część pierwsza
AutorWiadomość
First topic message reminder :
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.[bylobrzydkobedzieladnie]
korytarz, salon, kuchnia
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 02.12.16 11:35, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tak, zdecydowanie wolał krzyk, ale nawet stoickie syczenie kolejnych głosek, układających się w parszywe, wyssane ze szlacheckiego palca oskarżenia, było lepsze od milczenia. Od pozy kapitulacji, znaczącej więcej od najgorszego ustawienia ramion w niewerbalnym przesłaniu niechęci. To obojętności Benjamin bał się najbardziej, odkąd tylko pamiętał. Na mugolskim podwórku dzieciaki albo go kochały - za obronę, za dzielenie się kanapkami, za dziwne sztuczki, które czasem mu się udawały - albo dokopywały mu na każdym kroku, chcąc zobaczyć ostateczny upadek olbrzyma, padającego na zakrwawiony bruk w towarzystwie kompletu żółtawych mleczaków. W Hogwarcie ruszał tą samą ścieżką, wzbudzając albo podziw albo pogardę; rówieśników nieinteresujących się Quidditchem nawracał na jedyną słuszną drogę siłą pięści, chcąc, by się określili. Tak jak on sam. Przesuwał kopiującą bibułkę własnych wartości na innych, nie mogąc zrozumieć, że mogą się od niego różnić. Że na skali barw rozróżniają więcej niż dwa, skrajne kolory. Że rozpatrują szarości, że czasem nawet poruszają się po całym spektrum, zmieniając poglądy, opinie, sojusze i towarzyszy życiowej niedoli. Że mogą się wahać, obawiać, kalkulować na chłodno to, co opłacalne, a co przyniesie stratę. Wright poświęcał się życiu całkowicie, spalając we wszystkim, co robił. Na boisku, w przyjaźni; w związku i w niszczeniu wrogów. Podczas gdy inni błądzili, wypróbowując życie na wiele sposobów, czasem przy tym cierpiąc, Ben biegł do przodu, zaślepiony dualistycznym podejściem do świata, zawsze podzielonego na pół wyraźną kreską. Percival stanowił wyjątek: balansował gdzieś pomiędzy, będąc albo najbliższym mu stworzeniem albo kimś, kogo mógłby udusić gołymi rękami. Paradoksalnie akceptował to wahanie: tylko w jego przypadku, przez długie lata...wyczerpujące jednak świętą cierpliwość. A może po prostu Ben w końcu dorósł do tego, by podjąć ryzyko stanięcia twarzą w twarz z przerażającą prawdą, mogącą uczynić go najszczęśliwszym człowiekiem albo zepchnąć już na zawsze w otchłań bólu, który próbował nieudolnie zaleczyć w poprzednim życiu?
Połączenie dusz jednak istniało, bowiem to Nott zadał to pytanie, które przeraziło Benjamina do głębi. W chwili, w której pytajnik zawisł w powietrzu między nimi, Wright pożałował emocjonalnego ekshibicjonizmu. Czym innym było mówienie o swoich uczuciach - zawsze prostych, czarno białych, mieszczących się zawsze na dwóch krańcach skali; miłość-nienawiść, oddanie-pogarda, gotowość do odrąbania ręki za drugą osobę-faktyczne odrąbanie ręki drugiej osobie - a czym innym jasne werbalizowanie pragnień dotyczących postępowania osoby, którą się kochało. Sam przecież nie znosił kajdan obietnic i powolnego osaczania w zobowiązaniach, ba, uciekał przed tym od tak wielu lat, rozkoszując się smakiem absolutnej wolności...która jednak niosła ze sobą gorzką naleciałość osamotnienia. Idąc w pojedynkę mógł iść szybciej, ale to mając obok siebie dobranego kompana szedł dłużej. Czy on sam wymyślił to porównanie, czy też usłyszał je od nawiedzonego współwięźnia w mugolskim areszcie? Nie pamiętał, ale z każdym wdechem w jego głowie pojawiało się coraz więcej takich ślepych uliczek, wybuchowych dystraktorów, mających za zadanie złagodzenie emocjonalnego ciosu, zadanego mu banalnie prostym pytaniem padającym z ust Percivala.
Nie wiedział już, co wykręciło mu wnętrzności mocniej. Czy krótkie słowa o szczęściu, wywołujące lawinę dziwnego gorąca, rozlewającego się od lewego barku w dół brzucha, czy to przeklęte odsłonięcie kurtyny i wypchnięcie go prosto na scenę, w snop rażącego światła, obnażającego go jeszcze dokładniej. Miał wrażenie, że wpatrzony w niego Nott może teraz wyczytać z jego twarzy dosłownie wszystko, każdą najdrobniejszą emocję, każdą rysę, każdą głupią, chłopięcą myśl o pójściu przez życie z nim: ramię w ramię.
Nabrał powietrza jeszcze kilka razy, jak przed najtrudniejszą odpowiedzią ustną na eliksirach, i...wypuścił je bezgłośnie, spinając odruchowo ramiona i całą swoją sylwetkę, co uczyniło ją jeszcze bardziej kanciastą, zawalistą i twardą. Kompletne przeciwieństwo rozbebeszonej duszy, skręcającej się w nagłym proteście. Nie mógł jednak stchórzyć, nie teraz, gdy prawda znajdowała się na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło tylko otworzyć usta.
- Nie chcę obietnic - zaczął dziwnie cicho w porównaniu z poprzednimi chaotycznymi, gniewnymi słowami, wpatrując się w Percivala uporczywie, jakby obawiał się, że gdy mrugnie, nie będzie już w stanie otworzyć ponownie oczu i zachowa się jak typowy dzieciak, uciekający przed problemami w wyimaginowaną pustkę. - Chcę żebyśmy byli szczęśliwi razem. Nie dwa dni w tygodniu, nie dziewięć w miesiącu, nie z przerwą na twoje szlacheckie obowiązki, nie z żoną u twojego boku - kontynuował a z każdym wypowiedzianym słowem wylewanie uczuć szło mu coraz trudniej. - Możemy wyjechać. Zacząć wszystko od nowa. We dwóch. To znaczy, we trzech, z Rogogonem - Krótki uśmiech, rozjaśniający trochę napiętą twarz; białe zęby błyskające w półmroku z zapowiedzią rozbawionego rechotu lub pytania o psiaka w pumpach. Sekundowy powiew lekkości, przerwany jednak kolejnymi zdaniami. - Nie musielibyśmy żyć w jednym miejscu, właściwie cały świat byłby nasz. Smoki, przygody, Ognista, a potem...potem moglibyśmy zbudować drewniany dom w środku sosnowej głuszy blisko dobrego rezerwatu. Może hodowalibyśmy testrale albo psidwaki. I co wieczór ogrywałbym cię w karty - zakończył trochę kulawo, coraz bardziej przestraszony tym, co powiedział, odsłaniając się chyba po raz pierwszy tak do końca, bez marginesu błędu, dławiąc instynkt samozachowawczy, wrzeszczący panicznie w głowie coś o cofnięciu czasu. To jednak było niemożliwe i mógł teraz tylko stać i wpatrywać się w Percivala, jakby mógł zakląć słowa, które zaraz padną z jego ust. Był pewien, że Nott wie, że nie może teraz krążyć odpowiedzią gdzieś pomiędzy, że nie ma drogi powrotu za miękką, bezpieczną kurtynę niedopowiedzeń i chwilowego skupienia na tym, co bliskie i znajome.
Połączenie dusz jednak istniało, bowiem to Nott zadał to pytanie, które przeraziło Benjamina do głębi. W chwili, w której pytajnik zawisł w powietrzu między nimi, Wright pożałował emocjonalnego ekshibicjonizmu. Czym innym było mówienie o swoich uczuciach - zawsze prostych, czarno białych, mieszczących się zawsze na dwóch krańcach skali; miłość-nienawiść, oddanie-pogarda, gotowość do odrąbania ręki za drugą osobę-faktyczne odrąbanie ręki drugiej osobie - a czym innym jasne werbalizowanie pragnień dotyczących postępowania osoby, którą się kochało. Sam przecież nie znosił kajdan obietnic i powolnego osaczania w zobowiązaniach, ba, uciekał przed tym od tak wielu lat, rozkoszując się smakiem absolutnej wolności...która jednak niosła ze sobą gorzką naleciałość osamotnienia. Idąc w pojedynkę mógł iść szybciej, ale to mając obok siebie dobranego kompana szedł dłużej. Czy on sam wymyślił to porównanie, czy też usłyszał je od nawiedzonego współwięźnia w mugolskim areszcie? Nie pamiętał, ale z każdym wdechem w jego głowie pojawiało się coraz więcej takich ślepych uliczek, wybuchowych dystraktorów, mających za zadanie złagodzenie emocjonalnego ciosu, zadanego mu banalnie prostym pytaniem padającym z ust Percivala.
Nie wiedział już, co wykręciło mu wnętrzności mocniej. Czy krótkie słowa o szczęściu, wywołujące lawinę dziwnego gorąca, rozlewającego się od lewego barku w dół brzucha, czy to przeklęte odsłonięcie kurtyny i wypchnięcie go prosto na scenę, w snop rażącego światła, obnażającego go jeszcze dokładniej. Miał wrażenie, że wpatrzony w niego Nott może teraz wyczytać z jego twarzy dosłownie wszystko, każdą najdrobniejszą emocję, każdą rysę, każdą głupią, chłopięcą myśl o pójściu przez życie z nim: ramię w ramię.
Nabrał powietrza jeszcze kilka razy, jak przed najtrudniejszą odpowiedzią ustną na eliksirach, i...wypuścił je bezgłośnie, spinając odruchowo ramiona i całą swoją sylwetkę, co uczyniło ją jeszcze bardziej kanciastą, zawalistą i twardą. Kompletne przeciwieństwo rozbebeszonej duszy, skręcającej się w nagłym proteście. Nie mógł jednak stchórzyć, nie teraz, gdy prawda znajdowała się na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło tylko otworzyć usta.
- Nie chcę obietnic - zaczął dziwnie cicho w porównaniu z poprzednimi chaotycznymi, gniewnymi słowami, wpatrując się w Percivala uporczywie, jakby obawiał się, że gdy mrugnie, nie będzie już w stanie otworzyć ponownie oczu i zachowa się jak typowy dzieciak, uciekający przed problemami w wyimaginowaną pustkę. - Chcę żebyśmy byli szczęśliwi razem. Nie dwa dni w tygodniu, nie dziewięć w miesiącu, nie z przerwą na twoje szlacheckie obowiązki, nie z żoną u twojego boku - kontynuował a z każdym wypowiedzianym słowem wylewanie uczuć szło mu coraz trudniej. - Możemy wyjechać. Zacząć wszystko od nowa. We dwóch. To znaczy, we trzech, z Rogogonem - Krótki uśmiech, rozjaśniający trochę napiętą twarz; białe zęby błyskające w półmroku z zapowiedzią rozbawionego rechotu lub pytania o psiaka w pumpach. Sekundowy powiew lekkości, przerwany jednak kolejnymi zdaniami. - Nie musielibyśmy żyć w jednym miejscu, właściwie cały świat byłby nasz. Smoki, przygody, Ognista, a potem...potem moglibyśmy zbudować drewniany dom w środku sosnowej głuszy blisko dobrego rezerwatu. Może hodowalibyśmy testrale albo psidwaki. I co wieczór ogrywałbym cię w karty - zakończył trochę kulawo, coraz bardziej przestraszony tym, co powiedział, odsłaniając się chyba po raz pierwszy tak do końca, bez marginesu błędu, dławiąc instynkt samozachowawczy, wrzeszczący panicznie w głowie coś o cofnięciu czasu. To jednak było niemożliwe i mógł teraz tylko stać i wpatrywać się w Percivala, jakby mógł zakląć słowa, które zaraz padną z jego ust. Był pewien, że Nott wie, że nie może teraz krążyć odpowiedzią gdzieś pomiędzy, że nie ma drogi powrotu za miękką, bezpieczną kurtynę niedopowiedzeń i chwilowego skupienia na tym, co bliskie i znajome.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To przerażające, jak długo trwał okres w jego życiu, w którym oddałby wszystko – dom, pracę, własną różdżkę, miejsce w drzewie genealogicznym i pewną przyszłość – żeby tylko usłyszeć te słowa. Ciche, proste, odbijające się właśnie fantomowym echem od obłażących z tynku ścian i wracające do niego w postaci zwielokrotnionej, dudniącej, niemożliwej do przeoczenia ani udania, że nie usłyszało się dokładnie. Rysujące obrazy jakby wyjęte z jego osobistego zbioru młodzieńczych marzeń; nie musiał zamykać oczu, nie musiał wysilać wyobraźni ani przywoływać dawno wyblakłych wspomnień otwartych przestrzeni, żeby to widzieć – niekończące się pustkowia, dogasające ogniska, połatany namiot, świeże poparzenia na rękach, smarowane zielonkawą, śmierdzącą nieznośnie maścią, na który to smród zawsze komicznie się krzywił, narażając się na szydercze śmiechy i złośliwe komentarze. Widział podskakującego wesoło Rogogona, drewniany dom w górach, czuł zapach dymu z mugolskich papierosów, odległą woń siarki, ciepłą skórę, rozlaną ognistą; każdą z tych rzeczy miał przed sobą, wyraźną i niemal rzeczywistą. Mógł się im przyglądać, obracać dookoła, zmieniać kąt padania światła, przysuwać i oddalać, jak w obiektywie aparatu. I tęsknił do nich; zabawne, bo teoretycznie nie powinno mu przecież brakować czegoś, czego tak naprawdę nigdy nie miał, ale… przez chwilę, przez moment, przez kilka bardzo powolnych oddechów, fizycznie i całkowicie realnie czuł nieznośnie kłucie w klatce piersiowej, ucieleśniające się boleśnie przy każdym wdechu. I uśmiechnął się, bezwiednie, nieumyślnie, nie potrafiąc i nawet nie próbując opanować mięśni twarzy, które gdzieś w międzyczasie przestały go słuchać, sprawiając, że starannie wystudiowana maska opadła, pozostawiając go zupełnie nagiego i odsłoniętego.
Nie to, żeby wcześniej o tym nie fantazjowali. Wzmianki o dalekich podróżach i wspaniałych przygodach pojawiały się w ich rozmowach niemal od samego początku znajomości, ale Percival chyba nigdy tak naprawdę nie uwierzył, że Benjamin mógłby rzeczywiście zostawić wszystko za sobą. Dla niego. Nie, nie wątpił w jego szczerość ani lojalność, wątpił raczej w siebie; w to, że ktokolwiek mógłby zaakceptować go takim, jaki był naprawdę, z tym całym podwójnym życiem, z kłamstwami, niekończącym się wahaniem, wiecznymi ucieczkami i powrotami. Może dlatego tak kurczowo trzymał się przeszłości, dlatego ciągle oglądał się za siebie, zawsze jedną nogą gdzieś w tyle, na bezpiecznym lądzie, upewniając się, że w razie czego będzie miał dokąd wrócić – bo był żałośnie pewien, że prędzej czy później będzie musiał.
Do dzisiaj. Bo dzisiaj po raz pierwszy naprawdę zobaczył naiwne mrzonki w świetle całkiem realnej możliwości. Wypowiedziane na głos, w zdaniu zakończonym kropką, a nie znakiem zapytania, zawieszone w dzielącej ich przestrzeni, prawie na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło tylko pokiwać głową, żeby wywrócić wszystko do góry nogami i jeszcze kilka tygodni wcześniej zrobiłby to bez wahania; nie musiałby nawet wracać do mieszkania, zabrałby tylko to, co było mu niezbędne i już stałby za progiem, nie dając Jaimiemu szansy na to, żeby się rozmyślił. A jednak, gdzieś po drodze coś musiało się zmienić – może wszystko, może tylko on sam – bo kiedy wytęsknione słowa wreszcie padły, a przed jego oczami pojawiło się widmo wspaniałej przyszłości, nie rzucił się na nią ślepo, a jedynie jej się przyglądał, niespieszne, trochę smutno, jakby się żegnał.
Może podświadomie właśnie to robił.
Może tak naprawdę tego potrzebował, ostatniego spojrzenia, jasnego stwierdzenia, niezbędnego do ostatecznej realizacji, do zrozumienia, z czego rezygnował. Bo tak, robił to, choć nie wypowiedział jeszcze ani słowa, czekając aż wizja ucieczki rozmyje się, wyparta przez migawkę innych obrazów, jednych bliższych, innych dalszych. Dopiero wtedy wypuścił powoli powietrze z płuc, mając wrażenie, że jego własna wypowiedź go wyprzedza, że wyrazy pojawiają się na jego twarzy, wyraźnie i jednoznacznie. – Nie mogę – powiedział w końcu, już nie cicho, nie jakby się zastanawiał, a spokojnie i stanowczo. Nie rozumiał, jakim cudem jego głos mógł być tak jednostajny, podczas gdy gdzieś wewnątrz niego szalała szatańska pożoga. – Kocham cię, Ben. – Nie spodziewał się, że tak gładko spłynie to z jego ust, biorąc pod uwagę, że spływało z nich po raz pierwszy w życiu. Ani że nie będzie go obchodziło, jak bardzo żałośnie, słabo, fałszywie i pedalsko będzie brzmiało. – Zawsze będę cię kochał. – Ale. Zawsze musiało być jakieś ale, prawda? – Ale kocham też Ullę. I Raphaela. I chcę spróbować nauczyć się kochać też… kogoś innego, ktokolwiek to będzie. – Dzisiaj niczego nie był już pewien. – Nie mogę ich zostawić, nie po tym wszystkim. – Nie kiedy Julius zrobił to pierwszy, odwrócił się i zniknął, zostawiając ich samym sobie. – I oddałbym wiele, żebyś mimo wszystko został w moim życiu, ale rozumiem, dlaczego możesz tego nie chcieć. – Nie mógł uwierzyć, że naprawdę to robił, że sprzedawał mu właśnie tanią, podlaną dramatyzmem wersję zostańmy przyjaciółmi, więc zamilkł, pokręcił głową. Zrobił krok do przodu, jeden i drugi, ignorując ewentualne protesty czy próby odepchnięcia, chociaż wydawało mu się, że równia pochyła, po której się staczał, odwróciła się właśnie w odwrotnym kierunku i tak naprawdę oddalał się zamiast przybliżać, spadając gdzieś w tył.
Przyciągnął go do siebie mocno i na krótko, trochę niezdarnie obejmując go ramionami – zawsze był od niego sporo drobniejszy, nawet mimo treningów Quidditcha i smoczych wypraw. – Przepraszam – powiedział już prawie bezgłośnie, zanim odsunął się szybko, żeby przyspieszonym krokiem podejść do drzwi. Położył rękę na klamce; przez sekundę miał wrażenie, że istniała jeszcze możliwość powrotu, że mógł obrócić się na pięcie i odkręcić to wszystko, gdyby tylko się postarał, ale ostatecznie pokręcił jedynie głową. Odwrócił się do niego profilem, nie odszukując go jednak spojrzeniem, zawieszając je gdzieś w pobliżu kuchennych szafek – czuł, że jeśliby to zrobił, nie wyszedłby nigdy.
Wiedział, że nie chciał obietnic, ale potrzebował złożyć przynajmniej tę jedną. – Nigdy nie wrócę już nieproszony – powiedział. A sekundę później zamykały się już za nim drzwi i zbiegał po schodach; bez płaszcza, bez swetra, nie zastanawiając się jeszcze, jak będzie wyglądał, wracając przez nokturn w środku zimy w samej koszuli.
| zt, chyba że Ben łamie mi szczękę, albo robi coś innego
i do not worry, przejdę fabularnie przez nokturn
Nie to, żeby wcześniej o tym nie fantazjowali. Wzmianki o dalekich podróżach i wspaniałych przygodach pojawiały się w ich rozmowach niemal od samego początku znajomości, ale Percival chyba nigdy tak naprawdę nie uwierzył, że Benjamin mógłby rzeczywiście zostawić wszystko za sobą. Dla niego. Nie, nie wątpił w jego szczerość ani lojalność, wątpił raczej w siebie; w to, że ktokolwiek mógłby zaakceptować go takim, jaki był naprawdę, z tym całym podwójnym życiem, z kłamstwami, niekończącym się wahaniem, wiecznymi ucieczkami i powrotami. Może dlatego tak kurczowo trzymał się przeszłości, dlatego ciągle oglądał się za siebie, zawsze jedną nogą gdzieś w tyle, na bezpiecznym lądzie, upewniając się, że w razie czego będzie miał dokąd wrócić – bo był żałośnie pewien, że prędzej czy później będzie musiał.
Do dzisiaj. Bo dzisiaj po raz pierwszy naprawdę zobaczył naiwne mrzonki w świetle całkiem realnej możliwości. Wypowiedziane na głos, w zdaniu zakończonym kropką, a nie znakiem zapytania, zawieszone w dzielącej ich przestrzeni, prawie na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło tylko pokiwać głową, żeby wywrócić wszystko do góry nogami i jeszcze kilka tygodni wcześniej zrobiłby to bez wahania; nie musiałby nawet wracać do mieszkania, zabrałby tylko to, co było mu niezbędne i już stałby za progiem, nie dając Jaimiemu szansy na to, żeby się rozmyślił. A jednak, gdzieś po drodze coś musiało się zmienić – może wszystko, może tylko on sam – bo kiedy wytęsknione słowa wreszcie padły, a przed jego oczami pojawiło się widmo wspaniałej przyszłości, nie rzucił się na nią ślepo, a jedynie jej się przyglądał, niespieszne, trochę smutno, jakby się żegnał.
Może podświadomie właśnie to robił.
Może tak naprawdę tego potrzebował, ostatniego spojrzenia, jasnego stwierdzenia, niezbędnego do ostatecznej realizacji, do zrozumienia, z czego rezygnował. Bo tak, robił to, choć nie wypowiedział jeszcze ani słowa, czekając aż wizja ucieczki rozmyje się, wyparta przez migawkę innych obrazów, jednych bliższych, innych dalszych. Dopiero wtedy wypuścił powoli powietrze z płuc, mając wrażenie, że jego własna wypowiedź go wyprzedza, że wyrazy pojawiają się na jego twarzy, wyraźnie i jednoznacznie. – Nie mogę – powiedział w końcu, już nie cicho, nie jakby się zastanawiał, a spokojnie i stanowczo. Nie rozumiał, jakim cudem jego głos mógł być tak jednostajny, podczas gdy gdzieś wewnątrz niego szalała szatańska pożoga. – Kocham cię, Ben. – Nie spodziewał się, że tak gładko spłynie to z jego ust, biorąc pod uwagę, że spływało z nich po raz pierwszy w życiu. Ani że nie będzie go obchodziło, jak bardzo żałośnie, słabo, fałszywie i pedalsko będzie brzmiało. – Zawsze będę cię kochał. – Ale. Zawsze musiało być jakieś ale, prawda? – Ale kocham też Ullę. I Raphaela. I chcę spróbować nauczyć się kochać też… kogoś innego, ktokolwiek to będzie. – Dzisiaj niczego nie był już pewien. – Nie mogę ich zostawić, nie po tym wszystkim. – Nie kiedy Julius zrobił to pierwszy, odwrócił się i zniknął, zostawiając ich samym sobie. – I oddałbym wiele, żebyś mimo wszystko został w moim życiu, ale rozumiem, dlaczego możesz tego nie chcieć. – Nie mógł uwierzyć, że naprawdę to robił, że sprzedawał mu właśnie tanią, podlaną dramatyzmem wersję zostańmy przyjaciółmi, więc zamilkł, pokręcił głową. Zrobił krok do przodu, jeden i drugi, ignorując ewentualne protesty czy próby odepchnięcia, chociaż wydawało mu się, że równia pochyła, po której się staczał, odwróciła się właśnie w odwrotnym kierunku i tak naprawdę oddalał się zamiast przybliżać, spadając gdzieś w tył.
Przyciągnął go do siebie mocno i na krótko, trochę niezdarnie obejmując go ramionami – zawsze był od niego sporo drobniejszy, nawet mimo treningów Quidditcha i smoczych wypraw. – Przepraszam – powiedział już prawie bezgłośnie, zanim odsunął się szybko, żeby przyspieszonym krokiem podejść do drzwi. Położył rękę na klamce; przez sekundę miał wrażenie, że istniała jeszcze możliwość powrotu, że mógł obrócić się na pięcie i odkręcić to wszystko, gdyby tylko się postarał, ale ostatecznie pokręcił jedynie głową. Odwrócił się do niego profilem, nie odszukując go jednak spojrzeniem, zawieszając je gdzieś w pobliżu kuchennych szafek – czuł, że jeśliby to zrobił, nie wyszedłby nigdy.
Wiedział, że nie chciał obietnic, ale potrzebował złożyć przynajmniej tę jedną. – Nigdy nie wrócę już nieproszony – powiedział. A sekundę później zamykały się już za nim drzwi i zbiegał po schodach; bez płaszcza, bez swetra, nie zastanawiając się jeszcze, jak będzie wyglądał, wracając przez nokturn w środku zimy w samej koszuli.
| zt, chyba że Ben łamie mi szczękę, albo robi coś innego
i do not worry, przejdę fabularnie przez nokturn
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| Krótko przed gonitwą w Sherwood
Ciemna, ciasna klitka, w której unosi się duszący odór zwietrzałej Ognistej oraz nieco nieświeżych ubrań nie jest szczytem moich marzeń o własnym lokum, lecz przynajmniej panujące tutaj temperatury są znacznie bardziej przyjazne niż na zewnątrz. Wszelkie niedogodności zapachowe, brudna podłoga, lepiące się blaty i skrzypiące łóżko niweluje ciepło bijące z zabrudzonego kominka oraz od ciała Benjamina, siedzącego nieco bezwładnie pod krzywą ścianą. Przytulam się do jego zarośniętego policzka raczej w poszukiwaniu kolejnych rozgrzewających iskierek aniżeli jakiejkolwiek czułości. Oboje doskonale wiemy, kim dla siebie jesteśmy. Ani znajomymi, ani przyjaciółmi: trwamy jednak w tej względnej symbiozie, ponieważ potrzebujemy siebie nawzajem. Dziwne, ale to ten blisko dwumetrowy olbrzym jest w znacznie gorszej sytuacji ode mnie. Choć siedzimy w jego mieszkaniu, u niego uprawiamy seks i za jego skromne fundusze razem się narkotyzujemy, to ja podejmuję większość decyzji, usiłując wyrwać Jamiego z zatrważającego marazmu. Nieraz przypomina mi płaczliwe dziecko z bujną brodą, które muszę uspkoić i oporządzić, choć już zdążył się przekonać, że nie ma co liczyć na całodobową opiekę z mojej strony. Układ jest bardzo prosty: nie pytamy o nic, chwilowo żyjemy obok siebie, czasmi współżyjemy ze sobą. Nic łatwiejszego, choć wyrwanie go z narkotycznego szału nie nalezy do najprostyszch zadań. Znoszę to jednak, bo lubię Benjamina. Jego gwałtowność i nieprzewidywalność, posturę zakapiora, pokryte tatuażami ciało, ciepłe oczy, coraz częściej schowane za mgłą lub - dla odmiany - o nienaturalnie rozszerzonych źrenicach. Przyzwyczajam się do jego ględzenia, do opowieści o smokach, podczas których naprawdę widzę, jak ożywa. Inaczej, niż po wypaleniu nieprawdopodobnej ilości diablego ziela i zalaniu gardła kwartą Ognistej Whisky. Kiedy wracam ze swych spacerów do jego kawalerki, tuż przed drzwiami zawsze czuję nieprzyjemny skurcz żołądka. Mimowolnie zależy mi na nim - w niewielkim stopniu, lecz obawiam się, że pewnego dnia przekroczę próg zapuszczonego mieszkania i znajdę go martwego. Takie sytuacje zdarzały mi się wcześniej, lecz dotyczyły ludzi, z którymi spędziłam jedną noc w swoim życiu, ostatnią w ich. Zero emocjonalnego związku, zero wyrzutów sumienia, zero obiekcji przed zostawieniem trupa i wyczyszczeniu meliny do cna ze wszystkich wartościowych przedmiotów. Ben jest dla mnie dobry, darzę go dużą sympatią i... nie chcę, aby tak skończył. Chyba podświadomie nadal widzę w nim tego potężnego faceta, prującego na lodowisku niczym czołg, depczącego ludzkie czaszki... Nie było to dokładnie tak, ale gdzieś w zakamarkach mojej pamięci uchował się tamten obraz, w ogóle nie pasujący do zaćpanego, brudnego i zarośniętego samca. Na całe szczęście, że prochy nie odebrały mu jeszcze możności i prócz kąta do spania oferuje mi jeszcze całkiem szeroki wachlarz przyjemności. Pewnie nie zupełnie bezinteresownych, ale kto robi cokolwiek, nie dostrzegając w tym zysku? Przesuwam dłonią po jego zmierzwionej czuprynie i policzku, porośniętym nadzwyczaj twardym, szorstkim zarostem. Wiem, czego tak przeraźliwie mu brakuje i wiem, że dziś wyjątkowo mnie posłuchał i na mnie poczekał. Wyswobodzenie się z jego uścisku jego ciężkich (i praktycznie bezwładnych) ramion zajmuje mi dłuższą chwilę. Sadowię się między jego kolanami, sprawnie odpinając sprzączkę skórzanego pasa, dbając jednocześnie, by przypadkiem nie musnąć nawet jego ciała. Tak się umówiliśmy, przynajmniej w jednej kwestii musi być czysty. Zdejmuję pasek, wyciągając go ze szlufek i owijam nim jego prawe przedramię, mocno zaciskając, żeby uwydatnić żyły. Wcześniej przygotwane igły są juz odkażone, on miał o to zadbać - żywię szczerą nadzieję, że nie zapomniał - więc mogę bez przeszkód wbić jedną w jego ciało, wprowadzając bezpośrednio do krwi pazur smoka.
-Twoja kolej - mruczę cicho, kiedy na jego wykrzywioną twarz wstępuje specyficzny, błogi uśmiech. Zdaje się, że niczego nie zwaliłam, choć w ten sposób podaję mu narkotyki po raz pierwszy. Liczę, że Benjamin jest równie sprawnym pielęgniarzem i nie rozharata mi ręki. Językiem nie tak łatwo zarabiać.
Ciemna, ciasna klitka, w której unosi się duszący odór zwietrzałej Ognistej oraz nieco nieświeżych ubrań nie jest szczytem moich marzeń o własnym lokum, lecz przynajmniej panujące tutaj temperatury są znacznie bardziej przyjazne niż na zewnątrz. Wszelkie niedogodności zapachowe, brudna podłoga, lepiące się blaty i skrzypiące łóżko niweluje ciepło bijące z zabrudzonego kominka oraz od ciała Benjamina, siedzącego nieco bezwładnie pod krzywą ścianą. Przytulam się do jego zarośniętego policzka raczej w poszukiwaniu kolejnych rozgrzewających iskierek aniżeli jakiejkolwiek czułości. Oboje doskonale wiemy, kim dla siebie jesteśmy. Ani znajomymi, ani przyjaciółmi: trwamy jednak w tej względnej symbiozie, ponieważ potrzebujemy siebie nawzajem. Dziwne, ale to ten blisko dwumetrowy olbrzym jest w znacznie gorszej sytuacji ode mnie. Choć siedzimy w jego mieszkaniu, u niego uprawiamy seks i za jego skromne fundusze razem się narkotyzujemy, to ja podejmuję większość decyzji, usiłując wyrwać Jamiego z zatrważającego marazmu. Nieraz przypomina mi płaczliwe dziecko z bujną brodą, które muszę uspkoić i oporządzić, choć już zdążył się przekonać, że nie ma co liczyć na całodobową opiekę z mojej strony. Układ jest bardzo prosty: nie pytamy o nic, chwilowo żyjemy obok siebie, czasmi współżyjemy ze sobą. Nic łatwiejszego, choć wyrwanie go z narkotycznego szału nie nalezy do najprostyszch zadań. Znoszę to jednak, bo lubię Benjamina. Jego gwałtowność i nieprzewidywalność, posturę zakapiora, pokryte tatuażami ciało, ciepłe oczy, coraz częściej schowane za mgłą lub - dla odmiany - o nienaturalnie rozszerzonych źrenicach. Przyzwyczajam się do jego ględzenia, do opowieści o smokach, podczas których naprawdę widzę, jak ożywa. Inaczej, niż po wypaleniu nieprawdopodobnej ilości diablego ziela i zalaniu gardła kwartą Ognistej Whisky. Kiedy wracam ze swych spacerów do jego kawalerki, tuż przed drzwiami zawsze czuję nieprzyjemny skurcz żołądka. Mimowolnie zależy mi na nim - w niewielkim stopniu, lecz obawiam się, że pewnego dnia przekroczę próg zapuszczonego mieszkania i znajdę go martwego. Takie sytuacje zdarzały mi się wcześniej, lecz dotyczyły ludzi, z którymi spędziłam jedną noc w swoim życiu, ostatnią w ich. Zero emocjonalnego związku, zero wyrzutów sumienia, zero obiekcji przed zostawieniem trupa i wyczyszczeniu meliny do cna ze wszystkich wartościowych przedmiotów. Ben jest dla mnie dobry, darzę go dużą sympatią i... nie chcę, aby tak skończył. Chyba podświadomie nadal widzę w nim tego potężnego faceta, prującego na lodowisku niczym czołg, depczącego ludzkie czaszki... Nie było to dokładnie tak, ale gdzieś w zakamarkach mojej pamięci uchował się tamten obraz, w ogóle nie pasujący do zaćpanego, brudnego i zarośniętego samca. Na całe szczęście, że prochy nie odebrały mu jeszcze możności i prócz kąta do spania oferuje mi jeszcze całkiem szeroki wachlarz przyjemności. Pewnie nie zupełnie bezinteresownych, ale kto robi cokolwiek, nie dostrzegając w tym zysku? Przesuwam dłonią po jego zmierzwionej czuprynie i policzku, porośniętym nadzwyczaj twardym, szorstkim zarostem. Wiem, czego tak przeraźliwie mu brakuje i wiem, że dziś wyjątkowo mnie posłuchał i na mnie poczekał. Wyswobodzenie się z jego uścisku jego ciężkich (i praktycznie bezwładnych) ramion zajmuje mi dłuższą chwilę. Sadowię się między jego kolanami, sprawnie odpinając sprzączkę skórzanego pasa, dbając jednocześnie, by przypadkiem nie musnąć nawet jego ciała. Tak się umówiliśmy, przynajmniej w jednej kwestii musi być czysty. Zdejmuję pasek, wyciągając go ze szlufek i owijam nim jego prawe przedramię, mocno zaciskając, żeby uwydatnić żyły. Wcześniej przygotwane igły są juz odkażone, on miał o to zadbać - żywię szczerą nadzieję, że nie zapomniał - więc mogę bez przeszkód wbić jedną w jego ciało, wprowadzając bezpośrednio do krwi pazur smoka.
-Twoja kolej - mruczę cicho, kiedy na jego wykrzywioną twarz wstępuje specyficzny, błogi uśmiech. Zdaje się, że niczego nie zwaliłam, choć w ten sposób podaję mu narkotyki po raz pierwszy. Liczę, że Benjamin jest równie sprawnym pielęgniarzem i nie rozharata mi ręki. Językiem nie tak łatwo zarabiać.
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Pierwszy przyszedł ból. Nagły, gwałtowny, nieco przypominający ten towarzyszący nagłemu złamaniu ręki z przemieszczeniem. W jednej sekundzie frunął ku zwycięstwu na swej wspaniałej Komecie, triumfalnie odbijając morderczego tłuczka w kierunku frajerskich szukających nadętych Krukonów, a w drugiej znajdywał się w dziwnym, strasznym wymiarze, gdzie każdy oddech niósł kolejną porcję cierpienia. Rzeczywistość rozmywała się w zastraszającym tempie: przestał czuć, że leci, nie interesowała go wygrana, miotła stanowiła tylko dziwne, niedorzeczne wspomnienie, tak samo jak szare, pochmurne niebo i brązowa, rozmokła ziemia. Na którą w końcu - po iluś latach okrutnego bólu - spadł, nie mając siły ani motywacji, by uchronić twarz przed zderzeniem z namokniętą jesiennym deszczem glebą. Nic nie miało wtedy znaczenia. Ani walka o puchar ani wstyd przed zerkającą z trybun Teddy ani zachowanie męskiej twarzy ani rzucanie jowialnymi żarcikami ani troska o miotlarską przyszłość. Każdą drobną myśl przejął ból, odmieniany przez wszystkie przypadki, atakujący wszystkie komórki i niszczący wszystko, co uważał za swoje niesamowite jestestwo. Podobno w drodze do zamku, gdy niesiono go zaklęciem lewitującym, zemdlał trzykrotnie, ale nie potrafił sobie przypomnieć tej chwilowej ulgi od cierpienia. Rozwijającego się niczym wstęga na wietrze lub ten dziwny, egzotyczny kwiat, rozpościerający mroczne płatki w gorącym wywarze. Promieniował od lewej ręki w górę, przez bark i ramię, później dziwnym zawijasem owijał żebra i sadowił się gdzieś w miednicy, wibrując nieznośną falą aż do czaszki. Uśmierzył go dopiero eliksir usypiający. Następne dwie noce spędził gryząc z bólu poduszkę po rozsmakowaniu się w Szkiele-Wzro, ale w tej konkretnej chwili, w teraźniejszości, gdy stał w swoim mieszkaniu na Śmiertelnym Nokturnie będąc trzydziestojednoletnim mężczyzną, w niczym nie przypominającym już tamtego młokosa, oddałby cały swój skarbiec i zdrowie, by obecny ból zamienił się miejscami z tamtym wywołanym złamaniem trzech kości ręki.
Rozmyte szczegóły - dziwny błysk na ścianie, skąd pochodził? chusta z włosów jednorożca? lecące ku niemu śmiertelne zaklęcie? - odpływały szybkimi falami, pozostawiając w pustce tylko dwóch mężczyzn. On i Percival, na sekundę uśmiechający się tak, jak zawsze: lekko, szczęśliwie, zawadiacko, dając nadzieję...chwilę później odebraną bezpowrotnie. Nie mogę mieszało się z kocham cię i Wright po prostu umarł, opadając w próżnię.
Rozpychającą się niczym Wszechświat, niszczącą granicę, pulsującą przeżerającą pustką, uniemożliwiającą połączenie myśli, ale jednocześnie napędzającą ciało do dalszej egzystencji. Czerpania tlenu z powietrza, pompowania krwi, filtrowania płynów, kurczenia i rozluźniania mięśni. Żył niczym zombie, rozpadający się inferius, poruszany jedynie siłą rozpędu lub chęcią zemsty. Na to jednak było - mimo wszystko - zbyt wcześnie. Benjamin nie przyglądał się otrzymanej, śmiertelnej ranie, odcinając się z całych sił od rzeczywistości.
Głównie przy pomocy nieocenionej Bleach. Blondynce z Nokturnu, panience wysokiej, silnej, o ostrym, uważnym spojrzeniu i interesującej urodzie. Nie była banalnie piękna, nie wiązała się w żaden sposób z przeszłością: nowa, błyszcząca rzecz, na której koncentrował się wręcz do bólu, dającego jednak dziwną ulgę. Nawet na zjeździe, kiedy dogorywali pod chłodną ścianą a on sam nie miał siły nawet otworzyć oczu. Pustka wypełniała go szczelnie, a rozedrgany w oczekiwaniu na kolejną dawkę szczęścia organizm, wyłączał zmysły jeden po drugim. Nie czuł ciepłej dłoni Bleach na swoim policzku, nie czuł duchoty mieszkania, nie czuł rozrywającego cierpienia a co najważniejsze: nie widział miejsca, w którym po raz ostatni materializował się Percival, znikający za drzwiami mieszkania w samej ciemnoniebieskiej koszuli i czarnych spodniach.
Ale...pustka zaczynała dziwnie drżeć. Krótkie ukłucie i dziwne ciepło zaczynało szybko wędrować od ręki przez całe ciało, docierając w końcu do splotu słonecznego, skąd wybuchło wrzącą falą, prowadzącą aż do głowy. Rozchylił spierzchnięte usta i odetchnął ciężko, ze słyszalną jednak ulgą. Jeszcze kilkanaście sekund bierności i otworzył gwałtownie oczy, niczym powracając z martwych. Poniekąd tak było. Poniekąd Bleach na nowo przywróciła go światu, okrojonemu do czterech ścian salonu.
- Cześć - wychrypiał niemalże zmysłowo, oddychając powoli, głęboko, ze świętym spokojem. Wszystko było dobrze. Wszystko było w porządku. Wszystko działo się tak, jak powinno. Wyprostował nieco ramiona, dopiero teraz zauważając zaciśnięty na ręce pasek, czerwone miejsce po wkłuciu i resztę narkotycznego bajzlu, ułożonego tuż obok siedzącej kobiety. - Moja kolej na co? - spytał w teatralnym niezrozumieniu, sięgając drugą ręką do jej twarzy, by dotknąć gładkiej skóry, łaskoczących rzęs i wilgotnych ust. Z każdą sekundą machina bodźców rozpędzała się coraz szybciej a źrenice Benjamina stały się niedorzecznie szerokie, wyłapując każdy drobiazg otoczenia. Kurz. Zacisk skórzanego paska. Gorąco, buchające od środka. Opuszki palców wręcz go parzyły, gdy wsuwał palce we włosy Bleach, przyciągając ją gwałtownie do siebie, do pocałunku, nie dbając o to, że obok nich walają się niebezpieczne igły, że Pistone jest jeszcze w tym strasznym stanie głodu i że z pewnością sprawia jej ból, zagryzając pełne wargi i trzymając włosy w stalowym uścisku.
Rozmyte szczegóły - dziwny błysk na ścianie, skąd pochodził? chusta z włosów jednorożca? lecące ku niemu śmiertelne zaklęcie? - odpływały szybkimi falami, pozostawiając w pustce tylko dwóch mężczyzn. On i Percival, na sekundę uśmiechający się tak, jak zawsze: lekko, szczęśliwie, zawadiacko, dając nadzieję...chwilę później odebraną bezpowrotnie. Nie mogę mieszało się z kocham cię i Wright po prostu umarł, opadając w próżnię.
Rozpychającą się niczym Wszechświat, niszczącą granicę, pulsującą przeżerającą pustką, uniemożliwiającą połączenie myśli, ale jednocześnie napędzającą ciało do dalszej egzystencji. Czerpania tlenu z powietrza, pompowania krwi, filtrowania płynów, kurczenia i rozluźniania mięśni. Żył niczym zombie, rozpadający się inferius, poruszany jedynie siłą rozpędu lub chęcią zemsty. Na to jednak było - mimo wszystko - zbyt wcześnie. Benjamin nie przyglądał się otrzymanej, śmiertelnej ranie, odcinając się z całych sił od rzeczywistości.
Głównie przy pomocy nieocenionej Bleach. Blondynce z Nokturnu, panience wysokiej, silnej, o ostrym, uważnym spojrzeniu i interesującej urodzie. Nie była banalnie piękna, nie wiązała się w żaden sposób z przeszłością: nowa, błyszcząca rzecz, na której koncentrował się wręcz do bólu, dającego jednak dziwną ulgę. Nawet na zjeździe, kiedy dogorywali pod chłodną ścianą a on sam nie miał siły nawet otworzyć oczu. Pustka wypełniała go szczelnie, a rozedrgany w oczekiwaniu na kolejną dawkę szczęścia organizm, wyłączał zmysły jeden po drugim. Nie czuł ciepłej dłoni Bleach na swoim policzku, nie czuł duchoty mieszkania, nie czuł rozrywającego cierpienia a co najważniejsze: nie widział miejsca, w którym po raz ostatni materializował się Percival, znikający za drzwiami mieszkania w samej ciemnoniebieskiej koszuli i czarnych spodniach.
Ale...pustka zaczynała dziwnie drżeć. Krótkie ukłucie i dziwne ciepło zaczynało szybko wędrować od ręki przez całe ciało, docierając w końcu do splotu słonecznego, skąd wybuchło wrzącą falą, prowadzącą aż do głowy. Rozchylił spierzchnięte usta i odetchnął ciężko, ze słyszalną jednak ulgą. Jeszcze kilkanaście sekund bierności i otworzył gwałtownie oczy, niczym powracając z martwych. Poniekąd tak było. Poniekąd Bleach na nowo przywróciła go światu, okrojonemu do czterech ścian salonu.
- Cześć - wychrypiał niemalże zmysłowo, oddychając powoli, głęboko, ze świętym spokojem. Wszystko było dobrze. Wszystko było w porządku. Wszystko działo się tak, jak powinno. Wyprostował nieco ramiona, dopiero teraz zauważając zaciśnięty na ręce pasek, czerwone miejsce po wkłuciu i resztę narkotycznego bajzlu, ułożonego tuż obok siedzącej kobiety. - Moja kolej na co? - spytał w teatralnym niezrozumieniu, sięgając drugą ręką do jej twarzy, by dotknąć gładkiej skóry, łaskoczących rzęs i wilgotnych ust. Z każdą sekundą machina bodźców rozpędzała się coraz szybciej a źrenice Benjamina stały się niedorzecznie szerokie, wyłapując każdy drobiazg otoczenia. Kurz. Zacisk skórzanego paska. Gorąco, buchające od środka. Opuszki palców wręcz go parzyły, gdy wsuwał palce we włosy Bleach, przyciągając ją gwałtownie do siebie, do pocałunku, nie dbając o to, że obok nich walają się niebezpieczne igły, że Pistone jest jeszcze w tym strasznym stanie głodu i że z pewnością sprawia jej ból, zagryzając pełne wargi i trzymając włosy w stalowym uścisku.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ile razy widziałam go w takim stanie. I gorszym. To zaskakujące, że dwoje obcych ludzi w ciągu sekundy są w stanie się do siebie zbliżyć na odległość gorszącą przyzwoitą część społeczeństwa, a rozgrzewającą ich ciała w nieoczywistym pragnieniu. To była przecież kwestia chwili. Doprawdy, nie wiem, czemu wtedy nie podniosłam na niego ręki. Czemu pozwoliłam chwycić się za dłoń i pociągnąć dalej, wdychając w jego ustach kłęby diablego ziela. Dlaczego sama chciwie dotykałam jego twarde ciało i szukałam spojrzenia nieobecnych oczu. Z jakiego powodu przyzwoliłam Benjaminowi wyczyniać ze mną wszystko, co tylko przyszło mu do głowy po narkotycznych wizjach.
Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale godziny spędzone przy nim wynagradzają tę niewiedzę. Nie istnieje romantyczne uczucie, nie ma ckliwej troski... jedynie twarda solidarność, budowana na wspólnym myciu strzykawek i wydzielania idealnych porcji złotej rybki. Dociera to do mnie w momencie, kiedy znajduję go w kałuży własnych wymiocin. Nie załamuję rąk, nie płaczę, nie rozpaczam nad biednym, cierpiącym Jamiem. Nie jestem jego głupią żonką, ani utrzymanką, w takich sytuacjach zobowiązanych do udzielenia pomocy ukochanemu. Trąciłam go lekko w bok, stwierdziłam, że żyje - oddychał niezwykle ciężko, ale gdy już się podniósł i zażądał detoksu z Ognistej, stało się oczywiste, iż czuje się świetnie - i kiedy zmyłam już zaschnięte rzygi z jego twarzy, milcząc wręczyłam mu mokrą ścierkę. Obchodzi mnie, jasne, ale stawiamy sobie pewne granice. Zmuszenie Bena do sprzątnięcia po własnym odjeździe być może jest pozbawione znaczenia, ale dla mnie jasno przedstawia fakty. Pewnych rzeczy dla niego nie zrobię.
On to rozumie, choć kiedy w żyłach buzuje smoczy pazur, rzeczywistość niedorzecznie się wyostrza. Wyolbrzymia. Wszystko ulega mimowolnej hiperbolizacji: nie tylko umiejętności, nie tylko iloraz inteligencji skacze w górę (w tym konkretnym przypadku twardogłowego Benjamina być może osiągnie poziom powszechnie akceptowalnej przeciętności), nie tylko możność i ambicje. Narkotyczne rozszerzenie percepcji nie boli, przynajmniej nie w słodkiej, początkowej fazie, gdy przez ciało przechodzą dreszcze, obwieszczające gotowość do działania. Tuż obok przejrzenia bodźców zazwyczaj ukrytych, niemiłych, nieprzyjemnych. Każdy zjazd kończy się finalnym upadkiem, coraz większym głodem, ale póki jest nieziemsko... możemy czuć się jak bogowie, niespętani zupełnie niczym. Nieuwiązani. Do ziemi, do swego ciała, do niczego. Wolni. Prochy zawsze mnie nakręcały, a przy Benjaminie odkryłam to podobnie. Zapomniałam, jak bardzo nienawidzę dragów i uzależnienia się od czegokolwiek, kogokolwiek... A chyba znowu wpadam w ten nieprzerwany cug, gdy potrzebuję zarówno dropsów, jak i mojego Jamiego. Przyzwyczaiłam się do jego ciężaru, do szorstkiej brody, drażniącej moje uda, do pokrytych pęcherzami dłoni, jakimi zachłannie przesuwa po mym ciele. Do ust smakujących Ognistą, jakby już na zawsze wgryzała się w jego skórę, do nieco nieświeżego oddechu, kiedy mocno i bez grama uczucia całuje mnie rano, do ostrego zapachu potu, kiedy bierze mnie przed prysznicem, od razu po powrocie z rezerwatu. Zwykle unikałam stałości ze względu na monotonię, z nim jej nie doświadczam. Śnieżka, złota rybka i pazury smoka popijane alkoholem, zawsze w różnorodnej kombinacji zapewniają nam aż nadto wrażeń.
-Boisz się, że nie trafisz? - drwię z Benjamina prowokująco, odwijając pasek z jego ramienia i wciskając mu go w dłoń. Rozkazująco i ponaglająco, bo w końcu ile mogę czekać, by i on zechciał mi ulżyć. Mogę zrobić coś mądrzejszego od kpienia z naćpanego drągala? Pewnie tak, gdyby nie przyciągnął mnie wprost do siebie i gdybym nie poczuła jego ust, chciwie zawłaszczających moje. Palce wplątane we włosy ciągną je boleśnie, krzywię się lekko, kiedy kąsa moje wargi, ale nie poddaję mu się zupełnie. Nie dam mu dominacji, ta poniekąd jest nagrodą, na którą Benjamin sobie nie zasłużył, głupkowato usiłując się ze mną droczyć. W uda wbijają mi się zużyte igły, ale nie zwracam na nie uwagi: nie przebijają grubego materiału dżinsów, a ja w zasadzie nie mam ochoty odrywać się od Jamiego. Jest mi... dobrze, choć oczywiście, mogłoby być znacznie, znacznie lepiej.
Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale godziny spędzone przy nim wynagradzają tę niewiedzę. Nie istnieje romantyczne uczucie, nie ma ckliwej troski... jedynie twarda solidarność, budowana na wspólnym myciu strzykawek i wydzielania idealnych porcji złotej rybki. Dociera to do mnie w momencie, kiedy znajduję go w kałuży własnych wymiocin. Nie załamuję rąk, nie płaczę, nie rozpaczam nad biednym, cierpiącym Jamiem. Nie jestem jego głupią żonką, ani utrzymanką, w takich sytuacjach zobowiązanych do udzielenia pomocy ukochanemu. Trąciłam go lekko w bok, stwierdziłam, że żyje - oddychał niezwykle ciężko, ale gdy już się podniósł i zażądał detoksu z Ognistej, stało się oczywiste, iż czuje się świetnie - i kiedy zmyłam już zaschnięte rzygi z jego twarzy, milcząc wręczyłam mu mokrą ścierkę. Obchodzi mnie, jasne, ale stawiamy sobie pewne granice. Zmuszenie Bena do sprzątnięcia po własnym odjeździe być może jest pozbawione znaczenia, ale dla mnie jasno przedstawia fakty. Pewnych rzeczy dla niego nie zrobię.
On to rozumie, choć kiedy w żyłach buzuje smoczy pazur, rzeczywistość niedorzecznie się wyostrza. Wyolbrzymia. Wszystko ulega mimowolnej hiperbolizacji: nie tylko umiejętności, nie tylko iloraz inteligencji skacze w górę (w tym konkretnym przypadku twardogłowego Benjamina być może osiągnie poziom powszechnie akceptowalnej przeciętności), nie tylko możność i ambicje. Narkotyczne rozszerzenie percepcji nie boli, przynajmniej nie w słodkiej, początkowej fazie, gdy przez ciało przechodzą dreszcze, obwieszczające gotowość do działania. Tuż obok przejrzenia bodźców zazwyczaj ukrytych, niemiłych, nieprzyjemnych. Każdy zjazd kończy się finalnym upadkiem, coraz większym głodem, ale póki jest nieziemsko... możemy czuć się jak bogowie, niespętani zupełnie niczym. Nieuwiązani. Do ziemi, do swego ciała, do niczego. Wolni. Prochy zawsze mnie nakręcały, a przy Benjaminie odkryłam to podobnie. Zapomniałam, jak bardzo nienawidzę dragów i uzależnienia się od czegokolwiek, kogokolwiek... A chyba znowu wpadam w ten nieprzerwany cug, gdy potrzebuję zarówno dropsów, jak i mojego Jamiego. Przyzwyczaiłam się do jego ciężaru, do szorstkiej brody, drażniącej moje uda, do pokrytych pęcherzami dłoni, jakimi zachłannie przesuwa po mym ciele. Do ust smakujących Ognistą, jakby już na zawsze wgryzała się w jego skórę, do nieco nieświeżego oddechu, kiedy mocno i bez grama uczucia całuje mnie rano, do ostrego zapachu potu, kiedy bierze mnie przed prysznicem, od razu po powrocie z rezerwatu. Zwykle unikałam stałości ze względu na monotonię, z nim jej nie doświadczam. Śnieżka, złota rybka i pazury smoka popijane alkoholem, zawsze w różnorodnej kombinacji zapewniają nam aż nadto wrażeń.
-Boisz się, że nie trafisz? - drwię z Benjamina prowokująco, odwijając pasek z jego ramienia i wciskając mu go w dłoń. Rozkazująco i ponaglająco, bo w końcu ile mogę czekać, by i on zechciał mi ulżyć. Mogę zrobić coś mądrzejszego od kpienia z naćpanego drągala? Pewnie tak, gdyby nie przyciągnął mnie wprost do siebie i gdybym nie poczuła jego ust, chciwie zawłaszczających moje. Palce wplątane we włosy ciągną je boleśnie, krzywię się lekko, kiedy kąsa moje wargi, ale nie poddaję mu się zupełnie. Nie dam mu dominacji, ta poniekąd jest nagrodą, na którą Benjamin sobie nie zasłużył, głupkowato usiłując się ze mną droczyć. W uda wbijają mi się zużyte igły, ale nie zwracam na nie uwagi: nie przebijają grubego materiału dżinsów, a ja w zasadzie nie mam ochoty odrywać się od Jamiego. Jest mi... dobrze, choć oczywiście, mogłoby być znacznie, znacznie lepiej.
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Przygarnięcie pod swój dach Bleach początkowo kojarzyło mu się z nagłą choć przypadkową adopcją zagubionego psiaka. Już nie szczenięcia, jeszcze nie dorosłego stworzenia; coś pomiędzy. Pełne nieufności, odwagi, bolesnych doświadczeń, nieprzeciążających jednak dziwnej siły i uwielbienia do zabawy. Doskonały kompan, potrafiący boleśnie ugryźć, dopóki nie zapanowało się nad wojowniczym charakterem i nie ustaliło konkretnych zasad. Ben nie odczuwał jednak żadnego przywiązania, jakim zazwyczaj od razu obdarzał ukochane zwierzęta, którymi opiekował się w swoim życiu. Być może dlatego, że właśnie nie o opiekę tutaj chodziło a może...po prostu przestał być sobą. Dawny Benjamin umarł a jego ciało przejął schorowany inferius, pragnący tylko zapomnienia w przyjemności. Im szybciej, mocniej i ekstatyczniej, tym lepiej. Półśrodki nie dawały rady w starciu z prawdziwym cierpieniem, dlatego też staczał się z zadziwiającą szybkością w dół, ku destrukcji totalnej, nie bojąc się jej. Wręcz przeciwnie, upatrywał w tym łaski, ostatecznego uwolnienia od bólu i tęsknoty, powracającej coraz wyraźniejszymi konturami podczas zjazdów. Ostatnio stawały się bliższe koszmarom: początkowo narkotyki wynosiły go na radosną orbitę bez skutków ubocznych, ale wyczerpane ciało skracało międzygwiezdną podróż, serwując potem potworny syndrom powrotu na ziemię. Stającą się powoli mglistym, lodowatym piekłem, z którego mogła wyciągnąć go tylko Bleach.
Niezwykle pojętna. Magia nie była jej potrzebna, by go zadowolić. Gibka, giętka, chętna, drapieżna, próbująca szarpanej dominacji, zawsze kończącej się jednak jej klęską, dającą im obustronną przyjemność. Do tego hojnie wyposażona...w mugolskie umiejętności spod ciemnej gwiazdy. Wright obserwował podobne działania w rumuńskim więzieniu, lecz dalej był pod wrażeniem zgrabnych rąk, potrafiących zajmować się dziwnymi igłami i...strzykawkami. Znał te nazwy dzięki ojcu, aptekarzu; od niego także udało mu się pożyczyć cały asortyment. Łyżeczka, strzykawka, igła, ampułki. Sto procent mugolskiej esencji, gwarantującej jednak zadziwiająco dobre efekty. Podgrzane, sproszkowane pazury smoka znaczniej lepiej wprowadzało się do krwi tym sprzętem niż poprzez rozcinanie żył. Bleach była bardziej przydatna, niż sądził, gdy po raz pierwszy przyciskał ją do muru w zaułku za Dziurawym Kotłem.
Teraz miał ją przy sobie, ciepłą, drżącą (z głodu?), miękką, plastyczną. Właściwie rozpływała mu się w ustach i dlatego całował ją mocniej, boleśnie, potrzebując dwukrotnie silniejszych bodźców. Wyostrzone zmysły pragnęły więcej - Benjamin także. Przez dłuższą chwilę słyszał tylko krew dudniącą w swoich żyłach, w palcach zaciskających się na pasku, w wargach, które rozgryzał, sycąc się jej smakiem. Nie przerywał ostrej pieszczoty nawet gdy Pistone zaczęła się wiercić: dopiero gdy sam zdecydował o jej zakończeniu, ponownie odsunął się od niej i oparł plecami o ścianę. Trzaskając skórzanym paskiem o udo dziewczyny. Na szczęście uderzenie złagodził materiał spodni. Absolutnie zbędnych. - Wolałbym po prostu rozerwać ci żyły zaklęciem - wyznał szczerze, miło, jakby przyznawał się do fascynacji orchideami albo wyznawał, że najbardziej lubi ją w pomadce o kolorze malin. Zabrał się jednak do pracy, postępując z Bleach mało delikatnie. Dłonie miał jednak pewne, oczy otwarte i z każdą sekundą działania pazurów nabierał niepokojącej mocy, przyśpieszającej kolejne działania. Odsypanie dawki, podgrzanie pazurów nad zapalniczką, ampułka, igła, strzykawka, pasek zaciśnięty na chudej ręce, w końcu: wtłoczenie szczęścia do jej głodnych żył. Sprawiało mu to jakąś mechaniczną przyjemność, choć postanowił, że następnym razem przetrzyma ją na głodzie dłużej. Wolał ją taką spragnioną. Gdy zakończył, podniósł dłoń do jej ust, nieprzyjemnie wsuwając palce za linię zębów. - Obliż - rozkazał czule, nie chcąc, by nawet odrobina sproszkowanego artykułu się zmarnowała.
Niezwykle pojętna. Magia nie była jej potrzebna, by go zadowolić. Gibka, giętka, chętna, drapieżna, próbująca szarpanej dominacji, zawsze kończącej się jednak jej klęską, dającą im obustronną przyjemność. Do tego hojnie wyposażona...w mugolskie umiejętności spod ciemnej gwiazdy. Wright obserwował podobne działania w rumuńskim więzieniu, lecz dalej był pod wrażeniem zgrabnych rąk, potrafiących zajmować się dziwnymi igłami i...strzykawkami. Znał te nazwy dzięki ojcu, aptekarzu; od niego także udało mu się pożyczyć cały asortyment. Łyżeczka, strzykawka, igła, ampułki. Sto procent mugolskiej esencji, gwarantującej jednak zadziwiająco dobre efekty. Podgrzane, sproszkowane pazury smoka znaczniej lepiej wprowadzało się do krwi tym sprzętem niż poprzez rozcinanie żył. Bleach była bardziej przydatna, niż sądził, gdy po raz pierwszy przyciskał ją do muru w zaułku za Dziurawym Kotłem.
Teraz miał ją przy sobie, ciepłą, drżącą (z głodu?), miękką, plastyczną. Właściwie rozpływała mu się w ustach i dlatego całował ją mocniej, boleśnie, potrzebując dwukrotnie silniejszych bodźców. Wyostrzone zmysły pragnęły więcej - Benjamin także. Przez dłuższą chwilę słyszał tylko krew dudniącą w swoich żyłach, w palcach zaciskających się na pasku, w wargach, które rozgryzał, sycąc się jej smakiem. Nie przerywał ostrej pieszczoty nawet gdy Pistone zaczęła się wiercić: dopiero gdy sam zdecydował o jej zakończeniu, ponownie odsunął się od niej i oparł plecami o ścianę. Trzaskając skórzanym paskiem o udo dziewczyny. Na szczęście uderzenie złagodził materiał spodni. Absolutnie zbędnych. - Wolałbym po prostu rozerwać ci żyły zaklęciem - wyznał szczerze, miło, jakby przyznawał się do fascynacji orchideami albo wyznawał, że najbardziej lubi ją w pomadce o kolorze malin. Zabrał się jednak do pracy, postępując z Bleach mało delikatnie. Dłonie miał jednak pewne, oczy otwarte i z każdą sekundą działania pazurów nabierał niepokojącej mocy, przyśpieszającej kolejne działania. Odsypanie dawki, podgrzanie pazurów nad zapalniczką, ampułka, igła, strzykawka, pasek zaciśnięty na chudej ręce, w końcu: wtłoczenie szczęścia do jej głodnych żył. Sprawiało mu to jakąś mechaniczną przyjemność, choć postanowił, że następnym razem przetrzyma ją na głodzie dłużej. Wolał ją taką spragnioną. Gdy zakończył, podniósł dłoń do jej ust, nieprzyjemnie wsuwając palce za linię zębów. - Obliż - rozkazał czule, nie chcąc, by nawet odrobina sproszkowanego artykułu się zmarnowała.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zakazany owoc kusi najbardziej, lecz co, jeśli nie ma się żadnych zahamowań? Jeśli nie istnieje nic, przed czym się wzbraniam? Jeśli nie ma niczego, co wzdragałabym się uczynić? Jeśli naprawdę głęboko wierzę, że mogę sama o sobie decydować i zawsze robię dokładnie to, na co mam ochotę, nie patrząc na skutki oraz ewentualne konsekwencje? Przywykłam do... nie określam tego mianem głupoty, bo nie cierpię tego stwierdzenia w odniesieniu do siebie, ale do pewnego rodzaju lekkomyślności. Moja dusza jest lekka niczym piórko, bo nie dbam w zasadzie o nic, poza minimalnym zainteresowaniem, niezbędnym do przeżycia kolejnych dni. To nie tak, że pociągają mnie rzeczy zakazane. Nie łamię przecież z premedytacją praw, nie sięgam po używki z hardą, zarozumiałą miną nadętego chłoptasia z dobrej rodziny, który w wieku dwunastu lat z dumnym uśmieszkiem krztusi się papierosem przed swoimi kolegami. Znam powody, dla których bezimienni ludzie się narkotyzują, lecz naprawdę rzadko kieruje nimi chęć czystej zabawy. Rozrywki. Osiągnięcia przedziwnego, ekstatycznego stanu, który trwa i trwa, aż do kolejnego głodu, nakazującego uraczyć się kolejną dawką. Ekscytuje mnie to, co dzieje się w moim organizmie, kiedy już jestem na prawdziwym haju, kiedy wszystko dookoła mnie widzę w ostrych, niemalże raniących kolorach, kiedy wszystkie moje zmysły odbierają bodźce mocniej. W przedziwnym wirażu barw i dźwięków kręci się też Benjamin, razem ze mną ścigający się po szczęście. Biorę z nim, dzięki niemu, przez niego... i nie mam mu absolutnie za złe, że ponownie wciągnął do wprost do tego brudu, przysypanego złotymi iskrami, obiecującymi dostatek i zero zmartwień. Przynajmniej przez pewien czas, lecz odcięcie się od teraz i tutaj nawet na moment, zachęca mnie jeszcze skuteczniej, niż Jamie. Zgrabny, jak na gabaryty półolbrzyma, czasami delikatny, lecz przeważnie równie szorstki i kłujący, jak jego wyjątkowo zadbana broda. Nie zna się zupełnie na sile perswazji, lecz posiada inny dar przekonywania. Któremu nie ulegam, bo przecież wszystko robię po swojemu, ale przecież też tego chcę... Albo może to ja narzucam mu warunki, na których mieszkam w jego klitce, dzielę z nim łóżko oraz niezbyt legalne substancje. Moje usta w tej chwili są jego, brzmi to pretensjonalnie, wręcz banalnie, ale... tak się czuję, z wargami zagryzionymi przez Benjamina, wyłapując ciepły, metaliczny smak krwi na swoim języku. Z równym zaangażowaniem wdzieram się w niego, bo nie znoszę bierności - zrezygnowałam z walki tylko jeden, jedyny raz, kiedy widziałam, że naprawdę tego potrzebował. Pierwsze i ostatnie poświęcenie dla sympatycznego wielkoluda.
Prycham ze złości, gdy smaga mnie twardym pasem po udzie, a na mojej twarzy wykwita niezadowolony grymas. Nie na to mam teraz chęć, nie tego potrzebuję, a on, nasycony, zaspokojony, z pazurem smoka (a może raczej felix felicis?) krążącym we krwi, próbuje mnie rozstroić.
-Cenię prawdomówność - warczę, już zniecierpliwiona i niemalże zdecydowana, na zaaplikowanie sobie dawki samemu. Lubię jednak nasze partnerstwo, czując w Benjaminie swego wspólnika w zbrodni. Nieokreślonej i w gruncie rzeczy nieszkodliwej... więc z oddechem zadowolenia przyjmuję jego brutalny uścisk, pasek owijający się wokół mojej ręki, nieprzyjemne ukłucie i rozlanie się ognia w moim ciele. Moje serce przyśpiesza rytmu, a kiedy otwieram oczy, jestem już w pełni świadoma. Drobinki potu skraplające się na twarzy Jamiego wydają się z kryształu, lecz koncentruję się tylko na jego dłoni, przesuwającej się ku mej twarzy, w samczym geście, jakiego wprost nie znoszę, o ile nie odbywa się za moją aprobatą. Jak teraz. Łaskoczę palce Jamiego językiem, powoli zlizując z nich resztę naszej przyjemności, a kiedy na opuszkach nie zostaje ani odrobina, zaciskam usta mocniej. Sugestywnie. Ssę jego palce, wpatrując się w ogorzałe oblicze mężczyzny szeroko otwartymi oczami i nakrywam dłonią jego dłoń. W prostym komunikacie zatrzymania
Prycham ze złości, gdy smaga mnie twardym pasem po udzie, a na mojej twarzy wykwita niezadowolony grymas. Nie na to mam teraz chęć, nie tego potrzebuję, a on, nasycony, zaspokojony, z pazurem smoka (a może raczej felix felicis?) krążącym we krwi, próbuje mnie rozstroić.
-Cenię prawdomówność - warczę, już zniecierpliwiona i niemalże zdecydowana, na zaaplikowanie sobie dawki samemu. Lubię jednak nasze partnerstwo, czując w Benjaminie swego wspólnika w zbrodni. Nieokreślonej i w gruncie rzeczy nieszkodliwej... więc z oddechem zadowolenia przyjmuję jego brutalny uścisk, pasek owijający się wokół mojej ręki, nieprzyjemne ukłucie i rozlanie się ognia w moim ciele. Moje serce przyśpiesza rytmu, a kiedy otwieram oczy, jestem już w pełni świadoma. Drobinki potu skraplające się na twarzy Jamiego wydają się z kryształu, lecz koncentruję się tylko na jego dłoni, przesuwającej się ku mej twarzy, w samczym geście, jakiego wprost nie znoszę, o ile nie odbywa się za moją aprobatą. Jak teraz. Łaskoczę palce Jamiego językiem, powoli zlizując z nich resztę naszej przyjemności, a kiedy na opuszkach nie zostaje ani odrobina, zaciskam usta mocniej. Sugestywnie. Ssę jego palce, wpatrując się w ogorzałe oblicze mężczyzny szeroko otwartymi oczami i nakrywam dłonią jego dłoń. W prostym komunikacie zatrzymania
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Świat zdawał się rozpadać na setki kawałków, różnokolorowo zabarwionych, o ostrych końcach, pasujących jednak idealnie do siebie. Sekundy przesuwały się jedna po drugiej, jak w magicznym kalejdoskopie, odsłaniającym raz po raz coraz to nowe pole do popisu losu. I wyobraźni. I może zwykłego szczęścia, potrafiącego odmalować przed oczami zachwycającą pięknem przypadkowość. To samo robiły sproszkowane pazury smoka, Złota Rybka, wróżkowy pył i inne substancje, stające się katalizatorem płynnego szczęścia, wypełniającego wyczerpane ciało cudowną mieszanką napięcia i otępienia. Zwykła codzienność mieniła się niespotykanymi barwami, znane kąty wykrzywiały się w przedziwny sposób a marazm zamieniał się w zachwycającą przygodę. Ból znikał i nawet to podstawowe działanie narkotyków wystarczało, by Benjamin poczuł się szczęśliwy. Bez kłucia, spięcia mięśni, kołatania serca, drżących dłoni i ściśniętej w żelaznym imadle głowy, pękającej od nadmiaru wywołujących panikę myśli. Wolność od cierpienia, podstawowe prawo człowieka, stało się dla Wrighta czymś, o co każdego dnia musiał zawalczyć. Przy pomocy specyfików wysysających jego sakiewkę z galeonów i w towarzystwie Bleach, prywatnej kapłanki, patronki przypadków beznadziejny.
Nie była piękna. Zbyt szeroko rozstawione oczy, niezbyt zgrabny nos, wieczny grymas dzikości wypisany na twarzy o twardych rysach. W porównaniu z niedorzecznie piękną Harriett mogła wydawać się wręcz brzydka, ale z każdym spędzonym wspólnym wieczorem Ben odnajdywał w Pistone coś...kojącego. Może chodziło o jej mugolskie umiejętności wprowadzania w narkotyczny stan. Może imponowała mu erotyczną otwartością, pozwalającą mu zaoszczędzić środków przymusu bezpośredniego. Może ujęła go prostolinijnością, jakiej nie doświadczył w żadnym ze swoich związków, choć przecież nie ujmował ich relacji w te sztywne ramy. Bleach po prostu była; zadomowiła się niespodziewanie w coraz brudniejszej kawalerce, stając się z czasem jej naturalną częścią. Jak krzesło, poszarpana chusta haftowana włosem jednorożca, stary plakat Jastrzębi, potłuczone butelki i mugolskie zestawy igieł, walające się w sterylnych opakowaniach w pobliżu kominka. Nie płakałby, gdyby przestała pojawiać się na progu mieszkania, ale nie zamierzał także z niej rezygnować. We dwoje było...lepiej. Wygodniej. Bezpieczniej. Ciekawiej. Rozrywka na wyciągnięcie ręki. Benjamin wiedział, że gdyby został z tym całym bagnem sam, najpewniej zwariowałby w ciągu kilku godzin. Pistone doskonale sprawdzała się w roli dekoncentracji.
Zwłaszcza, gdy zachowywała się tak bezwstydnie. Cały zamienił się w czucie, w doznawanie; kolorowy kalejdoskop ponownie roztrzaskał się przed jego oczami a odbieranie bodźców stało się wręcz bolesne. Śliski, ciepły język, mocne wargi zaciskające się na palcach, które wsuwał coraz głębiej w chętne usta. Uśmiechał się coraz szerzej, drugą dłonią przytrzymując ją za kark. By się nie odsunęła, choć czuł, że chce to zrobić. Odruch wymiotny? Brak możliwości zaczerpnięcia oddechu? Z pewnością nie było to przyjemne, ale...Policzył do dziesięciu i wyjął palce, przesuwając nimi pieszczotliwie po jej bladym policzku. - Musisz jeszcze trochę poćwiczyć - wychrypiał z troską, zdając sobie sprawę, że oddycha coraz wolniej. I że zaczyna się palić, od wewnątrz, ale było to przyjemne doznanie. Jakby na nowo wstępowała w niego energia, niszcząca wszystko, co stare i bolesne, spopielająca niezdrowe złogi i toksyny. Niszcząca wspomnienia. Żar buchał coraz silniej i Wright zaśmiał się nagle głośno, radośnie, z iskrą szaleństwa, ściągając nagle z siebie czystą, szarą koszulkę. Zgrabnie poderwał się z ziemi i - nadeptując przy okazji na jedną z igieł, czego w ogóle nie poczuł - podszedł do okna, otwierając je na oścież. Lodowate powietrze wdarło się od razu do dusznego pomieszczenia i Jaimie zaciągnął się nim mocno, mając wrażenie, że zaraz rozsypie się na kawałki. Zimno-ciepło; uwielbiał dychotomię doznań, petryfikujących rozbiegany mózg w dziwnym stanie spokoju. Nicości. Przesyceniu sprzecznymi bodźcami. Chciał coś powiedzieć, ale słowa go zawodziły: patrzył więc tylko za okno, na szarą ścianę budynku, przekonany, że nigdy wcześniej nie widział czegoś tak pięknego.
Nie była piękna. Zbyt szeroko rozstawione oczy, niezbyt zgrabny nos, wieczny grymas dzikości wypisany na twarzy o twardych rysach. W porównaniu z niedorzecznie piękną Harriett mogła wydawać się wręcz brzydka, ale z każdym spędzonym wspólnym wieczorem Ben odnajdywał w Pistone coś...kojącego. Może chodziło o jej mugolskie umiejętności wprowadzania w narkotyczny stan. Może imponowała mu erotyczną otwartością, pozwalającą mu zaoszczędzić środków przymusu bezpośredniego. Może ujęła go prostolinijnością, jakiej nie doświadczył w żadnym ze swoich związków, choć przecież nie ujmował ich relacji w te sztywne ramy. Bleach po prostu była; zadomowiła się niespodziewanie w coraz brudniejszej kawalerce, stając się z czasem jej naturalną częścią. Jak krzesło, poszarpana chusta haftowana włosem jednorożca, stary plakat Jastrzębi, potłuczone butelki i mugolskie zestawy igieł, walające się w sterylnych opakowaniach w pobliżu kominka. Nie płakałby, gdyby przestała pojawiać się na progu mieszkania, ale nie zamierzał także z niej rezygnować. We dwoje było...lepiej. Wygodniej. Bezpieczniej. Ciekawiej. Rozrywka na wyciągnięcie ręki. Benjamin wiedział, że gdyby został z tym całym bagnem sam, najpewniej zwariowałby w ciągu kilku godzin. Pistone doskonale sprawdzała się w roli dekoncentracji.
Zwłaszcza, gdy zachowywała się tak bezwstydnie. Cały zamienił się w czucie, w doznawanie; kolorowy kalejdoskop ponownie roztrzaskał się przed jego oczami a odbieranie bodźców stało się wręcz bolesne. Śliski, ciepły język, mocne wargi zaciskające się na palcach, które wsuwał coraz głębiej w chętne usta. Uśmiechał się coraz szerzej, drugą dłonią przytrzymując ją za kark. By się nie odsunęła, choć czuł, że chce to zrobić. Odruch wymiotny? Brak możliwości zaczerpnięcia oddechu? Z pewnością nie było to przyjemne, ale...Policzył do dziesięciu i wyjął palce, przesuwając nimi pieszczotliwie po jej bladym policzku. - Musisz jeszcze trochę poćwiczyć - wychrypiał z troską, zdając sobie sprawę, że oddycha coraz wolniej. I że zaczyna się palić, od wewnątrz, ale było to przyjemne doznanie. Jakby na nowo wstępowała w niego energia, niszcząca wszystko, co stare i bolesne, spopielająca niezdrowe złogi i toksyny. Niszcząca wspomnienia. Żar buchał coraz silniej i Wright zaśmiał się nagle głośno, radośnie, z iskrą szaleństwa, ściągając nagle z siebie czystą, szarą koszulkę. Zgrabnie poderwał się z ziemi i - nadeptując przy okazji na jedną z igieł, czego w ogóle nie poczuł - podszedł do okna, otwierając je na oścież. Lodowate powietrze wdarło się od razu do dusznego pomieszczenia i Jaimie zaciągnął się nim mocno, mając wrażenie, że zaraz rozsypie się na kawałki. Zimno-ciepło; uwielbiał dychotomię doznań, petryfikujących rozbiegany mózg w dziwnym stanie spokoju. Nicości. Przesyceniu sprzecznymi bodźcami. Chciał coś powiedzieć, ale słowa go zawodziły: patrzył więc tylko za okno, na szarą ścianę budynku, przekonany, że nigdy wcześniej nie widział czegoś tak pięknego.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Benjamin. Śmieję się z tych debili, którzy twierdzą, że prowadzam się z półolbrzymem. Albo raczej z tych jego znajomych, którzy twierdzą, że półolbrzym prowadza się ze mną. Jamie składa się z samych połówek. Pół-człowiek, pół-litra. To moja definicja Wrighta, ale jestem zbyt przyćpana, by przedstawić mu swoją najnowszą teorię. Zwłaszcza, kiedy brakuje whisky. Czuję niedostatek i pewien niedobór, w mych żyłach krąży nędzna resztka towaru, zamiast poprawiając nastrój, po chwili wzniesienia się ponad najwyższe budynku Londynu - gwałtownie spada. Dachuję boleśnie na brudną, niemytą już od Merlin-wie-jak-długiego-czasu podłogę, nie mogąc jednak zirytować się na Jamiego. On daje mi swoje dragi, on dzieli się ze mną swoim łóżkiem, on wpycha mi swój język do gardła. Nie powinnam narzekać, jest mi przecież dobrze. O wiele lepiej, niż w ciągu całego pobytu w zasranym i zaszczanym Londynie. W gruncie rzeczy znajduję się teraz w samym jego centrum, w brzydkim sercu, poranionym, zaczadziałym, postrzępionym, uwędzonym dymem z wysokich kominów tanich, czynszowych kamienic, za towarzysza mając starego wyjadacza więziennego chleba, pierwszego nokturnowego zakapiora, a na pierwszy rzut oka - zwykłego zbira, najemnika o obwodzie bicepsa trzy razy większym, aniżeli iloraz IQ. Nie jest taki, choć może w ogóle nie znam Benjamina Wrighta a jakieś jego pieprzone alter ego. Za dużo prochów, za dużo dragów, za dużo dropsów, za dużo alkoholu i płukania gardła. Szlugi się skończyły, antydepresanty również. Pod tym względem oboje jesteśmy czyści, ale Ben wciąż ma magiczny zjazd, którego obecnie bardzo mu zazdroszczę. Potem role się odwrócą, on zacznie cierpieć bez rozgrzewającego organizmu ognia. Nie zamierzam go wtedy pielęgnować, nie jestem ani jego kobietą - Merlinie uchowaj - ani jakąś Matką Teresą. Robię dla niego sporo całkiem bezinteresownie, lecz jedyną rzeczą po narkotykowym cugu jaką mogę mu zaoferować, to napełnienie wanny zimną wodą. I tak sporo, zważywszy na to, że nie mamy wobec siebie żadnych zobowiązań. Jedynie przyjemności; podoba mi się tak skonstruowany świat, bez obowiązków, wyłącznie z pewnymi prawami. Mamy je do siebie wzajemnie, choć kiedy się nim krztuszę, a on mnie przetrzymuje - żadne z nas nie widzi w tym nic złego. Teraz jednak patrzę na niego spode łba, zezłoszczona uwagę. Może żartobliwą, ale widocznie nie znam się na żartach - w tym to ty jesteś bezapelacyjnym mistrzem - warczę, odsuwając się od niego. Niech się przeziębi i wypluje płuca; myślę, leniwie wpatrując się w potężną sylwetkę mężczyzny, zachłystującego się zimowym powietrzem, osiadającym delikatnym szronem na jego zmierzwionej brodzie.
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Sproszkowane pazury smoka ocieplają skórę, aurę, mieszkanie. Fale gorąca przetaczały się przez ciało Benjamina z coraz większą częstotliwością. Wchodzenie do ciepłego oceanu, zanurzanie się w nim fala po fali. Wejście do wypełnionej po brzegi wanny, rozchlapanie wody na płytki. Dotykanie miękkiego, kobiecego ciała, wtulanie twarzy w szyję, piersi, brzuch, uda. Ostra sierść konia pod drżącą ręką, ciepłe powietrze z chrap, wielkie, orzechowe oczy, zaszklone dzikością. Czuł to wszystko wyraźnie, rzeczywiście, namacalnie: przesuwał nawet zmarzniętą dłonią po parapecie, jakby gładził posłuszne zwierzę, czekające tylko, aż wskoczy na jego grzbiet i ucieknie. Pogna gdzieś dalej, w nieznane, gdzie będzie mógł do końca swoich dni pławić się w tym rozkosznym cieple. Smoczym, samczym, chłopięcym. Narkotyk rozpalił wewnątrz Benjamina ognisko a każda iskra, buchająca z płomieni, czyniła go jeszcze bardziej radosnym. Silnym. Skoncentrowanym na drobiazgach, na płatkach śniegu, kłębkach kurzu, pajęczynie w rogu okna, w zapachu Bleach, docierającym do niego nawet mimo lodowatego powietrza i odległości. Została przecież na podłodze, całe mile za nim, choć towarzyszyła mu niezawodnie. Słodki głos w uchu, palce jeszcze wilgotne od jej śliny a usta spragnione kolejnego pocałunku. Wright znów miał kilkanaście lat, kiedy to wypełniało go podobne gorąco a zachowania wpisywały się do tej samej kategorii lekkomyślności. Co prawda nie ściągał koszulek w środku zimy, ale zapewne tylko dlatego, że w tamtym okresie nie miał jeszcze aż tak imponujących mięśni, podkreślonych tatuażami, którymi mógłby się pochwalić przed mdlejącymi fankami.
Bądź obrażonymi księżniczkami Nokturnu. Wyłapał jej prychnięcie dopiero po długiej chwili. Odwrócił się zadziwiająco gwałtownie jak na swój stan upalenia i romantyczną kontemplację ściany, by w kolejnym ułamku sekundy znaleźć się tuż przy niej i podnosić ją z podłogi za kark. Jak niesfornego szczeniaka. Powinna być mu wdzięczna, że nie szarpał ją za włosy, ale na szczęście pierwsza fala sproszkowanego ciepła nieco łagodziła samcze zapędy, kumulujące się tuż przed zjazdem. Na razie miała więc do czynienia z miłym, napalonym Benjaminem, ciągle trzymającym dłoń z tyłu jej szyi.
- Czyżbym potraktował cię za ostro? - spytał z sarkastyczną troską, palcami drugiej ręki odgarniając białe włosy z jej czoła. - Wydawało mi się, że to bardzo, bardzo lubisz - dodał już szeptem, przypominając sobie ostatnią noc. I przedostatnią. I wiele - ile już czasu upłynęło, odkąd budził się szczęśliwy u boku psioczącego na pracę Percivala? - nocy przed nimi; ciemne pułapki, w których obecność Bleach stanowiła wątpliwą moralnie gwiazdę, prowadzącą ku porankowi. Wpatrywał się w nią właśnie w ten sposób, niczym nastolatek tuż przed pierwszym pocałunkiem, nagle delikatny i niemalże niepewny. Urocza gierka, nie mająca nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, gdy puszczał jej kark i zsuwał dłoń niżej, wzdłuż jej ciała, bezgłośnie zachwycając się każdą krągłością, załamaniem materiału i szelestem ubrań.
Bądź obrażonymi księżniczkami Nokturnu. Wyłapał jej prychnięcie dopiero po długiej chwili. Odwrócił się zadziwiająco gwałtownie jak na swój stan upalenia i romantyczną kontemplację ściany, by w kolejnym ułamku sekundy znaleźć się tuż przy niej i podnosić ją z podłogi za kark. Jak niesfornego szczeniaka. Powinna być mu wdzięczna, że nie szarpał ją za włosy, ale na szczęście pierwsza fala sproszkowanego ciepła nieco łagodziła samcze zapędy, kumulujące się tuż przed zjazdem. Na razie miała więc do czynienia z miłym, napalonym Benjaminem, ciągle trzymającym dłoń z tyłu jej szyi.
- Czyżbym potraktował cię za ostro? - spytał z sarkastyczną troską, palcami drugiej ręki odgarniając białe włosy z jej czoła. - Wydawało mi się, że to bardzo, bardzo lubisz - dodał już szeptem, przypominając sobie ostatnią noc. I przedostatnią. I wiele - ile już czasu upłynęło, odkąd budził się szczęśliwy u boku psioczącego na pracę Percivala? - nocy przed nimi; ciemne pułapki, w których obecność Bleach stanowiła wątpliwą moralnie gwiazdę, prowadzącą ku porankowi. Wpatrywał się w nią właśnie w ten sposób, niczym nastolatek tuż przed pierwszym pocałunkiem, nagle delikatny i niemalże niepewny. Urocza gierka, nie mająca nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, gdy puszczał jej kark i zsuwał dłoń niżej, wzdłuż jej ciała, bezgłośnie zachwycając się każdą krągłością, załamaniem materiału i szelestem ubrań.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Narkotycznym transom towarzyszą mało przyjemne wizje. Dzieje się to jednak w stadium późniejszym: oczy rozwarte są zaś szeroko na chwilę teraźniejszą, obsypując ją skrzącym się pyłem, rodem zdrapanym ze skrzydeł wróżek. Kolejna porcja prochów pozyskana niemalże w sposób wtórny; po jakimś czasie zupełnie przestaję się zastanawiać, co właściwie biorę, z czego to się składa, co takiego w tym jest. Nie obchodzi mnie syf, jakim napełniam swój organizm, jaki uparcie wtłaczam w swoje żyły: ważne jest wyłącznie błogie poczucie ulotności oraz mocy - raz leniwie, raz gwałtownie, wzburzenie, rozlewającą się w otępiałym umyśle. W tym stanie zdolnym do rzeczy nadludzkich. Sylwetka Benjamina na tle dachów kamienic daje mi sporo do myślenia - może go zepchnąć? Ciekawe, czy by poleciał? Może naprawdę jest smokiem? Gadzie pazury dają o sobie znać, a ja zamykam oczy, wygodnie opierając głowę o ścianę i dopiero teraz szarpię się z paskiem, wciąż zaciśniętym na mej chudej ręce. Odrzucam go daleko od siebie, dłonią przesuwam sprzęt do grzania, jakbym właśnie robiła miejsce dla Benjamina. Chcę go obok siebie; chłodne powietrze sprawia, że drżę, mimo niedorzecznego ognia rozgrzewającego moje ciało. Brakuje mi innego ciepła, jego ciepła. Narkotyki czynią mnie nieznośnie spragnioną i wtedy pozwalam się wykorzystywać... tudzież sama wykorzystuję jego. Choć za obopólna zgodą przestaje to być niemoralne pasożytnictwo. Wystarczająco nakręca mnie jego twarde ciało, jeszcze niedostępne, o którym rozmyślam wśród fantazji zupełnie nierealnych i przerażających nawet mnie samą. Smoczy Pazur otwiera drzwi do innych wymiarów a przynajmniej tworzy delikatną szczelinę, przez którą wystarczy zerknąć, by zobaczyć rzeczy niestworzone. Zupełnie nieprzypominające Bena, brudu nokturnowej kawalerki, narkotykowego syfu, torebeczek z resztą towaru, walającego się bezładnie po lepkim, kuchennym blacie. Postawienie mnie do pionu jest nieoczekiwane. Zatracona w chwilowej bezmyślności - czyżbym nareszcie mogła nie myśleć o niczym? - nie rejestruję, kiedy Jamie w dwóch krokach znajduje się przy mnie i podnosi mnie w górę. Nadal wydymam gniewnie wargi, przypomina mi się, że jestem na niego zła, więc ironizowanie wyłącznie mnie drażni. Wzmagając pożądanie. Czysto fizyczne - owszem - odpowiadam zmysłowo, patrząc na niego dziwnie ulegle. Tak jak lubimy oboje, w tych szczególnych momentach - a co ty lubisz, Jamie? - pytam, wczepiając palce w jego włosy i ciągnąc za nie, by odchylić mu głowę do tyłu, obnażając szyję. Wgryzam się w nią mocno, gwałtownie całując, by po chwili zachłannie zaatakować jego kark, w niemalże męskich pieszczotach. Tylko dlatego, że mi na to pozwala, co jednak wcale nie umniejsza chuci oraz napięcia między naszymi ciałami. Głodnymi narkotycznej ekstazy.
|zt Blicz
|zt Blicz
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Nie do końca wiedział co konkretnie ujęło go w Bleach. Które zachowanie spodobało mu się aż tak, by wpuścić ją do swojego świata. Szeroki, sarkastyczny uśmiech? Niedorzecznie jasne włosy, nadające jej uroku nieco wypłowiałej Harriett? A może właśnie podobieństwo do Lovegood. Właściwie, gdyby bardzo się naćpał lub wspomógł hektolitrami Ognistej, mógłby je pomylić. Z daleka. Z bliska szczegóły wydawały się zbyt akcentować różnice. Zbyt szeroki rozstaw oczu, inny odcień błękitnych tęczówek, ostrzej zarysowana szczęka, węższe usta i…wzrok. Hatsy nawet w chwilach skrajnego zdenerwowania nie patrzyła na niego w ten pokręcony sposób. Na wpół obojętnie, na wpół prowokująco; przymknięte powieki, zagryzione usta, rozszerzone nozdrza. Jak czający się do ataku zwierzak, na tyle łagodny, by nie wyrządzić większej krzywdy, ale na tyle szalony, by móc stanowić rozrywkę doskonałą.
Bo tym przecież była Bleach. Rozrywką. Igraszką, przyjemnością, zabawą. Dopełnieniem pustych dni, ochroną od samotności. Nawet setka wyimaginowanych przyjaciół nie mogła zastąpić prawdziwej osoby. Ciepłego ciała, nieco zbyt kanciastych bioder, małych, jędrnych piersi, mocnych ramion. Być może na trzeźwo nie zachwyciłby się Pistone, ale w świecie swoich bolesnych fantazji, jawiła mu się niczym najwspanialsza kapłanka. Rozbawiała go, irytowała, zapełnia dokładnie pustkę. Także swym sprzeciwem. Bywała przecież zbyt techniczna, konkretna, zapętlona w własnych urojeniach i trudnych do przyjęcia przekonaniach, jakie jednak akceptował, pozostając głuchym na dość wyraźne różnice. Nie mieli się przecież zaprzyjaźnić – to słowo uleciało z benjaminowego mózgu, wytarte dokładnie za pomocą samobójczego działania narkotyków – a jedynie wzajemnie wykorzystać. Doskonała symbioza, choć Jaimie pozostawał ślepy na nierówność. Praktycznie dawał więcej; galeonów, czasu, mieszkania, narkotyków, ale Bleach potrafiła rozmyć tę niesprawiedliwość. Oddawała mu przecież siebie. Tak jak lubił. Ostrzej, niedelikatnie, bez żadnych zbędnych romantycznych błahostek. Wielkie słowa umarły już dawno, pozostawiając po sobie tylko cierpienie, dlatego Wright mówił albo zaskakująco mało albo zaskakująco głupio, nie siląc się na pokazywanie swej dominacji werbalnie. Wystarczyło przecież, by szarpnął ją za kark, by pozwolił siebie dotykać, by czekał na jej pojawienie się na progu. Później wszystko mieniło się już wyblakłym światłem. Lubił dzikie zachowania Bleach, tę wręcz uliczną nieokiełznaność. Ostre paznokcie, drapieżne usta, zachłanne dłonie. Pozwalał jej na naprawdę wiele, odnajdując w wysokim, kobiecym ciele jakieś dziwne pierwiastki męskości. Może to stanowiło idealny sekret zaadoptowania dziewczęcia? Starał się jednak nie koncentrować na filozoficznych rozmyślaniach; inna kwestia, że niezbyt potrafił je w sobie wzbudzić, cały złożony wyłącznie z ćpuńskiego pragnienia mocniejszych doznań. Gwarantował je im obojgu, gdy po chwili szczenięcych pieszczot wykręcał ręce Bleach do tyłu, popychając ją przed sobą na kolana. Ku obopólnej uciesze. Był tego dziwnie pewien.
zt Ben
Bo tym przecież była Bleach. Rozrywką. Igraszką, przyjemnością, zabawą. Dopełnieniem pustych dni, ochroną od samotności. Nawet setka wyimaginowanych przyjaciół nie mogła zastąpić prawdziwej osoby. Ciepłego ciała, nieco zbyt kanciastych bioder, małych, jędrnych piersi, mocnych ramion. Być może na trzeźwo nie zachwyciłby się Pistone, ale w świecie swoich bolesnych fantazji, jawiła mu się niczym najwspanialsza kapłanka. Rozbawiała go, irytowała, zapełnia dokładnie pustkę. Także swym sprzeciwem. Bywała przecież zbyt techniczna, konkretna, zapętlona w własnych urojeniach i trudnych do przyjęcia przekonaniach, jakie jednak akceptował, pozostając głuchym na dość wyraźne różnice. Nie mieli się przecież zaprzyjaźnić – to słowo uleciało z benjaminowego mózgu, wytarte dokładnie za pomocą samobójczego działania narkotyków – a jedynie wzajemnie wykorzystać. Doskonała symbioza, choć Jaimie pozostawał ślepy na nierówność. Praktycznie dawał więcej; galeonów, czasu, mieszkania, narkotyków, ale Bleach potrafiła rozmyć tę niesprawiedliwość. Oddawała mu przecież siebie. Tak jak lubił. Ostrzej, niedelikatnie, bez żadnych zbędnych romantycznych błahostek. Wielkie słowa umarły już dawno, pozostawiając po sobie tylko cierpienie, dlatego Wright mówił albo zaskakująco mało albo zaskakująco głupio, nie siląc się na pokazywanie swej dominacji werbalnie. Wystarczyło przecież, by szarpnął ją za kark, by pozwolił siebie dotykać, by czekał na jej pojawienie się na progu. Później wszystko mieniło się już wyblakłym światłem. Lubił dzikie zachowania Bleach, tę wręcz uliczną nieokiełznaność. Ostre paznokcie, drapieżne usta, zachłanne dłonie. Pozwalał jej na naprawdę wiele, odnajdując w wysokim, kobiecym ciele jakieś dziwne pierwiastki męskości. Może to stanowiło idealny sekret zaadoptowania dziewczęcia? Starał się jednak nie koncentrować na filozoficznych rozmyślaniach; inna kwestia, że niezbyt potrafił je w sobie wzbudzić, cały złożony wyłącznie z ćpuńskiego pragnienia mocniejszych doznań. Gwarantował je im obojgu, gdy po chwili szczenięcych pieszczot wykręcał ręce Bleach do tyłu, popychając ją przed sobą na kolana. Ku obopólnej uciesze. Był tego dziwnie pewien.
zt Ben
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 16 marca
Podłoga wirowała w rytmie najnowszego, wiosennego hitu Celestyny Warbeck a spomiędzy desek parkietu wyrastały mandragory: każda przypominająca zakrwawione, brzydkie dziecko, z pióropuszem zgniłych liści, obsiadłych przez zmutowane wersje tłustych bahanek. Stworzonka rozpościerały skrzydła i z piskiem wzniosły się w powietrze, wpychając się do uszu, oczu, nozdrzy i ust; małe, włochate, eklerki, uniemożliwiające oddychanie, wywołujące mdłości i powodujące paskudny ból głowy. Drżący, wibrujący; nieskończone katusze, nasilające się z każdą sekundą. Dusił się w tym potwornym, kiczowatym, niezrozumiałym...śnie, powracając do świata żywych w mało spektakularny sposób. Żadnego zerwania się na równe nogi, żadnego krzyku ulgi, żadnego rozbawionego rechotu i plaśnięcia się w czoło otwartą dłonią oraz psioczenia na wyjątkowo chwytliwą szmirę Warbeck. Ben po prostu otworzył oczy, tylko po to, by zaraz zamknąć je ponownie - nieznośny promyk światła przebijał się przez brudne okno, raniąc wrażliwą siatkówkę - i by poczuć bolesny ucisk w dole brzucha. Wolałby w nieskończoność kręcić się na okrutnej karuzeli kiczowatych fantasmagorii snu, niż stawiać czoła szarej rzeczywistości. Bolesnej naprawdę. Zimny pot oblepiał całe jego zmarznięte ciało, spał bowiem bez przykrycia, po prostu padając na niepościelone od trzech miesięcy łóżko, przypominające raczej barłóg niż miejsce odpoczynku. W sypialni unosił się aromat stęchlizny, mrozu, zwietrzałego alkoholu i reszty niezbyt przyjemnych zapachów destrukcji, przemijania i zgnilizny. Uroczo.
Wright zapewne nie ruszałby się z łóżka - czyżby dzisiaj czwarty raz z rzędu nie pojawił się w pracy? czy wysłał list z prośbą o chorobowe? czy wyćpał wczoraj do końca przedostatnią porcję Widłów? - przez kolejną godzinę próbując zmusić kurczące się mięśnie do wysiłku a żołądek do utrzymania w nim Ognistej (kolejna seria pytań: kiedy ostatni raz coś jadł?), ale instynkt samozachowawczy zawibrował alarmująco. Coś trzaskało w kuchni. Ktoś trzaskał czymś w kuchni. Ben zdrętwiałby jeszcze bardziej, gdyby tylko mógł, ale zamiast tego zerwał się z łóżka, sięgając po różdżkę. W stojącym w kącie potrzaskanym lustrze odbiła się jego półnaga sylwetka; wiszące workowate dżinsy, blada skóra, poznaczona siniakami, dwie zaropiałe, sądzące się rany, ciągnące się wzdłuż żył w zgięciach łokci. Jaimie nie marnował jednak czasu na kontemplacje swego stanu: ktoś naruszył mir domowy, ktoś włamał się do jego posiadłości, ktoś czyhał na jego życie, bo przecież niczego cennego nie mógł tutaj znaleźć. Oprócz Śnieżki, ale ta bezpiecznie spoczywała na dnie kufra. Wright ruszył ku drugiemu pomieszczeniu swojego apartamentu, klnąc cicho, gdy prawie nadepnął na pustą butelkę. Przeskoczył ją jednak w ostatniej chwili, przekraczając próg i unosząc różdżkę wyżej, by od razu miotnąć w intruza Drętwotą. Już wypowiadał pierwszą sylabę zaklęcia, gdy przez otumaniony mózg przeszedł zbawienny impuls rozsądku. Zmysły przewiodły bodźce, układające się nagle w obraz jednocześnie boleśnie znajomy, jak i absolutnie wyrwany z kontekstu. Jasne włosy, blada skóra, smukła sylwetka, zapach jaśminu, wielkie, błękitne oczy.
Ben zamarł w pół ruchu, nie mogąc pojąć, jakim cudem stoi właśnie w swojej zatęchłej norze na przeciwko Harriett Lovegood. Mierząc w nią różdżką. Jak całkiem niedawno; powinien od razu ją opuścić, ale po prostu zastygł, oddychając płytko i ciężko. Sen, to na pewno był sen, jeden z tych okrutnych koszmarów, w których Hatsy uśmiechała się do niego promiennie i przesuwała delikatną dłonią po jego ramieniu, tylko po to, by w następnej stopklatce wbić mu pazur harpii prosto w serce. Nerwowo rozejrzał się dookoła, jakby spodziewał się ujrzeć tuż za plecami złotowłosej dodatkowy senny bonus w postaci roześmianego Percivala, ale na szczęście nic takiego nie ujrzał. Głowa bolała coraz mocniej, ciało domagało się zaspokojenia głodu, dłoń trzymająca różdżkę drżała jak w febrze a cały Benjamin zdawał się statuą zaklętą w statycznym cierpieniu i zdezorientowaniu. Na razie widział przed sobą twarz Harriett; bolesne przybliżenie każdego detalu nieskazitelnej skóry, lekko zadartego noska, pełnych ust, tej jaśniejszej, niemalże srebrnej plamki na tęczówce prawego oka, którą zawsze uwielbiał a o istnieniu której nigdy Hatsy nie powiedział. Mara? Rzeczywistość? Nie potrafił zgadnąć i jedyne, co mógł zrobić, to opuścić różdżkę i zamrugać gwałtownie, przyciskając lewą dłoń do skroni. Chyba zaczynał wariować.
Podłoga wirowała w rytmie najnowszego, wiosennego hitu Celestyny Warbeck a spomiędzy desek parkietu wyrastały mandragory: każda przypominająca zakrwawione, brzydkie dziecko, z pióropuszem zgniłych liści, obsiadłych przez zmutowane wersje tłustych bahanek. Stworzonka rozpościerały skrzydła i z piskiem wzniosły się w powietrze, wpychając się do uszu, oczu, nozdrzy i ust; małe, włochate, eklerki, uniemożliwiające oddychanie, wywołujące mdłości i powodujące paskudny ból głowy. Drżący, wibrujący; nieskończone katusze, nasilające się z każdą sekundą. Dusił się w tym potwornym, kiczowatym, niezrozumiałym...śnie, powracając do świata żywych w mało spektakularny sposób. Żadnego zerwania się na równe nogi, żadnego krzyku ulgi, żadnego rozbawionego rechotu i plaśnięcia się w czoło otwartą dłonią oraz psioczenia na wyjątkowo chwytliwą szmirę Warbeck. Ben po prostu otworzył oczy, tylko po to, by zaraz zamknąć je ponownie - nieznośny promyk światła przebijał się przez brudne okno, raniąc wrażliwą siatkówkę - i by poczuć bolesny ucisk w dole brzucha. Wolałby w nieskończoność kręcić się na okrutnej karuzeli kiczowatych fantasmagorii snu, niż stawiać czoła szarej rzeczywistości. Bolesnej naprawdę. Zimny pot oblepiał całe jego zmarznięte ciało, spał bowiem bez przykrycia, po prostu padając na niepościelone od trzech miesięcy łóżko, przypominające raczej barłóg niż miejsce odpoczynku. W sypialni unosił się aromat stęchlizny, mrozu, zwietrzałego alkoholu i reszty niezbyt przyjemnych zapachów destrukcji, przemijania i zgnilizny. Uroczo.
Wright zapewne nie ruszałby się z łóżka - czyżby dzisiaj czwarty raz z rzędu nie pojawił się w pracy? czy wysłał list z prośbą o chorobowe? czy wyćpał wczoraj do końca przedostatnią porcję Widłów? - przez kolejną godzinę próbując zmusić kurczące się mięśnie do wysiłku a żołądek do utrzymania w nim Ognistej (kolejna seria pytań: kiedy ostatni raz coś jadł?), ale instynkt samozachowawczy zawibrował alarmująco. Coś trzaskało w kuchni. Ktoś trzaskał czymś w kuchni. Ben zdrętwiałby jeszcze bardziej, gdyby tylko mógł, ale zamiast tego zerwał się z łóżka, sięgając po różdżkę. W stojącym w kącie potrzaskanym lustrze odbiła się jego półnaga sylwetka; wiszące workowate dżinsy, blada skóra, poznaczona siniakami, dwie zaropiałe, sądzące się rany, ciągnące się wzdłuż żył w zgięciach łokci. Jaimie nie marnował jednak czasu na kontemplacje swego stanu: ktoś naruszył mir domowy, ktoś włamał się do jego posiadłości, ktoś czyhał na jego życie, bo przecież niczego cennego nie mógł tutaj znaleźć. Oprócz Śnieżki, ale ta bezpiecznie spoczywała na dnie kufra. Wright ruszył ku drugiemu pomieszczeniu swojego apartamentu, klnąc cicho, gdy prawie nadepnął na pustą butelkę. Przeskoczył ją jednak w ostatniej chwili, przekraczając próg i unosząc różdżkę wyżej, by od razu miotnąć w intruza Drętwotą. Już wypowiadał pierwszą sylabę zaklęcia, gdy przez otumaniony mózg przeszedł zbawienny impuls rozsądku. Zmysły przewiodły bodźce, układające się nagle w obraz jednocześnie boleśnie znajomy, jak i absolutnie wyrwany z kontekstu. Jasne włosy, blada skóra, smukła sylwetka, zapach jaśminu, wielkie, błękitne oczy.
Ben zamarł w pół ruchu, nie mogąc pojąć, jakim cudem stoi właśnie w swojej zatęchłej norze na przeciwko Harriett Lovegood. Mierząc w nią różdżką. Jak całkiem niedawno; powinien od razu ją opuścić, ale po prostu zastygł, oddychając płytko i ciężko. Sen, to na pewno był sen, jeden z tych okrutnych koszmarów, w których Hatsy uśmiechała się do niego promiennie i przesuwała delikatną dłonią po jego ramieniu, tylko po to, by w następnej stopklatce wbić mu pazur harpii prosto w serce. Nerwowo rozejrzał się dookoła, jakby spodziewał się ujrzeć tuż za plecami złotowłosej dodatkowy senny bonus w postaci roześmianego Percivala, ale na szczęście nic takiego nie ujrzał. Głowa bolała coraz mocniej, ciało domagało się zaspokojenia głodu, dłoń trzymająca różdżkę drżała jak w febrze a cały Benjamin zdawał się statuą zaklętą w statycznym cierpieniu i zdezorientowaniu. Na razie widział przed sobą twarz Harriett; bolesne przybliżenie każdego detalu nieskazitelnej skóry, lekko zadartego noska, pełnych ust, tej jaśniejszej, niemalże srebrnej plamki na tęczówce prawego oka, którą zawsze uwielbiał a o istnieniu której nigdy Hatsy nie powiedział. Mara? Rzeczywistość? Nie potrafił zgadnąć i jedyne, co mógł zrobić, to opuścić różdżkę i zamrugać gwałtownie, przyciskając lewą dłoń do skroni. Chyba zaczynał wariować.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nieroztropne decyzje zazwyczaj słono ją kosztowały, ale ta decyzja była przecież doskonale przemyślana. W swojej głowie wielokrotnie rozpracowywała każdy najmniejszy szczegół, by w efekcie stworzyć obraz integralny i jak najbardziej logiczny: deszczowy marzec był okresem wzmożonych zachorowań na stosunkowo niegroźne, choć dokuczliwe i wyraźnie osłabiające organizm sezonowe przeziębienia, zawieszony na szyi Lovegood już tylko teoretycznie biały kryształ nieprzerwanie pulsował delikatnym odcieniem czerwieni, a zasłyszane wieści donosiły, że Benjamin Wright kolejny dzień z rzędu nie pojawił się w rezerwacie. Musiał zaniemóc.
Merlin jeden raczy wiedzieć kto nadał Harriett prawo do roztoczenia opieki nad tym, który przy każdej możliwej okazji podkreślał to, że zamiast jej troski, pragnie przecięcia ostatniej łączącej ich nici. Ale nie miał przecież nikogo, kto by się nim zajął. W to wierzyła, może niewłaściwie, z góry zakładając, że w jego życiu nie było nikogo, że miejsce, które przez tyle lat niesłusznie przypisywała sobie, nigdy nie zostało ponownie obsadzone; mechanizm wyparcia działał nadzwyczaj sprawnie w jasnowłosej głowie, która zapomniała już o tym, że wszelkie fundamenty tego, na czym budowała swoje przekonania w kwestii Wrighta, nie tak dawno temu zostały całkowicie zburzone. Co mogło pójść nie tak, skoro jedynym, co chciała zrobić, to ugotować tradycyjny rosół o nieocenionych wartościach uzdrawiających?
Cichy trzask kominka i wylądowanie w miejscu docelowym, które tak dalece odbiegało od jej wyobrażeń, nakazało Harriett zastanowić się nad tym, czy wykorzystany adres, przesłany jej niegdyś w jednym z listów nie był zbyt enigmatyczny dla sieci Fiuu, która wysadziła ją w jakiejś zapomnianej przez świat melinie. Zamrugała gwałtownie, gdy kierując się w drogę powrotną do kominka, spojrzenie jej jasnych tęczówek padło na zastawiony zakurzonymi, tak dobrze jej znanymi trofeami gzyms; to nie była pomyłka. Chwilę później jednak nastąpiło posępne otrzeźwienie, na Nokturnie nie znajdowały się luksusowe apartamenty, a Jaimie nie był już uwielbianą przez tłumy gwiazdą sportu, zamykającą każdy sezon z nowymi workami galeonów w skrytce bankowej. Stąpając ostrożnie po podłodze, do której przyklejały się podeszwy jej butów, rozważała namiętnie to czy standardy Wrighta spadły wraz z upływem czasu i topnieniem dawnych wypłat, czy miejsce to prezentowałoby się lepiej, gdyby byłego zawodnika Quidditcha nie rozłożyła na łopatki choroba, uniemożliwiająca wypełnianie podstawowych obowiązków domowych i czy w obskurnej kawalerce nie gościła ostatnio galeria dziwnych typów, która pozostawiła po sobie bałagan w postaci pustych butelek i malutkich strzykawek niesłużących raczej do iniekcji eliksirów leczniczych. Ben nie mógł przecież przyłożyć do tego swojej ręki - w przenośni i dosłownie.
Zamaszystym gestem otworzyła na oścież okno, by wpuścić do środka świeże powietrze, kolejnym fikuśnym machnięciem różdżki zniwelowała łapczywość lepkiej podłogi, chociaż musiała powtarzać operację trzykrotnie, nim uzyskała zamierzone efekty. Próby doprowadzenia mikroskopijnej kuchni do względnego użytku utwierdziły ją w przekonaniu, że każdy następny krok wymagać będzie od niej bisowania, lecz po kilkunastu (a może kilkudziesięciu?) minutach mruczenia pod nosem przeróżnych inkantacji mających przywrócić pomieszczeniu sterylność, odważyła się nawet przerzucić swoją lisią etolę przez oparcie krzesła i sięgnąć po uprzednio wyszorowany z dziwnej, spalonej warstwy oblepiającej dno garnek, który zdawał się być wystarczająco duży, by pomieścił jej zapędy kulinarne. W myślach pogratulowała sobie pomysłu zabrania z domu noża o ostrości zupełnie innej od narzędzi dostępnych w lokalnym wyposażeniu kuchennym, gdy w ślad za roznoszącym się w mieszkaniu regularnym dźwiękiem szatkowania warzyw podążył aromat smakowitego bulionu. Skupiona na doprawianiu wywaru, upartym ignorowaniu wiszącego tuż nieopodal kalendarza Jastrzębi z 1950 roku i mieszaniu chochlą tak wielką, że można by nią z sukcesem powalić dorosłego człowieka, nie usłyszała zbliżających się kroków. Kierując się bardziej instynktem niż zmysłami, odwróciła się ostatecznie, by prześlizgnąć wzrokiem po różdżce, dla odmiany przez parę nieznośnie długich chwil wycelowanej prosto w nią i dopiero wtedy po twarzy wprawionego w osłupienie Wrighta - krótko, właściwie tylko po to, by zauważyć, że brodacz faktycznie wygląda jak śmierć na chorągwi, co idealnie wpasowało się w jej teorię o trawiącej go chorobie. Wyparcie zadziałało po raz kolejny, mieląc głośno swoimi trybikami i wciąż jeszcze zakazując jej spoglądania na wychudzony tors, przezierające spomiędzy ciemnych linii tatuaży zasinienia i zapaskudzone rany.
- Nie powinieneś wychodzić z łóżka - oznajmiła, jak gdyby nigdy nic, odwracając się ponownie w stronę garnka, do którego dorzuciła kolejną porcję marchewki. - Zmarzniesz.
Merlin jeden raczy wiedzieć kto nadał Harriett prawo do roztoczenia opieki nad tym, który przy każdej możliwej okazji podkreślał to, że zamiast jej troski, pragnie przecięcia ostatniej łączącej ich nici. Ale nie miał przecież nikogo, kto by się nim zajął. W to wierzyła, może niewłaściwie, z góry zakładając, że w jego życiu nie było nikogo, że miejsce, które przez tyle lat niesłusznie przypisywała sobie, nigdy nie zostało ponownie obsadzone; mechanizm wyparcia działał nadzwyczaj sprawnie w jasnowłosej głowie, która zapomniała już o tym, że wszelkie fundamenty tego, na czym budowała swoje przekonania w kwestii Wrighta, nie tak dawno temu zostały całkowicie zburzone. Co mogło pójść nie tak, skoro jedynym, co chciała zrobić, to ugotować tradycyjny rosół o nieocenionych wartościach uzdrawiających?
Cichy trzask kominka i wylądowanie w miejscu docelowym, które tak dalece odbiegało od jej wyobrażeń, nakazało Harriett zastanowić się nad tym, czy wykorzystany adres, przesłany jej niegdyś w jednym z listów nie był zbyt enigmatyczny dla sieci Fiuu, która wysadziła ją w jakiejś zapomnianej przez świat melinie. Zamrugała gwałtownie, gdy kierując się w drogę powrotną do kominka, spojrzenie jej jasnych tęczówek padło na zastawiony zakurzonymi, tak dobrze jej znanymi trofeami gzyms; to nie była pomyłka. Chwilę później jednak nastąpiło posępne otrzeźwienie, na Nokturnie nie znajdowały się luksusowe apartamenty, a Jaimie nie był już uwielbianą przez tłumy gwiazdą sportu, zamykającą każdy sezon z nowymi workami galeonów w skrytce bankowej. Stąpając ostrożnie po podłodze, do której przyklejały się podeszwy jej butów, rozważała namiętnie to czy standardy Wrighta spadły wraz z upływem czasu i topnieniem dawnych wypłat, czy miejsce to prezentowałoby się lepiej, gdyby byłego zawodnika Quidditcha nie rozłożyła na łopatki choroba, uniemożliwiająca wypełnianie podstawowych obowiązków domowych i czy w obskurnej kawalerce nie gościła ostatnio galeria dziwnych typów, która pozostawiła po sobie bałagan w postaci pustych butelek i malutkich strzykawek niesłużących raczej do iniekcji eliksirów leczniczych. Ben nie mógł przecież przyłożyć do tego swojej ręki - w przenośni i dosłownie.
Zamaszystym gestem otworzyła na oścież okno, by wpuścić do środka świeże powietrze, kolejnym fikuśnym machnięciem różdżki zniwelowała łapczywość lepkiej podłogi, chociaż musiała powtarzać operację trzykrotnie, nim uzyskała zamierzone efekty. Próby doprowadzenia mikroskopijnej kuchni do względnego użytku utwierdziły ją w przekonaniu, że każdy następny krok wymagać będzie od niej bisowania, lecz po kilkunastu (a może kilkudziesięciu?) minutach mruczenia pod nosem przeróżnych inkantacji mających przywrócić pomieszczeniu sterylność, odważyła się nawet przerzucić swoją lisią etolę przez oparcie krzesła i sięgnąć po uprzednio wyszorowany z dziwnej, spalonej warstwy oblepiającej dno garnek, który zdawał się być wystarczająco duży, by pomieścił jej zapędy kulinarne. W myślach pogratulowała sobie pomysłu zabrania z domu noża o ostrości zupełnie innej od narzędzi dostępnych w lokalnym wyposażeniu kuchennym, gdy w ślad za roznoszącym się w mieszkaniu regularnym dźwiękiem szatkowania warzyw podążył aromat smakowitego bulionu. Skupiona na doprawianiu wywaru, upartym ignorowaniu wiszącego tuż nieopodal kalendarza Jastrzębi z 1950 roku i mieszaniu chochlą tak wielką, że można by nią z sukcesem powalić dorosłego człowieka, nie usłyszała zbliżających się kroków. Kierując się bardziej instynktem niż zmysłami, odwróciła się ostatecznie, by prześlizgnąć wzrokiem po różdżce, dla odmiany przez parę nieznośnie długich chwil wycelowanej prosto w nią i dopiero wtedy po twarzy wprawionego w osłupienie Wrighta - krótko, właściwie tylko po to, by zauważyć, że brodacz faktycznie wygląda jak śmierć na chorągwi, co idealnie wpasowało się w jej teorię o trawiącej go chorobie. Wyparcie zadziałało po raz kolejny, mieląc głośno swoimi trybikami i wciąż jeszcze zakazując jej spoglądania na wychudzony tors, przezierające spomiędzy ciemnych linii tatuaży zasinienia i zapaskudzone rany.
- Nie powinieneś wychodzić z łóżka - oznajmiła, jak gdyby nigdy nic, odwracając się ponownie w stronę garnka, do którego dorzuciła kolejną porcję marchewki. - Zmarzniesz.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Oczy widocznie odmawiały mu posłuszeństwa, niedługo zupełnie zamieniając się w przekrwione piłeczki o przeżartych gorącem źrenicach, bo przecież obecność Harriett w jego prywatnej, osobistej, zaniedbanej kuchni była niemożliwością. Skąd mogła się tutaj wziąć? Przecież nie przespacerowała się willową uliczką Nokturnu, roztaczając wokół siebie aromat wiosennych kwiatów i morskiej bryzy. Wyobraźnia Benjamina, choć niezwykle przestronna, potrafiąca tworzyć niezwykle barwne urojenia – choćby te dotyczące kwestii podstawowych: wiary, zaufania i miłości – poddała się w obliczu tak zadziwiającego obrazu. Nic nie pasowało, nie rządziły nim żadne prawa fizyki, ale krawędzie obrazka wyostrzały się z każdym mrugnięciem. Lovegood naprawdę stała w jego kuchni, świeża, czysta i spokojna, jakby zaklęta w tej dziwnej, obskurnej bańce koszmaru. W kontraście z półwilą mieszkanie Benjamina wydawało się przecież jeszcze brzydsze, obdrapane, zaniedbane, wręcz żulerskie, choć kątem oka – i resztkami zmysłów, niestępionych tego ranka jeszcze żadną porcją eskapistycznej rozkoszy – zauważał, że stosy śmieci zniknęły, tak samo jak zapach zgnilizny, kolekcja potłuczonych butelek, listów i połamanego krzesła, którym cisnął niedawno o ścianę. Żadna strata i tak nieoficjalnie należało do Percivala; zajmował je zawsze po powrocie z pracy, zrzucając na część blatu stosy papierów. Może i blat także powinien wyrwać? Myśli uciekały mu w różne skażone zdradą miejsca, ale o dziwo szybko przywołał się do rzeczywistości. Zaskoczenie przyszpilało go do chwili obecnej, w której stał na środku wysprzątanego salonu – nigdy nie wyglądał równie dobrze, nawet w chwili wprowadzenia się w te skromne progi, w niczym nie przypominające wystawnych hoteli i zadbanego mieszkania w centrum Londynu, zajmowanego w złotych latach gwiazdorskiej kariery – próbując zrozumieć, dlaczego.
Dlaczego się tutaj pojawiła. Dlaczego stoi przy kuchni, przygotowując dla niego jedzenie. Dlaczego ciągle o nim myśli. Dlaczego nie potrafiła zrozumieć, że każdy kontakt przynosi cierpienie – dla ich obojga. Dlaczego nie potrafiła zostawić go samemu sobie, by poniósł odpowiednią karę za to, co kiedyś zrobił. Dlaczego nie potrafiła odpuścić, zająć się swoim życiem, poszukać swojego szczęścia. Z daleka od niego. Dlaczego ciągle reaguje na nią tak szaleńczo, dlatego mimo pulsującego bólu głowy i trzęsącego się ciała, oddałby wiele za to, by móc niedelikatnie wsunąć dłoń w jej złote włosy i przyciągnąć do niezbyt subtelnego pocałunku. Dlaczego czuje jednocześnie żal, wściekłość i dziwne, narcystyczne zadowolenie, że jednak jest, że mimo wszystko wraca, że stoi tuż przed nim, może i obojętna, jakby wklejona z innego świata. Dlaczego łamie złote zasady, oddzielające ich już nie tylko emocjami, ale i statusem społecznym. Dlaczego zachowuje się, jakby ostatnie lata się nie wydarzyły, jakby dalej bawili się w dom: ona stojąca przy hotelowej kuchence w samym czarnym szlafroku, on krojący równo warzywa, wokół porozrzucane gazety, kwiaty od fanów (jej), butelki Toujours Pur od fanów (jego), w powietrzu perfumy, wilgoć ciał, frezje, puder, aksamit i szorstkość. Dlaczego nie może o tym zapomnieć.
Nie znał odpowiedzi na żadne niewypowiedziane pytanie. Nie wiedział nawet, co może odpowiedzieć na tak oczywisty wyraz troski. Nieprzesadnej, zdystansowanej; patrzyła raczej przez niego, ponownie odwracając się plecami. Powinien ruszyć się od razu, ale stał jeszcze nieznośnie długą chwilę, w milczeniu próbując odnaleźć się w sieci nowych bodźców. Przeciwstawnych; czuł się jednocześnie ospały i zaalarmowany, zaskoczony i upewniony, rozgoryczony i zadowolony, zirytowany i uspokojony. Już nie myślał o tym, by wyrzucić Harriett za okno a potem w spokoju przygotować porcję Wideł. Właściwie w ogóle nie myślał, odrzucając każdy wypracowany przez lata schemat, dotyczący spotkań z Lovegood. Nie padły żadne oskarżenia, żadne retoryczne pytania, żadne jak, skąd i kiedy. Wyprostował się i ruszył ku gzymsowi kominka, sięgając po paczkę papierosów i zapałki. Wykorzystał ich równo szesnaście, zanim zdołał odpalić papierosa. Ręce drżały mu jeszcze mocniej, ale nie ukrywał ich. Nie miał jak. Stał przed nią obnażony i słaby, lecz nie miał siły nakładać codziennej maski nabuzowanego samca alfa.
- Wiesz, że to ode mnie? – wychrypiał w końcu, odwracając się powoli przodem do aneksu kuchennego, gdzie królowała Hatsy, kiwając głowę w stronę etoli z lisa. Dość miłe rozpoczęcie rozmowy, nawet w kontraście do kolejnych słów, wydobywających się spomiędzy spierzchniętych niemalże do krwi warg, obejmujących papierosa. – Nie wiem dlaczego się tu pojawiłaś. Niespodziewane odwiedziny nigdy nie wychodziły nam na dobre – kontynuował spokojnie, sucho, właściwie nieco katatonicznie, po raz pierwszy poruszając temat konkretnego wydarzenia z przeszłości. Owszem, robił to lekko, zawoalowanie, przypadkowo, ale jak na dotychczasową moc wypierania tamtego ciągu niefortunnych zdarzeń i tak było to krokiem milowym.
Dlaczego się tutaj pojawiła. Dlaczego stoi przy kuchni, przygotowując dla niego jedzenie. Dlaczego ciągle o nim myśli. Dlaczego nie potrafiła zrozumieć, że każdy kontakt przynosi cierpienie – dla ich obojga. Dlaczego nie potrafiła zostawić go samemu sobie, by poniósł odpowiednią karę za to, co kiedyś zrobił. Dlaczego nie potrafiła odpuścić, zająć się swoim życiem, poszukać swojego szczęścia. Z daleka od niego. Dlaczego ciągle reaguje na nią tak szaleńczo, dlatego mimo pulsującego bólu głowy i trzęsącego się ciała, oddałby wiele za to, by móc niedelikatnie wsunąć dłoń w jej złote włosy i przyciągnąć do niezbyt subtelnego pocałunku. Dlaczego czuje jednocześnie żal, wściekłość i dziwne, narcystyczne zadowolenie, że jednak jest, że mimo wszystko wraca, że stoi tuż przed nim, może i obojętna, jakby wklejona z innego świata. Dlaczego łamie złote zasady, oddzielające ich już nie tylko emocjami, ale i statusem społecznym. Dlaczego zachowuje się, jakby ostatnie lata się nie wydarzyły, jakby dalej bawili się w dom: ona stojąca przy hotelowej kuchence w samym czarnym szlafroku, on krojący równo warzywa, wokół porozrzucane gazety, kwiaty od fanów (jej), butelki Toujours Pur od fanów (jego), w powietrzu perfumy, wilgoć ciał, frezje, puder, aksamit i szorstkość. Dlaczego nie może o tym zapomnieć.
Nie znał odpowiedzi na żadne niewypowiedziane pytanie. Nie wiedział nawet, co może odpowiedzieć na tak oczywisty wyraz troski. Nieprzesadnej, zdystansowanej; patrzyła raczej przez niego, ponownie odwracając się plecami. Powinien ruszyć się od razu, ale stał jeszcze nieznośnie długą chwilę, w milczeniu próbując odnaleźć się w sieci nowych bodźców. Przeciwstawnych; czuł się jednocześnie ospały i zaalarmowany, zaskoczony i upewniony, rozgoryczony i zadowolony, zirytowany i uspokojony. Już nie myślał o tym, by wyrzucić Harriett za okno a potem w spokoju przygotować porcję Wideł. Właściwie w ogóle nie myślał, odrzucając każdy wypracowany przez lata schemat, dotyczący spotkań z Lovegood. Nie padły żadne oskarżenia, żadne retoryczne pytania, żadne jak, skąd i kiedy. Wyprostował się i ruszył ku gzymsowi kominka, sięgając po paczkę papierosów i zapałki. Wykorzystał ich równo szesnaście, zanim zdołał odpalić papierosa. Ręce drżały mu jeszcze mocniej, ale nie ukrywał ich. Nie miał jak. Stał przed nią obnażony i słaby, lecz nie miał siły nakładać codziennej maski nabuzowanego samca alfa.
- Wiesz, że to ode mnie? – wychrypiał w końcu, odwracając się powoli przodem do aneksu kuchennego, gdzie królowała Hatsy, kiwając głowę w stronę etoli z lisa. Dość miłe rozpoczęcie rozmowy, nawet w kontraście do kolejnych słów, wydobywających się spomiędzy spierzchniętych niemalże do krwi warg, obejmujących papierosa. – Nie wiem dlaczego się tu pojawiłaś. Niespodziewane odwiedziny nigdy nie wychodziły nam na dobre – kontynuował spokojnie, sucho, właściwie nieco katatonicznie, po raz pierwszy poruszając temat konkretnego wydarzenia z przeszłości. Owszem, robił to lekko, zawoalowanie, przypadkowo, ale jak na dotychczasową moc wypierania tamtego ciągu niefortunnych zdarzeń i tak było to krokiem milowym.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
część pierwsza
Szybka odpowiedź