część pierwsza
AutorWiadomość
First topic message reminder :
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.[bylobrzydkobedzieladnie]
korytarz, salon, kuchnia
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 02.12.16 11:35, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niezbyt cenił sobie towarzystwo Seliny a już z pewnością nie pragnął go w tej chwili. Upojny wieczór z Ognistą miał należeć tylko do niego: wręcz namiętnie pożądał tej upadlającej samotności, w której w końcu mógł wypuścić na światło wieczoru swoje wszelkie strachy, pożywiające się ostrym alkoholem. Obserwowane z dystansu, gdy wierciły się na smyczy przyzwoitości, wydawały się Benjaminowi mniej okropne, paradoksalnie mniej rzeczywiste a co za tym idzie bardziej bezpieczne. Zgnilizna, przeżerająca go od środka, w końcu znajdywała ujście w masochistycznym użalaniu się nad sobą, pozwalając mu przetrwać kolejne dni z lekkim uśmiechem na spierzchniętych wargach. Osiągnął naprawdę doskonałe efekty w tej domowej psychoterapii, odczynianej już od ponad dziesięciu lat. Radził sobie a przynajmniej próbował - ktoś inny, będąc na jego miejscu, przygnieciony do podłogi obrzydzeniem do samego siebie, na pewno już dawno wybrałby łatwiejszą ścieżkę, ale Wright nigdy nie zapędzał się nad brzeg Tamizy. Wierzył w to, że mu się uda, że ta niszcząca jego życie słabość w końcu zniknie, znudzona jego żałosnym towarzystwem albo zbyt wyeksploatowana, by trzymać się jego ciała chociaż chwilę dłużej. Chciał zalać ją płynnym wrzątkiem - podobieństwo do Ognistej whisky nie było przypadkowe - i zdezynfekować każdą błagalną myśl, jaka wielokrotnie wibrowała w jego umyśle czystym pragnieniem. Mistrzostwo autodestrukcji przynosiło ulgę, ale była to tylko cisza przed emocjonalną burzą, niszczącą resztki zdrowego rozsądku, tak celnie wypominanego mu przez Selinę.
Lovegood uosabiała rzecz, której obawiał się najbardziej na świecie. Szczerość. Wiedział, że nie owija w bawełnę, że potrafi wypowiedzieć najgorsze słowa prosto w oczy, że jej serce - jakkolwiek by to banalnie nie brzmiało - jest czyste. Była stalową dziewicą jego sumienia, najodważniejszą obrończynią Harriett i kobietą, którą naprawdę szanował. Może przez męski charakter i nieustępliwość, może dlatego, że podskórnie i nieświadomie wyczuwał pewne smutne podobieństwa ich życiowych wyborów, doprowadzających ich w końcu do tego zagraconego mieszkania na Śmiertelnym Nokturnie, gdzie szarpali się wzajemnie w swoich racjach. A wszystko to by ochronić osobę, którą kochali najmocniej na świecie.
Rozumiał motywacje Seliny, ale nie potrafił spojrzeć na siebie jej oczami. Lata zrzucania odpowiedzialności za to, co się stało, na Harriett zaowocowały absolutną hegemonią prawdy Benjamina, mężczyzny bez skazy poczętego, boleśnie porzuconego przez jedyną kobietę, do której poczuł coś tak intensywnego. Wina obecnej pani Naifeh była oczywista i Ben aż zadrżał z kiepsko tłumionej złości, kiedy Selina wybuchnęła oskarżycielskimi krzykami. A także rękoczynami, chociaż praktycznie nie czuł histerycznych uderzeń pięści o swoją klatkę piersiową, znieczulony alkoholem oraz niebezpiecznie falującą szatańską pożogą wściekłości, nieprzyjemnie rozchodzącą się po jego organizmie.
- To ona mnie zostawiła, obiecywała, że będzie ze mną zawsze, a potem...a potem po prostu odeszła, bez żadnego powodu, żeby kurwić się z pierwszym lepszym pseudobohaterem - warknął, nie podnosząc tonu, ale brzmiąc tak ostro, że właściwie krzyk przyniósłby rezultat odwrotny od zamierzonego. Cały żal, jaki czuł do Harriett, cały ból, jaki wtedy mu sprawiła, w końcu, po pięciu latach, znajdywał ujście w ścieku obelżywych słów, ulatujących z jego ust zanim w ogóle zdążył ułożyć je w poprawne zdania. Dopiero któreś z rzędu uderzenie Seliny odebrało mu oddech i pozwoliło zaczerpnąć stęchłego powietrza. Zareagował instynktownie, łapiąc ją mocno za nadgarstki i przyciągając do siebie, tak blisko, że praktycznie mógł odgryźć jej język, produkujący tak podłe pytania. - Pozbyła się mnie, więc nie ma prawa mieć żadnych pieprzonych pretensji. Zajebiście ułożyła sobie życie, ale widocznie trochę się jej nudzi, skoro pozwala wepchnąć sobie język do gardła przy pierwszym romantycznym spotkaniu - kontynuował z szybkością mugolskiego karabinu, artykułując każdą głoskę niemalże do przesady, nawet nie próbując walczyć z coraz żałośniejszym brzmieniem swojego głosu. W tej chwili nienawidził Harriett, nienawidził za to, co mu zrobiła...a tak naprawdę nienawidził siebie, za to, że zniszczył jedyną dobrą rzecz w swoim życiu. Palce zaciśnięte na nadgarstkach Seliny zbielały i nagle dotyk jej skóry wydał mu się nieznośny, bo odepchnął ją gwałtownie od siebie, nie chcąc, by zobaczyła w jego przepełnionych wściekłością oczach strach. Żałosny, upadlający strach przed tym całym przelewającym się bagnem, w jakim próbował utopić wspomnienie o Harriett, tak naprawdę wciskając swoją własną głowę pod powierzchnię życiowego ścieku, na którego zawartość pracował całe swoje dorosłe życie.
Lovegood uosabiała rzecz, której obawiał się najbardziej na świecie. Szczerość. Wiedział, że nie owija w bawełnę, że potrafi wypowiedzieć najgorsze słowa prosto w oczy, że jej serce - jakkolwiek by to banalnie nie brzmiało - jest czyste. Była stalową dziewicą jego sumienia, najodważniejszą obrończynią Harriett i kobietą, którą naprawdę szanował. Może przez męski charakter i nieustępliwość, może dlatego, że podskórnie i nieświadomie wyczuwał pewne smutne podobieństwa ich życiowych wyborów, doprowadzających ich w końcu do tego zagraconego mieszkania na Śmiertelnym Nokturnie, gdzie szarpali się wzajemnie w swoich racjach. A wszystko to by ochronić osobę, którą kochali najmocniej na świecie.
Rozumiał motywacje Seliny, ale nie potrafił spojrzeć na siebie jej oczami. Lata zrzucania odpowiedzialności za to, co się stało, na Harriett zaowocowały absolutną hegemonią prawdy Benjamina, mężczyzny bez skazy poczętego, boleśnie porzuconego przez jedyną kobietę, do której poczuł coś tak intensywnego. Wina obecnej pani Naifeh była oczywista i Ben aż zadrżał z kiepsko tłumionej złości, kiedy Selina wybuchnęła oskarżycielskimi krzykami. A także rękoczynami, chociaż praktycznie nie czuł histerycznych uderzeń pięści o swoją klatkę piersiową, znieczulony alkoholem oraz niebezpiecznie falującą szatańską pożogą wściekłości, nieprzyjemnie rozchodzącą się po jego organizmie.
- To ona mnie zostawiła, obiecywała, że będzie ze mną zawsze, a potem...a potem po prostu odeszła, bez żadnego powodu, żeby kurwić się z pierwszym lepszym pseudobohaterem - warknął, nie podnosząc tonu, ale brzmiąc tak ostro, że właściwie krzyk przyniósłby rezultat odwrotny od zamierzonego. Cały żal, jaki czuł do Harriett, cały ból, jaki wtedy mu sprawiła, w końcu, po pięciu latach, znajdywał ujście w ścieku obelżywych słów, ulatujących z jego ust zanim w ogóle zdążył ułożyć je w poprawne zdania. Dopiero któreś z rzędu uderzenie Seliny odebrało mu oddech i pozwoliło zaczerpnąć stęchłego powietrza. Zareagował instynktownie, łapiąc ją mocno za nadgarstki i przyciągając do siebie, tak blisko, że praktycznie mógł odgryźć jej język, produkujący tak podłe pytania. - Pozbyła się mnie, więc nie ma prawa mieć żadnych pieprzonych pretensji. Zajebiście ułożyła sobie życie, ale widocznie trochę się jej nudzi, skoro pozwala wepchnąć sobie język do gardła przy pierwszym romantycznym spotkaniu - kontynuował z szybkością mugolskiego karabinu, artykułując każdą głoskę niemalże do przesady, nawet nie próbując walczyć z coraz żałośniejszym brzmieniem swojego głosu. W tej chwili nienawidził Harriett, nienawidził za to, co mu zrobiła...a tak naprawdę nienawidził siebie, za to, że zniszczył jedyną dobrą rzecz w swoim życiu. Palce zaciśnięte na nadgarstkach Seliny zbielały i nagle dotyk jej skóry wydał mu się nieznośny, bo odepchnął ją gwałtownie od siebie, nie chcąc, by zobaczyła w jego przepełnionych wściekłością oczach strach. Żałosny, upadlający strach przed tym całym przelewającym się bagnem, w jakim próbował utopić wspomnienie o Harriett, tak naprawdę wciskając swoją własną głowę pod powierzchnię życiowego ścieku, na którego zawartość pracował całe swoje dorosłe życie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie obchodziły ją jego preferencje. Miała daleko w nosie jego plany, jego żal, jego gorycz i jego ból. Dałaby mu się dalej topić we własnych smutkach, gdyby bliska jej osoba nie oberwała rykoszetem. Nie interweniowałaby. Nie potrafiłaby zwyczajnie zaangażować się na tyle, by cokolwiek zrobić w kierunku tego, by polepszyć Wrightowi byt. Jak mogła mu pomóc, skoro sama sobie nie potrafiła? Ale mimo to miała pole, w którym się zawsze odnajdywała. Bronienie Harriett. Przed chłopcami, przed okrutnymi słowami innych dziewczyn, przed każdym nieszczęściem i troską - była w stanie pomachać komuś pięścią przed twarzą i zagrozić (i jej metody głównie na tym się opierały), i... to działało. Była potrzebna i adorowana przez kuzynkę. A jej uczucia miały osobę, w której mogły się ulokować. Kłamstwem byłoby powiedzenie, że cały jej świat się wokół niej kręcił. Właściwie to dosyć często wracała do niej, gdy potrzebowała. Wymawiała się często brakiem czasu i obowiązkami, woląc spędzić te chwile... samotnie. A teraz, jak na prawdziwą hipokrytkę przystało, obdzierała Benjamina z podobnej intymności i wygody. Wytykała mu coś, czemu sama częściowo była winna. Nie potrafiła zamknąć rozdziału związanego z Brandem. I była zepsutą, okropną osobą, egoistycznie informując Czarownicę o ich przedwczesnym wspólnym zamieszkaniu. A jej gorące, pełne nienawiści uczucia wobec Morgan przelewały się na boisko, gdzie podejmowała nieczystą grę, z premedytacją mając zamiar ją uszkodzić. I może nie była na tyle radykalna, by wchodzić w otwartą wojnę i rościć sobie prawa do Rudolfa, ale... nie była bez skazy. A mimo to rzucała w opiekuna smoków kamieniami jak szalona, krzycząc o jego winie.
-A tyś co jej obiecał, draniu?! CO JEJ OBIECAŁEŚ?!-najpierw wywarczała, imitując jego ton, cedząc słowa tak dobitnie, zdecydowanie i okrutnie, by potem przejść w krzyk.-Nie waż się jej obrażać, Wright! To ty ją zdradziłeś! TY zostawiłeś! TY porzuciłeś! TY! Ona świata poza tobą nie widziała, Wright! Nic! Tylko ty! OBDARŁEŚ ją ze szczęścia! WINISZ ją, że chciała jego namiastkę?! NIE MASZ PRAWA! NIE MASZ!-jej uderzenia traciły na sile, choć okazjonalne były mocniejsze, gdy akcentowała poszczególne słowa. Jak mógł tak o niej mówić? Jak mógł być wobec Hattie tak okrutny? JAK mógł?!-Nie waż się do niej więcej zbliżać. Ani na krok. Bo ona nie jest twoją własnością, Wright. NIE MASZ do niej prawa. I PRZESTAŃ mieszać jej w głowie, na klątwę Merlina!
Zacisnęła szczękę, wstrzymując oddech, gdy niejako ocknął ją z amoku tym mocnym uściskiem. Skrzywiła się, gdy jego palce nie przestawały się zaciskać, prawie miażdżąc jej nadgarstki. Oczy zalśniły niebezpiecznie, a mimo to nie zdobyła się na protest, który mógłby odkryć jej słabość. Nogi jej się automatycznie ugięły. A mimo to ciągle nie przestawała na niego patrzeć, nie mając dać mu tej satysfakcji. Nie przestraszy jej. Nie ma mowy. Nie mogła odpuścić.
Milczała, słuchając jego dalszych bluźnierstw pod adresem jej krewnej. Nienawidziła, gdy tak o niej mówił. Jak śmiał sobie ją przywłaszczać i nie mieć żadnego szacunku? A może właśnie w tym był problem?
-Jeszcze jedno słowo, Wright.-ostrzegła go, sycząc wściekle słowa, z niemałym wysiłkiem.
Gdy ją nagle odepchnął, upadła, prawie wpadając w stos butelek. Na moment przyciągnęła do siebie ręce, jakby chcąc je objąć i ukoić ból, który promieniował z uciśniętych stawów. Złapała jedną z pustych przyjaciółek Bena i posłała ją na oślep w jego kierunku z dzikim okrzykiem. Rozbiła się o przeciwległą ścianę z oszałamiającym odgłosem. I nagle... otrzeźwiło ją to. Nie czuła się lepiej. Nic to nie zmieniło. A chyba nawet było gorzej. Nie poruszyła się, ciągle siedząc na podłodze.
-Co się z wami stało, Ben?-zapytała cicho, jakby przestraszona własnymi słowami, nie do końca rejestrując, że to faktycznie padło z jej ust, zmieniając front o sto osiemdziesiąt stopni. Patrzyła na obdrapaną tapetę, jakby nie do końca oczekując odpowiedzi z jego strony.
-A tyś co jej obiecał, draniu?! CO JEJ OBIECAŁEŚ?!-najpierw wywarczała, imitując jego ton, cedząc słowa tak dobitnie, zdecydowanie i okrutnie, by potem przejść w krzyk.-Nie waż się jej obrażać, Wright! To ty ją zdradziłeś! TY zostawiłeś! TY porzuciłeś! TY! Ona świata poza tobą nie widziała, Wright! Nic! Tylko ty! OBDARŁEŚ ją ze szczęścia! WINISZ ją, że chciała jego namiastkę?! NIE MASZ PRAWA! NIE MASZ!-jej uderzenia traciły na sile, choć okazjonalne były mocniejsze, gdy akcentowała poszczególne słowa. Jak mógł tak o niej mówić? Jak mógł być wobec Hattie tak okrutny? JAK mógł?!-Nie waż się do niej więcej zbliżać. Ani na krok. Bo ona nie jest twoją własnością, Wright. NIE MASZ do niej prawa. I PRZESTAŃ mieszać jej w głowie, na klątwę Merlina!
Zacisnęła szczękę, wstrzymując oddech, gdy niejako ocknął ją z amoku tym mocnym uściskiem. Skrzywiła się, gdy jego palce nie przestawały się zaciskać, prawie miażdżąc jej nadgarstki. Oczy zalśniły niebezpiecznie, a mimo to nie zdobyła się na protest, który mógłby odkryć jej słabość. Nogi jej się automatycznie ugięły. A mimo to ciągle nie przestawała na niego patrzeć, nie mając dać mu tej satysfakcji. Nie przestraszy jej. Nie ma mowy. Nie mogła odpuścić.
Milczała, słuchając jego dalszych bluźnierstw pod adresem jej krewnej. Nienawidziła, gdy tak o niej mówił. Jak śmiał sobie ją przywłaszczać i nie mieć żadnego szacunku? A może właśnie w tym był problem?
-Jeszcze jedno słowo, Wright.-ostrzegła go, sycząc wściekle słowa, z niemałym wysiłkiem.
Gdy ją nagle odepchnął, upadła, prawie wpadając w stos butelek. Na moment przyciągnęła do siebie ręce, jakby chcąc je objąć i ukoić ból, który promieniował z uciśniętych stawów. Złapała jedną z pustych przyjaciółek Bena i posłała ją na oślep w jego kierunku z dzikim okrzykiem. Rozbiła się o przeciwległą ścianę z oszałamiającym odgłosem. I nagle... otrzeźwiło ją to. Nie czuła się lepiej. Nic to nie zmieniło. A chyba nawet było gorzej. Nie poruszyła się, ciągle siedząc na podłodze.
-Co się z wami stało, Ben?-zapytała cicho, jakby przestraszona własnymi słowami, nie do końca rejestrując, że to faktycznie padło z jej ust, zmieniając front o sto osiemdziesiąt stopni. Patrzyła na obdrapaną tapetę, jakby nie do końca oczekując odpowiedzi z jego strony.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Krzyki Seliny odbijały się echem po dziwnie pustym umyśle Benjamina, nagle wyczyszczonym z wszelkich bibelotów przeszłości, jakby pulsująca wściekłość kompletnie zniszczyła każdą pozostałość po szczęśliwej historii. Zniknęły zdjęcia rodziców w gipsowej ramce, wykonanej własnoręcznie przez małego Jaimie'go, odbijającego w masie nie tylko swoje palce ale i mugolskie monety. W proch rozpadł się szkolny kufer, wypełniony po brzegi notesami, pierwszymi trofeami Qudditcha i zapachem Pokoju Wspólnego Gryffindoru. Ślizgońska przypinka, którą kiedyś w czasie szaleńczej namiętnej oderwał z szaty Percivala, roztopiła się do cna. Po pucharach, zdobytych razem z Jastrzębiami, także nie pozostało kompletnie nic, a ciężkie albumy z fotografiami, jakie codziennie robił Harriett, dokumentując każdą radosną chwilę dzieloną we dwoje, spłonęły doszczętnie, rozsypując się popiołem po nagich płytkach.
Pustka. Totalna, absolutna pustka, bez ani jednego głosu, bez ani jednego przedmiotu, mogącego mu przypomnieć że kiedyś - całkiem niedawno? - rozciągał usta w szerokim uśmiechu a w głębi duszy czuł błogosławiony spokój. Tamten czas rozmywał się w wibrującej przestrzeni, wypełnionej tylko słabym echem rzeczywistych wrzasków Seliny oraz jego wściekłością. Gdyby miał przed sobą mężczyznę, z pewnością postąpiłby tak, jak na wybrzeżu Dorset albo na kamiennej podłodze Dziurawego Kotła. Uderzałby metodycznie, raz za razem, byleby usłyszeć trzask pękniętej kości, byleby poczuć ciepłą krew spływającą po obolałych knykciach, byleby przelać swój potworny ból na kogoś innego i chociaż na sekundę poczuć się dobrze. Szedł przecież przez życie z kpiącym uśmieszkiem, robiąc za wodzireja każdego spotkania, za duszę towarzystwa, wiecznie radosną, pełną werwy, zagrzewającą do nieustannej walki. Tak widzieli go postronni, ba, nawet przyjaciele nie podejrzewali, co kryje się głębiej, pod tą pierwszą warstwą. Nie kłamliwą, koszmary przeszłości dopadały go tylko wtedy, gdy przebywał sam - zapewne dlatego tak bardzo łaknął towarzystwa, nie chcąc pozwolić, by chwile wypuszczania demonów na zewnątrz trwały zbyt długo. Tylko trzykrotnie w swoim życiu pozwolił przeszłości na zawładnięcie nim do tego stopnia, że nie był w stanie się podnieść. Zawsze ratował go Leonard, traktując go z braterską brutalnością, wykopującą go z powrotem do świata względnie żywych. Był mu za to wdzięczny; pomimo całego brudu, w jakim właśnie się taplał, wierzył w to, że da radę. Ogarnąć to bagno, odseparować się od przeszłości, wyleczyć swoje rany - szkoda tylko, że robił to kosztem innych oraz własnego zdrowia psychicznego, coraz mocniej zapętlając się w labiryncie bez wyjścia. Każda uliczka, zapowiadająca sukces - utopiony w Ognistej, ramionach przypadkowych mężczyzn i kobiet, niebezpiecznych aktywnościach - okazywała się tą ślepą, znów pozostawiając Benjamina w ciemności jako przegranego.
A nienawidził przegrywać. Zwłaszcza ze samym sobą, zwłaszcza z wyjątkowo hałaśliwym widzem, symbolizującym kogoś, kogo kiedyś kochał. Nie widział, kiedy Selina przewracała się na podłogę; odepchnął się od ściany i z rękami założonymi za głowę w wyrazie rozpaczliwej bezsilności, chwiejnie ruszył w kierunku aneksu kuchennego. Zrobił dwa kroki, pięć, sześć; przed oczami ciągle kręciła się karuzela przeszłości a rozmazane w dzikim pędzie twarze Percivala oraz Harriett zlewały się w jedną przerażającą maskę, wirując tak szybko, że zrobiło mu się niedobrze. Szybciej, szybciej, coraz szybciej i...i wszystko ucichło. Razem z przejmującym dźwiękiem szkła, roztrzaskującego się tuż nad jego głową o ścianę. Butelka zamieniła się w setki kawałków: większe wylądowały na podłodze, zaściełając ją ciemnozielonym dywanem a drobniejsze opadły we włosy Benjamina. Czego nawet nie zauważył, odwracając się niezmiernie powoli w stronę Seliny.
Będącej siedzącą rzeźbą nędzy i rozpaczy. Zaciśnięte usta, błędny wzrok, utkwiony gdzieś na brudnej ścianie - chociaż przecież ciągle jej krzyki wibrowały mu w głowie młotem pneumatycznym tak mocno, że aż drżały mu zęby. Albo po prostu to on sam zaciskał je aż do bólu szczęk, nie chcąc dołączyć do tego festiwalu wrzasku, pewien, że mógłby wykrzyczeć o jedno słowo za dużo? Na usta cisnęła mu się cała fala żalu, wściekłości, przekleństw oraz zapewnień o tym, że Harriett jest tylko jego, ale nie pozwolił jej wybrzmieć w pustym - zabałaganionym? rzeczywistość mieszała mu się z alkoholową ułudą - pokoju. Przez dłuższą chwilę stał, po prostu milcząc i wpatrując się w zrozpaczoną blondynkę, zaściełającą jego dywan zaraz obok potłuczonych resztek butelki. - Spierdalaj stąd, Lovegood- wychrypiał tylko drżącym z tłumionej wściekłości głosem, pewien, że jest o krok od przekroczenia ostatniej granicy przed całkowitym rozpadem z trudem posklejanego światka. Nie zamierzał nic jej obiecywać, nie zamierzał nic tłumaczyć, po prostu wpatrując się w nią dziko roziskrzonymi oczami: ni to szaleństwem, ni przerażeniem.
Pustka. Totalna, absolutna pustka, bez ani jednego głosu, bez ani jednego przedmiotu, mogącego mu przypomnieć że kiedyś - całkiem niedawno? - rozciągał usta w szerokim uśmiechu a w głębi duszy czuł błogosławiony spokój. Tamten czas rozmywał się w wibrującej przestrzeni, wypełnionej tylko słabym echem rzeczywistych wrzasków Seliny oraz jego wściekłością. Gdyby miał przed sobą mężczyznę, z pewnością postąpiłby tak, jak na wybrzeżu Dorset albo na kamiennej podłodze Dziurawego Kotła. Uderzałby metodycznie, raz za razem, byleby usłyszeć trzask pękniętej kości, byleby poczuć ciepłą krew spływającą po obolałych knykciach, byleby przelać swój potworny ból na kogoś innego i chociaż na sekundę poczuć się dobrze. Szedł przecież przez życie z kpiącym uśmieszkiem, robiąc za wodzireja każdego spotkania, za duszę towarzystwa, wiecznie radosną, pełną werwy, zagrzewającą do nieustannej walki. Tak widzieli go postronni, ba, nawet przyjaciele nie podejrzewali, co kryje się głębiej, pod tą pierwszą warstwą. Nie kłamliwą, koszmary przeszłości dopadały go tylko wtedy, gdy przebywał sam - zapewne dlatego tak bardzo łaknął towarzystwa, nie chcąc pozwolić, by chwile wypuszczania demonów na zewnątrz trwały zbyt długo. Tylko trzykrotnie w swoim życiu pozwolił przeszłości na zawładnięcie nim do tego stopnia, że nie był w stanie się podnieść. Zawsze ratował go Leonard, traktując go z braterską brutalnością, wykopującą go z powrotem do świata względnie żywych. Był mu za to wdzięczny; pomimo całego brudu, w jakim właśnie się taplał, wierzył w to, że da radę. Ogarnąć to bagno, odseparować się od przeszłości, wyleczyć swoje rany - szkoda tylko, że robił to kosztem innych oraz własnego zdrowia psychicznego, coraz mocniej zapętlając się w labiryncie bez wyjścia. Każda uliczka, zapowiadająca sukces - utopiony w Ognistej, ramionach przypadkowych mężczyzn i kobiet, niebezpiecznych aktywnościach - okazywała się tą ślepą, znów pozostawiając Benjamina w ciemności jako przegranego.
A nienawidził przegrywać. Zwłaszcza ze samym sobą, zwłaszcza z wyjątkowo hałaśliwym widzem, symbolizującym kogoś, kogo kiedyś kochał. Nie widział, kiedy Selina przewracała się na podłogę; odepchnął się od ściany i z rękami założonymi za głowę w wyrazie rozpaczliwej bezsilności, chwiejnie ruszył w kierunku aneksu kuchennego. Zrobił dwa kroki, pięć, sześć; przed oczami ciągle kręciła się karuzela przeszłości a rozmazane w dzikim pędzie twarze Percivala oraz Harriett zlewały się w jedną przerażającą maskę, wirując tak szybko, że zrobiło mu się niedobrze. Szybciej, szybciej, coraz szybciej i...i wszystko ucichło. Razem z przejmującym dźwiękiem szkła, roztrzaskującego się tuż nad jego głową o ścianę. Butelka zamieniła się w setki kawałków: większe wylądowały na podłodze, zaściełając ją ciemnozielonym dywanem a drobniejsze opadły we włosy Benjamina. Czego nawet nie zauważył, odwracając się niezmiernie powoli w stronę Seliny.
Będącej siedzącą rzeźbą nędzy i rozpaczy. Zaciśnięte usta, błędny wzrok, utkwiony gdzieś na brudnej ścianie - chociaż przecież ciągle jej krzyki wibrowały mu w głowie młotem pneumatycznym tak mocno, że aż drżały mu zęby. Albo po prostu to on sam zaciskał je aż do bólu szczęk, nie chcąc dołączyć do tego festiwalu wrzasku, pewien, że mógłby wykrzyczeć o jedno słowo za dużo? Na usta cisnęła mu się cała fala żalu, wściekłości, przekleństw oraz zapewnień o tym, że Harriett jest tylko jego, ale nie pozwolił jej wybrzmieć w pustym - zabałaganionym? rzeczywistość mieszała mu się z alkoholową ułudą - pokoju. Przez dłuższą chwilę stał, po prostu milcząc i wpatrując się w zrozpaczoną blondynkę, zaściełającą jego dywan zaraz obok potłuczonych resztek butelki. - Spierdalaj stąd, Lovegood- wychrypiał tylko drżącym z tłumionej wściekłości głosem, pewien, że jest o krok od przekroczenia ostatniej granicy przed całkowitym rozpadem z trudem posklejanego światka. Nie zamierzał nic jej obiecywać, nie zamierzał nic tłumaczyć, po prostu wpatrując się w nią dziko roziskrzonymi oczami: ni to szaleństwem, ni przerażeniem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Po wykrzyczeniu wszystkiego, czuła dudnienie własnego serca, szumy w głowie i dźwięk przełykania własnej śliny. Dokładnie też była w stanie zauważyć, jak jej oddechy stają się coraz głębsze i wolniejsze. Uspokajała się. Abstrakcyjnie, wykorzystała całą swoją złość. Z każdą chwilą czuła się coraz bardziej obco. Nago. Pusto. Miała wrażenie, jakby ściany zaczęły się od niej oddalać z zastraszającą prędkością, a obraz był wyłącznie rozmytą smugą.
Obnażyła ponownie własną impulsywność i brak przemyślenia własnych czynów. Co teraz? Wyżyła się na nim i... mogła iść, prawda? Zostawić go w wisielczym humorze, zrzucając swoje troski z siebie na niego. Obarczając go winą, wystawiając go jako drania, który nie był warty ani przebaczenia ani miłości. I wiedziała, że sobie za to zasłużył. Mogłaby wstać i spojrzeć na niego z góry, napawając się jego widokiem. Powinna to zrobić. Bo właśnie o to chodziło, prawda? By poczuć się lepiej. By oskarżyć odpowiedzialnego. I przyjąć rolę wybawiciela, zgarniając uwielbienie.
Nawet nie drgnęła, mając wrażenie, że głowa robi tysiąc obrotów wokół własnej osi, wirując i zacięcie zerując jej błędnik. A może to jakąś część jej osobowości mdliło w końcu na to, co wyczyniała? Albo to wszystko było tworem jej wyobraźni, która tłumaczyła jej zawahanie złym stanem. Wszystko, byleby się wybielić. Usprawiedliwić. Tylko byle nie przyjąć odpowiedzialności.
Ale to nie była jej wina, prawda? To nie ona nawarzyła im piwa. Ona jedynie wypunktowała przewinienia. I obrzuciła błotem. Zagrzebała pod grubą warstwą złych wspomnień, burząc sztuczne podwaliny świata, w którym Wright potrafił egzystować.
Nie zareagowała na jego słowa. Mięśnie instynktownie spięły się pod tonem jego głosu, ale... nie poruszyła się w pierwszym momencie. Dopiero po chwili zebrała się z podłogi, nie patrząc jeszcze na niego, jakby zafascynowana wzorem na ścianie. Gdy jednak utkwiła w nim wzrok, nie miała zamiaru dać mu uciec. Zrobiła dwa kroki w jego kierunku, pozwalając podeszwom butów zmiażdżyć szkło na jeszcze drobniejszy mak, które chrupało pod jej stopami. Dała nieco obsuniętej szacie przeciągnąć się po podłodze.
-Po co? Żebyś znów mógł się nad sobą poużalać?-zapytała, nie potrafiąc całkowicie usunąć drwiny z głosu, mimo że mówiła o wiele ciszej niż na początku. Właściwie to jej aktualny ton był niemalże abstrakcją w porównaniu do krzyków, które rozlegały się tu chwilę temu. Nieco zachrypnięty, jakby pokutujący za podłość słów, które z siebie wyrzucała.-A może okazujesz mi ostatnią łaskę zanim...-zawiesiła głos, unosząc nieco brwi, jakby oczekując od niego odpowiedzi.-...zanim co właściwie?-zapytała go, jakby to nagle była najważniejsza kwestia czym mógł jej zagrozić.
Na jej czole pojawiła się lekka bruzda, gdy patrzyła w jego oczy. O ile kilka chwil temu była przekonana, że doskonale wie, co siedzi mu w głowie, tak w tym momencie zdawała się stracić cały grunt pod nogami. Stąpała po omacku, niepewna jego reakcji. I mimowolnie stała się roztropniejsza, mimo że nie skorzystała z jego zaproszenia do opuszczenia jego mieszkania. Może powinna. Może, jeśli czułaby się winna. Jeśli jego widok skruszyłby ją tak, jak przed chwilą uderzenie szkło. Być może. Ale to oznaczałoby zrezygnowanie z własnej dumy i ukorzenie się przed kimś. Wygodniej byłoby jej odejść.
Obnażyła ponownie własną impulsywność i brak przemyślenia własnych czynów. Co teraz? Wyżyła się na nim i... mogła iść, prawda? Zostawić go w wisielczym humorze, zrzucając swoje troski z siebie na niego. Obarczając go winą, wystawiając go jako drania, który nie był warty ani przebaczenia ani miłości. I wiedziała, że sobie za to zasłużył. Mogłaby wstać i spojrzeć na niego z góry, napawając się jego widokiem. Powinna to zrobić. Bo właśnie o to chodziło, prawda? By poczuć się lepiej. By oskarżyć odpowiedzialnego. I przyjąć rolę wybawiciela, zgarniając uwielbienie.
Nawet nie drgnęła, mając wrażenie, że głowa robi tysiąc obrotów wokół własnej osi, wirując i zacięcie zerując jej błędnik. A może to jakąś część jej osobowości mdliło w końcu na to, co wyczyniała? Albo to wszystko było tworem jej wyobraźni, która tłumaczyła jej zawahanie złym stanem. Wszystko, byleby się wybielić. Usprawiedliwić. Tylko byle nie przyjąć odpowiedzialności.
Ale to nie była jej wina, prawda? To nie ona nawarzyła im piwa. Ona jedynie wypunktowała przewinienia. I obrzuciła błotem. Zagrzebała pod grubą warstwą złych wspomnień, burząc sztuczne podwaliny świata, w którym Wright potrafił egzystować.
Nie zareagowała na jego słowa. Mięśnie instynktownie spięły się pod tonem jego głosu, ale... nie poruszyła się w pierwszym momencie. Dopiero po chwili zebrała się z podłogi, nie patrząc jeszcze na niego, jakby zafascynowana wzorem na ścianie. Gdy jednak utkwiła w nim wzrok, nie miała zamiaru dać mu uciec. Zrobiła dwa kroki w jego kierunku, pozwalając podeszwom butów zmiażdżyć szkło na jeszcze drobniejszy mak, które chrupało pod jej stopami. Dała nieco obsuniętej szacie przeciągnąć się po podłodze.
-Po co? Żebyś znów mógł się nad sobą poużalać?-zapytała, nie potrafiąc całkowicie usunąć drwiny z głosu, mimo że mówiła o wiele ciszej niż na początku. Właściwie to jej aktualny ton był niemalże abstrakcją w porównaniu do krzyków, które rozlegały się tu chwilę temu. Nieco zachrypnięty, jakby pokutujący za podłość słów, które z siebie wyrzucała.-A może okazujesz mi ostatnią łaskę zanim...-zawiesiła głos, unosząc nieco brwi, jakby oczekując od niego odpowiedzi.-...zanim co właściwie?-zapytała go, jakby to nagle była najważniejsza kwestia czym mógł jej zagrozić.
Na jej czole pojawiła się lekka bruzda, gdy patrzyła w jego oczy. O ile kilka chwil temu była przekonana, że doskonale wie, co siedzi mu w głowie, tak w tym momencie zdawała się stracić cały grunt pod nogami. Stąpała po omacku, niepewna jego reakcji. I mimowolnie stała się roztropniejsza, mimo że nie skorzystała z jego zaproszenia do opuszczenia jego mieszkania. Może powinna. Może, jeśli czułaby się winna. Jeśli jego widok skruszyłby ją tak, jak przed chwilą uderzenie szkło. Być może. Ale to oznaczałoby zrezygnowanie z własnej dumy i ukorzenie się przed kimś. Wygodniej byłoby jej odejść.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czas pędził do przodu w zastraszająco szybkim tempie. Zmiażdżenie pięścią zakrwawionej twarzy Zaima dzieliła od tego momentu zaledwie sekunda, w czasie której rozegrało się przecież tysiąc innych sztuk teatralnych marnej reżyserii. Zdążył uwierzyć w dobro, ponownie je zaprzepaścić, zaśmiać się naprawdę radośnie i znów poobijać palce o znienawidzoną twarz kogoś innego. Z niedowierzaniem przyjmował perspektywę już trzydziestolatka, pozostawiającego swą młodość daleko w tyle. Im bardziej niezrozumiała fizyka oddzielała go od tamtej czasoprzestrzeni, tym dokładniej przypominał sobie konkretne ustawienie mebli w gryfońskim dormitorium, zawsze wypełnionym zapachem świeżo wypieczonego ciasta. Szczegóły tamtego szczęśliwego okresu coraz wyraźniej powracały z zamglonej przeszłości, co jednak wcale nie działało na Benjamina pozytywnie - obrazy radosnych lat, kiedy czuł się ze sobą dobrze i kiedy szczere zakochanie wypełniało jego umysł wibrującą nadzieją raniły bardziej niż pijacka rzeczywistość. Wolałby oberwać sto razy od włóczącego się po najgorszych melinach półolbrzyma niż zostać sam na sam z obrazkami z przeszłości. Zamkniętej już na zawsze w spopielonym kufrze, powracającym jednak razem z najgorszymi wizjami. Nie istniało bardziej przerażające doświadczenie niż obserwowania inferiusów uczuć, wypełniających zagraconą przestrzeń kawalerki coraz szczelniej.
Nawet postawna sylwetka Seliny, teraz siedzącej na podłodze w pozycji porzuconej lalki z porozkładanymi pod dziwnym kątem kończynami, w porównaniu z tamtymi marami wydawała się całkiem sympatyczna. O ile pominąć narrację jej wrzasków, ukazującą go w najgorszym świetle. Jako osobę, która specjalnie skrzywdziła Harriett, która zostawiła ją w potrzebie, która pozwoliła na to, by cierpiała. Bzdury, bzdury, bzdury; przez prowizorycznie zszytą ranę w mózgu Benjmina nie mogła przesączyć się rozjątrzona pod spodem prawda. Zbyt szczelnie zalepił bolesne rozcięcie alkoholem i płynami ustrojowymi, by pozwolić sobie na jej ponowne rozbabranie. Musiał żyć z tym wiecznym stanem zapalnym, doprowadzającym jego ciało do śmiertelnej gorączki, podnoszonej tylko przez bezpośrednie ciosy losu, zadawane pośrednio przez słowa Seliny.
Patrzył na nią na powrót beznamiętnie, nieświadomie prostując i zginając palce u dłoni, jakby nagle zaczęły boleć go po gwałtownym zaciśnięciu na nadgarstkach kobiety. Jego umysł nie zarejestrował ani tego uścisku ani późniejszych wydarzeń: otrzeźwiający trzask rozbijającego się nad jego głową szkła także odpłynął w pulsujący wściekłością niebyt, pozostawiając Benjamina samotnego. Równie dobrze Lovegood mogła bezpowrotnie zniknąć za drzwiami, przesuwał bowiem po niej wzrokiem kompletnie ślepym, wykrzywiając usta w wyrazie skrajnej niechęci. Chciał otworzyć kolejną butelkę Ognistej, chciał znów kontemplować swoje żenujące próby doprowadzenia mieszkania do stanu wyższej estetyki, chciał trzymać się tych małych śmiesznostek, by nie zrobić kolejnego kroku w kierunku przepaści. W tym momencie, po tych słowach Seliny, podejrzewał, że nie potrafiłby już ponownie się z niej uratować. Blondynka wypowiedziała zdania, które sam wykrzykiwał do siebie w przeszłości, sprawiając, że wytłumione dźwięki w końcu nabierały emocjonalnego rozpędu, druzgocząc fundamenty świątyni wrightowskiego spokoju, zbudowanej na gruzach miłości do Harriett.
- Po prostu zniknij, Lovegood - warknął, nawet nie próbując zrozumieć jej subtelnych pytań, próbujących wstawić go w bolesny schemat zaślepionego frustracją agresora, jakim przecież nigdy nie był. - Uznaj, że misja zakończyła się sukcesem, czy coś w tym kurewskim, złudnym stylu i po prostu daj mi spokój - zakończył tonem nie znoszącym sprzeciwu, drżącym jednak wręcz niemęsko z tą mieszanką wściekłości i słabo ukrywanej rozpaczy. Może chciał dać się jej porwać w samotności a może po prostu słowa Seliny zbyt głęboko zapadły mu w pamięci, by mógł znów wyrzucać gorzkie wulgarne żale. Miał werbalnie zaserwować jej żądło kpiny, ale...czy nie mówił prawdy? Czyż nie zasiała w nim ziarna bolesnej świadomości, szybko kiełkującego na podatnym gruncie wspomnień? Samo rozważanie odseparowania się od Harriett było już kamieniem milowym w benjaminowym jestestwie, teraz pragnącym wyłącznie samotności. Zrobił kilka kroków w kierunku drzwi, nie patrząc nawet na to, czy depcze po szkle czy po mięciutkim dywanie, po czym położył trzęsącą się dłoń na klamce, po raz ostatni rzucając Lovegood groźne spojrzenie. Nie, nie zamierzał wyrzucać jej z mieszkania - najwyżej sam je opuści, przy odrobinie szczęścia łamiąc sobie kark już na klatce schodowej. To było jedyne szczęśliwe zakończenie tej historii, jakie mógł w tej chwili sobie wyobrazić.
Nawet postawna sylwetka Seliny, teraz siedzącej na podłodze w pozycji porzuconej lalki z porozkładanymi pod dziwnym kątem kończynami, w porównaniu z tamtymi marami wydawała się całkiem sympatyczna. O ile pominąć narrację jej wrzasków, ukazującą go w najgorszym świetle. Jako osobę, która specjalnie skrzywdziła Harriett, która zostawiła ją w potrzebie, która pozwoliła na to, by cierpiała. Bzdury, bzdury, bzdury; przez prowizorycznie zszytą ranę w mózgu Benjmina nie mogła przesączyć się rozjątrzona pod spodem prawda. Zbyt szczelnie zalepił bolesne rozcięcie alkoholem i płynami ustrojowymi, by pozwolić sobie na jej ponowne rozbabranie. Musiał żyć z tym wiecznym stanem zapalnym, doprowadzającym jego ciało do śmiertelnej gorączki, podnoszonej tylko przez bezpośrednie ciosy losu, zadawane pośrednio przez słowa Seliny.
Patrzył na nią na powrót beznamiętnie, nieświadomie prostując i zginając palce u dłoni, jakby nagle zaczęły boleć go po gwałtownym zaciśnięciu na nadgarstkach kobiety. Jego umysł nie zarejestrował ani tego uścisku ani późniejszych wydarzeń: otrzeźwiający trzask rozbijającego się nad jego głową szkła także odpłynął w pulsujący wściekłością niebyt, pozostawiając Benjamina samotnego. Równie dobrze Lovegood mogła bezpowrotnie zniknąć za drzwiami, przesuwał bowiem po niej wzrokiem kompletnie ślepym, wykrzywiając usta w wyrazie skrajnej niechęci. Chciał otworzyć kolejną butelkę Ognistej, chciał znów kontemplować swoje żenujące próby doprowadzenia mieszkania do stanu wyższej estetyki, chciał trzymać się tych małych śmiesznostek, by nie zrobić kolejnego kroku w kierunku przepaści. W tym momencie, po tych słowach Seliny, podejrzewał, że nie potrafiłby już ponownie się z niej uratować. Blondynka wypowiedziała zdania, które sam wykrzykiwał do siebie w przeszłości, sprawiając, że wytłumione dźwięki w końcu nabierały emocjonalnego rozpędu, druzgocząc fundamenty świątyni wrightowskiego spokoju, zbudowanej na gruzach miłości do Harriett.
- Po prostu zniknij, Lovegood - warknął, nawet nie próbując zrozumieć jej subtelnych pytań, próbujących wstawić go w bolesny schemat zaślepionego frustracją agresora, jakim przecież nigdy nie był. - Uznaj, że misja zakończyła się sukcesem, czy coś w tym kurewskim, złudnym stylu i po prostu daj mi spokój - zakończył tonem nie znoszącym sprzeciwu, drżącym jednak wręcz niemęsko z tą mieszanką wściekłości i słabo ukrywanej rozpaczy. Może chciał dać się jej porwać w samotności a może po prostu słowa Seliny zbyt głęboko zapadły mu w pamięci, by mógł znów wyrzucać gorzkie wulgarne żale. Miał werbalnie zaserwować jej żądło kpiny, ale...czy nie mówił prawdy? Czyż nie zasiała w nim ziarna bolesnej świadomości, szybko kiełkującego na podatnym gruncie wspomnień? Samo rozważanie odseparowania się od Harriett było już kamieniem milowym w benjaminowym jestestwie, teraz pragnącym wyłącznie samotności. Zrobił kilka kroków w kierunku drzwi, nie patrząc nawet na to, czy depcze po szkle czy po mięciutkim dywanie, po czym położył trzęsącą się dłoń na klamce, po raz ostatni rzucając Lovegood groźne spojrzenie. Nie, nie zamierzał wyrzucać jej z mieszkania - najwyżej sam je opuści, przy odrobinie szczęścia łamiąc sobie kark już na klatce schodowej. To było jedyne szczęśliwe zakończenie tej historii, jakie mógł w tej chwili sobie wyobrazić.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie przyszła tu podnosić go na duchu. Więc dlaczego czuła takie gorzkie uczucie, które kaziło jej bicie serca. Czuła dudnienie w klatce, jakby właśnie była chwilę przed meczem, mimo że nie było tu dla niej żadnej presji, a jej przecież na nim nie zależało. Więc, czemu, do cholery, miała to diabelne poczucie porażki, jakby właśnie schodziła z boiska z tonami pretensji na barkach, niepochlebnych gwizdów i czyjegoś rozczarowania, mimo że ciągle nosiła głowę podniesioną wysoko? To puste spojrzenie, które dostała, to nagłe wyłączenie się z rozmowy, utrata zainteresowania i usunięcie się w wir własnych myśli przez Wrighta był dla niej jak policzek. Obeszła ją też abstrakcyjna obawa, co się stanie, gdy... wyjdzie. Jakby zapominając już o tym, że tak okrutne granie na nosie przed tym człowiekiem mogło zakończyć się dla niej różnie, co już niejako odczuła na swojej skórze. Ból promieniowany od nadgarstków przestał już być na tyle dokuczliwy, by z każdym bodźcem przesyłanym do mózgu miałaby być rozpraszana przez ciągłe impulsy. Akurat w tym momencie, w którym chciałaby oślepnąć i nie widzieć twarzy dawnego kompana, mogła jej się przypatrzeć bardzo dokładnie. I... nie podobały jej się emocje, które w nim obudziła. Wolałaby, by dalej obijał jej własne uczucia, dając ponieść się temperamentowi. Lepiej by było, gdyby to była równa walka. Bo dopiero teraz zauważyła, że skopała leżącego.
Słowa, której do niej skierował, obdarły ją z kolejnej woalki, którą się zasłaniała. Wykpił jej wyższość siebie i cel, który uważała za nadrzędny nad jej własnymi odczuciami co do sytuacji sprzed kilku dni. I nagle miała ochotę wszystko odkręcić. Zbyć to czymś głupim, co kasowałoby powiedziane słowa. Wycofać się z tej sytuacji i odsłyszeć ton głosu, który wyrwał się z gardła mężczyzny. Osiągnęła cel. Zadała mu cios, na tyle głęboki, by się ugiął, nawet, jeśli tylko na moment. Nie mogła przewidzieć na ile zapamięta to, co wlało mu się teraz do umysłu. Była przekonana, że spróbuje to zalać kolejnymi porcjami alkoholu, zasypując to jak cementem. Ale jeśli mu się ta sztuka nie uda...
Choć może nie to było dla niej najgorsze. Wykorzystała jego zaufanie, gdy zdecydował się jej otworzyć drzwi, podświadomie wiedziony przez znajomy głos. Była jak wilk, który przebrał się za babcię. I teraz pożarła go, a on odbijał jej się czkawką zmieszaną z... poczuciem winy. I była przekonana, że nawet, jeśli wydostanie się z jej brzucha, to wszystko, co ich kiedykolwiek łączyło... zniknęło.
Spaliła kolejny most.
Usta jej zadrżały, gdy odwrócił się na pięcie, chwiejnie pokonując te kilka kroków w stronę drzwi.
-Wright, ty cholerny idioto.-wyrzuciła z siebie bardziej rozpaczliwie jak obelżliwie, jakby podejmując ostateczną próbę zatrzymania go. Desperacką. Rozchyliła usta, pozwalając wydostać się z nich rozchybiotanemu oddechowi. Zacisnęła jednak usta, unosząc brodę do góry i ruszyła za nim, próbując odzyskać swoje zdecydowanie i pewność siebie, mimo że łapała domek z kart zdmuchnięty przez powiew wiatru. Tak, jakby to była jej decyzja, nie mogąc zaakceptować sytuacji, z której wyszłaby przegrana. Zatrzymała się przy nim, gdy dalej trzymał dłoń na klamce. Zmuszała się do nie spoglądania na niego. Ale mimo wszystko uniosła głowę i zerknęła na byłego gracza.-Żebyś ty chociaż faktycznie był na nią obojętny...-powiedziała cicho, szybciej niż zdążyła o tym pomyśleć, zawieszając na chwilę głos. Ściągnęła z niego spojrzenie, nie mogąc dłużej patrzeć.-Robisz sobie to, co jej.-dokończyła myśl, gotowa przestąpić jego próg, niejako wyrażając własne... niezrozumienie. Dla tego, co robił. Karał siebie? I Harriett?
Jeżeli otworzył jej drzwi, nie odezwała się już do niego słowem, zachowując się jak agent 007, gdy jego misja zakończyła się sukcesem, patrząc przed siebie, gdy wolno, jak Kopciuszek w swej kultowej sukni, schodziła ze schodów, by ostatecznie zasłonić własne rozedrgane próby odzyskania twarzy kapturem.
/zt?
Słowa, której do niej skierował, obdarły ją z kolejnej woalki, którą się zasłaniała. Wykpił jej wyższość siebie i cel, który uważała za nadrzędny nad jej własnymi odczuciami co do sytuacji sprzed kilku dni. I nagle miała ochotę wszystko odkręcić. Zbyć to czymś głupim, co kasowałoby powiedziane słowa. Wycofać się z tej sytuacji i odsłyszeć ton głosu, który wyrwał się z gardła mężczyzny. Osiągnęła cel. Zadała mu cios, na tyle głęboki, by się ugiął, nawet, jeśli tylko na moment. Nie mogła przewidzieć na ile zapamięta to, co wlało mu się teraz do umysłu. Była przekonana, że spróbuje to zalać kolejnymi porcjami alkoholu, zasypując to jak cementem. Ale jeśli mu się ta sztuka nie uda...
Choć może nie to było dla niej najgorsze. Wykorzystała jego zaufanie, gdy zdecydował się jej otworzyć drzwi, podświadomie wiedziony przez znajomy głos. Była jak wilk, który przebrał się za babcię. I teraz pożarła go, a on odbijał jej się czkawką zmieszaną z... poczuciem winy. I była przekonana, że nawet, jeśli wydostanie się z jej brzucha, to wszystko, co ich kiedykolwiek łączyło... zniknęło.
Spaliła kolejny most.
Usta jej zadrżały, gdy odwrócił się na pięcie, chwiejnie pokonując te kilka kroków w stronę drzwi.
-Wright, ty cholerny idioto.-wyrzuciła z siebie bardziej rozpaczliwie jak obelżliwie, jakby podejmując ostateczną próbę zatrzymania go. Desperacką. Rozchyliła usta, pozwalając wydostać się z nich rozchybiotanemu oddechowi. Zacisnęła jednak usta, unosząc brodę do góry i ruszyła za nim, próbując odzyskać swoje zdecydowanie i pewność siebie, mimo że łapała domek z kart zdmuchnięty przez powiew wiatru. Tak, jakby to była jej decyzja, nie mogąc zaakceptować sytuacji, z której wyszłaby przegrana. Zatrzymała się przy nim, gdy dalej trzymał dłoń na klamce. Zmuszała się do nie spoglądania na niego. Ale mimo wszystko uniosła głowę i zerknęła na byłego gracza.-Żebyś ty chociaż faktycznie był na nią obojętny...-powiedziała cicho, szybciej niż zdążyła o tym pomyśleć, zawieszając na chwilę głos. Ściągnęła z niego spojrzenie, nie mogąc dłużej patrzeć.-Robisz sobie to, co jej.-dokończyła myśl, gotowa przestąpić jego próg, niejako wyrażając własne... niezrozumienie. Dla tego, co robił. Karał siebie? I Harriett?
Jeżeli otworzył jej drzwi, nie odezwała się już do niego słowem, zachowując się jak agent 007, gdy jego misja zakończyła się sukcesem, patrząc przed siebie, gdy wolno, jak Kopciuszek w swej kultowej sukni, schodziła ze schodów, by ostatecznie zasłonić własne rozedrgane próby odzyskania twarzy kapturem.
/zt?
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 13 września (może być?)
Te drzwi były kiedyś pomalowane, pomyślał głęboko, opierając się o drewnianą framugę i przyglądając się chropowatej powierzchni z bliskiej odległości, podyktowanej częściowo lekko pochyloną sylwetką, a częściowo wszechogarniającym uczuciem konsternacji. Szczególną uwagę poświęcił zwłaszcza przeżartym rdzą zawiasom, wokół których uchowało się kilka centymetrów kwadratowych pofałdowanej, suchej, burej farby, prawdopodobnie posiadającej dawniej jakiś kolor, obecnie niemożliwy jednak do odgadnięcia. Zmrużył podkrążone oczy, wyciągając rękę i dotykając palcem niezwykłego zjawiska; warstewka emalii skruszyła się i odpadła, albo układając się na zakurzonej posadzce w jakąś chaotyczną mozaikę, albo przyklejając się do opuszków palców Percivala. Na które spojrzał w niemym zdziwieniu, ogarnięty nagle jakimś nieokiełznanym, subtelnym smutkiem; roztarł wyschnięte odłamki na czarny proszek, święcie przekonany, że kryła się za tym jakaś romantyczna metafora, ale w żaden sposób nie potrafił jej odnaleźć. Być może utrudniało mu to to samo monotonne falowanie myśli, które w pierwszej kolejności przywiodło go pod przeklęte drzwi, podstępnie przekonując jego otwarty przez ognistą umysł, że był to dobry pomysł.
Ale właściwie – po co tu przyszedł?
Zmarszczył brwi w skupieniu, kiedy to pytanie wypłynęło na chwiejną powierzchnię jego świadomości, drażniąc go irytująco, jak silny zapach spalenizny. Albo zbyt mocne promienie słońca. Obejrzał się za siebie, zatrzymując spojrzenie na krętych schodach, które jakimś cudem pokonał, wspinając się przez wszystkie pięć pięter. Zaraz po tym, jak przeszedł przez upchnięte w bezbarwnej ścianie budynku drzwi, mimo charakterystycznych dla środka nocy ciemności, wyłapując je z całego rzędu innych, identycznych. A może wcale nie udało mu się to za pierwszym razem? Wytężył pamięć, mimo nadludzkiego niemal wysiłku, nie potrafiąc sobie przypomnieć, czy wspinał się spiralną klatką schodową tylko raz, czy może wielokrotnie. W ogóle myślało mu się dziwnie ciężko, zupełnie inaczej, niż jeszcze pół godziny temu, kiedy to dzielnie przemierzał piechotą drogę od nokturnowego pubu do kamienicy Benjamina, czując się jak młody odkrywca eliksiru życia i gdzieś w połowie drogi orientując się, że zostawił kurtkę przy barze. Na własne (nie)szczęście; chłodne, wrześniowe powietrze zadziałało na niego co najmniej otrzeźwiająco, zmniejszając stężenie alkoholu w radośnie krążącej w żyłach krwi i częściowo przywracając mu zdolność logicznego składania faktów. Czy powinien być za to wdzięczny, czy wprost przeciwnie, stanowiło kwestię sporną, liczyło się jednak to, że w chwili obecnej Percival wiedział, gdzie się znajduje, choć jego błyskotliwe spostrzeżenia nadal wypływały spomiędzy jego warg szybciej, niż zdążył przeanalizować je przeciążony umysł. Wciąż miał też problemy z realną oceną rzeczywistości, nie zdając sobie, przykładowo, sprawy z tego, że osiągał właśnie jeden z ostatnich szczebli bycia żałosnym, i że spróchniała drabina upokorzenia, po której wspinał się od samego początku wieczoru, miała lada chwila zapaść się pod jego ciężarem.
Westchnął ciężko, znów odwracając się w stronę zamkniętych drzwi i zahaczając wzrokiem o posadzkę, przyprószoną okruchami ciemnej farby. Nie był pewien, czy w powleczonym półmrokiem korytarzyku po prostu sobie jej nie wyobraził, odgrywając całą scenkę we własnej głowie, ale nie robiło mu to absolutnie żadnej różnicy. Odkrył przecież właśnie Niezwykle Ważną Tajemnicę i nie mógł się doczekać, kiedy podzieli się nią z niczego nieświadomym właścicielem mieszkania. Wyprostował się nagle, uświadomiwszy sobie prawdziwy powód swojej wizyty, choć fakt, że dokonał tego niezwykłego odkrycia już po tym, jak znalazł się w budynku, odrobinę zgrzytał mu na idealnie wypolerowanej fasadzie przyjętego scenariusza. Finalnie uznał to jednak za jeszcze jeden przejaw własnego geniuszu, więc już bez niepotrzebnego zawahania zwinął dłoń w pięść i załomotał w drzwi, które zadrżały w zawiasach, pozbywając się ostatnich okruchów naruszonej przez Percivala farby.
Znieruchomiał na moment, nasłuchując, z ręką nadal zawieszoną przed drewnianą barierą, odgradzającą klatkę schodową od wnętrza mieszkania, a kiedy nie usłyszał charakterystycznego skrzypnięcia nienaoliwionego metalu, uderzył ponownie. I jeszcze raz, stukając tak wytrwale, aż nagle jego pięść nie natrafiła na żaden opór, zamiast tego zataczając pełny łuk w powietrzu i opadając swobodnie wzdłuż ciała. Podniósł głowę, przemykając rozbieganym wzrokiem najpierw po barczystej sylwetce, a wreszcie zatrzymując się na brodatej twarzy, jakoś dziwnie znajomej. Coś przewróciło mu się za mostkiem, póki co nie zawracał sobie jednak głowy analizą reakcji własnego organizmu, posyłając w stronę Benjamina trochę nieprzytomny uśmiech. – Wiedziałeś, że te drzwi były kiedyś pomalowane? – zapytał mądrze, na dowód wskazując ręką na podłogę, wciąż zaścieloną ciemnymi okruchami farby.
Przemieszanej z jego własną godnością.
Te drzwi były kiedyś pomalowane, pomyślał głęboko, opierając się o drewnianą framugę i przyglądając się chropowatej powierzchni z bliskiej odległości, podyktowanej częściowo lekko pochyloną sylwetką, a częściowo wszechogarniającym uczuciem konsternacji. Szczególną uwagę poświęcił zwłaszcza przeżartym rdzą zawiasom, wokół których uchowało się kilka centymetrów kwadratowych pofałdowanej, suchej, burej farby, prawdopodobnie posiadającej dawniej jakiś kolor, obecnie niemożliwy jednak do odgadnięcia. Zmrużył podkrążone oczy, wyciągając rękę i dotykając palcem niezwykłego zjawiska; warstewka emalii skruszyła się i odpadła, albo układając się na zakurzonej posadzce w jakąś chaotyczną mozaikę, albo przyklejając się do opuszków palców Percivala. Na które spojrzał w niemym zdziwieniu, ogarnięty nagle jakimś nieokiełznanym, subtelnym smutkiem; roztarł wyschnięte odłamki na czarny proszek, święcie przekonany, że kryła się za tym jakaś romantyczna metafora, ale w żaden sposób nie potrafił jej odnaleźć. Być może utrudniało mu to to samo monotonne falowanie myśli, które w pierwszej kolejności przywiodło go pod przeklęte drzwi, podstępnie przekonując jego otwarty przez ognistą umysł, że był to dobry pomysł.
Ale właściwie – po co tu przyszedł?
Zmarszczył brwi w skupieniu, kiedy to pytanie wypłynęło na chwiejną powierzchnię jego świadomości, drażniąc go irytująco, jak silny zapach spalenizny. Albo zbyt mocne promienie słońca. Obejrzał się za siebie, zatrzymując spojrzenie na krętych schodach, które jakimś cudem pokonał, wspinając się przez wszystkie pięć pięter. Zaraz po tym, jak przeszedł przez upchnięte w bezbarwnej ścianie budynku drzwi, mimo charakterystycznych dla środka nocy ciemności, wyłapując je z całego rzędu innych, identycznych. A może wcale nie udało mu się to za pierwszym razem? Wytężył pamięć, mimo nadludzkiego niemal wysiłku, nie potrafiąc sobie przypomnieć, czy wspinał się spiralną klatką schodową tylko raz, czy może wielokrotnie. W ogóle myślało mu się dziwnie ciężko, zupełnie inaczej, niż jeszcze pół godziny temu, kiedy to dzielnie przemierzał piechotą drogę od nokturnowego pubu do kamienicy Benjamina, czując się jak młody odkrywca eliksiru życia i gdzieś w połowie drogi orientując się, że zostawił kurtkę przy barze. Na własne (nie)szczęście; chłodne, wrześniowe powietrze zadziałało na niego co najmniej otrzeźwiająco, zmniejszając stężenie alkoholu w radośnie krążącej w żyłach krwi i częściowo przywracając mu zdolność logicznego składania faktów. Czy powinien być za to wdzięczny, czy wprost przeciwnie, stanowiło kwestię sporną, liczyło się jednak to, że w chwili obecnej Percival wiedział, gdzie się znajduje, choć jego błyskotliwe spostrzeżenia nadal wypływały spomiędzy jego warg szybciej, niż zdążył przeanalizować je przeciążony umysł. Wciąż miał też problemy z realną oceną rzeczywistości, nie zdając sobie, przykładowo, sprawy z tego, że osiągał właśnie jeden z ostatnich szczebli bycia żałosnym, i że spróchniała drabina upokorzenia, po której wspinał się od samego początku wieczoru, miała lada chwila zapaść się pod jego ciężarem.
Westchnął ciężko, znów odwracając się w stronę zamkniętych drzwi i zahaczając wzrokiem o posadzkę, przyprószoną okruchami ciemnej farby. Nie był pewien, czy w powleczonym półmrokiem korytarzyku po prostu sobie jej nie wyobraził, odgrywając całą scenkę we własnej głowie, ale nie robiło mu to absolutnie żadnej różnicy. Odkrył przecież właśnie Niezwykle Ważną Tajemnicę i nie mógł się doczekać, kiedy podzieli się nią z niczego nieświadomym właścicielem mieszkania. Wyprostował się nagle, uświadomiwszy sobie prawdziwy powód swojej wizyty, choć fakt, że dokonał tego niezwykłego odkrycia już po tym, jak znalazł się w budynku, odrobinę zgrzytał mu na idealnie wypolerowanej fasadzie przyjętego scenariusza. Finalnie uznał to jednak za jeszcze jeden przejaw własnego geniuszu, więc już bez niepotrzebnego zawahania zwinął dłoń w pięść i załomotał w drzwi, które zadrżały w zawiasach, pozbywając się ostatnich okruchów naruszonej przez Percivala farby.
Znieruchomiał na moment, nasłuchując, z ręką nadal zawieszoną przed drewnianą barierą, odgradzającą klatkę schodową od wnętrza mieszkania, a kiedy nie usłyszał charakterystycznego skrzypnięcia nienaoliwionego metalu, uderzył ponownie. I jeszcze raz, stukając tak wytrwale, aż nagle jego pięść nie natrafiła na żaden opór, zamiast tego zataczając pełny łuk w powietrzu i opadając swobodnie wzdłuż ciała. Podniósł głowę, przemykając rozbieganym wzrokiem najpierw po barczystej sylwetce, a wreszcie zatrzymując się na brodatej twarzy, jakoś dziwnie znajomej. Coś przewróciło mu się za mostkiem, póki co nie zawracał sobie jednak głowy analizą reakcji własnego organizmu, posyłając w stronę Benjamina trochę nieprzytomny uśmiech. – Wiedziałeś, że te drzwi były kiedyś pomalowane? – zapytał mądrze, na dowód wskazując ręką na podłogę, wciąż zaścieloną ciemnymi okruchami farby.
Przemieszanej z jego własną godnością.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Para buchała z czajnika wielkimi kłębami szarych chmurek, już dawno swą siłą wyrzucając do góry gwizdek. Na całe szczęście, inaczej przeciągły dźwięk doprowadziłby Benjamina do szału, nie zamierzał przecież rzucać misternej roboty na ziemię i biec w podskokach do kuchni. Nie, kiedy przez jego duże, poznaczone bliznami po poparzeniach dłonie, przesypywały się ciężkie, okrąglutkie, złociutkie galeony. W postaci dalekiej od tej, jaką znały gringottowskie gobliny, chociaż o równej (może nawet wyższej?) wartości. Sproszkowane pazury smoka zasługiwały przecież na miano nokturnowej waluty: naprawdę wiele ciemnych sprawek opłacało się właśnie narkotykami, rezygnując z niezawodnej oficjalnej waluty, pozostającej pod - większą bądź mniejszą ale jednak - obserwacją. Coraz intensywniejsza działalność transmutacyjnych fałszerzy także nie pozostawała bez wpływu na ustalanie sposobu zapłaty za przeróżne usługi. O wiele bezpieczniej i łatwiej można było sprawdzić prawdziwość odurzającej substancji (pierwszy wdech gratis?) niż nawet najbardziej błyszczącego galeona. Narkotyki rządziły Nokturnem na równi z przemocą oraz podejrzanymi interesami, a Ben bardzo łatwo dostosował się do nowej rzeczywistości, wsiąkając w atmosferę dusznych uliczek z swobodą równej tej, jaką okazywał na quidditchowskich salonach, będąc jeszcze pięknym, młodym, bogatym...i szczęśliwym.
Podobnego szczęścia nie szukał jednak w narkotykach, próbując ich, owszem - musiał znać wartość swojego małego kramiku - ale w odpowiednich proporcjach. Unikanie uzależnienia brzmiało niezwykle naiwnie, ale Wright zbyt dobrze pamiętał spalających się w uzależnieniu kolegów z drużyny, by pozwolić sobie na podobny koniec we własnych wymiocinach, z długami i absolutnie zniszczonym ciałem. Całkiem inaczej było przecież z alkoholem, niegroźną igraszką, nad jaką miał absolutną kontrolę...co było, rzecz jasna, wierutną bzdurą. Wychwalanie swojej silnej woli, wygrywającej w starciu z narkotykami, pomagało oślepnąć na problem alkoholowy. Idealna automanipulacja, tylko wspomagana nowym bodźcem, stawiającym Jaimie'go (we własnych oczach) na piedestale. Należał przecież do tajnej organizacji, walczył ze złem, czynił dobro, a nobilitacja wymagała poświęceń.
Takich jak pozbywanie się resztek narkotyków ze swojej kawalerskiej skrytki, ponowne odmierzanie ich, pakowanie w ściśle utkane atłasowe woreczki. Do niedawna sądził, że sprzedał wszystko, co niegodnego posiadał podczas pamiętnej, zamglonej portierni, jednakże zakamarki mieszkania potrafiły go zaskoczyć. Właściwie bardzo pozytywnie: resztki, jakie ukazały się na dnie zabezpieczonego zaklęciami kufra, odpowiednio spieniężone, mogły zapewnić mu godny byt przez najbliższe dwa miesiące. Albo niegodny - wydany na Ognistą i inne rozrywki - przez tydzień. Nauczony doświadczeniem nie dzielił skóry na niedźwiedziu, dzieląc za to odpowiednio wróżkowy pył, sproszkowane pazury smoka i ostatnią porcję Śnieżki. Westchnął lekko, ważąc w dłoniach woreczek, po czym ponownie schował go na dnie kufra, z zamiarem przekazania go Tristanowi przy najbliższej okazji. Nie zapominał o przyjaciołach, w ogóle nie zapominał o niczym…no, prawie, bo jednak postawiony pół godziny temu na kuchence czajnik jakoś umknął jego nielicznym szarym komórkom. Woreczki z proszkami opadły na drewnianą podłogę a Ben rzucił się biegiem do kuchni, do której na szczęście nie miał daleko. Ocknął się akurat w momencie, w którym plastikowa ozdóbka okapu stapiała się na blat a połowę salonu z aneksem, jak szumnie nazwał to sprzedawca nieruchomości, wypełniły kłęby dymu. Wright szybko wyciągnął różdżkę i dwoma machnięciami rozwiązał problem, zalewając dymiący czajnik oraz kuchenkę strumieniem wody oraz otwierając okienko. Chłodny, wrześniowy powiew nieco oczyścił atmosferę a orażnowe firanki (oraz chusta z włosem jednorożca) wydęły się niczym żagle. Przy dziwnym akompaniamencie walenia w drzwi.
Wright zaklął szpetnie. Upierdliwy sąsiad, śmierdzący czosnkiem na kilometr, miał naprawdę doskonały refleks, zapewne dobijając się do niego z kolejną reprymendą za niebezpieczne używanie ognia w kamienicy. Nie chciał użerać się z jegomościem, ale wiedział, że ten jest gotów uderzać pięściami w drzwi przez kolejne godziny, niestrudzony w próbach eksmitowania Benjamina z jego przybytku. Należało więc znieść kwadrans werbalnej napierdalanki, by móc potem spokojnie przygotowywać ćpuńskie deserki do ostatniej sprzedaży w życiu. Z takim też nastawieniem brodacz otwierał drzwi, dość gwałtownie, prezentując minę skrajnej niewinności…utrzymującej się na jego twarzy jakieś nanosekundy, bowiem za progiem nie giął mu się upierdliwy staruszek a upiór innego rodzaju. Zupełnie innego rodzaju, od razu sprawiający, że mięśnie Bena stężały (tak samo jak jego mimika) a serce zgubiło spokojny rytm, zaciskając się równie szybko, co nerwy odpowiedzialne za ból przedsionków. Nawet widok czyhającego na niego smoka nie robił na Wrighcie takiego wrażenia jak konfrontacja z Percivalem. Wyraźnie zalanym Percivalem, bełkotliwie witającym go najbardziej absurdalnym zdaniem w historii ich relacji. Co zaskoczyło go do tego stopnia, że nie zareagował instynktownym zatrzaśnięciem mu drzwi przed nosem a po prostu zdębiał w progu.
- Po co przyszedłeś? – powiedział pierwszy lepszy zbitek słów, który pasował mu do tej niedorzecznej sytuacji, zerkając w dół na proszek farby roztarty na posadzce. Dopiero później zebrał się na odwagę i spojrzał prosto w oczy Percivala, czując, że konwulsyjne napięcie mięśni sięga teraz oskrzeli, nie pozwalając mu zaczerpnąć powietrza. Powinien huknąć drzwiami o framugę, ewentualnie samym Nottem o krawędź schodów, ale…nie potrafił, spetryfikowany najsilniejszym zaklęciem jakie znał świat. Zaklęciem równie starym i równie destrukcyjnym, którego imienia nigdy nie wymawiał.
Podobnego szczęścia nie szukał jednak w narkotykach, próbując ich, owszem - musiał znać wartość swojego małego kramiku - ale w odpowiednich proporcjach. Unikanie uzależnienia brzmiało niezwykle naiwnie, ale Wright zbyt dobrze pamiętał spalających się w uzależnieniu kolegów z drużyny, by pozwolić sobie na podobny koniec we własnych wymiocinach, z długami i absolutnie zniszczonym ciałem. Całkiem inaczej było przecież z alkoholem, niegroźną igraszką, nad jaką miał absolutną kontrolę...co było, rzecz jasna, wierutną bzdurą. Wychwalanie swojej silnej woli, wygrywającej w starciu z narkotykami, pomagało oślepnąć na problem alkoholowy. Idealna automanipulacja, tylko wspomagana nowym bodźcem, stawiającym Jaimie'go (we własnych oczach) na piedestale. Należał przecież do tajnej organizacji, walczył ze złem, czynił dobro, a nobilitacja wymagała poświęceń.
Takich jak pozbywanie się resztek narkotyków ze swojej kawalerskiej skrytki, ponowne odmierzanie ich, pakowanie w ściśle utkane atłasowe woreczki. Do niedawna sądził, że sprzedał wszystko, co niegodnego posiadał podczas pamiętnej, zamglonej portierni, jednakże zakamarki mieszkania potrafiły go zaskoczyć. Właściwie bardzo pozytywnie: resztki, jakie ukazały się na dnie zabezpieczonego zaklęciami kufra, odpowiednio spieniężone, mogły zapewnić mu godny byt przez najbliższe dwa miesiące. Albo niegodny - wydany na Ognistą i inne rozrywki - przez tydzień. Nauczony doświadczeniem nie dzielił skóry na niedźwiedziu, dzieląc za to odpowiednio wróżkowy pył, sproszkowane pazury smoka i ostatnią porcję Śnieżki. Westchnął lekko, ważąc w dłoniach woreczek, po czym ponownie schował go na dnie kufra, z zamiarem przekazania go Tristanowi przy najbliższej okazji. Nie zapominał o przyjaciołach, w ogóle nie zapominał o niczym…no, prawie, bo jednak postawiony pół godziny temu na kuchence czajnik jakoś umknął jego nielicznym szarym komórkom. Woreczki z proszkami opadły na drewnianą podłogę a Ben rzucił się biegiem do kuchni, do której na szczęście nie miał daleko. Ocknął się akurat w momencie, w którym plastikowa ozdóbka okapu stapiała się na blat a połowę salonu z aneksem, jak szumnie nazwał to sprzedawca nieruchomości, wypełniły kłęby dymu. Wright szybko wyciągnął różdżkę i dwoma machnięciami rozwiązał problem, zalewając dymiący czajnik oraz kuchenkę strumieniem wody oraz otwierając okienko. Chłodny, wrześniowy powiew nieco oczyścił atmosferę a orażnowe firanki (oraz chusta z włosem jednorożca) wydęły się niczym żagle. Przy dziwnym akompaniamencie walenia w drzwi.
Wright zaklął szpetnie. Upierdliwy sąsiad, śmierdzący czosnkiem na kilometr, miał naprawdę doskonały refleks, zapewne dobijając się do niego z kolejną reprymendą za niebezpieczne używanie ognia w kamienicy. Nie chciał użerać się z jegomościem, ale wiedział, że ten jest gotów uderzać pięściami w drzwi przez kolejne godziny, niestrudzony w próbach eksmitowania Benjamina z jego przybytku. Należało więc znieść kwadrans werbalnej napierdalanki, by móc potem spokojnie przygotowywać ćpuńskie deserki do ostatniej sprzedaży w życiu. Z takim też nastawieniem brodacz otwierał drzwi, dość gwałtownie, prezentując minę skrajnej niewinności…utrzymującej się na jego twarzy jakieś nanosekundy, bowiem za progiem nie giął mu się upierdliwy staruszek a upiór innego rodzaju. Zupełnie innego rodzaju, od razu sprawiający, że mięśnie Bena stężały (tak samo jak jego mimika) a serce zgubiło spokojny rytm, zaciskając się równie szybko, co nerwy odpowiedzialne za ból przedsionków. Nawet widok czyhającego na niego smoka nie robił na Wrighcie takiego wrażenia jak konfrontacja z Percivalem. Wyraźnie zalanym Percivalem, bełkotliwie witającym go najbardziej absurdalnym zdaniem w historii ich relacji. Co zaskoczyło go do tego stopnia, że nie zareagował instynktownym zatrzaśnięciem mu drzwi przed nosem a po prostu zdębiał w progu.
- Po co przyszedłeś? – powiedział pierwszy lepszy zbitek słów, który pasował mu do tej niedorzecznej sytuacji, zerkając w dół na proszek farby roztarty na posadzce. Dopiero później zebrał się na odwagę i spojrzał prosto w oczy Percivala, czując, że konwulsyjne napięcie mięśni sięga teraz oskrzeli, nie pozwalając mu zaczerpnąć powietrza. Powinien huknąć drzwiami o framugę, ewentualnie samym Nottem o krawędź schodów, ale…nie potrafił, spetryfikowany najsilniejszym zaklęciem jakie znał świat. Zaklęciem równie starym i równie destrukcyjnym, którego imienia nigdy nie wymawiał.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie planował tego.
Nie należał nigdy – nawet jako dziecko – do osób żałośnie żebrzących o uwagę; nie miał w zwyczaju rzucać alohomory na drzwi, które ktoś wyraźnie zatrzasnął mu przed nosem i nie był jednym z tych upierdliwych demonów przeszłości, wylewających żale w długich, bezsensownych listach. Co więcej, otwarcie i nieskrępowanie gardził takimi zachowaniami, uznając je za niegodne nie tyle szlacheckiego nazwiska, co szanującego się mężczyzny w ogóle. W normalnych, trzeźwych okolicznościach, pojawienie się w środku nocy pod drzwiami Wrighta, nie przeszłoby mu nawet przez głowę i gdyby jego ośrodek przetwarzania informacji zadziałał prawidłowo, zapewne stawałby właśnie przy obtłuczonym murze, dokładając do kolekcji nieforemnych wgłębień nowe, kształtem przypominające arystokratyczne, percivalowe czoło. Wypita w zdecydowanym nadmiarze ognista nadal jednak krążyła w jego żyłach, opuszczając na zdrowy rozsądek błogosławioną zasłonę zaślepienia. Dziurawiącą się już miejscami i co jakiś czas podwiewaną do góry, ale obecną, powstrzymującą go jeszcze przed honorowym miotnięciem avadą w samego siebie.
Przynajmniej dopóki obijające mu się o wnętrze czaszki pytanie nie zostało zadane wprost, wdzierając się w jego układ nerwowy pod postacią zaskoczonego, benjaminowego głosu. I powodując niespodziewane, bezlitośnie otrzeźwiające zwarcie.
Dlaczego przyszedł?
Otworzył usta, planując udzielić jakiejś inteligentnej, błyskotliwej odpowiedzi, ale jego myśli, wcześniej pozostające w bezładnym chaosie, zostały w jednej sekundzie całkowicie wyczyszczone; wypchnięte z umysłu prostym spojrzeniem czekoladowych oczu, które zdawało się wciskać go w posadzkę, równając niecałe sto osiemdziesiąt centymetrów z poziomem czarnego prochu na podłodze. Oparł się pewniej o drewnianą framugę, jednak spomiędzy jego warg nie wydobył się żaden dźwięk, tylko pogłębiając wrażenie tymczasowego niedorozwinięcia umysłowego. Co prawda nie uśmiechał się już głupkowato, ale zamiast tego na jego twarzy pojawił się wyraz typowo żałosny, kojarzący się ze skazańcem błagającym o litość, kiedy wszystko, co brutalnie uciszył wcześniej alkoholem, zaczęło na powrót wdzierać się w jego pole pojmowania. Westchnął ciężko, zamykając wreszcie usta i wolną dłonią przecierając oczy.
Problem polegał na tym, że szczera odpowiedź na zadane pytanie – a tylko taka wchodziła obecnie w grę, ośrodek kłamstwa i krętactwa wyłączył się gdzieś za połową butelki – stanowiła konstrukcję zbyt złożoną, żeby Percivalowi udało się objąć ją umysłem, a co dopiero wyartykułować w postaci słów. Na pierwszy rzut oka (i na drugi, i trzeci zresztą też), jego obecność na pogrążonej w półmroku klatce schodowej, była jawnym występkiem wbrew wszelkiej logice; wciąż chował w pamięci długotrwałej ich krótką wymianę uprzejmości pierwszego dnia festiwalu, po której ostatecznie stwierdził, że odpuszcza. I przez chwilę nawet mu się udawało; przejście w życiowy tryb oszczędzania energii opanował w końcu już niemal do perfekcji, od miesięcy wcielając się coraz wiarygodniej w rolę zmęczonego urzędnika, działającego na zwolnionych obrotach i absolutnie niezauważającego beznadziejności własnej egzystencji. Zaręczyny z kobietą, w stosunku do której odczuwał jedynie łaskawe współczucie, dopełniały ten żałosny obrazek osobistym akcentem, zacieśniając jeszcze duszną klatkę, w którą samodzielnie się wepchnął. Jedynym sprawdzonym sposobem było z kolei wprowadzenie się w stan permanentnego przytępienia zmysłów i to właśnie próbował zrobić, przekonując samego siebie, że przecież nie zależało mu już na niczym.
Aż dał się namówić na udział w pojedynkach w tej pierdolonej portierni.
Do dzisiaj nie rozumiał, jakim cudem udało mu się – im – wydostać się stamtąd bez żadnego większego szwanku, umykając aurorskiej obławie dosłownie sekundy przed przybyciem posiłków. Nie pojmował, co we wszechświecie poszło nie tak, że znalazł się nagle w opustoszałej, śmierdzącej zgniłymi rybami uliczce w dokach, mając za towarzysza zalanego krwią Benjamina. Dlaczego w całym tym chaosie, w całym tym wariackim rozpierdolu, podczas gdy jego być albo nie być ważyło się na krawędzi ułamków sekund, potrafił przejmować się tylko jedną kwestią – czy aby na pewno z pieprzonym Wrightem było wszystko w porządku.
To spostrzeżenie wytrąciło go z równowagi zdecydowanie bardziej, niż powinno, wracając do niego jeszcze długo po tym, jak znalazł się bezpiecznie w rodzinnej rezydencji. Powiedzenie, że spędzało mu sen z powiek, stanowiłoby co prawda sporą przesadę, ale nie potrafił już dłużej oszukiwać się, że było mu wszystko jedno. Nie było, ani teraz, ani nigdy; chociaż teoretycznie jego życie nie uległo żadnej zmianie, spychana na margines rzeczywistość na nowo dała o sobie znać, uśmiechając się do niego z wyższością i sprawiając, że wykonywanie codziennych czynności stało się nagle nieznośne. Perspektywa spędzenia w ten sposób kolejnych lat znów zmusiła do skrycia się w szemranych mrokach Nokturnu, gdzie plątał się po godzinach od co najmniej kilku dni, zalewając smutki w towarzystwie bezzębnego barmana z pokrytą liszajami twarzą. Pojawienie się w benjaminowym progu było więc zapewne tylko kwestią czasu, a chociaż najwygodniejszym wytłumaczeniem byłoby stwierdzenie, że chciał zwyczajnego zamknięcia, to tak naprawdę potrzebował czegoś zupełnie innego.
Potrzebował j e g o.
Kogoś, kto znał go lepiej, niż on sam, kto nie załamałby nad nim rączek, nie nadstawiłby mu ramienia do wypłakania, nie powiedział, że wszystko będzie dobrze, a z pełną brutalnością kazałby mu stanąć na pierdolone nogi. Nie zasługiwał już na to, wiedział, że nie. Ale wciąż tego potrzebował.
– Mogę wejść? – zapytał w końcu, mając wrażenie, że brakuje mu powietrza. Chociaż z drugiej strony mogło mieć to coś wspólnego z dochodzącym z mieszkania odorem topionego plastiku, wdzierającym się mu do nosa i powoli zalepiającym płuca.
Nie należał nigdy – nawet jako dziecko – do osób żałośnie żebrzących o uwagę; nie miał w zwyczaju rzucać alohomory na drzwi, które ktoś wyraźnie zatrzasnął mu przed nosem i nie był jednym z tych upierdliwych demonów przeszłości, wylewających żale w długich, bezsensownych listach. Co więcej, otwarcie i nieskrępowanie gardził takimi zachowaniami, uznając je za niegodne nie tyle szlacheckiego nazwiska, co szanującego się mężczyzny w ogóle. W normalnych, trzeźwych okolicznościach, pojawienie się w środku nocy pod drzwiami Wrighta, nie przeszłoby mu nawet przez głowę i gdyby jego ośrodek przetwarzania informacji zadziałał prawidłowo, zapewne stawałby właśnie przy obtłuczonym murze, dokładając do kolekcji nieforemnych wgłębień nowe, kształtem przypominające arystokratyczne, percivalowe czoło. Wypita w zdecydowanym nadmiarze ognista nadal jednak krążyła w jego żyłach, opuszczając na zdrowy rozsądek błogosławioną zasłonę zaślepienia. Dziurawiącą się już miejscami i co jakiś czas podwiewaną do góry, ale obecną, powstrzymującą go jeszcze przed honorowym miotnięciem avadą w samego siebie.
Przynajmniej dopóki obijające mu się o wnętrze czaszki pytanie nie zostało zadane wprost, wdzierając się w jego układ nerwowy pod postacią zaskoczonego, benjaminowego głosu. I powodując niespodziewane, bezlitośnie otrzeźwiające zwarcie.
Dlaczego przyszedł?
Otworzył usta, planując udzielić jakiejś inteligentnej, błyskotliwej odpowiedzi, ale jego myśli, wcześniej pozostające w bezładnym chaosie, zostały w jednej sekundzie całkowicie wyczyszczone; wypchnięte z umysłu prostym spojrzeniem czekoladowych oczu, które zdawało się wciskać go w posadzkę, równając niecałe sto osiemdziesiąt centymetrów z poziomem czarnego prochu na podłodze. Oparł się pewniej o drewnianą framugę, jednak spomiędzy jego warg nie wydobył się żaden dźwięk, tylko pogłębiając wrażenie tymczasowego niedorozwinięcia umysłowego. Co prawda nie uśmiechał się już głupkowato, ale zamiast tego na jego twarzy pojawił się wyraz typowo żałosny, kojarzący się ze skazańcem błagającym o litość, kiedy wszystko, co brutalnie uciszył wcześniej alkoholem, zaczęło na powrót wdzierać się w jego pole pojmowania. Westchnął ciężko, zamykając wreszcie usta i wolną dłonią przecierając oczy.
Problem polegał na tym, że szczera odpowiedź na zadane pytanie – a tylko taka wchodziła obecnie w grę, ośrodek kłamstwa i krętactwa wyłączył się gdzieś za połową butelki – stanowiła konstrukcję zbyt złożoną, żeby Percivalowi udało się objąć ją umysłem, a co dopiero wyartykułować w postaci słów. Na pierwszy rzut oka (i na drugi, i trzeci zresztą też), jego obecność na pogrążonej w półmroku klatce schodowej, była jawnym występkiem wbrew wszelkiej logice; wciąż chował w pamięci długotrwałej ich krótką wymianę uprzejmości pierwszego dnia festiwalu, po której ostatecznie stwierdził, że odpuszcza. I przez chwilę nawet mu się udawało; przejście w życiowy tryb oszczędzania energii opanował w końcu już niemal do perfekcji, od miesięcy wcielając się coraz wiarygodniej w rolę zmęczonego urzędnika, działającego na zwolnionych obrotach i absolutnie niezauważającego beznadziejności własnej egzystencji. Zaręczyny z kobietą, w stosunku do której odczuwał jedynie łaskawe współczucie, dopełniały ten żałosny obrazek osobistym akcentem, zacieśniając jeszcze duszną klatkę, w którą samodzielnie się wepchnął. Jedynym sprawdzonym sposobem było z kolei wprowadzenie się w stan permanentnego przytępienia zmysłów i to właśnie próbował zrobić, przekonując samego siebie, że przecież nie zależało mu już na niczym.
Aż dał się namówić na udział w pojedynkach w tej pierdolonej portierni.
Do dzisiaj nie rozumiał, jakim cudem udało mu się – im – wydostać się stamtąd bez żadnego większego szwanku, umykając aurorskiej obławie dosłownie sekundy przed przybyciem posiłków. Nie pojmował, co we wszechświecie poszło nie tak, że znalazł się nagle w opustoszałej, śmierdzącej zgniłymi rybami uliczce w dokach, mając za towarzysza zalanego krwią Benjamina. Dlaczego w całym tym chaosie, w całym tym wariackim rozpierdolu, podczas gdy jego być albo nie być ważyło się na krawędzi ułamków sekund, potrafił przejmować się tylko jedną kwestią – czy aby na pewno z pieprzonym Wrightem było wszystko w porządku.
To spostrzeżenie wytrąciło go z równowagi zdecydowanie bardziej, niż powinno, wracając do niego jeszcze długo po tym, jak znalazł się bezpiecznie w rodzinnej rezydencji. Powiedzenie, że spędzało mu sen z powiek, stanowiłoby co prawda sporą przesadę, ale nie potrafił już dłużej oszukiwać się, że było mu wszystko jedno. Nie było, ani teraz, ani nigdy; chociaż teoretycznie jego życie nie uległo żadnej zmianie, spychana na margines rzeczywistość na nowo dała o sobie znać, uśmiechając się do niego z wyższością i sprawiając, że wykonywanie codziennych czynności stało się nagle nieznośne. Perspektywa spędzenia w ten sposób kolejnych lat znów zmusiła do skrycia się w szemranych mrokach Nokturnu, gdzie plątał się po godzinach od co najmniej kilku dni, zalewając smutki w towarzystwie bezzębnego barmana z pokrytą liszajami twarzą. Pojawienie się w benjaminowym progu było więc zapewne tylko kwestią czasu, a chociaż najwygodniejszym wytłumaczeniem byłoby stwierdzenie, że chciał zwyczajnego zamknięcia, to tak naprawdę potrzebował czegoś zupełnie innego.
Potrzebował j e g o.
Kogoś, kto znał go lepiej, niż on sam, kto nie załamałby nad nim rączek, nie nadstawiłby mu ramienia do wypłakania, nie powiedział, że wszystko będzie dobrze, a z pełną brutalnością kazałby mu stanąć na pierdolone nogi. Nie zasługiwał już na to, wiedział, że nie. Ale wciąż tego potrzebował.
– Mogę wejść? – zapytał w końcu, mając wrażenie, że brakuje mu powietrza. Chociaż z drugiej strony mogło mieć to coś wspólnego z dochodzącym z mieszkania odorem topionego plastiku, wdzierającym się mu do nosa i powoli zalepiającym płuca.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Swąd doprowadzonego do wrzenia plastiku ciągle unosił się w mieszkaniu Benjamina, widocznie odporny na przeciąg, jaki wywołało otworzenie drzwi wejściowych. Gdzieś za plecami Benjamina trzasnęły skrzydła drewnianego okienka, wyrywając z pośniedziałego karnisza część firanki razem z kompletnie przerdzewiałymi żabkami, ale Wright nie był świadomy tego dekoracyjnego nieszczęścia, próbując uporać się z obrazem nędzy i rozpaczy, który chwiał mu się przed progiem. Nawet widok ducha Albusa Dumbledore'a nie byłby w stanie zadziałać na niego w ten chory sposób, jednocześnie zaskakując, petryfikując i robiąc gwałtowne przemeblowanie w prosto ułożonym umyśle, gdzie nie było miejsca na porywy uczuć i żałosne wzruszenia.
Także na przeszłość; a to przecież ona atakowała zmysły Benjamina z otumaniającą właściwością trującego dymu, organizując nagły toksyczny pokaz filmowy. Wyciągnęła z zakurzonego archiwum wspomnień te najbardziej banalne i w swej banalności bolesne. Nie, wcale nie miał przed oczami wielkich wyznań, pierwszego pocałunku czy ostatniej, gniewnej rozmowy, przeprowadzonej w płonącym mieście. Największe cierpienie gwarantowały bowiem drobiazgi. Podobny, głupkowaty uśmiech, który Percival posyłał mu w czasie wędrówek po bezdrożach hogwarckich korytarzy, próbując nie roześmiać się z jego głupkowatych żartów. Zmarznięte, zaczerwienione dłonie, obejmujące blaszany kubek z okropną zbożową kawą, jedyną, jaką mieli w plecakach podczas chłodnych wieczorów na europejskich bezdrożach. Spierzchnięte usta, smakujące tytoniem i ognistą, przesuwające się po jego szyi, obojczykach i...
I nie, nie, zdecydowanie nie powinien skupiać się na cielesnych detalach przeszłości, radośnie szarżujących na drzwi jego oazy spokoju. Dosłownie i w przenośni sypiącej się w proch pod wpływem nagłej obecności kogoś, kto nie miał prawa tutaj przebywać. Nie wtedy, kiedy Wright zamierzał poukładać swoje życie od linijki (a nie od ćwiartki magicznej wódki), pozbywając się raz na zawsze pętających go więzów przeszłości. Odepchnął przecież od siebie Harriett, pozwalając jej zgnić w trumnie razem z mężem. Sądził, że podobnie postąpił z Percivalem już dawno, że pozwolił mu odejść, że już na dobre zatrzasnął za nim wrota przeszłości. Pogodzenie się z utratą kogoś stanowiącego podstawę życia - ach, to brzmiało tak niewygodnie nawet w niezwerbalizowanej postaci luźnych myśli - bolało, jednak...miał to już za sobą. Tak naiwnie sądził także i po przygodach w portierni, spłycając swój niepokój o Notta do minimum, w głębi duszy będąc absolutnie przerażonym jego masochistycznym pędem ku transmutacji w zwłoki. Nie powstrzymał go przecież wtedy a troska Percy'ego także została zmieciona gdzieś do podświadomości, nie pasując do odmalowywanego w czerni i bieli obrazu rzeczywistości. Tylko tak Benjamin postrzegał swój nowy, wspaniały świat, w którym nie było miejsca na cierpienie.
Najchętniej zatrzasnąłby przed nim drzwi, urzeczywistniając metaforyczne pożegnanie z przeszłością, ale mięśnie ręki odmawiały mu posłuszeństwa. Wiedział, co zrobić, ba, z całego gorejącego nagłym dyskomfortem serca chciał to zrobić, lecz pozostawał absolutnie bierny, masochistycznie nie mogąc oderwać wzroku od roziskrzonego spojrzenia bruneta. Przemawiał przez niego alkohol? Narkotyki? Strach? Desperacja? Dlaczego zabłąkał się akurat pod te obdrapane drzwi na tej obskurnej klatce? Odpowiedź na ostatnie pytanie zalśniła gdzieś na krawędzi świadomości, wcale nie polepszając nagle grobowego nastroju Wrighta. Pokierowała jednak jego ciałem, w zupełnie inny sposób niż tego sobie życzył: zamiast złapać delikwenta, który złamał i podeptał jego chłopięce serduszko, za fraki i miotnąć nim w ciemną otchłań spiralnej klatki schodowej, Ben po prostu odwrócił się na pięcie i ruszył do wnętrza mieszkania. Nie zamykając za sobą drzwi ale i też nie czyniąc żadnego zapraszającego gestu, jakby jeszcze łudził się, że Percival zachwieje się gwałtownie na progu (bólu?) i stoczy na sam dół. Nie tylko nokturnowej kamienicy. Tak się jednak nie stało, słyszał trzask framugi uderzającej o futrynę, ale nie miał w sobie na tyle odwagi, by sprawdzić, po której stronie zamkniętych drzwi znalazł się Nott.
Salon powitał go (ich?) duszącym zapachem palonego plastiku, przebijającym się nawet przez aromat zwietrzałej ognistej. Jaimie ponownie machnął różdżką, otwierając okno, z nadzieją na lodowaty powiew, chłodzący jego rozognioną twarz. Miał wrażenie, jakby cały gotował się we wrzątku niepewności, niechęci, zawieszenia; jakby chwiał się nad bulgoczącą topielą cierpienia, w jakie znów mógł zostać wepchnięty. Przez samego siebie, w końcu to on pozwolił mu na nowo pojawić się w jego życiu i w jego mieszkaniu. Powinien spytać, skąd znał jego adres, ponowić pytanie o powód uroczej wizyty, jednakże jego szczęka pozostawała zaciśnięta, nie pozwalając na wyartykułowanie nawet gniewnego warknięcia. O zaproponowaniu herbatki ze spalonego czajnika nie wspominając. Nie mógł jednak w nieskończoność stać przy obłupanym parapecie, wpatrzony w urwaną firankę, chociaż – Merlin świadkiem – ponowne odwrócenie się i spojrzenie w zaszklone alkoholem oczy Percivala było najtrudniejszą akcją, jaką podjął w ciągu ostatniego roku. Uchylił usta, ale spomiędzy nich nie wyrwało się żadne słowo, co tylko wzmocniło brzęczącą w zadymionym pokoju ciszę.
Także na przeszłość; a to przecież ona atakowała zmysły Benjamina z otumaniającą właściwością trującego dymu, organizując nagły toksyczny pokaz filmowy. Wyciągnęła z zakurzonego archiwum wspomnień te najbardziej banalne i w swej banalności bolesne. Nie, wcale nie miał przed oczami wielkich wyznań, pierwszego pocałunku czy ostatniej, gniewnej rozmowy, przeprowadzonej w płonącym mieście. Największe cierpienie gwarantowały bowiem drobiazgi. Podobny, głupkowaty uśmiech, który Percival posyłał mu w czasie wędrówek po bezdrożach hogwarckich korytarzy, próbując nie roześmiać się z jego głupkowatych żartów. Zmarznięte, zaczerwienione dłonie, obejmujące blaszany kubek z okropną zbożową kawą, jedyną, jaką mieli w plecakach podczas chłodnych wieczorów na europejskich bezdrożach. Spierzchnięte usta, smakujące tytoniem i ognistą, przesuwające się po jego szyi, obojczykach i...
I nie, nie, zdecydowanie nie powinien skupiać się na cielesnych detalach przeszłości, radośnie szarżujących na drzwi jego oazy spokoju. Dosłownie i w przenośni sypiącej się w proch pod wpływem nagłej obecności kogoś, kto nie miał prawa tutaj przebywać. Nie wtedy, kiedy Wright zamierzał poukładać swoje życie od linijki (a nie od ćwiartki magicznej wódki), pozbywając się raz na zawsze pętających go więzów przeszłości. Odepchnął przecież od siebie Harriett, pozwalając jej zgnić w trumnie razem z mężem. Sądził, że podobnie postąpił z Percivalem już dawno, że pozwolił mu odejść, że już na dobre zatrzasnął za nim wrota przeszłości. Pogodzenie się z utratą kogoś stanowiącego podstawę życia - ach, to brzmiało tak niewygodnie nawet w niezwerbalizowanej postaci luźnych myśli - bolało, jednak...miał to już za sobą. Tak naiwnie sądził także i po przygodach w portierni, spłycając swój niepokój o Notta do minimum, w głębi duszy będąc absolutnie przerażonym jego masochistycznym pędem ku transmutacji w zwłoki. Nie powstrzymał go przecież wtedy a troska Percy'ego także została zmieciona gdzieś do podświadomości, nie pasując do odmalowywanego w czerni i bieli obrazu rzeczywistości. Tylko tak Benjamin postrzegał swój nowy, wspaniały świat, w którym nie było miejsca na cierpienie.
Najchętniej zatrzasnąłby przed nim drzwi, urzeczywistniając metaforyczne pożegnanie z przeszłością, ale mięśnie ręki odmawiały mu posłuszeństwa. Wiedział, co zrobić, ba, z całego gorejącego nagłym dyskomfortem serca chciał to zrobić, lecz pozostawał absolutnie bierny, masochistycznie nie mogąc oderwać wzroku od roziskrzonego spojrzenia bruneta. Przemawiał przez niego alkohol? Narkotyki? Strach? Desperacja? Dlaczego zabłąkał się akurat pod te obdrapane drzwi na tej obskurnej klatce? Odpowiedź na ostatnie pytanie zalśniła gdzieś na krawędzi świadomości, wcale nie polepszając nagle grobowego nastroju Wrighta. Pokierowała jednak jego ciałem, w zupełnie inny sposób niż tego sobie życzył: zamiast złapać delikwenta, który złamał i podeptał jego chłopięce serduszko, za fraki i miotnąć nim w ciemną otchłań spiralnej klatki schodowej, Ben po prostu odwrócił się na pięcie i ruszył do wnętrza mieszkania. Nie zamykając za sobą drzwi ale i też nie czyniąc żadnego zapraszającego gestu, jakby jeszcze łudził się, że Percival zachwieje się gwałtownie na progu (bólu?) i stoczy na sam dół. Nie tylko nokturnowej kamienicy. Tak się jednak nie stało, słyszał trzask framugi uderzającej o futrynę, ale nie miał w sobie na tyle odwagi, by sprawdzić, po której stronie zamkniętych drzwi znalazł się Nott.
Salon powitał go (ich?) duszącym zapachem palonego plastiku, przebijającym się nawet przez aromat zwietrzałej ognistej. Jaimie ponownie machnął różdżką, otwierając okno, z nadzieją na lodowaty powiew, chłodzący jego rozognioną twarz. Miał wrażenie, jakby cały gotował się we wrzątku niepewności, niechęci, zawieszenia; jakby chwiał się nad bulgoczącą topielą cierpienia, w jakie znów mógł zostać wepchnięty. Przez samego siebie, w końcu to on pozwolił mu na nowo pojawić się w jego życiu i w jego mieszkaniu. Powinien spytać, skąd znał jego adres, ponowić pytanie o powód uroczej wizyty, jednakże jego szczęka pozostawała zaciśnięta, nie pozwalając na wyartykułowanie nawet gniewnego warknięcia. O zaproponowaniu herbatki ze spalonego czajnika nie wspominając. Nie mógł jednak w nieskończoność stać przy obłupanym parapecie, wpatrzony w urwaną firankę, chociaż – Merlin świadkiem – ponowne odwrócenie się i spojrzenie w zaszklone alkoholem oczy Percivala było najtrudniejszą akcją, jaką podjął w ciągu ostatniego roku. Uchylił usta, ale spomiędzy nich nie wyrwało się żadne słowo, co tylko wzmocniło brzęczącą w zadymionym pokoju ciszę.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedział już, czy jego spowolnione reakcje były spowodowane otumaniającym działaniem wypitego w nadmiarze alkoholu, czy wprost przeciwnie – trzeźwiejącym powoli zdrowym rozsądkiem, próbującym desperacko przebić się przez kolejną porcję durnych pomysłów i uratować go przed wcieleniem ich w życie. W jego spragnionym snu i wyciszenia umyśle trwała aktualnie niestrudzona walka o dominację, którą śledził z zainteresowaniem znudzonego widza, oglądającego średnio zajmującą rozgrywkę trzecioligowej drużyny Quidditcha. Nie mając ani chęci ani ochoty na aktywniejsze się w nią włączenie; ławka rezerwowych okazywała się całkiem wygodna i najchętniej uciąłby sobie na niej długą drzemkę, tylko że… nie mógł, łapiąc się nagle na bezsensownym wpatrywaniu się plecy Benjamina, znikające we wnętrzu śmierdzącego jak wytwórnia plastiku mieszkania.
Nie ruszył się z miejsca, a przynajmniej – nie od razu, tym razem bynajmniej nie przez problemy z własną decyzyjnością, a przez bolesne szarpnięcie gdzieś w okolicach mostka, spowodowane najprawdopodobniej niewinnym widokiem oddalającej się sylwetki. Nie spodziewał się, że w tym stanie stać go było jeszcze na wspominki, ale wyglądało na to, że alkoholowe zapomnienie miało charakter mocno wybiórczy, bo serwowało mu właśnie wizję tych samych pleców, oddalających się od niego lata świetlne wcześniej. Przełknął ślinę, czując fantomowe mrowienie w szczęce i otrzymując w nagrodę kolejną porcję brutalnej rzeczywistości, którą do niedawna jeszcze tak radośnie ignorował. Zawahał się; miał niepowtarzalną szansę na odwrót, na zniknięcie w mrokach klatki schodowej i uratowanie ostatnich okruchów godności, ale właściwie nie wiedział, po co miałby to robić. Jeżeli Ben pałał do niego nienawiścią – a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły mu, że tak właśnie było, powodując, że znieczulone zazwyczaj serce zapadało się do wewnątrz, pozostawiając w jego klatce piersiowej pustą, ziejącą dziurę – to i tak nie mogło już być gorzej.
Wszedł do przedpokoju, niezdarnie zamykając za sobą drzwi i zatrzymując się dopiero gdzieś pośrodku skromnego (delikatnie mówiąc) salonu. Objął pomieszczenie wzrokiem, wreszcie dostrzegając powód unoszącego się wewnątrz, duszącego zapachu, ale nie poświęcając dodatkowych sekund na zatrzymanie się nad tym faktem. W ogóle nie skomentował wystroju w żaden sposób, choć w normalnych okolicznościach zapewne zażartowałby z tragicznego gustu właściciela i porównał zapuszczone wnętrze do panujących w pokoju wspólnym Gryfonów standardów. Dzisiaj żaden błyskotliwy żart nie przeszedł mu nawet przez myśl, a jeśli już to zrobił, to pozostawił po sobie jedynie następną falę żalu, nie rozbawienia. Dawno już nie było mu zresztą mniej do śmiechu; zdecydowanie trzeźwiał, bo po odwadze i bucie, prowadzących go jeszcze pół godziny wcześniej przez nokturnowe uliczki, nie pozostał nawet ślad. Zamiast tego czuł się po prostu głupio, orientując się, że po raz kolejny złamał dane sobie słowo, nie tylko wchodząc z butami tam, gdzie nie było już dla niego miejsca, ale na dokładkę robiąc to w stanie zwyczajnie żałosnym. Co powodowało budzące się, palące uczucie wstydu w nim samym, wolał więc nie zastanawiać się, jakie odczucia wywoływał właśnie w Benjaminie. Nie chciał tego wiedzieć, dlatego przez dłuższą chwilę z premedytacją na niego nie patrzył, nagle żywo zainteresowany okrągłym, ciemniejszym śladem po szklance, widniejącym na blacie drewnianego stołu. Przy którym w następnym odruchu usiadł, opadając nieco zbyt swobodnie na jedno z twardych krzeseł i opierając się niezdarnie o proste oparcie.
Wiedział, że powinien coś powiedzieć, ale nie był jeszcze w stanie się na to zdobyć, walcząc z nieodpartą ochotą ukrycia zażenowanej twarzy w dłoniach i pozostania w tej pozycji przez najbliższą godzinę, w biernym oczekiwaniu, aż jego bolączki magicznie rozwiążą się same. Tego jednak zrobić nie mógł; nie dlatego, że owa próba byłaby z góry skazana na porażkę, a dlatego, że gwarantowałaby mu niezawodnie darmowy bilet w jedną stronę, z powrotem za obdrapane drzwi mieszkania. Wright nie był odpowiednią osobą do urządzania wspólnych sesji autoużalania się, nie kupował irytującego, objawiającego się czasami, nottowskiego dramatyzmu i jako jeden z nielicznych nigdy nie traktował go, jakby był zepsutą zabawką, chodząc wokół niego na palcach, chuchając i dmuchając. Jego czarno – biała wizja świata, ta sama, której tak bardzo mu zazdrościł, czyniła z niego jednocześnie jednostkę w percivalowym życiu najcenniejszą, jak i najbardziej wkurwiającą. A jak się okazywało – również i niezbędną, bez której cała misternie budowana konstrukcja rozpadała się na kawałki, niespiesznie, acz sukcesywnie popadając w ruinę.
Wszystko to byłoby znacznie prostsze, gdyby sam Percival rozwiązał wreszcie zagadkę własnych pragnień; tymczasem wciąż nie wiedział, czego właściwie chciał, nawet teraz, siedząc na kuchennym krześle i nie próbując już w żaden sposób ratować swojego upadającego honoru. Czy kiedykolwiek w ogóle go posiadał? Niczego nie był już pewien, może od zawsze był tylko rozpieszczonym gówniarzem, przyzwyczajonym, że każdy problem zwykł rozwiązywać się sam i wygodnie pozwalając rodzinie pociągać za sznurki, niewybaczalnie późno orientując się, że były to nitki uwiązane również do jego własnych kończyn. Godził się na to zbyt długo, nic więc dziwnego, że rzucony wreszcie na głęboką wodę, zwyczajnie się w niej utopił. Sam był sobie winien; nie jego ojciec, nie rodzeństwo, a już na pewno nie Benjamin.
– Tęskniłem – usłyszał własny głos, zachrypnięty, dziwnie wysoki, ale wyraźny. I brzmiący w jego uszach wszystkimi tonami upokorzenia, czym przejął się zaskakująco słabo, osiągając dolne poziomy swoistej emocjonalnej huśtawki, oscylującej stale między nie zależy mi, a chcę wszystko naprawić. Podniósł wzrok, odszukując Bena wzrokiem, gotowy już nawet na dostrzeżenie w jego spojrzeniu głębokiej odrazy i pogardy. Sam by tak na siebie spojrzał. – Pytałeś, dlaczego przyszedłem – dodał, nie rozumiejąc, dlaczego w ogóle to wyjaśniał, tłumacząc się jak na przesłuchaniu.
A potem go to uderzyło. To, co właśnie robił, czyje rany rozdrapywał, przez moment myśląc naiwnie, że odłupuje jedynie farbę z drewnianej powierzchni, a w rzeczywistości niszczył zapewne o wiele, wiele więcej. Ja pierdolę. – Przepraszam – powiedział, nieco głośniej, lekko zmienionym głosem, ale wcześniejszych słów nie dało się już cofnąć, ani im zaprzeczyć. – Nie wiem, co sobie myślałem, nie miałem prawa tu przychodzić. – Odwrócił głowę w stronę drzwi wyjściowych, nie ruszając się jednak z miejsca. Bo nie chciał. Wychodzić, wracać. Nie miał dokąd. – Jeżeli chcesz, to po prostu wyjdę – mruknął, zaklinając jednocześnie wszystkich znanych czarnoksiężników, żeby nie musiał spełniać jeszcze tej obietnicy.
Nie ruszył się z miejsca, a przynajmniej – nie od razu, tym razem bynajmniej nie przez problemy z własną decyzyjnością, a przez bolesne szarpnięcie gdzieś w okolicach mostka, spowodowane najprawdopodobniej niewinnym widokiem oddalającej się sylwetki. Nie spodziewał się, że w tym stanie stać go było jeszcze na wspominki, ale wyglądało na to, że alkoholowe zapomnienie miało charakter mocno wybiórczy, bo serwowało mu właśnie wizję tych samych pleców, oddalających się od niego lata świetlne wcześniej. Przełknął ślinę, czując fantomowe mrowienie w szczęce i otrzymując w nagrodę kolejną porcję brutalnej rzeczywistości, którą do niedawna jeszcze tak radośnie ignorował. Zawahał się; miał niepowtarzalną szansę na odwrót, na zniknięcie w mrokach klatki schodowej i uratowanie ostatnich okruchów godności, ale właściwie nie wiedział, po co miałby to robić. Jeżeli Ben pałał do niego nienawiścią – a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły mu, że tak właśnie było, powodując, że znieczulone zazwyczaj serce zapadało się do wewnątrz, pozostawiając w jego klatce piersiowej pustą, ziejącą dziurę – to i tak nie mogło już być gorzej.
Wszedł do przedpokoju, niezdarnie zamykając za sobą drzwi i zatrzymując się dopiero gdzieś pośrodku skromnego (delikatnie mówiąc) salonu. Objął pomieszczenie wzrokiem, wreszcie dostrzegając powód unoszącego się wewnątrz, duszącego zapachu, ale nie poświęcając dodatkowych sekund na zatrzymanie się nad tym faktem. W ogóle nie skomentował wystroju w żaden sposób, choć w normalnych okolicznościach zapewne zażartowałby z tragicznego gustu właściciela i porównał zapuszczone wnętrze do panujących w pokoju wspólnym Gryfonów standardów. Dzisiaj żaden błyskotliwy żart nie przeszedł mu nawet przez myśl, a jeśli już to zrobił, to pozostawił po sobie jedynie następną falę żalu, nie rozbawienia. Dawno już nie było mu zresztą mniej do śmiechu; zdecydowanie trzeźwiał, bo po odwadze i bucie, prowadzących go jeszcze pół godziny wcześniej przez nokturnowe uliczki, nie pozostał nawet ślad. Zamiast tego czuł się po prostu głupio, orientując się, że po raz kolejny złamał dane sobie słowo, nie tylko wchodząc z butami tam, gdzie nie było już dla niego miejsca, ale na dokładkę robiąc to w stanie zwyczajnie żałosnym. Co powodowało budzące się, palące uczucie wstydu w nim samym, wolał więc nie zastanawiać się, jakie odczucia wywoływał właśnie w Benjaminie. Nie chciał tego wiedzieć, dlatego przez dłuższą chwilę z premedytacją na niego nie patrzył, nagle żywo zainteresowany okrągłym, ciemniejszym śladem po szklance, widniejącym na blacie drewnianego stołu. Przy którym w następnym odruchu usiadł, opadając nieco zbyt swobodnie na jedno z twardych krzeseł i opierając się niezdarnie o proste oparcie.
Wiedział, że powinien coś powiedzieć, ale nie był jeszcze w stanie się na to zdobyć, walcząc z nieodpartą ochotą ukrycia zażenowanej twarzy w dłoniach i pozostania w tej pozycji przez najbliższą godzinę, w biernym oczekiwaniu, aż jego bolączki magicznie rozwiążą się same. Tego jednak zrobić nie mógł; nie dlatego, że owa próba byłaby z góry skazana na porażkę, a dlatego, że gwarantowałaby mu niezawodnie darmowy bilet w jedną stronę, z powrotem za obdrapane drzwi mieszkania. Wright nie był odpowiednią osobą do urządzania wspólnych sesji autoużalania się, nie kupował irytującego, objawiającego się czasami, nottowskiego dramatyzmu i jako jeden z nielicznych nigdy nie traktował go, jakby był zepsutą zabawką, chodząc wokół niego na palcach, chuchając i dmuchając. Jego czarno – biała wizja świata, ta sama, której tak bardzo mu zazdrościł, czyniła z niego jednocześnie jednostkę w percivalowym życiu najcenniejszą, jak i najbardziej wkurwiającą. A jak się okazywało – również i niezbędną, bez której cała misternie budowana konstrukcja rozpadała się na kawałki, niespiesznie, acz sukcesywnie popadając w ruinę.
Wszystko to byłoby znacznie prostsze, gdyby sam Percival rozwiązał wreszcie zagadkę własnych pragnień; tymczasem wciąż nie wiedział, czego właściwie chciał, nawet teraz, siedząc na kuchennym krześle i nie próbując już w żaden sposób ratować swojego upadającego honoru. Czy kiedykolwiek w ogóle go posiadał? Niczego nie był już pewien, może od zawsze był tylko rozpieszczonym gówniarzem, przyzwyczajonym, że każdy problem zwykł rozwiązywać się sam i wygodnie pozwalając rodzinie pociągać za sznurki, niewybaczalnie późno orientując się, że były to nitki uwiązane również do jego własnych kończyn. Godził się na to zbyt długo, nic więc dziwnego, że rzucony wreszcie na głęboką wodę, zwyczajnie się w niej utopił. Sam był sobie winien; nie jego ojciec, nie rodzeństwo, a już na pewno nie Benjamin.
– Tęskniłem – usłyszał własny głos, zachrypnięty, dziwnie wysoki, ale wyraźny. I brzmiący w jego uszach wszystkimi tonami upokorzenia, czym przejął się zaskakująco słabo, osiągając dolne poziomy swoistej emocjonalnej huśtawki, oscylującej stale między nie zależy mi, a chcę wszystko naprawić. Podniósł wzrok, odszukując Bena wzrokiem, gotowy już nawet na dostrzeżenie w jego spojrzeniu głębokiej odrazy i pogardy. Sam by tak na siebie spojrzał. – Pytałeś, dlaczego przyszedłem – dodał, nie rozumiejąc, dlaczego w ogóle to wyjaśniał, tłumacząc się jak na przesłuchaniu.
A potem go to uderzyło. To, co właśnie robił, czyje rany rozdrapywał, przez moment myśląc naiwnie, że odłupuje jedynie farbę z drewnianej powierzchni, a w rzeczywistości niszczył zapewne o wiele, wiele więcej. Ja pierdolę. – Przepraszam – powiedział, nieco głośniej, lekko zmienionym głosem, ale wcześniejszych słów nie dało się już cofnąć, ani im zaprzeczyć. – Nie wiem, co sobie myślałem, nie miałem prawa tu przychodzić. – Odwrócił głowę w stronę drzwi wyjściowych, nie ruszając się jednak z miejsca. Bo nie chciał. Wychodzić, wracać. Nie miał dokąd. – Jeżeli chcesz, to po prostu wyjdę – mruknął, zaklinając jednocześnie wszystkich znanych czarnoksiężników, żeby nie musiał spełniać jeszcze tej obietnicy.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Wpatrywanie się w minimalistyczny krajobraz za oknem (obłupane szare cegły na szalonym tle szarej ściany sąsiedniej kamienicy) powinno nieco Benjaminowi pomóc, dać mu kilka cennych sekund na opanowanie tej szatańskiej pożogi emocji, złośliwie liżącej płomieniami bólu każde ukryte na wieki wspomnienie. Wydrapywane niedelikatnie – niczym odpadająca płatami farba, tak odkrywczo zdiagnozowana przez niespodziewanego gościa – z zasklepionych już tkanek. Owszem, zaczerwienionych od pulsującego pod spodem zakażenia, ale jednak zamkniętych, dających nadzieję na ustanie cierpienia i powrót do zdrowych obywateli tego wspaniałego miasta, godnie zasiadających obecnie do sutej kolacji w swych cieplutkich domach. Benjamin nigdy nie chciał dołączyć do takiego dostatniego społeczeństwa, jak ognia unikał zobowiązań i tej bezbrzeżnie nudnej normalności, lecz ostatnio z dziwnym zażenowaniem witał w swojej głowie kompletnie niebuntownicze myśli. Nie, nie o ustatkowaniu się, nie o posprzątaniu burdelu i zapaleniu zapachowych świeczek: pragnął po prostu pewnego spokoju, jakiejś emocjonalnej stabilności, pozwalającej mu zająć się sprawami najważniejszymi. W tych wszystkich irytujących rodzinkach oraz banalnych związkach skrzeczących papużek-nierozłączek widział już coś więcej niż wizję spętania się na zawsze odpowiedzialnością. Tej przecież mu nie brakowało, smokami zajmował z troską równą nadopiekuńczym matulom a kupionej Ognistej (oraz swego honoru) bronił do ostatniej kropli krwi (lub częściej do ostatniego zęba w szczęce przeciwnika). Posiadał więc w swoim emocjonalnym skarbcu, zwanym przez filozofów duszą, całkiem spore zasoby, pozwalające mu na schwytanie własnego szczęścia. Problem w tym, że ciągle przeszkadzała mu w tym przeszłość, radośnie rozpierdalająca na kawałki całą układankę normalnego życia, gdy tylko się do takowego chociaż odrobinę zbliżył. W każdym przyprowadzanym do mieszkania bądź konsumowanym na wynos mężczyźnie widział Percivala, pojawiającego się znienacka także i w moralniejszych sytuacjach. Towarzyszył mu podczas czytania gazety, komentując niewybrednie poziom czytanych przez Benjamina rubryk sportowych. Materializował się przy stoliku Wywerny o czwartej nad ranem, podsuwając swoją szklankę pod kolejną butelkę Ognistej. Podwijał rękawy granatowej koszuli – jego koszuli – podczas pracy w Peak District, wymądrzając się na temat obłaskawiania rogogonów. Był zawsze obok, gdzieś na granicy świadomości, lecz to urocze pomieszanie szczęśliwych wspomnień z ogołoconą z kontaktu rzeczywistością wcale nie pomagało, tylko wzmagając poczucie osamotnienia. Zdrady. Opuszczenia.
Nie chciał, nie mógł przyznać się do tych niemęskich uczuć, dlatego zagłuszał je używkami, przemocą i całym tym typowo samczym bajzlem, dzięki któremu urastał w oczach swych braci do rangi testosteronowego króla...który potem, w czasie tych nielicznych samotnych i trzeźwych wieczorów, rozdrapywał sobie przedramiona do krwi w instynktownej próbie zagłuszenia psychicznego bólu tym namacalnym.
Dziś nie musiał tego robić, bo urojenia stawały się pijanym ciałem Percivala, pojawiającego się w jego mieszkaniu w stanie jak najbardziej realnym. A może tylko mu się wydawało? Może znów wyobraźnia płatała mu delirycznego figla, próbując jeszcze głębiej wepchnąć go w emocjonalne bagno, przykrywane na co dzień rubasznością i absolutną beztroską? Tak, to było więcej niż możliwe, w końcu w rozrzedzającym się dymie (toksycznym, co tylko urzeczywistniało omamy), na jednym z czterech niestabilnych krzeseł, siedział panicz Nott. Przyszedł tu sam. Wieczorem. Kompletnie pijany. B y ł tutaj. Jaimie nie mógł dłużej udawać, że bardziej fascynuje go zasłonka, chusta z włosem jednorożca albo podejrzane plamy na suficie; musiał zmierzyć się z tym wyjątkowo cielesnym boginem, zasiadającym jak gdyby nigdy nic przy klejącym się od rozlanego alkoholu stole. Nie było to przyjemne i w jakimś dziwnym, nerwowym geście przesunął prawą rękę bliżej kieszeni spodni, instynktownie chcąc sięgnąć po różdżkę, by przywołać patronusa, mogącego obronić go przed duchem przeszłości. Tak beztrosko mówiącym o tęsknocie, co tylko upewniło Benjamina w smutnym fakcie iluzji. Widocznie wyziewy plastiku w połączeniu z oparami narkotyków – kto wie, może drobny pyłek Śnieżki uleciał w górę i osiadł na jego spierzchniętych ustach, później dostając się do krwiobiegu? - postanowiły zupełnie zepsuć mu noc, serwując mu na podwieczorek słodką truciznę w postaci miłości życia wyznającej niezwykle romantyczny sekret.
Tęsknił.
Równie dobrze Percival mógł wstać z krzesła, zamachnąć się z całej siły i przywalić mu w twarz, wgniatając kości nosa do czaszki – w uroczym lustrzanym odbiciu zaułkowego uderzenia Benjamina sprzed kilku dni. Efekt byłby podobny. Brzęczący ból głowy, brak tchu, zagryzione wargi, by nie [s]jęknąć z bólu[/s] wydobyła się spomiędzy nich najgorsza klątwa, równająca Notta z zakurzoną podłogą, a dla ukoronowania: drżący kącik ust, tak jak wtedy. W sytuacji odwrotnej, gdzie tracił go na nowo a nie...zyskiwał? Kogo chciał oszukać, pozwalając, by w jego głowie zapaliła się jakaś destrukcyjna lampka nadziei, której płomień karmił się tymi trzema sylabami? Może wyrafinowanymi, może podyktowanymi alkoholem, może będącymi elementem masochistycznego urojenia?
Powinien odwrócić wzrok, by Percy nie odczytał tych wszystkich emocji z jego spojrzenia, ale na to także nie mógł się zdobyć, całą energię przeznaczając na opanowanie zdradliwych reakcji ciała. Odkaszlnął cicho, niemalże teatralnie, nie powstrzymując bruneta ani słowem ani gestem – przecież i tak nie ruszał się z miejsca.
- Za czym? - spytał w końcu po długiej chwili ciszy, starając się z całych sił brzmieć ostro i nienawistnie. Bez powodzenia; jego pierwsze (i kolejne) słowa wybrzmiały raczej sucho, trzeszcząco. - Za przyjacielem? Za kompanem do picia? Za przygodami? Za wolnością? – kontynuował w jakiejś (nie)świadomej kontynuacji ich rozmowy z słonecznego rozpoczęcia festiwalu Prewettów. Nie chciał być czymś; substytutem, jakąś platoniczną odskocznią zmizerniałego paniczyka; nie potrzebował jego łaski; nie chciał, by na nowo pojawił się w jego życiu, dając mu nadzieję a potem uroczo rzucając ją w płomienie. Całe jego rozchwiane emocjonalne jestestwo broniło się przed przyjęciem do wiadomości niezaprzeczalnego faktu: Percival znów tu był.
Nie chciał, nie mógł przyznać się do tych niemęskich uczuć, dlatego zagłuszał je używkami, przemocą i całym tym typowo samczym bajzlem, dzięki któremu urastał w oczach swych braci do rangi testosteronowego króla...który potem, w czasie tych nielicznych samotnych i trzeźwych wieczorów, rozdrapywał sobie przedramiona do krwi w instynktownej próbie zagłuszenia psychicznego bólu tym namacalnym.
Dziś nie musiał tego robić, bo urojenia stawały się pijanym ciałem Percivala, pojawiającego się w jego mieszkaniu w stanie jak najbardziej realnym. A może tylko mu się wydawało? Może znów wyobraźnia płatała mu delirycznego figla, próbując jeszcze głębiej wepchnąć go w emocjonalne bagno, przykrywane na co dzień rubasznością i absolutną beztroską? Tak, to było więcej niż możliwe, w końcu w rozrzedzającym się dymie (toksycznym, co tylko urzeczywistniało omamy), na jednym z czterech niestabilnych krzeseł, siedział panicz Nott. Przyszedł tu sam. Wieczorem. Kompletnie pijany. B y ł tutaj. Jaimie nie mógł dłużej udawać, że bardziej fascynuje go zasłonka, chusta z włosem jednorożca albo podejrzane plamy na suficie; musiał zmierzyć się z tym wyjątkowo cielesnym boginem, zasiadającym jak gdyby nigdy nic przy klejącym się od rozlanego alkoholu stole. Nie było to przyjemne i w jakimś dziwnym, nerwowym geście przesunął prawą rękę bliżej kieszeni spodni, instynktownie chcąc sięgnąć po różdżkę, by przywołać patronusa, mogącego obronić go przed duchem przeszłości. Tak beztrosko mówiącym o tęsknocie, co tylko upewniło Benjamina w smutnym fakcie iluzji. Widocznie wyziewy plastiku w połączeniu z oparami narkotyków – kto wie, może drobny pyłek Śnieżki uleciał w górę i osiadł na jego spierzchniętych ustach, później dostając się do krwiobiegu? - postanowiły zupełnie zepsuć mu noc, serwując mu na podwieczorek słodką truciznę w postaci miłości życia wyznającej niezwykle romantyczny sekret.
Tęsknił.
Równie dobrze Percival mógł wstać z krzesła, zamachnąć się z całej siły i przywalić mu w twarz, wgniatając kości nosa do czaszki – w uroczym lustrzanym odbiciu zaułkowego uderzenia Benjamina sprzed kilku dni. Efekt byłby podobny. Brzęczący ból głowy, brak tchu, zagryzione wargi, by nie [s]jęknąć z bólu[/s] wydobyła się spomiędzy nich najgorsza klątwa, równająca Notta z zakurzoną podłogą, a dla ukoronowania: drżący kącik ust, tak jak wtedy. W sytuacji odwrotnej, gdzie tracił go na nowo a nie...zyskiwał? Kogo chciał oszukać, pozwalając, by w jego głowie zapaliła się jakaś destrukcyjna lampka nadziei, której płomień karmił się tymi trzema sylabami? Może wyrafinowanymi, może podyktowanymi alkoholem, może będącymi elementem masochistycznego urojenia?
Powinien odwrócić wzrok, by Percy nie odczytał tych wszystkich emocji z jego spojrzenia, ale na to także nie mógł się zdobyć, całą energię przeznaczając na opanowanie zdradliwych reakcji ciała. Odkaszlnął cicho, niemalże teatralnie, nie powstrzymując bruneta ani słowem ani gestem – przecież i tak nie ruszał się z miejsca.
- Za czym? - spytał w końcu po długiej chwili ciszy, starając się z całych sił brzmieć ostro i nienawistnie. Bez powodzenia; jego pierwsze (i kolejne) słowa wybrzmiały raczej sucho, trzeszcząco. - Za przyjacielem? Za kompanem do picia? Za przygodami? Za wolnością? – kontynuował w jakiejś (nie)świadomej kontynuacji ich rozmowy z słonecznego rozpoczęcia festiwalu Prewettów. Nie chciał być czymś; substytutem, jakąś platoniczną odskocznią zmizerniałego paniczyka; nie potrzebował jego łaski; nie chciał, by na nowo pojawił się w jego życiu, dając mu nadzieję a potem uroczo rzucając ją w płomienie. Całe jego rozchwiane emocjonalne jestestwo broniło się przed przyjęciem do wiadomości niezaprzeczalnego faktu: Percival znów tu był.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Napięta, dzwoniąca w uszach cisza, która zapadła po jego słowach, należała do najdłuższych i najbardziej nieznośnych, jakie był w stanie przywołać ze swojej podziurawionej promilami pamięci. Wydawało mu się, że tkwili w bezruchu co najmniej godzinę; sześćdziesiąt minut, w czasie których zdążył przeanalizować każdy szczegół wyposażenia benjaminowego salonu, który studiował uważnie, robiąc wszystko, byle tylko nie patrzeć na jego właściciela. Paradoksalnie, widok na wpół stopionego okapu, niepasujących do niczego krzeseł, odklejającej się, wyblakłej tapety i urwanej zasłony, wywoływał u niego dziwne, jak na zaistniałe okoliczności, poczucie harmonii; spowodowane częściowo, być może, resztkami pijackiego amoku, zmuszającego go do dopatrywania się głębszego sensu tam, gdzie go nie było. Natchniona, wyjątkowo niemęska część jego jestestwa, uaktywniająca się zazwyczaj w stanach najwyższego rozedrgania emocjonalnego, dostrzegała w tym obrazie zniszczenia alegorię dla jego rozpierdalającego się życia. Ta druga, bardziej przyziemna, wyszukiwała po prostu w krajobrazie względnie stałe elementy, które pomogłyby mu unieruchomić wirującą czasoprzestrzeń i tym samym uchroniły go od zwymiotowania sobie na buty. Bezskutecznie, koniec końców przeniósł więc spojrzenie na własne dłonie, wpatrując się tępo w liczną kolekcję blizn po oparzeniach. Mogło to wydawać się dziwne, ale doskonale znał pochodzenie każdej z nich; wiedział, których nabawił się na wyprawach, które powstały podczas tej ostatniej, feralnej, a które miały swoje źródło znacznie wcześniej, w o wiele mniej bohaterskich czy podniosłych okolicznościach. Z perspektywy czasu nic z tego nie miało jednak znaczenia; gdyby tylko jego samopoczucie nie osiągało właśnie poziomu zera absolutnego, zapewne zaśmiałby się z własnej, niedojrzałej przeszłości, w tamtej chwili spoglądającej na niego drwiąco, gdy jak zahipnotyzowany zginał i rozprostowywał palce.
Głos Benjamina wyrwał go z otępienia, zmuszając go do odnalezienia wzrokiem jego barczystej sylwetki, na której zawiesił nieprzytomne spojrzenie, podszyte pewną dozą zaskoczenia. Zupełnie, jakby zdążył już zapomnieć, że mężczyzna w ogóle znajdował się w pomieszczeniu, chociaż przecież jego obecność odznaczała się boleśnie w każdej, długiej sekundzie. Nie wiedział, na co właściwie liczył, przytaczając się pod drzwi nokturnowej kamienicy; najprawdopodobniej jakaś szalona, pijacka myśl kazała mu wierzyć, że poczuje się wtedy lepiej. Cóż, albo jego własny organizm zaczynał wykazywał zdolności autodestrukcyjne, albo zbyt duże stężenie alkoholu we krwi zamordowało doszczętnie jego instynkt samozachowawczy, bo lepiej było ostatnim słowem, które przyszłoby mu do głowy, gdyby podjął się próby opisania własnego stanu ducha. Oczywiście zapobiegawczo tego nie robił, ale i tak miał wrażenie, jakby przed chwilą w szaleńczym odruchu rozdrapał wszystkie stare rany, a teraz dobrowolnie postanowił wziąć relaksacyjną kąpiel w roztworze soli. Być może w finałowym efekcie miało przynieść mu to cudowne oczyszczenie, ale osobiście mocno w to wątpił, bardziej skłonny do wyhodowania kiełkujących podejrzeń o masochizm.
Seria następujących po sobie pytań spowodowała u niego irytująco – drapiące uczucie deja vu, którego pochodzenie rozpracował ze sporym opóźnieniem, przez kilkanaście sekund wsłuchując się w skrzypienie pracujących pod jego czaszką przekładni i trybików. Wydarzenia sprzed ponad miesiąca wydawały mu się dziwnie odległe, jakby pochodzące z innego życia, być może dlatego, że wypełnione zapachem plastiku, ciemne mieszkanie, nie mogło mieć mniej wspólnego z rozległymi, sielankowymi pejzażami festiwalu lata. Zestawienie jednego z drugim powodowało w jego umyśle lekkie zwarcie i nawet gdy już przypomniał sobie ich krótką rozmowę – wracającą do niego bardziej pod postacią pojedynczych klatek, niż całokształtu – nie był pewien, czy Ben rzeczywiście sparafrazował ją celowo. Czy to było możliwe, żeby świadomie dawał mu możliwość zmiany żałosnej odpowiedzi na raz już zadane pytanie?
Milczał jeszcze przez chwilę, pozwalając, by znaki zapytania spotęgowały już i tak panujący w jego myślach chaos, mieszając się z pierwszymi, odruchowymi odpowiedziami. Tak, tak, tak i tak; tęsknił za tym wszystkim, ale… przecież wcale nie chodziło tylko o to. Odchrząknął cicho, spoglądając w oczy Wrighta w nagłym oświeceniu, mogącym stanowić albo przebłysk geniuszu, albo ostateczny gwóźdź do trumny. Dotychczas był przekonany, że jego życie było żałosną kupą nieszczęścia, bo brakowało w nim elementarnych składowych – tak, czuł się samotny i pozbawiony towarzystwa najlepszego przyjaciela, owszem, picie do lusterka odbierało mu jedynie kolejne pokłady szacunku do samego siebie; tak, tęsknił boleśnie za poczuciem niewiadomej, za wspomnianymi przez Benjamina przygodami, a najbardziej za powtarzaną od czasów hogwardzkich obietnicą wolności – ale jednym czynnikiem, łączącym te wszystkie drobnostki i spajającym je w całość, był…
– Za tobą – wychrypiał krótko, przelewając w te trzy sylaby zaskakująco niewiele emocji, jak na to, co działo się obecnie w jego układzie nerwowym. Nie chciał tego powiedzieć; żałosny zaimek nawet w jego zaburzonej ocenie rzeczywistości wypadał bardzo źle i gdyby ognista nie uszkodziła w znacznym stopniu jego osobistych hamulców, zazwyczaj sprawiających, że jednak myślał przed mówieniem, a nie po, to tak sentymentalna odpowiedź nigdy nie znalazłaby drogi na jego usta. Tym razem nie próbował już jednak w żaden sposób jej odwoływać, przepraszać ani zmieniać zdania. Wzruszył jedynie ramionami, w jakimś bezsilnym, kapitulacyjnym geście, oczekując biernie na jakąś reakcję. Jakąkolwiek; nie, nie spodziewał się cudownego wybaczenia win, powrotnego zaproszenia do jego życia ani aprobującego kiwnięcia głową. Na tym etapie chciał chyba tylko wyjaśnić to, co wciąż pozostawało między nimi niewyjaśnione, gotowy do przyjęcia nawet pełnego obrzydzenia spierdalaj, pedale. Czegokolwiek, co pozwoliłoby mu ruszyć do przodu, nieistotne, gdzie owy przód miałby go doprowadzić.
Głos Benjamina wyrwał go z otępienia, zmuszając go do odnalezienia wzrokiem jego barczystej sylwetki, na której zawiesił nieprzytomne spojrzenie, podszyte pewną dozą zaskoczenia. Zupełnie, jakby zdążył już zapomnieć, że mężczyzna w ogóle znajdował się w pomieszczeniu, chociaż przecież jego obecność odznaczała się boleśnie w każdej, długiej sekundzie. Nie wiedział, na co właściwie liczył, przytaczając się pod drzwi nokturnowej kamienicy; najprawdopodobniej jakaś szalona, pijacka myśl kazała mu wierzyć, że poczuje się wtedy lepiej. Cóż, albo jego własny organizm zaczynał wykazywał zdolności autodestrukcyjne, albo zbyt duże stężenie alkoholu we krwi zamordowało doszczętnie jego instynkt samozachowawczy, bo lepiej było ostatnim słowem, które przyszłoby mu do głowy, gdyby podjął się próby opisania własnego stanu ducha. Oczywiście zapobiegawczo tego nie robił, ale i tak miał wrażenie, jakby przed chwilą w szaleńczym odruchu rozdrapał wszystkie stare rany, a teraz dobrowolnie postanowił wziąć relaksacyjną kąpiel w roztworze soli. Być może w finałowym efekcie miało przynieść mu to cudowne oczyszczenie, ale osobiście mocno w to wątpił, bardziej skłonny do wyhodowania kiełkujących podejrzeń o masochizm.
Seria następujących po sobie pytań spowodowała u niego irytująco – drapiące uczucie deja vu, którego pochodzenie rozpracował ze sporym opóźnieniem, przez kilkanaście sekund wsłuchując się w skrzypienie pracujących pod jego czaszką przekładni i trybików. Wydarzenia sprzed ponad miesiąca wydawały mu się dziwnie odległe, jakby pochodzące z innego życia, być może dlatego, że wypełnione zapachem plastiku, ciemne mieszkanie, nie mogło mieć mniej wspólnego z rozległymi, sielankowymi pejzażami festiwalu lata. Zestawienie jednego z drugim powodowało w jego umyśle lekkie zwarcie i nawet gdy już przypomniał sobie ich krótką rozmowę – wracającą do niego bardziej pod postacią pojedynczych klatek, niż całokształtu – nie był pewien, czy Ben rzeczywiście sparafrazował ją celowo. Czy to było możliwe, żeby świadomie dawał mu możliwość zmiany żałosnej odpowiedzi na raz już zadane pytanie?
Milczał jeszcze przez chwilę, pozwalając, by znaki zapytania spotęgowały już i tak panujący w jego myślach chaos, mieszając się z pierwszymi, odruchowymi odpowiedziami. Tak, tak, tak i tak; tęsknił za tym wszystkim, ale… przecież wcale nie chodziło tylko o to. Odchrząknął cicho, spoglądając w oczy Wrighta w nagłym oświeceniu, mogącym stanowić albo przebłysk geniuszu, albo ostateczny gwóźdź do trumny. Dotychczas był przekonany, że jego życie było żałosną kupą nieszczęścia, bo brakowało w nim elementarnych składowych – tak, czuł się samotny i pozbawiony towarzystwa najlepszego przyjaciela, owszem, picie do lusterka odbierało mu jedynie kolejne pokłady szacunku do samego siebie; tak, tęsknił boleśnie za poczuciem niewiadomej, za wspomnianymi przez Benjamina przygodami, a najbardziej za powtarzaną od czasów hogwardzkich obietnicą wolności – ale jednym czynnikiem, łączącym te wszystkie drobnostki i spajającym je w całość, był…
– Za tobą – wychrypiał krótko, przelewając w te trzy sylaby zaskakująco niewiele emocji, jak na to, co działo się obecnie w jego układzie nerwowym. Nie chciał tego powiedzieć; żałosny zaimek nawet w jego zaburzonej ocenie rzeczywistości wypadał bardzo źle i gdyby ognista nie uszkodziła w znacznym stopniu jego osobistych hamulców, zazwyczaj sprawiających, że jednak myślał przed mówieniem, a nie po, to tak sentymentalna odpowiedź nigdy nie znalazłaby drogi na jego usta. Tym razem nie próbował już jednak w żaden sposób jej odwoływać, przepraszać ani zmieniać zdania. Wzruszył jedynie ramionami, w jakimś bezsilnym, kapitulacyjnym geście, oczekując biernie na jakąś reakcję. Jakąkolwiek; nie, nie spodziewał się cudownego wybaczenia win, powrotnego zaproszenia do jego życia ani aprobującego kiwnięcia głową. Na tym etapie chciał chyba tylko wyjaśnić to, co wciąż pozostawało między nimi niewyjaśnione, gotowy do przyjęcia nawet pełnego obrzydzenia spierdalaj, pedale. Czegokolwiek, co pozwoliłoby mu ruszyć do przodu, nieistotne, gdzie owy przód miałby go doprowadzić.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Benjamin z zegarmistrzowską precyzją potrafił powtarzać. Swoje błędy, swoje słowa, swoje decyzje; właściwie cały czas zapętlał się w jakiejś dziwnej czasoprzestrzeni, wdrapując się pod stromą górę samorozwoju tylko po to, by z radosnym rechocikiem stanu wskazującego znów zjechać na sam dół. Chwilowo ciesząc się z widowiskowego lotu, co jednocześnie niweczyło cały trud poukładania swojego rozchwianego jestestwa. W każdej życiowej kategorii. Potrafił mozolnie trenować, poświęcać Quidditchowi cały swój czas, oddać mu serce, ciało oraz młode lata, po czym zaprzepaścić to wszystko w ciągu jednej chwili, w jakiej nieokiełznana frustracja przejęła kontrolę nad zdrowym rozsądkiem, fundując widzom piękną, brutalną egzekucję. Potrafił naprawdę pokochać, zaopiekować się Hattie, zmienić się dla niej i zaplanować z nią - z własnej, nieprzymuszonej woli - przyszłość, a następnie roztrzaskać ją na drobne kawałki swoją sekundową słabością. Potrafił, ale zawsze po wyjściu na względną prostą i po pławieniu się w jakiejś parodii absolutnego szczęścia, znów spadał na samo dno, o dziwo, spychany tam tylko przez siebie. Czego oczywiście bohatersko nie przyjmował do wiadomości, obwiniając o swą tragedię cały świat, samemu uznając się za istotę niewinną. Kłamstwo nad kłamstwami: dokładnie wiedział przecież o konsekwencjach swoich czynów, nieuchronnych na równi z kacem-mordercą dnia następnego. Po entuzjastycznym rauszu – spowodowanym Ognistą lub planami walki ze złem – musiała nadejść chwila upadku, zastająca Bena w stanie upodlenia totalnego na bruku (bądź w optymistycznej wersji) w skołtunionej pościeli własnego łóżka.
Na dłuższą metę takie rozchwianie niechybnie prowadziło w objęcia choroby psychicznej oraz łaskawego specjalisty, fundującego tej chodzącej, brodatej niewinności kolejne narkotyki bądź ostrzegawczy strzał w tył głowy. Zastrzykiem z kastrującą trucizną, w końcu głównym problemem tego uczuciowego rozpierdolu była wewnętrzna niezgoda na to, kim był. I kogo kochał. Zazwyczaj proces asymilacji niemoralnego ciała z umysłem, próbującym nawrócić się na ścieżkę jedynej normalnej cnoty, przebiegał odwrotnie, lecz u Jaimie'go każdy aspekt musiał być widocznie odwrócony do góry nogami. Nie czuł żadnych wyrzutów sumienia oraz strachu w swych młodzieńczych latach, szaleńczo zakochany i uznający ten kaprys losu za coś akceptowalnego, coś, z czym mógł żyć. Żyć szczęśliwie. Nie widział przecież świata poza Percivalem i wspólną przyszłością, nieco dziecinnie postrzeganą jako pasmo przygód i nieskończonych przyjemności. Może to właśnie to naiwne, buntownicze przekonanie o beztrosce egzystencji zesłało na niego obecne nieszczęścia – tak w ramach bolesnej edukacji o faktycznym bólu? Gdyby tylko Ben miał na tyle rozsądku, by przyjąć tę lekcję z pokorą, wyciągając wnioski na przyszłość. Gdyby tylko na dobre potrafił zerwać z tym obezwładniającym poczuciem pozostawienia. Gdyby tylko potrafił stanowczo przekreślać przeszłość.
Także tą pojawiającą się w jego drzwiach, siedzącą przy jego stole, oddychającą jego powietrzem i pijącą z jego kubka. Cóż, do tej ostatniej formy zażyłości z duchem jeszcze nie doszło, czego Wright szczerze żałował, mając nadzieję, że łaskawy Merlin sprawi iż Percy zakrztusi się wodą i tym razem definitywnie odejdzie. Z taką ostateczną stratą poradziłby sobie zdecydowanie lepiej niż z szarpanymi nadziejami, kiełkującymi coraz szybciej gdzieś pod powłoczką zobojętniałego autystyka. Ten cały wyrafinowany spektakl, to zagryzienie warg i dystans czterech kroków (oraz chyboczącego się stoliczka), musiał wyglądać niezmiernie żenująco. Nott znał go przecież na pamięć i Benjamin miał przerażającą pewność, że w głowie bruneta na dobre wyryło się każde z ich pełnych emocji (czyli zawsze milczących) spotkań, kiedy to Wright masochistycznie się przed nim odsłaniał. Otrzymując w zamian pozę lodowatej rzeźby znudzonego paniczyka.
Odtajałego jednak widocznie dzięki Ognistej (i równie palącym uczuciom, jakie Ben z typowo samczą arogancją gdzieś w głębi ducha sobie wmawiał), z rumieńcami odmalowanymi wrześniowym chłodem albo zawstydzeniem tym słodkim wyznaniem, niejako wymuszonym przez Jaimie'go, co jednak wcale mu nie przeszkadzało. Napięta atmosfera także dziwnie (jednostronnie?) się przerzedziła; kłęby dymu ustąpiły już lodowatemu powiewowi zza okna, toksyczny aromat także uleciał daleko za urwaną firaneczkę a utrzymanie kontaktu wzrokowego z Percivalem nie sprawiało już paraliżującego bólu. Dalej nie było to przyjemne i romantyczne kontemplowanie tęczówek, długich rzęs oraz reszty pedalskiej bajery, jakiej zasad Ben nigdy nie potrafił do końca pojąć, ale przynajmniej mógł powoli odetchnąć. Bez złamania sobie przy tym spazmatycznie zaciśniętych organów wewnętrznych, do których w końcu powoli zaczynała napływać krew. Tęsknił. Za nim. W porządku. Krótkie, pijackie wyznanie – dlatego wierzył w jej szczerość – na pewno spotkałoby się z rozpaczliwą agresją, szlochem albo wyrzutami, ale Jaimie nie był przecież rozhisteryzowaną panienką, oczekującą przeprosin na kolanach. Przynajmniej nie w tej ogólnie przyjętej przez społeczeństwo wersji. Jakoś jednak musiał zareagować, bo tkwienie bez słowa kolejną minutę zapewne zamieniłoby go w posąg.
- No. To było bardzo pedalskie – zaczął z niezwykłą elokwencją i wyczuciem, ale w jego tonie nie było słychać już uprzedniej oschłości. Raczej drobinki rozbawienia, groteskowo połączone z jakimś nalotem smutku. I nadziei. I tych wszystkich dzikich uczuć, które Benjamin topił w butelkach ognistej, a których słodkie truchełka wypływały właśnie na powierzchnię. - Czyli bardzo w twoim stylu – dodał po namyśle, uśmiechając się. Trochę krzywo, jakby jeszcze nie do końca potrafił obsługiwać mięśnie stężałej w bólu twarzy, ale z pewnością można było uznać wygięcie wąskich warg za wyraz sympatii, nie pogardy. Ta się dziwnie wyciszyła, tak samo jak lęk i chęć obicia Nottowi mordy. Nadmiernie myślenie nie było mocną stroną Jaimiego i ta cecha osobowości ratowała go teraz z żałobnego korowodu wątpliwości, gniewu i żenujących błagań o obietnice. Nie, liczyła się chwila obecna, teraźniejszość, w której mógł czuć obcy zapach Percivala i wpatrywać się w jego sylwetkę zajmującą jego krzesło. Ponowne zapętlenie, być może znów prowadzące do totalnej destrukcji, lecz kimże był, żeby przewidywać przyszłość? - Nawaliłeś się jak nieśmiałek w święto lasu i zebrało ci się na wspominki? Czy po prostu chcesz wejść mi do łóżka? – spytał z ironią, o grozo podszytą jakąś wyraźnie wyczuwalną czułością a nie odrazą. Znów odkaszlnął, zdziwiony brzmieniem swojego głosu. Przywracającego go do względnego porządku. Przestał w końcu odgrywać Statuę Wolności i ruszył w kierunku aneksu kuchennego, z trzaskiem otwierając kolejne szafki w poszukiwaniu specjalnego trunku. By świętować powrót tęskniącego marnotrawnego lub by zapić to nieznośne, podskórne drżenie, niechybnie zmierzające – na przekór poprzednim podszeptom – w kierunku szczeniackiej radości.
Na dłuższą metę takie rozchwianie niechybnie prowadziło w objęcia choroby psychicznej oraz łaskawego specjalisty, fundującego tej chodzącej, brodatej niewinności kolejne narkotyki bądź ostrzegawczy strzał w tył głowy. Zastrzykiem z kastrującą trucizną, w końcu głównym problemem tego uczuciowego rozpierdolu była wewnętrzna niezgoda na to, kim był. I kogo kochał. Zazwyczaj proces asymilacji niemoralnego ciała z umysłem, próbującym nawrócić się na ścieżkę jedynej normalnej cnoty, przebiegał odwrotnie, lecz u Jaimie'go każdy aspekt musiał być widocznie odwrócony do góry nogami. Nie czuł żadnych wyrzutów sumienia oraz strachu w swych młodzieńczych latach, szaleńczo zakochany i uznający ten kaprys losu za coś akceptowalnego, coś, z czym mógł żyć. Żyć szczęśliwie. Nie widział przecież świata poza Percivalem i wspólną przyszłością, nieco dziecinnie postrzeganą jako pasmo przygód i nieskończonych przyjemności. Może to właśnie to naiwne, buntownicze przekonanie o beztrosce egzystencji zesłało na niego obecne nieszczęścia – tak w ramach bolesnej edukacji o faktycznym bólu? Gdyby tylko Ben miał na tyle rozsądku, by przyjąć tę lekcję z pokorą, wyciągając wnioski na przyszłość. Gdyby tylko na dobre potrafił zerwać z tym obezwładniającym poczuciem pozostawienia. Gdyby tylko potrafił stanowczo przekreślać przeszłość.
Także tą pojawiającą się w jego drzwiach, siedzącą przy jego stole, oddychającą jego powietrzem i pijącą z jego kubka. Cóż, do tej ostatniej formy zażyłości z duchem jeszcze nie doszło, czego Wright szczerze żałował, mając nadzieję, że łaskawy Merlin sprawi iż Percy zakrztusi się wodą i tym razem definitywnie odejdzie. Z taką ostateczną stratą poradziłby sobie zdecydowanie lepiej niż z szarpanymi nadziejami, kiełkującymi coraz szybciej gdzieś pod powłoczką zobojętniałego autystyka. Ten cały wyrafinowany spektakl, to zagryzienie warg i dystans czterech kroków (oraz chyboczącego się stoliczka), musiał wyglądać niezmiernie żenująco. Nott znał go przecież na pamięć i Benjamin miał przerażającą pewność, że w głowie bruneta na dobre wyryło się każde z ich pełnych emocji (czyli zawsze milczących) spotkań, kiedy to Wright masochistycznie się przed nim odsłaniał. Otrzymując w zamian pozę lodowatej rzeźby znudzonego paniczyka.
Odtajałego jednak widocznie dzięki Ognistej (i równie palącym uczuciom, jakie Ben z typowo samczą arogancją gdzieś w głębi ducha sobie wmawiał), z rumieńcami odmalowanymi wrześniowym chłodem albo zawstydzeniem tym słodkim wyznaniem, niejako wymuszonym przez Jaimie'go, co jednak wcale mu nie przeszkadzało. Napięta atmosfera także dziwnie (jednostronnie?) się przerzedziła; kłęby dymu ustąpiły już lodowatemu powiewowi zza okna, toksyczny aromat także uleciał daleko za urwaną firaneczkę a utrzymanie kontaktu wzrokowego z Percivalem nie sprawiało już paraliżującego bólu. Dalej nie było to przyjemne i romantyczne kontemplowanie tęczówek, długich rzęs oraz reszty pedalskiej bajery, jakiej zasad Ben nigdy nie potrafił do końca pojąć, ale przynajmniej mógł powoli odetchnąć. Bez złamania sobie przy tym spazmatycznie zaciśniętych organów wewnętrznych, do których w końcu powoli zaczynała napływać krew. Tęsknił. Za nim. W porządku. Krótkie, pijackie wyznanie – dlatego wierzył w jej szczerość – na pewno spotkałoby się z rozpaczliwą agresją, szlochem albo wyrzutami, ale Jaimie nie był przecież rozhisteryzowaną panienką, oczekującą przeprosin na kolanach. Przynajmniej nie w tej ogólnie przyjętej przez społeczeństwo wersji. Jakoś jednak musiał zareagować, bo tkwienie bez słowa kolejną minutę zapewne zamieniłoby go w posąg.
- No. To było bardzo pedalskie – zaczął z niezwykłą elokwencją i wyczuciem, ale w jego tonie nie było słychać już uprzedniej oschłości. Raczej drobinki rozbawienia, groteskowo połączone z jakimś nalotem smutku. I nadziei. I tych wszystkich dzikich uczuć, które Benjamin topił w butelkach ognistej, a których słodkie truchełka wypływały właśnie na powierzchnię. - Czyli bardzo w twoim stylu – dodał po namyśle, uśmiechając się. Trochę krzywo, jakby jeszcze nie do końca potrafił obsługiwać mięśnie stężałej w bólu twarzy, ale z pewnością można było uznać wygięcie wąskich warg za wyraz sympatii, nie pogardy. Ta się dziwnie wyciszyła, tak samo jak lęk i chęć obicia Nottowi mordy. Nadmiernie myślenie nie było mocną stroną Jaimiego i ta cecha osobowości ratowała go teraz z żałobnego korowodu wątpliwości, gniewu i żenujących błagań o obietnice. Nie, liczyła się chwila obecna, teraźniejszość, w której mógł czuć obcy zapach Percivala i wpatrywać się w jego sylwetkę zajmującą jego krzesło. Ponowne zapętlenie, być może znów prowadzące do totalnej destrukcji, lecz kimże był, żeby przewidywać przyszłość? - Nawaliłeś się jak nieśmiałek w święto lasu i zebrało ci się na wspominki? Czy po prostu chcesz wejść mi do łóżka? – spytał z ironią, o grozo podszytą jakąś wyraźnie wyczuwalną czułością a nie odrazą. Znów odkaszlnął, zdziwiony brzmieniem swojego głosu. Przywracającego go do względnego porządku. Przestał w końcu odgrywać Statuę Wolności i ruszył w kierunku aneksu kuchennego, z trzaskiem otwierając kolejne szafki w poszukiwaniu specjalnego trunku. By świętować powrót tęskniącego marnotrawnego lub by zapić to nieznośne, podskórne drżenie, niechybnie zmierzające – na przekór poprzednim podszeptom – w kierunku szczeniackiej radości.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wietrzejący alkohol stopniowo odkrywał przed nim kolejne karty, uzupełniające wyraźny, przerażająco oczywisty obraz sytuacji. Wylatujący przez otwarte okno dym, zdawał się zabierać ze sobą nie tylko smród spalenizny, ale też cudowne otępienie, do tej pory skutecznie znieczulające zakończenia nerwowe, drgające boleśnie w skierowanej do wewnątrz pogardzie. Rozlewającej się po percivalowym organizmie jak trucizna; toksyczna bardziej niż palony plastik, trudniejsza do usunięcia niż zeschnięta farba na drzwiach i stopniowo plamiąca nie tylko chwilę obecną, ale też każde wspomnienie, które uchowało się w pamięci długotrwałej. Trucizna, którą po raz trzeci – trzeci, jak wielkim musiał być idiotą? – zażył sam, zataczając kolejne, pełne koło, napędzane dokładnie tymi samymi błędami i toczące się po przetartym wielokrotnie szlaku.
Nie mógł uwierzyć, że znowu znalazł się w punkcie wyjścia, i to dosłownie, bo to przecież od niego wszystko się zawsze zaczynało. Cały, wyuczony na pamięć schemat, w którym najpierw opierał na nim swoje życie, spajał z jego osobą każdy jego aspekt, oddalał się od narzuconych konwenansów i przez miesiące, jeśli nie lata, funkcjonował jak na haju, napędzany nie krążącym w żyłach szlachectwem, a płynnym szczęściem. Tylko po to, żeby w końcu uciec; wystraszyć się, potknąć, sparzyć, przerazić konsekwencjami i zrobić potężny krok w tył, nawet nie próbując uratować sytuacji. Rozpierdolić swoje życie na nowo, kawałek po kawałku, z precyzją pijanego goblina usunąć z niego wszystko, co uważał za cenne, każdego, kogo uważał za cennego, nasypać prochu pod fundamenty, wylać na siebie (i w siebie) litry ognistej, rzucić radosne, podręcznikowe incendio – a potem czołgając się, wrócić do Benjamina. Zawsze do niego, zupełnie jakby był uwiązany na niezniszczalnym, pierdolonym sznurku.
A przecież próbował się z niego wyleczyć; nawet jego naiwna ignorancja nie była w stanie uczynić go ślepym na moralne oczywistości i pomóc mu uwierzyć, że czekało ich razem coś lepszego od fatalnego upadku. Starał się więc wyłożyć to sobie logicznie, starał się go znienawidzić; bezczelnie obarczyć winą za wszystkie problemy i niepowodzenia, za panujący w jego życiu chaos, za obudzenie w nim tych chorych uczuć, bo kto, jeśli nie on, pocałował go wtedy w pokoju życzeń? Kto, jeśli nie on, nakarmił go bajkami o smokach, o dalekich podróżach, o przygodach, zaraził tą pierdoloną, gryfońską butą, podsycał słodkie kłamstwo, pustą obietnicę, że on też może żyć, a nie tylko egzystować, że wolno mu samemu napisać dla siebie scenariusz, zamiast odgrywać z góry ustalone role? Powtarzał to sobie do znudzenia, próbując uwierzyć we własne kłamstwa, i chwilami faktycznie mu się udawało, chociaż nawet wtedy paląca nienawiść nie brała się z benjaminowego, podstępnego kuszenia wolnością, a ze zwyczajnej, egoistycznej zazdrości, że to właśnie Jaimie miał odwagę po nią sięgnąć, podczas gdy on, Percival, był skazany na wieczne oglądanie się przez ramię, na tchórzliwe szukanie aprobaty człowieka, który nie dał mu niczego, oprócz lekkomyślnego powołania go na ten świat.
Teoretycznie powinien był wyciągnąć z tego jakieś wnioski, czegoś się nauczyć, ale oto był; upodlony do granic wytrzymałości psychicznej, przyklejony do twardego krzesła, wsłuchujący się w padające słowa jak w treść wyroku ostatecznego. Łagodnie zdziwiony, że Wright nie rzucił jeszcze w niego jakąś paskudną klątwą, albo chociaż kuchennym nożem; chyba również przejawiał jakieś skłonności autodestrukcyjne, bo gdyby miał choć trochę zdrowego rozsądku, dawno już na dobre pozbyłby się Percy’ego ze swojej rzeczywistości, skoro sam Nott nie miał honoru ani odwagi, żeby to zrobić. Co nie oznaczało, że o tym nie myślał; zdawał sobie w końcu sprawę, że to on stanowił w ich relacji czynnik wyniszczający, że to on był zawsze tym złym. Typowe i tak bardzo wpisujące się w kolejny, odwieczny schemat, ale chyba nie powinno go to dziwić – musiał istnieć powód, dla którego znalazł się w Slytherinie; ignorowana prawda nie stawała się przez to mniej prawdziwa.
Jaki był więc sens w zaprzeczaniu?
Odchylił się bardziej na krześle, przyglądając się Benjaminowi. Chyba powinien poczuć się w jakiś sposób urażony jego słowami, ale pośród całego kołowrotku emocji nie było już na to miejsca. Zamiast tego zadumał się na kilka sekund nad jego spostrzeżeniem, jakby analizując je w opornie działającym umyśle. – No – zgodził się po chwili namysłu, pierwotnie mając zamiar dodać coś jeszcze, ale cień uśmiechu na wargach Wrighta skutecznie odebrał mu mowę. Początkowo był pewien, że po prostu sobie to wyobraził; nie byłoby to aż tak bardzo nieprawdopodobne, mieszanka alkoholu i toksycznych oparów bez problemu mogła wywołać halucynacje, ale stojąca przed nim postać miała w sobie coś wystarczająco rzeczywistego, żeby był skłonny odrzucić tę hipotezę. Co nie zmieniało faktu, że nagła zmiana w barwie głosu, kompletnie niepasującego teraz do wypowiadanych głosek (a może wprost przeciwnie?), na nowo zbijała go z tropu, jeszcze bardziej opóźniając reakcje. – Nie nawaliłem się – stwierdził gładko, bo przecież czuł się całkowicie trzeźwo. Dopóki nie obrócił się na krześle, podążając wzrokiem za rozbijającym się przy aneksie kuchennym Benjaminem, i świat nie zawirował mu przed oczami. – Nawaliłem się – przyznał, na moment dziwnie rozbawiony samym tym faktem. Prawie parsknął, kąciki ust już podrywały się niekontrolowanie w górę, ale w ostatniej chwili się powstrzymał, odchrząkując cicho i połykając śmiech razem z cisnącym mu się na usta, żałosnym przepraszam.
Wiedział, że był mu winien jakieś wyjaśnienia, ale każde zdanie, które przychodziło mu do głowy, brzmiało albo żałośnie, albo nieszczerze, i sam nie wiedział już, która opcja była gorsza. Przetarł twarz dłonią, kątem oka wciąż zerkając na przeszukującego szafki mężczyznę, zastanawiając się mgliście, czy nie szukał tam przypadkiem jakiejś wyjątkowo paskudnej trucizny. Nie miałby nic przeciwko, bo biorąc pod uwagę okoliczności, otrucie go stanowiłoby coś w rodzaju aktu łaski, chociaż znając upierdliwość Percivala, Jaimie zafundowałby sobie w ten sposób wieczne towarzystwo srebrzystego, unoszącego się nad stołem ducha, z cierpieniem wymalowanym na nierzeczywistej twarzy. I sypiącego suchymi żartami.
Tymczasem całkiem jeszcze żywa, bardziej cielesna forma Notta, poruszyła się wreszcie, porzucając chwiejącą się na krześle pozycję na rzecz wyprostowanej i względnie stabilnej. Przedłużający się bezruch wydał mu się nagle nieznośnie męczący, postanowił więc zadać w końcu pytanie, które dręczyło go od dobrej minuty.
– Masz tu gdzieś łazienkę?
Nie mógł uwierzyć, że znowu znalazł się w punkcie wyjścia, i to dosłownie, bo to przecież od niego wszystko się zawsze zaczynało. Cały, wyuczony na pamięć schemat, w którym najpierw opierał na nim swoje życie, spajał z jego osobą każdy jego aspekt, oddalał się od narzuconych konwenansów i przez miesiące, jeśli nie lata, funkcjonował jak na haju, napędzany nie krążącym w żyłach szlachectwem, a płynnym szczęściem. Tylko po to, żeby w końcu uciec; wystraszyć się, potknąć, sparzyć, przerazić konsekwencjami i zrobić potężny krok w tył, nawet nie próbując uratować sytuacji. Rozpierdolić swoje życie na nowo, kawałek po kawałku, z precyzją pijanego goblina usunąć z niego wszystko, co uważał za cenne, każdego, kogo uważał za cennego, nasypać prochu pod fundamenty, wylać na siebie (i w siebie) litry ognistej, rzucić radosne, podręcznikowe incendio – a potem czołgając się, wrócić do Benjamina. Zawsze do niego, zupełnie jakby był uwiązany na niezniszczalnym, pierdolonym sznurku.
A przecież próbował się z niego wyleczyć; nawet jego naiwna ignorancja nie była w stanie uczynić go ślepym na moralne oczywistości i pomóc mu uwierzyć, że czekało ich razem coś lepszego od fatalnego upadku. Starał się więc wyłożyć to sobie logicznie, starał się go znienawidzić; bezczelnie obarczyć winą za wszystkie problemy i niepowodzenia, za panujący w jego życiu chaos, za obudzenie w nim tych chorych uczuć, bo kto, jeśli nie on, pocałował go wtedy w pokoju życzeń? Kto, jeśli nie on, nakarmił go bajkami o smokach, o dalekich podróżach, o przygodach, zaraził tą pierdoloną, gryfońską butą, podsycał słodkie kłamstwo, pustą obietnicę, że on też może żyć, a nie tylko egzystować, że wolno mu samemu napisać dla siebie scenariusz, zamiast odgrywać z góry ustalone role? Powtarzał to sobie do znudzenia, próbując uwierzyć we własne kłamstwa, i chwilami faktycznie mu się udawało, chociaż nawet wtedy paląca nienawiść nie brała się z benjaminowego, podstępnego kuszenia wolnością, a ze zwyczajnej, egoistycznej zazdrości, że to właśnie Jaimie miał odwagę po nią sięgnąć, podczas gdy on, Percival, był skazany na wieczne oglądanie się przez ramię, na tchórzliwe szukanie aprobaty człowieka, który nie dał mu niczego, oprócz lekkomyślnego powołania go na ten świat.
Teoretycznie powinien był wyciągnąć z tego jakieś wnioski, czegoś się nauczyć, ale oto był; upodlony do granic wytrzymałości psychicznej, przyklejony do twardego krzesła, wsłuchujący się w padające słowa jak w treść wyroku ostatecznego. Łagodnie zdziwiony, że Wright nie rzucił jeszcze w niego jakąś paskudną klątwą, albo chociaż kuchennym nożem; chyba również przejawiał jakieś skłonności autodestrukcyjne, bo gdyby miał choć trochę zdrowego rozsądku, dawno już na dobre pozbyłby się Percy’ego ze swojej rzeczywistości, skoro sam Nott nie miał honoru ani odwagi, żeby to zrobić. Co nie oznaczało, że o tym nie myślał; zdawał sobie w końcu sprawę, że to on stanowił w ich relacji czynnik wyniszczający, że to on był zawsze tym złym. Typowe i tak bardzo wpisujące się w kolejny, odwieczny schemat, ale chyba nie powinno go to dziwić – musiał istnieć powód, dla którego znalazł się w Slytherinie; ignorowana prawda nie stawała się przez to mniej prawdziwa.
Jaki był więc sens w zaprzeczaniu?
Odchylił się bardziej na krześle, przyglądając się Benjaminowi. Chyba powinien poczuć się w jakiś sposób urażony jego słowami, ale pośród całego kołowrotku emocji nie było już na to miejsca. Zamiast tego zadumał się na kilka sekund nad jego spostrzeżeniem, jakby analizując je w opornie działającym umyśle. – No – zgodził się po chwili namysłu, pierwotnie mając zamiar dodać coś jeszcze, ale cień uśmiechu na wargach Wrighta skutecznie odebrał mu mowę. Początkowo był pewien, że po prostu sobie to wyobraził; nie byłoby to aż tak bardzo nieprawdopodobne, mieszanka alkoholu i toksycznych oparów bez problemu mogła wywołać halucynacje, ale stojąca przed nim postać miała w sobie coś wystarczająco rzeczywistego, żeby był skłonny odrzucić tę hipotezę. Co nie zmieniało faktu, że nagła zmiana w barwie głosu, kompletnie niepasującego teraz do wypowiadanych głosek (a może wprost przeciwnie?), na nowo zbijała go z tropu, jeszcze bardziej opóźniając reakcje. – Nie nawaliłem się – stwierdził gładko, bo przecież czuł się całkowicie trzeźwo. Dopóki nie obrócił się na krześle, podążając wzrokiem za rozbijającym się przy aneksie kuchennym Benjaminem, i świat nie zawirował mu przed oczami. – Nawaliłem się – przyznał, na moment dziwnie rozbawiony samym tym faktem. Prawie parsknął, kąciki ust już podrywały się niekontrolowanie w górę, ale w ostatniej chwili się powstrzymał, odchrząkując cicho i połykając śmiech razem z cisnącym mu się na usta, żałosnym przepraszam.
Wiedział, że był mu winien jakieś wyjaśnienia, ale każde zdanie, które przychodziło mu do głowy, brzmiało albo żałośnie, albo nieszczerze, i sam nie wiedział już, która opcja była gorsza. Przetarł twarz dłonią, kątem oka wciąż zerkając na przeszukującego szafki mężczyznę, zastanawiając się mgliście, czy nie szukał tam przypadkiem jakiejś wyjątkowo paskudnej trucizny. Nie miałby nic przeciwko, bo biorąc pod uwagę okoliczności, otrucie go stanowiłoby coś w rodzaju aktu łaski, chociaż znając upierdliwość Percivala, Jaimie zafundowałby sobie w ten sposób wieczne towarzystwo srebrzystego, unoszącego się nad stołem ducha, z cierpieniem wymalowanym na nierzeczywistej twarzy. I sypiącego suchymi żartami.
Tymczasem całkiem jeszcze żywa, bardziej cielesna forma Notta, poruszyła się wreszcie, porzucając chwiejącą się na krześle pozycję na rzecz wyprostowanej i względnie stabilnej. Przedłużający się bezruch wydał mu się nagle nieznośnie męczący, postanowił więc zadać w końcu pytanie, które dręczyło go od dobrej minuty.
– Masz tu gdzieś łazienkę?
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
część pierwsza
Szybka odpowiedź