część pierwsza
AutorWiadomość
First topic message reminder :
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.[bylobrzydkobedzieladnie]
korytarz, salon, kuchnia
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 02.12.16 11:35, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie rozpatrywał obdarowywania Percivala w kategoriach uczuciowych - jakiekolwiek nakładanie znaczenia na ten prosty gest przekazania prezentu przyjaciela zapewne wywołałoby w nim paniczny strach; strach z rodzaju tych podstępnych, czyhających gdzieś za rogiem podświadomości i atakujących znienacka wielką maczugą, wywołującą krwotok wewnętrzny i w rezultacie śmierć mózgu. Podobny lęk odczuwał w tych nerwowych momentach, w których Nott zaczynał rozmowę. Poważną rozmowę. Zbyt poważną jak na standardy Benjamina. Zazwyczaj pojawiały się tam odniesienia do przeszłości i do przyszłości a także wywlekanie na światło dzienne przestępstw Percivala, ewentualnie jego logicznych przemyśleń. Jaimie nie chciał słyszeć żadnej z tych rzeczy: najchętniej zachowywałby się jak nieznośne dziecko, zatykające uszy rączkami i śpiewające przaśną piosenkę, byleby tylko nie usłyszeć niechcianych informacji. Właściwie dokładnie tak było: nie chciał przypominać sobie obezwładniającego bólu, który zawładnął nim pod koniec Hogwartu, kiedy to Nott obrócił w pył każde jedno jego marzenie. Nie chciał przywoływać z odmętów niepamięci wściekłości, przeżerającej mu mięśnie i psychikę, gdy Percy ignorował jego ostrzeżenia, beztrosko ruszając w pogoń za tym przeklętym smokiem, spopielającym kilka godzin później niewinnych mugoli. Nie chciał pielęgnować w sobie czystej nienawiści, rozdzielającej ich na dobre przed dwoma laty. Nie chciał także spoglądać przed siebie, gdzie czaiły się złowrogie widma szlacheckiej rodziny, ponownie złamanego serca, wystawnego wesela i chemicznej kastracji. Nie, nie, n i e. Żyli tu i teraz, w tej nieco obskurnej chociaż przytulnej kawalerce, w grudniowy wieczór, z beztroskim szczenięciem, plątającym się między ich nogami. Na tym Wright się skupiał i tylko do dopuszczał do swojego bardzo małego rozumku, czując się pierwszy raz od dawna (i pierwszy raz na tak długo - w końcu od pijackiej wizyty Percivala minęły już prawie trzy miesiące) po prostu szczęśliwy. Nieco przerażała go skala tej radości, zwłaszcza, że właściwie nic się nie zmieniło. Dalej zarabiał średnio, dalej miewał problemy finansowe i osobiste z nokturnowymi zakapiorami, dalej nie naprawił relacji z Harriett, dalej tłumił wewnętrzne rozterki nadmierną ilością alkoholu, lecz wszystko to nabierało całkiem innego znaczenia, bo miał przecież kogoś - i to nie byle kogo, chociaż nawet w myślach nie nazywał Notta swoją pierwszą miłością - kto b y ł o b o k. Kto rozumiał. Kto śmiał się z najgorszych żartów. Kto odpowiadał na sarkastyczne prowokacje z równą mocą. Kto całował z idealną mieszanką szaleństwa, agresji i pożądania. Kto niemalże rozczulająco marszczył brwi, zaczytując się w grubych księgach. Kto wpadał niespodziewanie wieczorami, a do dźwięku roztrzaskiwanej butelki whisky szybko dołączał stukot sprzączki paska, opadającej na podłogę.
Nie potrzebował nic więcej do szczęścia. Ani rozgrzeszenia przeszłości ani obietnic na przyszłość. Heroicznie chwytał więc chwilę, beztroskim śmiechem podsumowując każde słowo Percivala. I to dotyczące imienia dla psa i mieszańcowej aluzji i...propozycji wyjazdu, lecz (także w tym ostatnim przypadku) nie był to rechot złośliwy, raczej szalenie czysty - tak śmiał się w tych cudownych czasach, gdy ich jedynym problemem był stos zadań domowych i wypracowanie na pięć stóp z eliksirów.
- To prawdziwa bestia...Rogogon. Brzmi dumnie - zaproponował, siadając na ziemi, by poczochrać szczeniaka po krótkiej sierści. Pies miotał się w nieposkromionej radości między nim a nogami Percivala, na którego Wright spojrzał po krótkiej przerwie, unosząc nieco brwi. - Peak District może i wytrzyma, ale co z twoim biurkiem? I zrozpaczonymi papierkami, czekającymi na twój podpis? - zaczął dość kpiąco, nie spuszczając z Percy'ego uważnego spojrzenia nieco zmrużonych oczu. Oparł się plecami o ścianę, prostując nogi, co uniemożliwiło wyżlowi doskoczenie do jego szyi i obślinienie go na całego. - Ale...byłoby świetnie. Dawno nie miałem cię w zachwycających okolicznościach przyrody - dokończył nonszalancko, mało udanie ukrywając za samczym tekstem jakąś dziką, podskórną radość z tej propozycji. Wychodzącej prosto od Percivala, niesterowanej sugestiami Benjamina...którą odczytał, jak należy. Albo taką przynajmniej miał nadzieję, czując, że Percivalowi na nim zależy.
Nie potrzebował nic więcej do szczęścia. Ani rozgrzeszenia przeszłości ani obietnic na przyszłość. Heroicznie chwytał więc chwilę, beztroskim śmiechem podsumowując każde słowo Percivala. I to dotyczące imienia dla psa i mieszańcowej aluzji i...propozycji wyjazdu, lecz (także w tym ostatnim przypadku) nie był to rechot złośliwy, raczej szalenie czysty - tak śmiał się w tych cudownych czasach, gdy ich jedynym problemem był stos zadań domowych i wypracowanie na pięć stóp z eliksirów.
- To prawdziwa bestia...Rogogon. Brzmi dumnie - zaproponował, siadając na ziemi, by poczochrać szczeniaka po krótkiej sierści. Pies miotał się w nieposkromionej radości między nim a nogami Percivala, na którego Wright spojrzał po krótkiej przerwie, unosząc nieco brwi. - Peak District może i wytrzyma, ale co z twoim biurkiem? I zrozpaczonymi papierkami, czekającymi na twój podpis? - zaczął dość kpiąco, nie spuszczając z Percy'ego uważnego spojrzenia nieco zmrużonych oczu. Oparł się plecami o ścianę, prostując nogi, co uniemożliwiło wyżlowi doskoczenie do jego szyi i obślinienie go na całego. - Ale...byłoby świetnie. Dawno nie miałem cię w zachwycających okolicznościach przyrody - dokończył nonszalancko, mało udanie ukrywając za samczym tekstem jakąś dziką, podskórną radość z tej propozycji. Wychodzącej prosto od Percivala, niesterowanej sugestiami Benjamina...którą odczytał, jak należy. Albo taką przynajmniej miał nadzieję, czując, że Percivalowi na nim zależy.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jednym z największych kłamstw, jakie w młodości podstępnie mu sprzedano, było złudne przekonanie, że noszone nazwisko zobowiązywało go do osiągnięcia rzeczy wielkich. Od samego początku mierzył nienaturalnie wysoko, to akurat związane było bardziej z jego charakterem, niż butą, przekazywaną w rodzinie z pokolenia na pokolenie, ale dorastanie w domu pełnym portretów sławnych przodków nakreśliło przed młodym czarodziejem mglisty cel, leżący – jak zrozumiał wiele lat później – zdecydowanie poza jego zasięgiem. Bardzo długo jednak to właśnie zapisanie się na chlubnych kartach historii (kroniki ze starannie wyczyszczonymi opisami dziejów rodu zajmowały w rezydencji Nottów honorowe miejsce) uważał za równoznaczne z osiągnięciem szczęścia, nawet jeżeli opasłe księgi traktujące o dzikich stworzeniach i wiatr targający jego włosami podczas lotu na miotle, podszeptywały mu zupełnie coś innego. Słowa ojca musiał przyjmować przecież bezkrytycznie, to było oczywiste, nie protestował więc przed zamknięciem w szklanej bańce, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo zakrzywiała znajdującą się dookoła rzeczywistość; tę samą, o którą finalnie się rozbiła, a on wypadł na zewnątrz, prosto na piękną, arystokratyczną twarz.
Być może dlatego teraz dziwił się, zaskoczony, że radość sprawiały mu rzeczy całkowicie prozaiczne, proste, zwyczajne, bo w tamtym momencie, kucając na przykurzonej posadzce niewielkiej kuchni i nadając imię biegającemu dookoła szczeniakowi, czuł się szczęśliwy. Może nie osiągnął wszystkiego, co sobie zaplanował, nie pracował tam, gdzie chciał, jego młodzieńcze marzenia o pełnych przygód podróżach spaliły na panewce, a jego przodkowie z całą pewnością nie zerkali na niego z dumą, ale czy naprawdę potrzebował tego wszystkiego? Coraz częściej sądził, że czułby się całkiem dobrze żyjąc na własną rękę, nawet jeżeli jego imię miałoby zostać zapomniane i na zawsze wykreślone z czarodziejskiej historii. Chyba naprawdę się starzał; z drugiej strony ani przez moment nie wierzył w długodystansowość tego stanu rzeczy, bo zdążył się już nauczyć, że jeżeli cokolwiek dostawał za darmo, to tylko po to, żeby to później zwrócić – w mniej lub bardziej bolesny sposób. Prędzej czy później zabawa w znicza i szukającego, którą prowadził z własnymi obowiązkami, miała się skończyć, a on mógł tylko bezsilnie patrzeć na skracający się lont i zastanawiać, którą bliską sobie osobę w ostatniej sekundzie pociągnąć na ziemię.
Usiadł na podłodze w ślad za Benem, podwijając do góry ciągnące go rękawy koszuli i odruchowo omijając wzrokiem pokrywające przedramiona poparzenia, pamiątki po swoich dwóch największych porażkach. O których nawet nie pomyślał, całkowicie skupiony na śledzeniu wzrokiem biegającego mu wokół nóg szczeniaka. Rogogona. Uniósł wyżej brew w wyuczonym, lekko nonszalanckim geście (który podłapał od któregoś z braci) i już miał zamiar skomentować imię jakimś drwiącym komentarzem, ale… – Rogogon – powtórzył, przed oczami mając nie nakrapianą kulkę sierści z podskakującymi uszami, a pokrytą kolcami, skrzydlatą bestię. – Podoba mi się – przyznał, poświęcając chwilę na przypasowanie nowego słowa do jego właściciela i podnosząc wzrok dopiero na słowa Jaimiego, który, dokładnie tak, jak się tego spodziewał, nie odpuścił sobie żartu na temat jego fascynującej kariery ministerstwie. O której przypominanie stanowiło kiedyś niezawodną receptę na wprawienie go w zły nastrój, ale aktualnie przestało robić na nim wrażenie – bo co mógł na to poradzić? Dwa lata temu obiecał sobie, że nigdy więcej nie weźmie odpowiedzialności za innych ludzi i póki co trzymał się danego sobie słowa. – Jestem obowiązkowym i sumiennym pracownikiem, mam sporo dni niewykorzystanego urlopu – powiedział, tonem jednocześnie wyniosłym, co lekko obrażonym, który kłócił się nieco z błyskającymi wesoło oczami. – Poza tym mam cudowną sekretarkę, która wszystko ogarnia. Inteligentną. I piękną, pisałem ci o niej – dodał konspiracyjnie, a potem roześmiał się, opierając się swobodnie o (chwiejącą się alarmująco) nogę stołu i pozwalając sobie zignorować niedwuznaczny komentarz Bena, napawając się przez moment myślą o wyjeździe.
Być może dlatego teraz dziwił się, zaskoczony, że radość sprawiały mu rzeczy całkowicie prozaiczne, proste, zwyczajne, bo w tamtym momencie, kucając na przykurzonej posadzce niewielkiej kuchni i nadając imię biegającemu dookoła szczeniakowi, czuł się szczęśliwy. Może nie osiągnął wszystkiego, co sobie zaplanował, nie pracował tam, gdzie chciał, jego młodzieńcze marzenia o pełnych przygód podróżach spaliły na panewce, a jego przodkowie z całą pewnością nie zerkali na niego z dumą, ale czy naprawdę potrzebował tego wszystkiego? Coraz częściej sądził, że czułby się całkiem dobrze żyjąc na własną rękę, nawet jeżeli jego imię miałoby zostać zapomniane i na zawsze wykreślone z czarodziejskiej historii. Chyba naprawdę się starzał; z drugiej strony ani przez moment nie wierzył w długodystansowość tego stanu rzeczy, bo zdążył się już nauczyć, że jeżeli cokolwiek dostawał za darmo, to tylko po to, żeby to później zwrócić – w mniej lub bardziej bolesny sposób. Prędzej czy później zabawa w znicza i szukającego, którą prowadził z własnymi obowiązkami, miała się skończyć, a on mógł tylko bezsilnie patrzeć na skracający się lont i zastanawiać, którą bliską sobie osobę w ostatniej sekundzie pociągnąć na ziemię.
Usiadł na podłodze w ślad za Benem, podwijając do góry ciągnące go rękawy koszuli i odruchowo omijając wzrokiem pokrywające przedramiona poparzenia, pamiątki po swoich dwóch największych porażkach. O których nawet nie pomyślał, całkowicie skupiony na śledzeniu wzrokiem biegającego mu wokół nóg szczeniaka. Rogogona. Uniósł wyżej brew w wyuczonym, lekko nonszalanckim geście (który podłapał od któregoś z braci) i już miał zamiar skomentować imię jakimś drwiącym komentarzem, ale… – Rogogon – powtórzył, przed oczami mając nie nakrapianą kulkę sierści z podskakującymi uszami, a pokrytą kolcami, skrzydlatą bestię. – Podoba mi się – przyznał, poświęcając chwilę na przypasowanie nowego słowa do jego właściciela i podnosząc wzrok dopiero na słowa Jaimiego, który, dokładnie tak, jak się tego spodziewał, nie odpuścił sobie żartu na temat jego fascynującej kariery ministerstwie. O której przypominanie stanowiło kiedyś niezawodną receptę na wprawienie go w zły nastrój, ale aktualnie przestało robić na nim wrażenie – bo co mógł na to poradzić? Dwa lata temu obiecał sobie, że nigdy więcej nie weźmie odpowiedzialności za innych ludzi i póki co trzymał się danego sobie słowa. – Jestem obowiązkowym i sumiennym pracownikiem, mam sporo dni niewykorzystanego urlopu – powiedział, tonem jednocześnie wyniosłym, co lekko obrażonym, który kłócił się nieco z błyskającymi wesoło oczami. – Poza tym mam cudowną sekretarkę, która wszystko ogarnia. Inteligentną. I piękną, pisałem ci o niej – dodał konspiracyjnie, a potem roześmiał się, opierając się swobodnie o (chwiejącą się alarmująco) nogę stołu i pozwalając sobie zignorować niedwuznaczny komentarz Bena, napawając się przez moment myślą o wyjeździe.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Beztroskie siedzenie na podłodze i rozmawianie o podróży nieodłącznie kojarzyło się Benjaminowi z Hogwartem, z tamtym pulsującym adrenaliną i wiarą w cuda czasem młodości, kiedy to nie istniały rzeczy niemożliwe a pokaźne przeszkody, piętrzące się na horyzoncie, rozpatrywało się w kategoriach wyczekiwanych wyzwań a nie potencjalnych porażek. Może i w Pokoju Życzeń, który stał się ich oazą w oceniającym oceanie moralności, nie pachniało intensywnie Ognistą a i podłoga była jakaś cieplejsza, zawsze przykryta starymi dywanami, ale Wright i tak czuł w nozdrzach specyficzny aromat tamtych letnich dni. Układających się na ostatnie tygodnie przed wakacjami; tygodnie, które oficjalnie spędzali razem na nauce do egzaminów końcowych, a nieoficjalnie: na snuciu planów dotyczących przyszłości. Zarówno tej krótkotrwałej (na pewno będziemy pisać do siebie długie listy), jak i wybiegającej aż poza mury edukacji, gdzie mieli na dobre być wolni. I razem. Ben traktował to jako coś oczywistego, kolejny punkt do odhaczenia na Wielkim Planie Przygody, który na pewno się ziści i który w żaden sposób nie będzie zagrożony przez osoby trzecie. Przez moralność. Przez szlacheckie wychowanie, obowiązki inne pierdoły, metodycznie wybijane Percivalowi z głowy metodą bardzo łagodną. Owszem, wyśmiewał złote zasady i megalomanię Nottów, ale raczej pokazywał przyjacielowi, że można inaczej niż narzucał mu swoje spojrzenie na świat. Nade wszystko cenił przecież mityczną wolność, oferując ją także Percy'emu. Nie zmuszał, nie szantażował, nie manipulował emocjami, przyjmując go z całym dobrodziejstwem szlachetnego inwentarza, naiwnie wierząc, że nie musi się niczego obawiać. Boleśnie się jednak pomylił...co od razu powinno doprowadzić do zniekształcenia tych radosnych, ciepłych wspomnień i napływu chmurnych myśli, druzgoczących urodzinową sielankę. Ben nie należał jednak do osób chowających urazę a już na pewno nie pielęgnował jej w stosunku do Percivala: skoro już podjął decyzję o wpuszczeniu zapijaczonego arystokraty pod swój dach, to nie mógł taplać się w masochistycznym błocku. Nie zapomniał całego festiwalu cierpień młodego Gryfona, jaki zaserwował mu Nott, ale postanowił mu to wszystko wybaczyć. Zacząć na nowo. Z samymi dobrymi wizjami przeszłości, powracającymi miłą falą podczas wspaniałej imprezy urodzinowej.
- Jego uszy trochę przypominają kolce, zobacz - rzucił, wkręcając się w usmaczanie psiaka; chwycił go w obie dłonie, ukracając szczenięce szarpanie dywanika, a następnie poczochrał go po łebku...co i tak nie wpłynęło na zwiększenie się podobieństwa zwierzątka do morderczego rogogona. Ben szczycił się jednak bogatą wyobraźnią i bez problemu rysował sobie przed oczami świetlaną przyszłość, w której to Rogogon będzie razem z nimi przeżywał wspaniałe przygody na bezdrożach Europy Wschodniej. Na razie jednak koncentrował się raczej na tych kilku dniach, które zaproponował Percival, chyba nawet nie zdając sobie sprawy z wagi takiego wyjazdu...podobnie jak Ben nie zdawał sobie sprawy z całej emocjonalnej aury podarowania przyjacielowi zwierzęcego prezentu.
Mocno odbiegającego od podarunków, jakie powinien otrzymać sumienny pracownik Ministerstwa. Wright wybuchnął nieposkromionym śmiechem, ze zdziwieniem obserwując swoje całkowite rozluźnienie. Wspomnienie o sekretarce powinno uruchomić w nim całą spiralę samczej zaborczości i urażonych pytań, problem w tym (lub właśnie nie problem, że w ogóle nie szarpał się z takimi emocjami. - Skoro jest taka cudowna, to może ją zabierzesz na ten romantyczny urlop? - zaproponował powoli, uroczo kopiując konspiracyjny ton, jakby właśnie pomagał swojemu przyjacielowi w planowaniu namiętnego wyjazdu ze swoją sekretarką-kochanką. - Wiesz, jakiś wygodny hotel, drogie wino, królewskie łoże obsypane płatkami róż - kontynuował cudowny obrazek, urywając jednak zdanie w połowie, by znów zaśmiać się krótko. - Ja wolałbym...wiesz, tak jak za starych czasów...namiot, Ognista z brudnych mugolskich manierek, twoje drętwe utyskiwanie na to, że znów ograłem cię w karty, korzystając z podłych nokturnowych sztuczek... - mówił dość powoli, gdzieś w połowie wypowiedzi tracąc sarkastyczny grymas na rzecz prostego, spokojnego uśmiechu, tak rzadko goszczącego na jego brodatej twarzy.
- Jego uszy trochę przypominają kolce, zobacz - rzucił, wkręcając się w usmaczanie psiaka; chwycił go w obie dłonie, ukracając szczenięce szarpanie dywanika, a następnie poczochrał go po łebku...co i tak nie wpłynęło na zwiększenie się podobieństwa zwierzątka do morderczego rogogona. Ben szczycił się jednak bogatą wyobraźnią i bez problemu rysował sobie przed oczami świetlaną przyszłość, w której to Rogogon będzie razem z nimi przeżywał wspaniałe przygody na bezdrożach Europy Wschodniej. Na razie jednak koncentrował się raczej na tych kilku dniach, które zaproponował Percival, chyba nawet nie zdając sobie sprawy z wagi takiego wyjazdu...podobnie jak Ben nie zdawał sobie sprawy z całej emocjonalnej aury podarowania przyjacielowi zwierzęcego prezentu.
Mocno odbiegającego od podarunków, jakie powinien otrzymać sumienny pracownik Ministerstwa. Wright wybuchnął nieposkromionym śmiechem, ze zdziwieniem obserwując swoje całkowite rozluźnienie. Wspomnienie o sekretarce powinno uruchomić w nim całą spiralę samczej zaborczości i urażonych pytań, problem w tym (lub właśnie nie problem, że w ogóle nie szarpał się z takimi emocjami. - Skoro jest taka cudowna, to może ją zabierzesz na ten romantyczny urlop? - zaproponował powoli, uroczo kopiując konspiracyjny ton, jakby właśnie pomagał swojemu przyjacielowi w planowaniu namiętnego wyjazdu ze swoją sekretarką-kochanką. - Wiesz, jakiś wygodny hotel, drogie wino, królewskie łoże obsypane płatkami róż - kontynuował cudowny obrazek, urywając jednak zdanie w połowie, by znów zaśmiać się krótko. - Ja wolałbym...wiesz, tak jak za starych czasów...namiot, Ognista z brudnych mugolskich manierek, twoje drętwe utyskiwanie na to, że znów ograłem cię w karty, korzystając z podłych nokturnowych sztuczek... - mówił dość powoli, gdzieś w połowie wypowiedzi tracąc sarkastyczny grymas na rzecz prostego, spokojnego uśmiechu, tak rzadko goszczącego na jego brodatej twarzy.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lekka atmosfera towarzysząca snuciu beztroskich planów na najbliższą przyszłość udzieliła mu się zaskakująco szybko, wygładzając podłużną, głęboką zmarszczkę między brwiami, która zazwyczaj stanowiła nieodłączną oznakę chmurnych, egzystencjalnych rozmyślań o życiu. Odpuścił sobie powagę, nie potrafiąc i nie chcąc zachować jej w obecnych okolicznościach; siedzenie na zakurzonej podłodze i przerzucanie się żartami na temat smoczego podobieństwa oraz domniemanego romansu z sekretarką, w żaden sposób nie pasowało do przepełnionej zobowiązaniami rzeczywistości, więc bezkarnie o niej zapominał, ograniczając się do tu i teraz. Nie pasowało zresztą też do ich relacji – Ben nigdy nie pozwalał mu na to dobrowolne, mentalne umartwianie się, skutecznie odwracając jego uwagę w stronę bardziej przyziemną. I bliższą. Percival zdał sobie z tego sprawę już dawno, i to najprawdopodobniej dlatego postać przyjaciela nieodłącznie kojarzyła mu się z wolnością. Nie potrzebował wolnych przestrzeni, zapierających dech w piersiach krajobrazów ani czających się za rogiem przygód, żeby zwyczajnie poczuć się dobrze; wystarczyło mu towarzystwo Wrighta, jego nieskomplikowane podejście do świata i głośny śmiech, roznoszący się po kuchni. Która wielkościowo stanowiła może jedną dwudziestą jego mieszkania, a i tak oddychało mu się w niej swobodniej (o ile nie unosiły się w niej akurat pozostałości po kulinarnych eksperymentach Jaimiego), niż wśród przestronnych pomieszczeń rezydencji, o biurze w ministerstwie nie wspominając. To tutaj zresztą przytoczył się w stanie półprzytomnym, podczas gdy mógł wybrać każde inne miejsce w Anglii i poza nią.
– No – przytaknął, przekręcając głowę pod kątem, jakby chciał dokładniej ocenić wspomniane przez Bena kolce i kiwając głową z udawaną aprobatą. – I jego zęby trochę przypominają smocze kły – dodał po chwili, gdy zniecierpliwiony zabiegami mężczyzny szczeniak odwrócił łebek, kłapiąc ostrzegawczo dwoma rzędami białych zębów (albo po prostu się bawiąc, bo już po chwili znów rozpoczął serię radosnych podskoków, od czasu do czasu zaczepnie trącając Wrighta w łokieć).
Nie roztrząsał już podwójnego znaczenia urodzinowego podarunku, podobnie jak nie zawracał sobie głowy ewentualnymi zobowiązaniami, płynącymi z jego wyjazdowej propozycji, bo w tamtym momencie zwyczajnie ich nie dostrzegał, z pełną świadomością pozostając ślepym na możliwe konsekwencje. Ta nietypowa dla wychowywanych surowo szlachciców lekkomyślność również nieodłącznie wiązała się z pozostawaniem pod wpływem Jaimiego… albo po prostu ze stanem szczęścia, chociaż jeśliby dłużej się nad tym zastanowić, to jedno wytłumaczenie wcale nie wykluczało słuszności drugiego.
– O czym ty mówisz, jaki romantyczny urlop? – zapytał, teatralnie przykładając dłoń do klatki piersiowej w geście śmiertelnego oburzenia, godnego prawego arystokraty. – Przypominam ci, że jestem zaręczony – dodał, a ostatnie słowo zniknęło pod rozbawionym parsknięciem. Prawdę mówiąc, nie był wcale pewien, czy owe stwierdzenie wciąż było prawdziwe, bo Cassiopeia już wiele tygodni wcześniej przestała pojawiać się na oficjalnych spotkaniach, a od niedawna krążyły na jej temat dziwne plotki, ale w tamtym momencie jego przyszła niedoszła narzeczona była ostatnią kwestią, która krążyła mu po głowie, ograniczając swoją rolę do obiektu lekkich (ale bynajmniej nie złośliwych, mimo wszystko nadal ją szanował) żartów. – I nie wiem, z kim jeszcze jeździłeś na wyprawy pod namiot, ale mnie na pewno nie ogrywałeś w karty. Szliśmy co najmniej równo – zaprzeczył. Dla zasady, obaj wiedzieli, że przegrywał z kretesem jakieś dziewięć na dziesięć razy. Oraz że przegrywać nie potrafił, więc drętwe utyskiwanie też miało w sobie ziarno prawdy.
– No – przytaknął, przekręcając głowę pod kątem, jakby chciał dokładniej ocenić wspomniane przez Bena kolce i kiwając głową z udawaną aprobatą. – I jego zęby trochę przypominają smocze kły – dodał po chwili, gdy zniecierpliwiony zabiegami mężczyzny szczeniak odwrócił łebek, kłapiąc ostrzegawczo dwoma rzędami białych zębów (albo po prostu się bawiąc, bo już po chwili znów rozpoczął serię radosnych podskoków, od czasu do czasu zaczepnie trącając Wrighta w łokieć).
Nie roztrząsał już podwójnego znaczenia urodzinowego podarunku, podobnie jak nie zawracał sobie głowy ewentualnymi zobowiązaniami, płynącymi z jego wyjazdowej propozycji, bo w tamtym momencie zwyczajnie ich nie dostrzegał, z pełną świadomością pozostając ślepym na możliwe konsekwencje. Ta nietypowa dla wychowywanych surowo szlachciców lekkomyślność również nieodłącznie wiązała się z pozostawaniem pod wpływem Jaimiego… albo po prostu ze stanem szczęścia, chociaż jeśliby dłużej się nad tym zastanowić, to jedno wytłumaczenie wcale nie wykluczało słuszności drugiego.
– O czym ty mówisz, jaki romantyczny urlop? – zapytał, teatralnie przykładając dłoń do klatki piersiowej w geście śmiertelnego oburzenia, godnego prawego arystokraty. – Przypominam ci, że jestem zaręczony – dodał, a ostatnie słowo zniknęło pod rozbawionym parsknięciem. Prawdę mówiąc, nie był wcale pewien, czy owe stwierdzenie wciąż było prawdziwe, bo Cassiopeia już wiele tygodni wcześniej przestała pojawiać się na oficjalnych spotkaniach, a od niedawna krążyły na jej temat dziwne plotki, ale w tamtym momencie jego przyszła niedoszła narzeczona była ostatnią kwestią, która krążyła mu po głowie, ograniczając swoją rolę do obiektu lekkich (ale bynajmniej nie złośliwych, mimo wszystko nadal ją szanował) żartów. – I nie wiem, z kim jeszcze jeździłeś na wyprawy pod namiot, ale mnie na pewno nie ogrywałeś w karty. Szliśmy co najmniej równo – zaprzeczył. Dla zasady, obaj wiedzieli, że przegrywał z kretesem jakieś dziewięć na dziesięć razy. Oraz że przegrywać nie potrafił, więc drętwe utyskiwanie też miało w sobie ziarno prawdy.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Benjamin zerkał to na szalejącego obok nich psiaka, skrajnie podekscytowanego nowym miejscem zamieszkania o tak bogatym bukiecie zapachów (widocznie przyjemny aromat męskiej kawalerki miał oddziaływanie równe smoczym pazurom), to na opierającego się o nogę stołu Percivala. Na tym drugim przedstawicielu samczej rasy skupiał się na dłużej, ze zdziwieniem wyłapując zmiany, jakie zadziały się w nim od niepamiętnego pijackiego spotkania na początku września. Wtedy - nawet pomimo skrajnego upojenia, nakazującego mu obedrzeć połowę drzwi wejściowych z zeschniętej farby - wydawał się spięty, najeżony; rzeczywistość na nowo wtłoczyła go w szlachecką formę, jaką Ben ledwie pamiętał sprzed zawiązania się hogwarckiej przyjaźni. Owszem, przez te wszystkie lata Nott nie pozbył się całkowicie cech arystokraty, często używając zbyt okrągłych słów na określenie najprostszych rzeczy lub wykazując się zadziwiającymi manierami w nieodpowiednich sytuacjach melin i zatęchłych tawern, ale dopiero w dorosłości Wright zmierzył się z prawdziwym lordem Nottem. Siedzącym za biurkiem w Ministerstwie Magii. O chłodnym spojrzeniu w pustych, zielonych oczach. O napiętych barkach i nadmiernie wyprostowanej sylwetce. O szybkim chodzie przypominającym nieco marszowy krok w jakimś pokracznym średniowiecznym tańcu. Na szczęście całe to spięcie, wyglądające z perspektywy Benjamina wręcz boleśnie, rozpłynęło się na przestrzeni tych trzech miesięcy bezpowrotnie i teraz miał przed sobą normalnego Percy'ego. Rozwalonego na podłodze, pozwalającemu hasać obok siebie szczeniakowi i niezbyt przejmującego się panującym dookoła bałaganem i tym, że jego rozmówca ciągle ma na sobie skórzaną kurtkę ociekającą roztopionym śniegiem.
Nie powinien tak dużo rozmyślać o przyjacielu, ale działo się to niejako mimo woli, pozostawiając Jaimiego w pewnym stanie otępienia, chociaż ciągle udekorowanego lekkim uśmiechem, poszerzającym się na widok teatralnego gestu bruneta. Wspomnienie narzeczonej już nie bolało; Cassio nie miała wstępu do ich prywatnej, nokturnowej bajki, gdzie była czymś w rodzaju poltergeista, bardziej zabawnego niż irytującego. Przyrzeczenia składane innej nie stanowiły zagrożenia - Wright był tego dziwnie pewien, chociaż podobne obietnice nigdy nie padły z ust z Percivala. Jak i z jego ust. Żyli przecież bez żadnych werbalnych kajdan, bez wielkich przemówień i powłóczystych spojrzeń znad wystawnych śniadań, lecz Benjamin i tak prowadził się po raz pierwszy w życiu niemalże cnotliwie, od dawna nie kosztując brudu Nokturnu z innych ust. Co wcale nie sprawiało mu trudności; płynnie przeszedł z zapijania smutków w podrzędnych spelunach na grzeczne powroty do mieszkania z nadzieją, że już na klatce schodowej ujrzy pomarańczowe światło przebłyskujące przez szparę w drzwiach wejściowych. To wystarczało, by poczuł się spełniony. A jeśli do towarzystwa Percivala dodawało się Ognistą oraz nieziemski seks - cóż, naprawdę mógł mówić o wielkim szczęściu, wyciągającym go na dobre z lepkich odmętów przewlekłej depresji.
Zawiesił się na dłuższą chwilę w swoich zaskakująco filozoficznych rozmyślaniach, reagując urywanym śmiechem dopiero po naiwnych zaprzeczeniach mężczyzny. Pokręcił z niedowierzaniem głową, po czym zsunął z ramion kurtkę, rzucając ją na oślep gdzieś w kierunku kanapy. - Przegrałeś ze mną małą fortunę, lordzie Nott - zakpił wesoło i - nie mogąc znieść już tego podłogowego dystansu - przesunął się tuż obok niego, by nagłym pocałunkiem uniemożliwić mu równie sarkastyczną odpowiedź. Na to i na każde następne zdanie, jakie jednak nie miało już paść tego wieczoru.
zt
Nie powinien tak dużo rozmyślać o przyjacielu, ale działo się to niejako mimo woli, pozostawiając Jaimiego w pewnym stanie otępienia, chociaż ciągle udekorowanego lekkim uśmiechem, poszerzającym się na widok teatralnego gestu bruneta. Wspomnienie narzeczonej już nie bolało; Cassio nie miała wstępu do ich prywatnej, nokturnowej bajki, gdzie była czymś w rodzaju poltergeista, bardziej zabawnego niż irytującego. Przyrzeczenia składane innej nie stanowiły zagrożenia - Wright był tego dziwnie pewien, chociaż podobne obietnice nigdy nie padły z ust z Percivala. Jak i z jego ust. Żyli przecież bez żadnych werbalnych kajdan, bez wielkich przemówień i powłóczystych spojrzeń znad wystawnych śniadań, lecz Benjamin i tak prowadził się po raz pierwszy w życiu niemalże cnotliwie, od dawna nie kosztując brudu Nokturnu z innych ust. Co wcale nie sprawiało mu trudności; płynnie przeszedł z zapijania smutków w podrzędnych spelunach na grzeczne powroty do mieszkania z nadzieją, że już na klatce schodowej ujrzy pomarańczowe światło przebłyskujące przez szparę w drzwiach wejściowych. To wystarczało, by poczuł się spełniony. A jeśli do towarzystwa Percivala dodawało się Ognistą oraz nieziemski seks - cóż, naprawdę mógł mówić o wielkim szczęściu, wyciągającym go na dobre z lepkich odmętów przewlekłej depresji.
Zawiesił się na dłuższą chwilę w swoich zaskakująco filozoficznych rozmyślaniach, reagując urywanym śmiechem dopiero po naiwnych zaprzeczeniach mężczyzny. Pokręcił z niedowierzaniem głową, po czym zsunął z ramion kurtkę, rzucając ją na oślep gdzieś w kierunku kanapy. - Przegrałeś ze mną małą fortunę, lordzie Nott - zakpił wesoło i - nie mogąc znieść już tego podłogowego dystansu - przesunął się tuż obok niego, by nagłym pocałunkiem uniemożliwić mu równie sarkastyczną odpowiedź. Na to i na każde następne zdanie, jakie jednak nie miało już paść tego wieczoru.
zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 3 stycznia
Nowy rok, nowy Ben. Cóż, nie było to aż takie proste, bowiem z nadejściem pierwszego stycznia właściwie nic nie zmieniło się w rutynie Wrighta a lepki kołowrót poprzednich miesięcy kręcił się w tym samym kierunku, pędząc na oślep ku przepaści, jakiej sam właściciel owego magicznego kramu jeszcze nie dostrzegał. Coś nieco trzaskało, gdzieś w tle pojawiała się mglista aura niepokoju, ale lekceważył to z obojętnością medytującego mnicha. Musiał przyjąć to, co nadchodziło, a im mniej był świadomy zbliżającego się ciosu, mogącego powalić go na brudną podłogę, tym dłużej mógł po prostu być szczęśliwy.
Lubił przecież czekać na Percivala. Charakteryzująca Benjamina niecierpliwość jakoś dezaktywowała się w tym jednym na milion przypadków. Nie frustrował się: raczej apetyt wzrastał w miarę głodu, osiągającego po tej dwutygodniowej rozłące całkiem spore rozmiary. I nie chodziło tylko o fizyczne zaspokojenie, chociaż wylany w świąteczną i sylwestrową noc alkohol mocno rozkołysał wrightowskie potrzeby. Po prostu, po ludzku, po męsku tęsknił. Za trzaskiem płomieni w kominku, za sadzą, osiadającą na włosach Percivala, za głupimi opowiastkami z serii niefortunnych, ministerialnych zdarzeń, o stukocie butelek, ustawianych najpierw na stole a potem przy łóżku. Za dzielonymi papierosami, chłopięcym dogryzaniem, wspomnieniami o przygodach, dziejących się na wymagającej scenie korytarzy Hogwartu. Nott uosabiał wszystko, co Wright kochał. Wolność, smoki, solidarność, przyjaźń, adrenalinę, dziką naturę i to cudowne podekscytowanie, moszczące się w dole brzucha, by emanować stamtąd gorącą siłą. Do sięgania po nieoczywiste, niemożliwe, zakazane.
Tego uczucia nie mogła zniszczyć głupia, nieprawdziwa plotka, uknuta przez perfidną Harriett. Jej życie okazało się serią porażek - z pewnością podyktowanych działaniem karmy, odpłacającej za paskudne zdrady półwili - i widząc jego szczęście próbowała mu je odebrać. Właściwie rozumiał motywacje Hatsy aż za dobrze, ale nie przyznawał się do tego nawet przed sobą samym. Szedł w zaparte, głuchy na coraz głośniejsze podszepty zdrowego rozsądku, przemawiające jednak za tym, by uwierzyć jasnowłosej kobiecie. Odkąd Nott zniknął w zaborczych ramionach rodziny, nie pisał, nie odzywał się, jakby zniknął z powierzchni ziemi. Kiedy Ben obudził się po sylwestrowych szaleństwach - a stało się to wczoraj wieczorem - doczytał w gazetach o niefortunnym Sabacie. Oszczędzającym organizatorów, dlatego też nie zdążył się zmartwić ewentualnym zgonem Percivala z rąk nieznanego mordercy. Wiedział, że doskonale poradziłby sobie z jakimś głupim zbirem, bo tak właśnie naiwnie wyobrażał sobie kogoś, kto wymordował możnych nestorów, kojarzących mu się z zatęchłymi, zardzewiałymi dziadkami. Rozumiał też, że Percy miał teraz dużo na głowie - chociażby spieranie krwi z pumpów i wypomadowanych włosów - dlatego też nie wysyłał ponaglających listów.
Po prostu czekał. Aktywnie. Nie miał zamiaru ślęczeć w fotelu niczym zakochany kundel, wypatrujący swojego pana. Gotował, czytał gazety, czyścił robocze rękawice i wyjątkowo nie pił. Syk kominka, zwiastujący przybycie spodziewanego gościa, wywołał u Bena dziwną falę ulgi, ale nie oderwał się gwałtownie od remanentu w kuchennych szafkach. Dopiero po chwili powstał z podłogi, odkładając na blat dziwnie trzęsącą się puszkę i puste sakiewki po poprzedniej profesji. Wyprostował się i bez słowa spojrzał na Percivala, zastanawiając się, czy dziwnym trafem jego koszmar nie okaże się zaraz bolesną rzeczywistością.
Nowy rok, nowy Ben. Cóż, nie było to aż takie proste, bowiem z nadejściem pierwszego stycznia właściwie nic nie zmieniło się w rutynie Wrighta a lepki kołowrót poprzednich miesięcy kręcił się w tym samym kierunku, pędząc na oślep ku przepaści, jakiej sam właściciel owego magicznego kramu jeszcze nie dostrzegał. Coś nieco trzaskało, gdzieś w tle pojawiała się mglista aura niepokoju, ale lekceważył to z obojętnością medytującego mnicha. Musiał przyjąć to, co nadchodziło, a im mniej był świadomy zbliżającego się ciosu, mogącego powalić go na brudną podłogę, tym dłużej mógł po prostu być szczęśliwy.
Lubił przecież czekać na Percivala. Charakteryzująca Benjamina niecierpliwość jakoś dezaktywowała się w tym jednym na milion przypadków. Nie frustrował się: raczej apetyt wzrastał w miarę głodu, osiągającego po tej dwutygodniowej rozłące całkiem spore rozmiary. I nie chodziło tylko o fizyczne zaspokojenie, chociaż wylany w świąteczną i sylwestrową noc alkohol mocno rozkołysał wrightowskie potrzeby. Po prostu, po ludzku, po męsku tęsknił. Za trzaskiem płomieni w kominku, za sadzą, osiadającą na włosach Percivala, za głupimi opowiastkami z serii niefortunnych, ministerialnych zdarzeń, o stukocie butelek, ustawianych najpierw na stole a potem przy łóżku. Za dzielonymi papierosami, chłopięcym dogryzaniem, wspomnieniami o przygodach, dziejących się na wymagającej scenie korytarzy Hogwartu. Nott uosabiał wszystko, co Wright kochał. Wolność, smoki, solidarność, przyjaźń, adrenalinę, dziką naturę i to cudowne podekscytowanie, moszczące się w dole brzucha, by emanować stamtąd gorącą siłą. Do sięgania po nieoczywiste, niemożliwe, zakazane.
Tego uczucia nie mogła zniszczyć głupia, nieprawdziwa plotka, uknuta przez perfidną Harriett. Jej życie okazało się serią porażek - z pewnością podyktowanych działaniem karmy, odpłacającej za paskudne zdrady półwili - i widząc jego szczęście próbowała mu je odebrać. Właściwie rozumiał motywacje Hatsy aż za dobrze, ale nie przyznawał się do tego nawet przed sobą samym. Szedł w zaparte, głuchy na coraz głośniejsze podszepty zdrowego rozsądku, przemawiające jednak za tym, by uwierzyć jasnowłosej kobiecie. Odkąd Nott zniknął w zaborczych ramionach rodziny, nie pisał, nie odzywał się, jakby zniknął z powierzchni ziemi. Kiedy Ben obudził się po sylwestrowych szaleństwach - a stało się to wczoraj wieczorem - doczytał w gazetach o niefortunnym Sabacie. Oszczędzającym organizatorów, dlatego też nie zdążył się zmartwić ewentualnym zgonem Percivala z rąk nieznanego mordercy. Wiedział, że doskonale poradziłby sobie z jakimś głupim zbirem, bo tak właśnie naiwnie wyobrażał sobie kogoś, kto wymordował możnych nestorów, kojarzących mu się z zatęchłymi, zardzewiałymi dziadkami. Rozumiał też, że Percy miał teraz dużo na głowie - chociażby spieranie krwi z pumpów i wypomadowanych włosów - dlatego też nie wysyłał ponaglających listów.
Po prostu czekał. Aktywnie. Nie miał zamiaru ślęczeć w fotelu niczym zakochany kundel, wypatrujący swojego pana. Gotował, czytał gazety, czyścił robocze rękawice i wyjątkowo nie pił. Syk kominka, zwiastujący przybycie spodziewanego gościa, wywołał u Bena dziwną falę ulgi, ale nie oderwał się gwałtownie od remanentu w kuchennych szafkach. Dopiero po chwili powstał z podłogi, odkładając na blat dziwnie trzęsącą się puszkę i puste sakiewki po poprzedniej profesji. Wyprostował się i bez słowa spojrzał na Percivala, zastanawiając się, czy dziwnym trafem jego koszmar nie okaże się zaraz bolesną rzeczywistością.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wpatrywał się w wirujące płomienie w kolorze jaskrawej zieleni, mając wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Wyloty kolejnych kominków migały mu przed oczami, zbyt szybko, żeby mógł dojrzeć szczegóły, ale zbyt wolno, żeby był w stanie je zignorować. W ustach czuł popiół, w mięśniach – tępy, ćmiący ból; nie ten zdrowy, oczyszczający, związany z nadmiernym wysiłkiem fizycznym, a przytłaczający i jakby ciężki, swoje źródło mający w nawarstwiającym się zmęczeniu i chronicznym braku snu.
Nie chciał przyznać, że sabatowy mord wstrząsnął nim do tego stopnia, że nie zmrużył oka od sylwestra, ale prawda stawała się coraz trudniejsza do ukrycia, odbijając się w poszarzałej twarzy i coraz głębszych cieniach pod oczami. I nie chodziło tu tylko o samą godzinę zero – wszystko, co wydarzyło się od tego czasu, było koszmarem, surrealistycznym snem na jawie; fakt, że ktoś ośmielił się zagrozić jego rodzinie, wtargnąć w uświęcone mury dworku, odcisnął się na nim dosyć mocno, sprawiając, że znów przypomniał sobie, czym była rodowa lojalność. Chociaż jeszcze przed samym wyjazdem ze stolicy zarzekał się, że zniknie z Nottingham tak szybko, jak tylko będzie mógł, został tam aż do dzisiaj, starając się na wszelkie sposoby pomóc w ogarnięciu tego całego bałaganu, czując się związany ze swoim własnym nazwiskiem tak, jak nigdy wcześniej. Może to właśnie tak z nim było; gdy wszystko było w porządku, mógł psioczyć i narzekać na swoją rodzinę do woli, ale gdy ktoś inny podnosił na nich rękę, nie było ważniejszej rzeczy na świecie.
Gdy wirowanie wreszcie ustało, wyszedł powoli z kominka, strzepując trochę popiołu na podłogę. Nie miał walizki ani płaszcza; nie planował zostawać w Londynie na dłużej, pojawił się tutaj tylko po to, żeby przedłużyć urlop o kolejne dwa tygodnie. Mimo że w stronę Nottów nie posypały się jeszcze żadne oskarżenia – wyglądało na to, że emocje nie opadły wciąż na tyle, najpierw trzeba było pochować dziewięć trupów – wiedział, że była to tylko kwestia czasu, zanim ktoś upomni się o sprawiedliwość. I miał zamiar być na miejscu, kiedy to się stanie, chociaż na samą myśl czuł jeszcze większe zmęczenie; nigdy nie tęsknił za obecnością Juliusa tak, jak teraz.
Podniósł głowę, napotykając wzrokiem na stojącego przy blacie Bena. Być może nie powinien czuć ulgi, może powinien przewidzieć już nadchodzącą katastrofę – ale towarzyszące mu, miękkie otumanienie, znieczuliło go tymczasowo na subtelne znaki ostrzegawcze. Ostatnie wydarzenia, zakończone niefortunną rozmową z Inarą, odsunęły kwestię jego wciąż niesformalizowanych zaręczyn na drugi plan do tego stopnia, że po prostu o nich zapomniał, poddając się bezwolnie obronnemu mechanizmowi wyparcia, który najprawdopodobniej był jedyną rzeczą, dzięki której trzymał się jeszcze w pionie. Przez myśl by mu zresztą nie przeszło, że Jaimie mógłby już o nich wiedzieć; nie nastawiał się więc na poważną rozmowę, przyszedł tutaj, bo go potrzebował. Jego, jednej z niewielu osób, którym ufał bezgranicznie i jedynej pozostającej poza zasięgiem rażenia jego osobistego bagna. – Sprzątasz specjalnie na moje przybycie? – zrzucił żartobliwie, a przynajmniej planował, by zabrzmiało to jak żart; w rzeczywistości w jego głosie zadźwięczały nuty dziwnie błagalne, puste, matowe. Nawet uśmiech wydawał się wymuszony, a sam Percival czuł się i wyglądał, jakby w ciągu ich kilkutygodniowej rozłąki postarzał się o piętnaście lat.
Nie chciał przyznać, że sabatowy mord wstrząsnął nim do tego stopnia, że nie zmrużył oka od sylwestra, ale prawda stawała się coraz trudniejsza do ukrycia, odbijając się w poszarzałej twarzy i coraz głębszych cieniach pod oczami. I nie chodziło tu tylko o samą godzinę zero – wszystko, co wydarzyło się od tego czasu, było koszmarem, surrealistycznym snem na jawie; fakt, że ktoś ośmielił się zagrozić jego rodzinie, wtargnąć w uświęcone mury dworku, odcisnął się na nim dosyć mocno, sprawiając, że znów przypomniał sobie, czym była rodowa lojalność. Chociaż jeszcze przed samym wyjazdem ze stolicy zarzekał się, że zniknie z Nottingham tak szybko, jak tylko będzie mógł, został tam aż do dzisiaj, starając się na wszelkie sposoby pomóc w ogarnięciu tego całego bałaganu, czując się związany ze swoim własnym nazwiskiem tak, jak nigdy wcześniej. Może to właśnie tak z nim było; gdy wszystko było w porządku, mógł psioczyć i narzekać na swoją rodzinę do woli, ale gdy ktoś inny podnosił na nich rękę, nie było ważniejszej rzeczy na świecie.
Gdy wirowanie wreszcie ustało, wyszedł powoli z kominka, strzepując trochę popiołu na podłogę. Nie miał walizki ani płaszcza; nie planował zostawać w Londynie na dłużej, pojawił się tutaj tylko po to, żeby przedłużyć urlop o kolejne dwa tygodnie. Mimo że w stronę Nottów nie posypały się jeszcze żadne oskarżenia – wyglądało na to, że emocje nie opadły wciąż na tyle, najpierw trzeba było pochować dziewięć trupów – wiedział, że była to tylko kwestia czasu, zanim ktoś upomni się o sprawiedliwość. I miał zamiar być na miejscu, kiedy to się stanie, chociaż na samą myśl czuł jeszcze większe zmęczenie; nigdy nie tęsknił za obecnością Juliusa tak, jak teraz.
Podniósł głowę, napotykając wzrokiem na stojącego przy blacie Bena. Być może nie powinien czuć ulgi, może powinien przewidzieć już nadchodzącą katastrofę – ale towarzyszące mu, miękkie otumanienie, znieczuliło go tymczasowo na subtelne znaki ostrzegawcze. Ostatnie wydarzenia, zakończone niefortunną rozmową z Inarą, odsunęły kwestię jego wciąż niesformalizowanych zaręczyn na drugi plan do tego stopnia, że po prostu o nich zapomniał, poddając się bezwolnie obronnemu mechanizmowi wyparcia, który najprawdopodobniej był jedyną rzeczą, dzięki której trzymał się jeszcze w pionie. Przez myśl by mu zresztą nie przeszło, że Jaimie mógłby już o nich wiedzieć; nie nastawiał się więc na poważną rozmowę, przyszedł tutaj, bo go potrzebował. Jego, jednej z niewielu osób, którym ufał bezgranicznie i jedynej pozostającej poza zasięgiem rażenia jego osobistego bagna. – Sprzątasz specjalnie na moje przybycie? – zrzucił żartobliwie, a przynajmniej planował, by zabrzmiało to jak żart; w rzeczywistości w jego głosie zadźwięczały nuty dziwnie błagalne, puste, matowe. Nawet uśmiech wydawał się wymuszony, a sam Percival czuł się i wyglądał, jakby w ciągu ich kilkutygodniowej rozłąki postarzał się o piętnaście lat.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Trzęsąca się puszka zadygotała jeszcze mocniej, a wibrująca w jej środku zjawa (albo miniaturowy ghul? resztki zapomnianej Śnieżki, powracającej ze stanu instant do swojego materialnego stanu źródłowego? rozwścieczone bahanki?) wydała z siebie dziwaczny dygot, słyszalny nawet przy dość głośnym trzasku drewien kominka i bardzo głośnym biciu serca Benjamina. Nie sądził, że zareaguje tak mocno na powrót marnotrawnego Percivala. Widywali się przecież rzadziej, niejednokrotnie rozstając się w lodowatych stosunkach. Tym razem pożegnali się odpowiednio, ba, mógłby przysiąc, że dalej czuje na języku słony smak jego skóry i potrafi dokładnie przypomnieć sobie bazgroły, które wysłał do Hampton Court w świąteczny poranek. Wszystko było na swoim miejscu, on sam królował w kuchni, głuchym uderzeniem uciszając puszkę (i sprawiając, że stała się trochę wklęsła), a Percy stał na dywaniku, uśmiechając się wesoło.
Prawie mu uwierzył. Prawie dał się zwieść niezobowiązującemu żarcikowi wstępnemu. Prawie uległ jakiejś żałosnej, męskiej potrzebie pokonania kuchennego blatu, zrobienia dwóch kroków i dotknięcia mocną dłonią ciepłego zagłębienia szyi mężczyzny, by upewnić się, że powraca do niego i do nokturnowej normy, usianej Ognistą, fizycznością, planami przygód i swobodą. Wolnością, którą...chciał mu teraz odebrać? Miał nadzieję, że zapomni o słowach Harriett i gdy tylko spojrzy w zielone, szczere oczy Notta wykona klasyczne uderzenie głową w ścianę, przyznając się wewnętrznie do własnej głupoty. Naiwności. Niewiary. Sprzeniewierzenia się przyjaźni, podkopanej przez jakąś szaloną harpię. Na (nie)szczęście, coś nie zagrało. Wright znał Percivala zbyt dobrze - ile to już lat? ile kryzysowych sytuacji? ile udawanych uśmiechów, jakie Nott sprzedawał ponad jego ramieniem swoim ślizgońskim przyjaciołom i ministerialnym przełożonym? - by móc zignorować nieprzyjemne drgania aury osoby, którą kochał najmocniej. Jakaś fałszywa nuta w pijackiej przyśpiewce, pomylone słowa rubasznej opowiastki, którą przecież potrafił opowiedzieć obudzony w środku nocy po kilkunastogodzinnej wędrówce bezdrożami Peru. Jaimie miał świadomość, że może histeryzować, ale...przecież nigdy tego nie robił, stąpając twardo po ziemi, pokrytej teraz ruchomym szkłem.
Nie wybiegł więc zza oblepionego blatu, nie mrugnął do niego zawadiacko i nawet nie wypuścił z dłoni zmaltretowanej puszki, przypominającej już raczej pękaty spodeczek. Po prostu stał i patrzył, do ostatniej sekundy targany jednak wątpliwościami. Robić aferę, godną popieprzonej, upierdliwej żonki? Komu zaufać, kłamliwej Harriett, chcącej uczynić z jego życia piekło, czy temu dziwnemu, na wpół smutnemu na wpół rozgoryczonemu uśmiechowi Percivala? Rozsądnie uznać niezbyt radosny wygląd Notta za wynik wymęczenia świątecznym szaleństwem szlachciców, wzmocniony tylko wydarzeniami nadętego Sabatu? Może ktoś czyhał na jego życie, pewien, że to szaleńczy ród organizatorów wymordował tych starych dziadków? Może któryś z siwowłosych typów był jego ukochanym dziadkiem, o jakim nigdy mu nie wspominał? A może, jakimś dziwnym, potwornym trafem, Percy'm targały nieuświadomione wyrzuty sumienia? Ben myślał zdecydowanie za dużo jak na swoje standardy a z każdą sekundą urodzaju kolejnych pytajników, coraz bardziej się frustrował. Odłożył w końcu spłaszczoną puszkę na blat, nie odrywając jednak ciemnych tęczówek - zlanych całkowicie z czarną źrenicą - od stojącego przy kominku mężczyzny.
- Chcesz mi coś powiedzieć? - spytał w końcu zadziwiająco spokojnie i wręcz ciepło jak na początkowe długie milczenie. Żadnego nie napisałeś do mnie żadnego listu, psidwakosynu. Żadnego kurewsko tęskniłem, dobrze, że nie jesteś zdziadziałym nestorem i nikt jeszcze nie chce cię zamordować. Żadnego wiesz, śmierdzisz łgarstwem na kilometr, ale poczekam aż wkopiesz się w bagno jeszcze głębiej. Raczej wewnętrzna, żałosna prośba, powtarzana niczym mantra: błagam cię, powiedz o tym, jak jesteś zmartwiony Sabatem i zmęczony popieprzoną rodziną i jak bardzo tęskniłeś za mną, i jak niegrzeczny był Rogogon i jak bardzo nienawidzisz swojej nowej narzeczonej, która ma trzy brodawki na nosie i sztucznego zęba i wcale nie ma na imię Inara.
Prawie mu uwierzył. Prawie dał się zwieść niezobowiązującemu żarcikowi wstępnemu. Prawie uległ jakiejś żałosnej, męskiej potrzebie pokonania kuchennego blatu, zrobienia dwóch kroków i dotknięcia mocną dłonią ciepłego zagłębienia szyi mężczyzny, by upewnić się, że powraca do niego i do nokturnowej normy, usianej Ognistą, fizycznością, planami przygód i swobodą. Wolnością, którą...chciał mu teraz odebrać? Miał nadzieję, że zapomni o słowach Harriett i gdy tylko spojrzy w zielone, szczere oczy Notta wykona klasyczne uderzenie głową w ścianę, przyznając się wewnętrznie do własnej głupoty. Naiwności. Niewiary. Sprzeniewierzenia się przyjaźni, podkopanej przez jakąś szaloną harpię. Na (nie)szczęście, coś nie zagrało. Wright znał Percivala zbyt dobrze - ile to już lat? ile kryzysowych sytuacji? ile udawanych uśmiechów, jakie Nott sprzedawał ponad jego ramieniem swoim ślizgońskim przyjaciołom i ministerialnym przełożonym? - by móc zignorować nieprzyjemne drgania aury osoby, którą kochał najmocniej. Jakaś fałszywa nuta w pijackiej przyśpiewce, pomylone słowa rubasznej opowiastki, którą przecież potrafił opowiedzieć obudzony w środku nocy po kilkunastogodzinnej wędrówce bezdrożami Peru. Jaimie miał świadomość, że może histeryzować, ale...przecież nigdy tego nie robił, stąpając twardo po ziemi, pokrytej teraz ruchomym szkłem.
Nie wybiegł więc zza oblepionego blatu, nie mrugnął do niego zawadiacko i nawet nie wypuścił z dłoni zmaltretowanej puszki, przypominającej już raczej pękaty spodeczek. Po prostu stał i patrzył, do ostatniej sekundy targany jednak wątpliwościami. Robić aferę, godną popieprzonej, upierdliwej żonki? Komu zaufać, kłamliwej Harriett, chcącej uczynić z jego życia piekło, czy temu dziwnemu, na wpół smutnemu na wpół rozgoryczonemu uśmiechowi Percivala? Rozsądnie uznać niezbyt radosny wygląd Notta za wynik wymęczenia świątecznym szaleństwem szlachciców, wzmocniony tylko wydarzeniami nadętego Sabatu? Może ktoś czyhał na jego życie, pewien, że to szaleńczy ród organizatorów wymordował tych starych dziadków? Może któryś z siwowłosych typów był jego ukochanym dziadkiem, o jakim nigdy mu nie wspominał? A może, jakimś dziwnym, potwornym trafem, Percy'm targały nieuświadomione wyrzuty sumienia? Ben myślał zdecydowanie za dużo jak na swoje standardy a z każdą sekundą urodzaju kolejnych pytajników, coraz bardziej się frustrował. Odłożył w końcu spłaszczoną puszkę na blat, nie odrywając jednak ciemnych tęczówek - zlanych całkowicie z czarną źrenicą - od stojącego przy kominku mężczyzny.
- Chcesz mi coś powiedzieć? - spytał w końcu zadziwiająco spokojnie i wręcz ciepło jak na początkowe długie milczenie. Żadnego nie napisałeś do mnie żadnego listu, psidwakosynu. Żadnego kurewsko tęskniłem, dobrze, że nie jesteś zdziadziałym nestorem i nikt jeszcze nie chce cię zamordować. Żadnego wiesz, śmierdzisz łgarstwem na kilometr, ale poczekam aż wkopiesz się w bagno jeszcze głębiej. Raczej wewnętrzna, żałosna prośba, powtarzana niczym mantra: błagam cię, powiedz o tym, jak jesteś zmartwiony Sabatem i zmęczony popieprzoną rodziną i jak bardzo tęskniłeś za mną, i jak niegrzeczny był Rogogon i jak bardzo nienawidzisz swojej nowej narzeczonej, która ma trzy brodawki na nosie i sztucznego zęba i wcale nie ma na imię Inara.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wystarczył sam widok nokturnowego mieszkania, żeby poczuł się lepiej. Wciąż nieludzko zmęczony i niewyspany, nie zauważał jeszcze, że coś było stanowczo nie tak, skupiając się raczej na znajomym zapachu kurzu i zwietrzałej ognistej, tak innym od unoszących się w powietrzu drogich perfum czy – prześladującego go ostatnio na jakimś ulotnym, podświadomym poziomie – smrodu środka do czyszczenia podłóg. Ta nagła zmiana otoczenia jako pierwsza od kilku dni odniosła sukces w oderwaniu jego myśli od nostalgiczno-depresyjnej wizji śmierci, potęgowanej tylko przez fakt, że pełen epitetów i obelg list, który w noworoczny poranek wysłał do Juliusa, wrócił do niego nieodpieczętowany, po tym jak Tatsu najwidoczniej nie udało się dotrzeć do adresata. Wiedział, że towarzystwo Bena tak na niego podziała i częściowo właśnie dlatego przyszedł prosto do niego, nie zaglądając nawet po drodze do własnego mieszkania; bał się, że zwariuje. Dawno już nie czuł się tak bezsilny i pozbawiony możliwości działania, zmuszony do biernej obserwacji powolnej autodestrukcji otaczającego go świata. Który tym razem implodował do wewnątrz, bo eksplozja miała miejsce w samym centrum, tam, gdzie nikt – a on zwłaszcza – by się jej nie spodziewał.
Ale teraz wszystko to się jakby oddalało, podczas gdy Percival poddawał się wrażeniu błogiej izolacji, które nieodłącznie kojarzyło mu się z obskurną klitką, zlokalizowaną co prawda w najbardziej parszywej dzielnicy czarodziejskiego Londynu, ale wyposażoną za to w jedyną osobę, która była jeszcze w stanie uratować go od utraty zmysłów. Jaimiego. Patrzącego się na niego jakoś tak dziwnie i przenikliwie, wzrokiem którego Nott nie rozpoznawał, ale znaczenia którego nadal uparcie nie rozkładał na czynniki pierwsze, przez dłuższą chwilę wpatrując się w grzechoczącą niepokojąco puszkę. Nie dlatego, że specjalnie zainteresowała go jej zawartość; łapał się jednak na krótkich momentach, w których wyczerpanie brało nad nim górę, wyłączając na kilka sekund procesy myślowe i sprawiając, że tępo wgapiał się w punkt, na którym akurat zawiesił wzrok.
W puszkę uderzyła wytatuowana ręka, skłaniając Percivala do ponownego odszukania spojrzeniem jej właściciela. I dopiero wtedy po raz pierwszy coś mu nie zagrało; nie wiedział jeszcze, co to było – może Wright był zły, że nie dał znaku życia zaraz po sylwestrze, albo może Nott, wychodząc z kominka, przez przypadek nadepnął na coś wartościowego? – ale w jego umyśle pojawił się charakterystyczny zgrzyt, zmuszający go do ocknięcia się na dłużej. Zamrugał, spoglądając w oczy przyjaciela już trzeźwiej i uśmiechając się szczerzej. Miał ochotę zapytać, skąd ta ponura mina, co to za bałagan i dlaczego, do kulawego Merlina, nie wyciąga jeszcze noworocznej ognistej, ale z jakiegoś powodu powstrzymał wszystkie te niecierpiące zwłoki kwestie, zamiast tego ruszając się w końcu z dywanika i robiąc raźny krok do przodu.
Jeden. Bo wypływające spomiędzy warg Jaimiego zdanie zatrzymało go w miejscu, wywołując w jego umyśle coś w rodzaju błędu krytycznego.
Nie odpowiedział. Nie zareagował w żaden sposób, przez co najmniej pół minuty po prostu głupio mrugając, jakby próbował wyłuskać spomiędzy wierszy prawdziwe znaczenie usłyszanych właśnie słów. Z tym że to nie miało sensu, bo wiedział przecież doskonale, że Ben nie bawił się w aluzje i kwieciste metafory; nie miał jednak pojęcia, co mógłby mu chcieć powiedzieć, a już na pewno nie rozumiał dziwnie spokojnego i pozbawionego entuzjazmu tonu. Który może i wydałby mu się normalny, gdyby nie znał osoby mówiącej; ale znał go doskonale, odbyli już nieskończoną liczbę rozmów, poważniejszych i mniej poważnych, i wiedział – choć nie pojmował – że ta, z jakiegoś powodu, podpadała pod pierwszą kategorię. – Co? – rzucił w końcu głupio, bo żadna inna odpowiedź nie przychodziła mu do głowy. Być może gdyby był w stanie bardziej się skupić, dałby radę przeniknąć przez wyrazy do benjaminowych myśli, ale ustalane po cichu zaręczyny oraz postać Inary, nadal w żaden sposób nie miały wstępu między te przytulne mury, należące przecież do całkowicie innego świata.
Ich świata.
Ale teraz wszystko to się jakby oddalało, podczas gdy Percival poddawał się wrażeniu błogiej izolacji, które nieodłącznie kojarzyło mu się z obskurną klitką, zlokalizowaną co prawda w najbardziej parszywej dzielnicy czarodziejskiego Londynu, ale wyposażoną za to w jedyną osobę, która była jeszcze w stanie uratować go od utraty zmysłów. Jaimiego. Patrzącego się na niego jakoś tak dziwnie i przenikliwie, wzrokiem którego Nott nie rozpoznawał, ale znaczenia którego nadal uparcie nie rozkładał na czynniki pierwsze, przez dłuższą chwilę wpatrując się w grzechoczącą niepokojąco puszkę. Nie dlatego, że specjalnie zainteresowała go jej zawartość; łapał się jednak na krótkich momentach, w których wyczerpanie brało nad nim górę, wyłączając na kilka sekund procesy myślowe i sprawiając, że tępo wgapiał się w punkt, na którym akurat zawiesił wzrok.
W puszkę uderzyła wytatuowana ręka, skłaniając Percivala do ponownego odszukania spojrzeniem jej właściciela. I dopiero wtedy po raz pierwszy coś mu nie zagrało; nie wiedział jeszcze, co to było – może Wright był zły, że nie dał znaku życia zaraz po sylwestrze, albo może Nott, wychodząc z kominka, przez przypadek nadepnął na coś wartościowego? – ale w jego umyśle pojawił się charakterystyczny zgrzyt, zmuszający go do ocknięcia się na dłużej. Zamrugał, spoglądając w oczy przyjaciela już trzeźwiej i uśmiechając się szczerzej. Miał ochotę zapytać, skąd ta ponura mina, co to za bałagan i dlaczego, do kulawego Merlina, nie wyciąga jeszcze noworocznej ognistej, ale z jakiegoś powodu powstrzymał wszystkie te niecierpiące zwłoki kwestie, zamiast tego ruszając się w końcu z dywanika i robiąc raźny krok do przodu.
Jeden. Bo wypływające spomiędzy warg Jaimiego zdanie zatrzymało go w miejscu, wywołując w jego umyśle coś w rodzaju błędu krytycznego.
Nie odpowiedział. Nie zareagował w żaden sposób, przez co najmniej pół minuty po prostu głupio mrugając, jakby próbował wyłuskać spomiędzy wierszy prawdziwe znaczenie usłyszanych właśnie słów. Z tym że to nie miało sensu, bo wiedział przecież doskonale, że Ben nie bawił się w aluzje i kwieciste metafory; nie miał jednak pojęcia, co mógłby mu chcieć powiedzieć, a już na pewno nie rozumiał dziwnie spokojnego i pozbawionego entuzjazmu tonu. Który może i wydałby mu się normalny, gdyby nie znał osoby mówiącej; ale znał go doskonale, odbyli już nieskończoną liczbę rozmów, poważniejszych i mniej poważnych, i wiedział – choć nie pojmował – że ta, z jakiegoś powodu, podpadała pod pierwszą kategorię. – Co? – rzucił w końcu głupio, bo żadna inna odpowiedź nie przychodziła mu do głowy. Być może gdyby był w stanie bardziej się skupić, dałby radę przeniknąć przez wyrazy do benjaminowych myśli, ale ustalane po cichu zaręczyny oraz postać Inary, nadal w żaden sposób nie miały wstępu między te przytulne mury, należące przecież do całkowicie innego świata.
Ich świata.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Poszerzenie uśmiechu, rozświetlającego przystojną twarz Percivala jakimś zadziwiająco trupim blaskiem, wcale nie ukoiło nerwowych podszeptów w duszy Benjamina, szepczących coś niemiłego głosem dziwnie podobnym do tego, jakim wyśpiewywała ckliwe piosenki pewna jasnowłosa niewiasta. Owszem, coś zakłuło go w sercu, wywołując lekką dekoncentrację - naprawdę stęsknił się za obecnością Notta w tej oazie męskiego spokoju - ale nie uległ prymitywnemu zewowi fizyczności, starając się z całych sił nie przekroczyć linii demarkacyjnej, jaką hojnie wyznaczył tuż za końcem kuchennego blatu, oddzielającego go od wspaniałego salonu i równie wspaniałego Percy'ego, zatrzymującego się dziwnie w pół kroku i w pół radosnego uśmiechu. Właściwie z każdą sekundą, jaką w końcu spędzali w tym samym pomieszczeniu, niepokój Jaimiego wzrastał coraz szybciej. Zauważał przecież, że coś - magiczne, pojemne określenie na wszystko, co nienazwane przez bystry umysł brodacza - jest nie w porządku, że coś wciska się nieprzyjemną drzazgą w to pierwsze, noworoczne spotkanie. Zarówno to, jakie zaplanował przed sylwestrem, a które miało być pełne Ognistej, pocałunków i niesamowitych opowieści z krainy pomad i wysokich peruk, jak i to wyreżyserowane przed kilkoma godzinami. Miał być surowy i nieustępliwy, dopóki Nott nie zaśmieje się z żenujących podszeptów Harriett i nie wyczyści mu w najprzyjemniejszy sposób myśli z irracjonalnej wizji swojego narzeczeństwa. Percy jednak z typowym urokiem przyjaciela Salazara wyślizgiwał się z obydwu narzuconych ram, stojąc na środku jego salonu zbyt smutny, by Ben mógł wcisnąć mu do ręki butelkę whisky a do ust język, ewentualnie: łypać na niego złowrogo, oczekując przyznania się do winy. Bo przecież do takiej rangi urastało to narzeczeństwo, podsycone jeszcze idiotyczną ostatnią rozmową o Inarze. Co Harriett chciała wtedy osiągnąć? O co im - nie sądził, że kiedykolwiek użyje liczby mnogiej w stosunku do byłej i obecnej miłości - chodziło? Za dużo niewiadomych pulsowało w tym nieznośnym równaniu i Wright miał po prostu dość dociekania. Z drugiej strony widząc bruneta w tak marnym stanie po prostu nie miał serca wylewać na niego kubła testralskich pomyj. Przecież mu ufał. Przecież o to właśnie chodziło Lovegood, o skłócenie ich, o unieszczęśliwienie, o odebranie mu poczucia spokoju i przynależności.
Jaimie bił się z myślami - nieskutecznie - jeszcze dłuższą chwilę, aczkolwiek jedyną oznaką zdenerwowania mogła być już pozostawiona w spokoju zgnieciona puszka, jaką przesuwał teraz po blacie z nieprzyjemnym zgrzytem, prawie zagłuszającym wspaniałą odezwę Percivala. Gdyby Ben był w lepszym nastroju, pewnie parsknąłby śmiechem z niedorzeczności całej sytuacji, ale teraz po prostu uniósł w górę krzaczaste brwi.
- No wiesz, powiedzieć - powtórzył zaskakująco dla samego siebie spokojnie, w końcu łamiąc postanowienie i wychodząc z kuchni na salony. Zaledwie kilka kroków, by oprzeć się ramieniem o framugę łuku i zapleść ręce na klatce piersiowej w geście - a jednak - wyczekującej żony. - Na przykład, że to ty wymordowałeś tych starych magicznych dziadków. Albo... że te święta były wyjątkowo udane, bo dostałeś w prezencie rękę Glorii albo kluczyk do drugiej Komnaty Tajemnic albo coś, co wy, Ślizgoni, lubicie sobie wręczać w ten rodziny dzień - kontynuował niemalże normalnym tonem, wesołym, niefrasobliwym, choć oczy pozostały dziwnie matowe i zarazem pełne nadziei, na to, że Percival zaraz wybuchnie śmiechem. I zaprzeczy temu, co miało zostać za chwile wypowiedziane. - Albo że w pudełku znalazłeś narzeczoną - dodał, żałując, że papierosy zostały w kieszeni kurtki, do której nie mógł podejść, bo zmniejszenie dystansu z Percivalem oznaczałoby - w zależności od jego odpowiedzi - wygłodniałe pocałunki lub mocny prawy sierpowy.
Jaimie bił się z myślami - nieskutecznie - jeszcze dłuższą chwilę, aczkolwiek jedyną oznaką zdenerwowania mogła być już pozostawiona w spokoju zgnieciona puszka, jaką przesuwał teraz po blacie z nieprzyjemnym zgrzytem, prawie zagłuszającym wspaniałą odezwę Percivala. Gdyby Ben był w lepszym nastroju, pewnie parsknąłby śmiechem z niedorzeczności całej sytuacji, ale teraz po prostu uniósł w górę krzaczaste brwi.
- No wiesz, powiedzieć - powtórzył zaskakująco dla samego siebie spokojnie, w końcu łamiąc postanowienie i wychodząc z kuchni na salony. Zaledwie kilka kroków, by oprzeć się ramieniem o framugę łuku i zapleść ręce na klatce piersiowej w geście - a jednak - wyczekującej żony. - Na przykład, że to ty wymordowałeś tych starych magicznych dziadków. Albo... że te święta były wyjątkowo udane, bo dostałeś w prezencie rękę Glorii albo kluczyk do drugiej Komnaty Tajemnic albo coś, co wy, Ślizgoni, lubicie sobie wręczać w ten rodziny dzień - kontynuował niemalże normalnym tonem, wesołym, niefrasobliwym, choć oczy pozostały dziwnie matowe i zarazem pełne nadziei, na to, że Percival zaraz wybuchnie śmiechem. I zaprzeczy temu, co miało zostać za chwile wypowiedziane. - Albo że w pudełku znalazłeś narzeczoną - dodał, żałując, że papierosy zostały w kieszeni kurtki, do której nie mógł podejść, bo zmniejszenie dystansu z Percivalem oznaczałoby - w zależności od jego odpowiedzi - wygłodniałe pocałunki lub mocny prawy sierpowy.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cała krótkotrwała ulga, pozorny spokój i nokturnowa nostalgia wyparowywały z niego w mgnieniu oka, zupełnie, jakby ktoś wylał mu na głowę wiadro lodowatej wody. Naprawdę myślał, że po paskudnych świętach, makabrycznym sylwestrze i depresyjnym początku roku nie mogło już spotkać go nic gorszego, ale każda kolejna sekunda spędzona na wsłuchiwaniu się w wybrzmiewające powoli zdania uświadamiała go, jak bardzo się pomylił. Chociaż słowa Bena – podnoszące mu ciśnienie w miarę wypowiadania następujących po sobie sylab – naznaczone były tonem lekkim, żartobliwym, takim, jakiego używali we wzajemnych przepychankach tysiące razy, to zwyczajowe parsknięcie śmiechem było ostatnią reakcją, jaka przeszłaby mu przez głowę. Czuł się zaskoczony, rozczarowany, prawie atakowany – a to kazało mu automatycznie przybrać postawę obronną. Nie, nie wyciągnął różdżki, na początku zwyczajnie przez długich kilkanaście sekund milcząc. Zmienił pozycję, porzucając to wyglądające absurdalnie zatrzymanie w pół kroku i stając pewnie na obu nogach, ale również nie niwelując dystansu między nimi, głównie dlatego, że obawiał się, że da mu w pysk.
Ta pulsująca gdzieś pod warstewką skóry złość była w towarzystwie Wrighta wrażeniem tak nowym i obcym, że w pierwszej chwili zdziwiła samego Percivala, ale był zbyt zajęty wpatrywaniem się w stojącego ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej rękami brodacza z rosnącym niedowierzaniem, żeby rozważać dynamikę własnych uczuć. Częstujących go koktajlem zdradliwym i niebezpiecznym, choć właściwie tymczasowo był za niego wdzięczny, bo przynajmniej wyparł z jego umysłu tę obezwładniającą potrzebę użalania się nad własnym losem. Nie zastanawiał się też – póki co – skąd właściwie Benjamin wiedział o jego zaręczynach (bo ten fakt nie ulegał już wątpliwości, nie wyskoczyłby z gadką o narzeczonej tak sam z siebie), ostatnie wypowiedziane przez niego zdanie spychając właściwie gdzieś poza nawias. – To nie jest śmieszne – wyrzucił z siebie w końcu, a to, co miało wydostać się spomiędzy jego warg w formie spokojnego zwrócenia uwagi, zabrzmiało jak warknięcie. – To byli ludzie, Ben. – Wiedział, że był hipokrytą; sam niejednokrotnie żartował z napuszonych, szlacheckich zwyczajów, psioczył na nestorów, narzekał, rzucał nieprzyjemnymi epitetami. Ale dzisiaj nie potrafił nawet przyjąć ich ze spokojem; może nie powinien był się dziwić, że Jaimie nie rozumiał tej nagłej zmiany frontu – on sam czuł się wciąż co najmniej skonfundowany – ale jak na jego standardy, było jeszcze stanowczo za wcześnie na obrócenie wszystkiego w żart. Jasne, Wrighta tam nie było; nie miał nic wspólnego z czarodziejami zmienionymi w stos zmasakrowanych ciał, nie widział ich pustych źrenic i nie ścigał mordercy po korytarzach miejsca, które – ironicznie, bądź nie – zdarzało mu się nazywać domem. Ale Percival z kolei był zbyt zmęczony i miał zbyt wiele na głowie, żeby dołożyć do tego jeszcze quasi-małżeńskie, śmierdzące zazdrością wyrzuty.
Zrobił kilka powolnych kroków do przodu, zatrzymując się przy stole, przy którym w ostatnich miesiącach siadywał dziesiątki razy, i opierając się o niego ciężko obiema rękami. Oderwał wzrok od Benjamina, wbijając go w brudny, porysowany blat; nie chciał (nie mógł?) na niego patrzeć. – Pamiętasz Neila? – zapytał, mówiąc nagle bardzo cicho i bardzo spokojnie. – Kościstego chłopaka z mojego dormitorium? Ktoś zrobił jemu i jego żonie wiwisekcję na samym środku parkietu. – Zacisnął dłonie w pięści. – Zaraz przed tym, jak na moim podwórku umarły dwie czarownice, prawie w wieku mojej siostry. – Wyprostował się powoli, odwracając się wreszcie do Bena i spoglądając mu w twarz, w jakimś ostatnim porywie nadziei pragnąc zobaczyć tam coś innego – innego niż ten niemy wyrzut, ten kompletny brak zrozumienia. – A ty naprawdę pytasz, czy się nie zaręczyłem? – rzucił, z pełną świadomością ignorując zawieszone w powietrzu pytanie, nie mając najmniejszej ochoty tłumaczyć, że w tej kwestii sam już nie wiedział, na czym stał.
A później dotarła do niego jeszcze jedna surrealistyczna myśl – po raz pierwszy odkąd postawił stopę w nokturnowym mieszkaniu, autentycznie żałował, że tutaj przyszedł.
Ta pulsująca gdzieś pod warstewką skóry złość była w towarzystwie Wrighta wrażeniem tak nowym i obcym, że w pierwszej chwili zdziwiła samego Percivala, ale był zbyt zajęty wpatrywaniem się w stojącego ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej rękami brodacza z rosnącym niedowierzaniem, żeby rozważać dynamikę własnych uczuć. Częstujących go koktajlem zdradliwym i niebezpiecznym, choć właściwie tymczasowo był za niego wdzięczny, bo przynajmniej wyparł z jego umysłu tę obezwładniającą potrzebę użalania się nad własnym losem. Nie zastanawiał się też – póki co – skąd właściwie Benjamin wiedział o jego zaręczynach (bo ten fakt nie ulegał już wątpliwości, nie wyskoczyłby z gadką o narzeczonej tak sam z siebie), ostatnie wypowiedziane przez niego zdanie spychając właściwie gdzieś poza nawias. – To nie jest śmieszne – wyrzucił z siebie w końcu, a to, co miało wydostać się spomiędzy jego warg w formie spokojnego zwrócenia uwagi, zabrzmiało jak warknięcie. – To byli ludzie, Ben. – Wiedział, że był hipokrytą; sam niejednokrotnie żartował z napuszonych, szlacheckich zwyczajów, psioczył na nestorów, narzekał, rzucał nieprzyjemnymi epitetami. Ale dzisiaj nie potrafił nawet przyjąć ich ze spokojem; może nie powinien był się dziwić, że Jaimie nie rozumiał tej nagłej zmiany frontu – on sam czuł się wciąż co najmniej skonfundowany – ale jak na jego standardy, było jeszcze stanowczo za wcześnie na obrócenie wszystkiego w żart. Jasne, Wrighta tam nie było; nie miał nic wspólnego z czarodziejami zmienionymi w stos zmasakrowanych ciał, nie widział ich pustych źrenic i nie ścigał mordercy po korytarzach miejsca, które – ironicznie, bądź nie – zdarzało mu się nazywać domem. Ale Percival z kolei był zbyt zmęczony i miał zbyt wiele na głowie, żeby dołożyć do tego jeszcze quasi-małżeńskie, śmierdzące zazdrością wyrzuty.
Zrobił kilka powolnych kroków do przodu, zatrzymując się przy stole, przy którym w ostatnich miesiącach siadywał dziesiątki razy, i opierając się o niego ciężko obiema rękami. Oderwał wzrok od Benjamina, wbijając go w brudny, porysowany blat; nie chciał (nie mógł?) na niego patrzeć. – Pamiętasz Neila? – zapytał, mówiąc nagle bardzo cicho i bardzo spokojnie. – Kościstego chłopaka z mojego dormitorium? Ktoś zrobił jemu i jego żonie wiwisekcję na samym środku parkietu. – Zacisnął dłonie w pięści. – Zaraz przed tym, jak na moim podwórku umarły dwie czarownice, prawie w wieku mojej siostry. – Wyprostował się powoli, odwracając się wreszcie do Bena i spoglądając mu w twarz, w jakimś ostatnim porywie nadziei pragnąc zobaczyć tam coś innego – innego niż ten niemy wyrzut, ten kompletny brak zrozumienia. – A ty naprawdę pytasz, czy się nie zaręczyłem? – rzucił, z pełną świadomością ignorując zawieszone w powietrzu pytanie, nie mając najmniejszej ochoty tłumaczyć, że w tej kwestii sam już nie wiedział, na czym stał.
A później dotarła do niego jeszcze jedna surrealistyczna myśl – po raz pierwszy odkąd postawił stopę w nokturnowym mieszkaniu, autentycznie żałował, że tutaj przyszedł.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Spodziewał się czegoś zupełnie innego. Percivala stęsknionego, padającego mu niemalże w ramiona, z żałością opowiadającego o nieszczęśliwej rozłące (chyba za dużo ostatnio przeglądał starych wydań Czarownicy, w które owijano mu kolejne butelki whisky) lub ewentualnie Percivala podejrzanie szczęśliwego, co mogło wskazywać na prawdziwość słów Harriett. Los jednak jak zawsze kpił w żywe oczy z wizji Benjamina, stawiając mu przed oczami Notta...w rozsypce. Potrafił to rozpoznać pomimo schludnego ubioru, początkowego lekkiego uśmiechu i wielkopańskiego uroku, jaki roztaczał nawet w dusznym wnętrzu zapyziałej kawalerki. Sądził jednak, że przygnębiająca aura wynika z bolesnych wyrzutów sumienia a nie z intencji znacznie wyższych. Empatycznych. Rodzinnych. Zupełnie nie odczytywał przecież informacji o sylwestrowej tragedii w kategoriach krzywdy Percivala. Ktoś tam zginął, jacyś starzy czarodzieje, którzy tak denerwowali szlacheckiego przyjaciela, narzucając mu sztywne ramy konwenansów, w które musiał się wpisywać. Dlaczego to aż tak dotykało Notta? Widział przecież, jak rozsierdziła go prowizoryczna, serwowana przez Bena beztroska, choć przecież nie był nieczułym gburem. Po prostu...inaczej ustawił priorytety. I sądził, że Percy także patrzy na to z odpowiedniej perspektywy, nawet jeśli krew rozlała się w jego domu, na jego marmurach, brudząc jego skórzane trzewiczki. Patrzył jednak na bruneta z coraz większym niedowierzaniem i aż zmarszczył brwi, gdy Percival szybko podszedł do stołu, niemalże uginając się pod ciężarem rozpaczy. Kompletnie niezrozumiałej dla Wrighta.
- Wybacz, że nie żałuję nadętych szlachciców, bełkoczących o czystości krwi, którzy codziennie posyłają na śmierć dziesiątki niewinnych ludzi - warknął w nagłej odpowiedzi, rozgoryczony, niemalże odruchowo przekręcając na serdecznym palcu srebrny pierścień Zakonu. Sądził, że Percival ma podobne poglądy, że też pogardza plugawymi wartościami, wyznawanymi przez swoją rodzinę, ale widocznie srogo się pomylił. - Doskonale wiesz, że najchętniej zrobiliby mi coś gorszego od wiwisekcji i chyba zapomniałeś, że gdyby dowiedzieli się o tobie, nie mieliby oporów przed posłaniem cię do Tower albo publiczną kastracją, ku uciesze szlacheckiego tłumu, jakiego teraz tak widowiskowo żałujesz - kontynuował coraz bardziej gniewnie i zapalczywie, choć pomiędzy niechętne głoski wpasowywało się także niedowierzanie, pomieszane z bólem. Wierzył w równe ideały, w podobne spojrzenie na czarodziejski świat, a Percival zdawał się obrócić wszystko w pył tylko dlatego, że ktoś zepsuł idealną, nottowską potańcówkę. Patrzył na to prosto, prymitywnie i wręcz chłodno, ale po tym, co wydarzyło się w Zakonie i z jakimi niebezpieczeństwami mieli do czynienia jego współbracia walki o lepsze jutro, cała otoczka Sabatu wydawała mu się arystokratyczną farsą. Nie pochwalał mordu, lecz gdzieś w głębi duszy czuł dziwne drżenie, bo czyż tajemniczy zabójca nie odciął kilku głów czystokrwistej, okrutnej hydrze? Zdawało się, że większość socjety popierała dążącego do czystki Gellerta. A może nie? Nie, nie chciał zapętlać się w polityczne gierki, bo nie one były tutaj najważniejsze. Chodziło o nich, ich relacje i kłamstwa, o jakie coraz mocniej podejrzewał Percivala, dziwnie przekonany, że to emocjonalne poruszenie służy tylko przykrywce, odwróceniu kuguchara ogonem, by zbić go z tropu. Nieco się to Nottowi udało, bowiem Wright spochmurniał, opuszczając swój bastion złożony z framugi łuku drzwiowego. Zrobił kilka kroków do przodu, by stanąć tuż przy stole. Zignorował napięte mięśnie przedramion mężczyzny, choć coś mocno zakłuło go pod splotem słonecznym: to nie był czas na folgowanie męskim słabościom. - Tak, pytam właśnie o to, bo mam wrażenie, że od jakiegoś czasu karmisz mnie pieprzonymi łgarstwami - zaczął gniewnie, choć jakoś tak...żałośnie, jakby przyznawał się do uczuciowego cierpienia. Odchrząknął szybko, chcąc zatrzeć to wrażenie i zagryzł wargi, chcąc zaprezentować się spokojnie, statecznie i poważnie. Z mizernym skutkiem, bowiem zdradzało go roziskrzone (w końcu) spojrzenie; dotknięte opisowymi wyrzutami Percivala, jakich nie skomentował. Milczał za to bardzo długo, mierząc Notta uważnym spojrzeniem, balansując jeszcze na granicy wytrzymałości...która w końcu pękła. - I nie, nie chcę słuchać tej chorej psychicznie harpii, bo wierzę tobie, nie jej, ale...to kurwa za dużo zbiegów okoliczności na raz, nie sądzisz? Wasze rozmowy o Inarze, wasze narzeczeństwo, ja...nie jestem kretynem - wyrzucił z siebie nagle, bardzo chaotycznie a gdy tylko ostatnie słowo wymknęło się spomiędzy wilgotnych warg, zagryzł je ponownie, autentycznie dotknięty tym nagłym wybuchem. Nie przywykł do dzielenia się swoimi obawami, zwłaszcza tak irracjonalnymi, pełnymi emocji i żenującego niepokoju. O własną pozycję w świecie Percivala Notta, jedynej osoby, która potrafiła go tak rozwścieczyć, wybić z równowagi i pozbawić racjonalnych hamulców.
- Wybacz, że nie żałuję nadętych szlachciców, bełkoczących o czystości krwi, którzy codziennie posyłają na śmierć dziesiątki niewinnych ludzi - warknął w nagłej odpowiedzi, rozgoryczony, niemalże odruchowo przekręcając na serdecznym palcu srebrny pierścień Zakonu. Sądził, że Percival ma podobne poglądy, że też pogardza plugawymi wartościami, wyznawanymi przez swoją rodzinę, ale widocznie srogo się pomylił. - Doskonale wiesz, że najchętniej zrobiliby mi coś gorszego od wiwisekcji i chyba zapomniałeś, że gdyby dowiedzieli się o tobie, nie mieliby oporów przed posłaniem cię do Tower albo publiczną kastracją, ku uciesze szlacheckiego tłumu, jakiego teraz tak widowiskowo żałujesz - kontynuował coraz bardziej gniewnie i zapalczywie, choć pomiędzy niechętne głoski wpasowywało się także niedowierzanie, pomieszane z bólem. Wierzył w równe ideały, w podobne spojrzenie na czarodziejski świat, a Percival zdawał się obrócić wszystko w pył tylko dlatego, że ktoś zepsuł idealną, nottowską potańcówkę. Patrzył na to prosto, prymitywnie i wręcz chłodno, ale po tym, co wydarzyło się w Zakonie i z jakimi niebezpieczeństwami mieli do czynienia jego współbracia walki o lepsze jutro, cała otoczka Sabatu wydawała mu się arystokratyczną farsą. Nie pochwalał mordu, lecz gdzieś w głębi duszy czuł dziwne drżenie, bo czyż tajemniczy zabójca nie odciął kilku głów czystokrwistej, okrutnej hydrze? Zdawało się, że większość socjety popierała dążącego do czystki Gellerta. A może nie? Nie, nie chciał zapętlać się w polityczne gierki, bo nie one były tutaj najważniejsze. Chodziło o nich, ich relacje i kłamstwa, o jakie coraz mocniej podejrzewał Percivala, dziwnie przekonany, że to emocjonalne poruszenie służy tylko przykrywce, odwróceniu kuguchara ogonem, by zbić go z tropu. Nieco się to Nottowi udało, bowiem Wright spochmurniał, opuszczając swój bastion złożony z framugi łuku drzwiowego. Zrobił kilka kroków do przodu, by stanąć tuż przy stole. Zignorował napięte mięśnie przedramion mężczyzny, choć coś mocno zakłuło go pod splotem słonecznym: to nie był czas na folgowanie męskim słabościom. - Tak, pytam właśnie o to, bo mam wrażenie, że od jakiegoś czasu karmisz mnie pieprzonymi łgarstwami - zaczął gniewnie, choć jakoś tak...żałośnie, jakby przyznawał się do uczuciowego cierpienia. Odchrząknął szybko, chcąc zatrzeć to wrażenie i zagryzł wargi, chcąc zaprezentować się spokojnie, statecznie i poważnie. Z mizernym skutkiem, bowiem zdradzało go roziskrzone (w końcu) spojrzenie; dotknięte opisowymi wyrzutami Percivala, jakich nie skomentował. Milczał za to bardzo długo, mierząc Notta uważnym spojrzeniem, balansując jeszcze na granicy wytrzymałości...która w końcu pękła. - I nie, nie chcę słuchać tej chorej psychicznie harpii, bo wierzę tobie, nie jej, ale...to kurwa za dużo zbiegów okoliczności na raz, nie sądzisz? Wasze rozmowy o Inarze, wasze narzeczeństwo, ja...nie jestem kretynem - wyrzucił z siebie nagle, bardzo chaotycznie a gdy tylko ostatnie słowo wymknęło się spomiędzy wilgotnych warg, zagryzł je ponownie, autentycznie dotknięty tym nagłym wybuchem. Nie przywykł do dzielenia się swoimi obawami, zwłaszcza tak irracjonalnymi, pełnymi emocji i żenującego niepokoju. O własną pozycję w świecie Percivala Notta, jedynej osoby, która potrafiła go tak rozwścieczyć, wybić z równowagi i pozbawić racjonalnych hamulców.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
przepraszamniewiemcotojest. ;_;
Naiwne nadzieje i ciche pragnienia umierały bezgłośnie, jedno po drugim, poddając się miażdżącej sile gniewnych słów Benjamina, a Percival wciąż w duchu niedowierzał, bezwiednie czekając, aż ktoś mu powie, że to wszystko było paskudnym żartem. Że jedna z niewielu osób, którym ufał bezgranicznie, i w których lojalność bezwarunkowo wierzył, nie rzucała mu właśnie w twarz brudnymi pomyjami, nie wywlekała przejaskrawionych faktów i nie próbowała usprawiedliwiać makabrycznej zbrodni, która dotknęła go osobiście na tak wielu poziomach, że dziwiło to jego samego. Że tylko wyobrażał sobie to absurdalne uczucie zdrady, biorące się – pozornie – znikąd i sprawiające, że każdy oddech wydawał mu się lepki, że powietrze jednocześnie sklejało i paliło mu płuca, a resztki niestrawionego, wypitego alkoholu, podchodziły mu do gardła. Że tak naprawdę nie sprowadzali właśnie tej rozmowy do wypominania sobie kłamstw i podważania rzeczy niepodważalnych, to jest – ich wieloletniej przyjaźni i idącej za nią ślepej wiary w drugiego człowieka, bez zważania na całe to bagno, które wydarzyło się po drodze. Może naprawdę był naiwny łudząc się, że pozostawili przeszłość za sobą, może czysta karta tak naprawdę nigdy mu się nie należała; może to, co budowali na gruzach przez ostatnie miesiące, było tylko atrapą, ładną, ale nietrwałą.
Nie wiedział. Wiedział za to, że coraz bardziej miał ochotę wyjść bez słowa i gdyby dawno temu nie obiecał sobie, że więcej już tego nie zrobi, to zapewne już teraz trzasnęłyby za nim drzwi. Zamiast tego zwyczajnie stał, wmurowany w podłogę własnym uporem, wpatrując się we Wrighta dosyć beznamiętnie, jakby każde kolejne słowo zobojętniało go na płynącą swobodnie wiązankę, albo jakby powoli się poddawał, choć rozniecony gniew tlił się coraz jaśniej, zajmując w jego umyśle kolejne obszary. – O czym ty mówisz? – warknął, bo nie miał pojęcia – może zaślepiły go emocje, może coś omijał? – o posyłanie na śmierć jakich niewinnych ludzi chodziło Jaimiemu. – Nie wszyscy są tacy, dobrze o tym wiesz. – Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, zakręciło mu się w głowie. Gdzieś w lewej skroni czuł nieprzyjemne łupanie, początek nadchodzącej migreny. – A nawet gdyby byli, to nie zasłużyli sobie, żeby zarżnąć ich jak świnie. – Nie krzyczał. Mówił wyjątkowo cicho, tonem spokojnym i lodowatym, ważąc każde słowo, jakby je oszczędzał. Bo mógł powiedzieć więcej: o otwartym sprzeciwie wobec Grindelwalda, który najprawdopodobniej kosztował nestorów życie, o własnej pogoni za zakapturzoną postacią, o niepokojących znakach i osobistych przemyśleniach. Ale mu się nie chciało, stracił ochotę na rozmowę, ogarnięty przekonaniem, że tylko marnował czas, potęgowanym jedynie przez rosnącą chęć upicia się do nieprzytomności i odcięcia się wreszcie od oblepiającego go syfu. Czuł też coraz większe przygnębienie, choć akurat do tego przyznawać się nie chciał – wolał złapać się tej zimnej furii niż obezwładniającego smutku, zatracić się w gniewie, nie w przygniatającym rozczarowaniu. Mimo że jeszcze kilkanaście minut wcześniej liczył na szczerą i otwartą rozmowę, to aktualnie pomysł dodatkowego odsłonięcia się przed pełnym złości wzrokiem Bena wydawał mu się nie do pomyślenia. – A w razie gdybyś zapomniał, to ja też jestem jednym z nich – dodał jeszcze, z premedytacją nakreślając między nimi linię, którą zazwyczaj tak uparcie zacierał i stawiając samego siebie po drugiej stronie.
I nie pomagała już nawet ta nagła bliskość, gdy Jaimie do niego podszedł, zatrzymując się przy stole; w jego umyśle została przekroczona jakaś granica, przeskoczyła niewidzialna zapadka, przelała się napełniana od kilku dni czara i w tamtej chwili Percival już tylko czekał na pierwszy lepszy pretekst to zakończenia tej żałosnej sprzeczki. Który najprawdopodobniej nadszedł w momencie, w którym ponownie pojawiła się miedzy nimi osoba Harriett.
W pierwszej chwili zaskoczyło go to do tego stopnia, że porzucił obronną postawę, zwieszając ręce luźno wzdłuż tułowia i w przedłużającej się ciszy po prostu wpatrując się w parę ciemnych oczu, podczas gdy z jego twarzy odpływały resztki pozytywnych emocji. Cienie pod oczami pogłębiły się jakby, przez co przez ułamek sekundy wydawał się jeszcze starszy i bardziej zmęczony – dopóki nie stwierdził, że absurd osiągnął apogeum i nie wybuchnął suchym, całkowicie pozbawionym wesołości śmiechem, w którym oprócz gasnącego już niedowierzania, pobrzmiewała też cuchnąca desperacja. – Nie jesteś kretynem? To nie zachowuj się jak kretyn – powiedział wreszcie, gdy śmiech zgasł nagle, jak zdmuchnięta świeczka. Tym razem to on skrzyżował ręce na klatce piersiowej, mając wrażenie, że zaczęły mu zawadzać. Albo że jeśli tego nie zrobi, to naprawdę przypierdoli mu w twarz. – Sam sobie przeczysz, Ben. Nie wierzysz jej, ale za każdym razem, kiedy coś powie, to ja jestem tym, który musi się tłumaczyć. Od kiedy zostaliście najlepszymi przyjaciółmi, którzy wymieniają się plotkami? – Dlaczego w ogóle przejmował się faktem, że Jaimie znowu spotkał się ze swoją byłą narzeczoną? Z jakiegoś powodu, zirytowało go to jeszcze bardziej – tak jakby jego własne emocje postanowiły go zdradzić. – I naprawdę, ja karmię cię łgarstwami? Spójrz mi w oczy. – Nie powinien był, ale zrobił krok do przodu, niebezpiecznie niwelując dystans między nimi. – Spójrz mi w oczy i powiedz, że niczego przede mną nie ukrywasz.
Nie liczył na to. Nawet nie czekał specjalnie na odpowiedź.
Opuścił ręce, wypuścił z płuc powietrze. Kapitulował? – A dla twojej wiadomości: tak, nestorzy rzeczywiście dogadali się w sprawie moich zaręczyn z Inarą. Dowiedziałem się w święta i nie, nie było to wynikiem moich domniemanych spisków z Harriett. Nic nie jest też jeszcze ustalone oficjalnie, niczego nie podpisałem ani do niczego się nie zobowiązałem, miałem zamiar najpierw porozmawiać z tobą – prawie splunął tym ostatnim słowem – ale skoro już wyręczyła mnie w tym twoja narzeczona, z którą, swoją drogą, wydajesz się świetnie dogadywać, to chyba nic tu po mnie – zakończył, ale nawet nie drgnął, ani na sekundę nie spuszczając wzroku z twarzy Wrighta.
Naiwne nadzieje i ciche pragnienia umierały bezgłośnie, jedno po drugim, poddając się miażdżącej sile gniewnych słów Benjamina, a Percival wciąż w duchu niedowierzał, bezwiednie czekając, aż ktoś mu powie, że to wszystko było paskudnym żartem. Że jedna z niewielu osób, którym ufał bezgranicznie, i w których lojalność bezwarunkowo wierzył, nie rzucała mu właśnie w twarz brudnymi pomyjami, nie wywlekała przejaskrawionych faktów i nie próbowała usprawiedliwiać makabrycznej zbrodni, która dotknęła go osobiście na tak wielu poziomach, że dziwiło to jego samego. Że tylko wyobrażał sobie to absurdalne uczucie zdrady, biorące się – pozornie – znikąd i sprawiające, że każdy oddech wydawał mu się lepki, że powietrze jednocześnie sklejało i paliło mu płuca, a resztki niestrawionego, wypitego alkoholu, podchodziły mu do gardła. Że tak naprawdę nie sprowadzali właśnie tej rozmowy do wypominania sobie kłamstw i podważania rzeczy niepodważalnych, to jest – ich wieloletniej przyjaźni i idącej za nią ślepej wiary w drugiego człowieka, bez zważania na całe to bagno, które wydarzyło się po drodze. Może naprawdę był naiwny łudząc się, że pozostawili przeszłość za sobą, może czysta karta tak naprawdę nigdy mu się nie należała; może to, co budowali na gruzach przez ostatnie miesiące, było tylko atrapą, ładną, ale nietrwałą.
Nie wiedział. Wiedział za to, że coraz bardziej miał ochotę wyjść bez słowa i gdyby dawno temu nie obiecał sobie, że więcej już tego nie zrobi, to zapewne już teraz trzasnęłyby za nim drzwi. Zamiast tego zwyczajnie stał, wmurowany w podłogę własnym uporem, wpatrując się we Wrighta dosyć beznamiętnie, jakby każde kolejne słowo zobojętniało go na płynącą swobodnie wiązankę, albo jakby powoli się poddawał, choć rozniecony gniew tlił się coraz jaśniej, zajmując w jego umyśle kolejne obszary. – O czym ty mówisz? – warknął, bo nie miał pojęcia – może zaślepiły go emocje, może coś omijał? – o posyłanie na śmierć jakich niewinnych ludzi chodziło Jaimiemu. – Nie wszyscy są tacy, dobrze o tym wiesz. – Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, zakręciło mu się w głowie. Gdzieś w lewej skroni czuł nieprzyjemne łupanie, początek nadchodzącej migreny. – A nawet gdyby byli, to nie zasłużyli sobie, żeby zarżnąć ich jak świnie. – Nie krzyczał. Mówił wyjątkowo cicho, tonem spokojnym i lodowatym, ważąc każde słowo, jakby je oszczędzał. Bo mógł powiedzieć więcej: o otwartym sprzeciwie wobec Grindelwalda, który najprawdopodobniej kosztował nestorów życie, o własnej pogoni za zakapturzoną postacią, o niepokojących znakach i osobistych przemyśleniach. Ale mu się nie chciało, stracił ochotę na rozmowę, ogarnięty przekonaniem, że tylko marnował czas, potęgowanym jedynie przez rosnącą chęć upicia się do nieprzytomności i odcięcia się wreszcie od oblepiającego go syfu. Czuł też coraz większe przygnębienie, choć akurat do tego przyznawać się nie chciał – wolał złapać się tej zimnej furii niż obezwładniającego smutku, zatracić się w gniewie, nie w przygniatającym rozczarowaniu. Mimo że jeszcze kilkanaście minut wcześniej liczył na szczerą i otwartą rozmowę, to aktualnie pomysł dodatkowego odsłonięcia się przed pełnym złości wzrokiem Bena wydawał mu się nie do pomyślenia. – A w razie gdybyś zapomniał, to ja też jestem jednym z nich – dodał jeszcze, z premedytacją nakreślając między nimi linię, którą zazwyczaj tak uparcie zacierał i stawiając samego siebie po drugiej stronie.
I nie pomagała już nawet ta nagła bliskość, gdy Jaimie do niego podszedł, zatrzymując się przy stole; w jego umyśle została przekroczona jakaś granica, przeskoczyła niewidzialna zapadka, przelała się napełniana od kilku dni czara i w tamtej chwili Percival już tylko czekał na pierwszy lepszy pretekst to zakończenia tej żałosnej sprzeczki. Który najprawdopodobniej nadszedł w momencie, w którym ponownie pojawiła się miedzy nimi osoba Harriett.
W pierwszej chwili zaskoczyło go to do tego stopnia, że porzucił obronną postawę, zwieszając ręce luźno wzdłuż tułowia i w przedłużającej się ciszy po prostu wpatrując się w parę ciemnych oczu, podczas gdy z jego twarzy odpływały resztki pozytywnych emocji. Cienie pod oczami pogłębiły się jakby, przez co przez ułamek sekundy wydawał się jeszcze starszy i bardziej zmęczony – dopóki nie stwierdził, że absurd osiągnął apogeum i nie wybuchnął suchym, całkowicie pozbawionym wesołości śmiechem, w którym oprócz gasnącego już niedowierzania, pobrzmiewała też cuchnąca desperacja. – Nie jesteś kretynem? To nie zachowuj się jak kretyn – powiedział wreszcie, gdy śmiech zgasł nagle, jak zdmuchnięta świeczka. Tym razem to on skrzyżował ręce na klatce piersiowej, mając wrażenie, że zaczęły mu zawadzać. Albo że jeśli tego nie zrobi, to naprawdę przypierdoli mu w twarz. – Sam sobie przeczysz, Ben. Nie wierzysz jej, ale za każdym razem, kiedy coś powie, to ja jestem tym, który musi się tłumaczyć. Od kiedy zostaliście najlepszymi przyjaciółmi, którzy wymieniają się plotkami? – Dlaczego w ogóle przejmował się faktem, że Jaimie znowu spotkał się ze swoją byłą narzeczoną? Z jakiegoś powodu, zirytowało go to jeszcze bardziej – tak jakby jego własne emocje postanowiły go zdradzić. – I naprawdę, ja karmię cię łgarstwami? Spójrz mi w oczy. – Nie powinien był, ale zrobił krok do przodu, niebezpiecznie niwelując dystans między nimi. – Spójrz mi w oczy i powiedz, że niczego przede mną nie ukrywasz.
Nie liczył na to. Nawet nie czekał specjalnie na odpowiedź.
Opuścił ręce, wypuścił z płuc powietrze. Kapitulował? – A dla twojej wiadomości: tak, nestorzy rzeczywiście dogadali się w sprawie moich zaręczyn z Inarą. Dowiedziałem się w święta i nie, nie było to wynikiem moich domniemanych spisków z Harriett. Nic nie jest też jeszcze ustalone oficjalnie, niczego nie podpisałem ani do niczego się nie zobowiązałem, miałem zamiar najpierw porozmawiać z tobą – prawie splunął tym ostatnim słowem – ale skoro już wyręczyła mnie w tym twoja narzeczona, z którą, swoją drogą, wydajesz się świetnie dogadywać, to chyba nic tu po mnie – zakończył, ale nawet nie drgnął, ani na sekundę nie spuszczając wzroku z twarzy Wrighta.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Zdecydowanie wolałby usłyszeć z ust Percivala podniesiony ton. Gniewny, niechętny, wściekły, ale sugerujący, że stoi przed nim faktycznie jego przyjaciel a nie zdenerwowany arystokrata, przywykły do cedzenia obelg przez zaciśnięte zęby, głosem cichym, świszczącym i pełnym niewyartykułowanych do końca zarzutów. Nie znosił go takiego oddalonego, budującego wokół siebie wysoki mur niezrozumienia, lodowatymi zgłoskami separując się od emocji, kotłujących się przecież widocznie pod maską zobojętnienia. Wright wyczuwał ten chaos, buzujący pod cienką warstewką złożoną z racjonalnych argumentów, układających się w obrzydliwą strukturę podziału. Gwałtownego, nagłego, oczywistego nawet dla niezbyt lotnego w subtelnych sugestiach Bena, zepchniętego na tą podlejszą stronę. Aż rozchylił usta, nie dowierzając słowom, które właśnie padły, wysyczane przez ostatnią osobę, którą podejrzewałby o takie zapatrzenie we własną rodzinę, która przy najmniejszym potknięciu wyrzuciłaby go na bruk. W najlepszym wypadku.
Już miał coś odpowiedzieć, ostrego, gniewnego, ba, już nawet wiedział co padłoby z jego ust, ale w ostatniej chwili powstrzymał się i jedynie sugestywne spojrzenie, przesuwające się po lekko lśniących bliznach po poparzeniach na przedramionach bruneta, mogło wskazywać na cel wypowiedzi. Być może oceniał za ostro, ale nie mógł zrozumieć jak Percival może ulegać tak skrajnym emocjom, gdy ginęły osoby, o jakich nigdy mu nie wspominał. W tej jednej sekundzie Nott przypominał mu poruszone płaczki, szlochające za zmarłymi tylko dlatego, że tak wypadało lub dlatego, że zmarli dokonali żywota na terenie ich hrabstwa, królestwa czy innego durnego stanu nieruchomości. Miał zamiar o tym powiedzieć, kontynuować zapalczywe próby przemówienia przyjacielowi do rozumu, ale zanim ponownie otworzył usta, Percy zaczął się śmiać.
Gorzko. Paskudnie. Krótko, lecz to wystarczyło, by rozgniewane spojrzenie Wrighta zmieniło się w poruszone, dotknięte. Prawie cofnął się przed jego nagłym krokiem na przód, ale powstrzymał żałosną chęć ucieczki, wytrzymując jego puste choć natarczywe spojrzenie...a wyrzuty sumienia, jakie lekko odczuwał do tej pory, nagle zniknęły. Jak mógł mu powiedzieć o Zakonie, skoro widocznie prezentowali odmienne poglądy? Jak mógł zdradzić mu największy sekret, dotyczący najbliższych mu osób, skoro doskonale znał stosunek Notta do Weasley'a? I jak mógł mu zaufać, kiedy Percival widocznie oszalał z powodu niezbyt udanego Sabatu? Owszem, Wright na ślepo brnął w własne przekonania, ale im mocniej (i sensowniej) przyjaciel forsował swoje argumenty, tym bardziej Jaimie zacietrzewiał się na swoim stanowisku, wiedząc, że ma rację. I nie chodziło tu o głupią dumę lub stanowisko wygranego w dyskusji, przy Percy'm nigdy nie zgrywał durnego chojraka-erudyty, po prostu...wierzył w to, co myślał. A myślał wyjątkowo chaotycznie, dziwnie zbolały nagłą zamianą miejsc, jakby to on musiał się tłumaczyć. Jakby to on zrobił coś złego, podczas gdy jedyną winą było to, że pozwolił Harriett na przejęcie minimalnej kontroli nad jego działaniami. Wściekłość ponownie podeszła mu do gardła rozpaloną gulą; gniew to na Percivala, tak beztrosko rzucającego oskarżeniami, gniew na Hatsy, która musiała rozpieprzać wszystko w drobny mak (to przecież tylko jej wina), gniew na siebie samego, że nie potrafił ochłonąć i spojrzeć na pokręconą sytuację z dystansu.
- Nie zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi, po prostu wpierdala się w moje życie, bo jest kurewsko zła o to, że jestem z tobą szczęśliwy - wywarczał, w końcu przebijając się przez grubą warstwę milczenia, stanowiącego doskonały podkład pod kolejne syczące słowa Percivala. Wright miał już gdzieś to, czy się obnaża, czy ponownie rzuca swoje serce pod nogi przyjaciela, by ten mógł zdeptać je swoimi szlacheckimi butami. Musiał po prostu wylać z siebie emocje, bo inaczej po prostu by zwariował, rozpoczynając nokturnową walkę w samym środku przytulnego - do tej pory - mieszkania. - Bo jestem, wiesz? Nawet jeśli pojawiasz się tutaj raz na tydzień, nawet jeśli wiem, że nigdy nie postawisz mnie ponad rodzinę, nawet jeśli rozjebałeś mnie wtedy na drobne kawałki, nawet jeśli po świętach przychodzisz tutaj i odpierdalasz, poniekąd sprowokowany przeze mnie, przyznaję, ale... - zaczął szybko, mocno, szczerze i pomimo dość czułej treści ostro i bez żadnej romantycznej naleciałości. Nie podobało mu się ponowne odsłanianie wrażliwych miejsc na ewentualne rozdarcie, lecz nie mógł w nieskończoność ich chować: nie był aż tak biegły w sztuce obojętności jak Percival, przywykły do spoglądania na świat zza szlacheckiej maski. Mocno mu tego teraz zazdrościł. - Po prostu mi zależy i nie chcę być dłużej fajnym kumplem, do którego możesz wpaść pomiędzy zaręczynami, ślubem a wizytą u kochanki, szczuplejszej od twojej ciężarnej żony - wyrzucił to z siebie w końcu, zagryzając jednak usta, by nie powiedzieć czegoś jeszcze, by nie utopić się w proszącej żałosności, bo trochę tak się teraz czuł. Wściekły i urażony; zabójcza mieszanka i aż drgały mu dłonie, których jednak nie wykorzystał w agresywny sposób, po prostu stojąc i gapiąc się na Percivala. Usilnie starając się zadusić w zarodku bolesne obrazy, tworzące się szybko w jego głowie. Roześmiana Inara w białej sukni, wokół zadowolona rodzina Nottów i sam Percy, pokornie spełniający ich wolę. Bo przecież jej nie chciał, przecież zawsze uciekał od narzeczeństwa, przecież tego nie czuł, gardząc złotymi kajdanami, jakie już dawno powinien założyć na swoje nadgarstki. Jaimie zaklinał rzeczywistość, bliski głupiutkiemu dziecku, powtarzającymi kojącą mantrę o nieistniejących potworach, z których jeden, ten zielonooki (przypadek?) powolnie rozdrapywał właśnie stare rany. - Ale jeśli ty nie jesteś tu szczęśliwy, to nie będę cię zatrzymywał - dodał po głębokim wdechu, zadziwiająco spokojnie, chociaż najchętniej powstrzymałby to głupiutkie zdanie zanim opuściło spierzchnięte wargi. Cały aż drżał ze wzburzenia i niezrozumienia; ile sekund minęło, odkąd kominek błysnął zielonym ogniem a zakurzone powietrze przesyciło się zapachem wody kolońskiej Percivala? Ile czasu wystarczyło, by z iskierki podejrzliwości podsycić emocjonalny pożar, trawiący każde dobre, stabilne wspomnienie?
Już miał coś odpowiedzieć, ostrego, gniewnego, ba, już nawet wiedział co padłoby z jego ust, ale w ostatniej chwili powstrzymał się i jedynie sugestywne spojrzenie, przesuwające się po lekko lśniących bliznach po poparzeniach na przedramionach bruneta, mogło wskazywać na cel wypowiedzi. Być może oceniał za ostro, ale nie mógł zrozumieć jak Percival może ulegać tak skrajnym emocjom, gdy ginęły osoby, o jakich nigdy mu nie wspominał. W tej jednej sekundzie Nott przypominał mu poruszone płaczki, szlochające za zmarłymi tylko dlatego, że tak wypadało lub dlatego, że zmarli dokonali żywota na terenie ich hrabstwa, królestwa czy innego durnego stanu nieruchomości. Miał zamiar o tym powiedzieć, kontynuować zapalczywe próby przemówienia przyjacielowi do rozumu, ale zanim ponownie otworzył usta, Percy zaczął się śmiać.
Gorzko. Paskudnie. Krótko, lecz to wystarczyło, by rozgniewane spojrzenie Wrighta zmieniło się w poruszone, dotknięte. Prawie cofnął się przed jego nagłym krokiem na przód, ale powstrzymał żałosną chęć ucieczki, wytrzymując jego puste choć natarczywe spojrzenie...a wyrzuty sumienia, jakie lekko odczuwał do tej pory, nagle zniknęły. Jak mógł mu powiedzieć o Zakonie, skoro widocznie prezentowali odmienne poglądy? Jak mógł zdradzić mu największy sekret, dotyczący najbliższych mu osób, skoro doskonale znał stosunek Notta do Weasley'a? I jak mógł mu zaufać, kiedy Percival widocznie oszalał z powodu niezbyt udanego Sabatu? Owszem, Wright na ślepo brnął w własne przekonania, ale im mocniej (i sensowniej) przyjaciel forsował swoje argumenty, tym bardziej Jaimie zacietrzewiał się na swoim stanowisku, wiedząc, że ma rację. I nie chodziło tu o głupią dumę lub stanowisko wygranego w dyskusji, przy Percy'm nigdy nie zgrywał durnego chojraka-erudyty, po prostu...wierzył w to, co myślał. A myślał wyjątkowo chaotycznie, dziwnie zbolały nagłą zamianą miejsc, jakby to on musiał się tłumaczyć. Jakby to on zrobił coś złego, podczas gdy jedyną winą było to, że pozwolił Harriett na przejęcie minimalnej kontroli nad jego działaniami. Wściekłość ponownie podeszła mu do gardła rozpaloną gulą; gniew to na Percivala, tak beztrosko rzucającego oskarżeniami, gniew na Hatsy, która musiała rozpieprzać wszystko w drobny mak (to przecież tylko jej wina), gniew na siebie samego, że nie potrafił ochłonąć i spojrzeć na pokręconą sytuację z dystansu.
- Nie zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi, po prostu wpierdala się w moje życie, bo jest kurewsko zła o to, że jestem z tobą szczęśliwy - wywarczał, w końcu przebijając się przez grubą warstwę milczenia, stanowiącego doskonały podkład pod kolejne syczące słowa Percivala. Wright miał już gdzieś to, czy się obnaża, czy ponownie rzuca swoje serce pod nogi przyjaciela, by ten mógł zdeptać je swoimi szlacheckimi butami. Musiał po prostu wylać z siebie emocje, bo inaczej po prostu by zwariował, rozpoczynając nokturnową walkę w samym środku przytulnego - do tej pory - mieszkania. - Bo jestem, wiesz? Nawet jeśli pojawiasz się tutaj raz na tydzień, nawet jeśli wiem, że nigdy nie postawisz mnie ponad rodzinę, nawet jeśli rozjebałeś mnie wtedy na drobne kawałki, nawet jeśli po świętach przychodzisz tutaj i odpierdalasz, poniekąd sprowokowany przeze mnie, przyznaję, ale... - zaczął szybko, mocno, szczerze i pomimo dość czułej treści ostro i bez żadnej romantycznej naleciałości. Nie podobało mu się ponowne odsłanianie wrażliwych miejsc na ewentualne rozdarcie, lecz nie mógł w nieskończoność ich chować: nie był aż tak biegły w sztuce obojętności jak Percival, przywykły do spoglądania na świat zza szlacheckiej maski. Mocno mu tego teraz zazdrościł. - Po prostu mi zależy i nie chcę być dłużej fajnym kumplem, do którego możesz wpaść pomiędzy zaręczynami, ślubem a wizytą u kochanki, szczuplejszej od twojej ciężarnej żony - wyrzucił to z siebie w końcu, zagryzając jednak usta, by nie powiedzieć czegoś jeszcze, by nie utopić się w proszącej żałosności, bo trochę tak się teraz czuł. Wściekły i urażony; zabójcza mieszanka i aż drgały mu dłonie, których jednak nie wykorzystał w agresywny sposób, po prostu stojąc i gapiąc się na Percivala. Usilnie starając się zadusić w zarodku bolesne obrazy, tworzące się szybko w jego głowie. Roześmiana Inara w białej sukni, wokół zadowolona rodzina Nottów i sam Percy, pokornie spełniający ich wolę. Bo przecież jej nie chciał, przecież zawsze uciekał od narzeczeństwa, przecież tego nie czuł, gardząc złotymi kajdanami, jakie już dawno powinien założyć na swoje nadgarstki. Jaimie zaklinał rzeczywistość, bliski głupiutkiemu dziecku, powtarzającymi kojącą mantrę o nieistniejących potworach, z których jeden, ten zielonooki (przypadek?) powolnie rozdrapywał właśnie stare rany. - Ale jeśli ty nie jesteś tu szczęśliwy, to nie będę cię zatrzymywał - dodał po głębokim wdechu, zadziwiająco spokojnie, chociaż najchętniej powstrzymałby to głupiutkie zdanie zanim opuściło spierzchnięte wargi. Cały aż drżał ze wzburzenia i niezrozumienia; ile sekund minęło, odkąd kominek błysnął zielonym ogniem a zakurzone powietrze przesyciło się zapachem wody kolońskiej Percivala? Ile czasu wystarczyło, by z iskierki podejrzliwości podsycić emocjonalny pożar, trawiący każde dobre, stabilne wspomnienie?
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miał świadomość, że przesadzał. Zdrowy rozsądek, stłumiony co prawda chroniczną bezsennością i zmęczeniem, przez które ledwie utrzymywał się na nogach, nie został zamordowany całkowicie i co jakiś czas fundował mu ulotne chwile jasności, w czasie których udawało mu się spojrzeć na całą tę sytuację z dystansu. Wiedział więc, że reagował agresywniej niż zwykle, że Ben słusznie wydawał się zdezorientowany jego nagłą – zdawałoby się – zmianą stron, i że najprawdopodobniej nie powinien był w ogóle do niego przychodzić, nie dzisiaj, nie przed wzięciem zimnego prysznica i jakim takim otrząśnięciem się z pierwszego szoku. Z drugiej strony – nie spodziewał się tej konfrontacji; zjawił się, bo szukał kawałka normalności. Nie liczył na współczucie, nie oczekiwał poklepywania po plecach ani załamywania nad nim wytatuowanych rąk; zdawał sobie sprawę, że Jaimie nie zaserwuje mu sztucznej litości (wcale jej zresztą nie chciał), ale miał nadzieję na kilka niewyszukanych żartów, zakurzoną butelkę ognistej i beztroską opowieść o tym, jak wspaniale bawił się przez tych kilka dni ich rozłąki. Tylko tyle potrzebował, chwili przerwy, głębokiego oddechu i wszystko byłoby w porządku; tymczasem pierwszą rzeczą, którą zrobił Ben, było pozbawione ostrzeżenia wyciągnięcie mu spod stóp spłowiałego dywanika i skazanie na długi lot w dół. Zakończony bolesnym upadkiem? Najprawdopodobniej; z tym że Percival, jak to Percival, popychany dziecinną złością, miał zamiar pociągnąć winowajcę za sobą.
Jemu też byłoby łatwiej, gdyby mógł zwyczajnie zacząć krzyczeć; gdyby udało mu się – jakimś cudem – przełamać tę chłodną barierę i wyrzucić z siebie kotłujące się emocje, nawarstwiające się tygodniami myśli, gdyby był w stanie schować do kieszeni dumę i powiedzieć mu, że tak naprawdę się bał; nie kryjącego się w cieniach mordercy oczywiście, a czegoś znacznie gorszego, choć brzmiącego o wiele żałośniej, nawet (zwłaszcza?) we wnętrzu jego własnej głowy. Ale to były kwestie, których nie potrafił na szybko i jednoznacznie zwerbalizować, nie bez całkowitego odsłonięcia się na ewentualny atak, niezrozumienie, gniew i całą resztę uczuciowego kołowrotka, który – bez odpowiedniej ochrony – mógłby złamać go na pół. Na to z kolei nie mógł sobie pozwolić, choć był w tej całej rozmowie moment, w której chciał; zmęczony udawaniem, zniecierpliwiony padającymi zewsząd oskarżeniami i podejrzeniami, nieprzyzwyczajony do istnienia między nimi wypełnionego fałszem bagna, był o krok od kapitulacji. Wypuścił z płuc wstrzymywane powietrze, ramiona zwisły mu luźno po bokach i automatycznie jakby zmalał; w jego oczach coś błysnęło, na sekundę zniknęła z nich ta trącąca obojętnością pustka, otworzył usta i zamarł w tej pozycji, ale zanim zdążył powiedzieć cokolwiek – zmienił zdanie, pokręcił milcząco głową i odwrócił wzrok.
Dawno nie gardził sobą tak bardzo, jak w tamtej chwili.
A potem było jeszcze gorzej, bo Ben zmienił strategię i Percival, zamiast kolejnych oskarżeń, usłyszał szczerość. Tę najlepszą i najgorszą zarazem, która z jednej strony wlewała w jego serce nieco ciepła, a z drugiej wywoływała bolesny ucisk i dziecinny odruch zatkania sobie uszu. Nie chciał tego słyszeć; nie chciał, żeby Jaimie zasiewał w nim nowe wątpliwości, nie, kiedy przecież w myślach podjął już decyzję; spojrzał na niego, odnajdując to, czego obawiał się najbardziej – ten odsłonięty, prawdziwy wyraz kilkunastoletniego Benjamina Wrighta, którego pamiętał z Hogwartu. I uświadomił sobie, że jeżeli teraz zrobi coś idiotycznego, coś niewybaczalnego, to – jakkolwiek dramatycznie i patetycznie by to nie brzmiało – straci go na zawsze; nie będzie już powrotów, pijackich wędrówek pod drzwi mieszkania, próśb ani żałosnych tłumaczeń. – Jestem szczęśliwy – powiedział, dziwnie cicho i jakby do siebie, mimo że w tamtej sekundzie wyglądał jak definicja nieszczęścia, jak ktoś, kto właśnie stracił wszystko i czepiał się ostatniej deski ratunku. Tak też się po części czuł, bo podskórnie wiedział już, co będzie dalej. Przerabiali ten scenariusz niejednokrotnie; różnica polegała na tym, że tym razem Percival nie miał żadnych szlachetnych pobudek, którymi mógłby się sam przed sobą usprawiedliwić. – Ale co chcesz, żebym ci obiecał, Ben? – zapytał, tym razem wcale nie retorycznie.
Oparł się jedną dłonią o blat stołu, znów przygnieciony świadomością, że stanęli na rozstaju, w sytuacji, w której idealne rozwiązanie nie istniało. A według Notta, nie istniało nawet rozwiązanie znośne, bo próbując wyobrazić sobie scenariusz, w którym udałoby mu się zachować w swoim życiu wszystkich ludzi, na których mu zależało – dlaczego było ich tak wielu, skoro obiecał sobie nie ufać i nie kochać nikogo, w którym miejscu popełnił błąd? – widział tylko pustkę.
Jemu też byłoby łatwiej, gdyby mógł zwyczajnie zacząć krzyczeć; gdyby udało mu się – jakimś cudem – przełamać tę chłodną barierę i wyrzucić z siebie kotłujące się emocje, nawarstwiające się tygodniami myśli, gdyby był w stanie schować do kieszeni dumę i powiedzieć mu, że tak naprawdę się bał; nie kryjącego się w cieniach mordercy oczywiście, a czegoś znacznie gorszego, choć brzmiącego o wiele żałośniej, nawet (zwłaszcza?) we wnętrzu jego własnej głowy. Ale to były kwestie, których nie potrafił na szybko i jednoznacznie zwerbalizować, nie bez całkowitego odsłonięcia się na ewentualny atak, niezrozumienie, gniew i całą resztę uczuciowego kołowrotka, który – bez odpowiedniej ochrony – mógłby złamać go na pół. Na to z kolei nie mógł sobie pozwolić, choć był w tej całej rozmowie moment, w której chciał; zmęczony udawaniem, zniecierpliwiony padającymi zewsząd oskarżeniami i podejrzeniami, nieprzyzwyczajony do istnienia między nimi wypełnionego fałszem bagna, był o krok od kapitulacji. Wypuścił z płuc wstrzymywane powietrze, ramiona zwisły mu luźno po bokach i automatycznie jakby zmalał; w jego oczach coś błysnęło, na sekundę zniknęła z nich ta trącąca obojętnością pustka, otworzył usta i zamarł w tej pozycji, ale zanim zdążył powiedzieć cokolwiek – zmienił zdanie, pokręcił milcząco głową i odwrócił wzrok.
Dawno nie gardził sobą tak bardzo, jak w tamtej chwili.
A potem było jeszcze gorzej, bo Ben zmienił strategię i Percival, zamiast kolejnych oskarżeń, usłyszał szczerość. Tę najlepszą i najgorszą zarazem, która z jednej strony wlewała w jego serce nieco ciepła, a z drugiej wywoływała bolesny ucisk i dziecinny odruch zatkania sobie uszu. Nie chciał tego słyszeć; nie chciał, żeby Jaimie zasiewał w nim nowe wątpliwości, nie, kiedy przecież w myślach podjął już decyzję; spojrzał na niego, odnajdując to, czego obawiał się najbardziej – ten odsłonięty, prawdziwy wyraz kilkunastoletniego Benjamina Wrighta, którego pamiętał z Hogwartu. I uświadomił sobie, że jeżeli teraz zrobi coś idiotycznego, coś niewybaczalnego, to – jakkolwiek dramatycznie i patetycznie by to nie brzmiało – straci go na zawsze; nie będzie już powrotów, pijackich wędrówek pod drzwi mieszkania, próśb ani żałosnych tłumaczeń. – Jestem szczęśliwy – powiedział, dziwnie cicho i jakby do siebie, mimo że w tamtej sekundzie wyglądał jak definicja nieszczęścia, jak ktoś, kto właśnie stracił wszystko i czepiał się ostatniej deski ratunku. Tak też się po części czuł, bo podskórnie wiedział już, co będzie dalej. Przerabiali ten scenariusz niejednokrotnie; różnica polegała na tym, że tym razem Percival nie miał żadnych szlachetnych pobudek, którymi mógłby się sam przed sobą usprawiedliwić. – Ale co chcesz, żebym ci obiecał, Ben? – zapytał, tym razem wcale nie retorycznie.
Oparł się jedną dłonią o blat stołu, znów przygnieciony świadomością, że stanęli na rozstaju, w sytuacji, w której idealne rozwiązanie nie istniało. A według Notta, nie istniało nawet rozwiązanie znośne, bo próbując wyobrazić sobie scenariusz, w którym udałoby mu się zachować w swoim życiu wszystkich ludzi, na których mu zależało – dlaczego było ich tak wielu, skoro obiecał sobie nie ufać i nie kochać nikogo, w którym miejscu popełnił błąd? – widział tylko pustkę.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
część pierwsza
Szybka odpowiedź