część pierwsza
AutorWiadomość
First topic message reminder :
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.[bylobrzydkobedzieladnie]
korytarz, salon, kuchnia
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 02.12.16 11:35, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wbrew pozorom - odpuściła. Odpuściła na początku stycznia, gdy pchnięta setką różnych impulsów, spośród których najmocniejszym akcentem był środek nocy w oranżerii, spakowała walizki i bez słowa zniknęła na miesiąc w pierwszych blaskach jutrzenki. Zniknęła sama, ignorując wcześniejszą propozycję wyjazdu w roli osoby towarzyszącej i po raz pierwszy od dawna była z siebie dumna. Postąpiła słusznie, w końcu zrobiła coś tylko dla siebie, nawet jeśli w oczach osoby trzeciej całość wyglądała na akt skrajnego egoizmu. Równo trzydzieści dni zajmowała się swoim życiem i szukała swojego szczęścia, by prawdziwie zatęsknić za domem i za każdym nieidealnym aspektem swojej codzienności. Ale teraz był już marzec, czas gorzkich wspomnień, zalewających głowę Harriett wbrew jej woli i tworzących serię bolesnych obrazków, od których nie mogła odwrócić spojrzenia, gdy te były przyklejone do wewnętrznej strony jej powiek i wyryte na stałe w jej pamięci. Próbowała odciąć od siebie tę świadomość i nieznośną myśl, że wraca do pewnych miejsc i pewnych ludzi nie bez powodu, byle co uznając za pretekst, by po raz kolejny masochistycznie wskoczyć w gorące bajorko ochoczo bulgoczącej lawy i dać się pochłonąć bez reszty; zupełnie jakby napędzała ją konieczność dowiedzenia się, czy i Ben pamięta - czy i on cierpi.
Teraz, gdy już tkwiła w jego mieszkaniu, krótkimi machnięciami różdżki nakłaniając kolejne elementy wyposażenia kuchennego do współpracy, coś sprawiało, że nie była w stanie spojrzeć mu prosto w twarz, zadać nurtujące ją pytanie i doszukać się odpowiedzi jeśli nie w szorstkich słowach, to w błysku ciemnych oczu. Może instynktownie czuła, że po raz kolejny, niezmiennie już od sześciu lat, są na zupełnie innych etapach? Nie potrafiła go winić, miał przecież swoje, zapewne szybko toczące się i niezwykle emocjonujące życie, jego rzeczywistość wznosiły nowe wzloty i upadki, jego otoczenie budowały nowe czynniki. Jeśli nosił żałobę, nosił ją po czymś innym niż po martwej utopii.
Nie odwracała się już za siebie, testując tym samym swoją determinację i chociaż (pomimo otwartego okna) uderzyła ją nagła fala gorąca, monotonne dźwięki odpalanych jedna za drugą zapałek wzbudzały chęć oderwania się od swojego zajęcia, chwycenia małego pudełeczka i powiedzenia pozwól mi, a dłoń trzymającą rączkę chochli zacisnęła tak mocno, że gdyby tylko w jej mięśniach drzemało więcej siły, nieszczęsny metal odkształciłby się niczym plastelina, reszta jej sylwetki pozostawała pozornie niewzruszona. Przynajmniej dopóki przerywające ciszę słowa Wrighta nie zmusiły jej do reakcji. Powiodła spojrzeniem we wskazanym przez niego kierunku, początkowo pomijając po drodze etolę, na której skoncentrowała uwagę dopiero po paru dłuższych chwilach, by ukształtować karminowe usta w wyrazie nieskrywanego zaskoczenia i powstrzymać cisnące się samoczynnie pełne zdumienia och.
- Nie wiedziałam - przyznała przyciszonym tonem, nie do końca pewna tego, co podążało za jej wypowiedzią. Nie wiedziała, bo do prezentu nie został dołączony liścik. Nie wiedziała, bo mimo że powinna pamiętać, że niegdyś wielokrotnie kończył polowania z sukcesem, w najśmielszych snach nie podejrzewałaby go o podobny gest w przerwie pomiędzy kolejnymi wybuchami nienawiści skierowanej w jej osobę. Teraz już wiedziała - i co dalej? - Dziękuję - zreflektowała się, wypowiadając ten krótki zlepek sylab szczerze i bez napuszenia, wcale nie dlatego, że tak wypadało. Czego oczekiwałeś, Jaimie, obdarzając swoim łowieckim trofeum tak konkretną osobę? - Nie zostanę długo - zapewniła pospiesznie, w obronnej manierze, jakby za chwilę miała się zmierzyć z bezpardonowym wyproszeniem. Owszem, była intruzem, lecz czy nie liczyły się jej dobre intencje? Zacisnęła usta w wąską linię, gdy pośrednio dotknął delikatnego tematu zmartwiałym tonem, jakby deliberował nad dzisiejszą pogodą. Gdzieś na końcu języka utknęło jej głupie stwierdzenie, że przecież teraz jest inaczej, że teraz weszła nieproszona tylko do pierwszej części mieszkania, nie próbując ingerować w prywatność dalszych pomieszczeń, że teraz już nie chciała niczego. - To już przeszłość, z którą najwyższa pora się pogodzić. Czas na nowe schematy - odparła ostatecznie, z jakiegoś niewyjaśnionego powodu nie potrafiąc nadać swoim słowom pełni mocy. Zamieszała w garnku po raz ostatni, by po chwili upewnić się, że Wright nie ma zamiaru zastosować się do jej sugestii i zadbać o swoją ciepłotę ciała oraz nadwyrężoną odporność organizmu. Kiedyś pokręciłaby głową z dezaprobatą, z ustami wciąż rozciągniętymi w uśmiechu czułej troski - teraz po prostu zamknęła okno. Czas na nowe schematy.
Teraz, gdy już tkwiła w jego mieszkaniu, krótkimi machnięciami różdżki nakłaniając kolejne elementy wyposażenia kuchennego do współpracy, coś sprawiało, że nie była w stanie spojrzeć mu prosto w twarz, zadać nurtujące ją pytanie i doszukać się odpowiedzi jeśli nie w szorstkich słowach, to w błysku ciemnych oczu. Może instynktownie czuła, że po raz kolejny, niezmiennie już od sześciu lat, są na zupełnie innych etapach? Nie potrafiła go winić, miał przecież swoje, zapewne szybko toczące się i niezwykle emocjonujące życie, jego rzeczywistość wznosiły nowe wzloty i upadki, jego otoczenie budowały nowe czynniki. Jeśli nosił żałobę, nosił ją po czymś innym niż po martwej utopii.
Nie odwracała się już za siebie, testując tym samym swoją determinację i chociaż (pomimo otwartego okna) uderzyła ją nagła fala gorąca, monotonne dźwięki odpalanych jedna za drugą zapałek wzbudzały chęć oderwania się od swojego zajęcia, chwycenia małego pudełeczka i powiedzenia pozwól mi, a dłoń trzymającą rączkę chochli zacisnęła tak mocno, że gdyby tylko w jej mięśniach drzemało więcej siły, nieszczęsny metal odkształciłby się niczym plastelina, reszta jej sylwetki pozostawała pozornie niewzruszona. Przynajmniej dopóki przerywające ciszę słowa Wrighta nie zmusiły jej do reakcji. Powiodła spojrzeniem we wskazanym przez niego kierunku, początkowo pomijając po drodze etolę, na której skoncentrowała uwagę dopiero po paru dłuższych chwilach, by ukształtować karminowe usta w wyrazie nieskrywanego zaskoczenia i powstrzymać cisnące się samoczynnie pełne zdumienia och.
- Nie wiedziałam - przyznała przyciszonym tonem, nie do końca pewna tego, co podążało za jej wypowiedzią. Nie wiedziała, bo do prezentu nie został dołączony liścik. Nie wiedziała, bo mimo że powinna pamiętać, że niegdyś wielokrotnie kończył polowania z sukcesem, w najśmielszych snach nie podejrzewałaby go o podobny gest w przerwie pomiędzy kolejnymi wybuchami nienawiści skierowanej w jej osobę. Teraz już wiedziała - i co dalej? - Dziękuję - zreflektowała się, wypowiadając ten krótki zlepek sylab szczerze i bez napuszenia, wcale nie dlatego, że tak wypadało. Czego oczekiwałeś, Jaimie, obdarzając swoim łowieckim trofeum tak konkretną osobę? - Nie zostanę długo - zapewniła pospiesznie, w obronnej manierze, jakby za chwilę miała się zmierzyć z bezpardonowym wyproszeniem. Owszem, była intruzem, lecz czy nie liczyły się jej dobre intencje? Zacisnęła usta w wąską linię, gdy pośrednio dotknął delikatnego tematu zmartwiałym tonem, jakby deliberował nad dzisiejszą pogodą. Gdzieś na końcu języka utknęło jej głupie stwierdzenie, że przecież teraz jest inaczej, że teraz weszła nieproszona tylko do pierwszej części mieszkania, nie próbując ingerować w prywatność dalszych pomieszczeń, że teraz już nie chciała niczego. - To już przeszłość, z którą najwyższa pora się pogodzić. Czas na nowe schematy - odparła ostatecznie, z jakiegoś niewyjaśnionego powodu nie potrafiąc nadać swoim słowom pełni mocy. Zamieszała w garnku po raz ostatni, by po chwili upewnić się, że Wright nie ma zamiaru zastosować się do jej sugestii i zadbać o swoją ciepłotę ciała oraz nadwyrężoną odporność organizmu. Kiedyś pokręciłaby głową z dezaprobatą, z ustami wciąż rozciągniętymi w uśmiechu czułej troski - teraz po prostu zamknęła okno. Czas na nowe schematy.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Był świadomy niewygodnego faktu: gdyby znajdował się teraz w lepszym stanie, zarówno fizycznym jak i psychicznym, z pewnością nie powitałby Harriett tak miło. Różdżka dalej tkwiłaby wymierzona prosto w smukłą sylwetkę, wargi drżałyby od wrogich słów, okraszonych niewybrednymi przekleństwami, a całokształt Wrighta wysyłałby jasny sygnał ostrzegawczy. Wyproszenie wyglądałoby wręcz brutalnie, wdzięcznie udekorowane agresją, wyrzutami oraz opływające w ropę z rozdrapanych, nigdy niezagojonych ran. Wielokrotnie odtwarzana kołysanka, nie niosąca ukojenia a raczej wpędzająca w głęboki sen pełen koszmarów i najgorszych, bo rzeczywistych, mar, które przenikały do świata fantazji, utrudniając rozeznanie się w tym, co prawdziwe. Mógł wznowić melodyjkę, ponownie nacisnąć urocze pudełeczko pełne wspomnień, dać się ponieść nierozwiązanym sprawom i całkiem świeżemu rozżaleniu, lecz...nie robił tego. Zapewne za kilka godzin ocknie się, zdziwiony swym zachowaniem, ale obecnie nie rozważał tego aż tak głęboko, po prostu ledwie oddychając ze zmęczenia. Intensywne spożywanie pazurów, złotych rybek oraz innych dobrodziejstw skażonej strefy Nokturnu, obrabowało dwumetrowe ciało nie tylko z gabarytów - znacznie zmizerniał - ale i z sił witalnych. Pokazała to niedawna bójka z Bottem, po której jeszcze nie wrócił do siebie, a wbrew filigranowym pozorom, kłótnia z Harriett położyłaby go na deskach jeszcze szybciej od nabuzowanego testosteronem zawadiaki. Poddawał się więc tej niecodziennej sytuacji z niespotykaną nigdy wcześniej obojętnością. Bywał przy Hatsy wściekły, bywał smutny, bywał zszokowany, bywał zakochany, ale nigdy nie potrafił zachować tak chirurgicznego spokoju. Jakby narkotyki przepaliły połączenie z zazwyczaj rozgrzanym do czerwoności systemem nerwowym, stawiając przed blondynką dwumetrową lalkę odłączoną od zasilania Imperiusem.
Co nie oznaczało, że nie zauważał Lovegood. Obserwował ją uważnie, ćmiąc papierosa, ignorując raczej przesłanki wycieńczonego ciała, niż obecność półwili. Przywykł już do tego nieodrzecznego obrazka i może właśnie z powodu nienormalności tej sytuacji, potrafił odnaleźć się w niej w tak dojrzały sposób. Oparł się nagimi plecami o gzyms kominka, pomiędzy Pucharem Mistrzostw Qudditcha a zakurzoną pałką, podpisaną przez wszystkich z drużyny Jastrzębi. Strzepnął popiół, a ten osiadł na pomiętych, czarnych spodniach, zsuwających się niebezpiecznie nisko z bioder. Dalej nie dałoby się go pomylić z chuderlakiem, ale w porównaniu z stanem największego umięśnienia Wright prezentował się niemalże subtelnie. Zarówno cieleśnie, jak i jego gesty. Zdawało się, że w ogóle nie usłyszał podziękowań Harriett ani jej zapewnień o szybkiej ewakuacji z Nokturnu, bowiem zareagował dopiero na ostatnie zdanie. Nowe schematy. Zaśmiał się cicho, urywanie, co spokojnie można było pomylić z przerażającym kaszlem, po czym otarł usta wierzchem dłoni, ignorując zabarwioną krwią skórę. Nie krępował się swej niedyspozycji, dryfując na całkiem nowych morzach obnażenia. Był tak otumaniony, że właściwie nie bolało. Żadnego szybszego bicia serca, żadnego krygowania się, wrogich spojrzeń i histerycznych prób osłonienia wrażliwych miejsc, jakie zamierzał - po raz pierwszy - świadomie wystawić na ewentualne ciosy.
- Proponuję, żeby nowe schematy opierały się na absolutnej szczerości. Tego jeszcze nigdy nie robiliśmy - odparł powoli, bez grama emocji, ponownie głęboko zaciągając się papierosem. Nie miał pojęcia, gdzie zmierza ta rozmowa, ale w ogóle go to nie przerażało. Cóż miał więcej do stracenia? Obydwie miłości jego życia odeszły, co stawiało go w całkiem spokojnej perspektywie. W pewnym sensie, pomijając absolutną rozpacz i samotność. - Pytanie za pytanie? - zaproponował, jakby znów znalazł się w Pokoju Wspólnym Gryffindoru jako wodzirej sobotniego wieczoru wyzwań, gry w gargulki i posyłania głupich zaklęć w kierunku pierwszaków. Uśmiechnął się nagle przelotnie, słabo, opierając wygodniej łokcie o gzyms kominka. - Dlaczego nie powiedziałaś nikomu...to znaczy, prasie...o tym, co wtedy widziałaś? - spytał poprawiając się w trakcie. Nie miał pewności, że Harriett zachowała tamten przypadkowy spektakl dla siebie, ale skoro jeszcze smutni panowie w strojach czarodziejskiej policji nie zapukali do jego drzwi, wzywając na chemiczną kastrację lub zapraszając na wizytę w Tower, to mógł ze zdziwieniem uznawać, że Lovegood nie uczyniła z jego...przypadłości głównego tematu swych rozmów. Nie rozumiał tego. Wiedział, że gdyby sytuacja się odwróciła, gdyby to Harriett go okłamała, nie miałby skrupułów, żeby zniszczyć jej życie. Za mocno ją kochał, by mógł po prostu przyjąć taki cios z podniesioną głową.
Co nie oznaczało, że nie zauważał Lovegood. Obserwował ją uważnie, ćmiąc papierosa, ignorując raczej przesłanki wycieńczonego ciała, niż obecność półwili. Przywykł już do tego nieodrzecznego obrazka i może właśnie z powodu nienormalności tej sytuacji, potrafił odnaleźć się w niej w tak dojrzały sposób. Oparł się nagimi plecami o gzyms kominka, pomiędzy Pucharem Mistrzostw Qudditcha a zakurzoną pałką, podpisaną przez wszystkich z drużyny Jastrzębi. Strzepnął popiół, a ten osiadł na pomiętych, czarnych spodniach, zsuwających się niebezpiecznie nisko z bioder. Dalej nie dałoby się go pomylić z chuderlakiem, ale w porównaniu z stanem największego umięśnienia Wright prezentował się niemalże subtelnie. Zarówno cieleśnie, jak i jego gesty. Zdawało się, że w ogóle nie usłyszał podziękowań Harriett ani jej zapewnień o szybkiej ewakuacji z Nokturnu, bowiem zareagował dopiero na ostatnie zdanie. Nowe schematy. Zaśmiał się cicho, urywanie, co spokojnie można było pomylić z przerażającym kaszlem, po czym otarł usta wierzchem dłoni, ignorując zabarwioną krwią skórę. Nie krępował się swej niedyspozycji, dryfując na całkiem nowych morzach obnażenia. Był tak otumaniony, że właściwie nie bolało. Żadnego szybszego bicia serca, żadnego krygowania się, wrogich spojrzeń i histerycznych prób osłonienia wrażliwych miejsc, jakie zamierzał - po raz pierwszy - świadomie wystawić na ewentualne ciosy.
- Proponuję, żeby nowe schematy opierały się na absolutnej szczerości. Tego jeszcze nigdy nie robiliśmy - odparł powoli, bez grama emocji, ponownie głęboko zaciągając się papierosem. Nie miał pojęcia, gdzie zmierza ta rozmowa, ale w ogóle go to nie przerażało. Cóż miał więcej do stracenia? Obydwie miłości jego życia odeszły, co stawiało go w całkiem spokojnej perspektywie. W pewnym sensie, pomijając absolutną rozpacz i samotność. - Pytanie za pytanie? - zaproponował, jakby znów znalazł się w Pokoju Wspólnym Gryffindoru jako wodzirej sobotniego wieczoru wyzwań, gry w gargulki i posyłania głupich zaklęć w kierunku pierwszaków. Uśmiechnął się nagle przelotnie, słabo, opierając wygodniej łokcie o gzyms kominka. - Dlaczego nie powiedziałaś nikomu...to znaczy, prasie...o tym, co wtedy widziałaś? - spytał poprawiając się w trakcie. Nie miał pewności, że Harriett zachowała tamten przypadkowy spektakl dla siebie, ale skoro jeszcze smutni panowie w strojach czarodziejskiej policji nie zapukali do jego drzwi, wzywając na chemiczną kastrację lub zapraszając na wizytę w Tower, to mógł ze zdziwieniem uznawać, że Lovegood nie uczyniła z jego...przypadłości głównego tematu swych rozmów. Nie rozumiał tego. Wiedział, że gdyby sytuacja się odwróciła, gdyby to Harriett go okłamała, nie miałby skrupułów, żeby zniszczyć jej życie. Za mocno ją kochał, by mógł po prostu przyjąć taki cios z podniesioną głową.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odrzucanie przeszłości za wszelką cenę zdawało się być motywem przewodnim ostatnich jej działań i mimo że co chwila o głos dopominały się dawne mary żądające doszukiwania się w obecnej sytuacji oczywistych analogii i dokonywania wiecznych zestawień i porównań, półwila dzielnie obstawała przy swoim, wciąż nie mając pojęcia dokąd ją to zaprowadzi, o ile zaprowadzi dokądkolwiek. Niezależnie od tego, czy należałoby to nazwać skrajną naiwnością, testem wiary czy jakkolwiek inaczej, trzymała się nowopowstałego planu zacierania utartych schematów, by najpierw w swoich myślach klarować kolejne swoje akcje, a następnie czynić coś zupełnie odwrotnego. Nie nalegała już przecież bez końca, by Ben posłuchał jej próśb skupiających się zwyczajowo na jego zdrowiu, które miał w zwyczaju bagatelizować. Nie targowała się, oferując coś przyjemniejszego w zamian za coś, co należało zrobić, gdy inne metody perswazji zawodziły. Nie stawiała na swoim bezkompromisowo, tylko udając, że pozostawiała mu prawo głosu, a w rzeczywistości w zaowalowany sposób dążyła do realizacji pierwotnych zamierzeń. Przemilczała namiętnie wszystko to, co kiedyś spłynęłoby z jej ust naturalnie i nie forsowała aktów nadopiekuńczości, chociaż patrzenie na jego odsłoniętą skórę w wychłodzonym pomieszczeniu przyprawiało ją samą o dreszcze; po prostu zostawiając mu okna możliwości - tudzież hurtową ilość rozgrzewającego bulionu doprawionego odrobiną eliksiru pieprzowego.
Początkowe, jakże ulotne zadowolenie z braku wzburzenia ze strony Wrighta wyparował bezpowrotnie, ustępując miejsca narastającemu niepokojowi, gdy dostawała kolejne dowody na jego dziwne odrętwienie, a przez twarz brodacza, w której odważyła się w końcu zakotwiczyć spojrzenie po oderwaniu się od pasjonującej roli podkuchennej, nie przemknęły żadne emocje, żadne ślady tego, że cokolwiek do niego dociera. Martwiła się, oszukiwałaby samą siebie, gdyby twierdziła, że było inaczej, lecz chociaż widziała już wyraźnie jak znacząco zmizerniał - jego torsu nie okrywał żaden materiał, mogący zostać oskarżony o wywoływanie złudzenia optycznego, a zsuwające się z bioder spodnie z pewnością nie rozciągnęły się z powodu prania w nieodpowiedniej temperaturze - od ich ostatniego spotkania, ugryzła się w język, by nie zwerbalizować swojego przejęcia, które równie dobrze mogłoby zostać potraktowane niczym krytyka. To już nie było jej miejsce, by komentować cokolwiek, co go dotyczyło, niezależnie od tego, jaki przekaz podprogowy pragnęła ukryć w swoich wypowiedziach. Zmarszczyła jasne brwi podświadomie, orientując się z opóźnieniem, że gruźliczy atak kaszlu w rzeczywistości był krótkotrwałym napadem niezrozumiałej dla Lovegood wesołości, po czym zdumiona propozycją odstawiła garnek na bok, porzucając już całkiem wyczyny gastronomiczne, by oprzeć się plecami o brzeg kuchennego blatu, na którym wsparła obie swoje dłonie, spoglądając badawczo na Wrighta i powstrzymując się przed automatycznym uczynieniem paru kroków w jego stronę.
- Dobrze - przystała na propozycję, tłamsząc w sobie narastający protest, że przecież kiedyś nie mieli przed sobą tajemnic. Prawie. I do czasu. Jakiś głos uparcie podpowiadał jej, że to zły pomysł, że skoro skończyła to, po co tu przyszła, powinna jak najszybciej się wycofać, życząc uprzednio rychłego powrotu do zdrowia, coś jednak uparcie trzymało ją w miejscu i sprawiało, że nie potrafiła odpuścić, nie teraz, gdy była o krok od uzyskania jednorazowej szansy na wyklarowanie tego, co wciąż roztrzaskiwało jej w tysiące ostrych kawałków. Przytaknęła więc, uznając pytanie za pytanie za uczciwą transakcję i może coś powinno ją tknąć, gdy Wright oparł się o gzyms kominka w niemalże nonszalanckiej pozie, a kąciki jego ust drgnęły ku górze, lecz całe spektrum nagłych wrażeń pozostawiła sobie aż do momentu rozbrzmienia ostatniego pytania, którego się spodziewała na start.
- Dlaczego miałabym powiedzieć? - zapytała retorycznie, choć równie dobrze mogłaby zapytać czy właśnie za takiego człowieka ją miał, pomimo wspólnie spędzonych lat, które najwyraźniej nie były wystarczająco wytrzymałym spoiwem. - Nie chciałeś mnie. Złamałbyś mi serce, gdybyś mi o tym po prostu powiedział. Złamałeś mnie całą, kiedy mi to pokazałeś, ale to wciąż nie było wystarczające, bym mówiła komukolwiek - odpowiedziała po chwili zawahania, starając się jak najlepiej dobrać słowa, pomijając te niosące zbyt wiele goryczy czy żalu. Próbowała mówić spokojnie, niemalże technicznie, jakby omawiała warstwę surowych faktów, a nie wrażliwych uczuć. Próby te jednak kosztowały ją zbyt wiele trudu. Oderwała dłonie od blatu, postanawiając znaleźć wspomagacz odwagi w płynie - nie wątpiła w to, że w kawalerce Wrighta znajdowały się gdzieś zapasy Ognistej, dlatego szybkim gestem otworzyła parę szafek kuchennych, by w jednej z nich znaleźć pękatą butelkę. Miała zamiar odkorkować ją sprawnie, pociągnąć z gwinta spory łyk, rezygnując tym samym z poszukiwań raczej nieobecnych szklanek i zaproponować dodatek w postaci odrobiny whisky do każdej kolejki pytań, jednak jej cudowny plan spełzł na niczym, gdy przegrała wojnę z korkiem. Potrzebowała wsparcia bursztynowego trunku. Z wielce nieszczęśliwą miną, zupełnie jakby niechcąca współpracować butelka była jej największym zmartwieniem, zrobiła to, przed czym się wzbraniała, zmniejszyła dystans tak znacząco, że widziała bez większych problemów każdą pękniętą żyłkę w jego białkach i podała szkło Jaimiemu, niemo prosząc o pomoc. Kolejny obrazek z przeszłości zawirował w jej pamięci - Wright odkorkowujący butelkę szampana po wygranym meczu. Nic nie było tak, jak powinno. - Dlaczego mnie zostawiłeś, nawet nie uprzedzając, że to było pożegnanie, a nie nowy początek? - zapytała w oczekiwaniu na Ognistą, nie potrafiąc zacząć swojej litanii niewiadomych od najboleśniejszego pytania. Jakby te pozostałe były o wiele prostsze.
Początkowe, jakże ulotne zadowolenie z braku wzburzenia ze strony Wrighta wyparował bezpowrotnie, ustępując miejsca narastającemu niepokojowi, gdy dostawała kolejne dowody na jego dziwne odrętwienie, a przez twarz brodacza, w której odważyła się w końcu zakotwiczyć spojrzenie po oderwaniu się od pasjonującej roli podkuchennej, nie przemknęły żadne emocje, żadne ślady tego, że cokolwiek do niego dociera. Martwiła się, oszukiwałaby samą siebie, gdyby twierdziła, że było inaczej, lecz chociaż widziała już wyraźnie jak znacząco zmizerniał - jego torsu nie okrywał żaden materiał, mogący zostać oskarżony o wywoływanie złudzenia optycznego, a zsuwające się z bioder spodnie z pewnością nie rozciągnęły się z powodu prania w nieodpowiedniej temperaturze - od ich ostatniego spotkania, ugryzła się w język, by nie zwerbalizować swojego przejęcia, które równie dobrze mogłoby zostać potraktowane niczym krytyka. To już nie było jej miejsce, by komentować cokolwiek, co go dotyczyło, niezależnie od tego, jaki przekaz podprogowy pragnęła ukryć w swoich wypowiedziach. Zmarszczyła jasne brwi podświadomie, orientując się z opóźnieniem, że gruźliczy atak kaszlu w rzeczywistości był krótkotrwałym napadem niezrozumiałej dla Lovegood wesołości, po czym zdumiona propozycją odstawiła garnek na bok, porzucając już całkiem wyczyny gastronomiczne, by oprzeć się plecami o brzeg kuchennego blatu, na którym wsparła obie swoje dłonie, spoglądając badawczo na Wrighta i powstrzymując się przed automatycznym uczynieniem paru kroków w jego stronę.
- Dobrze - przystała na propozycję, tłamsząc w sobie narastający protest, że przecież kiedyś nie mieli przed sobą tajemnic. Prawie. I do czasu. Jakiś głos uparcie podpowiadał jej, że to zły pomysł, że skoro skończyła to, po co tu przyszła, powinna jak najszybciej się wycofać, życząc uprzednio rychłego powrotu do zdrowia, coś jednak uparcie trzymało ją w miejscu i sprawiało, że nie potrafiła odpuścić, nie teraz, gdy była o krok od uzyskania jednorazowej szansy na wyklarowanie tego, co wciąż roztrzaskiwało jej w tysiące ostrych kawałków. Przytaknęła więc, uznając pytanie za pytanie za uczciwą transakcję i może coś powinno ją tknąć, gdy Wright oparł się o gzyms kominka w niemalże nonszalanckiej pozie, a kąciki jego ust drgnęły ku górze, lecz całe spektrum nagłych wrażeń pozostawiła sobie aż do momentu rozbrzmienia ostatniego pytania, którego się spodziewała na start.
- Dlaczego miałabym powiedzieć? - zapytała retorycznie, choć równie dobrze mogłaby zapytać czy właśnie za takiego człowieka ją miał, pomimo wspólnie spędzonych lat, które najwyraźniej nie były wystarczająco wytrzymałym spoiwem. - Nie chciałeś mnie. Złamałbyś mi serce, gdybyś mi o tym po prostu powiedział. Złamałeś mnie całą, kiedy mi to pokazałeś, ale to wciąż nie było wystarczające, bym mówiła komukolwiek - odpowiedziała po chwili zawahania, starając się jak najlepiej dobrać słowa, pomijając te niosące zbyt wiele goryczy czy żalu. Próbowała mówić spokojnie, niemalże technicznie, jakby omawiała warstwę surowych faktów, a nie wrażliwych uczuć. Próby te jednak kosztowały ją zbyt wiele trudu. Oderwała dłonie od blatu, postanawiając znaleźć wspomagacz odwagi w płynie - nie wątpiła w to, że w kawalerce Wrighta znajdowały się gdzieś zapasy Ognistej, dlatego szybkim gestem otworzyła parę szafek kuchennych, by w jednej z nich znaleźć pękatą butelkę. Miała zamiar odkorkować ją sprawnie, pociągnąć z gwinta spory łyk, rezygnując tym samym z poszukiwań raczej nieobecnych szklanek i zaproponować dodatek w postaci odrobiny whisky do każdej kolejki pytań, jednak jej cudowny plan spełzł na niczym, gdy przegrała wojnę z korkiem. Potrzebowała wsparcia bursztynowego trunku. Z wielce nieszczęśliwą miną, zupełnie jakby niechcąca współpracować butelka była jej największym zmartwieniem, zrobiła to, przed czym się wzbraniała, zmniejszyła dystans tak znacząco, że widziała bez większych problemów każdą pękniętą żyłkę w jego białkach i podała szkło Jaimiemu, niemo prosząc o pomoc. Kolejny obrazek z przeszłości zawirował w jej pamięci - Wright odkorkowujący butelkę szampana po wygranym meczu. Nic nie było tak, jak powinno. - Dlaczego mnie zostawiłeś, nawet nie uprzedzając, że to było pożegnanie, a nie nowy początek? - zapytała w oczekiwaniu na Ognistą, nie potrafiąc zacząć swojej litanii niewiadomych od najboleśniejszego pytania. Jakby te pozostałe były o wiele prostsze.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Sam nie wiedział, dlaczego zaproponował wspólne wskoczenie do bagna zwanego przeszłością, do tego na trzeźwo - jak się okazało jeszcze na trzeźwo - i z własnej, nieprzymuszonej woli. Nikt nie stał tuż za nim z różdżką wymierzoną w kark i Zaklęciem Niewybaczalnym na końcu języka; nikt nie manipulował wyrzutami sumienia, wzbudzając w nim chęć oczyszczenia niewyjaśnionych spraw w świętym ogniu emocjonalnych boleści. Inicjował to sam, świadomie. Owszem, wnętrzności skręcały się z głodu i całe ciało przechodziło w tryb oszczędzania energii, pragnąc wyłącznie przetrwać do kolejnej dawki rozgrzanych pazurów smoka, serwowanych prosto w ziejące ropą otwory zrośniętych żył - czyżby nadszedł czas ćpuńskich akrobacji i igieł wbijających się w stopy? - ale dzięki temu Wright nie mógł zrzucić odpowiedzialności na sprzyjający układ gwiazd lub rozprzestrzeniającą się po krwiobiegu toksyczną substancję. Wiedział, gdzie się znajduje (chociaż uporządkowany salon w niczym nie przypominał już dotychczasowego śmierdzącego burdelu) i z kim ma do czynienia, ba, wiedział nawet, że Harriett jest prawdziwa, że to nie okropny sen, że faktycznie ma ją tuż przed sobą, wklejoną do idyllicznego obrazka perfekcyjnej, opiekuńczej żonki. Wbrew pozorom potrafił rozpoznać szansę. Oczywistą. Na rozmowę, bez oskarżeń, bez miotających zaklęć, bez wrzasków i sięgających najwyżej skali uczuć, uniemożliwiających jakąkolwiek płaszczyznę porozumienia.
Obecnie mogli zbudować ją na podstawie niemalże dziecięcej gry, ale jeśli niefrasobliwa zasada miała okazać się skuteczna, to Wright nie zamierzał wybrzydzać na niezbyt dojrzałe zagrywki. Wytrzymał przecież nawet spojrzenie Harriett, które po raz pierwszy od dawna nie wywołało w nim żadnych emocji. Ani żalu, ani wściekłości, ani rozpaczy. Mógł tak po prostu śledzić idealne rysy twarzy w milczącym zachwycie, niewymagającym żadnej skrajnie uczuciowej rekompensaty ze strony nadwyrężonego układu nerwowego. Dziwne. I straszne zarazem, bowiem gdzieś w głębi przypalonej duszy nie przywykł do pełnej szczerości. Ten dziwny niepokój przybrał na sile, gdy pierwsze pytanie wybrzmiało już w przesyconym domowym aromatem powietrzu. Jaimie nie spuszczał wzroku z ust Hatsy, masochistycznie przyjmując odpowiedź.
Zaskakującą. Odruchowo zgasił papierosa o brzeg kominka, nie dbając o to, że pet znów wprowadza chaos do wyczyszczonej przestrzeni salonu. Nie powiedziała nikomu. Oczywiście mógł wątpić w szczerość Lovegood - to właśnie robił przez ostatnich kilka lat - ale nie zamierzał łamać zasad podejrzliwością. Wziął głęboki, powolny oddech, obserwując mikrogesty zdenerwowania. Znał ją tak dobrze, że nawet pomimo tylu doświadczeń, narastających między nimi rakotwórczą naroślą, potrafił rozpoznać, gdy mówiła prawdę. Nikt nie wiedział. Powinien się cieszyć, ale żadna ulga nawet nie musnęła jego umysłu. Poczuł się jedynie odrealniony, nierzeczywisty, choć przecież, dyby ktokolwiek dowiedział się o perwersjach byłej gwiazdy Qudditcha z pewnością przekonałby się o tym dużo wcześniej. Boleśnie.
Po omacku sięgnął po kolejnego papierosa, jednak zanim dotarł drżącymi palcami do paczki, Lovegood zmniejszyła dystans. Przez pierwszy szok umknęło mu trzaskanie szafkami, lecz nie przeszkadzała mu niewerbalna propozycja płynnej ulgi. Odebrał od półwili butelkę a trzęsące się opuszki palców musnęły jej ciepłą dłoń. - To nie tak, Hatsy - odparł tylko dziwnie głucho, jak z dna przepastnej studni. - Nigdy cię nie odtrąciłem, po prostu... - zaczął, nie znajdując jednak sensownych słów do ujęcia w zdania poskręcanych myśli. Zajął się więc butelką, odkręcając ją wyjątkowo sprawnie. Przez chwilę wpatrywał się w niewyraźną etykietę, przetrawiając niewygodne pytanie, po czym wyciągnął dłoń z alkoholem w kierunku blondynki, powoli przenosząc wzrok ze szkła na jej wielkie oczy. - Po prostu tak było lepiej. Dla ciebie. Dla mnie. Ty...nie zasłużyłaś na dalsze życie w kłamstwie. Już wtedy wiedziałem, że się nie zmienię, że się nie wyleczę, że... - kontynuował a kolejne zgłoski ulatywały z jego ust zanim zdążył je przemyśleć, po raz pierwszy w życiu nieprzefiltrowane przez narcyzm, ego lub samczą chęć osłonięcia wrażliwych miejsc. Instynkt samozachowawczy niemalże wył gdzieś w podświadomości, ale Wright zupełnie go ignorował, brnąc dalej w nieapetyczną wiwisekcję. - Byłem taki od zawsze, Harriett, od zawsze, odkąd tylko pamiętam, a wtedy...nie potrafiłem ci o tym powiedzieć. Brzydziłem się siebie, brzydziłem się tego, co ta prawda może zrobić tobie. Nam. Ucieczka - w końcu dojrzał do nazywania rzeczy po imieniu? - wydawała mi się jedynym wyjściem - mówił dalej, sucho, cicho, zastanawiając się, w którym momencie zwymiotuje od nadmiaru ekshibicjonizmu. Obawiał się, że ten moment nadchodzi wielkimi krokami, dlatego kontynuował jeszcze szybciej i konkretniej. - Chciałem dla ciebie jak najlepiej. Zawsze. A wtedy tylko to mogłem zrobić, żebyś cierpiała jak najkrócej - ostatnie słowa wypowiedział wręcz na jednym wydechu. Dopiero wtedy odwrócił spojrzenie, sięgając po paczkę papierosów i zapałki. Obrócił je chwile w drżącej niczym w febrze dłoni, po czym jednego papierosa wsunął do ust, ponawiając próbę odpalenia. Tym razem udało mu się to już za szóstym razem. Zaciągnął się głęboko, bojąc się wypowiedzieć kolejne pytanie na głos, ale razem z szarym dymem spierzchnięte usta opuściło chropowate zdanie - Co powiedziałaś Percivalowi? - rzucił bez agresji, bez wyrzutu, chociaż zmarznięte ciało wyraźnie się spięło. Musiał wiedzieć, czy Harriett mogła mieć wpływa na jego decyzję, czy też Nott podjął ją samodzielnie, z pełną świadomością pozbywając się go ze swojego życia.
Obecnie mogli zbudować ją na podstawie niemalże dziecięcej gry, ale jeśli niefrasobliwa zasada miała okazać się skuteczna, to Wright nie zamierzał wybrzydzać na niezbyt dojrzałe zagrywki. Wytrzymał przecież nawet spojrzenie Harriett, które po raz pierwszy od dawna nie wywołało w nim żadnych emocji. Ani żalu, ani wściekłości, ani rozpaczy. Mógł tak po prostu śledzić idealne rysy twarzy w milczącym zachwycie, niewymagającym żadnej skrajnie uczuciowej rekompensaty ze strony nadwyrężonego układu nerwowego. Dziwne. I straszne zarazem, bowiem gdzieś w głębi przypalonej duszy nie przywykł do pełnej szczerości. Ten dziwny niepokój przybrał na sile, gdy pierwsze pytanie wybrzmiało już w przesyconym domowym aromatem powietrzu. Jaimie nie spuszczał wzroku z ust Hatsy, masochistycznie przyjmując odpowiedź.
Zaskakującą. Odruchowo zgasił papierosa o brzeg kominka, nie dbając o to, że pet znów wprowadza chaos do wyczyszczonej przestrzeni salonu. Nie powiedziała nikomu. Oczywiście mógł wątpić w szczerość Lovegood - to właśnie robił przez ostatnich kilka lat - ale nie zamierzał łamać zasad podejrzliwością. Wziął głęboki, powolny oddech, obserwując mikrogesty zdenerwowania. Znał ją tak dobrze, że nawet pomimo tylu doświadczeń, narastających między nimi rakotwórczą naroślą, potrafił rozpoznać, gdy mówiła prawdę. Nikt nie wiedział. Powinien się cieszyć, ale żadna ulga nawet nie musnęła jego umysłu. Poczuł się jedynie odrealniony, nierzeczywisty, choć przecież, dyby ktokolwiek dowiedział się o perwersjach byłej gwiazdy Qudditcha z pewnością przekonałby się o tym dużo wcześniej. Boleśnie.
Po omacku sięgnął po kolejnego papierosa, jednak zanim dotarł drżącymi palcami do paczki, Lovegood zmniejszyła dystans. Przez pierwszy szok umknęło mu trzaskanie szafkami, lecz nie przeszkadzała mu niewerbalna propozycja płynnej ulgi. Odebrał od półwili butelkę a trzęsące się opuszki palców musnęły jej ciepłą dłoń. - To nie tak, Hatsy - odparł tylko dziwnie głucho, jak z dna przepastnej studni. - Nigdy cię nie odtrąciłem, po prostu... - zaczął, nie znajdując jednak sensownych słów do ujęcia w zdania poskręcanych myśli. Zajął się więc butelką, odkręcając ją wyjątkowo sprawnie. Przez chwilę wpatrywał się w niewyraźną etykietę, przetrawiając niewygodne pytanie, po czym wyciągnął dłoń z alkoholem w kierunku blondynki, powoli przenosząc wzrok ze szkła na jej wielkie oczy. - Po prostu tak było lepiej. Dla ciebie. Dla mnie. Ty...nie zasłużyłaś na dalsze życie w kłamstwie. Już wtedy wiedziałem, że się nie zmienię, że się nie wyleczę, że... - kontynuował a kolejne zgłoski ulatywały z jego ust zanim zdążył je przemyśleć, po raz pierwszy w życiu nieprzefiltrowane przez narcyzm, ego lub samczą chęć osłonięcia wrażliwych miejsc. Instynkt samozachowawczy niemalże wył gdzieś w podświadomości, ale Wright zupełnie go ignorował, brnąc dalej w nieapetyczną wiwisekcję. - Byłem taki od zawsze, Harriett, od zawsze, odkąd tylko pamiętam, a wtedy...nie potrafiłem ci o tym powiedzieć. Brzydziłem się siebie, brzydziłem się tego, co ta prawda może zrobić tobie. Nam. Ucieczka - w końcu dojrzał do nazywania rzeczy po imieniu? - wydawała mi się jedynym wyjściem - mówił dalej, sucho, cicho, zastanawiając się, w którym momencie zwymiotuje od nadmiaru ekshibicjonizmu. Obawiał się, że ten moment nadchodzi wielkimi krokami, dlatego kontynuował jeszcze szybciej i konkretniej. - Chciałem dla ciebie jak najlepiej. Zawsze. A wtedy tylko to mogłem zrobić, żebyś cierpiała jak najkrócej - ostatnie słowa wypowiedział wręcz na jednym wydechu. Dopiero wtedy odwrócił spojrzenie, sięgając po paczkę papierosów i zapałki. Obrócił je chwile w drżącej niczym w febrze dłoni, po czym jednego papierosa wsunął do ust, ponawiając próbę odpalenia. Tym razem udało mu się to już za szóstym razem. Zaciągnął się głęboko, bojąc się wypowiedzieć kolejne pytanie na głos, ale razem z szarym dymem spierzchnięte usta opuściło chropowate zdanie - Co powiedziałaś Percivalowi? - rzucił bez agresji, bez wyrzutu, chociaż zmarznięte ciało wyraźnie się spięło. Musiał wiedzieć, czy Harriett mogła mieć wpływa na jego decyzję, czy też Nott podjął ją samodzielnie, z pełną świadomością pozbywając się go ze swojego życia.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ledwie spostrzegła popiół osiadający na spodniach Wrighta i niedopałek lądujący na wysprzątanej podłodze. Może jej wewnętrzny perfekcjonizm powinien zawyć w agonii przy akompaniamencie syku gaszonego papierosa, zostawiającego po sobie ciemny ślad, niby niewielki, a jednak w jakiś sposób rażący. Nie potrafiła zmusić swoich lazurowych oczu do skupienia się na tak nieznaczącym szczególe, gdy całe jej jestestwo pochłaniała precedensowość obecnej sytuacji zbudowanej z całego pasma niespodziewanych, jakby odbitych w krzywym zwierciadle normalności - tej względnej, wszak od dłuższego już czasu podporządkowali się standardom zgoła odmiennym od tego, co niegdyś uważali za normę - zdarzeń już od samego momentu natrafienia na siebie w kawalerce. Czy byli gotowi na szczerość w tak czystej postaci? Można by pomyśleć, że ta miała właściwości zbliżone do tlenu; w odpowiednich proporcjach, w odpowiedniej mieszaninie niezbędny do życia, jednak w zbyt dużym stężeniu toksyczny. Czy więc otwarta, nieskrępowana niczym rozmowa, której nigdy się nie doczekali, miała się im odbić czkawką?
Może powinna czuć się urażona zwątpieniem w swoją osobę i tym, że podejrzewał ją o plugawstwo niedyskrecji, może powinna zmartwić się tym, że w jego oczach była skłonna uczynić wszystko, by przemienić jego życie w piekło po tym, gdy jasnym stało się to, że owego życia nie zamierza z nią dłużej dzielić. Może powinna podać parę innych przykładów, by zestąpić z piedestału osoby wznoszącej się ponad doznane krzywdy i przedstawić się w bardziej ludzkim świetle kobiety zbyt udręczonej, by musieć jeszcze znosić niekończący się potok pytań, na które nie potrafiłaby powiedzieć i zbyt upokorzonej zdradą, by przemienić własne nieszczęście w okręt flagowy floty wypuszczonej na ocean nienawiści przeciwko mężczyźnie, dla którego zrobiłaby wszystko. Potrafiła dojrzeć własną winę w niewierności Benjamina, potrafiła nieśmiało przyznać, że najwyraźniej była niewystarczająco wyrozumiała, niewystarczająco dobra, niewystarczająco wspierająca czy po prostu niewystarczająca, ale swoje osobiste mea culpa wraz z pokrętnym rozgrzeszeniem zaprezentowała mu już dawno, tuż przed tym jak zniknął na dobre w bałkańskiej głuszy. Tym razem potraktowała to jako zamknięty rozdział, zabezpieczony woskową pieczęcią i zarchiwizowany bezpiecznie w najciemniejszym zakamarku jej pamięci. Podobnie zamierzała postąpić z całą resztą pytań, które dopiero miały nadejść - przetrawić je w miarę możliwości, upewnić się, że nic nie zostało pominięte i odłożyć raz na zawsze, by w końcu móc ruszyć przed siebie bez dodatkowego ciężaru męczących niewiadomych.
Rzeczywistość jednak miała inny plan, skoro wystawiona na kontakt z szorstkimi palcami Jaimiego skóra zapiekła alarmująco, a już pierwsze jego słowa zagrały na jakiejś wrażliwej strunie we wnętrzu Lovegood. Hatsy. Tylko on potrafił wymówić to w taki sposób, zawsze i niezmiennie poruszając elementy jej jestestwa, których istnienia nie była świadoma i do których nie mogła się przyzwyczaić. Nawet teraz, gdy jego głos wypłukany był z emocji, w jej uszach wciąż brzmiało to inaczej. Przyjęła z wdzięcznością odkorkowaną butelkę, tym razem uważając już na to, by nie nawiązać przypadkowego, chociażby sekundowego kontaktu fizycznego i obróciła w dłoniach chłodne szkło z namysłem, jakby w środku znajdował się eliksir wybitnej elokwencji, a nie popularny w Wielkiej Brytanii alkohol - chociaż tak właściwie granica była płynna.
- Nigdy nawet nie dałeś mi wyboru. Nie zapytałeś czy też uważam, że tak będzie lepiej - stwierdziła przyciszonym tonem pozbawionym oskarżycielskiej nuty, nie mogąc powstrzymać się przed markotnym wtrąceniem, nim nieelegancko przytknęła usta do gwinta, by upić parę ładnych łyków trunku, a potem jeszcze parę kolejnych, gdy Wright kontynuował wypowiedź. Głowa wprost parowała jej od słów, które z jednej strony musiała usłyszeć, a które z drugiej strony bezlitośnie odzierały ją z naiwnych złudzeń, które przywdziewała, wmawiając sobie, że to, o co się potknęli, było zaledwie incydentem, niemającym wcześniejszej historii ani późniejszej kontynuacji. Nie mogła już w to dłużej wierzyć, pomimo tego jak ambitnie wypierała ze świadomości wiedzę o relacjach z Percivalem, lecz akceptacja nie chciała przyjść bez oporów. Opory, całe szczęście, miały to do siebie, że można je było całkiem skutecznie zatopić. Oderwała spojrzenie od podkrążonych, niemalże czarnych oczu, by ponownie unieść butelkę, którą następnie przekazała Benowi, wyznaczając tym samym koniec swojej kolejki, która i tak trwała zdecydowanie zbyt długo jak na jej mocno ograniczone możliwości spożywania napojów wysokoprocentowych. Zawahała się po raz kolejny, nie wiedząc czy istnieje jakakolwiek mało inwazyjna odpowiedź na pytanie, które zadudniło głucho w jej głowie, pociągając za sobą kwaśniejącą na języku świadomość, że w układzie, w którym chwilowo istnieli tylko w dwójkę, znów pojawiała się kolejna osoba. I to bardzo konkretna, siedząca jej zadrą w sercu, a jednocześnie odgrywająca kluczową rolę w życiu już nie jednej, a dwóch ważnych dla niej osób. - Odbyłam z nim krótką i niezręczną rozmowę, w trakcie której udało mi się niezamierzenie obrazić jego brata, podważyć sens lojalności wobec decyzji nestora oraz nastraszyć bólem związanym z niewykorzystanymi szansami i nieszczęściem życia u boku człowieka, którego się nie pragnęło - rozpoczęła chaotycznie, szybko recenzując przebieg spotkania, którego wolałaby nie pamiętać i po raz pierwszy od wieków czuła wdzięczność za to, że jej rozmówca jest palaczem, a niewielką odległość pomiędzy nimi wypełnia chmura papierosowego dymu, zasłaniającego na parę chwil jej skrzywioną w grymasie niezadowolenia twarz. - Poprosiłam go, by nie mieszał Inarze w głowie, jeśli nie wiąże z nią żadnych nadziei, a jego serce bije dla kogo innego - przeszła do meritum, nie do końca świadomie pomijając wszystkie te spontaniczne wypowiedzi, które wtedy wydawały się być słuszne, a które może przekroczyły granice przyzwoitości - części z nich już po prostu nie pamiętała, dzielnie krocząc ścieżką wyparcia. Zamilkła, nabierając skażonego gryzącą szarością powietrza w płuca i dając obojgu parę sekund na odetchnięcie, nim wbiła szpilkę w kolejne czułe miejsce. - Naprawdę kiedykolwiek chciałeś tego, o czym rozmawialiśmy? Ślubu, domu na wzgórzu z dala od zgiełku, piątki dzieci śmigających naokoło na dziecięcych miotłach? - wyrzuciła z siebie, musząc się dowiedzieć czy to wszystko nie było po prostu wyrachowaną grą, by czerpać wymierne korzyści z bańki szczęścia, w której się unosiła. Czy Jaimie faktycznie mógł chcieć ślubu, skoro od dawna już wiedział o swojej słabości. Czy mógł pragnąć rodziny, skoro po wszystkim los jej samej był mu zupełnie obojętny. Słyszała doskonale jego wcześniejsze zapowiedzi i wierzyła w to, że chciał dla niej jak najlepiej. To wszystko po prostu nie miało sensu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Może powinna czuć się urażona zwątpieniem w swoją osobę i tym, że podejrzewał ją o plugawstwo niedyskrecji, może powinna zmartwić się tym, że w jego oczach była skłonna uczynić wszystko, by przemienić jego życie w piekło po tym, gdy jasnym stało się to, że owego życia nie zamierza z nią dłużej dzielić. Może powinna podać parę innych przykładów, by zestąpić z piedestału osoby wznoszącej się ponad doznane krzywdy i przedstawić się w bardziej ludzkim świetle kobiety zbyt udręczonej, by musieć jeszcze znosić niekończący się potok pytań, na które nie potrafiłaby powiedzieć i zbyt upokorzonej zdradą, by przemienić własne nieszczęście w okręt flagowy floty wypuszczonej na ocean nienawiści przeciwko mężczyźnie, dla którego zrobiłaby wszystko. Potrafiła dojrzeć własną winę w niewierności Benjamina, potrafiła nieśmiało przyznać, że najwyraźniej była niewystarczająco wyrozumiała, niewystarczająco dobra, niewystarczająco wspierająca czy po prostu niewystarczająca, ale swoje osobiste mea culpa wraz z pokrętnym rozgrzeszeniem zaprezentowała mu już dawno, tuż przed tym jak zniknął na dobre w bałkańskiej głuszy. Tym razem potraktowała to jako zamknięty rozdział, zabezpieczony woskową pieczęcią i zarchiwizowany bezpiecznie w najciemniejszym zakamarku jej pamięci. Podobnie zamierzała postąpić z całą resztą pytań, które dopiero miały nadejść - przetrawić je w miarę możliwości, upewnić się, że nic nie zostało pominięte i odłożyć raz na zawsze, by w końcu móc ruszyć przed siebie bez dodatkowego ciężaru męczących niewiadomych.
Rzeczywistość jednak miała inny plan, skoro wystawiona na kontakt z szorstkimi palcami Jaimiego skóra zapiekła alarmująco, a już pierwsze jego słowa zagrały na jakiejś wrażliwej strunie we wnętrzu Lovegood. Hatsy. Tylko on potrafił wymówić to w taki sposób, zawsze i niezmiennie poruszając elementy jej jestestwa, których istnienia nie była świadoma i do których nie mogła się przyzwyczaić. Nawet teraz, gdy jego głos wypłukany był z emocji, w jej uszach wciąż brzmiało to inaczej. Przyjęła z wdzięcznością odkorkowaną butelkę, tym razem uważając już na to, by nie nawiązać przypadkowego, chociażby sekundowego kontaktu fizycznego i obróciła w dłoniach chłodne szkło z namysłem, jakby w środku znajdował się eliksir wybitnej elokwencji, a nie popularny w Wielkiej Brytanii alkohol - chociaż tak właściwie granica była płynna.
- Nigdy nawet nie dałeś mi wyboru. Nie zapytałeś czy też uważam, że tak będzie lepiej - stwierdziła przyciszonym tonem pozbawionym oskarżycielskiej nuty, nie mogąc powstrzymać się przed markotnym wtrąceniem, nim nieelegancko przytknęła usta do gwinta, by upić parę ładnych łyków trunku, a potem jeszcze parę kolejnych, gdy Wright kontynuował wypowiedź. Głowa wprost parowała jej od słów, które z jednej strony musiała usłyszeć, a które z drugiej strony bezlitośnie odzierały ją z naiwnych złudzeń, które przywdziewała, wmawiając sobie, że to, o co się potknęli, było zaledwie incydentem, niemającym wcześniejszej historii ani późniejszej kontynuacji. Nie mogła już w to dłużej wierzyć, pomimo tego jak ambitnie wypierała ze świadomości wiedzę o relacjach z Percivalem, lecz akceptacja nie chciała przyjść bez oporów. Opory, całe szczęście, miały to do siebie, że można je było całkiem skutecznie zatopić. Oderwała spojrzenie od podkrążonych, niemalże czarnych oczu, by ponownie unieść butelkę, którą następnie przekazała Benowi, wyznaczając tym samym koniec swojej kolejki, która i tak trwała zdecydowanie zbyt długo jak na jej mocno ograniczone możliwości spożywania napojów wysokoprocentowych. Zawahała się po raz kolejny, nie wiedząc czy istnieje jakakolwiek mało inwazyjna odpowiedź na pytanie, które zadudniło głucho w jej głowie, pociągając za sobą kwaśniejącą na języku świadomość, że w układzie, w którym chwilowo istnieli tylko w dwójkę, znów pojawiała się kolejna osoba. I to bardzo konkretna, siedząca jej zadrą w sercu, a jednocześnie odgrywająca kluczową rolę w życiu już nie jednej, a dwóch ważnych dla niej osób. - Odbyłam z nim krótką i niezręczną rozmowę, w trakcie której udało mi się niezamierzenie obrazić jego brata, podważyć sens lojalności wobec decyzji nestora oraz nastraszyć bólem związanym z niewykorzystanymi szansami i nieszczęściem życia u boku człowieka, którego się nie pragnęło - rozpoczęła chaotycznie, szybko recenzując przebieg spotkania, którego wolałaby nie pamiętać i po raz pierwszy od wieków czuła wdzięczność za to, że jej rozmówca jest palaczem, a niewielką odległość pomiędzy nimi wypełnia chmura papierosowego dymu, zasłaniającego na parę chwil jej skrzywioną w grymasie niezadowolenia twarz. - Poprosiłam go, by nie mieszał Inarze w głowie, jeśli nie wiąże z nią żadnych nadziei, a jego serce bije dla kogo innego - przeszła do meritum, nie do końca świadomie pomijając wszystkie te spontaniczne wypowiedzi, które wtedy wydawały się być słuszne, a które może przekroczyły granice przyzwoitości - części z nich już po prostu nie pamiętała, dzielnie krocząc ścieżką wyparcia. Zamilkła, nabierając skażonego gryzącą szarością powietrza w płuca i dając obojgu parę sekund na odetchnięcie, nim wbiła szpilkę w kolejne czułe miejsce. - Naprawdę kiedykolwiek chciałeś tego, o czym rozmawialiśmy? Ślubu, domu na wzgórzu z dala od zgiełku, piątki dzieci śmigających naokoło na dziecięcych miotłach? - wyrzuciła z siebie, musząc się dowiedzieć czy to wszystko nie było po prostu wyrachowaną grą, by czerpać wymierne korzyści z bańki szczęścia, w której się unosiła. Czy Jaimie faktycznie mógł chcieć ślubu, skoro od dawna już wiedział o swojej słabości. Czy mógł pragnąć rodziny, skoro po wszystkim los jej samej był mu zupełnie obojętny. Słyszała doskonale jego wcześniejsze zapowiedzi i wierzyła w to, że chciał dla niej jak najlepiej. To wszystko po prostu nie miało sensu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Ostatnio zmieniony przez Harriett Lovegood dnia 29.10.16 20:24, w całości zmieniany 1 raz
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Powinien czuć się niezmiernie dziwnie, nie na miejscu, jakby i jego wklejono z zupełnie innej baśni do czystego mieszkania, by Merlin z masochistyczną przyjemnością mógł obserwować starcie niesprzyjających sobie postaci. Harriett należała do świata ciepła, troski, delikatności i sztuki, podczas gdy on sam pochodził z nokturnowego rynsztoka, nie mając nic wspólnego z pozytywnymi bohaterami opowiadanych na dobranoc historyjek. Dochodziły do tego prywatne animozje, które z stuprocentową skutecznością uniemożliwiały do tej pory zbudowanie jakiegokolwiek kanału kontaktu. Tego szczerego, nieopatrzonego wielkimi tabliczkami ostrzegawczymi, milami zasieków i pułapek, radośnie rozrywających przeróżne organy przeciwnika, od serca zazwyczaj rozpoczynając. Teraz stali naprzeciwko siebie na całkiem pustym polu, bez bastionów obronnych i Wright ze zdumieniem przyjmował całą skalę uczuć, nie odtrącając żadnego. Pozwalał sobie zauważać lekkie zdenerwowanie Hatsy, te zapomniane przebłyski kobiety, którą pokochał do szaleństwa, a którą musiał pogrzebać razem z plugawymi zdarzeniami, doprowadzającymi go do obecnego punktu egzystencji. Samotnej, pokiereszowanej. Być może musiał opaść na bagniste dno, by zacząć od nowa, by być zbyt wyczerpanym na podtrzymywanie przy życiu wmawianych sobie przez lata kłamstw. Nie było to najprzyjemniejsze doznanie dekady, ba, chyba nigdy wcześniej nie czuł się tak bezbronny i bezradny zarazem – pomijając pamiętny trzeci stycznia, już zapewne na zawsze wpisujący się żałobną datą do benjaminowego kalendarza – ale nie musiał hamować instynktu ucieczki. Czyżby to, co dotychczas oznaczało dla niego niemęskie tchórzostwo, tak naprawdę pokazywało najsilniejszą stronę charakteru? Jaimie’go nie bojącego się uczuć, prawdy i wyznań? Chciałby tak na to spojrzeć, lecz na razie zbyt głęboko tkwił w konwersacji, by móc analizować swoje zachowanie.
Krótkie wtrącenie Hatsy wybiło go nieco z tej stanowczej równowagi i już otwierał usta, by wszystko wyjaśnić, lecz jedynie zaśmiał się krótko – smutno, nie kpiąco – postanawiając na razie nie prostować i nie przerywać. Zaciągnął się tylko mocno papierosem, oczekując odpowiedzi na dość żałosne pytanie. Percival znów pojawiał się między nimi niczym nonszalanckie widmo. Wright zdawał sobie sprawę z tego, że mówienie o szlachcicu nie jest przyjemne ani dla Lovegood ani dla niego, ale…musiał poznać prawdę. Odebrał od Harriett butelkę i pociągnął z niej długiego łyka, właściwie nie czując już rozgrzewającego działania Ognistej. Stawał się kompletnie obojętny na bodźce, które do niedawna przywracały go do życia w kilka sekund i tylko dlatego po odpowiedzi jasnowłosej nie zgiął się w pół i widowiskowo nie dokonał żywota na podartym dywaniku przed kominkiem. Pokiwał tylko powoli głową, z namysłem, a suche wargi wygięły się w dość przerażającym uśmieszku, przypominającym raczej nerwowy paraliż dolnej części twarzy. Stało się jasne – nawet dla szalonego umysłu Benjamina, obwiniającego za każdą tragedię świata pewną półwilę – że to Percival podjął decyzję, że gdy dowiedział się o odwzajemnionym uczuciu Inary, dokonał wyboru, nie oglądając się na niego. Wiedział o tym już wcześniej, ale gdy Hatsy potwierdzała pełną wiedzę Notta na temat słabości Carrow, i tak zrobiło mu się niedobrze. Już nie mógł zwodzić samego siebie wiarą w szczere intencje Percy’ego, w jego obojętność w stosunku do Inary; w to, że był zmuszony do wyboru arystokratki. Dłoń trzymająca butelkę zadrżała, gdy podniósł ją ponownie do ust, przytrzymując ją przy nich dość długo, nawet jak na swoje standardy. Odsunął whisky, podając ją Harriett, i uśmiechnął się krzywo, ocierając wierzchem drugiej dłoni usta, prawie przypalając sobie przy tym brodę trzymanym między palcami papierosem.
- Cóż, widocznie jego serce biło zawsze jedynie dla Inary – skomentował tylko gorzko, z w końcu wyczuwalną nutką żalu i jednocześnie pulsującej niechęci. Nigdy nie pomyślałby, że będzie w stanie znienawidzić tak cudowną istotkę, jaką była panienka Carrow, ale nie potrafił tego powstrzymać. Nie porównywał się z nią, nie czuł tej żałosnej, dziewczęcej zazdrości o mężczyznę; po prostu niechęć przeżerała się przez zdrowy rozsądek, pozbawiając go jakichkolwiek cieplejszych myśli o przyszłym państwie Nott. Nie chciał o tym myśleć, prawda zabolała niemiłosiernie, i Wright z niemalże wdzięcznością przyjął kolejne pytanie. Bolesne dla niej, dla Bena wręcz oczywiste. Zamrugał gwałtownie, spoglądając na blondynkę z niejakim…niezrozumieniem. Jak mogła w ogóle o to pytać?
- Chyba nie rozumiesz, Harriett – zaczął powoli, z nutką zawodu, ale bez żadnej krytyki. –Nie kłamałem, gdy ci się oświadczałem, nie kłamałem, gdy wyznawałem ci miłość, nie kłamałem, gdy wybieraliśmy imiona dla naszych dzieci – mówił dalej a głos nie załamał mu się nawet przy tym ostatnim słowie, kłującym go mocno prosto w serce. – Ja…To…nie jest takie oczywiste, proste, łatwe do zaszufladkowania. Ja dalej tego chcę. Prawdziwej rodziny, domu na wzgórzu, palącego się kominka i banalnych, codziennych problemów, ale wiem, że nigdy nie będę tego miał. Próbuję się z tym pogodzić, bo wiem też, że nie mam prawa rozpieprzać komuś życia tylko dlatego, że…coś jest ze mną nie tak – kontynuował, brzmiąc zaskakująco dorośle, spokojnie, wręcz statecznie, jakby wycieńczenie ciała w końcu pozwoliło na aktywowanie się tej części mózgu, która odpowiadała za zdrowy rozsądek i szczerość wobec samego siebie. – I zawsze będzie. Zbyt długo walczę sam ze sobą, by móc naiwnie wierzyć w magiczne ozdrowienie, niezależnie, czy miałoby wynikać z przemiłego eliksiru, masochistycznego łamania sobie rąk czy też leczniczego pobytu w więzieniu – dodał już z nutką humoru, nie mogąc uwierzyć, że wypowiada się tak swobodnie, bez obrzydzenia napływającego mu do gardła gorącym wstydem. Dotykał przecież tematu ohydnego, zakazanego, ciążącego w każdej sekundzie życia; wykręcającego trzewia i petryfikującego mózg. – A ty, po tym wszystkim, co zrobiłem i o czym się dowiedziałaś, jesteś tutaj. Dlaczego? – spytał, ponownie odbierając Hatsy butelkę. Szkło ociepliło się od jej dłoni; uśmiechnął się szybko, przelotnie, sam do siebie: od kiedy zauważał takie szczegóły? Wygłodniale wyostrzone zmysły nie były jednak taką tragiczną sprawą, przynajmniej do momentu, w którym osiągnie stan krytyczny i zacznie toczyć krwistą pianę z ust. Razem z wypadającymi zębami.
Krótkie wtrącenie Hatsy wybiło go nieco z tej stanowczej równowagi i już otwierał usta, by wszystko wyjaśnić, lecz jedynie zaśmiał się krótko – smutno, nie kpiąco – postanawiając na razie nie prostować i nie przerywać. Zaciągnął się tylko mocno papierosem, oczekując odpowiedzi na dość żałosne pytanie. Percival znów pojawiał się między nimi niczym nonszalanckie widmo. Wright zdawał sobie sprawę z tego, że mówienie o szlachcicu nie jest przyjemne ani dla Lovegood ani dla niego, ale…musiał poznać prawdę. Odebrał od Harriett butelkę i pociągnął z niej długiego łyka, właściwie nie czując już rozgrzewającego działania Ognistej. Stawał się kompletnie obojętny na bodźce, które do niedawna przywracały go do życia w kilka sekund i tylko dlatego po odpowiedzi jasnowłosej nie zgiął się w pół i widowiskowo nie dokonał żywota na podartym dywaniku przed kominkiem. Pokiwał tylko powoli głową, z namysłem, a suche wargi wygięły się w dość przerażającym uśmieszku, przypominającym raczej nerwowy paraliż dolnej części twarzy. Stało się jasne – nawet dla szalonego umysłu Benjamina, obwiniającego za każdą tragedię świata pewną półwilę – że to Percival podjął decyzję, że gdy dowiedział się o odwzajemnionym uczuciu Inary, dokonał wyboru, nie oglądając się na niego. Wiedział o tym już wcześniej, ale gdy Hatsy potwierdzała pełną wiedzę Notta na temat słabości Carrow, i tak zrobiło mu się niedobrze. Już nie mógł zwodzić samego siebie wiarą w szczere intencje Percy’ego, w jego obojętność w stosunku do Inary; w to, że był zmuszony do wyboru arystokratki. Dłoń trzymająca butelkę zadrżała, gdy podniósł ją ponownie do ust, przytrzymując ją przy nich dość długo, nawet jak na swoje standardy. Odsunął whisky, podając ją Harriett, i uśmiechnął się krzywo, ocierając wierzchem drugiej dłoni usta, prawie przypalając sobie przy tym brodę trzymanym między palcami papierosem.
- Cóż, widocznie jego serce biło zawsze jedynie dla Inary – skomentował tylko gorzko, z w końcu wyczuwalną nutką żalu i jednocześnie pulsującej niechęci. Nigdy nie pomyślałby, że będzie w stanie znienawidzić tak cudowną istotkę, jaką była panienka Carrow, ale nie potrafił tego powstrzymać. Nie porównywał się z nią, nie czuł tej żałosnej, dziewczęcej zazdrości o mężczyznę; po prostu niechęć przeżerała się przez zdrowy rozsądek, pozbawiając go jakichkolwiek cieplejszych myśli o przyszłym państwie Nott. Nie chciał o tym myśleć, prawda zabolała niemiłosiernie, i Wright z niemalże wdzięcznością przyjął kolejne pytanie. Bolesne dla niej, dla Bena wręcz oczywiste. Zamrugał gwałtownie, spoglądając na blondynkę z niejakim…niezrozumieniem. Jak mogła w ogóle o to pytać?
- Chyba nie rozumiesz, Harriett – zaczął powoli, z nutką zawodu, ale bez żadnej krytyki. –Nie kłamałem, gdy ci się oświadczałem, nie kłamałem, gdy wyznawałem ci miłość, nie kłamałem, gdy wybieraliśmy imiona dla naszych dzieci – mówił dalej a głos nie załamał mu się nawet przy tym ostatnim słowie, kłującym go mocno prosto w serce. – Ja…To…nie jest takie oczywiste, proste, łatwe do zaszufladkowania. Ja dalej tego chcę. Prawdziwej rodziny, domu na wzgórzu, palącego się kominka i banalnych, codziennych problemów, ale wiem, że nigdy nie będę tego miał. Próbuję się z tym pogodzić, bo wiem też, że nie mam prawa rozpieprzać komuś życia tylko dlatego, że…coś jest ze mną nie tak – kontynuował, brzmiąc zaskakująco dorośle, spokojnie, wręcz statecznie, jakby wycieńczenie ciała w końcu pozwoliło na aktywowanie się tej części mózgu, która odpowiadała za zdrowy rozsądek i szczerość wobec samego siebie. – I zawsze będzie. Zbyt długo walczę sam ze sobą, by móc naiwnie wierzyć w magiczne ozdrowienie, niezależnie, czy miałoby wynikać z przemiłego eliksiru, masochistycznego łamania sobie rąk czy też leczniczego pobytu w więzieniu – dodał już z nutką humoru, nie mogąc uwierzyć, że wypowiada się tak swobodnie, bez obrzydzenia napływającego mu do gardła gorącym wstydem. Dotykał przecież tematu ohydnego, zakazanego, ciążącego w każdej sekundzie życia; wykręcającego trzewia i petryfikującego mózg. – A ty, po tym wszystkim, co zrobiłem i o czym się dowiedziałaś, jesteś tutaj. Dlaczego? – spytał, ponownie odbierając Hatsy butelkę. Szkło ociepliło się od jej dłoni; uśmiechnął się szybko, przelotnie, sam do siebie: od kiedy zauważał takie szczegóły? Wygłodniale wyostrzone zmysły nie były jednak taką tragiczną sprawą, przynajmniej do momentu, w którym osiągnie stan krytyczny i zacznie toczyć krwistą pianę z ust. Razem z wypadającymi zębami.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z każdym kolejnym łykiem coraz mniej odczuwała pieczenie w przełyku, jakby obojętniejąc na skutki uboczne Ognistej, która zapewne już wkrótce miała znacząco wpłynąć na jej trzeźwość umysłu - o ile o jakiejkolwiek trzeźwości można było mówić, skoro osoba postronna przystawiłaby pieczęć irracjonalności do wszystkich jej zachowań tego dnia, od zjawienia się w kawalerce poczynając, a na wplątywaniu się w zbyt bezpośrednią rozmowę kończąc. Ile łyków dzieliło ją od opanowania nerwowości ruchów i zaprzestania ambitnych, dziwnie nienaturalnych prób omijania dłoni Jaimie’go za każdym razem, gdy butelka zmieniała tymczasowego właściciela? Najwidoczniej zbyt wiele.
Znowu łamała tabu, znowu wypowiadała się - może zdawkowo, lecz wciąż - na temat, na który wypowiadać się nie powinna, znowu wtrącała się w nieswoje sprawy i wpychała się z buciorami daleko poza granicę cudzej prywatności. Minęło sporo czasu od momentu, w którym złamała dane Inarze słowo i wyjawiła informacje powierzone jej w absolutnej tajemnicy; rozumiała swój błąd doskonale, rozumiała również to, że owego procederu zaprzepaszczania zaufania przyjaciółki kosztem komfortu psychicznego Benjamina nie należało kontynuować, a jednak robiła to po raz kolejny, przewrotnie negując własną wiarołomność. Tylko czy błąd powtarzany ponownie wciąż był błędem - czy już wyborem? Słowa brodacza ściągnęły ją gwałtownie na ziemię, zapalając się w myślach czerwoną, ostrzegawczą lampką i domagając się reakcji z jej strony. Znała go za dobrze, by wiedzieć, że wyczuwalne w jego wypowiedzi rozgoryczenie nie zwiastowało niczego dobrego, a zaślepiony swoją niewyprostowaną wersją wydarzeń był skłonny wyciągnąć wyjątkowo pochopne wnioski i umotywować nimi swoją nieobliczalność. Nie zwykł przecież zostawiać doznanych krzywd bez odpowiedzi.
- Proszę, nie miej do niej urazy, ona o niczym nie wie. Wciąż jest twoją przyjaciółką, niezmiennie, pomimo wszystkiego - odezwała się miękkim, niemalże kojącym głosem, jakby zmiana tony miała być kluczem do sukcesu. Może by była, gdyby dorzuciła w pakiecie magnetyczną silę sugestii odziedziczoną po matce, lecz nie zwykła tego robić w kontaktach z Wrightem, nie po tym, gdy straciła do niego wszystkie prawa. Panna Carrow była ostatnią z osób zasługujących na brutalny ostracyzm bez chociażby cienia wyjaśnień co do przyczyn. Wcześniejsze sztormy i zawirowania nie wbiły się klinem w jej znajomość z Benem, nigdy nie można jej było posądzić o brak lojalności - jakim cudem można by się było dopatrzeć w niej chociażby śladu fałszu?
- Nie mogli mieć żadnego wpływu na tę decyzję, to po prostu był zbieg okoliczności - tylko czy wierzysz w aż tak (nie)szczęśliwe zbiegi? - Jeśli chcesz kogoś winić, wiń Juliusa. To po jego zaniedbaniu obowiązków względem rodu odpowiedzialność spadła na młodszego z Nottów - próbowała wyklarować, chociaż z każdą kolejną sekundą czuła, że przepada w tej próbie z kretesem i jedyne, na co może zapracować, to zirytowanie rozmówcy zamiast jego zrozumienia. Szybko odrzuciła więc od siebie pomysł przypomnienia mu o zbliżających się urodzinach alchemiczki. Tego byłoby już za dużo.
- Nie, zupełnie nie rozumiem - stwierdziła ledwie słyszalnie, w zasadzie bardziej do gwinta butelki niż do Bena, by porządnym łykiem alkoholu zamaskować to, że z każdą następną sylabą coś w niej pękało. Nie, nie rozumiała. Nie rozumiała tego, jak mógł chcieć wszystkiego, a jednocześnie swoimi działaniami dbać o to, by nigdy tego nie osiągnąć, nawet gdy wiedząc już o jego słabości, zaakceptowała go zamiast zniszczyć i chciała drugiej szansy. Nie rozumiała jak mógł twierdzić, że ją kochał, a jednocześnie traktować ją w sposób kompletnie temu zaprzeczający. Nie rozumiała jak mógł mówić, że ma uczucia, a jednocześnie być tak okrutnym - dla niej, dla jej marzeń, dla ich marzeń, które były przecież w zasięgu ręki, tak blisko, że koniuszkami palców dotykali już ulotnej materii pozornie niezmąconego szczęścia. Milczała jak zaklęta, nie potrafiąc skomentować zasłyszanych rewelacji w jakikolwiek konstruktywny, wyzbyty żalu sposób. Nagle poczuła się tak, jakby resztki jej sił uleciały z niej niczym powietrze z przekłutego balonika, dlatego oddawszy Wrightowi butelkę, cofnęła się o krok, by usiąść na kanapie tuż obok wysiedzianego, zapadniętego miejsca, będącego zapewne tym upodobanym przez właściciela kawalerki. Potarła smukłymi palcami skronie, a w głowie huczało jej tylko domagające się odpowiedzi dlaczego. - To, że nie mamy już nic wspólnego, wcale nie znaczy, że twój los jest mi obojętny - i tylko dlatego, Harriett? Tak szczerze? Przygryzła delikatnie dolną wargę, odwracając wzrok, by spojrzeć w kierunku okna, jakby nagle została fanką brudnych elewacji ponurych kamienic. - Kochałeś go bardziej ode mnie? - przerwała przedłużaną w nieskończoność chwilę oczekiwania, której wcale nie wypełniała cisza; serce dudniło jej głucho w piersi, wzbraniając się przed odpowiedzią jeszcze bardziej niż przed pytaniem. Powróciła spojrzeniem do ciemnych oczu Benjamina, lecz zabrakło już w nim sztucznego opanowania, jakim raczyła go w trakcie gotowania. Gardząc własną ułomnością, prosiła go o to, by nakarmił ją kłamstwem do syta.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Znowu łamała tabu, znowu wypowiadała się - może zdawkowo, lecz wciąż - na temat, na który wypowiadać się nie powinna, znowu wtrącała się w nieswoje sprawy i wpychała się z buciorami daleko poza granicę cudzej prywatności. Minęło sporo czasu od momentu, w którym złamała dane Inarze słowo i wyjawiła informacje powierzone jej w absolutnej tajemnicy; rozumiała swój błąd doskonale, rozumiała również to, że owego procederu zaprzepaszczania zaufania przyjaciółki kosztem komfortu psychicznego Benjamina nie należało kontynuować, a jednak robiła to po raz kolejny, przewrotnie negując własną wiarołomność. Tylko czy błąd powtarzany ponownie wciąż był błędem - czy już wyborem? Słowa brodacza ściągnęły ją gwałtownie na ziemię, zapalając się w myślach czerwoną, ostrzegawczą lampką i domagając się reakcji z jej strony. Znała go za dobrze, by wiedzieć, że wyczuwalne w jego wypowiedzi rozgoryczenie nie zwiastowało niczego dobrego, a zaślepiony swoją niewyprostowaną wersją wydarzeń był skłonny wyciągnąć wyjątkowo pochopne wnioski i umotywować nimi swoją nieobliczalność. Nie zwykł przecież zostawiać doznanych krzywd bez odpowiedzi.
- Proszę, nie miej do niej urazy, ona o niczym nie wie. Wciąż jest twoją przyjaciółką, niezmiennie, pomimo wszystkiego - odezwała się miękkim, niemalże kojącym głosem, jakby zmiana tony miała być kluczem do sukcesu. Może by była, gdyby dorzuciła w pakiecie magnetyczną silę sugestii odziedziczoną po matce, lecz nie zwykła tego robić w kontaktach z Wrightem, nie po tym, gdy straciła do niego wszystkie prawa. Panna Carrow była ostatnią z osób zasługujących na brutalny ostracyzm bez chociażby cienia wyjaśnień co do przyczyn. Wcześniejsze sztormy i zawirowania nie wbiły się klinem w jej znajomość z Benem, nigdy nie można jej było posądzić o brak lojalności - jakim cudem można by się było dopatrzeć w niej chociażby śladu fałszu?
- Nie mogli mieć żadnego wpływu na tę decyzję, to po prostu był zbieg okoliczności - tylko czy wierzysz w aż tak (nie)szczęśliwe zbiegi? - Jeśli chcesz kogoś winić, wiń Juliusa. To po jego zaniedbaniu obowiązków względem rodu odpowiedzialność spadła na młodszego z Nottów - próbowała wyklarować, chociaż z każdą kolejną sekundą czuła, że przepada w tej próbie z kretesem i jedyne, na co może zapracować, to zirytowanie rozmówcy zamiast jego zrozumienia. Szybko odrzuciła więc od siebie pomysł przypomnienia mu o zbliżających się urodzinach alchemiczki. Tego byłoby już za dużo.
- Nie, zupełnie nie rozumiem - stwierdziła ledwie słyszalnie, w zasadzie bardziej do gwinta butelki niż do Bena, by porządnym łykiem alkoholu zamaskować to, że z każdą następną sylabą coś w niej pękało. Nie, nie rozumiała. Nie rozumiała tego, jak mógł chcieć wszystkiego, a jednocześnie swoimi działaniami dbać o to, by nigdy tego nie osiągnąć, nawet gdy wiedząc już o jego słabości, zaakceptowała go zamiast zniszczyć i chciała drugiej szansy. Nie rozumiała jak mógł twierdzić, że ją kochał, a jednocześnie traktować ją w sposób kompletnie temu zaprzeczający. Nie rozumiała jak mógł mówić, że ma uczucia, a jednocześnie być tak okrutnym - dla niej, dla jej marzeń, dla ich marzeń, które były przecież w zasięgu ręki, tak blisko, że koniuszkami palców dotykali już ulotnej materii pozornie niezmąconego szczęścia. Milczała jak zaklęta, nie potrafiąc skomentować zasłyszanych rewelacji w jakikolwiek konstruktywny, wyzbyty żalu sposób. Nagle poczuła się tak, jakby resztki jej sił uleciały z niej niczym powietrze z przekłutego balonika, dlatego oddawszy Wrightowi butelkę, cofnęła się o krok, by usiąść na kanapie tuż obok wysiedzianego, zapadniętego miejsca, będącego zapewne tym upodobanym przez właściciela kawalerki. Potarła smukłymi palcami skronie, a w głowie huczało jej tylko domagające się odpowiedzi dlaczego. - To, że nie mamy już nic wspólnego, wcale nie znaczy, że twój los jest mi obojętny - i tylko dlatego, Harriett? Tak szczerze? Przygryzła delikatnie dolną wargę, odwracając wzrok, by spojrzeć w kierunku okna, jakby nagle została fanką brudnych elewacji ponurych kamienic. - Kochałeś go bardziej ode mnie? - przerwała przedłużaną w nieskończoność chwilę oczekiwania, której wcale nie wypełniała cisza; serce dudniło jej głucho w piersi, wzbraniając się przed odpowiedzią jeszcze bardziej niż przed pytaniem. Powróciła spojrzeniem do ciemnych oczu Benjamina, lecz zabrakło już w nim sztucznego opanowania, jakim raczyła go w trakcie gotowania. Gardząc własną ułomnością, prosiła go o to, by nakarmił ją kłamstwem do syta.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Ostatnio zmieniony przez Harriett Lovegood dnia 29.10.16 21:04, w całości zmieniany 1 raz
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wyrzucanie z siebie emocjonalnych wyznań wcale nie rozwalało Benjamina na kawałki. Właściwie z każdym kolejnym wypowiedzianym słowem, czuł się lżej. Na pewno nie lepiej – wspomnienia ciągle powodowały pulsujący ból – ale czerpał ze szczerości jakąś masochistyczną, nieznaną wcześniej ulgę. Nie krył się już za grubym murem teatralnej męskości, nie atakował, zaślepiony strachem o wątłe ego, nie obwiniał Harriett o każdą tragedię współczesnego świata. Wystarczyło tylko pozwolić sobie na niewygodę cierpienia, by nadchodzący cios nie wydawał się aż tak śmiertelny. Zmierzenie się z największym strachem wymagało przecież znacznie większej odwagi niż wieczne chowanie się lub ratowanie ucieczką w (nie)znane używki, pozwalające zapomnieć lub zmodyfikować przeszłość tak, by pasowała do jedynej słusznej wizji, w której to Hatsy utożsamiała moralną zgniliznę a on sam błyszczał w promieniach glorii, chwały i godności. Zerwana z oczu opaska odsłaniała toporne łgarstwa, lecz Wright nie odwracał wzroku. Może nie mógł cierpieć już bardziej, może połamane serce, podeptana przyszłość i roztrzaskane zaufanie gwarantowały mu pewien stopień uczuciowej nietykalności? Rozdrapywał więc ranę dalej, aż niezdrowa, podgniła już tkanka odpadała, odsłaniając zakrwawiony środek. Łatwiejszy do zagojenia a zarazem czulszy na jakiekolwiek dalsze urazy. Wiedział przecież, że nagle nie zaczną zadawać niezobowiązujących pytań, że nie skomentują pogody za oknem ani nie powstrzymają się przed dalszym obnażaniem najwrażliwszych miejsc. Przynajmniej on nie zamierzał.
Nie zamierzał się także krygować lub przyjmować pokornie słów, z którymi się nie zgadzał. Nagłą próbę obrony Inary przyjął bez zaskoczenia, z raczej ponurym zrozumieniem. Nigdy nie pojął istoty kobiecej przyjaźni, lecz nie o lojalność tutaj chodziło. Ta cecha wyróżniała Harriett, ale nie przypisałby jej Carrow. Wykrzywił usta w już bardziej oczywistym grymasie niezadowolenia i wręcz pogardy, mnąc żarzącego się papierosa w palcach aż poparzył sobie ich opuszki. – Nie broń jej i nie wmawiaj mi czegoś, co już nie istnieje. Nie jest moją przyjaciółką – odparł sucho, trzeszcząco, niechętnie a nozdrza rozszerzyły mu się odruchowo. Zazwyczaj zapowiadało to destrukcyjny szał, ale dzisiaj wyjątkowo wiedział, gdzie istnieje granica i z całych sił starał się nie pognać na ślepo w tamtą stronę. Nie ze względu na siebie. Chodziło o Harriett; po raz pierwszy w życiu rozumiał, że to nie ona była winna. Zaskakująco szybko zaakceptował prawdziwą wersję przeszłości i chyba także dlatego równie szybko musiał odnaleźć kolejną możliwą do obwinienia osobę. Problem w tym, że w przypadku Inary nie potrafił w żaden sposób uwierzyć w przypadkowość szczęśliwych wydarzeń. Zbyt dobrze znał Percivala, by nie czuć niepokojącego drżenia w pozornie obojętnym obrazku wymuszonego narzeczeństwa. Nott był zbyt krnąbrny, zbyt długo wyślizgiwał się rodzinnym objęciom i zbyt cenił swój własny komfort oraz szarpaną wolność, by w tak ekspresowym tempie powrócić na łono krewnych, przejmując obowiązki Juliusa wobec wybranej dla niego panny. Istniało coś jeszcze, coś wcześniej i choć Benjamin oddałby wiele, by podejrzenia okazały się histerycznym kłamstwem, to miał bolesną świadomość istnienia innej rzeczywistości. Tej, w której Nott go okłamywał, za plecami szykując się do szczęśliwego, małżeńskiego, akceptowanego społecznie życia. U boku kobiety, którą chciał nauczyć się kochać. Ta perspektywa bolała i stawała się coraz bardziej realna, dlatego też nie potrafił wzruszyć się obroną Inary. Zaśmiał się tylko krótko, nieprzyjemnie, rozcierając trzymanego w dłoni papierosa na drobny pył. – Zapewne nigdy więcej się nie zobaczymy, więc nie musisz się o nią troszczyć. Nie mam zamiaru niszczyć jej wspaniałego, nowego życia – dodał wręcz warkliwie, tylko w myślach dodając tak jak ona zrobiła to z moim. To nie było istotne, nie o Carrow tutaj rozmawiali, nie na niej się skupiał, przyglądając się Harriett. Z wewnętrznym niezadowoleniem przyjął jej oddalenie się. Budowała dystans, tak zachowaniem jak i krótką odpowiedzią. Wręcz zdawkową, obojętną, możliwą do zapisania i skopiowania do użycia w wielu innych sytuacjach. Z donośnym biciem serca – miał dziwne wrażenie, że może je usłyszeć nawet siedząc kilkanaście stóp dalej – oczekiwał kontynuacji, chcąc dać jej przestrzeń zanim obruszy się o to subtelne nic wspólnego, lecz następne słowa padające z pełnych ust Harriett zupełnie go zaskoczyły.
Butelka, którą ściskał za szyjkę w drugiej, luźno opuszczonej dłoni, zastukała niebezpiecznie o bok kominka w parodii nerwowych werbli. Każda zgłoska w tym krótkim, wręcz rzeczowym pytaniu, wzniecała nowe ognisko bólu i Ben aż rozchylił usta, nieświadom nawet, że wygląda niczym rażony paskudnym, czarnomagicznym zaklęciem, powodującym spalenie żywcem. O ile do tej pory radził sobie doskonale, płynnie starając się wyjaśnić niewyjaśnione oraz ogarnąć nieogarnięte, to obecnie poruszona struna wybrzmiała jakąś potwornie fałszywą nutą, alarmującą cały system nerwowy, by rozpocząć proces ucieczki. Wyparcia. Ponownego parsknięcia śmiechem, zburzenia podniosłego nastroju, wzruszenia ramionami. Pragnął z całego serca powrotu do nonszalanckich kłótni, ale…nie mógł tego zrobić. Zarówno sobie jak i jej. Zabrnął za daleko, by ponowne wywrócenie do góry nogami schematu porozumienia przyniosło coś dobrego. I nie chodziło nawet o ból, raczej o szczerość i nowo odkryty szacunek, stawiający Benjamina pod ścianą. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć i to nie dlatego, że obawiał się pokazać Harriett bolesną dla niej prawdę. Lata zaprzeczeń, kłamstw i histerycznych prób odnalezienia się w chorym ciele toczonym chorymi pragnieniami sprawiły, że nie potrafił myśleć o miłości a co dopiero o niej mówić. Nigdy nie powiedział Percivalowi, że go kocha – powtarzające się w nieskończoność koszmarne zawsze będę cię kochał, Ben sprawiło, że zacisnął palce na szyjce butelki aż do bólu – przy Lovegood także wolał okazywać uczucie niż deklamować francuskie wiersze, jakże więc miał poruszyć teraz tak delikatny temat? Jak w ogóle śmiałby porównać coś nieporównywalnego? Widział teraz wyraźnie bezdenną przepaść pomiędzy Percivalem i Harriett, przepaść zachowań, gestów, rozmów, powiązań, obietnic, planów. Każde na tym samym poziomie intensywności, ale całkowicie odmienne. Akwamaryn i różowe złoto na pierścionku zaręczynowym, poobdzierane wydanie smoczej antologii, niedorzecznie słodki szampan pity po raz ostatni, niedorzecznie gorzka Ognista pita po raz pierwszy, iskrzące się błękitem oczy, wyzywające zielenią spojrzenie, srebrny pieprzyk nad lewą łopatką, poparzone przedramiona, jedwab prześcieradła, brezent namiotu; kalejdoskop nanosekundowych urywek, wywołujących skurcze każdego mięśnia. Tym razem nie spowodowane odstawieniem, a jeśli już, to tego gorszego rodzaju, z którym nie mógł sobie poradzić kolejną dawką. Odebrano mu – sam sobie odebrał? – możliwość kontynuowania nałogu. Został sam w bezdennej studni, wypełnionej gęstą ciemnością, i dopiero teraz zrozumiał, że nie ma szans na wydrapanie sobie drogi z powrotem ku górze.
Odetchnął ciężko, otwierając przymknięte powieki, by wytrzymać intensywne spojrzenie Hatsy. Wstrzymywał oddech ten cały czas? Kilka sekund, minutę? Drgnął nerwowo, czując coś ciepłego na bosej stopie, a gdy zerknął w dół zorientował się, że musiał zaciskać dłoń tak mocno, że stłukł butelkę, której resztki walały się po podłodze. Jeden z odłamków szkła wystawał krzywo z przebitej dłoni, więc poruszył palcami, odruchowo chcąc sprawdzić ich sprawność. Bez zarzutu, nie licząc ciepłej krwi spływającej w dół, prosto do kałuży Ognistej. – Kochałem go inaczej od ciebie – odpowiedział w końcu cicho, przenosząc wzrok z dłoni na bladą twarz Harriett. Nie wiedział, co bolało go bardziej, oddychanie, myślenie, mówienie, obserwowanie wielkich błękitnych oczu czy przebita na wylot dłoń. – Nie mniej, nie więcej, nie mocniej, nie słabiej – kontynuował, masochistycznie nie odrywając spojrzenia od oczu Lovegood, chociaż aż płonął wewnętrznie od chęci ucieczki, chociaż wzrokiem, by nie być aż tak nagim pod tym uporczywym rentgenem przepalającym mu umysł. – I prawdopodobnie, mimo wszystko, nie przestałem kochać ani ciebie ani jego, ale…to już bez znaczenia – wychrypiał, bez irytacji, raczej z trochę nieprzytomnym niedowierzaniem, niczym ofiara nagłego szoku, przez przypadek wyjawiająca największe sekrety. Ponownie podniósł dłoń do góry i pociągnął za szkło z całej siły aż ból zaszklił mu oczy. Przez sekundę rozważał, czy nie wbić go ponownie, tym razem w miejsce gwarantujące jeszcze silniejsze cierpienie, ale w ostatniej chwili powstrzymał się przed nastoletnim rozoraniem sobie nadgarstka, co miałoby subtelnie zmienić temat konwersacji. Nie czuł się też na siłach, by zadawać kolejne pytanie: ciągle odtwarzał w głowie to, co powiedział, jednocześnie hamując mdłości instynktu samozachowawczego i zbawienną ulgę resztek rozsądku i zdrowia, gratulujących mu dojrzałości. Kurewsko bolesnej.
Nie zamierzał się także krygować lub przyjmować pokornie słów, z którymi się nie zgadzał. Nagłą próbę obrony Inary przyjął bez zaskoczenia, z raczej ponurym zrozumieniem. Nigdy nie pojął istoty kobiecej przyjaźni, lecz nie o lojalność tutaj chodziło. Ta cecha wyróżniała Harriett, ale nie przypisałby jej Carrow. Wykrzywił usta w już bardziej oczywistym grymasie niezadowolenia i wręcz pogardy, mnąc żarzącego się papierosa w palcach aż poparzył sobie ich opuszki. – Nie broń jej i nie wmawiaj mi czegoś, co już nie istnieje. Nie jest moją przyjaciółką – odparł sucho, trzeszcząco, niechętnie a nozdrza rozszerzyły mu się odruchowo. Zazwyczaj zapowiadało to destrukcyjny szał, ale dzisiaj wyjątkowo wiedział, gdzie istnieje granica i z całych sił starał się nie pognać na ślepo w tamtą stronę. Nie ze względu na siebie. Chodziło o Harriett; po raz pierwszy w życiu rozumiał, że to nie ona była winna. Zaskakująco szybko zaakceptował prawdziwą wersję przeszłości i chyba także dlatego równie szybko musiał odnaleźć kolejną możliwą do obwinienia osobę. Problem w tym, że w przypadku Inary nie potrafił w żaden sposób uwierzyć w przypadkowość szczęśliwych wydarzeń. Zbyt dobrze znał Percivala, by nie czuć niepokojącego drżenia w pozornie obojętnym obrazku wymuszonego narzeczeństwa. Nott był zbyt krnąbrny, zbyt długo wyślizgiwał się rodzinnym objęciom i zbyt cenił swój własny komfort oraz szarpaną wolność, by w tak ekspresowym tempie powrócić na łono krewnych, przejmując obowiązki Juliusa wobec wybranej dla niego panny. Istniało coś jeszcze, coś wcześniej i choć Benjamin oddałby wiele, by podejrzenia okazały się histerycznym kłamstwem, to miał bolesną świadomość istnienia innej rzeczywistości. Tej, w której Nott go okłamywał, za plecami szykując się do szczęśliwego, małżeńskiego, akceptowanego społecznie życia. U boku kobiety, którą chciał nauczyć się kochać. Ta perspektywa bolała i stawała się coraz bardziej realna, dlatego też nie potrafił wzruszyć się obroną Inary. Zaśmiał się tylko krótko, nieprzyjemnie, rozcierając trzymanego w dłoni papierosa na drobny pył. – Zapewne nigdy więcej się nie zobaczymy, więc nie musisz się o nią troszczyć. Nie mam zamiaru niszczyć jej wspaniałego, nowego życia – dodał wręcz warkliwie, tylko w myślach dodając tak jak ona zrobiła to z moim. To nie było istotne, nie o Carrow tutaj rozmawiali, nie na niej się skupiał, przyglądając się Harriett. Z wewnętrznym niezadowoleniem przyjął jej oddalenie się. Budowała dystans, tak zachowaniem jak i krótką odpowiedzią. Wręcz zdawkową, obojętną, możliwą do zapisania i skopiowania do użycia w wielu innych sytuacjach. Z donośnym biciem serca – miał dziwne wrażenie, że może je usłyszeć nawet siedząc kilkanaście stóp dalej – oczekiwał kontynuacji, chcąc dać jej przestrzeń zanim obruszy się o to subtelne nic wspólnego, lecz następne słowa padające z pełnych ust Harriett zupełnie go zaskoczyły.
Butelka, którą ściskał za szyjkę w drugiej, luźno opuszczonej dłoni, zastukała niebezpiecznie o bok kominka w parodii nerwowych werbli. Każda zgłoska w tym krótkim, wręcz rzeczowym pytaniu, wzniecała nowe ognisko bólu i Ben aż rozchylił usta, nieświadom nawet, że wygląda niczym rażony paskudnym, czarnomagicznym zaklęciem, powodującym spalenie żywcem. O ile do tej pory radził sobie doskonale, płynnie starając się wyjaśnić niewyjaśnione oraz ogarnąć nieogarnięte, to obecnie poruszona struna wybrzmiała jakąś potwornie fałszywą nutą, alarmującą cały system nerwowy, by rozpocząć proces ucieczki. Wyparcia. Ponownego parsknięcia śmiechem, zburzenia podniosłego nastroju, wzruszenia ramionami. Pragnął z całego serca powrotu do nonszalanckich kłótni, ale…nie mógł tego zrobić. Zarówno sobie jak i jej. Zabrnął za daleko, by ponowne wywrócenie do góry nogami schematu porozumienia przyniosło coś dobrego. I nie chodziło nawet o ból, raczej o szczerość i nowo odkryty szacunek, stawiający Benjamina pod ścianą. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć i to nie dlatego, że obawiał się pokazać Harriett bolesną dla niej prawdę. Lata zaprzeczeń, kłamstw i histerycznych prób odnalezienia się w chorym ciele toczonym chorymi pragnieniami sprawiły, że nie potrafił myśleć o miłości a co dopiero o niej mówić. Nigdy nie powiedział Percivalowi, że go kocha – powtarzające się w nieskończoność koszmarne zawsze będę cię kochał, Ben sprawiło, że zacisnął palce na szyjce butelki aż do bólu – przy Lovegood także wolał okazywać uczucie niż deklamować francuskie wiersze, jakże więc miał poruszyć teraz tak delikatny temat? Jak w ogóle śmiałby porównać coś nieporównywalnego? Widział teraz wyraźnie bezdenną przepaść pomiędzy Percivalem i Harriett, przepaść zachowań, gestów, rozmów, powiązań, obietnic, planów. Każde na tym samym poziomie intensywności, ale całkowicie odmienne. Akwamaryn i różowe złoto na pierścionku zaręczynowym, poobdzierane wydanie smoczej antologii, niedorzecznie słodki szampan pity po raz ostatni, niedorzecznie gorzka Ognista pita po raz pierwszy, iskrzące się błękitem oczy, wyzywające zielenią spojrzenie, srebrny pieprzyk nad lewą łopatką, poparzone przedramiona, jedwab prześcieradła, brezent namiotu; kalejdoskop nanosekundowych urywek, wywołujących skurcze każdego mięśnia. Tym razem nie spowodowane odstawieniem, a jeśli już, to tego gorszego rodzaju, z którym nie mógł sobie poradzić kolejną dawką. Odebrano mu – sam sobie odebrał? – możliwość kontynuowania nałogu. Został sam w bezdennej studni, wypełnionej gęstą ciemnością, i dopiero teraz zrozumiał, że nie ma szans na wydrapanie sobie drogi z powrotem ku górze.
Odetchnął ciężko, otwierając przymknięte powieki, by wytrzymać intensywne spojrzenie Hatsy. Wstrzymywał oddech ten cały czas? Kilka sekund, minutę? Drgnął nerwowo, czując coś ciepłego na bosej stopie, a gdy zerknął w dół zorientował się, że musiał zaciskać dłoń tak mocno, że stłukł butelkę, której resztki walały się po podłodze. Jeden z odłamków szkła wystawał krzywo z przebitej dłoni, więc poruszył palcami, odruchowo chcąc sprawdzić ich sprawność. Bez zarzutu, nie licząc ciepłej krwi spływającej w dół, prosto do kałuży Ognistej. – Kochałem go inaczej od ciebie – odpowiedział w końcu cicho, przenosząc wzrok z dłoni na bladą twarz Harriett. Nie wiedział, co bolało go bardziej, oddychanie, myślenie, mówienie, obserwowanie wielkich błękitnych oczu czy przebita na wylot dłoń. – Nie mniej, nie więcej, nie mocniej, nie słabiej – kontynuował, masochistycznie nie odrywając spojrzenia od oczu Lovegood, chociaż aż płonął wewnętrznie od chęci ucieczki, chociaż wzrokiem, by nie być aż tak nagim pod tym uporczywym rentgenem przepalającym mu umysł. – I prawdopodobnie, mimo wszystko, nie przestałem kochać ani ciebie ani jego, ale…to już bez znaczenia – wychrypiał, bez irytacji, raczej z trochę nieprzytomnym niedowierzaniem, niczym ofiara nagłego szoku, przez przypadek wyjawiająca największe sekrety. Ponownie podniósł dłoń do góry i pociągnął za szkło z całej siły aż ból zaszklił mu oczy. Przez sekundę rozważał, czy nie wbić go ponownie, tym razem w miejsce gwarantujące jeszcze silniejsze cierpienie, ale w ostatniej chwili powstrzymał się przed nastoletnim rozoraniem sobie nadgarstka, co miałoby subtelnie zmienić temat konwersacji. Nie czuł się też na siłach, by zadawać kolejne pytanie: ciągle odtwarzał w głowie to, co powiedział, jednocześnie hamując mdłości instynktu samozachowawczego i zbawienną ulgę resztek rozsądku i zdrowia, gratulujących mu dojrzałości. Kurewsko bolesnej.
Make my messes matter, make this chaos count.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 30.10.16 9:38, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Grochem o ścianę, apelem w Benjamina. Palące uczucie złości zamrowiło w koniuszkach palców, gdy zgorzkniały grymas wygiął spierzchnięte usta mężczyzny, by dobitnie zobrazować skrajne niezadowolenie jej tyradą jeszcze nim zwerbalizował to, co wyczytywała z niego niczym z otwartej książki. - Jesteś w błędzie - zaprotestowała niby wciąż niezmienionym, względnie spokojnym tonem, a jednak w jej głosie rozbrzmiała niesłyszalna dotąd determinacja okraszona irytacją. - Ludzie to nie zabawki, nie możesz ich tak po prostu odłożyć w kąt, gdy przestaną cię bawić. Nie możesz ich tak po prostu wykreślić, gdy stanie się coś niewygodnego - wychrypiała, walcząc z nagłą suchością gardła o niewiadomym źródle. Nie mogła pozbyć się niewygodnej myśli, że protestuje tak namiętnie dlatego, że swoją pedagogiczną przemowę podświadomie umieszczała w szerszym obrazie, obejmującym nie tylko Inarę, ale i parę innych osób - w tym ją samą, naczelną wzgardzoną, w parę chwil zepchniętą ze świetlistego Olimpu wprost do najczarniejszych otchłani Tartaru. Zacisnęła szczęki mocno, powstrzymując się przed dodaniem czegoś, czego później nie mogłaby odżałować, a spojrzenie lazurowych, połyskujących niebezpiecznie tęczówek wbiła w obracany nerwowo na palcu pierścionek. Czy możliwym było unikać siebie w nieskończoność w aż tak zamkniętej społeczności? Przez głowę, niczym w mugolskim filmie, przeleciała jej cała seria obrazków, scen rodzajowych, w których spotykali się przypadkowo w najmniej odpowiednich okolicznościach, zupełnie jakby naczelnym planem złośliwego losu było ponowne krzyżowanie ich ścieżek i testowanie jak dużo to za dużo, ile jeszcze brakuje do wybuchu przypominającego apokalipsę. Wraz za tym przypomnieniem przypałętała się kłująca ostrym żądłem niechciana refleksja - czy na pewno robiła wszystko, by go unikać? Czy na pewno wykreśliła z listy swoich miejsc wszystkie ich miejsca? Czy wydarzeń na miarę nieszczęsnych wianków dało się uniknąć? Czy okłamywała samą siebie tylko po to, by wybielić się do granic możliwości i wszystkie winy zrzucać na tajemnicze, kapryśne byty metafizyczne, wybitne poczucie nieistniejącego przeznaczenia i felerne zbiegi okoliczności? Nawet gdyby serce Bena dudniło niczym bęben marszowy, nie byłaby go w stanie usłyszeć, gdy jej własne huczało niczym koła parowozu.
Zapomniała jak się oddycha. Wyczekiwała w napięciu reakcji, gorliwego zaprzeczenia podszytego fałszem, lecz tak doskonale poprawiającego samopoczucie, przynajmniej na krótką metę, deski ratunkowej dla osoby, która pomimo niewyuczonej umiejętności pływania skoczyła na głęboką wodę, deski ratunkowej, która dopiero chwycona w dłoń tonącego okazałaby się być brzytwą, z jednej strony pozwalającą utrzymać głowę na powierzchni wody i zachłysnąć się powietrzem, a z drugiej strony bezlitośnie i systematycznie rozcinającą kolejne delikatne tkanki pulsujące szkarłatną czerwienią. Wszystko zdawało się być lepsze od rozbierającego ją odrętwienia, od zawieszenia w próżni wyciskającej jej z płuc resztki tlenu. Nigdy nie rozmawiali o uczuciach. Nie byli w tym dobrzy, nigdy nie próbowali być. Wielkie wyznania brzmiały obco w ustach, chętniej zresztą były przekuwane w o wiele więcej znaczące gesty, obietnice wyślizgiwały się ze schematów, stając się później ciężkimi do wyegzekwowania, skoro rzadko kiedy były składane dosłownie, a nie intuicyjnie, a każdy temat zbyt romantyczny prędzej czy później się urywał. Nigdy nie musiała pytać o rzeczy oczywiste, skoro rozumieli się bez słów. Nigdy nie musiał mówić kocham skoro widziała to w jego oczach.
Teraz jednak to nie swoje odbicie widziała w rozszerzonych, zionących czernią źrenicach pochłaniających niemal całkowicie ciemnoczekoladową obwódkę tęczówek. Wstała z miejsca, w kilka sekund decydując się na zniknięcie w czasie, w którym Jaimie szukał odpowiednich słów, by urzeczywistnić jej obawy. Nie zdążyła nawet przemyśleć tego, jak się dostać do kominka zatarasowanego przez brodacza, gdy na podłogę runęły kawałki szkła, rozbijające się w zderzeniu z podłożem na mniejsze odłamki w niemalże artystyczny sposób. Marne resztki Ognistej chlusnęły w dół, a metaliczny zapach krwi skapującej wprost w bursztynową kałużę uderzył w nozdrza Harriett. Zamrugała kilkakrotnie, z lekkim opóźnieniem zawdzięczanym wypitemu trunkowi łącząc fakty w całość. Chwyciła się oparcia kanapy odruchowo, czując jak uginają się pod nią kolana i chociaż życzyłaby sobie tego, by było to wywołane wyznaniem Wrighta, jakaś część jej podpowiadała, że ma to związek ze szkłem pobłyskującym po obu stronach przebitej, wciąż ruszającej dłoni, mającej w sobie coś z makabreski. Nie wiedziała jak powinna zareagować. Co powiedzieć, co zrobić. Wierzyć czy nie, przyjmować do wiadomości czy negować. Cieszyć się z potwierdzenia, że jednak nie była mu obojętna czy rozpaczać nad tym, że nie była miłością absolutną i jego sercem dzieliła się nieświadomie przez te wszystkie lata. Afirmować kontynuację wyniszczających uczuć czy oburzać się tym, jak ambitnie podważał ich znaczenie. Czy to możliwe, że w jakiś pokrętny sposób rozbita butelka mogła się okazać jej wybawieniem? Wybrała najprostszą-najtrudniejszą drogę: ratunek fizyczny.
- Nie… - ruszaj szkła, wyciągnęła rękę w jego kierunku w powstrzymującym geście, ale było już za późno. Wright wyszarpnął już odłamek zdecydowanym ruchem, a zwolnione z ucisku ciała obcego warstwy skóry i mięśni postanowiły odpłacić się sowicie jasną krwią wypływającą z rany w zdecydowanie zbyt szybkim tempie. Lovegood w ułamku sekundy zmniejszyła dystans pomiędzy nimi, a szkło zachrzęściło donośnie pod jej butami, gdy chwyciła dłoń Bena kawałek powyżej rozoranego miejsca, by zaskakująco silnie jak na siebie zacisnąć palce i chociaż odrobinę zmniejszyć fontannę karminu. Nim sięgnęła po swoją różdżkę i ulegając instynktowi niesienia pomocy, wypowiedziała inkantację pierwszego leczniczego zaklęcia, wolną rękę skierowała ku wciąż ściskanemu przez bruneta zakrwawionego kawałka szkła, by wysunąć go z jego dłoni, póki ta wciąż pozostawała odporna na ostre krawędzie pozostałości zdradzieckiej butelki. Milczała wciąż, nie wypowiadając na głos pytań, które wprost krzyczały w jej głowie. Dlaczego to zrobiłeś, Jaimie? Czy nie czujesz już zupełnie nic, nawet bólu rozpłatanej dłoni?
Zapomniała jak się oddycha. Wyczekiwała w napięciu reakcji, gorliwego zaprzeczenia podszytego fałszem, lecz tak doskonale poprawiającego samopoczucie, przynajmniej na krótką metę, deski ratunkowej dla osoby, która pomimo niewyuczonej umiejętności pływania skoczyła na głęboką wodę, deski ratunkowej, która dopiero chwycona w dłoń tonącego okazałaby się być brzytwą, z jednej strony pozwalającą utrzymać głowę na powierzchni wody i zachłysnąć się powietrzem, a z drugiej strony bezlitośnie i systematycznie rozcinającą kolejne delikatne tkanki pulsujące szkarłatną czerwienią. Wszystko zdawało się być lepsze od rozbierającego ją odrętwienia, od zawieszenia w próżni wyciskającej jej z płuc resztki tlenu. Nigdy nie rozmawiali o uczuciach. Nie byli w tym dobrzy, nigdy nie próbowali być. Wielkie wyznania brzmiały obco w ustach, chętniej zresztą były przekuwane w o wiele więcej znaczące gesty, obietnice wyślizgiwały się ze schematów, stając się później ciężkimi do wyegzekwowania, skoro rzadko kiedy były składane dosłownie, a nie intuicyjnie, a każdy temat zbyt romantyczny prędzej czy później się urywał. Nigdy nie musiała pytać o rzeczy oczywiste, skoro rozumieli się bez słów. Nigdy nie musiał mówić kocham skoro widziała to w jego oczach.
Teraz jednak to nie swoje odbicie widziała w rozszerzonych, zionących czernią źrenicach pochłaniających niemal całkowicie ciemnoczekoladową obwódkę tęczówek. Wstała z miejsca, w kilka sekund decydując się na zniknięcie w czasie, w którym Jaimie szukał odpowiednich słów, by urzeczywistnić jej obawy. Nie zdążyła nawet przemyśleć tego, jak się dostać do kominka zatarasowanego przez brodacza, gdy na podłogę runęły kawałki szkła, rozbijające się w zderzeniu z podłożem na mniejsze odłamki w niemalże artystyczny sposób. Marne resztki Ognistej chlusnęły w dół, a metaliczny zapach krwi skapującej wprost w bursztynową kałużę uderzył w nozdrza Harriett. Zamrugała kilkakrotnie, z lekkim opóźnieniem zawdzięczanym wypitemu trunkowi łącząc fakty w całość. Chwyciła się oparcia kanapy odruchowo, czując jak uginają się pod nią kolana i chociaż życzyłaby sobie tego, by było to wywołane wyznaniem Wrighta, jakaś część jej podpowiadała, że ma to związek ze szkłem pobłyskującym po obu stronach przebitej, wciąż ruszającej dłoni, mającej w sobie coś z makabreski. Nie wiedziała jak powinna zareagować. Co powiedzieć, co zrobić. Wierzyć czy nie, przyjmować do wiadomości czy negować. Cieszyć się z potwierdzenia, że jednak nie była mu obojętna czy rozpaczać nad tym, że nie była miłością absolutną i jego sercem dzieliła się nieświadomie przez te wszystkie lata. Afirmować kontynuację wyniszczających uczuć czy oburzać się tym, jak ambitnie podważał ich znaczenie. Czy to możliwe, że w jakiś pokrętny sposób rozbita butelka mogła się okazać jej wybawieniem? Wybrała najprostszą-najtrudniejszą drogę: ratunek fizyczny.
- Nie… - ruszaj szkła, wyciągnęła rękę w jego kierunku w powstrzymującym geście, ale było już za późno. Wright wyszarpnął już odłamek zdecydowanym ruchem, a zwolnione z ucisku ciała obcego warstwy skóry i mięśni postanowiły odpłacić się sowicie jasną krwią wypływającą z rany w zdecydowanie zbyt szybkim tempie. Lovegood w ułamku sekundy zmniejszyła dystans pomiędzy nimi, a szkło zachrzęściło donośnie pod jej butami, gdy chwyciła dłoń Bena kawałek powyżej rozoranego miejsca, by zaskakująco silnie jak na siebie zacisnąć palce i chociaż odrobinę zmniejszyć fontannę karminu. Nim sięgnęła po swoją różdżkę i ulegając instynktowi niesienia pomocy, wypowiedziała inkantację pierwszego leczniczego zaklęcia, wolną rękę skierowała ku wciąż ściskanemu przez bruneta zakrwawionego kawałka szkła, by wysunąć go z jego dłoni, póki ta wciąż pozostawała odporna na ostre krawędzie pozostałości zdradzieckiej butelki. Milczała wciąż, nie wypowiadając na głos pytań, które wprost krzyczały w jej głowie. Dlaczego to zrobiłeś, Jaimie? Czy nie czujesz już zupełnie nic, nawet bólu rozpłatanej dłoni?
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Doprawdy nie pojmował jakim cudem ich wesoła, dziecięca gra obrała tak niespodziewany tor, zahaczając tematyką o Inarę. Ostatnią osobę, o której chciał rozmawiać lub nawet przywoływać z mroków niepamięci, podkoloryzowanych krwiście rozżalonym poczuciem niesprawiedliwości...bo przecież jej nie nienawidził; nie potrafił rozkołysać w sobie tego skrajnego uczucia wobec kobiety niegdyś mu bliskiej, zasługującej w pełni na miano młodszej, niesfornej siostry, uciekającej spod pieczy sztywnych guwernantek w ciepło jego niefrasobliwych ramion. Wolałby jednak pałać do Carrow tą skrajną niechęcią zamiast spalać się wewnętrznie z gorzkiego zawodu, z jakiejś frustrującej pogardy do kogoś, kto okazał się lepszy. Podobne uczucia władały nim po każdym przegranym meczu, gdy nie był w stanie zrozumieć czyjejś wygranej, podyktowanej wyborami niezależnych sędziów. Jeśli coś doprowadzało Benjamina do szału, to z pewnością niesprawiedliwość świata robiła to najszybciej, deklasując nawet upadlające, niemęskie aluzje, rzucane lekkomyślnie przez Nokturnowych zawadiaków, nawet nie zdających sobie sprawy jak blisko prawdy lądują ich obelgi. Tam jednak mógł wykorzystać siłę mięśni a w tym przypadku nie pozostało mu nic oprócz masochistycznego pielęgnowania zadry w swoim sercu: zadry niszczącej każde dobre wspomnienie o Inarze. Nie chciał o niej rozmawiać, nie chciał o niej myśleć, nie chciał, by swoją metafizyczną obecnością zanieczyszczała także i tę rozmowę, by znów włączała w Harriett tryb obrończyni uciśnionych, który tak w niej kochał i który jednocześnie doprowadzał go do szału. Najchętniej podniósłby dłonie do uszu, by zasłonić je w dziecięcym geście wściekłej bezradności podczas słuchania rodzicielskich frazesów, ale zamiast tego tylko skrzywił się jeszcze mocniej a czarne oczy zalśniły niepokojąco. Ciągle jednak potrafił nad sobą zapanować i spomiędzy spierzchniętych warg nie padło żadne zamilcz, głupia wzbogacone paskudnym przekleństwem. Wysłuchał jej do końca, zadziwiająco spokojnie, po czym tylko pokręcił głową. - Powiedz to Nottowi - warknął tylko, wzbogacając swą ambitną wypowiedź o krótkie parsknięcie śmiechu, bardzo szybko zanikające w ciężkiej ciszy następującej po prostym, banalnym pytaniu Harriett. I równie łatwej odpowiedzi.
Jak mógł kłamać przez tyle lat, karmiąc siebie i innych setką łgarstw? Mówienie prawdy bolało, owszem, ale nie istniało nic łatwiejszego - przynajmniej w tym dziwnym, magicznym momencie czasoprzestrzeni, gdy wpatrywał się w Hatsy i wiedział, że to, co robi jest słuszne. I że nie musi wzmacniać zbudowanych wokół siebie murów, bo przecież Lovegood poznała go bez nich, poznała jego największą słabość i...ciągle tutaj była. Może sprowadzona litością, może naturalną chęcią pomocy, lecz na pewno nie pragnieniem napawania się jego bólem. Coś, co wmawiał sobie przez kilka ostatnich lat, roztrzaskało się równie dramatycznie, co butelka Ognistej i Wright z równie zażenowanym zdziwieniem przyglądał się kawałkom hartowanego - przez durne, męskie ego - szkła. Ciężar odpowiedzialności za to, co im zrobił powinien przygnieść go do brudnej podłogi już na dobre, ale cierpiał zbyt mocno, by móc upaść jeszcze niżej. W czasie głodu nic nie było w stanie pogrążyć go bardziej i odnajdywał w tym marną pociechę. Obserwował powoli układający się chaos z pewnym niedowierzaniem, pesymistycznie wiedząc, że wyznanie, które wybrzmiało właśnie w chłodzie pomieszczenia, wcale nie ułatwi ich kontaktów, nie uściśli relacji, nie wskaże jasnej drogi, jaką powinni podążyć (każde w swoją stronę?). Mimo narywającego bólu dłoni i poszarpanego serca potrafił opanować nagłą chęć obrócenia wszystkiego w podły żart i ponownego ukrycia się za magiczną barierą skurwysyństwa, lecz to działanie nie było podyktowane godnym heroizmem a bezsilnością. Rozpadał się na kawałki, podświadomie wiedząc, że każdy dzień przybliża go do rozkosznego dokonania żywota w rynsztoku: albo dzięki własnej dłoni serwującej złoty strzał albo dzięki nokturnowym niesnaskom, jakim nie mógł zapobiegać w stanie skrajnego wyniszczenia. Może dlatego obnażał się emocjonalnie przed jedną z najważniejszych osób w życiu, chcąc domknąć pewne sprawy, zanim... Och, nie, nie planował takiego końca, mimo wszystko pozostając kawałem niezłego padalca, przekonanego o własnej nieśmiertelności, ale gdzieś pomiędzy kręgami tego sztywnego kręgosłupa moralnego pojawiało się coraz więcej chorych tkanek, czyniących go słabszym. Co pomagało zachować spokój, nawet gdy widział ucieczkowe zapędy Harriett, przyjmującej w milczeniu pokraczne wyznanie miłości. Nie interweniował jednak: stał przecież przed kominkiem, uniemożliwiając wybranie jedynej rozsądnej drogi ewakuacyjnej. Przez sekundę przed oczami mignęła mu sylwetka Percivala, znikająca za drzwiami wyjściowymi, ale przecież historia nie mogła zatoczyć aż tak oczywistego koła, powielając kliszę uciekających miłości. Wright uśmiechnął się przelotnie, gorzko, na to podświadome porównanie, ciągle wpatrując się w pobladłą Hatsy. Wyczekiwał odpowiedzi, reakcji, nie denerwując się jednak niczym nastolatek zafrasowany pierwszym wyznaniem swego szaleńczego zauroczenia. Właściwie nie interesował się już poranioną dłonią, pewien, że Lovegood zmniejsza dzielący ich dystans, żeby uderzyć go w twarz. Lub pocałować, tak, jak kiedyś.
Dualizm możliwości wszechświata nie sprawdził się jednak i Ben aż zmrużył oczy, gdy blondynka po prostu chwyciła go za rękę. Mocno, medycznie, bez żadnej naleciałości roztkliwionej pieszczoty. Zadrżał odruchowo, kiedy ktoś tak delikatny dotknął ledwie zabliźnionych miejsc na przedramionach, lecz nie wyszarpnął krwawiącej dłoni, z góry przyglądając się wachlarzowi czarnych rzęs o jasnych końcówkach, prostemu brzegowi nosa, zaciśniętym ustom. Ostatni raz stała tak blisko w Wierzbowym Parku, jakieś sto lat temu i Wright pomimo bólu potrafił skupić się na tych idiotycznie czułych drobiazgach.
- Nie możesz ciągle mnie ratować, Hatsy, próbując wyciągnąć mnie z bagna, do jakiego sam się wprowadziłem - powiedział cicho, ze znużeniem, powtarzając podstawową oczywistość - A ja nie mogę wpierdalać się w twoje życie i negować decyzji, które podejmujesz, bo... przecież nie należysz już do mnie - kontynuował z jakimś mistycznym i potwornie przerażającym - dla kogoś, kto znał Bena tylko od chaotycznej, emocjonalnej strony - tonem, lekceważąc szklące się z bólu oczy, kompletnie niepasujące do filozoficznego i wbrew podniosłości niefrasobliwego brzmienia głosu. - I nie możemy ciągle się szarpać. Nie wiem, czy znosiłaś moje zachowania z litości, z poczucia obowiązku, z nostalgii za szczęściem, jakie dzieliliśmy, ale...to nieważne. Zniszczyłem to bezpowrotnie a to, że cię kocham, niczego nie zmienia - zakończył jakoś sucho, wręcz z odrobiną niechęci, wyszarpując nagle dłoń z ochronnego uścisku Harriett. Mało delikatnie, krew wesoło obryzgała ich obydwoje, przestając dopiero w momencie, w którym wyminął Lovegood, przyciskając dłoń do piersi. Zrobił kilka chwiejnych kroków, depcząc szkło, po czym ściągnął ze ściany chustę haftowaną włosem jednorożca, by owinąć nią ranę. Sięgnięcie po różdżkę wydawało mu się zadaniem ponad siły, tak samo jak odwrócenie się ponownie przodem w kierunku Hatsy. Bał się jej spojrzenia, bał się, że w końcu wszystko zrozumie i mu przytaknie, bał się, że zacznie się kłócić, wylewając na niego całą swoją dobroć, ale najbardziej bał się, że gdy tylko się odwróci zobaczy wyłąćznie buchające zielenią płomienie a jego wyznanie będzie w nieskończoność odbijało się echem w pustce pozostawionej po jedynej kobiecie, którą kiedykolwiek pokochał.
Jak mógł kłamać przez tyle lat, karmiąc siebie i innych setką łgarstw? Mówienie prawdy bolało, owszem, ale nie istniało nic łatwiejszego - przynajmniej w tym dziwnym, magicznym momencie czasoprzestrzeni, gdy wpatrywał się w Hatsy i wiedział, że to, co robi jest słuszne. I że nie musi wzmacniać zbudowanych wokół siebie murów, bo przecież Lovegood poznała go bez nich, poznała jego największą słabość i...ciągle tutaj była. Może sprowadzona litością, może naturalną chęcią pomocy, lecz na pewno nie pragnieniem napawania się jego bólem. Coś, co wmawiał sobie przez kilka ostatnich lat, roztrzaskało się równie dramatycznie, co butelka Ognistej i Wright z równie zażenowanym zdziwieniem przyglądał się kawałkom hartowanego - przez durne, męskie ego - szkła. Ciężar odpowiedzialności za to, co im zrobił powinien przygnieść go do brudnej podłogi już na dobre, ale cierpiał zbyt mocno, by móc upaść jeszcze niżej. W czasie głodu nic nie było w stanie pogrążyć go bardziej i odnajdywał w tym marną pociechę. Obserwował powoli układający się chaos z pewnym niedowierzaniem, pesymistycznie wiedząc, że wyznanie, które wybrzmiało właśnie w chłodzie pomieszczenia, wcale nie ułatwi ich kontaktów, nie uściśli relacji, nie wskaże jasnej drogi, jaką powinni podążyć (każde w swoją stronę?). Mimo narywającego bólu dłoni i poszarpanego serca potrafił opanować nagłą chęć obrócenia wszystkiego w podły żart i ponownego ukrycia się za magiczną barierą skurwysyństwa, lecz to działanie nie było podyktowane godnym heroizmem a bezsilnością. Rozpadał się na kawałki, podświadomie wiedząc, że każdy dzień przybliża go do rozkosznego dokonania żywota w rynsztoku: albo dzięki własnej dłoni serwującej złoty strzał albo dzięki nokturnowym niesnaskom, jakim nie mógł zapobiegać w stanie skrajnego wyniszczenia. Może dlatego obnażał się emocjonalnie przed jedną z najważniejszych osób w życiu, chcąc domknąć pewne sprawy, zanim... Och, nie, nie planował takiego końca, mimo wszystko pozostając kawałem niezłego padalca, przekonanego o własnej nieśmiertelności, ale gdzieś pomiędzy kręgami tego sztywnego kręgosłupa moralnego pojawiało się coraz więcej chorych tkanek, czyniących go słabszym. Co pomagało zachować spokój, nawet gdy widział ucieczkowe zapędy Harriett, przyjmującej w milczeniu pokraczne wyznanie miłości. Nie interweniował jednak: stał przecież przed kominkiem, uniemożliwiając wybranie jedynej rozsądnej drogi ewakuacyjnej. Przez sekundę przed oczami mignęła mu sylwetka Percivala, znikająca za drzwiami wyjściowymi, ale przecież historia nie mogła zatoczyć aż tak oczywistego koła, powielając kliszę uciekających miłości. Wright uśmiechnął się przelotnie, gorzko, na to podświadome porównanie, ciągle wpatrując się w pobladłą Hatsy. Wyczekiwał odpowiedzi, reakcji, nie denerwując się jednak niczym nastolatek zafrasowany pierwszym wyznaniem swego szaleńczego zauroczenia. Właściwie nie interesował się już poranioną dłonią, pewien, że Lovegood zmniejsza dzielący ich dystans, żeby uderzyć go w twarz. Lub pocałować, tak, jak kiedyś.
Dualizm możliwości wszechświata nie sprawdził się jednak i Ben aż zmrużył oczy, gdy blondynka po prostu chwyciła go za rękę. Mocno, medycznie, bez żadnej naleciałości roztkliwionej pieszczoty. Zadrżał odruchowo, kiedy ktoś tak delikatny dotknął ledwie zabliźnionych miejsc na przedramionach, lecz nie wyszarpnął krwawiącej dłoni, z góry przyglądając się wachlarzowi czarnych rzęs o jasnych końcówkach, prostemu brzegowi nosa, zaciśniętym ustom. Ostatni raz stała tak blisko w Wierzbowym Parku, jakieś sto lat temu i Wright pomimo bólu potrafił skupić się na tych idiotycznie czułych drobiazgach.
- Nie możesz ciągle mnie ratować, Hatsy, próbując wyciągnąć mnie z bagna, do jakiego sam się wprowadziłem - powiedział cicho, ze znużeniem, powtarzając podstawową oczywistość - A ja nie mogę wpierdalać się w twoje życie i negować decyzji, które podejmujesz, bo... przecież nie należysz już do mnie - kontynuował z jakimś mistycznym i potwornie przerażającym - dla kogoś, kto znał Bena tylko od chaotycznej, emocjonalnej strony - tonem, lekceważąc szklące się z bólu oczy, kompletnie niepasujące do filozoficznego i wbrew podniosłości niefrasobliwego brzmienia głosu. - I nie możemy ciągle się szarpać. Nie wiem, czy znosiłaś moje zachowania z litości, z poczucia obowiązku, z nostalgii za szczęściem, jakie dzieliliśmy, ale...to nieważne. Zniszczyłem to bezpowrotnie a to, że cię kocham, niczego nie zmienia - zakończył jakoś sucho, wręcz z odrobiną niechęci, wyszarpując nagle dłoń z ochronnego uścisku Harriett. Mało delikatnie, krew wesoło obryzgała ich obydwoje, przestając dopiero w momencie, w którym wyminął Lovegood, przyciskając dłoń do piersi. Zrobił kilka chwiejnych kroków, depcząc szkło, po czym ściągnął ze ściany chustę haftowaną włosem jednorożca, by owinąć nią ranę. Sięgnięcie po różdżkę wydawało mu się zadaniem ponad siły, tak samo jak odwrócenie się ponownie przodem w kierunku Hatsy. Bał się jej spojrzenia, bał się, że w końcu wszystko zrozumie i mu przytaknie, bał się, że zacznie się kłócić, wylewając na niego całą swoją dobroć, ale najbardziej bał się, że gdy tylko się odwróci zobaczy wyłąćznie buchające zielenią płomienie a jego wyznanie będzie w nieskończoność odbijało się echem w pustce pozostawionej po jedynej kobiecie, którą kiedykolwiek pokochał.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dobre intencje często działały na nią w jakiś sposób zaślepiająco. Widziała cel, wiedziała dokładnie, co i dlaczego chce osiągnąć, mgliste pozostawały tylko środki, które nie zawsze chciały się uświęcić zgodnie ze starym porzekadłem. Jeśli kiedykolwiek nieświadomie pretendowała do miana uzdrowicielki zbolałych, była uzdrowicielem tak obsesyjnie skupionym na wyciągnięciu ciernia z wnętrzności pacjenta, że aż niezwracającym uwagi na to, że własnymi dłońmi próbującymi sięgnąć małego kolca sieje większe spustoszenie i zadaje większy ból, że może rozsądniej, może zdrowiej, może lepiej byłoby się wycofać, pozwolić zadziałać zbawiennemu upływowi czasu i naturalnej kolei rzeczy, w której wrażliwe tkanki stopniowo obrosłyby ciało obce, neutralizując jego niepożądany potencjał, że czasem ingerencja była najgorszym, co można było uczynić. Po raz kolejny nie odbijała znacząco od swojego zwyczajowego schematu; wpychała palce prosto w zaognioną ranę, szarpała kolejne wrażliwe struny, nie mogąc dotrzeć do źródła problemu i odmawiając zauważenia, że ma krew na rękach. Nie była w stanie pojąć tego, kiedy i jakim cudem relacje czwórki głównych bohaterów najświeższego dramatu zapętliły się tak kłopotliwie. Wyrzucała z siebie kolejne słowa coraz szybciej, by wypowiedzieć ich jak najwięcej nim Ben postanowi bezpardonowo jej przerwać, jednak nic podobnego nie nastąpiło. Może to i gorzej dla Lovegood. Krótkie warknięcie przechodzące w kłujący w uszy śmiech podważyło jej apel po stokroć skuteczniej niż uczyniłby to jakikolwiek typowy akt oburzenia, z którym była już oswojona. Ściągnęła brwi ku sobie w wyrazie konsternacji, który absolutnie nie dodawał jej powagi, a spojrzenie na parę chwil wbiła w obłażącą z farby ścianę, jakby studiowanie drobnych, kolorowych wiórków nierówno odstających od powierzchni stało się nagle jej priorytetem. Wszystko, by nie dojrzał dziwnej mieszaniny bliżej nieokreślonych uczuć gnieżdżących się w jej oczach.
Wierzyła w to, że przeżyła już wszystko, a więc była w stanie przetrwać wszystko, niezależnie od czynników. Może nie bez uszczerbków, nie była przecież niezniszczalna, ale podnosiła się ponownie, niczym trzcina, którą przetaczające się burze uginały zamiast łamać. Okłamywała samą siebie, nie była gotowa na coś takiego. Nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, by wyrazić chaos myśli kłębiących się w jej głowie, nie mogła dobrać odpowiednich gestów, które kiedyś wydawały się być tak naturalne, a które teraz w zetknięciu za ścianą dystansu wybiegającego poza kategorię fizyczną topiły się niczym śnieg w pierwszych, wiosennych promieniach słonecznych. Nic nie wydawało się być wystarczająco dobre. Jaskrawa czerwień raziła ją w oczy, które choć rozszerzonymi źrenicami chłonęły wszystkie bodźce, nie były w stanie ich przetworzyć i przekazać do mózgu stosownych informacji układających się w logiczną całość. Czuła pod palcami drobne wybrzuszenia, twardsze punkty odcinające się od reszty skóry naznaczonej ciemnymi liniami tatuaży, które były jej ostatnią zasłoną maskującą to, czego nie potrafiła przyjąć do wiadomości. Z odmętów pamięci wypłynęły wspomnienia listu Seliny, insynuującej zbyt zażyłe relacje Wrighta i substancji wyskokowych, mignęła również oranżeria i niepokojące drżenie mięśni niewynikające z niemożliwego do zniesienia uczucia chłodu nieobecnego pomiędzy rzędami ciepłolubnych roślin. Miała już wszystko jak na tacy, a wciąż się wzbraniała przed połączeniem kropek w całość. Zacisnęła mocniej palce i podniosła spojrzenie, by odnaleźć zmęczone oczy Benjamina, mimo że uczynienie tego było z jej strony prawdziwym aktem heroizmu.
Skrzywiła się. Krótki grymas przemknął przez jej twarz i wygładził się równie szybko, jakby w ogóle nie miał miejsca. Kąciki jej ust drgnęły, lecz powstrzymała się przed wypowiedzeniem pierwszej rzeczy, którą przyniosła jej ślina na język, gdy wysłuchiwała monotonnej perory wbijającej się gdzieś pomiędzy czwarte a piąte żebro, a chwilę później - uśmiechnęła się blado. - Powtarzasz się - stwierdziła niemalże niefrasobliwie, jakby chciała mu rzucić wyzwanie pod tytułem powiedz mi coś, czego nie wiem, do wszelkich ataków wesołości było jej jednak daleko, a komentarz Harriett był niczym więcej jak mało przekonującą reakcją obronną. - Przyszłam z własnej woli. Nigdzie mnie nie wciągasz - zaprzeczyła, jakże banalnie czepiając się jedynej rzeczy, która pozostawiała jej okno możliwości i brnąc dalej w zaparte. - Nigdy nie należałam do kogokolwiek, robiłam co chciałam i kiedy chciałam, w tej kwestii nic się nie zmieniło - ile razy i na jak wiele sposobów mogła akcentować to, co wydawało się być tak oczywiste? Przygryzła usta ponownie, tylko po to, by wmówić sobie, że wzmagające się rozmazanie obrazu w jej oczach to wina nagłego pieczenia pękniętej wargi rozlewającej na jej kubkach smakowych rdzawą nutę.
I nie możemy ciągle się szarpać. Dlatego szarpnął się tak gwałtownie, że półwila aż zachwiała się na nogach, na ułamek sekundy tracąc równowagę, by dopiero po chwili dostrzec wsiąkające w materiał sukni plamy krwi. Nie mogła dbać o nie mniej, nie teraz, gdy Wright odrzucał jej pomocną dłoń i tłamsił brutalnie jej opiekuńczy instynkt.
- Dlaczego to robisz? - zapytała ostrym tonem, rozluźniając palce i upuszczając unurzany w szkarłacie kawałek szkła, który upadł na podłogę z brzdękiem, uzupełniając kolekcję znajdującą się już pod jej stopami. - Dlaczego wątpisz w moje intencje? Dlaczego podważasz sens wszystkiego? - kontynuowała litanię niewiadomych, zwracając się w przeciwnym kierunku, by śledzić spojrzeniem wymijającą ją postać i patrzeć jak z jedynego względnie ładnego elementu wystroju wnętrz robi bandaż. Naprawdę wolał radzić sobie ze swoimi obrażeniami metodami chałupniczymi, zamiast pozwolić jej sobie pomóc? Naprawdę wyznawał miłość i łamał serce w tym samym zdaniu, w tym samym oddechu? Słowa odbijały się głucho w jej dziwnie pustej czaszce, nie nabierając przy tym ani odrobiny więcej sensu, a płuca zafalowały panicznie, płonąc żywym ogniem. - Dlaczego mówisz to, na co czekam od sześciu lat i odwracasz się do mnie plecami? - zadała w końcu ostatnie, najżałośniejsze pytanie nienaturalnie przytłumionym głosem, który nie zwiastował niczego dobrego. Uniosła głowę, lecz nie widziała już przybrudzonego sufitu. Na zarumienionych z emocji policzkach pojawiły się lśniące ścieżki ciepłych łez, które starła wierzchem dłoni, nienawidząc samej siebie za swoją słabość. Coś w niej pękło.
Wierzyła w to, że przeżyła już wszystko, a więc była w stanie przetrwać wszystko, niezależnie od czynników. Może nie bez uszczerbków, nie była przecież niezniszczalna, ale podnosiła się ponownie, niczym trzcina, którą przetaczające się burze uginały zamiast łamać. Okłamywała samą siebie, nie była gotowa na coś takiego. Nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, by wyrazić chaos myśli kłębiących się w jej głowie, nie mogła dobrać odpowiednich gestów, które kiedyś wydawały się być tak naturalne, a które teraz w zetknięciu za ścianą dystansu wybiegającego poza kategorię fizyczną topiły się niczym śnieg w pierwszych, wiosennych promieniach słonecznych. Nic nie wydawało się być wystarczająco dobre. Jaskrawa czerwień raziła ją w oczy, które choć rozszerzonymi źrenicami chłonęły wszystkie bodźce, nie były w stanie ich przetworzyć i przekazać do mózgu stosownych informacji układających się w logiczną całość. Czuła pod palcami drobne wybrzuszenia, twardsze punkty odcinające się od reszty skóry naznaczonej ciemnymi liniami tatuaży, które były jej ostatnią zasłoną maskującą to, czego nie potrafiła przyjąć do wiadomości. Z odmętów pamięci wypłynęły wspomnienia listu Seliny, insynuującej zbyt zażyłe relacje Wrighta i substancji wyskokowych, mignęła również oranżeria i niepokojące drżenie mięśni niewynikające z niemożliwego do zniesienia uczucia chłodu nieobecnego pomiędzy rzędami ciepłolubnych roślin. Miała już wszystko jak na tacy, a wciąż się wzbraniała przed połączeniem kropek w całość. Zacisnęła mocniej palce i podniosła spojrzenie, by odnaleźć zmęczone oczy Benjamina, mimo że uczynienie tego było z jej strony prawdziwym aktem heroizmu.
Skrzywiła się. Krótki grymas przemknął przez jej twarz i wygładził się równie szybko, jakby w ogóle nie miał miejsca. Kąciki jej ust drgnęły, lecz powstrzymała się przed wypowiedzeniem pierwszej rzeczy, którą przyniosła jej ślina na język, gdy wysłuchiwała monotonnej perory wbijającej się gdzieś pomiędzy czwarte a piąte żebro, a chwilę później - uśmiechnęła się blado. - Powtarzasz się - stwierdziła niemalże niefrasobliwie, jakby chciała mu rzucić wyzwanie pod tytułem powiedz mi coś, czego nie wiem, do wszelkich ataków wesołości było jej jednak daleko, a komentarz Harriett był niczym więcej jak mało przekonującą reakcją obronną. - Przyszłam z własnej woli. Nigdzie mnie nie wciągasz - zaprzeczyła, jakże banalnie czepiając się jedynej rzeczy, która pozostawiała jej okno możliwości i brnąc dalej w zaparte. - Nigdy nie należałam do kogokolwiek, robiłam co chciałam i kiedy chciałam, w tej kwestii nic się nie zmieniło - ile razy i na jak wiele sposobów mogła akcentować to, co wydawało się być tak oczywiste? Przygryzła usta ponownie, tylko po to, by wmówić sobie, że wzmagające się rozmazanie obrazu w jej oczach to wina nagłego pieczenia pękniętej wargi rozlewającej na jej kubkach smakowych rdzawą nutę.
I nie możemy ciągle się szarpać. Dlatego szarpnął się tak gwałtownie, że półwila aż zachwiała się na nogach, na ułamek sekundy tracąc równowagę, by dopiero po chwili dostrzec wsiąkające w materiał sukni plamy krwi. Nie mogła dbać o nie mniej, nie teraz, gdy Wright odrzucał jej pomocną dłoń i tłamsił brutalnie jej opiekuńczy instynkt.
- Dlaczego to robisz? - zapytała ostrym tonem, rozluźniając palce i upuszczając unurzany w szkarłacie kawałek szkła, który upadł na podłogę z brzdękiem, uzupełniając kolekcję znajdującą się już pod jej stopami. - Dlaczego wątpisz w moje intencje? Dlaczego podważasz sens wszystkiego? - kontynuowała litanię niewiadomych, zwracając się w przeciwnym kierunku, by śledzić spojrzeniem wymijającą ją postać i patrzeć jak z jedynego względnie ładnego elementu wystroju wnętrz robi bandaż. Naprawdę wolał radzić sobie ze swoimi obrażeniami metodami chałupniczymi, zamiast pozwolić jej sobie pomóc? Naprawdę wyznawał miłość i łamał serce w tym samym zdaniu, w tym samym oddechu? Słowa odbijały się głucho w jej dziwnie pustej czaszce, nie nabierając przy tym ani odrobiny więcej sensu, a płuca zafalowały panicznie, płonąc żywym ogniem. - Dlaczego mówisz to, na co czekam od sześciu lat i odwracasz się do mnie plecami? - zadała w końcu ostatnie, najżałośniejsze pytanie nienaturalnie przytłumionym głosem, który nie zwiastował niczego dobrego. Uniosła głowę, lecz nie widziała już przybrudzonego sufitu. Na zarumienionych z emocji policzkach pojawiły się lśniące ścieżki ciepłych łez, które starła wierzchem dłoni, nienawidząc samej siebie za swoją słabość. Coś w niej pękło.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Łatwość, z którą przychodziło mu dzielić się z Harriett najskrytszymi, ukrywanymi przez lata uczuciami, powinna go mocno zaniepokoić, od razu kierując resztki racjonalnych myśli na tor druzgoczącej podejrzliwości wobec swego stanu psychicznego. Narkotyki mogły niszczyć go na wiele sposobów, rozorując pokryte tatuażami przedramię, pokrywając ropiejącymi strupami zrosty, ograniczając siłę i odbierając pełnię sprawności, ale istniało coś bardziej przerażającego od destrukcji ciała. Głód obdzierał go nie tylko z dobrodziejstw namacalnych, fizycznych, wybijających go ponad tłum wychudzonych przeciętniaków, ale także widocznie odbierał mu resztkę rozumu odpowiedzialną za instynkt samozachowawczy. Ten zniknął przecież całkowicie, pozwalając Benjaminowi w końcu patrzeć na rzeczywistość bez zabrudzonych kłamliwym testosteronem okularów, a obraz, jaki rozpościerał się przed jego oczami nie należał do najprzyjemniejszych. Widział przecież nie tylko teraźniejszość - Harriett w białej sukience poplamionej krwią, półwiszącą na oparciu krzesła etolę z lisa, uporządkowany salon, kałużę szkła, krwi i whisky tuż obok cicho trzaskającego w kominku ognia - ale i całą ich relację. Pierwsze spojrzenie na meczu Qudditcha, pierwsze takie uczucie do kobiety wyjątkowej, podziwianej przez wszystkich, pięknej aż do bólu; pierwsza rozmowa, odsłaniająca przed nim równie zaskakującą prawdę: Lovegood miała do zaoferowania dużo więcej od zachwycającej buzi. Pierwsze zetknięcie się z jej dobrocią, wrażliwością, talentem; pierwsze, zapierające dech w piersiach odkrycie, że nie należy do grona nudnych, zmanierowanych żeńskich kukiełek, potrafiąc go zaskoczyć, zniewolić, podniecić tak, że cały płonął. Stracił dla niej głowę, nie mogąc zrozumieć jakim cudem - bo w takich kategoriach rozpatrywał odwzajemnione zainteresowanie Hatsy, oczywiście chowając je gdzieś pod tanią przykrywką donżuańskiej arogancji - ona odczuwa to samo. Zachłystywał się każdym wspólnym dniem, ba, nawet godziną, płomieniem w jej jasnych oczach, muśnięciem dłoni; zupełnie zwariował na jej punkcie, pozwalając sobie nawet na skrajnie romantyczne gesty. Kwiaty. Utrzymywanie zainteresowanego wyrazu twarzy na nudnych recitalach. Święta cierpliwość do miłosiernych wybryków. Błyskanie uśmiechem do fotoreporterów, czyhających na każdy okruszek sensacji. W końcu: odkrycie w sobie masochistycznego pragnienia do zrzeczenia się absolutnej niepodległości w prostym geście wręczenia zaręczynowego pierścionka. Doskonale pamiętał, że nie poznawał siebie w lustrze, ale, paradoksalnie, nigdy wcześniej nie czuł się ze sobą tak dobrze. Szczerze.
Nie chciał powracać do tych szczęśliwych wspomnień, boleśnie rozdzierających wnętrzności, ale musiał na nie spoglądać, świadom tego, jak wiele utracił. Jakaś część Benjamina dalej chciała brnąć w zaparte, chciała wytłumaczyć niewytłumaczalne, chciała obnażyć jeszcze mocniej poczucie pustki, chorych pragnień, narastających w coraz bardziej wyrafinowanych koszmarach, tworzących nową wersję historii, z której klepkami brnął przez tyle lat. Zdrada Harriett była przecież jego zdradą. Zderzał się teraz z tą prawdą absolutną, nie tyle przerażony co paskudnie upokorzony. Najgorsze uczucie świata, które normalnie sprowokowałoby do czynów równie okrutnych, lecz...nie miał na nie siły. Pozwolił bezradności na zawładnięcie sobą i dopiero w momencie, w którym skapitulował, zaprzestając histerycznego szarpania się z realnym światem, mógł poczuć pewną ulgę.
Kalejdoskop dalej kręcił się jak oszalały, błyskając w półmroku zakrwawionymi drobinkami przewin, lecz Wright nie miał już nic do stracenia. W pewien sposób przywykł do ciągłego bólu i chociaż oczy widowiskowo zaszkliły się łzami, gdy dociskał magiczny materiał do przebitej skóry, to spomiędzy zaciśniętych warg nie wydarł się żaden jęk a ciszę przerwały wyłącznie słowa Hatsy, dobiegające do niego jak z głębi studni.
Kręcili się w kółko na zabawkowej karuzeli, ale każde okrążenie kosztowało ich coraz więcej energii, jakby to oni symbiotycznie zasilali nieznośną, nasilającą się muzykę. Masochistyczna rozrywka miała się jednak niedługo skończyć: a może już zatrzymali się w pół ruchu, spetryfikowani tą głupią, żałosną szczerością, która okazała się aż tak silna? Ben odetchnął ciężko i jego myśli na sekundę znów popłynęły w kierunku woreczka z sproszkowanymi pazurami smoka. Ulga, rozkosz, ciepło, spokój, brak cierpienia, brak wątpliwości, ślepe parcie naprzód, po trupach, do nieistniejącego celu. Pragnął tego z całego złamanego serca, pompującego zatrutą krew, ale nie chciał opuszczać szaleńczo przyjętej ścieżki. Nie chciał być więcej tchórzem.
Zaśmiał się nagle ponownie, tym razem zupełnie inaczej, lżej, cieplej, choć nieco sarkastycznie. Jak zwykle, Harriett pierwsza niezależna, niepodległa, przekonana o tym, że panuje nad całym złem tego świata. Jakieś dziwne, niemęskie rozczulenie ścisnęło go za gardło, ale na szczęście szybko zniknęło, zmiecione następnymi słowami blondynki. Tym razem trafiającymi na znacznie mniej przyjemny grunt. Ben ciągle wpatrywał się w przesiąkający szybko krwią brokatowy opatrunek - cóż za finezyjna groteska - dopiero po dłuższej chwili odwracając się powoli w stronę Harriett. Żałował, że wygłodniałe zmysły wyostrzyły się aż do bólu, bo dokładnie widział wilgotne ślady na jej bladych policzkach. Mógł odpowiedzieć w tylko jeden, szczery sposób, ale wypowiedzenie trzeci raz wyznania miłości wydawało się już ponad jego zmarnowane siły. Usta zadrżały na krawędzi ponownego obnażenia, ale zagryzł je zanim zdążyło ulecieć w przesycone domowym zapachem powietrze.
- Bo my nie mamy już szans, Harriett. To, że cię... - urwał, przeczesując drugą dłonią skołtunione włosy w pierwszym nerwowym geście tego popołudnia - to niczego nie zmienia - powtórzył po raz setny, nieustępliwie, starając się powstrzymać histeryczną chęć przekroczenia linii demarkacyjnej pomiędzy dywanem a zasianą szkłem podłogą tuż przy kominku, by potrząsnąć Lovegood, chcąc ją oprzytomnić. Albo choć przelotnie dotknąć białej skóry jej ramion. - Naprawdę tego nie widzisz? Tego, kim się stałem? - spytał gorzko, rozkładając bezradnie ręce, jakby mogąc objąć nimi cały żałosny poziom Nokturnowej kawalerki, w niczym nieprzypominającej wnętrz, do których przywykli za lepszych, zdrowych, bogatszych czasów. - Nie chcesz wiedzieć, czym się teraz zajmuję, nie chcesz wiedzieć, co sprzedaję ludziom, nie chcesz wiedzieć, co robię wieczorami i z kim to robię - wyrzucił z siebie na jednym wydechu a na jego wargach zadrżał dziwny uśmiech, jednocześnie szalenie niepokojący i skrajnie żałosny. Biernie opuścił dłonie, krzywiąc się odruchowo, gdy zgięcia łokci zapłonęły ogniskiem nowego bólu. - Czekałaś na moje wyznanie? Po co? Żebyśmy mogli usiąść w jakiejś zapchlonej tawernie i porozmawiać o tym, jak zostawiłem cię w najgorszym momencie twojego życia? Jak opuściłem ciebie i dziecko, gdy najbardziej mnie potrzebowaliście? Jak rozpierdoliłem nasze szczęście, bo nie potrafiłem poradzić sobie z problemami inaczej niż rżnąc mężczyzn i uciekając przed prawdą? - kontynuował z jakąś smutną zajadliwością, okładając samego siebie ciężarem odpowiedzialności za krzywdy, które wyrządził. Głos mu nie drżał a kolejne uderzenia wyprowadzał zaskakująco celnie, czując, że brakuje mu tchu. Przerwał na chwilę, po prostu oddychając ciężko i patrząc na Harriett, świadomy, że może teraz dokładnie się mu przyjrzeć, że piwne oczy nigdy nie były aż tak przejrzystą, otwartą drogą do jego tchórzliwego, chorego, popieprzonego wnętrza, które tak histerycznie starał się ukryć. - A ty, po tym wszystkim, co zrobiłem, wciąż próbujesz mi pomóc - wychrypiał słabo, z niemalże dziecięcym niedowierzaniem połączonym w przedziwnej kombinacji z prawdziwym gniewem. Chciał ochronić Hatsy przed sobą samym...i przed nią samą, zbyt dobrą, by mógł naiwnie marzyć o tym, by wywołać na jej twarzy uśmiech. Miał rację już wtedy, przed laty, gdy sądził, że nigdy na nią nie zasługiwał, i ta nieuchronność brutalnego spostrzeżenia odebrała mu na dobre możliwość swobodnego nabierania powietrza i wyrzucania z siebie kolejnych logicznych elementów paskudnej układanki, jaką rozkładał przed jej oczami, chcąc, by i ona zobaczyła ich relację w prawdziwym kształcie.
Nie chciał powracać do tych szczęśliwych wspomnień, boleśnie rozdzierających wnętrzności, ale musiał na nie spoglądać, świadom tego, jak wiele utracił. Jakaś część Benjamina dalej chciała brnąć w zaparte, chciała wytłumaczyć niewytłumaczalne, chciała obnażyć jeszcze mocniej poczucie pustki, chorych pragnień, narastających w coraz bardziej wyrafinowanych koszmarach, tworzących nową wersję historii, z której klepkami brnął przez tyle lat. Zdrada Harriett była przecież jego zdradą. Zderzał się teraz z tą prawdą absolutną, nie tyle przerażony co paskudnie upokorzony. Najgorsze uczucie świata, które normalnie sprowokowałoby do czynów równie okrutnych, lecz...nie miał na nie siły. Pozwolił bezradności na zawładnięcie sobą i dopiero w momencie, w którym skapitulował, zaprzestając histerycznego szarpania się z realnym światem, mógł poczuć pewną ulgę.
Kalejdoskop dalej kręcił się jak oszalały, błyskając w półmroku zakrwawionymi drobinkami przewin, lecz Wright nie miał już nic do stracenia. W pewien sposób przywykł do ciągłego bólu i chociaż oczy widowiskowo zaszkliły się łzami, gdy dociskał magiczny materiał do przebitej skóry, to spomiędzy zaciśniętych warg nie wydarł się żaden jęk a ciszę przerwały wyłącznie słowa Hatsy, dobiegające do niego jak z głębi studni.
Kręcili się w kółko na zabawkowej karuzeli, ale każde okrążenie kosztowało ich coraz więcej energii, jakby to oni symbiotycznie zasilali nieznośną, nasilającą się muzykę. Masochistyczna rozrywka miała się jednak niedługo skończyć: a może już zatrzymali się w pół ruchu, spetryfikowani tą głupią, żałosną szczerością, która okazała się aż tak silna? Ben odetchnął ciężko i jego myśli na sekundę znów popłynęły w kierunku woreczka z sproszkowanymi pazurami smoka. Ulga, rozkosz, ciepło, spokój, brak cierpienia, brak wątpliwości, ślepe parcie naprzód, po trupach, do nieistniejącego celu. Pragnął tego z całego złamanego serca, pompującego zatrutą krew, ale nie chciał opuszczać szaleńczo przyjętej ścieżki. Nie chciał być więcej tchórzem.
Zaśmiał się nagle ponownie, tym razem zupełnie inaczej, lżej, cieplej, choć nieco sarkastycznie. Jak zwykle, Harriett pierwsza niezależna, niepodległa, przekonana o tym, że panuje nad całym złem tego świata. Jakieś dziwne, niemęskie rozczulenie ścisnęło go za gardło, ale na szczęście szybko zniknęło, zmiecione następnymi słowami blondynki. Tym razem trafiającymi na znacznie mniej przyjemny grunt. Ben ciągle wpatrywał się w przesiąkający szybko krwią brokatowy opatrunek - cóż za finezyjna groteska - dopiero po dłuższej chwili odwracając się powoli w stronę Harriett. Żałował, że wygłodniałe zmysły wyostrzyły się aż do bólu, bo dokładnie widział wilgotne ślady na jej bladych policzkach. Mógł odpowiedzieć w tylko jeden, szczery sposób, ale wypowiedzenie trzeci raz wyznania miłości wydawało się już ponad jego zmarnowane siły. Usta zadrżały na krawędzi ponownego obnażenia, ale zagryzł je zanim zdążyło ulecieć w przesycone domowym zapachem powietrze.
- Bo my nie mamy już szans, Harriett. To, że cię... - urwał, przeczesując drugą dłonią skołtunione włosy w pierwszym nerwowym geście tego popołudnia - to niczego nie zmienia - powtórzył po raz setny, nieustępliwie, starając się powstrzymać histeryczną chęć przekroczenia linii demarkacyjnej pomiędzy dywanem a zasianą szkłem podłogą tuż przy kominku, by potrząsnąć Lovegood, chcąc ją oprzytomnić. Albo choć przelotnie dotknąć białej skóry jej ramion. - Naprawdę tego nie widzisz? Tego, kim się stałem? - spytał gorzko, rozkładając bezradnie ręce, jakby mogąc objąć nimi cały żałosny poziom Nokturnowej kawalerki, w niczym nieprzypominającej wnętrz, do których przywykli za lepszych, zdrowych, bogatszych czasów. - Nie chcesz wiedzieć, czym się teraz zajmuję, nie chcesz wiedzieć, co sprzedaję ludziom, nie chcesz wiedzieć, co robię wieczorami i z kim to robię - wyrzucił z siebie na jednym wydechu a na jego wargach zadrżał dziwny uśmiech, jednocześnie szalenie niepokojący i skrajnie żałosny. Biernie opuścił dłonie, krzywiąc się odruchowo, gdy zgięcia łokci zapłonęły ogniskiem nowego bólu. - Czekałaś na moje wyznanie? Po co? Żebyśmy mogli usiąść w jakiejś zapchlonej tawernie i porozmawiać o tym, jak zostawiłem cię w najgorszym momencie twojego życia? Jak opuściłem ciebie i dziecko, gdy najbardziej mnie potrzebowaliście? Jak rozpierdoliłem nasze szczęście, bo nie potrafiłem poradzić sobie z problemami inaczej niż rżnąc mężczyzn i uciekając przed prawdą? - kontynuował z jakąś smutną zajadliwością, okładając samego siebie ciężarem odpowiedzialności za krzywdy, które wyrządził. Głos mu nie drżał a kolejne uderzenia wyprowadzał zaskakująco celnie, czując, że brakuje mu tchu. Przerwał na chwilę, po prostu oddychając ciężko i patrząc na Harriett, świadomy, że może teraz dokładnie się mu przyjrzeć, że piwne oczy nigdy nie były aż tak przejrzystą, otwartą drogą do jego tchórzliwego, chorego, popieprzonego wnętrza, które tak histerycznie starał się ukryć. - A ty, po tym wszystkim, co zrobiłem, wciąż próbujesz mi pomóc - wychrypiał słabo, z niemalże dziecięcym niedowierzaniem połączonym w przedziwnej kombinacji z prawdziwym gniewem. Chciał ochronić Hatsy przed sobą samym...i przed nią samą, zbyt dobrą, by mógł naiwnie marzyć o tym, by wywołać na jej twarzy uśmiech. Miał rację już wtedy, przed laty, gdy sądził, że nigdy na nią nie zasługiwał, i ta nieuchronność brutalnego spostrzeżenia odebrała mu na dobre możliwość swobodnego nabierania powietrza i wyrzucania z siebie kolejnych logicznych elementów paskudnej układanki, jaką rozkładał przed jej oczami, chcąc, by i ona zobaczyła ich relację w prawdziwym kształcie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pogubiła się. Boleśnie i nieodwołalnie, z każdą sekundą tonąc coraz bardziej w zalewającej ją fali szczerości, którą ledwie była w stanie znieść. Właśnie na to czekała przez cały ten czas, właśnie na to liczyła, powtarzając sobie uparcie w myślach, że jeszcze kiedyś nadejdzie ten dzień, gdy wyzbędą się całkowicie jadu spływającego na język razem ze śliną, usiądą przy jednym stole, powietrze wypełni aromat gorącej herbaty, której żadne z nich nie będzie w stanie przełknąć przez ściśnięte gardła, lecz której filiżanki wystarczająco będą zajmować zdradzające poddenerwowanie dłonie, spojrzeniami nie będą musieli uciekać na boki, a słowa wylatujące z ich ust raz na zawsze oczyszczą atmosferę, pozwalając na zamknięcie rozdziału - na chirurgiczne zamknięcie wciąż otwartych, odmawiających zagojenia się ran. Ten dzień nadszedł niespodziewanie i nic nie wyglądało tak, jak powinno, a ona sama zastanawiała się gorączkowo nad tym, czy kiedykolwiek można czuć się przygotowanym na koniec ery. Uważaj czego pragniesz, bo możesz to dostać. Nigdy wcześniej nie rozumiała sensu tych słów; teraz marzyła tylko o tym, by powrócić do statusu quo.
Gdzieś w kościach najprawdopodobniej od zawsze wiedziała, że nie wyjdzie z tego cało. Kochała zbyt gorliwie, zbyt bezwarunkowo, własnoręcznie podając kolejne ostrza do wbicia prosto w czułe punkty, które odsłaniała z uśmiechem na ustach i naiwną wiarą w to, że jej przypadek wyłamie się regułom gry, będzie inny. Oddychała nie powietrzem, a złudzeniami, pozwalając słodkim kłamstwom o swojej wyjątkowości sączyć się do ucha i rozrastać się niepostrzeżenie w myślach, przynosząc zatrute owoce.
Śmiech nie zabrzmiał miękko w jej uszach. Gdyby tylko mogła, najprawdopodobniej samym spojrzeniem szklących się oczu wypaliłaby dziurę w plecach Jaimiego w samej próbie zrozumienia. Dlaczego te nieprzyjemne dźwięki rozbrzmiewały w tak absurdalnych okolicznościach. Dlaczego przejawiała skrajny masochizm, chłonąc jak gąbka każde jego słowo. Dlaczego przeznaczała niemalże wszystkie swoje siły na poczet kontynuowania tej farsy. Dlaczego wciąż tkwiła w miejscu, niezdolna do odwrócenia się na pięcie i zniknięcia w jaskrawozielonych płomieniach sieci Fiuu. Dziwnie odrętwiałymi palcami otarła policzki, a ciepłe łzy widoczne na opuszkach szarpnęły strunę irytacji. Zacisnęła usta w wąską linię, po raz kolejny uciekając przed spojrzeniem Bena, zaledwie parę sekund po tym, jak wspaniałomyślnie postanowił się jednak zwrócić w jej kierunku, zamiast podziwiać odłażącą farbę ściany naprzeciwko.
- Nie rozumiem tego absurdalnego zrywu męskiej dumy, naprawdę wolisz zalewać wszystko krwią zamiast pozwolić mi sobie pomóc? - odepchnęła od siebie gwałtownie kolejne słowa zbyt mocno zakrawające o wyznanie, z którym nie wiedziała jak sobie poradzić w sposób niesiejący tylko jeszcze większego spustoszenia. Podświadomie naznaczyła swój głos nutą właściwą znerwicowanej perfekcjonistce, chorej na myśl o plamach szkarłatu wżerających się w drewniane deski podłogi, wybierając z wachlarza możliwości coś, co było mniejszym złem w porównaniu z ponownym okazaniem niechcianej przez Wrighta, zbyt ciężkiej do wykorzenienia troski.
- Widzę - odpowiedziała krótko i gdyby tylko okno kawalerki wciąż było otwarte, przeciąg niechybnie porwałby ten żałosny zlepek sylab. Widziała - może właściwie pierwszy raz w życiu aż tak wyraźnie - każdy brzydki szczegół, których istnienie wypierała w nieskończoność. Miał rację. Nie chciała wiedzieć. - Mówisz te wszystkie rzeczy, bo… tak jest łatwiej? - łatwiej odepchnąć, odciąć, przekreślić, wymazać niż ponieść konsekwencje swoich wyborów i nauczyć się z nimi żyć? - Myślisz, że jesteś odważny, bo mieszkasz w najparszywszej części miasta i z osobnikami, których inny omijają szerokim łukiem, jesteś za pan brat? - zapytała szorstkim głosem, gdy w głowie wciąż dudniło jej echo ledwo co zakończonej tyrady Jaimiego. Ponownie wbiła w niego spojrzenie, już nie lazurowe, a stalowoszare, już nie lśniące gromadzącymi się łzami, a połyskujące narastającą złością, którą próbowała tłumić, zaplatając ramiona w węzeł gordyjski. - Myślisz, że jesteś odważny, bo pracujesz ze śmiercionośnymi bestiami i kiedy większość na twoim miejscu zemdlałaby z wrażenia, ty niewzruszenie polerujesz smocze łuski i kły, nucąc pod nosem wesołe pioseneczki? - nie kpiła z ważności pracy smokologów, nie podważała godności tej grupy zawodowej, której zadania przyprawiały ją o przebiegające wzdłuż kręgosłupa ciarki. - Myślisz, że jesteś odważny, bo potrafisz rozorać tępą igłą własne żyły? - wygłuszała atakującą nutę, przedstawiając suche fakty; odwaga Benjamina była ograniczona i wybiórcza, a pól najbardziej pożądanych nie obejmowała. - Myślisz, że gdybyś wtedy wykazał się podobną odwagą, wylądowalibyśmy w tym samym punkcie? Myślisz, że możliwym byłoby skończenie jeszcze gorzej? - drążyła temat dalej, z jakąś nadspodziewaną zapalczywością, a jej nogi same zrobiły dwa kroki w kierunku bruneta. - Spójrz tylko na nas, marne parodie pierwowzorów ze złotej ery; spójrz jak daleko od wyznaczanej pewnie ścieżki upadliśmy. Co się stało z karierą twoją czy moją? Gdzie się podziały marzenia, gdzie zniknęli najbliżsi? Dlaczego zadowalamy się minimum, skoro kiedyś mieliśmy apetyt na wszystko? - zamilkła tylko na chwilę, by nabrać powietrza w płuca i poszukać śladu zrozumienia na twarzy Benjamina. W ten czy inny sposób - tę jedną rozmowę zamierzała doprowadzić do końca.
- Spójrz mi w oczy i powiedz, że jesteś szczęśliwy. Powiedz, że lubisz osobę, którą widzisz w lustrze. Powiedz, że chcesz, żebym zniknęła - zniżała głos z każdym kolejnym słowem, jakby podświadomie zawężając pole słyszalności z obawy przed tym, że jeśli otrzyma odpowiedź, ta może nie przypaść jej do gustu. Gdzieś w całym tym chaosie zrobiła kolejny krok, zmniejszając tym samym dystans pomiędzy nimi, by po chwili skrzętnie zamaskowanego zawahania, wyciągnąć rękę przed siebie i delikatnie dotknąć nieuszkodzonej dłoni Jaimiego w geście tak bardzo odbiegającym od interwencji medycznej, jak to tylko możliwe. Opuszkami palców powiodła kawałek dalej, zaledwie parę milimetrów, z dziwną świadomością, że chociaż drobne mięśnie pamiętają doskonale, robi to pierwszy i ostatni raz w nowym życiu. Przebłysk tęsknoty - czy pożegnanie? - Zniknę - przyciszona obietnica zadźwięczała w powietrzu, gdy palce Harriett zacisnęły się lekko na chłodnej skórze, jakby to było w stanie podkreślić jak poważnie zamierza się wzbraniać przed przyszłym wiarołomstwem.
Gdzieś w kościach najprawdopodobniej od zawsze wiedziała, że nie wyjdzie z tego cało. Kochała zbyt gorliwie, zbyt bezwarunkowo, własnoręcznie podając kolejne ostrza do wbicia prosto w czułe punkty, które odsłaniała z uśmiechem na ustach i naiwną wiarą w to, że jej przypadek wyłamie się regułom gry, będzie inny. Oddychała nie powietrzem, a złudzeniami, pozwalając słodkim kłamstwom o swojej wyjątkowości sączyć się do ucha i rozrastać się niepostrzeżenie w myślach, przynosząc zatrute owoce.
Śmiech nie zabrzmiał miękko w jej uszach. Gdyby tylko mogła, najprawdopodobniej samym spojrzeniem szklących się oczu wypaliłaby dziurę w plecach Jaimiego w samej próbie zrozumienia. Dlaczego te nieprzyjemne dźwięki rozbrzmiewały w tak absurdalnych okolicznościach. Dlaczego przejawiała skrajny masochizm, chłonąc jak gąbka każde jego słowo. Dlaczego przeznaczała niemalże wszystkie swoje siły na poczet kontynuowania tej farsy. Dlaczego wciąż tkwiła w miejscu, niezdolna do odwrócenia się na pięcie i zniknięcia w jaskrawozielonych płomieniach sieci Fiuu. Dziwnie odrętwiałymi palcami otarła policzki, a ciepłe łzy widoczne na opuszkach szarpnęły strunę irytacji. Zacisnęła usta w wąską linię, po raz kolejny uciekając przed spojrzeniem Bena, zaledwie parę sekund po tym, jak wspaniałomyślnie postanowił się jednak zwrócić w jej kierunku, zamiast podziwiać odłażącą farbę ściany naprzeciwko.
- Nie rozumiem tego absurdalnego zrywu męskiej dumy, naprawdę wolisz zalewać wszystko krwią zamiast pozwolić mi sobie pomóc? - odepchnęła od siebie gwałtownie kolejne słowa zbyt mocno zakrawające o wyznanie, z którym nie wiedziała jak sobie poradzić w sposób niesiejący tylko jeszcze większego spustoszenia. Podświadomie naznaczyła swój głos nutą właściwą znerwicowanej perfekcjonistce, chorej na myśl o plamach szkarłatu wżerających się w drewniane deski podłogi, wybierając z wachlarza możliwości coś, co było mniejszym złem w porównaniu z ponownym okazaniem niechcianej przez Wrighta, zbyt ciężkiej do wykorzenienia troski.
- Widzę - odpowiedziała krótko i gdyby tylko okno kawalerki wciąż było otwarte, przeciąg niechybnie porwałby ten żałosny zlepek sylab. Widziała - może właściwie pierwszy raz w życiu aż tak wyraźnie - każdy brzydki szczegół, których istnienie wypierała w nieskończoność. Miał rację. Nie chciała wiedzieć. - Mówisz te wszystkie rzeczy, bo… tak jest łatwiej? - łatwiej odepchnąć, odciąć, przekreślić, wymazać niż ponieść konsekwencje swoich wyborów i nauczyć się z nimi żyć? - Myślisz, że jesteś odważny, bo mieszkasz w najparszywszej części miasta i z osobnikami, których inny omijają szerokim łukiem, jesteś za pan brat? - zapytała szorstkim głosem, gdy w głowie wciąż dudniło jej echo ledwo co zakończonej tyrady Jaimiego. Ponownie wbiła w niego spojrzenie, już nie lazurowe, a stalowoszare, już nie lśniące gromadzącymi się łzami, a połyskujące narastającą złością, którą próbowała tłumić, zaplatając ramiona w węzeł gordyjski. - Myślisz, że jesteś odważny, bo pracujesz ze śmiercionośnymi bestiami i kiedy większość na twoim miejscu zemdlałaby z wrażenia, ty niewzruszenie polerujesz smocze łuski i kły, nucąc pod nosem wesołe pioseneczki? - nie kpiła z ważności pracy smokologów, nie podważała godności tej grupy zawodowej, której zadania przyprawiały ją o przebiegające wzdłuż kręgosłupa ciarki. - Myślisz, że jesteś odważny, bo potrafisz rozorać tępą igłą własne żyły? - wygłuszała atakującą nutę, przedstawiając suche fakty; odwaga Benjamina była ograniczona i wybiórcza, a pól najbardziej pożądanych nie obejmowała. - Myślisz, że gdybyś wtedy wykazał się podobną odwagą, wylądowalibyśmy w tym samym punkcie? Myślisz, że możliwym byłoby skończenie jeszcze gorzej? - drążyła temat dalej, z jakąś nadspodziewaną zapalczywością, a jej nogi same zrobiły dwa kroki w kierunku bruneta. - Spójrz tylko na nas, marne parodie pierwowzorów ze złotej ery; spójrz jak daleko od wyznaczanej pewnie ścieżki upadliśmy. Co się stało z karierą twoją czy moją? Gdzie się podziały marzenia, gdzie zniknęli najbliżsi? Dlaczego zadowalamy się minimum, skoro kiedyś mieliśmy apetyt na wszystko? - zamilkła tylko na chwilę, by nabrać powietrza w płuca i poszukać śladu zrozumienia na twarzy Benjamina. W ten czy inny sposób - tę jedną rozmowę zamierzała doprowadzić do końca.
- Spójrz mi w oczy i powiedz, że jesteś szczęśliwy. Powiedz, że lubisz osobę, którą widzisz w lustrze. Powiedz, że chcesz, żebym zniknęła - zniżała głos z każdym kolejnym słowem, jakby podświadomie zawężając pole słyszalności z obawy przed tym, że jeśli otrzyma odpowiedź, ta może nie przypaść jej do gustu. Gdzieś w całym tym chaosie zrobiła kolejny krok, zmniejszając tym samym dystans pomiędzy nimi, by po chwili skrzętnie zamaskowanego zawahania, wyciągnąć rękę przed siebie i delikatnie dotknąć nieuszkodzonej dłoni Jaimiego w geście tak bardzo odbiegającym od interwencji medycznej, jak to tylko możliwe. Opuszkami palców powiodła kawałek dalej, zaledwie parę milimetrów, z dziwną świadomością, że chociaż drobne mięśnie pamiętają doskonale, robi to pierwszy i ostatni raz w nowym życiu. Przebłysk tęsknoty - czy pożegnanie? - Zniknę - przyciszona obietnica zadźwięczała w powietrzu, gdy palce Harriett zacisnęły się lekko na chłodnej skórze, jakby to było w stanie podkreślić jak poważnie zamierza się wzbraniać przed przyszłym wiarołomstwem.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Obdarty z godności, pozbawiony bariery ochronnej, nagi, podatny na najmniejsze zranienia. Benjamin po raz pierwszy znajdował się w tak beznadziejnym stanie, wyrzucony poza nawias nie tylko swoich najgorszych koszmarów, ale i złudnych wizji, w których występował jako heros bez skazy, prawdziwy bohater, nieustraszony mściciel, idący przed siebie z wysoko podniesionym czołem, bez żadnych rozterek dokonując moralnych wyborów. Zawsze dobro, nigdy zło. A gdy coś nie pasowało do schematu, gdy mityczne, znienawidzone zło, czy to w postaci ciężkiego mieszka wypełnionego sproszkowanymi pazurami smoka, czy to w barczystej sylwetce zielonookiego przyjaciela, wydawało się zbyt kuszące, by stanowczo wyrazić odmowę, Wright naginał kręgosłup moralny do akrobatycznych granic. Musiał uniknąć szarości grzechu, niepewności, podwójnych standardów, brnął więc w zaparte, uświęcając swoje wybory poprzez zakłamanie jaśniejszej rzeczywistości. Wmawiał sobie, że ta cała tragedia - utrata dziecka, miłości, sensu życia, pasji, kariery - wynikła z winy Harriett. Zabrnął w swych manipulacjach tak daleko, że naprawdę uwierzył w nową, alternatywną rzeczywistość, w której to ona go zdradziła, przyczyniając się do rozpadu innych aspektów szczęśliwego, wspaniałego życia, jakie wiódł do tej pory. Gwiazda Quidditcha, najprzystojniejszy gracz, doskonały pałkarz, perfekcyjny narzeczony, wspaniały syn, idealny mężczyzna. Uwznioślał siebie aż do obrzydzenia, w Hatsy widząc tą grzeszną, niegodną, która odebrała mu od ust kielich ambrozji, skazując na wieczne cierpienie. Pozbawiony wszystkiego, co czyniło go Benjaminem - miotły, przyjaciół, miłości swego życia - zgnił od środka, pozwalając wyzwolić się najgorszy instynktom. Nie było już odwrotu, ale...przecież przetrwał, stanął na nogi, powrócił do Anglii. I choć powoli odzyskiwał dawną codzienność, to łgarstwa o Lovegood pozostały podstawą, na której budował od nowa pewność siebie. Na szczęście - czyżby ktoś go przeklął, życząc mu najgorszego losu z możliwych? - ponownie spadł na dno, tym razem dno znajome, londyńskie. Pachniało rynsztokiem, brudem, fekaliami, ogniem, szorstkimi materiałami i potem; ostry, słodko-kwaśny zapach, odurzający i utrudniający odnalezienie się w mglistych porankach, gdy rozdzierał paznokciami nieświeże prześcieradła, starając się nie wyć z bólu. Kurczących się mięśni, złamanego serca, straconych złudzeń, paskudnego głodu, szarpiącego nerwowo postronki nerwów. Stał się marionetką własnych strachów, bohaterem taniego, pretensjonalnego melodramatu. Nie chciał tego; pragnął tylko spokoju, gorąca zalewającego lędźwie i serce, jakiejś misji, nadającej sens każdemu kolejnemu dniu.
Harriett gwarantowała mu to mimo wszystko. Mimo upływu lat, mimo zadania najpodlejszych krzywd, mimo popełnionych grzechów, mimo długich spięć między tym, co dobre a tym co słuszne. Szarpał się niczym pies na zbyt krótkim łańcuchu, próbując zrozumieć ogrom uczuć, przeżerających się przez zazwyczaj stalowy pogląd na świat. Nie mógł znieść myśli, że była z kimś innym... i nie mógł też znieść myśli, że mogła by być z nim, w dalszym ciągu narażona na zranienia, krzywdy, kłamstwa, na chorobę, która toczyła go śmiertelnie i nieuleczalnie od tylu lat. Znajdywał się w potrzasku, z którego próbował żałośnie umknąć w najprostszy i zarazem jedyny znany sobie sposób: wyrywając się z całych sił. Sekunda ulgi, by zardzewiałe kleszcze ponownie zaciskały się na krwawiącej tkance, podżegając go do szaleńczych czynów. Do pocałowania jej w parku, do uderzenia Zaima, do pojawienia się na stypie, do niszczenia jej słodkiej, delikatnej codzienności swoim ciężkim widmem. A im bardziej się staczał, tym oczy Harriett wydawały się większe, bliższe, by w końcu zalśnić w jasnym wnętrzu jego kawalerki. Pojawiła się tutaj niczym troskliwa samarytanka, chociaż nie pozostała po niej już żadna iskra a błękitne tęczówki spochmurniały, zapowiadając burzę.
Milczał, stojąc bez ruchu. Przestał zaciskać zdrową dłoń na przesiąkniętym krwią prowizorycznym opatrunku i po prostu patrzył na Hatsy, rejestrując każdy ruch jej pełnych warg, bladych dłoni i w końcu całego ciała, zmniejszającego bezpieczną odległość do minimum, a każde słowo uderzało go niczym policzek. Skończony tchórz. Oto, kim był, kim się stał, podejmując zawsze złe decyzje, biegnąc w złą stronę, wypowiadając złe zaklęcie, ulegając złym wpływom. Dopiero teraz to rozumiał i choć fizyczny głód domagał się natychmiastowego zaspokojenia, to przytłumiał go emocjonalny ból. Rozcięta na wylot dłoń była niczym wobec dławienia, duszności, wstydu, zalewającego go tężącym w gardle wrzątkiem. Niemalże się nim dławił, ale nie wykonał żadnego gestu. Dopiero gdy ciepła dłoń Harriett dotknęła jego palców, drgnął nerwowo, odruchowo zaciskając swoją lodowatą rękę na jej delikatnej skórze. Po raz pierwszy od tak dawna. Niemalże czuł tętniącą pod wrażliwą tkanką krew i ten bodziec zafascynował go do tego stopnia, że opuścił wzrok w dół, prześlizgując się po sukience aż do odkrytego przedramienia i złączonych dłoni. Zbyt romantycznie, zbyt czule: zarówno jak na jej gniewne słowa, jak i na jego standardy, szczerze gardzące tak ckliwymi obrazkami. Dziś zasługiwało jednak na miano wyjątkowego i nie sarknął z obrzydzeniem, po prostu pozwalając odczuciom przejąć kontrolę nad dławiącą go paniką.
- Jestem pieprzonym tchórzem, Hatsy - tylko to krótkie, wyszeptane zdanie mogło służyć za odpowiedź na retoryczne pytania. W końcu się do tego przyznawał, w końcu to nazywał, czując się jednocześnie nieznośnie lekko jak i ciężko, przybity do brudnej podłogi, do tego zatęchłego mieszkania na Śmiertelnym Nokturnie, do swoich grzechów, przekonań i odwrotnych od powszechnie akceptowanych wartości. Ścisnął jej palce jeszcze mocniej, jakby chcąc się upewnić, że wciąż tu jest, że wciąż do niego mówi, a wielkie, niebieskie oczy patrzą wprost na niego. I tylko na niego. Nie na demony przeszłości, nie na złotą ułudę świetlanej przyszłości, nie na kogoś, kim przestał być lata temu, poddając się chorej ciemności. Nie miał siły odpowiedzieć; usta go zawodziły, ale wytrzymywał dzielnie to prześwietlające go spojrzenie, po prostu kręcąc przecząco głową. Szczęśliwe chwile wydawały się niedorzeczną baśnią, a potłuczone lustro kusiło przekłamanym odbiciem rzeczywistości: w której Harriett była jego...i w której była na tyle daleko, by cieszyć się bezpieczeństwem i prawdziwym szczęściem, którego nie mógł jej zagwarantować. Już nie.
Uśmiechnął się nagle, smutno, dziwnie, niepokojąco, i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wyszarpał dłoń z jej uścisku. Zdecydowanie, nieprzyjemnie, wręcz pogardliwie; nagła pustka stała się rzeczywistością, lecz zamiast pozwolić jej odejść, zrobił coś zupełnie odwrotnego. Sam nie wiedział kiedy chwycił jej kark zdrową dłonią i przyciągnął do siebie wręcz brutalnie, całując ją ostro, gwałtownie, niespodziewanie. Język rozchylił jej wilgotne od łez, słone, pełne usta a zęby zderzyły się ze sobą, niosąc nieprzyjemne odrętwienie, lecz nie przestawał miażdżyć warg w nieokiełznanym pocałunku, wsuwając palce wyżej, w gęste włosy, by mu nie uciekła, by nie wywinęła się, nie ten ostatni raz, gdy smakował jej z pełną masochizmu namiętnością, odkrywając, że pomimo upływu lat smakuje tak samo jak wtedy, gdy dotykał ją pod gorącym, indyjskim słońcem a zgięcie jej szyi pachniało herbacianymi liśćmi i paczulą. Druga dłoń odruchowo powędrowała wzdłuż pleców, znacząc sukienkę krwawym szlakiem. Ból nasilił się, promieniując z rozciętej tkanki, ale przyciskał palce do szczupłego ciała władczo, niedelikatnie, przyciągając ją mocniej do siebie, by nie dzieliło ich nic oprócz cienkiego materiału jej ubrania. Nie szeptał jej do ucha komplementów, nie wyznawał uczuć, nie wzdychał wewnętrznie nad gładkością ciepłej skóry: po prostu pokazywał, że nie chce jej zniknięcia, że jej potrzebuje, że jej łaknie i...że nie ma do niej żadnych praw, chociaż ta część niewerbalnej lekcji Wrighta musiała poczekać, bo nie potrafił przerwać rozpoczętego pocałunku, działając jak w masochistycznym transie, pełen bólu, rozpaczy, żalu, tęsknoty i miłości, wzbogaconej perspektywą rychłego pożegnania. Szarpnął ją jeszcze raz, mocno, ku sobie i aż syknął z bólu w rozchylone wargi, pogłębiając ponownie pocałunek, by stłumić skrajne uczucia, niemożliwe do zwerbalizowania w jakikolwiek sposób.
Harriett gwarantowała mu to mimo wszystko. Mimo upływu lat, mimo zadania najpodlejszych krzywd, mimo popełnionych grzechów, mimo długich spięć między tym, co dobre a tym co słuszne. Szarpał się niczym pies na zbyt krótkim łańcuchu, próbując zrozumieć ogrom uczuć, przeżerających się przez zazwyczaj stalowy pogląd na świat. Nie mógł znieść myśli, że była z kimś innym... i nie mógł też znieść myśli, że mogła by być z nim, w dalszym ciągu narażona na zranienia, krzywdy, kłamstwa, na chorobę, która toczyła go śmiertelnie i nieuleczalnie od tylu lat. Znajdywał się w potrzasku, z którego próbował żałośnie umknąć w najprostszy i zarazem jedyny znany sobie sposób: wyrywając się z całych sił. Sekunda ulgi, by zardzewiałe kleszcze ponownie zaciskały się na krwawiącej tkance, podżegając go do szaleńczych czynów. Do pocałowania jej w parku, do uderzenia Zaima, do pojawienia się na stypie, do niszczenia jej słodkiej, delikatnej codzienności swoim ciężkim widmem. A im bardziej się staczał, tym oczy Harriett wydawały się większe, bliższe, by w końcu zalśnić w jasnym wnętrzu jego kawalerki. Pojawiła się tutaj niczym troskliwa samarytanka, chociaż nie pozostała po niej już żadna iskra a błękitne tęczówki spochmurniały, zapowiadając burzę.
Milczał, stojąc bez ruchu. Przestał zaciskać zdrową dłoń na przesiąkniętym krwią prowizorycznym opatrunku i po prostu patrzył na Hatsy, rejestrując każdy ruch jej pełnych warg, bladych dłoni i w końcu całego ciała, zmniejszającego bezpieczną odległość do minimum, a każde słowo uderzało go niczym policzek. Skończony tchórz. Oto, kim był, kim się stał, podejmując zawsze złe decyzje, biegnąc w złą stronę, wypowiadając złe zaklęcie, ulegając złym wpływom. Dopiero teraz to rozumiał i choć fizyczny głód domagał się natychmiastowego zaspokojenia, to przytłumiał go emocjonalny ból. Rozcięta na wylot dłoń była niczym wobec dławienia, duszności, wstydu, zalewającego go tężącym w gardle wrzątkiem. Niemalże się nim dławił, ale nie wykonał żadnego gestu. Dopiero gdy ciepła dłoń Harriett dotknęła jego palców, drgnął nerwowo, odruchowo zaciskając swoją lodowatą rękę na jej delikatnej skórze. Po raz pierwszy od tak dawna. Niemalże czuł tętniącą pod wrażliwą tkanką krew i ten bodziec zafascynował go do tego stopnia, że opuścił wzrok w dół, prześlizgując się po sukience aż do odkrytego przedramienia i złączonych dłoni. Zbyt romantycznie, zbyt czule: zarówno jak na jej gniewne słowa, jak i na jego standardy, szczerze gardzące tak ckliwymi obrazkami. Dziś zasługiwało jednak na miano wyjątkowego i nie sarknął z obrzydzeniem, po prostu pozwalając odczuciom przejąć kontrolę nad dławiącą go paniką.
- Jestem pieprzonym tchórzem, Hatsy - tylko to krótkie, wyszeptane zdanie mogło służyć za odpowiedź na retoryczne pytania. W końcu się do tego przyznawał, w końcu to nazywał, czując się jednocześnie nieznośnie lekko jak i ciężko, przybity do brudnej podłogi, do tego zatęchłego mieszkania na Śmiertelnym Nokturnie, do swoich grzechów, przekonań i odwrotnych od powszechnie akceptowanych wartości. Ścisnął jej palce jeszcze mocniej, jakby chcąc się upewnić, że wciąż tu jest, że wciąż do niego mówi, a wielkie, niebieskie oczy patrzą wprost na niego. I tylko na niego. Nie na demony przeszłości, nie na złotą ułudę świetlanej przyszłości, nie na kogoś, kim przestał być lata temu, poddając się chorej ciemności. Nie miał siły odpowiedzieć; usta go zawodziły, ale wytrzymywał dzielnie to prześwietlające go spojrzenie, po prostu kręcąc przecząco głową. Szczęśliwe chwile wydawały się niedorzeczną baśnią, a potłuczone lustro kusiło przekłamanym odbiciem rzeczywistości: w której Harriett była jego...i w której była na tyle daleko, by cieszyć się bezpieczeństwem i prawdziwym szczęściem, którego nie mógł jej zagwarantować. Już nie.
Uśmiechnął się nagle, smutno, dziwnie, niepokojąco, i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wyszarpał dłoń z jej uścisku. Zdecydowanie, nieprzyjemnie, wręcz pogardliwie; nagła pustka stała się rzeczywistością, lecz zamiast pozwolić jej odejść, zrobił coś zupełnie odwrotnego. Sam nie wiedział kiedy chwycił jej kark zdrową dłonią i przyciągnął do siebie wręcz brutalnie, całując ją ostro, gwałtownie, niespodziewanie. Język rozchylił jej wilgotne od łez, słone, pełne usta a zęby zderzyły się ze sobą, niosąc nieprzyjemne odrętwienie, lecz nie przestawał miażdżyć warg w nieokiełznanym pocałunku, wsuwając palce wyżej, w gęste włosy, by mu nie uciekła, by nie wywinęła się, nie ten ostatni raz, gdy smakował jej z pełną masochizmu namiętnością, odkrywając, że pomimo upływu lat smakuje tak samo jak wtedy, gdy dotykał ją pod gorącym, indyjskim słońcem a zgięcie jej szyi pachniało herbacianymi liśćmi i paczulą. Druga dłoń odruchowo powędrowała wzdłuż pleców, znacząc sukienkę krwawym szlakiem. Ból nasilił się, promieniując z rozciętej tkanki, ale przyciskał palce do szczupłego ciała władczo, niedelikatnie, przyciągając ją mocniej do siebie, by nie dzieliło ich nic oprócz cienkiego materiału jej ubrania. Nie szeptał jej do ucha komplementów, nie wyznawał uczuć, nie wzdychał wewnętrznie nad gładkością ciepłej skóry: po prostu pokazywał, że nie chce jej zniknięcia, że jej potrzebuje, że jej łaknie i...że nie ma do niej żadnych praw, chociaż ta część niewerbalnej lekcji Wrighta musiała poczekać, bo nie potrafił przerwać rozpoczętego pocałunku, działając jak w masochistycznym transie, pełen bólu, rozpaczy, żalu, tęsknoty i miłości, wzbogaconej perspektywą rychłego pożegnania. Szarpnął ją jeszcze raz, mocno, ku sobie i aż syknął z bólu w rozchylone wargi, pogłębiając ponownie pocałunek, by stłumić skrajne uczucia, niemożliwe do zwerbalizowania w jakikolwiek sposób.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie zapytał jej o definicję zdrady, różnice zaczynały się już najprawdopodobniej na tym poziomie - to nie fizyczność była najbardziej druzgocząca, nie wizja jednej nocy uniesień w cudzych ramionach, a świadomość dystansu, który wbijał się klinem jeszcze przed tym ostatecznym, nieodwołalnym ciosem, będącym już zaledwie zwieńczeniem dzieła zniszczenia. Przyczyny leżały głębiej niż były w stanie sięgnąć obce dłonie, tkwiły głęboko w jaźni razem z niejasnym przeczuciem, że na którymś etapie coś, nie wiadomo co, zostało przeoczone i wyżłobiło pomiędzy nimi przepaść nie do przeskoczenia. To nie cielesność była solą w oku, a utracone wyłączne prawa do poznawania każdego skrawka myśli drugiej osoby. Zdrada w ujęciu najchętniej przyswajanym przez ogół nie rozpalała jej do czerwoności; ot, czysto biologiczny akt, który odarty z warstwy emocjonalnej nie sprowadzał się do niczego więcej jak dyktatury zwierzęcych instynktów, dość oczywisty powód do czucia się oszukanym i zranionym, lecz potrafiła całkiem skutecznie odciąć się od sfery przyziemnej. To, co nastąpiło wcześniej lub później, to, że komuś innemu było dane słuchać słów, które z jakiegoś powodu nie zostały skierowane do niej, siedziało jej zadrą w sercu i chociaż Jaimie zdawał się robić wszystko co w swojej mocy, by znaleźć koniec zdradzieckiego włókna i rozszarpać brzeg uwrażliwionej tkanki jeszcze kawałek dalej, by zapiekło i odwiodło ją raz na zawsze od dalszych eksperymentów dobroczynnych, Harriett, niczym niepoprawna hazardzistka, była zdeterminowana, by zagrać na przekór swoim szansom. Niezależnie od tego, jak wiele razy przegrywała z kretesem, spalając się przy każdej porażce odrobinę bardziej niż za poprzednim razem.
Spodziewała się protestu. Chociaż jednego, ale gorliwego, prowadzącego ją ponownie na dobrze jej znaną ścieżkę przepychanek słownych - ścieżkę, która była kłopotliwa i nieprzyjemna, a na której odczuwała coś na kształt pewności siebie, gdy przechadzała się po raz wtóry znajomą trasą, orientując się mniej więcej w którym miejscu należy uważać na śliskie kamienie proszące się o skręcenie kostki, a w którym można przyspieszyć kroku we względnym poczuciu bezpieczeństwa. Nowe schematy. Prosiła się o nie od tak dawna, a teraz, gdy zaczęły być wprowadzane w życie, nie wiedziała w jaki sposób ma sobie z nimi poradzić. Schodzone odcinki były już za nią i pomimo wcześniejszych zapewnień co do gotowości na nowe wyzwania, im więcej ostrych, kryjących kolejne wątpliwej przyjemności niespodzianki zakrętów przemierzała, tym bardziej jej chód tracił na sprężystości, a ona sama coraz boleśniej sobie uświadamiała, że nie została stworzona do spacerów w pojedynkę. Samotność przecież nigdy nie była jej domeną. Nigdy nawet nie nauczyła się żyć sama, płynnie lawirując pomiędzy rodzinnym domem, rozgrzaną indyjskim słońcem plantacją Lovegoodów i apartamentami hotelowymi, zgodnie z wpojonymi zasadami patriarchatu szukając szeroko pojętego bezpieczeństwa u boku narzeczonego, by po jego zniknięciu być niczym wychowywany w niewoli słowik, który nie znając świata, po wypuszczeniu na zewnątrz poczuł się tak przytłoczony bezkresem jego możliwości, że dobrowolnie i z wdzięcznością wleciał do złotej klatki, ku uciesze kolejnego hodowcy czerpiącego korzyści z jego nieprzystosowania. Oszukiwała siebie wystarczająco długo, zbyt długo. Nie miała już złudzeń, jej wielkie życiowe wybory doprowadzające do szczęśliwego małżeństwa były efektem końcowym zbiegu okoliczności; mężczyzna, któremu dla zasady próbowała przykleić łatkę miłości swojego życia, pojawił się po prostu w odpowiednim miejscu i czasie. Chociaż niewątpliwie był dobrym człowiekiem, nigdy nie dającym jej powodu do narzekania, chociaż samo jego wspomnienie niezmiennie wzbudzało w niej wyrzuty sumienia, chociaż zasługiwał na o wiele więcej niż była w stanie mu zaoferować - trafił na podatny grunt. Świadomie czy nie, Benjamin pchnął ją prosto w jego ramiona. Kto zapłacił za to najwyższą cenę?
Nie wiedziała co sądzić. Przekroczona granica dywanu wyznaczała absolutny koniec jej strefy komfortu, wszystkie systemy alarmowe instynktu samozachowawczego wyły w niebogłosy, gdy dotykała dłoni Bena - wzmogły się jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe, gdy jej gest został odwzajemniony. Zdziwienie przemknęło przez jej myśli niczym spadająca gwiazda, nie potrafiła sobie przypomnieć kiedy ostatni raz próbowała z własnej inicjatywy naruszyć niezrozumiałą dla niej nietykalność i nie spotkała się z reakcją nakazującą wierzyć w to, że sam jej dotyk zadawał śmiertelne rany. Podążyła za jego spojrzeniem, przez parę chwil po prostu wpatrując się w jasne, nieco odcinające się od zwyczajowej bladości ślady, których brzegi minimalnie wybiegały spod nienaturalnie zimnych palców brodacza.
- Sam sobie jesteś najgorszym wrogiem - szepnęła w odpowiedzi, a może w oderwaniu, nie potrafiąc znaleźć w sobie żadnych więcej kazań. Podniosła wzrok, gdy uścisk dookoła jej dłoni zamiast zelżeć do zera, wzmocnił się, odnalazła jego spojrzenie, próbując wyczytać w ciemnych tęczówkach czy dotarli już do linii mety. Karminowe usta drgnęły w pozbawionym wesołości uśmiechu, gdy ostatecznie odpowiedział jej na niewypowiedziane pytanie, cofając dłoń. Ignorując palące uczucie pustki, cofnęła lewą stopę, by skierować się w stronę kominka, jednak nim zrobiła chociażby jeden krok wstecz… zamarła w bezruchu, przyciągnięta gwałtownym gestem, którego zupełnie się nie spodziewała. Z początku nawet nie zareagowała, zbyt zszokowana nagłym obrotem sprawy, by cokolwiek uczynić; chwilę później serce zadudniło jej głucho w piersi, a ona sama szarpnęła się do tyłu, w próbie wyrwania się z uścisku przypominającego imadło. Bezskutecznej - a może mało przekonującej? Wbrew sobie, wbrew zdrowemu rozsądkowi uległa, odpowiedziała na pocałunek, z początku nieśmiało i z niedowierzaniem, by po chwili rozgorzeć współodczuwanym pragnieniem. Pełne wargi zmiękły pod naciskiem i rozchyliły się zapraszająco, nieznoszące bezczynności dłonie same przesunęły się w górę jego torsu, przesunęły po policzkach i odnalazły szyję brodacza, którą oplotły niczym bluszcz, by przywrzeć ciałem do ciała, a pod cienką warstwą materiału i skóry poczuć bliźniaczo bijące serce. Przesuwając językiem po krawędzi zębów, odnajdywała na nowo słodko-gorzki smak wspomnień, których nie potrafiła i nie chciała przekreślić. Odchyliła głowę, gdy chłodne palce pociągnęły za wplątane w nie włosy i wpiła się zachłanniej w jego usta, odpowiadając na każdy dostarczany jej bodziec tak gorliwie, jakby zależały od tego losy wszechświata. Dźwięki syren alarmowych w jej uszach ucichły, by ustąpić miejsca błogiej ciszy; odrzucając od siebie myśl o pożegnaniu, wzięła to za dobry znak - chociaż wszystko naokoło mówiło, że po prostu ogłuchła.
Spodziewała się protestu. Chociaż jednego, ale gorliwego, prowadzącego ją ponownie na dobrze jej znaną ścieżkę przepychanek słownych - ścieżkę, która była kłopotliwa i nieprzyjemna, a na której odczuwała coś na kształt pewności siebie, gdy przechadzała się po raz wtóry znajomą trasą, orientując się mniej więcej w którym miejscu należy uważać na śliskie kamienie proszące się o skręcenie kostki, a w którym można przyspieszyć kroku we względnym poczuciu bezpieczeństwa. Nowe schematy. Prosiła się o nie od tak dawna, a teraz, gdy zaczęły być wprowadzane w życie, nie wiedziała w jaki sposób ma sobie z nimi poradzić. Schodzone odcinki były już za nią i pomimo wcześniejszych zapewnień co do gotowości na nowe wyzwania, im więcej ostrych, kryjących kolejne wątpliwej przyjemności niespodzianki zakrętów przemierzała, tym bardziej jej chód tracił na sprężystości, a ona sama coraz boleśniej sobie uświadamiała, że nie została stworzona do spacerów w pojedynkę. Samotność przecież nigdy nie była jej domeną. Nigdy nawet nie nauczyła się żyć sama, płynnie lawirując pomiędzy rodzinnym domem, rozgrzaną indyjskim słońcem plantacją Lovegoodów i apartamentami hotelowymi, zgodnie z wpojonymi zasadami patriarchatu szukając szeroko pojętego bezpieczeństwa u boku narzeczonego, by po jego zniknięciu być niczym wychowywany w niewoli słowik, który nie znając świata, po wypuszczeniu na zewnątrz poczuł się tak przytłoczony bezkresem jego możliwości, że dobrowolnie i z wdzięcznością wleciał do złotej klatki, ku uciesze kolejnego hodowcy czerpiącego korzyści z jego nieprzystosowania. Oszukiwała siebie wystarczająco długo, zbyt długo. Nie miała już złudzeń, jej wielkie życiowe wybory doprowadzające do szczęśliwego małżeństwa były efektem końcowym zbiegu okoliczności; mężczyzna, któremu dla zasady próbowała przykleić łatkę miłości swojego życia, pojawił się po prostu w odpowiednim miejscu i czasie. Chociaż niewątpliwie był dobrym człowiekiem, nigdy nie dającym jej powodu do narzekania, chociaż samo jego wspomnienie niezmiennie wzbudzało w niej wyrzuty sumienia, chociaż zasługiwał na o wiele więcej niż była w stanie mu zaoferować - trafił na podatny grunt. Świadomie czy nie, Benjamin pchnął ją prosto w jego ramiona. Kto zapłacił za to najwyższą cenę?
Nie wiedziała co sądzić. Przekroczona granica dywanu wyznaczała absolutny koniec jej strefy komfortu, wszystkie systemy alarmowe instynktu samozachowawczego wyły w niebogłosy, gdy dotykała dłoni Bena - wzmogły się jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe, gdy jej gest został odwzajemniony. Zdziwienie przemknęło przez jej myśli niczym spadająca gwiazda, nie potrafiła sobie przypomnieć kiedy ostatni raz próbowała z własnej inicjatywy naruszyć niezrozumiałą dla niej nietykalność i nie spotkała się z reakcją nakazującą wierzyć w to, że sam jej dotyk zadawał śmiertelne rany. Podążyła za jego spojrzeniem, przez parę chwil po prostu wpatrując się w jasne, nieco odcinające się od zwyczajowej bladości ślady, których brzegi minimalnie wybiegały spod nienaturalnie zimnych palców brodacza.
- Sam sobie jesteś najgorszym wrogiem - szepnęła w odpowiedzi, a może w oderwaniu, nie potrafiąc znaleźć w sobie żadnych więcej kazań. Podniosła wzrok, gdy uścisk dookoła jej dłoni zamiast zelżeć do zera, wzmocnił się, odnalazła jego spojrzenie, próbując wyczytać w ciemnych tęczówkach czy dotarli już do linii mety. Karminowe usta drgnęły w pozbawionym wesołości uśmiechu, gdy ostatecznie odpowiedział jej na niewypowiedziane pytanie, cofając dłoń. Ignorując palące uczucie pustki, cofnęła lewą stopę, by skierować się w stronę kominka, jednak nim zrobiła chociażby jeden krok wstecz… zamarła w bezruchu, przyciągnięta gwałtownym gestem, którego zupełnie się nie spodziewała. Z początku nawet nie zareagowała, zbyt zszokowana nagłym obrotem sprawy, by cokolwiek uczynić; chwilę później serce zadudniło jej głucho w piersi, a ona sama szarpnęła się do tyłu, w próbie wyrwania się z uścisku przypominającego imadło. Bezskutecznej - a może mało przekonującej? Wbrew sobie, wbrew zdrowemu rozsądkowi uległa, odpowiedziała na pocałunek, z początku nieśmiało i z niedowierzaniem, by po chwili rozgorzeć współodczuwanym pragnieniem. Pełne wargi zmiękły pod naciskiem i rozchyliły się zapraszająco, nieznoszące bezczynności dłonie same przesunęły się w górę jego torsu, przesunęły po policzkach i odnalazły szyję brodacza, którą oplotły niczym bluszcz, by przywrzeć ciałem do ciała, a pod cienką warstwą materiału i skóry poczuć bliźniaczo bijące serce. Przesuwając językiem po krawędzi zębów, odnajdywała na nowo słodko-gorzki smak wspomnień, których nie potrafiła i nie chciała przekreślić. Odchyliła głowę, gdy chłodne palce pociągnęły za wplątane w nie włosy i wpiła się zachłanniej w jego usta, odpowiadając na każdy dostarczany jej bodziec tak gorliwie, jakby zależały od tego losy wszechświata. Dźwięki syren alarmowych w jej uszach ucichły, by ustąpić miejsca błogiej ciszy; odrzucając od siebie myśl o pożegnaniu, wzięła to za dobry znak - chociaż wszystko naokoło mówiło, że po prostu ogłuchła.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
część pierwsza
Szybka odpowiedź