część pierwsza
AutorWiadomość
First topic message reminder :
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.[bylobrzydkobedzieladnie]
korytarz, salon, kuchnia
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 02.12.16 11:35, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niemiłosiernie skrzypienie szafkowych drzwiczek stanowiło całkiem dobry akompaniament do procesów (bez)myślowych, dziejących się pod rozczochraną czupryną Benjamina, chociaż do pełni symfonii o romantycznych powrotach, wybaczeniu i bólu brakowało jeszcze przejeżdżania paznokciami po szkle i jęków szyszymory. Nie mógł jednak narzekać, bo przy takiej ścieżce dźwiękowej naprawdę dobrze oddychało się spalonym plastikiem pomieszanym z zlodowaciałym powietrzem o słodkiej nucie zgnilizny. Śmiertelny Nokturn przygotowywał się na chłodną jesień, odurzając każdego przechodnia mdlącym aromatem przemijania. Czy to w postaci tygodniowego szczurzego truchła czy wiekowej - Ben nawet nie próbował liczyć ile lat minęło od pierwszego spojrzenia w zielone oczy chuderlawego chłystka, z którym dzielił przedział w drodze do Hogwartu - przyjaźni, której zwłoki właśnie się ocieplały, wychodząc z hibernacji. Zamieniając się w zapewne dość interesującego inferiusa, z wypadającą gałką oka, wyżartą przez sępy nogą i postrzępioną czupryną, udekorowaną spleśniałymi resztkami jedzenia, ale mającego w sobie nieco żywej iskry. Jeszcze zaledwie się tlącej, wrażliwej na każdy podmuch przesyconego alkoholem oddechu (zdecydowanie ożywcze), lecz już popychającej truposza intensywnej znajomości ku światłu. Problem w tym, że Wright nie do końca wiedział, jak się z tym czymś obchodzić. Ich relacja była niczym miękka, rozpadająca się w dłoniach tkanka: z całym arsenałem doznań. Od obrzydzenia (czy mógł ot tak wybaczyć Percivalowi to wszystko?), przez strach (czy mógł się ponownie odsłonić, bez oczekiwania na kolejne uderzenie w splot słoneczny?) do jakiejś dziwnej fascynacji (czy naprawdę mogli powrócić do życia wspólnymi siłami?). Wszystkie te emocje na krótką chwilę wykwitły na brodatej twarzy Benjamina, na szczęście oddzielonego już od Notta prowizoryczną kuchenną wyspą - czyli zbitką zwykłych szafek o ułamanym zaklęciem rogu - oraz odwróconego do niego plecami. Skrzypienie drzwiczek dodawało całej wyprawie po Ognistą dramaturgii, pozwalając Jaimiemu na chwilowe ochłonięcie. Co prawda dalej nie rozpracowywał całego tego nagłego wydarzenia w swojej głowie, przyjmując prezent od losu z całym dobrodziejstwem inwentarza i chowając zastrzeżenia (dlaczego teraz? dlaczego w takim stanie?) do kieszeni, ale jakieś krótkie przebłyski rozumu próbowały przebić się przez głupkowatą naiwność, sugerując, by nie odwracał się do Percivala bez przyszykowanego zaklęcia paraliżującego. Tak na wszelki wypadek. Poskromienie tych dzikich podszeptów zranionej części psychiki przychodziło jednak Wrightowi z zadziwiającą łatwością. Im bardziej zagłębiał się w zakurzone oraz zapleśniałe bezdroża szafek - będących kuchennymi tylko z nazwy, bowiem zawierały w sobie rzeczy niejadalne, trujące lub w najlepszy przypadku wysokoprocentowe - tym łatwiej mu się oddychało, tym łatwiej mu się myślało i tym łatwiej w końcu wydobywało się z bezpiecznych ram osmalonego drewna, by stawić czoło chwiejącemu się gwałtownie Percivalowi.
- W podobnym stanie nie nawalenia zdecydowałeś się na ten durny pojedynek? - spytał, próbując zaspokoić swoją rodzącą się nagle ciekawość. Nie komentował braku odpowiedzi na swoje poprzednie pytanie (raczej prowokację), dziwnie spętany tą uroczą mieszanką frustracji i fascynacji, rozbijającej się szampańskimi bąbelkami w jego głowie. Chciał spytać o narzeczoną, o to, co pamięta z ich podróży, o obcych w jego życiu i o milion innych żenujących rzeczy, o jakie może pytać tylko ktoś niezmiernie zainteresowany. Otrzymujący pijacki ochłap wyznania, które tak ochoczo gloryfikował, potrzebując czegokolwiek, by utrzymać się na cieniutkiej warstewce zaufania tego piekielnego inferiusa ich związku. Gotowego w każdej sekundzie ponownie pójść na dno bólu, szlochu i całej pedalskiej maskarady, w której to napakowani testosteronem faceci próbują ukryć za obojętnością swoje prawdziwe uczucia.
Ben już dłużej nie chciał udawać, nie chciał wypominać przeszłości i nie chciał taplać się od nowa w wyrzutach, gniewie czy rozżaleniu. Mogło to wyglądać niemalże honorowo, jakby w ciągu kilku sekund wybaczył Percivalowi każde wykroczenie przeciwko stabilności emocjonalnej Benjamina Wrighta, z tym, że nie do końca o honor tu chodziło. Był przecież potwornym tchórzem, co wychodziło także i w tej podbramkowej sytuacji: potwornie bał się tego powrotu do samotnej przeszłości, do tego masochistycznego cyrku, jakim stało się jego życie po każdym zniknięciu Notta z horyzontu przypadkowych zdarzeń. Po pierwszej ucieczce uratowała go Hatsy, po drugiej Leonard, ale wejście po raz trzeci w ten potworny stan nie wchodziło w grę. Mógł więc po prostu wywalić Percivala na zbity pysk (co automatycznie wiązało się z rozpoczęciem błędnego koła cierpienia) albo pozwolić każdej komórce swego ciała (i duszyczki) uwierzyć w to, że b ę d z i e dobrze. Dość ckliwe, jak na zwalistego faceta, otwierającego pękatą butelkę Ognistej i pociągającego z niej łyka bez mrugnięcia okiem i zalania się łzami.
Lata praktyki nie ustrzegły go jednak przed cichym, wilgotnym od alkoholu prychnięciem, kiedy usłyszał pytanie Percivala. Już nie tłumił śmiechu, pozwalając sobie na sekundę radosnego, chociaż nieco desperackiego, rechociku, w głowie odejmując Nottowi kilkanaście punktów z licznika pederastii. Przez sekundę rozważał przekazanie mu złej informacji o nieposiadaniu tej komnaty, przeznaczonej dla wyfiokowanych panienek, przesadnie dbających o higienę, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. - W lewo. Światło nie działa. Musisz poratować się swoją różdżką – powiedział niemalże słodko, wygodniej opierając się o ścianę w przejściu między kuchnią a resztą salonu, ciągle ściskając w dłoni butelkę Ognistej, ciągle wpatrując się w nieco niesabilnego Percivala z leciutkim niedowierzaniem.
- W podobnym stanie nie nawalenia zdecydowałeś się na ten durny pojedynek? - spytał, próbując zaspokoić swoją rodzącą się nagle ciekawość. Nie komentował braku odpowiedzi na swoje poprzednie pytanie (raczej prowokację), dziwnie spętany tą uroczą mieszanką frustracji i fascynacji, rozbijającej się szampańskimi bąbelkami w jego głowie. Chciał spytać o narzeczoną, o to, co pamięta z ich podróży, o obcych w jego życiu i o milion innych żenujących rzeczy, o jakie może pytać tylko ktoś niezmiernie zainteresowany. Otrzymujący pijacki ochłap wyznania, które tak ochoczo gloryfikował, potrzebując czegokolwiek, by utrzymać się na cieniutkiej warstewce zaufania tego piekielnego inferiusa ich związku. Gotowego w każdej sekundzie ponownie pójść na dno bólu, szlochu i całej pedalskiej maskarady, w której to napakowani testosteronem faceci próbują ukryć za obojętnością swoje prawdziwe uczucia.
Ben już dłużej nie chciał udawać, nie chciał wypominać przeszłości i nie chciał taplać się od nowa w wyrzutach, gniewie czy rozżaleniu. Mogło to wyglądać niemalże honorowo, jakby w ciągu kilku sekund wybaczył Percivalowi każde wykroczenie przeciwko stabilności emocjonalnej Benjamina Wrighta, z tym, że nie do końca o honor tu chodziło. Był przecież potwornym tchórzem, co wychodziło także i w tej podbramkowej sytuacji: potwornie bał się tego powrotu do samotnej przeszłości, do tego masochistycznego cyrku, jakim stało się jego życie po każdym zniknięciu Notta z horyzontu przypadkowych zdarzeń. Po pierwszej ucieczce uratowała go Hatsy, po drugiej Leonard, ale wejście po raz trzeci w ten potworny stan nie wchodziło w grę. Mógł więc po prostu wywalić Percivala na zbity pysk (co automatycznie wiązało się z rozpoczęciem błędnego koła cierpienia) albo pozwolić każdej komórce swego ciała (i duszyczki) uwierzyć w to, że b ę d z i e dobrze. Dość ckliwe, jak na zwalistego faceta, otwierającego pękatą butelkę Ognistej i pociągającego z niej łyka bez mrugnięcia okiem i zalania się łzami.
Lata praktyki nie ustrzegły go jednak przed cichym, wilgotnym od alkoholu prychnięciem, kiedy usłyszał pytanie Percivala. Już nie tłumił śmiechu, pozwalając sobie na sekundę radosnego, chociaż nieco desperackiego, rechociku, w głowie odejmując Nottowi kilkanaście punktów z licznika pederastii. Przez sekundę rozważał przekazanie mu złej informacji o nieposiadaniu tej komnaty, przeznaczonej dla wyfiokowanych panienek, przesadnie dbających o higienę, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. - W lewo. Światło nie działa. Musisz poratować się swoją różdżką – powiedział niemalże słodko, wygodniej opierając się o ścianę w przejściu między kuchnią a resztą salonu, ciągle ściskając w dłoni butelkę Ognistej, ciągle wpatrując się w nieco niesabilnego Percivala z leciutkim niedowierzaniem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trochę żałował, że nie potrafił czytać Benjaminowi w myślach, bo każda sekunda milczącego przeszukiwania szafek sprawiała, że odkrywał istnienie kolejnych pokładów irytującego niepokoju. Chyba popadał w paranoję, powoli zaczynając doszukiwać się nerwowości w przypadkowych skrzypnięciach zawiasów i trzaskaniu drewna o drewno, ale naprawdę chciałby wiedzieć, co oznaczały długie chwile ciszy, zapadającej po każdej, niezręcznej wypowiedzi. Z jednej strony cieszył się, że nie padły (jeszcze?) żadne oskarżenia, że nie posypały się w jego stronę obelgi i że nie słyszał już kryjącej się między sylabami, chłodnej obojętności, ale z drugiej – nie potrafił uwierzyć, że Ben tak po prostu przeszedł nad przeszłością do porządku dziennego. Cała ta sytuacja kojarzyła mu się z obserwowaniem misternej, lecz kruchej konstrukcji, w której brakowało sporej części elementów, przez co kołysała się pijacko na boki, i którą obserwował z niezbitą pewnością, że w końcu runie, dusząc go pod gruzami. Początkowo nawet go to fascynowało, jednak przedłużające się napięcie stawało się z czasem nieznośne, sprawiając, że na język nasuwały mu się albo następne żałosne wyznania, albo jeszcze bardziej żałosne żarty, a tak naprawdę chciał po prostu przerwać milczenie. Albo zrobić cokolwiek, co wyrwałoby go z tego osobistego czyśćca, w którym przebywanie stawało się trudniejsze wraz z każdym uciekającym z krwi promilem.
Częściowo dlatego zbył pytanie Wrighta wspomnieniem o łazience, nie tyle odmawiając odpowiedzi, co odciągając ją w czasie. Na przykład na tyle długo, żeby zdążyć ją wymyślić; kiwnął głową, zawieszając wzrok na sylwetce mężczyzny może odrobinę zbyt długo i podnosząc się chwiejnie z krzesła. Ruszył we wskazanym kierunku krokiem niepewnym, ale zdecydowanie stabilniejszym niż jeszcze chwilę temu, po drodze rzucając lumos (całe szczęście, że większość elementarnych zaklęć wypowiadało się łatwo) i starając się ignorować swędzące uczucie, które na jego karku pozostawiało spojrzenie Benjamina. Przeszedł przez drzwi, na moment w nich przystając, bo rozmiary pomieszczenia kazały mu zakwestionować, czy faktycznie znalazł się we właściwym przybytku. Nie udało mu się powstrzymać cichego parsknięcia, gdy wodził wzrokiem po sporej łazience, która pasowała do reszty mieszkania jak złota szata do domowego skrzata. Na sekundę zatrzymał spojrzenie na dużej wannie, starając sobie wyobrazić korzystającego z niej właściciela, ale nagły wzrost ciśnienia krwi kazał mu przestać wizualizować sobie roznegliżowanego Bena.
Podszedł do umywalki, odkręcając zimną wodę, nabierając jej w dłonie i ochlapując twarz. Podziałało, ale słabo, więc po sekundowej chwili zawahania po prostu włożył głowę pod cienki strumień, powstrzymując wzdrygnięcie i czekając, aż lodowaty płyn otrzeźwi go przynajmniej do pewnego stopnia. Być może strzelał sobie tym samym w stopę, ale skoro Wright łaskawie nie wywalił go z mieszkania na zbity pysk, powinien chyba przynajmniej przestać pogrążać się w bagnie każdym wypowiadanym zdaniem. Co, biorąc pod uwagę, że jeszcze godzinę temu twierdził uparcie, że było mu wszystko jedno, zalatywało lekką hipokryzją; wygodnie przemilczał jednak ten fakt, prostując się chwilę później i zapobiegawczo omijając wzrokiem wiszące na ścianie lustro.
Wrócił do kuchni z umysłem jaśniejszym, choć wcale nie mniej zdezorientowanym, tym razem rezygnując z krzesła i zwyczajnie opierając się o krawędź stołu. – Zawsze wiedziałem, że jesteś pucusiem, ale z tą łazienką naprawdę przesadziłeś – rzucił, autentycznie nie będąc w stanie powstrzymać się od komentarza i w jakimś obronnym geście krzyżując ramiona na klatce piersiowej. Zmierzył wzrokiem Benjamina, zatrzymując się na ułamek sekundy dłużej na butelce ognistej, ale wcale go nie zdziwiło, że potrzebował alkoholu do przetrawienia percivalowej wizyty. Zamilkł na moment, przypominając sobie o zignorowanym wcześniej pytaniu i wracając myślami do pojedynków, które rozpoczęły się niewinnie, by następnie przekształcić się w największy rozpierdol, jaki widział od dłuższego czasu. Odchrząknął, uśmiechając się krzywo. – Świętowałem zaręczyny. Stwierdziłem, że śmierć w walce jest bardziej honorowa niż uduszenie we śnie, a wygląda na to, że Cassiopeia nadal chowa urazę za nasz zakład. Nie wiedziałem, że kobiety potrafią być takie pamiętliwe – powiedział z mieszaniną rozbawienia i goryczy, mając nadzieję, że Wright nie słyszy nerwowości, którą podszyte były jego słowa. Ani że nie dostrzega uwagi, z jaką Percival śledził jego rysy. – W każdym razie, nie prasuj jeszcze szaty wyjściowej, raczej nic z tego nie będzie – dodał, nie rozumiejąc właściwie, dlaczego dzieli się z nim tą informacją. Koniec końców, pytanie dotyczyło czegoś zupełnie innego, nie ogłoszonego niedawno narzeczeństwa; z jakiegoś powodu nie chciał jednak uświadamiać Benjamina, że jego obecność na nielegalnej imprezie nie była wcale incydentem jednorazowym, i że ostatnimi czasy coraz intensywniej zaznajamiał się z czarodziejskim półświatkiem. Sam nie był zresztą pewien, co właściwie wyprawiał, bo czasami wydawało mu się, że chodziło o coś więcej, niż tylko potrzebę odreagowania życiowych stresów, czy nawet odkryte niedawno, autodestrukcyjne skłonności.
Odwrócił wzrok, podświadomie udaremniając możliwość odczytania czegokolwiek z jego twarzy, nad której mimiką nie do końca jeszcze panował, chwilami czując się jak po wypiciu rozcieńczonego veritaserum. – Co właściwie stało się po tych pojedynkach? – zapytał, nie umiejąc już dłużej odganiać od siebie powracającej wizji zalanego krwią Wrighta, z podłużnym, spuchniętym śladem na szyi, który to obraz nawiedzał go niestety od tamtego czasu, niwecząc z trudem budowane mury obojętności. Brzmiało to melodramatycznie, ale nie był w stanie udawać, nawet sam przed sobą, że tych kilka sekund, w czasie których był przekonany o niechybnej, benjaminowej śmierci, nie należało do najgorszych w przeciągu ostatnich lat. I że wolałby jeszcze raz przeżyć ogniste piekło płonącej wioski, niż ponownie oglądać go w tym stanie.
Częściowo dlatego zbył pytanie Wrighta wspomnieniem o łazience, nie tyle odmawiając odpowiedzi, co odciągając ją w czasie. Na przykład na tyle długo, żeby zdążyć ją wymyślić; kiwnął głową, zawieszając wzrok na sylwetce mężczyzny może odrobinę zbyt długo i podnosząc się chwiejnie z krzesła. Ruszył we wskazanym kierunku krokiem niepewnym, ale zdecydowanie stabilniejszym niż jeszcze chwilę temu, po drodze rzucając lumos (całe szczęście, że większość elementarnych zaklęć wypowiadało się łatwo) i starając się ignorować swędzące uczucie, które na jego karku pozostawiało spojrzenie Benjamina. Przeszedł przez drzwi, na moment w nich przystając, bo rozmiary pomieszczenia kazały mu zakwestionować, czy faktycznie znalazł się we właściwym przybytku. Nie udało mu się powstrzymać cichego parsknięcia, gdy wodził wzrokiem po sporej łazience, która pasowała do reszty mieszkania jak złota szata do domowego skrzata. Na sekundę zatrzymał spojrzenie na dużej wannie, starając sobie wyobrazić korzystającego z niej właściciela, ale nagły wzrost ciśnienia krwi kazał mu przestać wizualizować sobie roznegliżowanego Bena.
Podszedł do umywalki, odkręcając zimną wodę, nabierając jej w dłonie i ochlapując twarz. Podziałało, ale słabo, więc po sekundowej chwili zawahania po prostu włożył głowę pod cienki strumień, powstrzymując wzdrygnięcie i czekając, aż lodowaty płyn otrzeźwi go przynajmniej do pewnego stopnia. Być może strzelał sobie tym samym w stopę, ale skoro Wright łaskawie nie wywalił go z mieszkania na zbity pysk, powinien chyba przynajmniej przestać pogrążać się w bagnie każdym wypowiadanym zdaniem. Co, biorąc pod uwagę, że jeszcze godzinę temu twierdził uparcie, że było mu wszystko jedno, zalatywało lekką hipokryzją; wygodnie przemilczał jednak ten fakt, prostując się chwilę później i zapobiegawczo omijając wzrokiem wiszące na ścianie lustro.
Wrócił do kuchni z umysłem jaśniejszym, choć wcale nie mniej zdezorientowanym, tym razem rezygnując z krzesła i zwyczajnie opierając się o krawędź stołu. – Zawsze wiedziałem, że jesteś pucusiem, ale z tą łazienką naprawdę przesadziłeś – rzucił, autentycznie nie będąc w stanie powstrzymać się od komentarza i w jakimś obronnym geście krzyżując ramiona na klatce piersiowej. Zmierzył wzrokiem Benjamina, zatrzymując się na ułamek sekundy dłużej na butelce ognistej, ale wcale go nie zdziwiło, że potrzebował alkoholu do przetrawienia percivalowej wizyty. Zamilkł na moment, przypominając sobie o zignorowanym wcześniej pytaniu i wracając myślami do pojedynków, które rozpoczęły się niewinnie, by następnie przekształcić się w największy rozpierdol, jaki widział od dłuższego czasu. Odchrząknął, uśmiechając się krzywo. – Świętowałem zaręczyny. Stwierdziłem, że śmierć w walce jest bardziej honorowa niż uduszenie we śnie, a wygląda na to, że Cassiopeia nadal chowa urazę za nasz zakład. Nie wiedziałem, że kobiety potrafią być takie pamiętliwe – powiedział z mieszaniną rozbawienia i goryczy, mając nadzieję, że Wright nie słyszy nerwowości, którą podszyte były jego słowa. Ani że nie dostrzega uwagi, z jaką Percival śledził jego rysy. – W każdym razie, nie prasuj jeszcze szaty wyjściowej, raczej nic z tego nie będzie – dodał, nie rozumiejąc właściwie, dlaczego dzieli się z nim tą informacją. Koniec końców, pytanie dotyczyło czegoś zupełnie innego, nie ogłoszonego niedawno narzeczeństwa; z jakiegoś powodu nie chciał jednak uświadamiać Benjamina, że jego obecność na nielegalnej imprezie nie była wcale incydentem jednorazowym, i że ostatnimi czasy coraz intensywniej zaznajamiał się z czarodziejskim półświatkiem. Sam nie był zresztą pewien, co właściwie wyprawiał, bo czasami wydawało mu się, że chodziło o coś więcej, niż tylko potrzebę odreagowania życiowych stresów, czy nawet odkryte niedawno, autodestrukcyjne skłonności.
Odwrócił wzrok, podświadomie udaremniając możliwość odczytania czegokolwiek z jego twarzy, nad której mimiką nie do końca jeszcze panował, chwilami czując się jak po wypiciu rozcieńczonego veritaserum. – Co właściwie stało się po tych pojedynkach? – zapytał, nie umiejąc już dłużej odganiać od siebie powracającej wizji zalanego krwią Wrighta, z podłużnym, spuchniętym śladem na szyi, który to obraz nawiedzał go niestety od tamtego czasu, niwecząc z trudem budowane mury obojętności. Brzmiało to melodramatycznie, ale nie był w stanie udawać, nawet sam przed sobą, że tych kilka sekund, w czasie których był przekonany o niechybnej, benjaminowej śmierci, nie należało do najgorszych w przeciągu ostatnich lat. I że wolałby jeszcze raz przeżyć ogniste piekło płonącej wioski, niż ponownie oglądać go w tym stanie.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Kiedy Percival zniknął za drzwiami łazienki - Benjamin był pod wrażeniem, że udało mu się uniknąć czołowego zderzenia z framugą albo spotkania trzeciego stopnia z wysokim progiem - spomiędzy jego wilgotnych od alkoholu warg powinno wyrwać się westchnienie ulgi, połączone z depresyjnym osunięciem się po ścianie na podłogę, gdzie mógłby zwinąć się w kłębek, zakryć dłońmi oczęta i oddać się kontemplacji uczuciowych zawirowań. Oto na niepodległej ziemi przyjmował swego oprawcę, zatruwającego mu praktycznie całe dotychczasowe życie. Pierwsza dekada jego egzystencji nie zasługiwała przecież na to miano: dopiero po przekroczeniu wielkich wrót Hogwartu zaczął rozumieć, poznawać, uczyć się i doświadczać, a każdą z tych aktywności wykonywał przy współpracy z Percivalem. To dzięki niemu posmakował prawdziwej przyjaźni, zbudowanej na gorzkiej szczerości, ostrych słowach i absolutnym oddaniu. To z nim łamał regulaminy (o zasadach moralnych nie wspominając), kości oraz przyrzeczenia. Wyciągał wnioski na wspólnych błędach, wybaczał, śmiał się do bólu brzucha, czarował, czytał z wypiekami na policzkach o magicznych zwierzętach, włóczył się, gubił i odnajdywał. Czarodziejski zamek był dla Wrighta szkołą życia - niewiele pamiętał z nudnych lekcji, ucząc się jednak dużo istotniejszych wartości. Zaufania. Odpowiedzialności. Radzenia sobie z uczuciami.
Cóż, w tym wspaniałym okresie przed zawaleniem się chłopięcej wiary w cuda (czyli w odpuszczenie grzechów młodego szlachcica, otrzymującego skrzacią wolność od rodowych obowiązków) były one o wiele prostsze niż teraz, kiedy każda banalna emocja wiązała się z milionem innych, zasupłując się w chaotycznym węźle. Mógł teraz faktycznie mozolnie rozsupływać go, leżąc w pozycji embrionalnej na brudnej podłodze, coraz mocniej zapadając się w wątpliwości, albo po prostu przeciąć go jedną decyzją. O wybaczeniu.
Dającym niesamowitą moc łaski, mile łechczącą miłość własną Wrighta, rozbuchaną do granic możliwości faktem, że był ponad. Iluzorycznie, naiwnie - w końcu oddawał się w ręce Percivala wręcz masochistycznie - ale jednak górował, jednak to Nott przypełzł tutaj po schodach, wydrapał na jego drzwiach serduszka i później wyznał największą tajemnicę, przyznając, że tęsknił. Proste rozumowanie od razu stawiało Bena na miejscu króla tego ponurego dansingu przeszłości, decydującego o tym, czy skrócić delikwenta o głowę czy też przyjąć go z otwartymi ramionami. Wybierał to drugą opcję, tyleż empatyczną co po prostu łatwiejszą. W pewnym sensie, ponieważ obserwowanie zarumienionego od alkoholu mężczyzny o rozszerzonych źrenicach, z kroplami wody pozostałymi na ustach i z wilgotnymi włosami, klejącymi się do policzka (i zachowanie przy tym resztek zdrowego rozsądku) na pewno nie należało do zadań banalnych. Zwłaszcza, kiedy Nott znów znajdywał się w tym samym pokoju, tak niefrasobliwie przywołując jednym znaczącym słowem obrazy przeszłości. Również zawierające mokre włosy, mokrą twarz, mokre usta, spierzchnięte od wiatru i...och. To powinno zaboleć, faktycznie rzucić go na podłogę w histerycznym geście rozpaczy, lecz widocznie Wright był tylko prostym samcem i zamiast rwać włosy z brody oraz szlochać nad początkiem ich prawdziwej przyjaźni, po prostu poczuł się lepiej. Cieplej. Wręcz gorąco. Co było winą Ognistej, tylko Ognistej, i to Ognista wywoływała na jego twarzy kolejną porcję prowokacyjnego uśmieszku, przerwanego tylko dawkowaniem sobie łyczków alkoholu. Najchętniej podjąłby ten temat, przeciągając odrobinę dawnego szczęścia na chwilę obecną, co jednak zostało przerwane równie lekkomyślnym nawiązaniem do narzeczeństwa. O którym Jaimie na szczęście wiedział z plotkarskich gazet (dobrze nadawały się do czyszczenia smokologicznych narzędzi), dzięki czemu oszczędził sobie kolejnego rozstroju nerwowego. Przyssał się tylko na dłużej do szyjki butelki, w końcu odkładając ją na osmaloną szafkę z donośnym brzękiem, jakby chcąc podkreślić swoje następne pytanie. - Jak to nic z tego nie będzie? Nie musisz czasem bez szemrania wypełniać woli tatusia, dziadunia albo tego całego seniora? Od kiedy potrafisz się tak buntować? - spytał znów ironicznie, nie potrafiąc już wyzbyć się czułej kpiny ze swojego niskiego tonu, gwarantującego mu karierę radiowego spikera, szepczącego sprośności do wzdychających po drugiej stronie odbiornika panienek. Wolałby wzbudzać podobne uczucia w kimś innym, lecz to chyba leżało na razie w sferze mrzonek, dyktowanych ciągle powracającymi kliszami z szatni. Dekoncentrującymi go na tyle, że nawet nie wiedział, kiedy wykonał kilka chwiejnych kroków w przód, znajdując się całkiem blisko opierającego się o stół mężczyzny. Zaśmiał się lekko na jego pytanie, wyciągając w jego stronę rękę z na wpół opróżnioną Ognistą. Dolewał oliwy do ognia albo leczył truciznę eliksirem śmierci, bywa; nie myślał o konsekwencjach, ani dla siebie ani dla Notta. - Powiedzmy, że moja nokturnowa kochanka chciała poderżnąć mi gardło. A potem sama poderżnęła sobie żyły. Smutna historia - wytłumaczył poufałym tonem, odrobinę mijając się z prawdą. Nie zamierzał jednak powracać myślami do niepokojącej przepowiedni, ciągle pozostającej gdzieś w tyle jego głowy. Wolał pozostawać w jasnym świetle nadziei, gołej żarówki oraz błyszczących nitek chusty, wiszącej gdzieś za plecami Percivala. - Wzruszyła mnie twoja troska - wyznał teatralnym szeptem, robiąc jeszcze jeden krok ku chwiejącemu się stolikowi i chwiejącemu się Nottowi, przyciągany głupim magnesem metafizycznego przeznaczenia. Będącego przy tym kurewsko dobrym narzędziem wrighotwskiej samozagłady.
Cóż, w tym wspaniałym okresie przed zawaleniem się chłopięcej wiary w cuda (czyli w odpuszczenie grzechów młodego szlachcica, otrzymującego skrzacią wolność od rodowych obowiązków) były one o wiele prostsze niż teraz, kiedy każda banalna emocja wiązała się z milionem innych, zasupłując się w chaotycznym węźle. Mógł teraz faktycznie mozolnie rozsupływać go, leżąc w pozycji embrionalnej na brudnej podłodze, coraz mocniej zapadając się w wątpliwości, albo po prostu przeciąć go jedną decyzją. O wybaczeniu.
Dającym niesamowitą moc łaski, mile łechczącą miłość własną Wrighta, rozbuchaną do granic możliwości faktem, że był ponad. Iluzorycznie, naiwnie - w końcu oddawał się w ręce Percivala wręcz masochistycznie - ale jednak górował, jednak to Nott przypełzł tutaj po schodach, wydrapał na jego drzwiach serduszka i później wyznał największą tajemnicę, przyznając, że tęsknił. Proste rozumowanie od razu stawiało Bena na miejscu króla tego ponurego dansingu przeszłości, decydującego o tym, czy skrócić delikwenta o głowę czy też przyjąć go z otwartymi ramionami. Wybierał to drugą opcję, tyleż empatyczną co po prostu łatwiejszą. W pewnym sensie, ponieważ obserwowanie zarumienionego od alkoholu mężczyzny o rozszerzonych źrenicach, z kroplami wody pozostałymi na ustach i z wilgotnymi włosami, klejącymi się do policzka (i zachowanie przy tym resztek zdrowego rozsądku) na pewno nie należało do zadań banalnych. Zwłaszcza, kiedy Nott znów znajdywał się w tym samym pokoju, tak niefrasobliwie przywołując jednym znaczącym słowem obrazy przeszłości. Również zawierające mokre włosy, mokrą twarz, mokre usta, spierzchnięte od wiatru i...och. To powinno zaboleć, faktycznie rzucić go na podłogę w histerycznym geście rozpaczy, lecz widocznie Wright był tylko prostym samcem i zamiast rwać włosy z brody oraz szlochać nad początkiem ich prawdziwej przyjaźni, po prostu poczuł się lepiej. Cieplej. Wręcz gorąco. Co było winą Ognistej, tylko Ognistej, i to Ognista wywoływała na jego twarzy kolejną porcję prowokacyjnego uśmieszku, przerwanego tylko dawkowaniem sobie łyczków alkoholu. Najchętniej podjąłby ten temat, przeciągając odrobinę dawnego szczęścia na chwilę obecną, co jednak zostało przerwane równie lekkomyślnym nawiązaniem do narzeczeństwa. O którym Jaimie na szczęście wiedział z plotkarskich gazet (dobrze nadawały się do czyszczenia smokologicznych narzędzi), dzięki czemu oszczędził sobie kolejnego rozstroju nerwowego. Przyssał się tylko na dłużej do szyjki butelki, w końcu odkładając ją na osmaloną szafkę z donośnym brzękiem, jakby chcąc podkreślić swoje następne pytanie. - Jak to nic z tego nie będzie? Nie musisz czasem bez szemrania wypełniać woli tatusia, dziadunia albo tego całego seniora? Od kiedy potrafisz się tak buntować? - spytał znów ironicznie, nie potrafiąc już wyzbyć się czułej kpiny ze swojego niskiego tonu, gwarantującego mu karierę radiowego spikera, szepczącego sprośności do wzdychających po drugiej stronie odbiornika panienek. Wolałby wzbudzać podobne uczucia w kimś innym, lecz to chyba leżało na razie w sferze mrzonek, dyktowanych ciągle powracającymi kliszami z szatni. Dekoncentrującymi go na tyle, że nawet nie wiedział, kiedy wykonał kilka chwiejnych kroków w przód, znajdując się całkiem blisko opierającego się o stół mężczyzny. Zaśmiał się lekko na jego pytanie, wyciągając w jego stronę rękę z na wpół opróżnioną Ognistą. Dolewał oliwy do ognia albo leczył truciznę eliksirem śmierci, bywa; nie myślał o konsekwencjach, ani dla siebie ani dla Notta. - Powiedzmy, że moja nokturnowa kochanka chciała poderżnąć mi gardło. A potem sama poderżnęła sobie żyły. Smutna historia - wytłumaczył poufałym tonem, odrobinę mijając się z prawdą. Nie zamierzał jednak powracać myślami do niepokojącej przepowiedni, ciągle pozostającej gdzieś w tyle jego głowy. Wolał pozostawać w jasnym świetle nadziei, gołej żarówki oraz błyszczących nitek chusty, wiszącej gdzieś za plecami Percivala. - Wzruszyła mnie twoja troska - wyznał teatralnym szeptem, robiąc jeszcze jeden krok ku chwiejącemu się stolikowi i chwiejącemu się Nottowi, przyciągany głupim magnesem metafizycznego przeznaczenia. Będącego przy tym kurewsko dobrym narzędziem wrighotwskiej samozagłady.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Samo patrzenie na postać Benjamina – samotną, umiejscowioną na tle rozstawionych na gzymsie kominka trofeów i tłuczków, trzymającą w dłoni butelkę ognistej – powodowało, że wszystkie mądre założenia i logiczne powody do pozostawienia go za sobą, rozsypywały się w proch. Łatwo było zachowywać obojętność z pewnej odległości; w zaciszu domowej rezydencji, w przytłaczających szarością murach ministerstwa, wszędzie, gdzie choćby wyobrażanie sobie sylwetki Wrighta wydawało się nienaturalne i niewłaściwe, i gdzie sam Percival czuł się zwolniony z myślenia o czymkolwiek, ignorowanie istnienia najważniejszej jednostki w jego osobistym wszechświecie, przychodziło niemal bez trudu. Nic dziwnego, że udawało mu się zachować dystans tak długo, skoro z subtelnością kaciego topora odciął się nie tylko od głównego zainteresowanego, ale też od każdej rzeczy i osoby, która mogłaby przywołać niechciane wspomnienia. Aktualnie te wszystkie starania budziły w nim jedynie chęć parsknięcia gorzkim śmiechem, rozpadając mu się w dłoniach i spływając na podłogę razem ze ściekającymi z włosów kroplami wody. A przecież Benjamin tylko stał; może i uśmiechając się nieco zbyt wymownie, ale nie przywołując ckliwych wizji przeszłości, nie łamiąc zdrowego dystansu i nie robiąc niczego, co sugerowałoby naumyślną agresję na percivalowe postanowienia. Te zdawały się zresztą sabotowane przez samego Notta, który – nienamawiany przez nikogo – przyczołgał się pod obdrapane drzwi nokturnowej kamienicy, z białą flagą w ręku i wstydliwym wyznaniem na ustach.
I w tamtej chwili wcale go to nie dziwiło; wprost przeciwnie, nie mógł uwierzyć, że kiedykolwiek mógł być wystarczająco naiwny, żeby uwierzyć, że będzie w stanie tak po prostu sobie odpuścić. Nie mógł, ani dzisiaj, ani najprawdopodobniej nigdy, bo musiałby tym samym wymazać z pamięci przerażającą część samego siebie. Czy chciał się do tego przyznać, czy nie, przyjaźń z Benjaminem odcisnęła swoje piętno na niemal każdym aspekcie jego życia i był przekonany, że gdyby jedenastoletni, szczerbaty brunet ominął jego przedział w pociągu do Hogwartu, przysiadając się zamiast tego do jakiejś rudej parki przyszłych Gryfonów, to w chwili obecnej Percival byłby zupełnie innym człowiekiem. I nie chodziło tylko o to, że raczej nie ćmiłby po kątach mugolskich papierosów, stopniowo wędząc w dymie własne płuca, i że nie pomyślałby nawet o zakwestionowaniu ojcowskich wyborów, posłusznie żeniąc się w wieku lat dwudziestu trzech, zajmując wybrane odgórnie stanowisko w ministerstwie magii i nigdy nie wyściubiając nosa poza Anglię. Znajomość z Benem dokonała w jego światopoglądzie swoistego przewrotu, każąc mu krok po kroku podważać wszystko, co wyniósł ze szlacheckiego wychowania i wzbudzając w nim uczucia, których istnienia nawet u siebie nie podejrzewał. Czasami był mu za to wdzięczny, czasami go za to kochał, a czasami intensywnie nienawidził, przekonany, że życie zaprogramowanej marionetki byłoby znacznie prostsze, ale niezależnie od jego osobistych odczuć, fakt pozostawał faktem.
Skrzywił się odruchowo, w reakcji na przepełniony ironią komentarz, ale szczere słowa bynajmniej nie wywołały w nim oburzenia. Jaimie trafił w sedno; mimo że jego wypowiedź nie była pozbawiona przypominających droczenie się naleciałości, to nie można było odmówić jej akuratności. Percival mógłby zaprzeczać, ile by chciał, ale żadne puste słowa nie byłyby w stanie przekreślić tego, co obaj doskonale wiedzieli. – Od kiedy nie mam już nic do stracenia – powiedział cierpko, po raz kolejny mając wrażenie, że sylaby opuszczają jego usta bez jego kontroli, ale jednocześnie ze zdziwieniem stwierdzając, że ognista wyciągała z niego myśli, które do tej pory pozostawały ukryte również przed nim samym. Nie, nie obiecywał niczego ani nie składał kwiecistych deklaracji, nie potrafiąc w tamtym momencie przewidzieć przyszłości nawet na kilka minut do przodu, ale stwierdzenie było prawdziwe; po długich miesiącach (latach?) staczania się po wypolerowanej przez rodzinę równi pochyłej, dotarł do punktu, w którym związane z rodowym nazwiskiem wsparcie, nie było w stanie zaoferować mu kompletnie niczego. Owszem, jego ojciec skrupulatnie i skutecznie potrafił zamieść pod dywan wszystkie jego przewinienia, ale paradoksalnie to właśnie o te schowane brudy najczęściej się dzisiaj potykał, za każdym razem dostając przy tym co najmniej moralnej czkawki.
Zawahał się na kilka sekund, niepewnie zawieszając wzrok na wyciągniętej w jego stronę butelce, częściowo zatrzymany przez podszepty zdrowego rozsądku, a częściowo ze względu na nagłe przyspieszenie tętna, wywołane niespodziewanym zmniejszeniem dystansu pomiędzy nim, a Wrightem. Nie był do końca przekonany, czy ponowne podniesienie stężenia alkoholu we krwi było dobrym pomysłem, ale w pozornie spontanicznym geście dopatrzył się czegoś więcej, niż tylko propozycji wspólnego napierdolenia się. Może słusznie, może nie, w każdym razie – wyciągnął naczynie z rąk mężczyzny, by po chwili pociągnąć z niego zdrowy łyk, czując, jak znajome ciepło grzeje go w gardło.
Odsunął szyjkę butelki od ust nieco zbyt szybko, najpierw zaskoczony, a później nieznacznie zirytowany słowami Benjamina. Który oczywiście przejrzał go bezbłędnie; uśmiechnął się, skrywając sekundowe zakłopotanie za pewnym siebie uniesieniem brwi i udając, że nie zauważył tkwiącego w jego odpowiedzi niedopowiedzenia (ani kolejnego kroku, który zrobił w jego stronę). Nie miał zamiaru ciągnąć go za język, ani próbować zaprzeczać finałowemu stwierdzeniu, zamiast tego po prostu opierając się wygodniej o krawędź stołu i mierząc go spojrzeniem. – Nawzajem – rzucił z trudnym do ukrycia rozbawieniem, dźwięczącym wyraźnie w każdej jednej głosce tego krótkiego słowa. Nie bawił się w wyjaśnienia, uznając je za zbędne – w końcu to Wright jako pierwszy wypomniał mu wpakowanie się w pojedynek.
Towarzyszący mu wcześniej strach i zażenowanie gdzieś wyparowały, ulatniając się bezpowrotnie, zanim jeszcze wyciągnął butelkę ognistej z powrotem w stronę Benjamina.
I w tamtej chwili wcale go to nie dziwiło; wprost przeciwnie, nie mógł uwierzyć, że kiedykolwiek mógł być wystarczająco naiwny, żeby uwierzyć, że będzie w stanie tak po prostu sobie odpuścić. Nie mógł, ani dzisiaj, ani najprawdopodobniej nigdy, bo musiałby tym samym wymazać z pamięci przerażającą część samego siebie. Czy chciał się do tego przyznać, czy nie, przyjaźń z Benjaminem odcisnęła swoje piętno na niemal każdym aspekcie jego życia i był przekonany, że gdyby jedenastoletni, szczerbaty brunet ominął jego przedział w pociągu do Hogwartu, przysiadając się zamiast tego do jakiejś rudej parki przyszłych Gryfonów, to w chwili obecnej Percival byłby zupełnie innym człowiekiem. I nie chodziło tylko o to, że raczej nie ćmiłby po kątach mugolskich papierosów, stopniowo wędząc w dymie własne płuca, i że nie pomyślałby nawet o zakwestionowaniu ojcowskich wyborów, posłusznie żeniąc się w wieku lat dwudziestu trzech, zajmując wybrane odgórnie stanowisko w ministerstwie magii i nigdy nie wyściubiając nosa poza Anglię. Znajomość z Benem dokonała w jego światopoglądzie swoistego przewrotu, każąc mu krok po kroku podważać wszystko, co wyniósł ze szlacheckiego wychowania i wzbudzając w nim uczucia, których istnienia nawet u siebie nie podejrzewał. Czasami był mu za to wdzięczny, czasami go za to kochał, a czasami intensywnie nienawidził, przekonany, że życie zaprogramowanej marionetki byłoby znacznie prostsze, ale niezależnie od jego osobistych odczuć, fakt pozostawał faktem.
Skrzywił się odruchowo, w reakcji na przepełniony ironią komentarz, ale szczere słowa bynajmniej nie wywołały w nim oburzenia. Jaimie trafił w sedno; mimo że jego wypowiedź nie była pozbawiona przypominających droczenie się naleciałości, to nie można było odmówić jej akuratności. Percival mógłby zaprzeczać, ile by chciał, ale żadne puste słowa nie byłyby w stanie przekreślić tego, co obaj doskonale wiedzieli. – Od kiedy nie mam już nic do stracenia – powiedział cierpko, po raz kolejny mając wrażenie, że sylaby opuszczają jego usta bez jego kontroli, ale jednocześnie ze zdziwieniem stwierdzając, że ognista wyciągała z niego myśli, które do tej pory pozostawały ukryte również przed nim samym. Nie, nie obiecywał niczego ani nie składał kwiecistych deklaracji, nie potrafiąc w tamtym momencie przewidzieć przyszłości nawet na kilka minut do przodu, ale stwierdzenie było prawdziwe; po długich miesiącach (latach?) staczania się po wypolerowanej przez rodzinę równi pochyłej, dotarł do punktu, w którym związane z rodowym nazwiskiem wsparcie, nie było w stanie zaoferować mu kompletnie niczego. Owszem, jego ojciec skrupulatnie i skutecznie potrafił zamieść pod dywan wszystkie jego przewinienia, ale paradoksalnie to właśnie o te schowane brudy najczęściej się dzisiaj potykał, za każdym razem dostając przy tym co najmniej moralnej czkawki.
Zawahał się na kilka sekund, niepewnie zawieszając wzrok na wyciągniętej w jego stronę butelce, częściowo zatrzymany przez podszepty zdrowego rozsądku, a częściowo ze względu na nagłe przyspieszenie tętna, wywołane niespodziewanym zmniejszeniem dystansu pomiędzy nim, a Wrightem. Nie był do końca przekonany, czy ponowne podniesienie stężenia alkoholu we krwi było dobrym pomysłem, ale w pozornie spontanicznym geście dopatrzył się czegoś więcej, niż tylko propozycji wspólnego napierdolenia się. Może słusznie, może nie, w każdym razie – wyciągnął naczynie z rąk mężczyzny, by po chwili pociągnąć z niego zdrowy łyk, czując, jak znajome ciepło grzeje go w gardło.
Odsunął szyjkę butelki od ust nieco zbyt szybko, najpierw zaskoczony, a później nieznacznie zirytowany słowami Benjamina. Który oczywiście przejrzał go bezbłędnie; uśmiechnął się, skrywając sekundowe zakłopotanie za pewnym siebie uniesieniem brwi i udając, że nie zauważył tkwiącego w jego odpowiedzi niedopowiedzenia (ani kolejnego kroku, który zrobił w jego stronę). Nie miał zamiaru ciągnąć go za język, ani próbować zaprzeczać finałowemu stwierdzeniu, zamiast tego po prostu opierając się wygodniej o krawędź stołu i mierząc go spojrzeniem. – Nawzajem – rzucił z trudnym do ukrycia rozbawieniem, dźwięczącym wyraźnie w każdej jednej głosce tego krótkiego słowa. Nie bawił się w wyjaśnienia, uznając je za zbędne – w końcu to Wright jako pierwszy wypomniał mu wpakowanie się w pojedynek.
Towarzyszący mu wcześniej strach i zażenowanie gdzieś wyparowały, ulatniając się bezpowrotnie, zanim jeszcze wyciągnął butelkę ognistej z powrotem w stronę Benjamina.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Tańczenie na cienkiej linie, rozciągniętej pomiędzy bólem a radością, wymagało wielkiej wprawy, którą Ben – wbrew pozorom oraz gabarytom – posiadał, cudownie przygotowany do życia na krawędzi wszystkim dotychczasowymi doświadczeniami. Balansowanie pomiędzy stanowiło przecież bardzo ważną część jego pracy, zarówno tej związanej z strącaniem przeciwników z mioteł (na tyle mocno, by rywal pofrunął w dół, lecz na tyle lekko, by nie trafić śmigającego obok obrońcy) jak i poskramianiem dzikich stworzeń (patrzeć im w oczy na tyle odważnie, by poczuły respekt, ale na tyle pokornie, by nie zaczęły ziać ogniem wściekłości). Potrafił więc z uroczym kunsztem uporać się z tą chwiejną sytuacją, znajdując wsparcie w niezawodnej przyjaciółce Ognistej, przepalającej mu wyschnięte na wiór gardło. Jeszcze przed chwilą zaciskające się w sposób uniemożliwiający oddychanie, kiedy za drzwiami swego mieszkania natykał się na natrętnego gościa, którego najchętniej posłałby w krótką podróż na sam dół spiralnej klatki schodowej, z lubością wsłuchując się w symfonię łamanych na kolejnych półpiętrach kości delikwenta. Lecz to niebezpieczne spięcie mięśni należało już do przeszłości, tej samej, w której topił zarówno chęć mordu jak i odwetu za całe zło, zaserwowane mu na złotej, szlacheckiej tacy przez lorda Notta, ociekającego tuż przed nim wodą, alkoholem i dziwnym rodzajem żałosności. Wcale nie takiej wywołującej odrazę czy zażenowanie – Jaimie był raczej zafascynowany tym rozchwianym obrazem stłumionej frustracji i poddania się nietrzeźwym instynktom, doskonale pamiętając, że w stanie lekkiego upojenia zazwyczaj sztywny Percival stawał się kompanem doskonałym. Razem z używkami tracił widocznie telepatyczne połączenie z centrum sterowania, zwanym potocznie siedzibą rodu, zrywając się z krótkiej smyczy. Wróżyło to niechybny alkoholizm i wieczne zmartwienia, jednakże Wright nie za bardzo się tym przejmował, po prostu ciesząc się z tego zbłąkanego wędrowca, przyjmowanego łaskawie pod swój dach.
Wychwalanie siebie samego i swojej hojności pod merlińskie niebiosa nie mogło jednak trwać w nieskończoność, tak samo jak obrzucanie się wysokich lotów prowokacjami, ułatwiającymi ten ekspresowy powrót do przeszłości. Czy zaledwie miesiąc (dwa?) temu nie kazał mu łagodnie spierdalać na zawsze z jego życia? Czy nie wymagał podjęcia męskiej decyzji? Czy nie zamierzał wypalić sobie z serca tych wszystkich nowotworowych narośli, sponsorowanych przez odpychającego do decyzje Percivala? Szczere odpowiedzi były zbyt trudne i skomplikowane, by zająć się nimi w tym momencie, chociaż umysł Wrighta już tworzył idealne odpowiedzi, ułatwiające jakość przejście do porządku dziennego z tą całą sytuacją. Nott przecież podjął decyzję, zapewne dyktowaną słodkim szeptem alkoholu i pewną desperacją, ale jednak ją podjął, ba, nawet ją (w pewien pokrętny sposób) wyraźnie wyartykułował, nie uciekając się do typowych, szczeniackich odzywek, mających stawić go w najjaśniejszym ze świateł. Przyjmował drobne złośliwości na klatę, nie uciekał, nie wił się pod naporem jego spojrzenia, nawet nie zdemolował mu łazienki ani (na całe szczęście) nie przemienił się w lamentującego pedałka, jęczącego coś o podłym życiu, które ich tak brutalnie rozdzieliło. Nie, Percival zasługiwał na najwyższe odznaczenie w benjaminowskim uniwersum – był w porządku. Owszem, wywołując dzikie sensacje w szybko bijącym sercu Wrighta, owszem, całkowicie burząc jego obojętność i spokój, ale poniekąd, gdzieś w głębi samotnej duszy, mógł mu za to podziękować.
Co poniekąd robił, nie drążąc tematu narzeczonej, częstując go Ognistą i trzymając swe nerwy na wodzy. Powinien zastanowić się, dlaczego przy Percivalu zachowuje się tak spokojnie a przy Hatsy traci zdrowy rozsądek w ułamku sekundy oraz odpowiednio zanalizować poszczególne etapy swego szalonego życia, by móc pogodzić się ze stratą, lecz...już dawno porzucił nadzieję na to, że dzisiejszego wieczoru rozwiąże jakiś poważny, egzystencjalny problem. Nie, kiedy obserwował ten kretyński i pewny siebie wyraz twarzy Percy'ego, odważnie przyjmującego alkoholowe wyzwanie i leciutko odbijającego piłeczkę sarkastycznych wzruszeń. Musiał się znów uśmiechnąć, robiąc ostatni krok w jego stronę i dopiero wtedy odbierając butelkę. Zamierzał podnieść ją do ust, wypić do dna, odstawić z hukiem na stół za plecami mężczyzny i dopiero wtedy kontynuować urywaną rozmowę, lecz nie przewidział perturbacji wynikających z tej niedorzecznej bliskości parującego gorącem ciała. Przez jego głowę z zadziwiającą szybkością przemknęły wątpliwości, pozostawiające po sobie tylko błogą pustkę. Bez pytań, bez odpowiedzi, bez kontrolowania swoich nawyków, którym właśnie ulegał, zmniejszając odległość między nimi do minimum idealnego, umożliwiającego roztrzaskanie mu szkła na głowie albo do zmiażdżenia jego ust w pocałunku. Wybrał drugą opcję, paradoksalnie bardziej destrukcyjną, bo kiedy poczuł wilgotne od alkoholu usta Percivala (naprawdę staczał się w otchłań pedalstwa, skoro rozpoznałby kształt tych warg wśród całej reszty jednonocnych atrakcji), coś trzasnęło gdzieś w głębi jego serca...a może była to tylko wypuszczana z dłoni butelka Ognistej, tłukąca się się pod ich stopami. Nie rozglądał się jednak dookoła, przedkładając (warte zapisania w annałach) tą nagłą, frustrującą bliskość nad ratowanie zbawiennej używki. Miał przecież teraz inną, bardziej niebezpieczną, bardziej nakręcającą i bardziej obezwładniającą jednocześnie a gorący oddech Notta czyścił mu głowę z nostalgicznego pytania o to, ile czasu minęło, od kiedy ostatni raz przejeżdżał językiem po jego zębach, smakując prosto z jego wilgotnych ust alkohol, mugolskie papierosy i to szalone, zdradzieckie uczucie absolutnej wolności.
Wychwalanie siebie samego i swojej hojności pod merlińskie niebiosa nie mogło jednak trwać w nieskończoność, tak samo jak obrzucanie się wysokich lotów prowokacjami, ułatwiającymi ten ekspresowy powrót do przeszłości. Czy zaledwie miesiąc (dwa?) temu nie kazał mu łagodnie spierdalać na zawsze z jego życia? Czy nie wymagał podjęcia męskiej decyzji? Czy nie zamierzał wypalić sobie z serca tych wszystkich nowotworowych narośli, sponsorowanych przez odpychającego do decyzje Percivala? Szczere odpowiedzi były zbyt trudne i skomplikowane, by zająć się nimi w tym momencie, chociaż umysł Wrighta już tworzył idealne odpowiedzi, ułatwiające jakość przejście do porządku dziennego z tą całą sytuacją. Nott przecież podjął decyzję, zapewne dyktowaną słodkim szeptem alkoholu i pewną desperacją, ale jednak ją podjął, ba, nawet ją (w pewien pokrętny sposób) wyraźnie wyartykułował, nie uciekając się do typowych, szczeniackich odzywek, mających stawić go w najjaśniejszym ze świateł. Przyjmował drobne złośliwości na klatę, nie uciekał, nie wił się pod naporem jego spojrzenia, nawet nie zdemolował mu łazienki ani (na całe szczęście) nie przemienił się w lamentującego pedałka, jęczącego coś o podłym życiu, które ich tak brutalnie rozdzieliło. Nie, Percival zasługiwał na najwyższe odznaczenie w benjaminowskim uniwersum – był w porządku. Owszem, wywołując dzikie sensacje w szybko bijącym sercu Wrighta, owszem, całkowicie burząc jego obojętność i spokój, ale poniekąd, gdzieś w głębi samotnej duszy, mógł mu za to podziękować.
Co poniekąd robił, nie drążąc tematu narzeczonej, częstując go Ognistą i trzymając swe nerwy na wodzy. Powinien zastanowić się, dlaczego przy Percivalu zachowuje się tak spokojnie a przy Hatsy traci zdrowy rozsądek w ułamku sekundy oraz odpowiednio zanalizować poszczególne etapy swego szalonego życia, by móc pogodzić się ze stratą, lecz...już dawno porzucił nadzieję na to, że dzisiejszego wieczoru rozwiąże jakiś poważny, egzystencjalny problem. Nie, kiedy obserwował ten kretyński i pewny siebie wyraz twarzy Percy'ego, odważnie przyjmującego alkoholowe wyzwanie i leciutko odbijającego piłeczkę sarkastycznych wzruszeń. Musiał się znów uśmiechnąć, robiąc ostatni krok w jego stronę i dopiero wtedy odbierając butelkę. Zamierzał podnieść ją do ust, wypić do dna, odstawić z hukiem na stół za plecami mężczyzny i dopiero wtedy kontynuować urywaną rozmowę, lecz nie przewidział perturbacji wynikających z tej niedorzecznej bliskości parującego gorącem ciała. Przez jego głowę z zadziwiającą szybkością przemknęły wątpliwości, pozostawiające po sobie tylko błogą pustkę. Bez pytań, bez odpowiedzi, bez kontrolowania swoich nawyków, którym właśnie ulegał, zmniejszając odległość między nimi do minimum idealnego, umożliwiającego roztrzaskanie mu szkła na głowie albo do zmiażdżenia jego ust w pocałunku. Wybrał drugą opcję, paradoksalnie bardziej destrukcyjną, bo kiedy poczuł wilgotne od alkoholu usta Percivala (naprawdę staczał się w otchłań pedalstwa, skoro rozpoznałby kształt tych warg wśród całej reszty jednonocnych atrakcji), coś trzasnęło gdzieś w głębi jego serca...a może była to tylko wypuszczana z dłoni butelka Ognistej, tłukąca się się pod ich stopami. Nie rozglądał się jednak dookoła, przedkładając (warte zapisania w annałach) tą nagłą, frustrującą bliskość nad ratowanie zbawiennej używki. Miał przecież teraz inną, bardziej niebezpieczną, bardziej nakręcającą i bardziej obezwładniającą jednocześnie a gorący oddech Notta czyścił mu głowę z nostalgicznego pytania o to, ile czasu minęło, od kiedy ostatni raz przejeżdżał językiem po jego zębach, smakując prosto z jego wilgotnych ust alkohol, mugolskie papierosy i to szalone, zdradzieckie uczucie absolutnej wolności.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz znajdował się tak blisko; chyba powinien był, w końcu to właśnie spektakularne wzloty i upadki, charakteryzujące ich znajomość, stanowiły swoisty wyznacznik całego jego jestestwa. Już dawno zaobserwował tę prawidłowość, nakreśloną precyzyjną linią, oddzielającą powroty od pożegnań i pozwalającą wysnuć jednoznaczne wnioski: zawsze, kiedy w akcie tchórzostwa czy paniki wyrzucał Benjamina ze swojego życia, pozbywał się również wszystkiego, co utrzymywało go przy zdrowych zmysłach. Za pierwszym razem mógł mówić o przypadku, jednak drugi bezwzględnie świadczył już o schemacie; żałosnym, frustrującym, beznadziejnym, ale prawdziwym, potwierdzającym się także i teraz, bo chociaż trudno było uznać topór wojenny za całkowicie zakopany, to kilka uśmiechów i śmiałych kroków w przód wystarczyło, żeby na końcu percivalowego tunelu pojawiło się światło. Nie wiedział jeszcze co prawda, czy dobiegało zza uchylonych drzwi osobistego więzienia, czy stanowiło tylko przednie reflektory pędzącego w jego kierunku pociągu relacji Londyn – Hogwart, ale i tak pijacko cieszył się z jakiegoś urozmaicenia, nadającemu kolorów płaskiemu obrazkowi jego rzeczywistości.
Która zawirowała histerycznie, w reakcji na trwający w jego umyśle spór o moralność, i to bynajmniej nie tę, dotyczącą piętnowanych przez społeczeństwo kontaktów męsko – męskich. Walczył sam ze sobą, po jednej stronie mając uczciwość i honor, po drugiej – czysty egoizm, toczące bitwę na spalonych szczątkach niechlubnej przeszłości, o której, mimo wszystko, nie potrafił tak po prostu zapomnieć. Jeżeli czegokolwiek się spodziewał, wlekąc się z trudem po stromych stopniach spiralnej klatki schodowej, to z całą pewnością nie było to przebaczenie win. W najbardziej prawdopodobnych scenariuszach zakładał wizję zatrzaskujących mu się przed nosem drzwi, w tych mocno optymistycznych – krótką wymianę nieprzyjemności. W obu przypadkach miał finalnie zostać zmuszony do ostatecznego zamknięcia pewnego etapu, z melodramatycznie złamanym sercem (albo realistycznie przestawioną szczęką), lżejszy nie tylko o ciężar wybitych zębów, ale też kilku wyrzutów sumienia. Tymczasem to, co aktualnie się działo, miało charakter wręcz odwrotny; na taki obrót spraw nie był przygotowany, dlatego każdy kolejny zniwelowany przez Wrighta centymetr dystansu powodował coraz większą dezorientację, kończącą się bezmyślnym wzrokiem i głupim wyrazem twarzy.
Zrozumienie pojawiło się wyjątkowo późno, bo gdzieś między ustępującym ciężarem wyciągniętej z rąk butelki, a bezgłośnym, gorącym oddechem zatrzymującym się rozchylonych w wyrazie zaskoczenia wargach. Przez ułamek sekundy – szalony, szlachetny, ale z góry przegrany – planował się odsunąć. Jego dłonie zawisły gdzieś w przestrzeni, wahając się między stworzeniem sztucznej blokady między ich ciałami, a biernym przyzwoleniem na całkowite wyzerowanie dzielącej ich odległości, finalnie wybierając opcję pomiędzy i zaciskając się na krawędzi znajdującego się za nim stołu. Jakkolwiek frajersko by to nie zabrzmiało, naprawdę był gotów porozmawiać; świadomość, że wciąż znajdowało się pomiędzy nimi całe morze nierozwiązanych spraw i niewypowiedzianych oskarżeń, sprawiała, że czuł się ze sobą źle – gorzej nawet, odkąd Wright zdawał się po prostu machnąć na to wszystko ręką, dobrowolnie wpuszczając do z powrotem do swojej świeżo odbudowanej rzeczywistości, podczas gdy sam Percival wciąż nie był pewien, czy tak naprawdę cokolwiek się zmieniło. Wciąganie Benjamina w osobiste bagno, w którym tkwił po uszy, albo co gorsza w sam środek huraganu, który niechybnie miał się wkrótce wokół niego rozpętać, było ostatnią rzeczą, na jaką świadomie by się zdecydował. Co, wbrew pozorom, stanowiło jedynie czubek góry lodowej, zbudowanej ze wszystkich wątpliwości, przemykających mu przez głowę w czasie tej jednej, wyznaczonej urywanym oddechem sekundy.
Mijającej nagle i bez ostrzeżenia, wraz z bezgłośnym nox rozlegającym się gdzieś w tyle jego czaszki, skutecznie opuszczającym zasłonę ciemności na każdą myśl i każde wspomnienie, jakie kiedykolwiek się tam pojawiło.
W pierwszej chwili zamarł, nieruchomiejąc w przypływie nagłej podejrzliwości, jakby czekając w napięciu na jakiś przewrót; na bolesną puentę okrutnego żartu o przebaczeniu, ewentualnie na zwyczajny, zdrowy cios w twarz, nadchodzący w chwili, w której spodziewałby się tego najmniej. Właśnie na to przecież zasłużył i przez sekundę miał nawet nadzieję, że subtelna zdrada nastąpi, częściowo wyrównując między nimi rachunki, zanim przypomniał sobie, że takie zagrania były jedynie w jego stylu. Zamknął oczy, gdy butelka uderzyła z trzaskiem o posadzkę, a powietrze rozdarł przeszywający dźwięk rozbijanego szkła; ostre odłamki rozsypały się po podłodze, co zarejestrował jedynie połowicznie, dziwiąc się łagodnie, że nie wylądowały zamiast tego na jego głowie. Tylko przez moment, bowiem w następnym przypływie zrozumienia uświadomił sobie, że Ben ani razu, na przestrzeni całej ich pojebanej znajomości, nie uciekł się do wbicia mu noża w plecy. I że najprawdopodobniej nie miał również zamiaru zrobić tego teraz.
Wyprostował się nagle, odrywając dłonie od krawędzi stołu i w jakimś desperackim, przepełnionym niezidentyfikowanymi emocjami geście, zaciskając palce na okrywającym klatkę piersiową mężczyzny materiale. Może nieco zbyt gwałtownie, bo niezdarny ruch spowodował bolesne zderzenie czołami, odbijające się w percivalowych uszach głuchym dudnieniem, ale nie zatrzymał się, żeby wymamrotać niepotrzebne przepraszam. Wciąż nie do końca wierzył w realizm odgrywającej się właśnie sceny, przekonany o jej rychłym rozpłynięciu się w nicości, wykorzystywał więc darowane sekundy do granic możliwości, niemal od razu rozpoznając znajomy smak ognistej, mugolskich papierosów i… czegoś jeszcze, nieokreślonego, odległego i stanowiącego pewną nowość.
I tylko chwilami szumiąca głośno krew niosła ze sobą niewyraźne echo protestów zdrowego rozsądku, zakneblowanego i zamkniętego gdzieś w najodleglejszym zakamarku umysłu.
Która zawirowała histerycznie, w reakcji na trwający w jego umyśle spór o moralność, i to bynajmniej nie tę, dotyczącą piętnowanych przez społeczeństwo kontaktów męsko – męskich. Walczył sam ze sobą, po jednej stronie mając uczciwość i honor, po drugiej – czysty egoizm, toczące bitwę na spalonych szczątkach niechlubnej przeszłości, o której, mimo wszystko, nie potrafił tak po prostu zapomnieć. Jeżeli czegokolwiek się spodziewał, wlekąc się z trudem po stromych stopniach spiralnej klatki schodowej, to z całą pewnością nie było to przebaczenie win. W najbardziej prawdopodobnych scenariuszach zakładał wizję zatrzaskujących mu się przed nosem drzwi, w tych mocno optymistycznych – krótką wymianę nieprzyjemności. W obu przypadkach miał finalnie zostać zmuszony do ostatecznego zamknięcia pewnego etapu, z melodramatycznie złamanym sercem (albo realistycznie przestawioną szczęką), lżejszy nie tylko o ciężar wybitych zębów, ale też kilku wyrzutów sumienia. Tymczasem to, co aktualnie się działo, miało charakter wręcz odwrotny; na taki obrót spraw nie był przygotowany, dlatego każdy kolejny zniwelowany przez Wrighta centymetr dystansu powodował coraz większą dezorientację, kończącą się bezmyślnym wzrokiem i głupim wyrazem twarzy.
Zrozumienie pojawiło się wyjątkowo późno, bo gdzieś między ustępującym ciężarem wyciągniętej z rąk butelki, a bezgłośnym, gorącym oddechem zatrzymującym się rozchylonych w wyrazie zaskoczenia wargach. Przez ułamek sekundy – szalony, szlachetny, ale z góry przegrany – planował się odsunąć. Jego dłonie zawisły gdzieś w przestrzeni, wahając się między stworzeniem sztucznej blokady między ich ciałami, a biernym przyzwoleniem na całkowite wyzerowanie dzielącej ich odległości, finalnie wybierając opcję pomiędzy i zaciskając się na krawędzi znajdującego się za nim stołu. Jakkolwiek frajersko by to nie zabrzmiało, naprawdę był gotów porozmawiać; świadomość, że wciąż znajdowało się pomiędzy nimi całe morze nierozwiązanych spraw i niewypowiedzianych oskarżeń, sprawiała, że czuł się ze sobą źle – gorzej nawet, odkąd Wright zdawał się po prostu machnąć na to wszystko ręką, dobrowolnie wpuszczając do z powrotem do swojej świeżo odbudowanej rzeczywistości, podczas gdy sam Percival wciąż nie był pewien, czy tak naprawdę cokolwiek się zmieniło. Wciąganie Benjamina w osobiste bagno, w którym tkwił po uszy, albo co gorsza w sam środek huraganu, który niechybnie miał się wkrótce wokół niego rozpętać, było ostatnią rzeczą, na jaką świadomie by się zdecydował. Co, wbrew pozorom, stanowiło jedynie czubek góry lodowej, zbudowanej ze wszystkich wątpliwości, przemykających mu przez głowę w czasie tej jednej, wyznaczonej urywanym oddechem sekundy.
Mijającej nagle i bez ostrzeżenia, wraz z bezgłośnym nox rozlegającym się gdzieś w tyle jego czaszki, skutecznie opuszczającym zasłonę ciemności na każdą myśl i każde wspomnienie, jakie kiedykolwiek się tam pojawiło.
W pierwszej chwili zamarł, nieruchomiejąc w przypływie nagłej podejrzliwości, jakby czekając w napięciu na jakiś przewrót; na bolesną puentę okrutnego żartu o przebaczeniu, ewentualnie na zwyczajny, zdrowy cios w twarz, nadchodzący w chwili, w której spodziewałby się tego najmniej. Właśnie na to przecież zasłużył i przez sekundę miał nawet nadzieję, że subtelna zdrada nastąpi, częściowo wyrównując między nimi rachunki, zanim przypomniał sobie, że takie zagrania były jedynie w jego stylu. Zamknął oczy, gdy butelka uderzyła z trzaskiem o posadzkę, a powietrze rozdarł przeszywający dźwięk rozbijanego szkła; ostre odłamki rozsypały się po podłodze, co zarejestrował jedynie połowicznie, dziwiąc się łagodnie, że nie wylądowały zamiast tego na jego głowie. Tylko przez moment, bowiem w następnym przypływie zrozumienia uświadomił sobie, że Ben ani razu, na przestrzeni całej ich pojebanej znajomości, nie uciekł się do wbicia mu noża w plecy. I że najprawdopodobniej nie miał również zamiaru zrobić tego teraz.
Wyprostował się nagle, odrywając dłonie od krawędzi stołu i w jakimś desperackim, przepełnionym niezidentyfikowanymi emocjami geście, zaciskając palce na okrywającym klatkę piersiową mężczyzny materiale. Może nieco zbyt gwałtownie, bo niezdarny ruch spowodował bolesne zderzenie czołami, odbijające się w percivalowych uszach głuchym dudnieniem, ale nie zatrzymał się, żeby wymamrotać niepotrzebne przepraszam. Wciąż nie do końca wierzył w realizm odgrywającej się właśnie sceny, przekonany o jej rychłym rozpłynięciu się w nicości, wykorzystywał więc darowane sekundy do granic możliwości, niemal od razu rozpoznając znajomy smak ognistej, mugolskich papierosów i… czegoś jeszcze, nieokreślonego, odległego i stanowiącego pewną nowość.
I tylko chwilami szumiąca głośno krew niosła ze sobą niewyraźne echo protestów zdrowego rozsądku, zakneblowanego i zamkniętego gdzieś w najodleglejszym zakamarku umysłu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Wybaczenie było dla słabeuszy – na takiej nauce Benjamin wyrósł, do pokaźnych zresztą rozmiarów, kierując się nią w każdej kryzysowej sytuacji. O dziwo, nie wyniósł takiego myślenia z domu i nikt nie wpajał mu kablem od żelazka albo witką miotły (ach, to połączenie dwóch zupełnie innych światów) podobnego poglądu na świat, pozwalając małemu Jaimie’mu na wyciąganie własnych wniosków. Dzięki tej swobodzie nie tylko mógł już od najmłodszych lat zgłębiać tajniki ulicznych bójek (trząsł mugolskim osiedlem domków jednorodzinnych), hazardu (rozkręcił własny cukierkowy biznes) oraz umiejętności interpersonalnych (nie obawiał się huśtać w pobliżu plujących przy trzepaku starszaków). Wtedy też, gdzieś pomiędzy bieganiem z wrzaskiem po opuszczonych ruinach a wybijaniem zębów wyżywającym się na słabszych agresorach, nauczył się także trudnej sztuki dbania o siebie. Nie tylko w tym fizycznym sensie; obrona własna i refleks miały także swoje metaforyczne znaczenie, niekoniecznie związane ze spuszczaniem łomotu. Z każdym kolejnym latem – także tym spędzonym w już w bardziej cywilizowanych murach Hogwartu – przekonywał się o słuszności niewzruszonego serca. Każda łaska, którą okazywał swoim przeciwnikom, wyciągając do nich rękę, okazywała się klątwą w stopę a zamiast zgody otrzymywał tylko kolejne, bardziej podstępne ciosy. Zarówno od ludzi – głupkowatych Ślizgonów i nadętych dziewczątek – jak i od przedmiotów (odkąd widowiskowo zleciał z starutkiej miotły o dziwnej, rosyjskiej nazwie, już nigdy nie wsiadł na coś tego szalonego producenta). Zaczął więc budować wokół siebie tarczę ochronną a refleks coraz częściej pomagał mu uciekać od odpowiedzialności. Układanie cegiełek wokół chłopca tak radosnego i ciepłego nie było łatwe i przez cały Hogwart Benjamin miał z tym spore problemy…do czasu. Do czasu, kiedy ktoś wyrwał mu serce z piersi, podeptał i zrzucił z wieży astronomicznej zamku, obserwując go jednocześnie z lodowatą obojętnością. Bolało, kurewsko bolało, ale Wright w końcu pojął cudowną tajemnicę samoobrony, której w dorosłym życiu stał się mistrzem. Wystarczyło odciąć się od prawdy i już, tyle, można było żyć w słodkiej ułudzie kłamstwa, często nawet zapominając o stanie faktycznym.
O tęsknocie, wibrującej gdzieś przy splocie słonecznym, co niekiedy odbierało dech a niekiedy wyzwalało jakąś destrukcyjną moc. O zranieniu, jątrzącym się bez końca. O uczuciu, tak łatwym do nazwania i tak trudnym do przyjęcia w niezmienionym kształcie. Każda część radosnej baśni o dwóch odważnych poszukiwaczach przygód musiała ulec samospaleniu i zniknąć. Nie będąc podsycaną chęcią zemsty. Jaimie nigdy nie snuł szalonych planów wyjawienia ich sekretu całej czarodziejskiej socjecie, nigdy nie pragnął zadośćuczynienia i nigdy nie błagał o zesłanie Percivalowi jakiejś wyjątkowo bolesnej klątwy. No, może czasem faktycznie wizualizował sobie Notta padającego na ziemię po poczęstowaniu go miłym Niewybaczalnym, lecz zawsze te obrazy gwałtownie ucinały się w momencie, w którym Benjamin widział na twarzy mężczyzny cierpienie. Ta niemoc w zadawaniu bólu frustrowała Wrighta bez reszty, sprawiając, że coraz bardziej zapadał się w spirali strachu przed niemęskością, ostro pikując ku zderzeniu z ziemią obiecaną.
Bo przecież łamał teraz jedną z ważniejszych zasad, chociaż…czy naprawdę wybaczał? W ciągu tego krótkiego spotkania mózg Benjamina nie działał zbyt rozsądnie, chwytając się zalążka nadziei i szybko przetwarzając go na stuprocentową pewność. O bardzo krótkim terminie ważności; zapewne już za kilka godzin spojrzałby na tą sytuację z odpowiedniego dystansu, na razie po prostu poddając się czarno-białemu podziałowi, ponownie zagarniającego Percy’ego na jaśniejszą stronę. To nie był czas na wielkie słowa, na łaskawe objawienia i przysięgi wierności; to nie był też czas na wybaczenie. To w ogóle nie był dobry czas; w pokoju obok kurzyły się drogie narkotyki, w kufrze spoczywała mapa prowadząca do magicznego labiryntu i nawet lekkomyślny Wright zdawał sobie sprawę z tego, że nie powinien babrać się w przeszłości. Co jednak – zero zdziwienia – nie wpłynęło w ogóle na jego następne kroki a jakiekolwiek zdroworozsądkowe podszepty roztrzaskały się o ziemię razem z ciemnozieloną butelką Ognistej. Wsiąkała powoli między deski poprzetykanego odłamkami szkła parkietu i gdyby Ben spojrzał w dół, mógłby zachwycić się tą własnoręcznie wykonaną sztuką nowoczesną, ale jakiekolwiek podekscytowanie dotyczyło w tym momencie czegoś zupełnie innego.
Kogoś zupełnie innego, zionącego alkoholem – zapewne już tak samo jak on sam – i zaciskającego zaczerwienione od chłodu dłonie na jego koszuli. Ani przez sekundę nie pomyślał, że ten przyciągający gest mógł być preludium do zwiększenia odległości, nie, nie wyobrażał sobie, by Nott mógł go odepchnąć. Próba walki z tym nieznośnym przyciąganiem zawsze kończyła się fiaskiem. Mogli być na siebie wściekli, mogli warczeć, obrzucać się obelgami i szarpać się o rzeczy najbłahsze, ale kiedy przekraczali granicę przyzwoitości a ich ciała dzieliła przestrzeń wręcz śmiesznie niewielka, zrobienie kroku w tył należało do niemożliwości. Benjamin doskonale o tym wiedział i mimo to podejmował ryzyko samozapłonu we własnym salonie, miażdżąc usta Percivala w wygłodniałym pocałunku. Bez żadnej nieśmiałości, wzruszenia i podniosłości; nie przesuwał językiem ostrożnie po jego wargach ani nie zerkał zmysłowo spod półprzymkniętych oczu. Przecież nic się nie zmieniło, dalej był tak samo spragniony Notta jak przed laty a rozłąka i emocjonalna sieczka tylko wzmagały niezaspokojenie, czyniąc awanse Wrighta dalekimi od nostalgicznych i romantycznych. Całował go mocno, wręcz brutalnie, a z każdym ruchem niecierpliwego języka myślał coraz mniej, poddając się zaborczemu pożądaniu. Niwelującemu odległość między ich ciałami prawie do zera, nie licząc niewygodnie zaciśniętych na koszuli rąk Percivala, którymi mało się przejmował, przysuwając się do mężczyzny tak gwałtownie, że stół za jego plecami zaskrzypiał niebezpiecznie. Żaden dźwięk nie dotarł jednak do umysłu Benjamina, zagłuszonego niezdrowym rytmem serca i powtarzanym w nieskończoność jeszcze. Chciał jeszcze mocniej, jeszcze bliżej i jeszcze bardziej; jedna dłoń wsunęła się w wilgotne włosy Notta, przyciągając go do siebie mało delikatnie, a druga szarpnęła za pasek jego spodni, wysupłując przy okazji z nich koszulę i pozwalając przypadkowo przesunąć gorącymi palcami po chłodnej skórze jego brzucha.
O tęsknocie, wibrującej gdzieś przy splocie słonecznym, co niekiedy odbierało dech a niekiedy wyzwalało jakąś destrukcyjną moc. O zranieniu, jątrzącym się bez końca. O uczuciu, tak łatwym do nazwania i tak trudnym do przyjęcia w niezmienionym kształcie. Każda część radosnej baśni o dwóch odważnych poszukiwaczach przygód musiała ulec samospaleniu i zniknąć. Nie będąc podsycaną chęcią zemsty. Jaimie nigdy nie snuł szalonych planów wyjawienia ich sekretu całej czarodziejskiej socjecie, nigdy nie pragnął zadośćuczynienia i nigdy nie błagał o zesłanie Percivalowi jakiejś wyjątkowo bolesnej klątwy. No, może czasem faktycznie wizualizował sobie Notta padającego na ziemię po poczęstowaniu go miłym Niewybaczalnym, lecz zawsze te obrazy gwałtownie ucinały się w momencie, w którym Benjamin widział na twarzy mężczyzny cierpienie. Ta niemoc w zadawaniu bólu frustrowała Wrighta bez reszty, sprawiając, że coraz bardziej zapadał się w spirali strachu przed niemęskością, ostro pikując ku zderzeniu z ziemią obiecaną.
Bo przecież łamał teraz jedną z ważniejszych zasad, chociaż…czy naprawdę wybaczał? W ciągu tego krótkiego spotkania mózg Benjamina nie działał zbyt rozsądnie, chwytając się zalążka nadziei i szybko przetwarzając go na stuprocentową pewność. O bardzo krótkim terminie ważności; zapewne już za kilka godzin spojrzałby na tą sytuację z odpowiedniego dystansu, na razie po prostu poddając się czarno-białemu podziałowi, ponownie zagarniającego Percy’ego na jaśniejszą stronę. To nie był czas na wielkie słowa, na łaskawe objawienia i przysięgi wierności; to nie był też czas na wybaczenie. To w ogóle nie był dobry czas; w pokoju obok kurzyły się drogie narkotyki, w kufrze spoczywała mapa prowadząca do magicznego labiryntu i nawet lekkomyślny Wright zdawał sobie sprawę z tego, że nie powinien babrać się w przeszłości. Co jednak – zero zdziwienia – nie wpłynęło w ogóle na jego następne kroki a jakiekolwiek zdroworozsądkowe podszepty roztrzaskały się o ziemię razem z ciemnozieloną butelką Ognistej. Wsiąkała powoli między deski poprzetykanego odłamkami szkła parkietu i gdyby Ben spojrzał w dół, mógłby zachwycić się tą własnoręcznie wykonaną sztuką nowoczesną, ale jakiekolwiek podekscytowanie dotyczyło w tym momencie czegoś zupełnie innego.
Kogoś zupełnie innego, zionącego alkoholem – zapewne już tak samo jak on sam – i zaciskającego zaczerwienione od chłodu dłonie na jego koszuli. Ani przez sekundę nie pomyślał, że ten przyciągający gest mógł być preludium do zwiększenia odległości, nie, nie wyobrażał sobie, by Nott mógł go odepchnąć. Próba walki z tym nieznośnym przyciąganiem zawsze kończyła się fiaskiem. Mogli być na siebie wściekli, mogli warczeć, obrzucać się obelgami i szarpać się o rzeczy najbłahsze, ale kiedy przekraczali granicę przyzwoitości a ich ciała dzieliła przestrzeń wręcz śmiesznie niewielka, zrobienie kroku w tył należało do niemożliwości. Benjamin doskonale o tym wiedział i mimo to podejmował ryzyko samozapłonu we własnym salonie, miażdżąc usta Percivala w wygłodniałym pocałunku. Bez żadnej nieśmiałości, wzruszenia i podniosłości; nie przesuwał językiem ostrożnie po jego wargach ani nie zerkał zmysłowo spod półprzymkniętych oczu. Przecież nic się nie zmieniło, dalej był tak samo spragniony Notta jak przed laty a rozłąka i emocjonalna sieczka tylko wzmagały niezaspokojenie, czyniąc awanse Wrighta dalekimi od nostalgicznych i romantycznych. Całował go mocno, wręcz brutalnie, a z każdym ruchem niecierpliwego języka myślał coraz mniej, poddając się zaborczemu pożądaniu. Niwelującemu odległość między ich ciałami prawie do zera, nie licząc niewygodnie zaciśniętych na koszuli rąk Percivala, którymi mało się przejmował, przysuwając się do mężczyzny tak gwałtownie, że stół za jego plecami zaskrzypiał niebezpiecznie. Żaden dźwięk nie dotarł jednak do umysłu Benjamina, zagłuszonego niezdrowym rytmem serca i powtarzanym w nieskończoność jeszcze. Chciał jeszcze mocniej, jeszcze bliżej i jeszcze bardziej; jedna dłoń wsunęła się w wilgotne włosy Notta, przyciągając go do siebie mało delikatnie, a druga szarpnęła za pasek jego spodni, wysupłując przy okazji z nich koszulę i pozwalając przypadkowo przesunąć gorącymi palcami po chłodnej skórze jego brzucha.
Make my messes matter, make this chaos count.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 08.02.16 9:49, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeżeli wydawało mu się, że obecność Wrighta stanowiła w jego życiu brakujący element układanki, który – wracając na swoje pierwotne, właściwe miejsce – miał sprawić, że wszystko na nowo ułożyłoby się w logiczną sekwencję priorytetów i wartości, to nie mógł się bardziej pomylić. Wystarczyły dwie sekundy intensywnej bliskości, żeby rzeczywistość pogrążyła się w chaosie; kompletnym, destrukcyjnym i przygniatającym go całym swoim ciężarem, nie pozostawiającym absolutnie żadnego pola manewru. Egzystencjalno – moralne dylematy nadal pozostawały nierozwiązane, demony przeszłości niezmiennie zaglądały mu przez ramię, a teraźniejszość nie stała się ani odrobinę bardziej znośna. To nie były już beztroskie, nastoletnie miłostki, rzucające cały świat do jego stóp i pozostawiające po sobie wrażenie bycia niezwyciężonym; nie wierzył już, że razem mogli wszystko, ba – nie wierzył, że jakiekolwiek razem było możliwe, bo alternatywna wizja przyszłości, która prowadziła go przez ostatnie lata Hogwartu, spłonęła ostatecznie gdzieś na peruwiańskich bezdrożach, jego samego popychając na stromą krawędź autodestrukcji. Z której nadal swobodnie spadał, przez cały czas nabierając prędkości i zmierzając nieuchronnie ku twardej ziemi, tym szybciej, im więcej osób ciągnął za sobą.
A jednak, paradoksalnie i bezsensownie – czuł się lepiej, jakby samo przebywanie w pobliżu Benjamina czyniło jego upadek mniej nieznośnym. Swędzące wyrzuty sumienia co prawda nie zniknęły, ale uciszył je bez większego wysiłku, na razie nie myśląc o tym, że najprawdopodobniej po raz kolejny wciągał go w sam środek cuchnącego bagna. Być może powinien był się zawahać, stanowczo odsunąć, a najlepiej w ogóle nie zjawiać się pod jego drzwiami, ale… od zawsze był przecież egoistą i nieliczne wyjątki od reguły wcale temu nie zaprzeczały. Sytuacja, w której się znalazł, nie sprzyjała zresztą podniosłym rozważaniom i po krótkiej, trwającej zaledwie ułamki sekund walce, zwyczajnie się poddał, ograniczając swoje rozterki do tu i teraz. Nie snując marzycielskich planów na przyszłość, nie wyobrażając sobie dalekich podróży i nie pogrążając się w uroczych wspominkach o ogniskach pod gołym niebem, przecieraniu nowych ścieżek i świętej pamięci psidwaku, który dawno już spoczywał pod spopielonymi gruzami, razem z resztą młodzieńczych błahostek. Wiedział co prawda, że nazajutrz miał obudzić się z kacem moralnym tak potężnym, że przyćmi nawet ten alkoholowy, ale na to nic już poradzić nie był w stanie – mógł więc równie dobrze przez chwilę udawać, że jego życie wcale nie zatoczyło żałosnego koła, a on sam nie robił kolejnego kroku ku ostatecznej zagładzie.
Nie żeby miał jakiś wybór; jeżeli ostatnie resztki zdrowego rozsądku, niezamordowanego przez alkohol, plastikowe toksyny i pijane wyznania, jeszcze się go trzymały, to napierające na niego ciało Benjamina unicestwiło je wyjątkowo skutecznie, roztrzaskując je na kawałki razem ze wzgardzoną butelką ognistej. Nie opierał się przyciąganiu już ani sekundy dłużej, modląc się po prostu, żeby nigdy nie przestało działać i przyłączając się do tego gwałtownego tańca, w akompaniamencie coraz głośniej szumiącej w uszach krwi, do tej pory nie zdając sobie sprawy, jak bardzo mu tego brakowało. Tak samo, jak i świadomości, że Wright mimo wszystko w pewien sposób nadal go chciał; nawet jeżeli aktualne zbliżenie przypominało swoim charakterem bardziej osobliwą, brutalną walkę niż romantyczne powitanie po latach, na które – broń, merlinie – wcale przecież nie liczył, zadowalając się w pełni stanem faktycznym i odwzajemniając pocałunki równie intensywnie, choć momentami nie będąc w stanie powstrzymać głupiego, cisnącego mu się na usta uśmiechu szaleńca.
Nagłe szarpnięcie gdzieś w okolicach pępka na sekundę przywróciło go do rzeczywistości, czy może – ostatecznie z niej wyrwało, a nienaturalnie ciepły dotyk palców na nagiej skórze stanowił definitywne potwierdzenie, że tak – to działo się naprawdę. Jeżeli jeszcze przed chwilą byłby w stanie wymienić co najmniej dziesięć powodów, dla których powinien był zachować bezpieczny dystans (mierzący kilka dzielnic albo połowę kraju), to teraz nie potrafił przypomnieć sobie ani jednego. Nie próbował zresztą tego robić, zajęty bardziej naglącymi sprawami, przykładowo – pozbyciem się wciśniętych między ich ciała rąk, których zaciśnięcie na benjaminowej koszuli wydało mu się nagle niezwykle głupie. Wypuścił więc materiał spomiędzy palców, wcześniej całkowicie przypadkowo rozciągając go na boki i powodując, że przytrzymujące go guziki rozpięły się bez protestów, jeden po drugim. By następnie, już nieprzypadkowo przesunąć dłońmi po jego klatce piersiowej i plecach, jakby sprawdzając, czy od ostatniego razu nic się nie zmieniło, kompletnie nie przejmując się faktem, że schłodzone nocnym powietrzem i lodowatą wodą z kranu ręce, musiały być o co najmniej kilka stopni zimniejsze, niż skóra, z którą się stykały.
Na pewnym poziomie, czuł się jak w gorączce; nie był pewien, czy mocno bijące serce nie było preludium do nadchodzącego zawału, ani czy to przypadkiem od nie od niedoboru tlenu kręciło mu się w głowie, ale ignorował te symptomy tak długo, jak mógł, irracjonalnie przekonany, że wszystko to zniknie, gdy tylko oderwą się od siebie. Odchylił się więc do tyłu dopiero po kolejnych kilkunastu sekundach – nieznacznie, na tyle, na ile pozwalała mu niezdrowo ograniczona przestrzeń – oddychając ciężko i nie cofając rąk, które w międzyczasie zaplątały się gdzieś w pobliżu benjaminowego karku.
A jednak, paradoksalnie i bezsensownie – czuł się lepiej, jakby samo przebywanie w pobliżu Benjamina czyniło jego upadek mniej nieznośnym. Swędzące wyrzuty sumienia co prawda nie zniknęły, ale uciszył je bez większego wysiłku, na razie nie myśląc o tym, że najprawdopodobniej po raz kolejny wciągał go w sam środek cuchnącego bagna. Być może powinien był się zawahać, stanowczo odsunąć, a najlepiej w ogóle nie zjawiać się pod jego drzwiami, ale… od zawsze był przecież egoistą i nieliczne wyjątki od reguły wcale temu nie zaprzeczały. Sytuacja, w której się znalazł, nie sprzyjała zresztą podniosłym rozważaniom i po krótkiej, trwającej zaledwie ułamki sekund walce, zwyczajnie się poddał, ograniczając swoje rozterki do tu i teraz. Nie snując marzycielskich planów na przyszłość, nie wyobrażając sobie dalekich podróży i nie pogrążając się w uroczych wspominkach o ogniskach pod gołym niebem, przecieraniu nowych ścieżek i świętej pamięci psidwaku, który dawno już spoczywał pod spopielonymi gruzami, razem z resztą młodzieńczych błahostek. Wiedział co prawda, że nazajutrz miał obudzić się z kacem moralnym tak potężnym, że przyćmi nawet ten alkoholowy, ale na to nic już poradzić nie był w stanie – mógł więc równie dobrze przez chwilę udawać, że jego życie wcale nie zatoczyło żałosnego koła, a on sam nie robił kolejnego kroku ku ostatecznej zagładzie.
Nie żeby miał jakiś wybór; jeżeli ostatnie resztki zdrowego rozsądku, niezamordowanego przez alkohol, plastikowe toksyny i pijane wyznania, jeszcze się go trzymały, to napierające na niego ciało Benjamina unicestwiło je wyjątkowo skutecznie, roztrzaskując je na kawałki razem ze wzgardzoną butelką ognistej. Nie opierał się przyciąganiu już ani sekundy dłużej, modląc się po prostu, żeby nigdy nie przestało działać i przyłączając się do tego gwałtownego tańca, w akompaniamencie coraz głośniej szumiącej w uszach krwi, do tej pory nie zdając sobie sprawy, jak bardzo mu tego brakowało. Tak samo, jak i świadomości, że Wright mimo wszystko w pewien sposób nadal go chciał; nawet jeżeli aktualne zbliżenie przypominało swoim charakterem bardziej osobliwą, brutalną walkę niż romantyczne powitanie po latach, na które – broń, merlinie – wcale przecież nie liczył, zadowalając się w pełni stanem faktycznym i odwzajemniając pocałunki równie intensywnie, choć momentami nie będąc w stanie powstrzymać głupiego, cisnącego mu się na usta uśmiechu szaleńca.
Nagłe szarpnięcie gdzieś w okolicach pępka na sekundę przywróciło go do rzeczywistości, czy może – ostatecznie z niej wyrwało, a nienaturalnie ciepły dotyk palców na nagiej skórze stanowił definitywne potwierdzenie, że tak – to działo się naprawdę. Jeżeli jeszcze przed chwilą byłby w stanie wymienić co najmniej dziesięć powodów, dla których powinien był zachować bezpieczny dystans (mierzący kilka dzielnic albo połowę kraju), to teraz nie potrafił przypomnieć sobie ani jednego. Nie próbował zresztą tego robić, zajęty bardziej naglącymi sprawami, przykładowo – pozbyciem się wciśniętych między ich ciała rąk, których zaciśnięcie na benjaminowej koszuli wydało mu się nagle niezwykle głupie. Wypuścił więc materiał spomiędzy palców, wcześniej całkowicie przypadkowo rozciągając go na boki i powodując, że przytrzymujące go guziki rozpięły się bez protestów, jeden po drugim. By następnie, już nieprzypadkowo przesunąć dłońmi po jego klatce piersiowej i plecach, jakby sprawdzając, czy od ostatniego razu nic się nie zmieniło, kompletnie nie przejmując się faktem, że schłodzone nocnym powietrzem i lodowatą wodą z kranu ręce, musiały być o co najmniej kilka stopni zimniejsze, niż skóra, z którą się stykały.
Na pewnym poziomie, czuł się jak w gorączce; nie był pewien, czy mocno bijące serce nie było preludium do nadchodzącego zawału, ani czy to przypadkiem od nie od niedoboru tlenu kręciło mu się w głowie, ale ignorował te symptomy tak długo, jak mógł, irracjonalnie przekonany, że wszystko to zniknie, gdy tylko oderwą się od siebie. Odchylił się więc do tyłu dopiero po kolejnych kilkunastu sekundach – nieznacznie, na tyle, na ile pozwalała mu niezdrowo ograniczona przestrzeń – oddychając ciężko i nie cofając rąk, które w międzyczasie zaplątały się gdzieś w pobliżu benjaminowego karku.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Ostatni kwadrans życia Benjamina Wrighta był zbyt piękny, by mógł być jednocześnie prawdziwy. Wiedział o tym, obserwował wszelakie dziwy, które postanowił sprezentować mu Merlin i starał się dystansować, rozsądnie nie wierząc w baśń, rozgrywającą się przed jego oczami...Nie, tak nie było. Podejrzliwość, niechęć i złamane serduszko wcale nie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki największego maga w historii. Gdzieś w tle radosnego obrazka o wybaczeniu tliły się kolory szarości, jakiejś zgnilizny, jakiegoś bólu, ale Jaimie w ogóle nie zwracał na nie uwagi. Zbyt długo żył w pulsującej nienawiści, zbyt długo sam radził sobie z cierpieniem (najgłupszymi sposobami z możliwych), by teraz unieść się honorem i zlekceważyć największe marzenie, podawane mu na złotym półmisku. Przysypanym kruchą warstwą farby z drzwi, polanym alkoholowym lukrem i w końcu udekorowanym mocnym, wygłodniałym pocałunkiem.
Po nim nie byłoby odwrotu i nawet jeśli ktoś stanąłby teraz za jego plecami, chcąc zaaresztować go za niemoralność, pewnie nawet by tego nie zauważył. Instynkty i pragnienia zawsze były ważniejsze od rozumu. Przez większość swojej ziemskiej podróży kierował się wyłącznie nimi, romantycznie przedkładając podszepty serca nad logiczne obliczenia mózgu. Teraz pływającego w jakiejś alkoholowej mgiełce radości, satysfakcji, spełnienia, znajdującego się już-tutaj-teraz-za-raz. W ustach Percivala, w jego umięśnionym ciele, w jego lodowatych dłoniach, w kościach policzkowych spływających jeszcze wodą. Każdy kolejny bodziec, nawet ten drobny i w gruncie rzeczy niewinny, prowadził Bena za rączkę do krainy szczęśliwości, gdzie liczyła się tylko narastająca frustracja; frustracja jednakże obezwładniająca, pełna nadziei na szczęśliwe zakończenie. I nie chodziło tutaj o ślub, wspólny domek na przedmieściach i inferiusa psidwaka. Pomimo opętania namiętnością wiedział, że powrotu nie będzie, że nie da się cofnąć czasu i że jeśli pojawienie się tutaj Percivala nie było wynikiem alkoholowej słabości a prawdziwej chęci, to nie mogą odbudować p r z y j a ź n i na poprzednim gruncie. Tamta opoka wieloletniej znajomości została spalona, pozostawiając ich z niczym oprócz użyźnionej popiołem ziemi. Nie, żeby w tej krótkiej chwili, kiedy przygryzał wargę mężczyzny, myślał w tak metaforycznych kategoriach - był tylko przedstawicielem brzydszej płci, dążącej do prezentu, na który czekał długich kilka lat. Teraz otrzymał go z dostawą do domu, w pakiecie z pijackimi pocałunkami i drżącymi dłońmi o temperaturze lodowej figury, zaciskającymi się na jego karku.
Nawet nie zauważył kiedy pozbył się koszuli i kiedy po jego ciele przeszedł przyjemnie-nieprzyjemny dreszcz, wywołany mało delikatnym dotykiem chłodnych palców. Nie zauważył także momentu, w którym ponownie przyciągał go do siebie, by zasmakować whisky prosto z jego ust i na sekundę - krótką, ale paraliżującą w swoim szalonym objawieniu - przenieść się z zagraconej kawalerki do pełnego słońca Pokoju Życzeń. Odtwarzanego w nieskończoność, łamiącego złotą zasadę koncentrowania się na przyszłości, lecz to wszystko traciło na znaczeniu, kiedy tu i teraz znów był szczęśliwy, mogąc nieśpiesznie przesuwać językiem po jego szyi i obojczyku, wdychając niezmienny zapach jego skóry.
zt
Po nim nie byłoby odwrotu i nawet jeśli ktoś stanąłby teraz za jego plecami, chcąc zaaresztować go za niemoralność, pewnie nawet by tego nie zauważył. Instynkty i pragnienia zawsze były ważniejsze od rozumu. Przez większość swojej ziemskiej podróży kierował się wyłącznie nimi, romantycznie przedkładając podszepty serca nad logiczne obliczenia mózgu. Teraz pływającego w jakiejś alkoholowej mgiełce radości, satysfakcji, spełnienia, znajdującego się już-tutaj-teraz-za-raz. W ustach Percivala, w jego umięśnionym ciele, w jego lodowatych dłoniach, w kościach policzkowych spływających jeszcze wodą. Każdy kolejny bodziec, nawet ten drobny i w gruncie rzeczy niewinny, prowadził Bena za rączkę do krainy szczęśliwości, gdzie liczyła się tylko narastająca frustracja; frustracja jednakże obezwładniająca, pełna nadziei na szczęśliwe zakończenie. I nie chodziło tutaj o ślub, wspólny domek na przedmieściach i inferiusa psidwaka. Pomimo opętania namiętnością wiedział, że powrotu nie będzie, że nie da się cofnąć czasu i że jeśli pojawienie się tutaj Percivala nie było wynikiem alkoholowej słabości a prawdziwej chęci, to nie mogą odbudować p r z y j a ź n i na poprzednim gruncie. Tamta opoka wieloletniej znajomości została spalona, pozostawiając ich z niczym oprócz użyźnionej popiołem ziemi. Nie, żeby w tej krótkiej chwili, kiedy przygryzał wargę mężczyzny, myślał w tak metaforycznych kategoriach - był tylko przedstawicielem brzydszej płci, dążącej do prezentu, na który czekał długich kilka lat. Teraz otrzymał go z dostawą do domu, w pakiecie z pijackimi pocałunkami i drżącymi dłońmi o temperaturze lodowej figury, zaciskającymi się na jego karku.
Nawet nie zauważył kiedy pozbył się koszuli i kiedy po jego ciele przeszedł przyjemnie-nieprzyjemny dreszcz, wywołany mało delikatnym dotykiem chłodnych palców. Nie zauważył także momentu, w którym ponownie przyciągał go do siebie, by zasmakować whisky prosto z jego ust i na sekundę - krótką, ale paraliżującą w swoim szalonym objawieniu - przenieść się z zagraconej kawalerki do pełnego słońca Pokoju Życzeń. Odtwarzanego w nieskończoność, łamiącego złotą zasadę koncentrowania się na przyszłości, lecz to wszystko traciło na znaczeniu, kiedy tu i teraz znów był szczęśliwy, mogąc nieśpiesznie przesuwać językiem po jego szyi i obojczyku, wdychając niezmienny zapach jego skóry.
zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| początek grudnia - po pączkach z Teddy, rzecz jasna
Śnieg, który wirował tego szalonego dnia po Pokątnej, dodając opustoszałej ulicy nieco uroku, prezentował się całkowicie odmiennie w wąskich zakamarkach Nokturnu. Zgubił gdzieś swoją dziewiczą biel i nie nikł w szybkim tempie, osadzając się w cieniu pod obskurnymi ścianami kamienic. Te szare naleciałości w niczym nie przypominały rozkosznego puchu, wyglądając raczej na zapleśniałe purchle, nagle wyrastające z gęstych od śmieci rynsztoków. Gdzieniegdzie - choć przecież wieczór był jeszcze młody i niewinny - rozdeptywane przez śpieszących osobników, naciągających szczelniej kaptury na głowę, jakby jakikolwiek kontakt z lodowatym podmuchem należał do największych nieprzyjemności, mogących spotkać przypadkowego przechodnia w krainie przeklętej dzielnicy.
Tym dziwniej w tym dość ponurym otoczeniu prezentował się Benjamin. Zazwyczaj przemykał pod podcieniami z bardzo niepasującą do swoich gabarytów gracją, cicho pokonując kolejne schodki, znikając pod łukowatymi sklepieniami i wychodząc niezauważony z zagruzowanych bram, lecz dzisiejszego popołudnia wręcz spacerował Nokturnem, pogwizdując cicho pod nosem. Bez nieodłączonego papierosa w ustach. Bez kaptura płaszcza na rozczochranej głowie. Za to z dziwnie nałożoną kurtką, pod którą ciągle trzymał brzdąca wyżła, ochraniając go nie tyle przed morderczą atmosferą ulicy, co przed zimnem. Miał nadzieję, że nieprzyjemna aura już dawno wygoniła Percivala z pracy - nie wpadł na to, że ciepła posadka przy biurku, o wygodnej podróży do wspaniałego rodowego dworku nie wspominając, może być dla Notta bardziej nęcąca od problematycznego zjawienia się w jego mieszkaniu - i że gdy przekroczy próg od razu będzie mógł wręczyć jubilatowi ten wspaniały prezent, kręcący się coraz bardziej nerwowo pod kurtką.
- Już niedaleko, dwa kroki, no, może trzy - mruknął uspokajająco, gdy w końcu skręcił w odpowiedni zaułek, od razu wchodząc do zacisznej klatki schodowej. Otrzepał nieco włosy ze śniegu, który zdążył zebrać się w kruczoczarnych lokach (i brodzie), nadając mu wygląd nagle posiwiałego Dziadka Mroza, po czym ruszył na górę, próbując przybrać w miarę obojętny wyraz twarzy.
Pięć pięter wyżej w końcu udało mu się jakoś ukryć wesoły, szczery uśmiech pod grobową maską. Rysy stężały w wyrazie skrajnego napięcia bądź smutku, choć zdradzały go jeszcze kąciki ust, drgające w niebezpiecznej zapowiedzi wybuchu śmiechu. Nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni miał dla Percivala prezent. W czasach szkolnych były to zazwyczaj paczki pełne słodyczy (zawsze z dołączonym prześmiewczym, choć czułym rysunkiem; coś o Ślizgonach, szlachcicach i nadętych paniątkach), a później, gdy ponownie los splątał ich ścieżki, mógł zaoferować mu nieco więcej. Kolana na szorstkiej, niewygodnej ziemi, dźwięk odpinanego paska spodni, roziskrzone spojrzenie; ot, zabawy nieco starszych chłopców. Tamte egzotyczne czasy jednak minęły, obywaj dojrzeli (ach, to złudne wrażenie) i Wright postanowił, że chociaż raz w życiu się postara. Tak naprawdę. Właściwie nie myślał zbyt długo, od razu odrzucając pomysły zbyt rozsądne. Przycisk do papieru? Drogie pióro? Spinki do mankietów? Jakaś nudziarska książka? Bez sensu; takie propozycje od razu kojarzyły się Benjaminowi z prezentami dla starego dziadygi. Mentalnie Percival może i czasem bywał takim szlacheckim jegomościem, lecz Wright wolał uderzyć w inną stronę jego osobowości. Tą wolną, niepokorną, trochę chłopięcą. Kojarzącą się z ich dobrymi chwilami, które spędzali na zewnątrz, w lasach, na łąkach, w górach, przeżywając przygody i próbując zasmakować nieśmiertelności.
Tak, tłumaczenie nieco podniosłe, ale Ben nie zamierzał perorować na ten temat, uznając, że przekazanie Nottowi psa będzie doskonałym pomysłem. Rana po smutnej śmierci ich wspólnego psidwaka się już zagoiła (tak przynajmniej w swej chłopięcej naiwności sądził), mogli więc rozpocząć nowy etap. Cóż, Wright nie wpadł na to, że obdarowywanie kogoś psem należy do prezentów podobnego kalibru co pierścionek zaręczynowy, lecz na szczęście nie rozpatrywał swego gestu w głębokich kategoriach, chcąc po prostu sprawić Percivalowi frajdę.
Wszedł więc do mieszkania spokojnie, wręcz niefrasobliwie, przystając w progu salonu ze swoją grobową miną i dziwnie wybrzuszającą się kurtką. Nott na szczęście zajęty był książką: siedział w tym samym miejscu, co zawsze, na krześle z jasnozielonym oparciem, nogi trzymając na stole a wolną dłoń: na nieco obtłuczonym fajansowym kubku. Ben odkaszlnął z całą szlachecką dyskrecją, na jaką było go stać.
- Jesteś już taki stary - rzucił w ramach równie dyskretnego powitania, nie mogąc już ani chwili dłużej kryć swego szczeniackiego uśmiechu jakiejś szczwanej radości. - Sto lat, sto lat, nie dziękuj, wiem, że to dziś, mam świetną pamięć - dodał, szczerząc niepokojąco duże zębiska, chociaż tak naprawdę nie miał zielonego pojęcia o datach. Wiedział po prostu, że gdy zaczynało robić się naprawdę chłodno - tak, że nawet po dwóch butelkach Ognistej czuł nieprzyjemne dreszcze na karku podczas swych nocnych spacerów - to z pewnością zbliżała się ta cudowna data pojawienia się na tym świecie jego największego przekleństwa. I miłoś...przyjaciela. - Mam coś dla ciebie - dopowiedział poufale, podchodząc do siedzącego na krześle Percivala, by rozchylić kurtkę niczym nielegalny sprzedawca artefaktów, z tym, że na podszewce nie błyszczały niebezpieczne przedmioty: spod klap kurtki wychylała się za to nieco zaspana psia mordka.
Śnieg, który wirował tego szalonego dnia po Pokątnej, dodając opustoszałej ulicy nieco uroku, prezentował się całkowicie odmiennie w wąskich zakamarkach Nokturnu. Zgubił gdzieś swoją dziewiczą biel i nie nikł w szybkim tempie, osadzając się w cieniu pod obskurnymi ścianami kamienic. Te szare naleciałości w niczym nie przypominały rozkosznego puchu, wyglądając raczej na zapleśniałe purchle, nagle wyrastające z gęstych od śmieci rynsztoków. Gdzieniegdzie - choć przecież wieczór był jeszcze młody i niewinny - rozdeptywane przez śpieszących osobników, naciągających szczelniej kaptury na głowę, jakby jakikolwiek kontakt z lodowatym podmuchem należał do największych nieprzyjemności, mogących spotkać przypadkowego przechodnia w krainie przeklętej dzielnicy.
Tym dziwniej w tym dość ponurym otoczeniu prezentował się Benjamin. Zazwyczaj przemykał pod podcieniami z bardzo niepasującą do swoich gabarytów gracją, cicho pokonując kolejne schodki, znikając pod łukowatymi sklepieniami i wychodząc niezauważony z zagruzowanych bram, lecz dzisiejszego popołudnia wręcz spacerował Nokturnem, pogwizdując cicho pod nosem. Bez nieodłączonego papierosa w ustach. Bez kaptura płaszcza na rozczochranej głowie. Za to z dziwnie nałożoną kurtką, pod którą ciągle trzymał brzdąca wyżła, ochraniając go nie tyle przed morderczą atmosferą ulicy, co przed zimnem. Miał nadzieję, że nieprzyjemna aura już dawno wygoniła Percivala z pracy - nie wpadł na to, że ciepła posadka przy biurku, o wygodnej podróży do wspaniałego rodowego dworku nie wspominając, może być dla Notta bardziej nęcąca od problematycznego zjawienia się w jego mieszkaniu - i że gdy przekroczy próg od razu będzie mógł wręczyć jubilatowi ten wspaniały prezent, kręcący się coraz bardziej nerwowo pod kurtką.
- Już niedaleko, dwa kroki, no, może trzy - mruknął uspokajająco, gdy w końcu skręcił w odpowiedni zaułek, od razu wchodząc do zacisznej klatki schodowej. Otrzepał nieco włosy ze śniegu, który zdążył zebrać się w kruczoczarnych lokach (i brodzie), nadając mu wygląd nagle posiwiałego Dziadka Mroza, po czym ruszył na górę, próbując przybrać w miarę obojętny wyraz twarzy.
Pięć pięter wyżej w końcu udało mu się jakoś ukryć wesoły, szczery uśmiech pod grobową maską. Rysy stężały w wyrazie skrajnego napięcia bądź smutku, choć zdradzały go jeszcze kąciki ust, drgające w niebezpiecznej zapowiedzi wybuchu śmiechu. Nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni miał dla Percivala prezent. W czasach szkolnych były to zazwyczaj paczki pełne słodyczy (zawsze z dołączonym prześmiewczym, choć czułym rysunkiem; coś o Ślizgonach, szlachcicach i nadętych paniątkach), a później, gdy ponownie los splątał ich ścieżki, mógł zaoferować mu nieco więcej. Kolana na szorstkiej, niewygodnej ziemi, dźwięk odpinanego paska spodni, roziskrzone spojrzenie; ot, zabawy nieco starszych chłopców. Tamte egzotyczne czasy jednak minęły, obywaj dojrzeli (ach, to złudne wrażenie) i Wright postanowił, że chociaż raz w życiu się postara. Tak naprawdę. Właściwie nie myślał zbyt długo, od razu odrzucając pomysły zbyt rozsądne. Przycisk do papieru? Drogie pióro? Spinki do mankietów? Jakaś nudziarska książka? Bez sensu; takie propozycje od razu kojarzyły się Benjaminowi z prezentami dla starego dziadygi. Mentalnie Percival może i czasem bywał takim szlacheckim jegomościem, lecz Wright wolał uderzyć w inną stronę jego osobowości. Tą wolną, niepokorną, trochę chłopięcą. Kojarzącą się z ich dobrymi chwilami, które spędzali na zewnątrz, w lasach, na łąkach, w górach, przeżywając przygody i próbując zasmakować nieśmiertelności.
Tak, tłumaczenie nieco podniosłe, ale Ben nie zamierzał perorować na ten temat, uznając, że przekazanie Nottowi psa będzie doskonałym pomysłem. Rana po smutnej śmierci ich wspólnego psidwaka się już zagoiła (tak przynajmniej w swej chłopięcej naiwności sądził), mogli więc rozpocząć nowy etap. Cóż, Wright nie wpadł na to, że obdarowywanie kogoś psem należy do prezentów podobnego kalibru co pierścionek zaręczynowy, lecz na szczęście nie rozpatrywał swego gestu w głębokich kategoriach, chcąc po prostu sprawić Percivalowi frajdę.
Wszedł więc do mieszkania spokojnie, wręcz niefrasobliwie, przystając w progu salonu ze swoją grobową miną i dziwnie wybrzuszającą się kurtką. Nott na szczęście zajęty był książką: siedział w tym samym miejscu, co zawsze, na krześle z jasnozielonym oparciem, nogi trzymając na stole a wolną dłoń: na nieco obtłuczonym fajansowym kubku. Ben odkaszlnął z całą szlachecką dyskrecją, na jaką było go stać.
- Jesteś już taki stary - rzucił w ramach równie dyskretnego powitania, nie mogąc już ani chwili dłużej kryć swego szczeniackiego uśmiechu jakiejś szczwanej radości. - Sto lat, sto lat, nie dziękuj, wiem, że to dziś, mam świetną pamięć - dodał, szczerząc niepokojąco duże zębiska, chociaż tak naprawdę nie miał zielonego pojęcia o datach. Wiedział po prostu, że gdy zaczynało robić się naprawdę chłodno - tak, że nawet po dwóch butelkach Ognistej czuł nieprzyjemne dreszcze na karku podczas swych nocnych spacerów - to z pewnością zbliżała się ta cudowna data pojawienia się na tym świecie jego największego przekleństwa. I miłoś...przyjaciela. - Mam coś dla ciebie - dopowiedział poufale, podchodząc do siedzącego na krześle Percivala, by rozchylić kurtkę niczym nielegalny sprzedawca artefaktów, z tym, że na podszewce nie błyszczały niebezpieczne przedmioty: spod klap kurtki wychylała się za to nieco zaspana psia mordka.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
przepraszam za to coś
Pożółkły pergamin szeleścił cicho, gdy – starając się dojrzeć maleńkie litery w szarzejącym coraz mocniej świetle znikającego dnia – przerzucał kolejne strony zgrabnej książki, bardziej zabijając w ten sposób czas niż rzeczywiście przykładając się do lektury. Mógłby zapalić stojącą nieopodal świecę, ale odrzucona niedbale różdżka leżała dokładnie po drugiej stronie drewnianego stołu, zbyt daleko, żeby był w stanie po nią sięgnąć, nie ruszając się z miejsca. Nie chciało mu się przerywać słodkiego bezruchu; znalezienie najwygodniejszej możliwej pozycji – z nogami wyciągniętymi na blacie i odchylonym niebezpiecznie krześle, kołyszącym się miarowo na jednej tylko nodze – zajęło mu co najmniej pół godziny, i uchronienie samego siebie przed rychłą ślepotą od nadmiernego wytężania wzroku nie było bynajmniej warte zaprzepaszczenia tego wysiłku. Tak samo jak napełnienie wyszczerbionego kubka nową porcją lurowatej kawy, bo ta, którą od czasu do czasu popijał, krzywiąc się z niesmakiem, już dawno wystygła na amen.
Oderwał na moment wzrok od ruchomej ilustracji przedstawiającej wyrośniętego trolla, roztrzaskującego maczugą głowę merlinowiduchawinnego czarodzieja i przeniósł go za okno, na kupkę zbierającego się na parapecie, mokrego śniegu, ale widok ten nie wywołał w nim wcale uczucia romantycznej nostalgii. Wprost przeciwnie, skrzywił się odruchowo, wyobrażając sobie ulice, które niedługo miały zamienić się w pokryte brudną breją tory przeszkód, zwiastując nadejście najgorszego okresu w roku. Myśl o zjeżdżającej się zewsząd rodzinie, dodatkowej, trudnej do strawienia dawce fałszywych uśmiechów i niepisanym konkursie na wydanie największej ilości galeonów przeznaczonych na zorganizowanie przyjęcia bożonarodzeniowego, przyprawiała go o mdłości i natychmiastową chęć ucieczki – najlepiej na inny kontynent. Być może dlatego ostatnio częściej niż zwykle zaszywał się w benjaminowym mieszkaniu, wymawiając się koniecznością dłuższego przebywania w pracy i gimnastykując się nad kolejnymi wymówkami, dotyczącymi jednodniowych wyjazdów i domniemanych inspekcji w smoczych rezerwatach.
Nigdy by nie przypuszczał, że to właśnie to miejsce stanie się dla niego czymś w rodzaju azylu, a już na pewno nie liczył na to, gdy trzy miesiące wcześniej doczołgał się pod obdrapane z farby drzwi, pijany w sztok i rzucający jakimiś żałosnymi wyznaniami. Do dzisiaj wzdrygał się na to wspomnienie, chociaż prawdę mówiąc wcale nie żałował, że ognista skierowała go właśnie tutaj, dając mu kolejną i najprawdopodobniej ostatnią szansę na odbudowanie roztrzaskanej… przyjaźni, bo nadal tym słowem określał ich relację, nie posuwając się do prób odnalezienia bardziej pasującego nawet w zaciszu własnych myśli.
Poderwał się lekko, słysząc trzaśnięcie drzwi pięć pięter niżej i rozlegające się zaraz po nim ciężkie, znajome kroki. Nagły ruch omal nie kosztował go zaliczenia paskudnego upadku, kołyszące się krzesło zachwiało się gwałtownie, ale w ostatniej chwili udało mu się (Percivalowi, nie krzesłu) odzyskać utraconą równowagę. Odetchnął bezgłośnie, tłumiąc zarówno cisnący mu się na usta uśmiech, jak i mikrosekundowy atak paniki, po czym powrócił spojrzeniem do książki, jedynie pozornie przesuwając wzrokiem po równych rzędach liter. W myślach odliczył dokładną liczbę stopni (dziwiąc się nieco, że było ich dwa razy więcej niż zwykle, ale Ben najwidoczniej z jakiegoś niezrozumiałego powodu zdecydował się pokonać je normalnie, a nie przeskakując po dwa za jednym razem), rozluźniając się automatycznie, gdy drzwi do mieszkania otworzyły się ze znajomym skrzypnięciem, rozlegającym się dokładnie w momencie, w którym rysunkowy troll zafundował papce z czarodzieja kolejne uderzenie.
Nie podniósł spojrzenia od razu, dlatego podejrzany wyraz twarzy mężczyzny początkowo wcale go nie zaalarmował, pozostawiając to zadanie dla kompletnie pozbawionej sensu wypowiedzi, która – o zgrozo – już sekundę później doczekała się przerażającej kontynuacji w postaci barwnego sto lat. Poderwał głowę do góry, odruchowo odnajdując wzrokiem górującego nad nim Benjamina, kulącego się jakoś dziwnie pod narzuconym na ramiona, pokrytym topniejącymi płatkami śniegu płaszczem. Ciemne brwi ściągnął w wyrazie kompletnej dezorientacji i wzmożonej automatycznie czujności, podczas gdy w jego oczach zatańczyły – na pewno! – gigantyczne znaki zapytania. – Co… – ty wyprawiasz?, miał zamiar zapytać, ale pełne niedowierzania zrozumienie powoli wlewało się już do jego umysłu, co prawda wciąż rozłażąc się w wielu charakterystycznych punktach (jak na przykład w tym, że był niemal pewien, że nie miał dzisiaj urodzin), ale formując w miarę logiczny obraz sytuacji. Co wcale go nie uspokoiło, bo a) nienawidził tego dnia i z uporem maniaka starał się o nim nie pamiętać, i b) miał świadomość, że to na okolice urodzin Bena przypadła ich żałosna wymiana zdań w trakcie festiwalu lata, zakończona czułym spierdalaj. Nie zdążył jednak wyrazić głośno żadnej z tych wątpliwości, bo w następnej chwili spod klap płaszcza wysunęła się głowa czegoś, czego zdecydowanie nie powinno tam być.
Tym razem zapomniał już o konieczności zgrabnego balansowania. Krzesło, na którym się kołysał, opadło z hukiem na wszystkie cztery nogi, ręka trzymająca kubek przesunęła go ze zgrzytem po blacie o kilkanaście centymetrów, a młody wyżeł poderwał łeb, wpatrując się prosto w niego z wyrazem czystego pożałowania i pogardy. A przynajmniej tak mu się wydawało.
Mierzyli się spojrzeniami jeszcze przez kilka sekund, po których Percival przeniósł wzrok na uśmiechniętego od ucha do ucha Jaimiego. – Kupiłeś sobie psa? – zapytał głupio, ponosząc sromotną porażkę w łączeniu ze sobą faktów; ostatnie zdanie przyjaciela tymczasowo zniknęło z jego umysłu, chowając się pod ulgą spowodowaną cudownym uniknięciem utraty wszystkich trzydziestu dwóch zębów.
Pożółkły pergamin szeleścił cicho, gdy – starając się dojrzeć maleńkie litery w szarzejącym coraz mocniej świetle znikającego dnia – przerzucał kolejne strony zgrabnej książki, bardziej zabijając w ten sposób czas niż rzeczywiście przykładając się do lektury. Mógłby zapalić stojącą nieopodal świecę, ale odrzucona niedbale różdżka leżała dokładnie po drugiej stronie drewnianego stołu, zbyt daleko, żeby był w stanie po nią sięgnąć, nie ruszając się z miejsca. Nie chciało mu się przerywać słodkiego bezruchu; znalezienie najwygodniejszej możliwej pozycji – z nogami wyciągniętymi na blacie i odchylonym niebezpiecznie krześle, kołyszącym się miarowo na jednej tylko nodze – zajęło mu co najmniej pół godziny, i uchronienie samego siebie przed rychłą ślepotą od nadmiernego wytężania wzroku nie było bynajmniej warte zaprzepaszczenia tego wysiłku. Tak samo jak napełnienie wyszczerbionego kubka nową porcją lurowatej kawy, bo ta, którą od czasu do czasu popijał, krzywiąc się z niesmakiem, już dawno wystygła na amen.
Oderwał na moment wzrok od ruchomej ilustracji przedstawiającej wyrośniętego trolla, roztrzaskującego maczugą głowę merlinowiduchawinnego czarodzieja i przeniósł go za okno, na kupkę zbierającego się na parapecie, mokrego śniegu, ale widok ten nie wywołał w nim wcale uczucia romantycznej nostalgii. Wprost przeciwnie, skrzywił się odruchowo, wyobrażając sobie ulice, które niedługo miały zamienić się w pokryte brudną breją tory przeszkód, zwiastując nadejście najgorszego okresu w roku. Myśl o zjeżdżającej się zewsząd rodzinie, dodatkowej, trudnej do strawienia dawce fałszywych uśmiechów i niepisanym konkursie na wydanie największej ilości galeonów przeznaczonych na zorganizowanie przyjęcia bożonarodzeniowego, przyprawiała go o mdłości i natychmiastową chęć ucieczki – najlepiej na inny kontynent. Być może dlatego ostatnio częściej niż zwykle zaszywał się w benjaminowym mieszkaniu, wymawiając się koniecznością dłuższego przebywania w pracy i gimnastykując się nad kolejnymi wymówkami, dotyczącymi jednodniowych wyjazdów i domniemanych inspekcji w smoczych rezerwatach.
Nigdy by nie przypuszczał, że to właśnie to miejsce stanie się dla niego czymś w rodzaju azylu, a już na pewno nie liczył na to, gdy trzy miesiące wcześniej doczołgał się pod obdrapane z farby drzwi, pijany w sztok i rzucający jakimiś żałosnymi wyznaniami. Do dzisiaj wzdrygał się na to wspomnienie, chociaż prawdę mówiąc wcale nie żałował, że ognista skierowała go właśnie tutaj, dając mu kolejną i najprawdopodobniej ostatnią szansę na odbudowanie roztrzaskanej… przyjaźni, bo nadal tym słowem określał ich relację, nie posuwając się do prób odnalezienia bardziej pasującego nawet w zaciszu własnych myśli.
Poderwał się lekko, słysząc trzaśnięcie drzwi pięć pięter niżej i rozlegające się zaraz po nim ciężkie, znajome kroki. Nagły ruch omal nie kosztował go zaliczenia paskudnego upadku, kołyszące się krzesło zachwiało się gwałtownie, ale w ostatniej chwili udało mu się (Percivalowi, nie krzesłu) odzyskać utraconą równowagę. Odetchnął bezgłośnie, tłumiąc zarówno cisnący mu się na usta uśmiech, jak i mikrosekundowy atak paniki, po czym powrócił spojrzeniem do książki, jedynie pozornie przesuwając wzrokiem po równych rzędach liter. W myślach odliczył dokładną liczbę stopni (dziwiąc się nieco, że było ich dwa razy więcej niż zwykle, ale Ben najwidoczniej z jakiegoś niezrozumiałego powodu zdecydował się pokonać je normalnie, a nie przeskakując po dwa za jednym razem), rozluźniając się automatycznie, gdy drzwi do mieszkania otworzyły się ze znajomym skrzypnięciem, rozlegającym się dokładnie w momencie, w którym rysunkowy troll zafundował papce z czarodzieja kolejne uderzenie.
Nie podniósł spojrzenia od razu, dlatego podejrzany wyraz twarzy mężczyzny początkowo wcale go nie zaalarmował, pozostawiając to zadanie dla kompletnie pozbawionej sensu wypowiedzi, która – o zgrozo – już sekundę później doczekała się przerażającej kontynuacji w postaci barwnego sto lat. Poderwał głowę do góry, odruchowo odnajdując wzrokiem górującego nad nim Benjamina, kulącego się jakoś dziwnie pod narzuconym na ramiona, pokrytym topniejącymi płatkami śniegu płaszczem. Ciemne brwi ściągnął w wyrazie kompletnej dezorientacji i wzmożonej automatycznie czujności, podczas gdy w jego oczach zatańczyły – na pewno! – gigantyczne znaki zapytania. – Co… – ty wyprawiasz?, miał zamiar zapytać, ale pełne niedowierzania zrozumienie powoli wlewało się już do jego umysłu, co prawda wciąż rozłażąc się w wielu charakterystycznych punktach (jak na przykład w tym, że był niemal pewien, że nie miał dzisiaj urodzin), ale formując w miarę logiczny obraz sytuacji. Co wcale go nie uspokoiło, bo a) nienawidził tego dnia i z uporem maniaka starał się o nim nie pamiętać, i b) miał świadomość, że to na okolice urodzin Bena przypadła ich żałosna wymiana zdań w trakcie festiwalu lata, zakończona czułym spierdalaj. Nie zdążył jednak wyrazić głośno żadnej z tych wątpliwości, bo w następnej chwili spod klap płaszcza wysunęła się głowa czegoś, czego zdecydowanie nie powinno tam być.
Tym razem zapomniał już o konieczności zgrabnego balansowania. Krzesło, na którym się kołysał, opadło z hukiem na wszystkie cztery nogi, ręka trzymająca kubek przesunęła go ze zgrzytem po blacie o kilkanaście centymetrów, a młody wyżeł poderwał łeb, wpatrując się prosto w niego z wyrazem czystego pożałowania i pogardy. A przynajmniej tak mu się wydawało.
Mierzyli się spojrzeniami jeszcze przez kilka sekund, po których Percival przeniósł wzrok na uśmiechniętego od ucha do ucha Jaimiego. – Kupiłeś sobie psa? – zapytał głupio, ponosząc sromotną porażkę w łączeniu ze sobą faktów; ostatnie zdanie przyjaciela tymczasowo zniknęło z jego umysłu, chowając się pod ulgą spowodowaną cudownym uniknięciem utraty wszystkich trzydziestu dwóch zębów.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Radosny uśmiech, ozdabiający brodatą twarz Benjamina, okazał się wyjątkowo trwały (czyżby zaklęcie Trwałego Przylepca?) i odporny na niesprzyjające warunki. Zarówno te atmosferyczne - mokry śnieg, roztapiający się we włosach i spływający lodowatym strumykiem za kołnierz kurtki mroził go do głębi - jak i bardziej personalne, dotyczące głównie reakcji Percivala. Spodziewał się przecież zupełnie innej odpowiedzi na te cudowne i rozbudowane życzenia urodzinowe. Szczerzenia zębów, roziskrzonych zielonych oczu, mruknięć zachwytu - tak, takie wizje roiły się w jego głowie. Zasługiwał przecież na miano najlepszego przyjaciela wszech czasów, który nie dość, że oferował swojemu druhowi dach nad głową (i to jaki dach! najlepsza kamienica w centrum Nokturnu! narkotyki, smocze jaja i czarnomagiczne artefakty w odległości maksymalnie dziesięciu kroków!), to jeszcze pamiętał o takich szczegółach jak daty urodzin. Nott przyszedł przecież na świat w grudniu. Na pewno. Co prawda Wright nie potrafił przywołać z odmętów umysłu dokładnej daty, ale tym razem zdał się po prostu na instynkt, mówiąc mu, że to dzisiaj. Pamiętał przecież w miarę dokładnie, kiedy to ku stołowi Ślizgonów przylatywały wyfiokowane sowy, chwiejące się pod ciężarem pokaźnych prezentów. Obserwował to z dystansu gniazda Gryfonów, zerkając ukradkiem na to zamieszanie, by zanotować w pamięci plany na spędzone wspólnie popołudnie dnia następnego - ten konkretny, urodzinowy dzień był wszak poświęcony slytherinowym gogusiom, z którymi Ben nie zamierzał walczyć o przyjaźń Percivala. Kilkanaście godzin nie robiło żadnej różnicy: to przekonanie pozostało w nim silne także i obecnie, gdy nie upewniał się w wielu źródłach, licząc po prostu na łut szczęścia i uśmiech losu, podsyłającego mu opady śniegu jako znak od Merlina.
Stropił się więc tylko odrobinę, widząc minę Notta, który owszem, był zaskoczony, ale nie w stylu brokat-radość-świeczki-wznoszenie toastów ognistą prosto z butelki. Zmarszczone czoło, uniesione brwi, tańczące pytajniki w spojrzeniu. Gdyby Wright miał choć odrobinę gorszy humor, zapewne poczułby się urażony, ale na szczęście od jakiegoś czasu błąkał się po niebiańskich łąkach optymizmu. Skwitował więc to retoryczne, krótkie pytanko wybuchem urywanego śmiechu, pięknie łączącego się w radosnej symfonii z ostrym stukotem nóg krzesła, uderzających o podłogę. Ben nawet nie spojrzał, czy kubek, trzymany przez Percivala jest cały, o samym Percivalu nie wspominając, gdyż nagle musiał poświęcić całą uwagę szczenięciu, metodycznie próbującemu wysupłać się z okowów skórzanej kurtki. Pies robił to cicho, nie skamlał, nie piszczał, okazując się niezwykle grzecznym egzemplarzem o niewiarygodnie wielkich ślepiach, wgapionych w Notta.
- Tak, to twój nowy pan, poznajcie się - powiedział bardzo poważnie i uroczyście, wyciągając ręce, by bezpardonowo podać Percy'emu psa do rąk. - Nie. To pies dla ciebie. Prezent - dodał bardzo powoli, jakby obawiając się, że mężczyzna tak bardzo wzruszył się jego przyjacielską wspaniałomyślnością, że doznał chwilowego zaćmienia umysłu. - Rasowy, myśliwski, kiedy podrośnie, będzie urodzonym towarzyszem wszelkich przygód - anonsował szczeniaka dalej, gładząc go (szczeniaka, nie Percivala) dużą dłonią po głowie. - Myślałem o psidwaku, ale naszego żaden by nie zastąpił. A wyżły są podobno tak samo bystre i wierne - kontynuował beztrosko, w końcu tracąc cierpliwość i po prostu kładąc psa na kolanach Percy'ego. Szczeniak w końcu wydał z siebie radosne szczeknięcie, by po sekundzie rozpocząć festiwal lizania mężczyzny po twarzy. - Tak więc...wszystkiego najlepszego - zakończył bardzo z siebie dumny, nie czując potrzeby, by tłumaczyć się dodatkowo z wybrania takiego a nie innego prezentu. Zegarki, długopisy, figurki - okropne, o lustereczkach z dedykacjami nie wspominając. Pies był o niebiosa lepszy od takich przedmiotów: Wright nie tylko obdarowywał Notta przydatnym stworzeniem, ale i przyjacielem na wiele lat. Taką przynajmniej miał pogodną intencję, jaką przekazywał Percivalowi także w swoim szczerym uśmiechu.
Stropił się więc tylko odrobinę, widząc minę Notta, który owszem, był zaskoczony, ale nie w stylu brokat-radość-świeczki-wznoszenie toastów ognistą prosto z butelki. Zmarszczone czoło, uniesione brwi, tańczące pytajniki w spojrzeniu. Gdyby Wright miał choć odrobinę gorszy humor, zapewne poczułby się urażony, ale na szczęście od jakiegoś czasu błąkał się po niebiańskich łąkach optymizmu. Skwitował więc to retoryczne, krótkie pytanko wybuchem urywanego śmiechu, pięknie łączącego się w radosnej symfonii z ostrym stukotem nóg krzesła, uderzających o podłogę. Ben nawet nie spojrzał, czy kubek, trzymany przez Percivala jest cały, o samym Percivalu nie wspominając, gdyż nagle musiał poświęcić całą uwagę szczenięciu, metodycznie próbującemu wysupłać się z okowów skórzanej kurtki. Pies robił to cicho, nie skamlał, nie piszczał, okazując się niezwykle grzecznym egzemplarzem o niewiarygodnie wielkich ślepiach, wgapionych w Notta.
- Tak, to twój nowy pan, poznajcie się - powiedział bardzo poważnie i uroczyście, wyciągając ręce, by bezpardonowo podać Percy'emu psa do rąk. - Nie. To pies dla ciebie. Prezent - dodał bardzo powoli, jakby obawiając się, że mężczyzna tak bardzo wzruszył się jego przyjacielską wspaniałomyślnością, że doznał chwilowego zaćmienia umysłu. - Rasowy, myśliwski, kiedy podrośnie, będzie urodzonym towarzyszem wszelkich przygód - anonsował szczeniaka dalej, gładząc go (szczeniaka, nie Percivala) dużą dłonią po głowie. - Myślałem o psidwaku, ale naszego żaden by nie zastąpił. A wyżły są podobno tak samo bystre i wierne - kontynuował beztrosko, w końcu tracąc cierpliwość i po prostu kładąc psa na kolanach Percy'ego. Szczeniak w końcu wydał z siebie radosne szczeknięcie, by po sekundzie rozpocząć festiwal lizania mężczyzny po twarzy. - Tak więc...wszystkiego najlepszego - zakończył bardzo z siebie dumny, nie czując potrzeby, by tłumaczyć się dodatkowo z wybrania takiego a nie innego prezentu. Zegarki, długopisy, figurki - okropne, o lustereczkach z dedykacjami nie wspominając. Pies był o niebiosa lepszy od takich przedmiotów: Wright nie tylko obdarowywał Notta przydatnym stworzeniem, ale i przyjacielem na wiele lat. Taką przynajmniej miał pogodną intencję, jaką przekazywał Percivalowi także w swoim szczerym uśmiechu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Myślowe zamroczenie ustępowało stopniowo, robiąc coraz więcej miejsca na inne emocje, chociaż szeroki uśmiech na twarzy Benjamina przez jakiś czas utrudniał mu jeszcze ułożenie faktów w logiczny ciąg. Przeniósł spojrzenie na żywą istotę, wiercącą się z podekscytowania w ramionach mężczyzny i potrząsającą długimi, brązowymi uszami; jednocześnie pozwalając, żeby przepływające wcześniej obok niego słowa, dotarły wreszcie w odpowiednie miejsce. Otworzył usta, ale gdy przez kolejne sekundy nie wydobywało się z nich nic oprócz oddechu, zamknął je z powrotem. W niezbadanej przestrzeni za mostkiem i żebrami coś się pojawiło, rozpychając się i ściskając inne narządy (czyżby jakaś nowo nabyta alergia na sierść?), ale na razie nie potrafił jeszcze zidentyfikować pochodzenia intruza. Bezwiednie ściągnął nogi ze stołu, opierając stopy na posadzce, podczas gdy pokryty krótką, nakrapianą sierścią psiak, rozpychał się w najlepsze na jego kolanach.
Chyba był już za stary, żeby cieszyć się jak dziecko na widok podskakującego szczeniaka, ale uśmiech zastępujący wreszcie nieme zdziwienie, zdawał się twierdzić coś innego. A może nie chodziło tylko o to, chociaż bardzo mocno starał się nie przypisywać tej sytuacji większej wagi, niż rzeczywiście miała? Wyciągnął ręce, asekurując nadpobudliwego psiaka przed nieuchronnym upadkiem na podłogę, czując jak dziwne uczucie w klatce piersiowej rozrasta się coraz bardziej. Od czasu feralnego wyjazdu, w czasie którego na wszystkie możliwe sposoby dowiódł własnej lekkomyślności, nie odważył się wziąć odpowiedzialności za nic więcej niż sowę, która na dobrą sprawę była jednostką całkowicie samowystarczalną. Przez rok trzymał się z daleka nawet od ludzi, przekonany, że zniszczenie pojawiało się wszędzie tam, gdzie postawił swoje stopy; być może dlatego doszukiwał się większego znaczenia w fakcie, że Ben wręczał mu właśnie pod opiekę żywe stworzenie, jednocześnie przywołując wspomnienie ich wspólnego psidwaka (świeć Merlinie nad jego duszą), który w świadomości Percivala stanowił uosobienie wszystkiego, co własnoręcznie rozpieprzył na kawałki.
Na szczęście nie miał okazji zastanowić się głębiej nad motywami Wrighta, bo wyżeł zniecierpliwił się przebywaniem na jego kolanach i zaczął radośnie lizać go po twarzy, zmuszając go tym samym do wyrwania się z bezruchu. Poklepał go po szyi, odsuwając się na bezpieczną odległość, ale wyglądało na to, że ten nie miał w najbliższym czasie zamiaru się uspokoić. Po kilkusekundowej, nierównej walce, Percy wziął zwierzaka na ręce i ściągnął go ostrożnie na podłogę, jednocześnie samemu podnosząc się z krzesła. Psiak zaszurał łapkami po posadzce i merdając wesoło ogonem, rozpoczął samodzielnie zwiedzanie benjaminowej kuchni.
– Nie musiałeś – powiedział, czując się dziwnie wytrącony z równowagi i przez kilka sekund obserwując poczynania szczeniaka, zanim powrócił spojrzeniem do twarzy Jaimiego. Coś przewróciło mu się w żołądku, bo uświadomił sobie, że rzeczywiście nie musiał, i nie chodziło już o to, że urodziny Notta nie przypadały na ten konkretny dzień; od dawna nie byli już hogwardzkimi druhami, beztrosko ignorującymi podziały i trzymającymi swoją stronę bez względu na wszystko. A chociaż Wright zachowywał się, jakby było między nimi w porządku, to Percival wiedział, że jego powrót pod postacią przyjaciela marnotrawnego nie był nawet po części w stanie zrekompensować tego, co w przeszłości spieprzył. Ba – nie był w stanie zaoferować mu nawet przyszłości, bo ta, która aktualnie się przed nim rozciągała, nie roztaczała bynajmniej optymistycznej wizji dla ich relacji. Mieli tylko teraźniejszość, składającą się z kradzionych wizyt w nokturnowej kamienicy.
Otworzył usta, przez moment mając zamiar powiedzieć coś jeszcze, ale słowa, które przez ułamek sekundy zatańczyły na jego wargach, wydały mu się co najmniej żałosne. Przełknął je więc razem ze śliną, a chcąc jakoś zetrzeć również i ewentualne złe wrażenie, zacisnął palce na przodzie benjaminowego płaszcza, by w następnej chwili go pocałować; ale nie brutalnie i zachłannie jak zazwyczaj, pocałunek był powolny i… krótki, bo coś mocno szarpnęło go za nogawkę, odwracając jego uwagę. – Dziękuję – powiedział, uśmiechając się, szczerze i jakoś tak chłopięco, wyglądając nagle co najmniej pięć lat młodziej.
Chyba był już za stary, żeby cieszyć się jak dziecko na widok podskakującego szczeniaka, ale uśmiech zastępujący wreszcie nieme zdziwienie, zdawał się twierdzić coś innego. A może nie chodziło tylko o to, chociaż bardzo mocno starał się nie przypisywać tej sytuacji większej wagi, niż rzeczywiście miała? Wyciągnął ręce, asekurując nadpobudliwego psiaka przed nieuchronnym upadkiem na podłogę, czując jak dziwne uczucie w klatce piersiowej rozrasta się coraz bardziej. Od czasu feralnego wyjazdu, w czasie którego na wszystkie możliwe sposoby dowiódł własnej lekkomyślności, nie odważył się wziąć odpowiedzialności za nic więcej niż sowę, która na dobrą sprawę była jednostką całkowicie samowystarczalną. Przez rok trzymał się z daleka nawet od ludzi, przekonany, że zniszczenie pojawiało się wszędzie tam, gdzie postawił swoje stopy; być może dlatego doszukiwał się większego znaczenia w fakcie, że Ben wręczał mu właśnie pod opiekę żywe stworzenie, jednocześnie przywołując wspomnienie ich wspólnego psidwaka (świeć Merlinie nad jego duszą), który w świadomości Percivala stanowił uosobienie wszystkiego, co własnoręcznie rozpieprzył na kawałki.
Na szczęście nie miał okazji zastanowić się głębiej nad motywami Wrighta, bo wyżeł zniecierpliwił się przebywaniem na jego kolanach i zaczął radośnie lizać go po twarzy, zmuszając go tym samym do wyrwania się z bezruchu. Poklepał go po szyi, odsuwając się na bezpieczną odległość, ale wyglądało na to, że ten nie miał w najbliższym czasie zamiaru się uspokoić. Po kilkusekundowej, nierównej walce, Percy wziął zwierzaka na ręce i ściągnął go ostrożnie na podłogę, jednocześnie samemu podnosząc się z krzesła. Psiak zaszurał łapkami po posadzce i merdając wesoło ogonem, rozpoczął samodzielnie zwiedzanie benjaminowej kuchni.
– Nie musiałeś – powiedział, czując się dziwnie wytrącony z równowagi i przez kilka sekund obserwując poczynania szczeniaka, zanim powrócił spojrzeniem do twarzy Jaimiego. Coś przewróciło mu się w żołądku, bo uświadomił sobie, że rzeczywiście nie musiał, i nie chodziło już o to, że urodziny Notta nie przypadały na ten konkretny dzień; od dawna nie byli już hogwardzkimi druhami, beztrosko ignorującymi podziały i trzymającymi swoją stronę bez względu na wszystko. A chociaż Wright zachowywał się, jakby było między nimi w porządku, to Percival wiedział, że jego powrót pod postacią przyjaciela marnotrawnego nie był nawet po części w stanie zrekompensować tego, co w przeszłości spieprzył. Ba – nie był w stanie zaoferować mu nawet przyszłości, bo ta, która aktualnie się przed nim rozciągała, nie roztaczała bynajmniej optymistycznej wizji dla ich relacji. Mieli tylko teraźniejszość, składającą się z kradzionych wizyt w nokturnowej kamienicy.
Otworzył usta, przez moment mając zamiar powiedzieć coś jeszcze, ale słowa, które przez ułamek sekundy zatańczyły na jego wargach, wydały mu się co najmniej żałosne. Przełknął je więc razem ze śliną, a chcąc jakoś zetrzeć również i ewentualne złe wrażenie, zacisnął palce na przodzie benjaminowego płaszcza, by w następnej chwili go pocałować; ale nie brutalnie i zachłannie jak zazwyczaj, pocałunek był powolny i… krótki, bo coś mocno szarpnęło go za nogawkę, odwracając jego uwagę. – Dziękuję – powiedział, uśmiechając się, szczerze i jakoś tak chłopięco, wyglądając nagle co najmniej pięć lat młodziej.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Urodzinowy słowotok Benjamina nie był czymś wyjątkowym: od zawsze przecież to on zasługiwał na miano lepszego mówcy, zalewając doskonale wychowanego szlachcica tonami mniej lub bardziej fascynujących opowiastek, rubasznych żarcików i pełnych onomatopei historii przeczytanych (a właściwie obejrzanych; Wright najbardziej w przygodowych powieściach lubił ilustracje) w cieniutkich woluminach o charakterze awanturniczym. Nott, odebrawszy staranne i pieczołowite nauki od zagranicznych guwernantów, potrafił trzymać język za zębami i nawet milczał jakoś godnie, nie wyglądając przy tym na zdezorientowanego głupca lub osobę niemającą nic do powiedzenia. Często zdarzało mu się oczywiście zabłysnąć wyszukaną puentą lub zachwycająco celnym komentarzem, lecz w ich dwójce to Ben miał gadane, niejednokrotnie swoją towarzyską swobodą wygrywając w przedbiegach niezbyt przyjemne sytuacje, jakie napotykały ich podczas smoczych wypraw. Wright wierzył więc święcie w siłę swojej charyzmy, nie biorąc pod uwagę, że szacunek, jaki wzbudzał niekoniecznie wiązał się z jego erudycją, bardziej dotycząc gabarytów i siły rozbudowanych mięśni.
Także i w tej radosnej sytuacji, celebrującej nadchodzącą wielkimi krokami starość, uznał, że drżące milczenie Percivala oznacza wielkie przejęcie nie tylko prezentem, ale i przekazanymi mu informacjami. Nie wynikało z nich co prawda zbyt wiele - nawet on sam musiał przyznać, że nie potrafił składać zachwycających życzeń, zazwyczaj ograniczając się do burknięcia najlepszego, bracie i klepnięcia w plecy z całej siły - ale nie potrafił znaleźć innego wytłumaczenia dla percivalowej reakcji. Jego dziwnego spojrzenia, skupionego na wyrywającym się szczeniaku, chwilę później ochoczo obwąchującego każdy metr kwadratowy nokturnowej willi. Drżenia kącika nottowskich ust. Uniesionych lekko brwi. Dziwnego rytmu oddechu - dziwnego o tyle, o ile dziwny był sam fakt rozpoznawania jego rytmu przez Benjamina, niepotrafiącego przywołać z pamięci nawet takich szczegółów jak ilość wypitych ubiegłego dnia butelek whisky. Nie zamierzał jednak koncentrować się na tych zbyt ckliwych przesłankach mózgu, po prostu chłonąć umiarkowane zadowolenie Percivala. Znał go jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że wielkie gesty nigdy nie były w jego nottowskim stylu i przelotny uśmiech, pojawiający się na jego twarzy, niósł ze sobą naprawdę dużo...zadowolenia? Bo przecież nie o wdzięczność tutaj chodziło, dlatego też Jaimie żachnął się, gdy Percy podniósł się z krzesła, zalewając go szaleńczym pędem słów. W liczbie trzech. Co ustanawiało nowy rekord.
- Oczywiście, że nie musiałem. Ale chciałem - wygłosił oczywistą oczywistość, obrzucając bruneta dość pytającym spojrzeniem, upewniając się, że wszystko z nim w porządku. Coś się zmieniło, w zielonych tęczówkach zadrżał jakiś dziwny błysk i w pierwszej chwili Wright pomyślał, że jego prezent spotkał się ze szlachecką reakcją odmowną, ale na szczęście zanim zdążył wyrazić swoje oburzenie, całą irytację zmyła przyjemność płynąca z nagłego pocałunku. Zaskakująco powolnego, zapowiadającego jakąś dłuższą, zmysłową - a nie szarpaną - przyjemność...w której jednak Ben nie mógł się zagłębić z odpowiednim zaangażowaniem, bo Nott znikał z zasięgu jego ust. Wright wydał z siebie dość niezadowolony pomruk, niknący jednak szybko na widok tego chłopięcego uśmiechu, który doskonale pamiętał z hogwarckich czasów, gdy obydwoje pachnęli raczej kremowym piwem, mając na sobie szkolne szaty i śnieg we włosach. Choćby starał się z całych sił, nie mógłby nie odwzajemnić wyszczerzenia zębów.
- Jesteś zachwycony, wiem - odparł bardzo triumfująco, unosząc prawą brew w wyrazie zarezerwowanym dla najgorętszych fanek Jastrzębi. A także fotoreporterów Czarownicy. - Jak go nazwiesz? Nie jestem dobry w kreatywność, ale może coś, wiesz, od jakiejś wspaniałej bestii? Smoka? - zaproponował całkowicie poważnie i całkowicie nieświadomy monotematyczności w nazewnictwie. Jeszcze raz błysnął zębami w firmowym uśmiechu (za coś otrzymał wspaniałą nagrodę od tego poczytnego damskiego pisemka), po czym znów zrównał się z podłogą, łapiąc szczeniaka, próbującego rozszarpać percivalowe nogawki spodni. - Ma świetny rodowód. Prawie jak ty. Będziesz musiał znaleźć mu niedługo odpowiednią narzeczoną - powiedział z czystym, czułym sarkazmem, podnosząc wzrok na górującego nad nim Percivala i przygryzając wargi, by nie wybuchnąć zgryźliwym śmiechem.
Także i w tej radosnej sytuacji, celebrującej nadchodzącą wielkimi krokami starość, uznał, że drżące milczenie Percivala oznacza wielkie przejęcie nie tylko prezentem, ale i przekazanymi mu informacjami. Nie wynikało z nich co prawda zbyt wiele - nawet on sam musiał przyznać, że nie potrafił składać zachwycających życzeń, zazwyczaj ograniczając się do burknięcia najlepszego, bracie i klepnięcia w plecy z całej siły - ale nie potrafił znaleźć innego wytłumaczenia dla percivalowej reakcji. Jego dziwnego spojrzenia, skupionego na wyrywającym się szczeniaku, chwilę później ochoczo obwąchującego każdy metr kwadratowy nokturnowej willi. Drżenia kącika nottowskich ust. Uniesionych lekko brwi. Dziwnego rytmu oddechu - dziwnego o tyle, o ile dziwny był sam fakt rozpoznawania jego rytmu przez Benjamina, niepotrafiącego przywołać z pamięci nawet takich szczegółów jak ilość wypitych ubiegłego dnia butelek whisky. Nie zamierzał jednak koncentrować się na tych zbyt ckliwych przesłankach mózgu, po prostu chłonąć umiarkowane zadowolenie Percivala. Znał go jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że wielkie gesty nigdy nie były w jego nottowskim stylu i przelotny uśmiech, pojawiający się na jego twarzy, niósł ze sobą naprawdę dużo...zadowolenia? Bo przecież nie o wdzięczność tutaj chodziło, dlatego też Jaimie żachnął się, gdy Percy podniósł się z krzesła, zalewając go szaleńczym pędem słów. W liczbie trzech. Co ustanawiało nowy rekord.
- Oczywiście, że nie musiałem. Ale chciałem - wygłosił oczywistą oczywistość, obrzucając bruneta dość pytającym spojrzeniem, upewniając się, że wszystko z nim w porządku. Coś się zmieniło, w zielonych tęczówkach zadrżał jakiś dziwny błysk i w pierwszej chwili Wright pomyślał, że jego prezent spotkał się ze szlachecką reakcją odmowną, ale na szczęście zanim zdążył wyrazić swoje oburzenie, całą irytację zmyła przyjemność płynąca z nagłego pocałunku. Zaskakująco powolnego, zapowiadającego jakąś dłuższą, zmysłową - a nie szarpaną - przyjemność...w której jednak Ben nie mógł się zagłębić z odpowiednim zaangażowaniem, bo Nott znikał z zasięgu jego ust. Wright wydał z siebie dość niezadowolony pomruk, niknący jednak szybko na widok tego chłopięcego uśmiechu, który doskonale pamiętał z hogwarckich czasów, gdy obydwoje pachnęli raczej kremowym piwem, mając na sobie szkolne szaty i śnieg we włosach. Choćby starał się z całych sił, nie mógłby nie odwzajemnić wyszczerzenia zębów.
- Jesteś zachwycony, wiem - odparł bardzo triumfująco, unosząc prawą brew w wyrazie zarezerwowanym dla najgorętszych fanek Jastrzębi. A także fotoreporterów Czarownicy. - Jak go nazwiesz? Nie jestem dobry w kreatywność, ale może coś, wiesz, od jakiejś wspaniałej bestii? Smoka? - zaproponował całkowicie poważnie i całkowicie nieświadomy monotematyczności w nazewnictwie. Jeszcze raz błysnął zębami w firmowym uśmiechu (za coś otrzymał wspaniałą nagrodę od tego poczytnego damskiego pisemka), po czym znów zrównał się z podłogą, łapiąc szczeniaka, próbującego rozszarpać percivalowe nogawki spodni. - Ma świetny rodowód. Prawie jak ty. Będziesz musiał znaleźć mu niedługo odpowiednią narzeczoną - powiedział z czystym, czułym sarkazmem, podnosząc wzrok na górującego nad nim Percivala i przygryzając wargi, by nie wybuchnąć zgryźliwym śmiechem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Doskonale zdawał sobie sprawę, że czasami (zazwyczaj) myślał za dużo i mówił za mało; słowa, którym udawało się opuścić jego usta, stanowiły na ogół efekt końcowy skomplikowanego procesu filtrowania, przesiewania i odważania, i zawierały jedynie absolutne minimum koniecznej do przekazania treści. Owa cecha, w niektórych budząca zapewne zniecierpliwienie i irytację, była rzecz jasna pozostałością po starannym wychowaniu, jakie Percival otrzymał w dzieciństwie; zatrudniani przez jego ojca guwernanci poświęcili wiele czasu i nerwów, żeby utemperować podekscytowane słowotoki ciekawskiego kilkulatka, ale finalnie odnieśli sukces. Nie byli jednak w stanie sięgnąć do natłoku informacji, który w każdej sekundzie przepływał przez jego głowę, i który, pozostawiony sam na sam z właścicielem, nawarstwiał się w sposób przytłaczający, powodując niezrozumiałe dla otoczenia chwile przedłużającego się milczenia.
Zastanawiał się czasami, o ile jego życie byłoby prostsze, gdyby po prostu potrafił zwerbalizować krążące mu po głowie myśli. Nie wszystkie, ale przynajmniej te istotne, dotyczące rzeczy, które się liczyły, a które nagminnie zatrzymywał w pół drogi. Czy ostatnie dwa lata byłyby mniej żałosne, gdyby w porę wydusił z siebie przeklęte przepraszam albo zostań, zamiast ograniczać się do pustego, chłodnego spojrzenia, tak łatwego do błędnego zinterpretowania? A przecież przy Benie i tak pilnował się mniej; rozszerzony zakres swobody był w końcu jednym z czynników, które zatrzymały go przy świeżo upieczonym, jedenastoletnim Gryfonie, otwarcie śmiejącym się z jego wyszukanego słownictwa i podkopującym wszystko to, co siłą wtłaczano mu w umysł. Nawet jeśli nie zawsze prawidłowo wypełniał pozostawione przez Percivala luki. Chociaż w gruncie rzeczy…
– Jestem – potaknął, nadal uśmiechając się szeroko, co ostatnio zdarzało mu się dosyć rzadko. Lekkie odrętwienie o niezbadanym źródle towarzyszyło mu mniej więcej od dwóch tygodni, to jest od pogrzebu Beatrice, atakując go nie tyle żałosnymi wspominkami, co po prostu nieco wisielczym nastrojem, który za każdym razem zbywał obojętnym wzruszeniem ramion. Teraz jednak koncentrował swoją uwagę tylko i wyłącznie na nokturnowej kuchni, nie przejmując się nawet faktem, że rzeczywiście kończył wkrótce trzydzieści lat, a punkt, w którym tkwiło jego życie, nadal pozostawiał wiele do życzenia. Otrząsnął się z niewypowiedzianych, ckliwych wyznań, wsłuchując się z niemal niezmąconą radością w ciąg dalszy benjaminowego słowotoku. – Jesteś pewien, że chcesz powierzyć to zadanie mnie? – zapytał, kompletnie nie wpasowując się w płynącą z propozycji powagę, bo nie potrafił na dłuższą metę powstrzymać się od podzielenia beztroskiego nastroju przyjaciela. Zamiłowanie do skomplikowanych nazw z ukrytym znaczeniem stanowiło niestety jedną z rzeczy, która nie zanikła z czasem, więc fakt, że aktualnie nie miał wiele do nazywania, miał też swoje plusy. – Ale Smok brzmi odpowiednio dostojnie – powiedział, pół żartem, pół serio, śledząc wzrokiem merdającego ogonem szczeniaka, który w chwili obecnej miał dokładnie tyle wspólnego ze skrzydlatą bestią, co puszek pigmejski z wywerną.
Absolutny sarkazm płynący z kolejnych słów Jaimiego wywołał u niego kolejne parsknięcie śmiechu, skwitowane krzywym uśmiechem. Pewne przytyki nigdy się nie starzały i wypominanie percivalowego arystokratycznego urodzenia było jednym z nich, na który bezkarnie mógł pozwolić sobie jedynie Wright. – No ja myślę – odpowiedział, wykorzystując swój szlachecki ton numer dwa i bardzo nieszlachecko przykucając przy radosnym duecie. – Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że mógłbyś mi dać w prezencie jakiegoś mieszańca – dodał, nawet nie starając się powstrzymać drgających kącików ust, zwłaszcza że szczeniak kompletnie nic nie robił sobie z domniemanego rodowodu, na chwilę obecną zupełnie nieświadomy stawianych przed nim oczekiwań.
W jakiś absurdalny sposób, Percival mu tego zazdrościł.
– Wyjedźmy gdzieś – powiedział nagle, nie do końca zdając sobie sprawę zarówno ze znaczenia własnych słów, jak i z całkowicie spontanicznego przejścia na liczbę mnogą. Zdanie urwało się trochę zbyt gwałtownie, jakby działająca zazwyczaj bez szwanku samokontrola włączyła się tym razem z kilkusekundowym opóźnieniem, pozwalając ujrzeć luźnej myśli światło dzienne, zanim jeszcze zdrowy rozsądek zdążył przeanalizować jej sens. Nott przez moment sam wydawał się zaskoczony, ale po chwili podniósł wzrok, przenosząc spojrzenie z psiaka na przytrzymującego go mężczyznę – żeby nie było żadnych wątpliwości co do tego, do kogo się zwracał. – Wiem, że Peak District zatrzęsie się w posadach, ale może wytrzymają bez ciebie kilka dni – dorzucił, już trochę mniej pewnie, tonem bardziej obojętnym, chcąc ująć całej sprawie nieco wagi, w razie gdyby miał spotkać się z odpowiedzią obleczoną w charakterystyczną drwinę.
Zastanawiał się czasami, o ile jego życie byłoby prostsze, gdyby po prostu potrafił zwerbalizować krążące mu po głowie myśli. Nie wszystkie, ale przynajmniej te istotne, dotyczące rzeczy, które się liczyły, a które nagminnie zatrzymywał w pół drogi. Czy ostatnie dwa lata byłyby mniej żałosne, gdyby w porę wydusił z siebie przeklęte przepraszam albo zostań, zamiast ograniczać się do pustego, chłodnego spojrzenia, tak łatwego do błędnego zinterpretowania? A przecież przy Benie i tak pilnował się mniej; rozszerzony zakres swobody był w końcu jednym z czynników, które zatrzymały go przy świeżo upieczonym, jedenastoletnim Gryfonie, otwarcie śmiejącym się z jego wyszukanego słownictwa i podkopującym wszystko to, co siłą wtłaczano mu w umysł. Nawet jeśli nie zawsze prawidłowo wypełniał pozostawione przez Percivala luki. Chociaż w gruncie rzeczy…
– Jestem – potaknął, nadal uśmiechając się szeroko, co ostatnio zdarzało mu się dosyć rzadko. Lekkie odrętwienie o niezbadanym źródle towarzyszyło mu mniej więcej od dwóch tygodni, to jest od pogrzebu Beatrice, atakując go nie tyle żałosnymi wspominkami, co po prostu nieco wisielczym nastrojem, który za każdym razem zbywał obojętnym wzruszeniem ramion. Teraz jednak koncentrował swoją uwagę tylko i wyłącznie na nokturnowej kuchni, nie przejmując się nawet faktem, że rzeczywiście kończył wkrótce trzydzieści lat, a punkt, w którym tkwiło jego życie, nadal pozostawiał wiele do życzenia. Otrząsnął się z niewypowiedzianych, ckliwych wyznań, wsłuchując się z niemal niezmąconą radością w ciąg dalszy benjaminowego słowotoku. – Jesteś pewien, że chcesz powierzyć to zadanie mnie? – zapytał, kompletnie nie wpasowując się w płynącą z propozycji powagę, bo nie potrafił na dłuższą metę powstrzymać się od podzielenia beztroskiego nastroju przyjaciela. Zamiłowanie do skomplikowanych nazw z ukrytym znaczeniem stanowiło niestety jedną z rzeczy, która nie zanikła z czasem, więc fakt, że aktualnie nie miał wiele do nazywania, miał też swoje plusy. – Ale Smok brzmi odpowiednio dostojnie – powiedział, pół żartem, pół serio, śledząc wzrokiem merdającego ogonem szczeniaka, który w chwili obecnej miał dokładnie tyle wspólnego ze skrzydlatą bestią, co puszek pigmejski z wywerną.
Absolutny sarkazm płynący z kolejnych słów Jaimiego wywołał u niego kolejne parsknięcie śmiechu, skwitowane krzywym uśmiechem. Pewne przytyki nigdy się nie starzały i wypominanie percivalowego arystokratycznego urodzenia było jednym z nich, na który bezkarnie mógł pozwolić sobie jedynie Wright. – No ja myślę – odpowiedział, wykorzystując swój szlachecki ton numer dwa i bardzo nieszlachecko przykucając przy radosnym duecie. – Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że mógłbyś mi dać w prezencie jakiegoś mieszańca – dodał, nawet nie starając się powstrzymać drgających kącików ust, zwłaszcza że szczeniak kompletnie nic nie robił sobie z domniemanego rodowodu, na chwilę obecną zupełnie nieświadomy stawianych przed nim oczekiwań.
W jakiś absurdalny sposób, Percival mu tego zazdrościł.
– Wyjedźmy gdzieś – powiedział nagle, nie do końca zdając sobie sprawę zarówno ze znaczenia własnych słów, jak i z całkowicie spontanicznego przejścia na liczbę mnogą. Zdanie urwało się trochę zbyt gwałtownie, jakby działająca zazwyczaj bez szwanku samokontrola włączyła się tym razem z kilkusekundowym opóźnieniem, pozwalając ujrzeć luźnej myśli światło dzienne, zanim jeszcze zdrowy rozsądek zdążył przeanalizować jej sens. Nott przez moment sam wydawał się zaskoczony, ale po chwili podniósł wzrok, przenosząc spojrzenie z psiaka na przytrzymującego go mężczyznę – żeby nie było żadnych wątpliwości co do tego, do kogo się zwracał. – Wiem, że Peak District zatrzęsie się w posadach, ale może wytrzymają bez ciebie kilka dni – dorzucił, już trochę mniej pewnie, tonem bardziej obojętnym, chcąc ująć całej sprawie nieco wagi, w razie gdyby miał spotkać się z odpowiedzią obleczoną w charakterystyczną drwinę.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
część pierwsza
Szybka odpowiedź