny chaos stał się ni więcej jak tylko wspomnieniem, westchnąłem boleśnie na myśl o wyprawie do Szkocji. Nie żebym nie chciał pomagać przy hodowli, nie przeszkadzała mi praca, którą miałem wykonać, nawet jeśli niekiedy wracałem padnięty, do tego spieczony słońcem. Problemu nie stanowiła również ta wczesna pobudka, wszak do wszystkiego dało się przyzwyczaić. Bardziej martwiła mnie atmosfera, którą miałem tam zastać. Od kłótni z Evelyn, bo inaczej tego nazwać nie mogłem, minęło kilka ładnych dni, jednak upływ czasu wcale nie pomagał, nie łagodził wyrzutów sumienia. A im dłużej milczeliśmy, tym trudniej było tę złowróżbną ciszę przerwać.
To jednak bez znaczenia. Miałem swoje obowiązki, planowałem się z nich wywiązać – nie tylko dlatego, iż bez tego nie otrzymałbym zapłaty, ale również, a może raczej przede wszystkim, z powodu pragnienia odciążenia Despenser na tyle, na ile byłem w stanie. Dlatego właśnie nie myślałem nawet o szukaniu wymówek, byliśmy w końcu dorośli, i to nie od wczoraj. Dzielnie stawiłem się na terenie skąpanej w promieniach wschodzącego słońca – oraz tej zakichanej komety – hodowli, próbując utrzymać kamienną twarz, nie rozglądać się na boki w poszukiwaniu sylwetki z pewnością będącej już na nogach gospodyni. Nie tyle, żeby doń podejść, co raczej uniknąć szerokim łukiem; nie miałem zamiaru testować pokładów kobiecej cierpliwości, nie znajdowałem również odpowiednich słów, by przeprosić za niedawną sprzeczkę. Kiedy wkraczałem do stajni, gotowałem się na wszystko, nawet na pozornie lekkie powitanie i wcale-nie-skrępowany uśmiech – tam jednak jej nie spotkałem. Może to i lepiej. Zsunąłem z ramienia plecak, rzuciłem go w kąt i zacząłem przechadzać się wzdłuż boksów, zaglądając do każdego po kolei w celu skontrolowania, czy konie wciąż spały, czy ktoś zdołał im już dołożyć siana, podać paszę, czy też byłem pierwszym gościem w ich skromnych progach. – Dzień dobry – rzuciłem na powitanie, poklepując stojącego najbliżej rumaka po wyciąganej w kierunku mej dłoni kształtnej głowie. Wyglądało na to, że Edgar nie zdążył mnie wyprzedzić, toteż bez ociągania się podwinąłem rękawy kraciastej koszuli i zabrałem do pracy. Aetonany winny jadać o stałych godzinach, toteż nie było czasu do stracenia; latałem to w jedną, to w drugą stronę, z odpowiedniej szufladki pamięci wydobywając informacje na temat diety każdego podopiecznego z osobna. Posiłki różniły się w zależności od masy i wzrostu zwierzęcia, w niektórych przypadkach również od zaleceń magiweterynarza lub samej Evelyn. Obskoczenie wszystkich koni zajęło mi dłuższą chwilę; podanie paszy to jedno, a upewnienie się, że na pewno wszyscy mają dostęp do świeżej wody i nikomu nie trzeba wymienić lizawki – drugie. Pozwoliłem sobie akurat na krótką przerwę, gdy do stajni zajrzała jedna z młódek, które od jakiegoś czasu przybywały na ziemie Despenser, by zarówno zdobywać wiedzę, jak i odciążać nas w mniej wymagających zadaniach; Ministerstwo pozbawiło ją możliwości ukończenia szkoły, co znacznie komplikowało, cóż, wszystko. Miałem więc nadzieję, że czegokolwiek się od nas nauczy, cokolwiek utkwi w głowie po naszych rozmowach, ułatwi jej to odnalezienie się w niewesołej przyszłości. Po krótkim powitaniu i zapytaniu o morale zachęciłem Lynn do rozpoczęcia wyczesywania naszych podopiecznych; skierowałem ją do tych aetonanów, względem których temperamentu nie miałem najmniejszych obaw, samemu skupiając na osobnikach mniej cierpliwych, żeby nie powiedzieć kapryśnych. – Pamiętaj, że chodzi nie tylko o same czesanie, ale również dokładne przyjrzenie się ciału konia, czy nie ma żadnych ranek, czy nie ma na nim kleszczy – przypomniałem dziewczynie, mrużąc ślepia nad czymś, co wyglądało na niewielkie zadrapanie; trzeba będzie nałożyć maść. – Poszukasz szefowej? Powiedz, że potrzebujemy specyfiku na ranki, ona będzie wiedzieć którego – dodałem jak gdyby nigdy nic, nie spoglądając jednak w kierunku nastolatki; łatwiej było udawać, gdy nie mogła dostrzec wyrazu mojej twarzy. Kiedy już mięliśmy ten problem z głowy – Lynn wróciła zaskakująco szybko, musiała lecieć pędem, dałbym jej Wybitny za chęci – dokonaliśmy ostrożnej inspekcji kopyt, na nich na szczęście nie dostrzegliśmy żadnych nieprawidłowości, choć i tak byłem bardziej niż pewien, że Evelyn przyjrzy się im jakoś później, jeśli nie wieczorem, to kolejnego dnia. Nie żebym tego nie rozumiał, chciała wiedzieć wszystko i o wszystkim, co dotyczyło jej hodowli, jej zwierząt, nawet jeśli nierzadko zapominała przez to o śnie.
Nim moglibyśmy wyprowadzić wierzchowce na padok, musiałem dokonać skrupulatnej inspekcji wzmocnionego magią ogrodzenia. Gdyby cokolwiek było z nim nie tak, wypuszczanie koni ze stajni stanowiłoby nie lada ryzyko – że zrobią sobie krzywdę, że spróbują przeleźć na drugą stronę, nie tyle złośliwie, co wiedzione ciekawością, albo że ktoś z zewnątrz, chociażby jakieś dzikie zwierzę, naruszy ich spokój. Poświęciłem więc dłuższą chwilę na spacer w jedną i w drugą stronę, podczas którego badałem zabezpieczenia nie tylko okiem, ale i różdżką. Nie tak dawno łataliśmy kilka dziur, wzmacnialiśmy utkane z magii bariery, by każdy z wybiegów był całkowicie bezpieczny, jednak zawsze wychodziłem z założenia, iż lepiej dmuchać na zimne niż później żałować. Dopiero wtedy, gdy zyskałem już pewność, wróciłem do Lynn – po drodze pozdrawiając majaczącego w oddali Edgara – by wspólnie wyprowadzić wszystkie aetonany na świeże powietrze, tym samym pozwalając im rozprostować nogi, a nawet skrzydła. Słońce stało wysoko, nie przesłaniała go nawet chmurka, to zaś sprawiło, że dość szybko zmachałem się i zrzuciłem ze grzbietu koszulę, zostając w samym podkoszulku. Zachęciłem młodą czarownicę do zjedzenia ze mną drugiego śniadania – oddałem jej jedną z przygotowanych wcześniej kanapek, w sumie miło było mieć do kogo gębę otworzyć – i chwilowego skrycia się w cieniu, tuż obok stajni. Mieliśmy idealne miejsce do podziwiania dokazujących zwierząt; choć kometa odciskała swe piętno i na nich, czego zyskałem pewność mogąc obserwować w domu nie tylko Freyę, ale i Wilfreda, to wciąż odnajdywały w sobie siłę, by zaczepiać się czy ścigać. Cóż, pewnie powinienem wziąć sobie tę lekcję do serca.
I już myślałem, że reszta pobytu w Szkocji upłynie mi spokojnie, albo chociaż względnie spokojnie, lecz oczywiście, to byłoby zbyt piękne, by mogło okazać się prawdą. Wstałem, otrzepałem się i już miałem ruszyć z powrotem do stajni, gdy nagle – zupełnie niespodziewanie, jak zawsze – spostrzegłem brak klamek. I niby problem nie był aż tak ogromny, mogłem poradzić sobie bez nich, jednak dla porządku i spokoju wszystkich dookoła podjąłem się niełatwego zadania wytropienia krnąbrnego niuchacza, a także wytrzepania z niego wszelkich zwiniętych tego dnia skarbów. Nie była to pierwsza tego typu sytuacja, zawsze jednak byłem tak samo zdziwiony pojemnością torby Rufusa oraz jego niesłabnącą bezczelnością. Odbyliśmy więc krótką rozmowę wychowawczą, która najpewniej nie przyniesie żadnych rezultatów, ten złośliwiec był przecież starszy ode mnie, albo prawie, po czym zająłem się zwracaniem odnalezionych przedmiotów na ich miejsca. Krążyłem więc po terenie całej hodowli, wciąż walcząc z podskórną obawą przed spotkaniem Evelyn, stanięcia z nią twarzą w twarz tak bez ostrzeżenia. Na moje szczęście – lub nieszczęście – nigdzie na nią nie trafiłem; ani przy stajniach, ani przy szklarni, ani nawet w okolicach domu. Niech więc i tak będzie.
Dopiero wtedy zacząłem szykować się do powrotu do Lancashire; Edgar wciąż trwał na straży, zaś ja powinienem już odebrać Jarvisa od dziadków, by uchronić ich przed zawałem czy też całkowitą siwizną. Kilka ostatnich słów, tęsknych spojrzeń na przechadzające się po wybiegach konie, i już mnie nie było.
| zt (1277 słów)
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Tereny hodowli
Szybka odpowiedź