część pierwsza
AutorWiadomość
First topic message reminder :
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.[bylobrzydkobedzieladnie]
korytarz, salon, kuchnia
azyl Benjamina znajduje się na poddaszu jednej z kamienic śmiertelnego nokturnu, niewyróżniającej się z szarej ściany innych lokali o niskim standardzie mieszkalnym. spiralna klatka schodowa, trzeszczące stopnie, poobtłukiwane mury, wiecznie zepsute światło - typowy wstęp do meliny najwyższego (piąte piętro!) sortu, odgrodzonej od świata zewnętrznego wyjątkowo trwałymi drzwiami. bez żadnej tabliczki, za to z mnóstwem dziwnych zadrapań i dziur, jakby ktoś wielokrotnie po pijaku próbował dostać się do zamka, rysując kluczami po drewnie.
po przekroczeniu progu wcale nie jest sympatyczniej. mikroskopijny przedpokój zawalony jest jakimiś papierzyskami i pustymi butelkami. pod ścianą stoi wieszak z całą kolekcją ochronnych rękawic, poprzetykanych pomiętymi częściami garderoby. na szczęście po zrobieniu kolejnych dwóch kroków można uciec spod lawiny rzeczy, przechodząc do bardzo minimalistycznie urządzonego salonu. z ścian odpada tapeta (kiedyś krwistoczerwona ze złotym wzorem), dębowy parkiet przykryty jest zakurzonym dywanem a w pomieszczeniu znajduje się tylko wytarta kanapa, duży stół z czterema różnorodnymi stylistycznie krzesłami i kominek. na jego gzymsie poustawiano wszystkie pamiątki Bena, związane z karierą w Jastrzębiach; złote puchary, nagrody, odznaczenia, złote mikroskopijne miotełki i autentyczne tłuczki. w kącie salonu znajduj się aneks kuchenny - typowo kawalerski, bez zbędnych sprzętów. lodówka, kuchenka, jedna szafka, zlewozmywak. żadnej patery z owocami czy ozdóbek. tuż obok drewnianego kuchennego blatu wisi klubowy kalendarz Jastrzębi z 1950 roku.
pomieszczenie oświetla jedna chybocząca się u sufitu żarówka oraz staroświecka lampa, stojąca tuż obok poplamionej kanapy. okno, znajdujące się tuż za nią, wychodzi na ciemną ścianę sąsiedniej kamienicy. najczęściej jednak niezbyt czysta szyba zasłonięta jest intensywnie oranżową zasłoną w niebieskie ciapki, doskonale współgrającą z poszarzałą, odłażącą ze ścian tapetą.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 02.12.16 11:35, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szczerość potrafiła być zabójcza i należało obchodzić się z nią ostrożnie, niczym ze smoczym jajem, cennym, wartościowym, zachwycającym, lecz jednocześnie z pewnością nielegalnym i pełnym konsekwencji. Zarówno pięknych jak i absolutnie przerażających. Dość proste porównanie, ale Wright doskonale je pojmował, nie tylko jako znawca i miłośnik tych najwspanialszych zwierząt, lecz także jako doświadczony łgarz. Nie został tak wychowany, nie trzymano go pod kryształowym kloszem ani też pod batem szlacheckich obyczajów, pod którymi musiałby uginać kark i naginać swój całokształt do podanego wzoru, składającego się z oślizgłej retoryki, manipulacji, dwuznaczności, aluzji, naciąganych komplementów i całej tej kłamliwej gry, jaka toczyła się od tylu stuleci zarówno na salonach jak i w wystawnych wnętrzach arystokratycznych dworów. Dorastał w centrum Londynu, wśród mugolskich kamienic, za wzór mając wydziedziczoną szlachciankę oraz spokojnego farmaceutę a za przyjaciół całe grono psotnych acz szczerych kamratów z poturbowanego wojną podwórka. Zawsze szczycił się honorem, odpowiedzialnością i innymi cnotami, zaszczepionymi być może przez dalekie rycerskie geny a być może przez opowieści o podróżnikach i łowcach smoków, którzy nigdy nie hańbili się niegodziwościami. Szedł przez życie z wysoko podniesionym czołem, wierząc święcie w podążanie za głosem serca i...i to właśnie go zgubiło, wyciągając kilkunastolatka z bezpiecznej iluzji sprawiedliwego świata tylko po to, by wepchnąć go do bagna pełnego okropieństw. Setek zaprzeczeń, wątpliwości, paraliżującego strachu, pełzającego obrzydzenia, niepokoju, nienawiści, zupełnego zagubienia. Ryzyka utraty kogoś, kogo pokochał i utraty kogoś, kim się stał. Mógł się poddać, mógł się ugiąć, mógł udawać lub...mógł udawać jeszcze bardziej, próbując się dopasować i jakoś pogodzić z rozerwanym na pół kręgosłupem moralnym. Obydwie drogi prowadziły do kłamstw, lecz idąc tą, którą w końcu wybrał, przynajmniej pozostawał szczery ze samym sobą.
Szczątkowo. Dalej nie rozumiał swoich pobudek a gdy przekorny los postawił na jego drodze Harriett, Benjamin widział w niej nie tylko kobietę, którą pokochał najmocniej na świecie, ale też osobę, która mu pomogła, która zatrzasnęła dopływ mroku, która pokazała jak dobrze i lekko może się czuć. To przy niej po raz pierwszy spoglądał w lustra bez obrzydzenia, to przy niej potrafił planować rzeczowo przyszłość, nie polegając na dziecięcych, naiwnych marzeniach. Chciał zbudować dla niej, dla nich dom, chciał razem z nią iść przez życie, obserwując powoli jak jej jasne włosy zamieniając się w srebrne pasma a na twarzach ich dzieci pojawiają się pierwsze zmarszczki. Uciekał od ckliwości, od zobowiązań, od stabilizacji, lecz Harriett przywróciła go normalności. Wierzył, że tak będzie już zawsze, że nie musi się starać, że walkę, którą powinien toczyć z samym sobą, wygrała za niego Lovegood. Odwrócona, żałosna baśń o księżniczce na białym koniu i zagubionym księciu, bezradnie poddającym się swym słabościom. Baśń bez szczęśliwego zakończenia, lecz na co innego mógł liczyć? Z perspektywy czasu widział dokładnie swoje błędy, jakby ostatnie wydarzenia nadwyrężyły dotychczasowo stalową ochronę wyobrażeń, która rozpadła się już całkowicie podczas wymiany szczerych pytań.
Bolało. Mocno. Rwąco. Nie mógł jednak tego cofnąć, istniał tylko szaleńczy bieg po omacku przed siebie, z nadzieją, że po kilkunastu krokach podłoże nie zniknie a on sam nie spadnie jeszcze niżej. Co wydawało się niewyobrażalne, nie mogło być gorzej, nie zostało już nic do zniszczenia i do stracenia. Dlatego też ulegał temu histerycznemu pragnieniu, podsycanemu szaleńczym ogniem. Desperacji, pragnienia, pożądania, żalu, chęci cofnięcia czasu, przekroczenia granicy, zrobienia jeszcze jednego kroku w przód, mimo pewności, że spod stóp osunie się ziemia a żołądek podjedzie mu do gardła, zamieniając emocjonalny chaos w czysto fizyczny strach przed ostatecznym upadkiem.
Był pewien, że go odtrąci, i także z tego powodu całował ją wręcz agresywnie, chcąc nasycić się zapomnianym smakiem, zanim poczuje na swoje skórze piekący, harpii ogień, a w uszach zabrzmi mu lodowaty głos. Czuł końcówkami nerwów nagłe zdrętwienie Harriett, jej szarpnięcie, chęć ucieczki i obiecał sobie, że przy następnej próbie ją puści, że pozwoli jej odejść, że zatrzyma się w połowie samczego pragnienia, hamując narastającą chęć bycia bliżej niż blisko. Ostatnie, honorowe zachowanie, jakie mógł jej zagwarantować, lecz do którego nie doszło, bowiem zamiast ostrego uderzenia, wymierzającego siarczysty policzek, poczuł na sobie jej ciepłe dłonie. Łagodne, delikatne, przesuwające się po skórze jednocześnie badawczo i czule. Nie porównywał swych odczuć, nie przenosił już swych wyobrażeń do przeszłości, nie próbował sfingować gorącego piasku pod stopami, błysków fleszy czy też sycącego smaku soku klonowego, osładzającego wilgotne usta. Miał dość kłamstw, dość budowania baśni na grząskim gruncie zaprzeczeń. Dłoń dalej piekła żywym ogniem, biała sukienka Hatsy w niczym nie przypominała tej błękitnej, pokrytej cekinami, a w powietrzu unosił się zapach kurzu i świeżo ugotowanych warzyw: znajdowali się zupełnie w innym miejscu niż kilka lat temu, gdy całował ją ze świadomością, że niedługo zostanie jego żoną. Teraz nie był pewien już niczego. Prawie niczego, bo w końcu w zupełności pojął, że nie ma do niej żadnych praw. Że musi pozwolić jej odejść, być szczęśliwą u boku innego. Że chce by była szczęśliwa jeszcze bardziej przy boku kogoś, kto nigdy jej nie zawiedzie.
Nie była to miła świadomość. Nie było w niej nic z heroizmu, wzruszenia czy podniosłości. Całował ją przecież dalej, zaborczo, odrywając się od rozchylonych ust tylko po to, by przesunąć językiem po delikatnej skórze zagłębienia szyi aż do obojczyka, a następnie wrócić wilgotną ścieżką pragnienia do płatka ucha, owiewając pokrytą dreszczami skórę gorącym oddechem. Był jej głodny, dłonie już dawno wdarły się pod szeleszczącą sukienkę, znacząc blade uda krwawym stygmatem ze zranionej ręki, ale zatrzymał się dopiero po dłuższej chwili, gdzieś na granicy pomiędzy koronkową nieprzyzwoitością a gorącem złączonych ud. Zastygł w pół pocałunku, który nagle stał się lżejszy, delikatniejszy, wręcz niepewny; musnął jej usta jeszcze raz, wdychając dzielone powietrze, po czy odsunął się powoli. Dłonie napotkały pustkę, krew przesiąknęła zupełnie przez prowizoryczny opatrunek, a usta zalśniły wilgocią, gdy spoglądał na nią z góry a z jego spojrzenia mogła odczytać wszystko. Roziskrzone pożądanie i jakąś przerażającą, niespotykaną u Benjamina straceńczą dojrzałość.
- Chcę, żebyś była szczęśliwa - zaczął powoli, ochryple, nie odrywając wzroku od rozszerzonych źrenic jej błękitnych oczu. - Wiem, że będziesz szczęśliwa beze mnie, wiem, że powinienem pozwolić ci zniknąć, wiem, że powinniśmy wykreślić się już na zawsze ze swoich historii i po prostu ruszyć do przodu, ale...nie potrafię się z tobą pożegnać - kontynuował zadziwiająco spokojnie, choć dłonie mu drżały. Z głodu, z bólu, z pragnienia ponownego położenia ich na jej ciele, za którym tak bardzo tęsknił? Zawiesił głos, nie wiedząc, co dokładnie chce jeszcze powiedzieć. Poprosić o kolejną szansę? O to, by zniknęła raz na zawsze i ułożyła sobie życie z kimś innym, najlepiej gdzieś na drugim końcu świata, by nie musiał obserwować jej wybranka? Drgnął nerwowo, przymykając oczy. Decyzja należała do niej - on mógł jedynie się z nią pogodzić, zaspokajając głód ponownym popadnięciem w narkotyczne kłamstwa.
Szczątkowo. Dalej nie rozumiał swoich pobudek a gdy przekorny los postawił na jego drodze Harriett, Benjamin widział w niej nie tylko kobietę, którą pokochał najmocniej na świecie, ale też osobę, która mu pomogła, która zatrzasnęła dopływ mroku, która pokazała jak dobrze i lekko może się czuć. To przy niej po raz pierwszy spoglądał w lustra bez obrzydzenia, to przy niej potrafił planować rzeczowo przyszłość, nie polegając na dziecięcych, naiwnych marzeniach. Chciał zbudować dla niej, dla nich dom, chciał razem z nią iść przez życie, obserwując powoli jak jej jasne włosy zamieniając się w srebrne pasma a na twarzach ich dzieci pojawiają się pierwsze zmarszczki. Uciekał od ckliwości, od zobowiązań, od stabilizacji, lecz Harriett przywróciła go normalności. Wierzył, że tak będzie już zawsze, że nie musi się starać, że walkę, którą powinien toczyć z samym sobą, wygrała za niego Lovegood. Odwrócona, żałosna baśń o księżniczce na białym koniu i zagubionym księciu, bezradnie poddającym się swym słabościom. Baśń bez szczęśliwego zakończenia, lecz na co innego mógł liczyć? Z perspektywy czasu widział dokładnie swoje błędy, jakby ostatnie wydarzenia nadwyrężyły dotychczasowo stalową ochronę wyobrażeń, która rozpadła się już całkowicie podczas wymiany szczerych pytań.
Bolało. Mocno. Rwąco. Nie mógł jednak tego cofnąć, istniał tylko szaleńczy bieg po omacku przed siebie, z nadzieją, że po kilkunastu krokach podłoże nie zniknie a on sam nie spadnie jeszcze niżej. Co wydawało się niewyobrażalne, nie mogło być gorzej, nie zostało już nic do zniszczenia i do stracenia. Dlatego też ulegał temu histerycznemu pragnieniu, podsycanemu szaleńczym ogniem. Desperacji, pragnienia, pożądania, żalu, chęci cofnięcia czasu, przekroczenia granicy, zrobienia jeszcze jednego kroku w przód, mimo pewności, że spod stóp osunie się ziemia a żołądek podjedzie mu do gardła, zamieniając emocjonalny chaos w czysto fizyczny strach przed ostatecznym upadkiem.
Był pewien, że go odtrąci, i także z tego powodu całował ją wręcz agresywnie, chcąc nasycić się zapomnianym smakiem, zanim poczuje na swoje skórze piekący, harpii ogień, a w uszach zabrzmi mu lodowaty głos. Czuł końcówkami nerwów nagłe zdrętwienie Harriett, jej szarpnięcie, chęć ucieczki i obiecał sobie, że przy następnej próbie ją puści, że pozwoli jej odejść, że zatrzyma się w połowie samczego pragnienia, hamując narastającą chęć bycia bliżej niż blisko. Ostatnie, honorowe zachowanie, jakie mógł jej zagwarantować, lecz do którego nie doszło, bowiem zamiast ostrego uderzenia, wymierzającego siarczysty policzek, poczuł na sobie jej ciepłe dłonie. Łagodne, delikatne, przesuwające się po skórze jednocześnie badawczo i czule. Nie porównywał swych odczuć, nie przenosił już swych wyobrażeń do przeszłości, nie próbował sfingować gorącego piasku pod stopami, błysków fleszy czy też sycącego smaku soku klonowego, osładzającego wilgotne usta. Miał dość kłamstw, dość budowania baśni na grząskim gruncie zaprzeczeń. Dłoń dalej piekła żywym ogniem, biała sukienka Hatsy w niczym nie przypominała tej błękitnej, pokrytej cekinami, a w powietrzu unosił się zapach kurzu i świeżo ugotowanych warzyw: znajdowali się zupełnie w innym miejscu niż kilka lat temu, gdy całował ją ze świadomością, że niedługo zostanie jego żoną. Teraz nie był pewien już niczego. Prawie niczego, bo w końcu w zupełności pojął, że nie ma do niej żadnych praw. Że musi pozwolić jej odejść, być szczęśliwą u boku innego. Że chce by była szczęśliwa jeszcze bardziej przy boku kogoś, kto nigdy jej nie zawiedzie.
Nie była to miła świadomość. Nie było w niej nic z heroizmu, wzruszenia czy podniosłości. Całował ją przecież dalej, zaborczo, odrywając się od rozchylonych ust tylko po to, by przesunąć językiem po delikatnej skórze zagłębienia szyi aż do obojczyka, a następnie wrócić wilgotną ścieżką pragnienia do płatka ucha, owiewając pokrytą dreszczami skórę gorącym oddechem. Był jej głodny, dłonie już dawno wdarły się pod szeleszczącą sukienkę, znacząc blade uda krwawym stygmatem ze zranionej ręki, ale zatrzymał się dopiero po dłuższej chwili, gdzieś na granicy pomiędzy koronkową nieprzyzwoitością a gorącem złączonych ud. Zastygł w pół pocałunku, który nagle stał się lżejszy, delikatniejszy, wręcz niepewny; musnął jej usta jeszcze raz, wdychając dzielone powietrze, po czy odsunął się powoli. Dłonie napotkały pustkę, krew przesiąknęła zupełnie przez prowizoryczny opatrunek, a usta zalśniły wilgocią, gdy spoglądał na nią z góry a z jego spojrzenia mogła odczytać wszystko. Roziskrzone pożądanie i jakąś przerażającą, niespotykaną u Benjamina straceńczą dojrzałość.
- Chcę, żebyś była szczęśliwa - zaczął powoli, ochryple, nie odrywając wzroku od rozszerzonych źrenic jej błękitnych oczu. - Wiem, że będziesz szczęśliwa beze mnie, wiem, że powinienem pozwolić ci zniknąć, wiem, że powinniśmy wykreślić się już na zawsze ze swoich historii i po prostu ruszyć do przodu, ale...nie potrafię się z tobą pożegnać - kontynuował zadziwiająco spokojnie, choć dłonie mu drżały. Z głodu, z bólu, z pragnienia ponownego położenia ich na jej ciele, za którym tak bardzo tęsknił? Zawiesił głos, nie wiedząc, co dokładnie chce jeszcze powiedzieć. Poprosić o kolejną szansę? O to, by zniknęła raz na zawsze i ułożyła sobie życie z kimś innym, najlepiej gdzieś na drugim końcu świata, by nie musiał obserwować jej wybranka? Drgnął nerwowo, przymykając oczy. Decyzja należała do niej - on mógł jedynie się z nią pogodzić, zaspokajając głód ponownym popadnięciem w narkotyczne kłamstwa.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Panaceum nie istniało, a już z pewnością nie materializowało się pod postacią Harriett, która niezależnie od tego w jakim ogromie dobroci zatapiała najbliższe otoczenie, niezależnie od tego jak gorliwie zaklinała rzeczywistość, nie była w stanie odjąć całego cierpienia, rozjaśnić całkowicie wizji przyszłości ani zrewolucjonizować czyjegoś toku rozumowania. Co najwyżej mogła występować w roli katalizatora, lecz wszystkie podstawy do budowania dalszych zmian musiały być już ugruntowane niczym mocne fundamenty. Święcie wierzyła w to, że Ben miał wszystko, a pomysły wybiegające wprzód o dzień, miesiąc, dekadę czy pół wieku, pomysły, które mu zaszczepiała, były tak naprawdę jego pomysłami, głęboko zakorzenionymi w podświadomości i tylko czekającymi na odkrycie - ten sposób celebrowania życia i afirmowania każdej chwili nie mógł być sztuczny, musiał być wrodzony. Gdzieś tam w środku, w całym tym chaosie cierpienia i rozczarowań, gęstniejącej plątaninie smutku i niezrozumienia, kryła się iskierka nadziei, źródło jasności, na której tak chętnie żerowały demony przeszłości i wyobrażeń, która choć deptana i poniewierana, nigdy nie gasła całkowicie. Nie rozumiała pochmurnej aury i burzowego spojrzenia, czarnowidzenia i fatalizmu. Lovegood była trochę niczym ćma wyczuwająca światło i prąca w jego kierunku bez względu na wszystko, gdy raz za razem znosiła kolejne trzęsienia ziemi i końce świata w niekończącej się krucjacie wydobywania z ludzi tego, co najlepsze, zapominając o tym, jak łatwo płoną ażurowe skrzydła i jak okrutny los czeka wszystkie światłolubne ćmy. Brakło jej już poetyckości, by górnolotnie porównywać się do Ikara, wiecznie tęskniącego za Słońcem i gorącymi objęciami zguby. W pamięci zamajaczyło jej wspomnienie spotkania z Percivalem, zadźwięczało echo jego słów i słów jej własnych - jeśli praktycznie obcemu, znanemu tylko z opowieści człowiekowi potrafiła z pełnym przekonaniem prawić, że niezależnie od tego, co przeżył i co zrobił, zasługuje na szczęście, jakże by mogła nie stosować tego samego mechanizmu dobrej wiary w przypadku osoby, którą kochała aż do bólu, każdym skrawkiem swojego ciała?
Miłość. Czy to właśnie czuła, płacząc i prosząc, milcząc i obiecując, pytając i żałując, że spytała? Słowa cięższe były niż pocałunki, niż palce, które nie raz gubiły się pośród centymetrów skóry, bo to słowa wieszały się jak nieszczęśliwi kochankowie na krawędziach serca, ciążyły i mieszały w głowie, bo ślady zębów zniknęły już dawno, a odcisk ust zastąpił dreszcz i wspomnienie, kiedy szeptał słodkie kłamstwa, mówiąc „jestem twój”. A jednak nie potrafiła winić Wrighta, zaufała mu - jej błąd, nie jego. Ufała mu wciąż, choć z każdym uderzeniem swoim serca powtarzał, by tego nie robiła. Historia pomiędzy nimi była przecież w jakiś sposób niedokończona, oboje czekali na dopisanie epilogu, nie wiedząc czy zajmie on jedną stronę, czy sto. Ścierała smak dawnych porażek razem z karminową szminką, gdy po pierwszej nieśmiałej próbie wyrwania się nie podjęła już drugiej, gdy zamiast cofać się, przylegała ściślej, ciało do ciała, by wbijać smukłe palce w chłodną skórę już mniej czule, w czysto fizycznym strachu, że koniec nadejdzie szybciej, niż była na to gotowa. Miękła. Z każdą chwilą coraz bardziej, zatracając gdzieś po drodze umacniającą ją hardość i zapominając o obietnicy, od której złożenia była o krok. Niehamowane westchnienie wydobyło się z jej gardła, gdy usta Jaimiego zaczęły błądzić po newralgicznych punktach ulokowanych w zagłębieniu szyi, półprzymnięte powieki przesłaniały widok, gdy przełknęła ślinę tak głośno, że musiała ją słyszeć ćwierć Londynu, a dłoń wplotła w jego włosy, by przyciągnąć go jeszcze bliżej. Metaliczny zapach krwi wciąż unosił się w powietrzu, lecz ledwie wyczuwała drażniącą woń, gubiącą się w znajomym, lekko korzennym zapachu skóry, pozwalając szorstkim rękom odnaleźć drogę pobłyskujących bielą ud skrytych pomiędzy kolejnymi warstwami jasnego materiału sukni, pragnąc, by przesunęły się jeszcze kawałek powyżej koronkowego brzegu pończoch. Krótkością oddechu wyjaśniała nieskończoność, w myślach powtarzając niczym mantrę, by przycisnął ją swoim ciałem do ściany. Złapał za szyję. Wywołał gęsią skórkę. Sprawił, że zapomni o świecie. Szeptał. Drażnił. Nie czekał ani chwili dłużej, po prostu wziął co jego.
I został na zawsze. Już na zawsze.
Koniec nadszedł później niż powinien - koniec nadszedł szybciej niż by chciała. Czując, jak wargi Jaimiego martwieją, odczekała jeszcze jedno przyspieszone uderzenie serca, nim zebrała się w sobie, by cofnąć się gwałtownie i wygładzić nerwowym gestem fałdy poplamionej sukni, zupełnie jakby to ona sama, kierowana nagłym zrywem przyzwoitości, odepchnęła dłonie Wrighta w pozie kobiety, którą nigdy się nie wzgardza, a którą on wzgardził już zbyt wiele razy. Wytarła palcami swoje piekące usta, próbując uspokoić oddech i przemyśleć najlepsze strategie rozmycia się w nicości, lecz z jakiegoś powodu upragnione olśnienie na nią nie spływało, gdy wpatrywała się w czekoladowe tęczówki, w których widziała własne odbicie, dziwnie spokojne, choć krew wciąż wrzała w jej żyłach. Uniosła ramię, powoli i ostrożnie, by przycisnąć dłoń do jego policzka i przesunąć po nim kciukiem w niemalże uspokajającym geście, pewna, że słowa rozbrzmiewające w jej strunach głosowych tylko by ją rozczarowały.
- Szczęśliwa - powtórzyła z namysłem, jakby testując smak każdej pojedynczej zgłoski. - To utopia - dodała zduszonym szeptem, niejako podsumowując wyliczankę Wrighta i nie wiedząc, jak ją powinna zinterpretować. - Co to właściwie znaczy? - zapytała bez śladu zniecierpliwienia, na próżno wypatrując puenty. Co powinna zrobić? Po raz kolejny rzucić się w jego ramiona, zapewniając o pełnej akceptacji możliwych i prawdopodobnych uszczerbków, będących niechcianymi skutkami ubocznymi ich relacji? Po raz kolejny powtarzać to samo innymi słowami, wyznawać uczucia, odwoływać się do pięknych wspomnień i zamierzchłych planów? Po raz kolejny zadeklarować chęć rozpoczynania na nowo czegoś, co przekreślił już wielokrotnie? A może prost przeciwnie - przywołać z odmętów pamięci gorzkie obrazki, by obrócić w popiół rozbudzone na nowo pragnienia, znowu wybielić swoje ręce, pożegnać się z godnością i nie odwracając się za siebie, zniknąć raz na zawsze w zielonych płomieniach sieci Fiuu? Świadoma swojej beznadziejnej tendencji do podejmowania najgorszych z możliwych wyborów, wstrzymywała się z podjęciem jakiejkolwiek decyzji.
- A czego ty chcesz? - szczerze i tak po prostu, odrzucając na bok to, co właściwe i to, co urojone. czego właściwie chcesz, Jaimie?
Miłość. Czy to właśnie czuła, płacząc i prosząc, milcząc i obiecując, pytając i żałując, że spytała? Słowa cięższe były niż pocałunki, niż palce, które nie raz gubiły się pośród centymetrów skóry, bo to słowa wieszały się jak nieszczęśliwi kochankowie na krawędziach serca, ciążyły i mieszały w głowie, bo ślady zębów zniknęły już dawno, a odcisk ust zastąpił dreszcz i wspomnienie, kiedy szeptał słodkie kłamstwa, mówiąc „jestem twój”. A jednak nie potrafiła winić Wrighta, zaufała mu - jej błąd, nie jego. Ufała mu wciąż, choć z każdym uderzeniem swoim serca powtarzał, by tego nie robiła. Historia pomiędzy nimi była przecież w jakiś sposób niedokończona, oboje czekali na dopisanie epilogu, nie wiedząc czy zajmie on jedną stronę, czy sto. Ścierała smak dawnych porażek razem z karminową szminką, gdy po pierwszej nieśmiałej próbie wyrwania się nie podjęła już drugiej, gdy zamiast cofać się, przylegała ściślej, ciało do ciała, by wbijać smukłe palce w chłodną skórę już mniej czule, w czysto fizycznym strachu, że koniec nadejdzie szybciej, niż była na to gotowa. Miękła. Z każdą chwilą coraz bardziej, zatracając gdzieś po drodze umacniającą ją hardość i zapominając o obietnicy, od której złożenia była o krok. Niehamowane westchnienie wydobyło się z jej gardła, gdy usta Jaimiego zaczęły błądzić po newralgicznych punktach ulokowanych w zagłębieniu szyi, półprzymnięte powieki przesłaniały widok, gdy przełknęła ślinę tak głośno, że musiała ją słyszeć ćwierć Londynu, a dłoń wplotła w jego włosy, by przyciągnąć go jeszcze bliżej. Metaliczny zapach krwi wciąż unosił się w powietrzu, lecz ledwie wyczuwała drażniącą woń, gubiącą się w znajomym, lekko korzennym zapachu skóry, pozwalając szorstkim rękom odnaleźć drogę pobłyskujących bielą ud skrytych pomiędzy kolejnymi warstwami jasnego materiału sukni, pragnąc, by przesunęły się jeszcze kawałek powyżej koronkowego brzegu pończoch. Krótkością oddechu wyjaśniała nieskończoność, w myślach powtarzając niczym mantrę, by przycisnął ją swoim ciałem do ściany. Złapał za szyję. Wywołał gęsią skórkę. Sprawił, że zapomni o świecie. Szeptał. Drażnił. Nie czekał ani chwili dłużej, po prostu wziął co jego.
I został na zawsze. Już na zawsze.
Koniec nadszedł później niż powinien - koniec nadszedł szybciej niż by chciała. Czując, jak wargi Jaimiego martwieją, odczekała jeszcze jedno przyspieszone uderzenie serca, nim zebrała się w sobie, by cofnąć się gwałtownie i wygładzić nerwowym gestem fałdy poplamionej sukni, zupełnie jakby to ona sama, kierowana nagłym zrywem przyzwoitości, odepchnęła dłonie Wrighta w pozie kobiety, którą nigdy się nie wzgardza, a którą on wzgardził już zbyt wiele razy. Wytarła palcami swoje piekące usta, próbując uspokoić oddech i przemyśleć najlepsze strategie rozmycia się w nicości, lecz z jakiegoś powodu upragnione olśnienie na nią nie spływało, gdy wpatrywała się w czekoladowe tęczówki, w których widziała własne odbicie, dziwnie spokojne, choć krew wciąż wrzała w jej żyłach. Uniosła ramię, powoli i ostrożnie, by przycisnąć dłoń do jego policzka i przesunąć po nim kciukiem w niemalże uspokajającym geście, pewna, że słowa rozbrzmiewające w jej strunach głosowych tylko by ją rozczarowały.
- Szczęśliwa - powtórzyła z namysłem, jakby testując smak każdej pojedynczej zgłoski. - To utopia - dodała zduszonym szeptem, niejako podsumowując wyliczankę Wrighta i nie wiedząc, jak ją powinna zinterpretować. - Co to właściwie znaczy? - zapytała bez śladu zniecierpliwienia, na próżno wypatrując puenty. Co powinna zrobić? Po raz kolejny rzucić się w jego ramiona, zapewniając o pełnej akceptacji możliwych i prawdopodobnych uszczerbków, będących niechcianymi skutkami ubocznymi ich relacji? Po raz kolejny powtarzać to samo innymi słowami, wyznawać uczucia, odwoływać się do pięknych wspomnień i zamierzchłych planów? Po raz kolejny zadeklarować chęć rozpoczynania na nowo czegoś, co przekreślił już wielokrotnie? A może prost przeciwnie - przywołać z odmętów pamięci gorzkie obrazki, by obrócić w popiół rozbudzone na nowo pragnienia, znowu wybielić swoje ręce, pożegnać się z godnością i nie odwracając się za siebie, zniknąć raz na zawsze w zielonych płomieniach sieci Fiuu? Świadoma swojej beznadziejnej tendencji do podejmowania najgorszych z możliwych wyborów, wstrzymywała się z podjęciem jakiejkolwiek decyzji.
- A czego ty chcesz? - szczerze i tak po prostu, odrzucając na bok to, co właściwe i to, co urojone. czego właściwie chcesz, Jaimie?
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ciągle czuł na języku smak jej ust, niemożliwy do usunięcia, zapadający w pamięć tkanek i kubków smakowych już na zawsze, na kolejną wieczność. Kiedy ostatnio ją całował? Kiedy ostatnio sunął szorstką, poznaczoną drobnymi bliznami i odciskami dłonią po jej delikatnej skórze, niecierpliwie acz metodycznie, odmawiając sobie nagłej, gwałtownej satysfakcji? Przeszłość wydawała mu się baśnią, ułudą, iluzją, jedną z setek tych, podsuwanych mu na złotej tacy najwspanialszych rozwiązań przez Złotą Rybkę i inne narkotyki, przenoszące go do świata, w którym był szczęśliwy. Szedł wyprostowany, z miotłą przerzuconą przez ramię, po wilgotnym boisku, a z trybun podnosił się aplauz tysięcy ludzi, zagrzewających go do walki lub życzących mu połamania karku podczas jednego z boleśniejszych, bezpośrednich starć z rywalami przeciwnej drużyny, lecz on wypatrywał tylko jednej, jasnej sylwetki wśród oszalałego tłumu. Spacerował prostymi uliczkami londyńskich przedmieść, trzymając złotowłosą za rękę, by pokazać jej miejsce swojego dzieciństwa; puste podwórka, odbudowane mury, identyczne szeregówki z czerwonej cegły, wilgotne bramy, do których po kolei ją wciągał, by nie przejmując się pobrudzeniem beżowego płaszcza, przycisnąć ją do szorstkiej ściany i całować bez końca, nie przejmując się przechodzącymi za ich plecami ludźmi. Spóźniony wbiegał do przestronnego holu opery, w biegu poprawiając elegancką koszulę, by zamachać przed oczami portiera specjalnym zaproszeniem, a potem pognać po pokrytych czerwonym dywanem schodach na dół i w ostatniej chwili zająć miejsce w pierwszym rzędzie - nie chciał eleganckich lóż; chciał być bliżej niej, chciał dokładnie widzieć ten piękny, nieśmiały uśmiech, gdy kończyła śpiewać a widzowie, zanim oklaskami wyrażą swój zachwyt, milczeli, zbyt przejęci pięknem jej głosu. Kręcił się w kółko po hotelowym pokoju, niczym rozwścieczony kuguchar zamknięty w zbyt małej klatce, a każde okrążenie - od ściany do łóżka, od łóżka do toaletki, od toaletki do stolika zasypanego kwiatami i nagrodami - przybliżało go tylko do zirytowanej Harriett, stojącej przy balkonowym oknie z rękami założonymi na piersi; z dłońmi, które potem ujmował, ciągnąć ją do siebie, do pocałunku, mającego rozwiązać wszelkie nagłe problemy, tracące na ważności już następnego ranka, gdy budził się obok niej i mógł przyglądać się jak jej złote rzęsy drżą przy powolnych, spokojnych oddechach.
Widział to teraz dokładnie, jakby dystans i szczerość otworzyły mu zamglone oczy. Blask boleśnie raził oczy, przyzwyczajone do mętnego, kłamliwego mroku, ale w końcu źrenice przywykły do rzeczywistości, prezentującej się zupełnie inaczej, niż niegdyś sądził. Zawsze biegł do Harriett, zawsze jej szukał, zawsze znajdywał pretekst, by być bliżej, chociaż na chwilę - tylko wtedy stał w miejscu, obserwując jak cofa się długim korytarzem jego mieszkania a potem znika za drzwiami, bezpowrotnie oddzielona od niego rażącą prawdą. Wtedy ich zniszczyła, teraz: mogła naprawić? Wątpił, boleśnie wątpił. Bał się tego, w końcu mogąc nazwać to dziwne uczucie, zamieniające każdą kość w rozgrzany pręt i każdy łyk powietrza w gorącą mgiełkę, wypalającą wnętrzności. Bał się, że znów ją skrzywdzi, że znów zawiedzie, że za każdym razem, gdy będzie patrzył na jej twarz, zobaczy przeszłość a nie przyszłość...a jednocześnie czuł dziwną nadzieję - kłamstwo ubrane w złote szaty? Była przecież tutaj, stała przy nim, a jej ciepła, drobna dłoń przesuwała się po jego policzku. Czule, troskliwie, nigdy nie przyznał się, że to lubi, że jej troska - na którą reagował zawsze grubą warstwą irytacji i nonszalanckiej niedbałości - go cieszy. Teraz też tego nie robił, lecz nie zasłaniał się już żadną z przybieranych do tej pory masek. Odetchnął głęboko, otwierając przymknięte oczy. Ciągle tu była, tak niepasująca do jego obecnego życia - a raczej marnej egzystencji? - jak to tylko możliwe.
- To nie utopia, Hatsy. Byliśmy szczęśliwi. Naprawdę szczęśliwi - przypomniał jej słabo, przestając dodawać do tego określenia stały dodatek w postaci a ja to wszystko zniszczyłem. Jeśli mieli coś zbudować na nowo, jeśli mieli nauczyć się nowych schematów, musiał pogrzebać palącą chęć wyrzucenia z siebie ciężaru wyrzutów sumienia. Zamierzał to zrobić sam, już niedługo, już wkrótce - nadzieja powoli zamieniała się w pewność. Nie chciał wieść dalej takiego życia, nie chciał czuć tego, co do tej pory, zamknięty w klatce własnego bólu i autodestrukcji. Podniósł nieuszkodzoną dłoń do góry, nakrywając chłodne palce Harriett; objął je swoimi i zsunął ich złączone ręce w dół, przez chwilę wpatrując się w dół, jakby ten romantyczny gest mógł zdradzić mu największe sekrety i odpowiedzi na najtrudniejsze pytania.
- Chcę szczęścia, radości, wolności. I...chcę ciebie. Chcę znów poczuć się tak, jak wtedy, kiedy wszystko było na swoim miejscu. Wszystko pasowało. Nic nie uwierało, nic nie bolało, mogłem oddychać swobodnie, mogłem planować, widziałem naszą przyszłość, widziałem naszą rodzinę - mówił cicho, po raz pierwszy w ich wspólnej historii brzmiąc wręcz nieśmiało, chłopięco, dzieląc się z nią największymi banałami, stanowiącymi jednak dla niego ważną podstawę. Podniósł wzrok, mocniej zaciskając palce na jej delikatnej dłoni, z nieprzyjemnym zdziwieniem zauważając brak ostrego metalu pierścionka, który jej podarował. Ile właściwie lat minęło od momentu, w którym nasunął go na jej smukły palec, wierząc, że będą żyli długo i szczęśliwie? - Ale jeśli też tego chcesz - głos mu zadrżał, dziwnie, obco, słabo, lecz nie chował się już za wysokimi murami szczeniackich póz; bał się odpowiedzi? - musisz poczekać, aż wyjdę z tego bagna - przez jego twarz przemknął krótki, ostry uśmiech i zerknął mimowolnie na zaropiałe i poznaczone wkłuciami zgięcia łokci. Wyprostował się już pewniej, stabilniej, a dziki uśmiech zmienił się znów ten chłopięcy, rozświetlający choć odrobinę rozszerzone źrenice Benjamina. - Wiesz jednak, że nie zmienię wszystkiego - dodał szeptem a Hatsy po raz pierwszy mogła zobaczyć w jego oczach nerwowość. Obnażył przed nią wszystko, wyznał uczucia, pozbył się zewnętrznej, ochronnej warstwy, i jeśli teraz miała go odrzucić, zrobi to na zawsze. Bez szansy powrotu, co jednocześnie stanowiło najzdrowszą, najlepszą i najbardziej przerażająca opcję.
Widział to teraz dokładnie, jakby dystans i szczerość otworzyły mu zamglone oczy. Blask boleśnie raził oczy, przyzwyczajone do mętnego, kłamliwego mroku, ale w końcu źrenice przywykły do rzeczywistości, prezentującej się zupełnie inaczej, niż niegdyś sądził. Zawsze biegł do Harriett, zawsze jej szukał, zawsze znajdywał pretekst, by być bliżej, chociaż na chwilę - tylko wtedy stał w miejscu, obserwując jak cofa się długim korytarzem jego mieszkania a potem znika za drzwiami, bezpowrotnie oddzielona od niego rażącą prawdą. Wtedy ich zniszczyła, teraz: mogła naprawić? Wątpił, boleśnie wątpił. Bał się tego, w końcu mogąc nazwać to dziwne uczucie, zamieniające każdą kość w rozgrzany pręt i każdy łyk powietrza w gorącą mgiełkę, wypalającą wnętrzności. Bał się, że znów ją skrzywdzi, że znów zawiedzie, że za każdym razem, gdy będzie patrzył na jej twarz, zobaczy przeszłość a nie przyszłość...a jednocześnie czuł dziwną nadzieję - kłamstwo ubrane w złote szaty? Była przecież tutaj, stała przy nim, a jej ciepła, drobna dłoń przesuwała się po jego policzku. Czule, troskliwie, nigdy nie przyznał się, że to lubi, że jej troska - na którą reagował zawsze grubą warstwą irytacji i nonszalanckiej niedbałości - go cieszy. Teraz też tego nie robił, lecz nie zasłaniał się już żadną z przybieranych do tej pory masek. Odetchnął głęboko, otwierając przymknięte oczy. Ciągle tu była, tak niepasująca do jego obecnego życia - a raczej marnej egzystencji? - jak to tylko możliwe.
- To nie utopia, Hatsy. Byliśmy szczęśliwi. Naprawdę szczęśliwi - przypomniał jej słabo, przestając dodawać do tego określenia stały dodatek w postaci a ja to wszystko zniszczyłem. Jeśli mieli coś zbudować na nowo, jeśli mieli nauczyć się nowych schematów, musiał pogrzebać palącą chęć wyrzucenia z siebie ciężaru wyrzutów sumienia. Zamierzał to zrobić sam, już niedługo, już wkrótce - nadzieja powoli zamieniała się w pewność. Nie chciał wieść dalej takiego życia, nie chciał czuć tego, co do tej pory, zamknięty w klatce własnego bólu i autodestrukcji. Podniósł nieuszkodzoną dłoń do góry, nakrywając chłodne palce Harriett; objął je swoimi i zsunął ich złączone ręce w dół, przez chwilę wpatrując się w dół, jakby ten romantyczny gest mógł zdradzić mu największe sekrety i odpowiedzi na najtrudniejsze pytania.
- Chcę szczęścia, radości, wolności. I...chcę ciebie. Chcę znów poczuć się tak, jak wtedy, kiedy wszystko było na swoim miejscu. Wszystko pasowało. Nic nie uwierało, nic nie bolało, mogłem oddychać swobodnie, mogłem planować, widziałem naszą przyszłość, widziałem naszą rodzinę - mówił cicho, po raz pierwszy w ich wspólnej historii brzmiąc wręcz nieśmiało, chłopięco, dzieląc się z nią największymi banałami, stanowiącymi jednak dla niego ważną podstawę. Podniósł wzrok, mocniej zaciskając palce na jej delikatnej dłoni, z nieprzyjemnym zdziwieniem zauważając brak ostrego metalu pierścionka, który jej podarował. Ile właściwie lat minęło od momentu, w którym nasunął go na jej smukły palec, wierząc, że będą żyli długo i szczęśliwie? - Ale jeśli też tego chcesz - głos mu zadrżał, dziwnie, obco, słabo, lecz nie chował się już za wysokimi murami szczeniackich póz; bał się odpowiedzi? - musisz poczekać, aż wyjdę z tego bagna - przez jego twarz przemknął krótki, ostry uśmiech i zerknął mimowolnie na zaropiałe i poznaczone wkłuciami zgięcia łokci. Wyprostował się już pewniej, stabilniej, a dziki uśmiech zmienił się znów ten chłopięcy, rozświetlający choć odrobinę rozszerzone źrenice Benjamina. - Wiesz jednak, że nie zmienię wszystkiego - dodał szeptem a Hatsy po raz pierwszy mogła zobaczyć w jego oczach nerwowość. Obnażył przed nią wszystko, wyznał uczucia, pozbył się zewnętrznej, ochronnej warstwy, i jeśli teraz miała go odrzucić, zrobi to na zawsze. Bez szansy powrotu, co jednocześnie stanowiło najzdrowszą, najlepszą i najbardziej przerażająca opcję.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pamiętała wszystko - było to jej przekleństwem czy błogosławieństwem? Chociaż próbowała wypierać ze świadomości różne wspomnienia, stosując tylko pozornie skuteczny mechanizm wyparcia, chociaż próbowała stępić nieco ostre krawędzie roztłuczonego lustra przeszłości, wystarczyła tylko krótka chwila nieuwagi, by wszystkie jej trudy i starania rozbiły się w puch, obnażając nieudolność trwałego odcięcia się od minionych momentów, które w jej myślach były wiecznie żywe. Nie chciała być niewdzięczna, nie chciała trzymać się kurczowo tych gorzkich obrazów, którymi przecież poprzetykane były słodkie chwile szczęścia, nie chciała odtwarzać ich w myślach na nowo i na nowo, bez końca. Znów tkwiła na trybunach w sekcji vipowskiej, smagający wiatr szargał jej złociste włosy, wymykające się z misternego, niedopasowanego do warunków pogodowych upięcia, lecz nie zwracała na to nawet najmniejszej uwagi, skupiając się całkowicie na śledzeniu tej jednej konkretnej postaci, stale wojującej z tłuczkami i odliczając sekundy do końca meczu, by nim ruszą świętować zwycięstwo, mogła nareszcie odetchnąć z ulgą, że obyło się bez wypadku - minęło sporo czasu, nim z niemałym zaskoczeniem, nie chcąc się do tego przyznać nawet sama przed sobą, spostrzegła, że z każdym następnym gwizdkiem startowym wzmaga się w niej strach niemożliwy do wyplenienia, umacniany wszystkimi zbagatelizowanymi złamaniami żeber, pąsowiejącymi pod skórą bolesnymi krwiakami i domniemanymi wstrząśnieniami mózgu, których konsultowania ze specjalistami uparcie odmawiał. Wybuchała wdzięcznym śmiechem, znikając za brzegiem każdej bramy, jakby cały spacer był jedną wielką w chowanego i tym żarliwiej odpowiadała na każdy z pocałunków, im donośniej brzęczał gdzieś w potylicy nieznośny głos, podsuwający jadowite wizje, że skoro jej właśni rodzice nie byli im przychylni, to i rodzice Jaimiego, których dopiero miała poznać, nie będą popierać jej związku - ani jej osoby, otoczonej atmosferą skandalu kapryśnej gwiazdki, stanowiącej kiepski materiał na panią domu, synową, żonę oraz matkę. Pełne poddenerwowania minuty za kulisami, przeciągały się w nieskończoność, gdy ignorując upomnienia dyrektora artystycznego i prośby kręcącej się z puszkiem do pudru w dłoni charakteryzatorki przejętej losem jej makijażu, odchylała ukradkiem brzeg ciężkiej, szkarłatnej kotary w przerwach pomiędzy ostatnimi dzwonkami obwieszczającymi rozpoczęcie spektaklu, by zerkać na wciąż puste miejsce i nie słyszeć nic poza głuchym dudnieniem w piersi, gdy znowu jakieś inne sprawy były ważniejsze, znowu się spóźniał. Wbijała spojrzenie w strugi deszczu spływające po szybie, a palce wbijała w bielejące pod naciskiem skrzyżowane ramiona, zaciskając usta w wąską linię i walcząc sama ze sobą, by nie przerwać ciszy, w której rozbrzmiewała tylko monotonia szybkich kroków - kiedy nawet i ten dźwięk ustanie, już raz na zawsze, zakończony donośnym trzaśnięciem drzwi wyjściowych? - pewna tego, że jeszcze tylko parę chwil i jego cierpliwość się wyczerpie, zmuszając go do ruszenia w przeciwnym kierunku; nie potrafiła zwrócić się w jego stronę i patrzeć, jak odchodzi, symbolicznie i dosłownie znikając z jej życia. Budziła się w sterylnie białym pomieszczeniu, oślepiona agresywnym światłem lampy, nie będącej blaskiem fleszy, zdezorientowana rozpoczynała wędrówkę spojrzeniem, by napotkać zatroskaną twarz Sybil, a dziwnie odrętwiałe ciało mówiło jej, że coś jest nie tak jeszcze na długo przed tym, jak uzdrowiciel otworzył usta - wiedziała już przecież wszystko, choć wciąż nie chciała w to wierzyć. Stała pomiędzy równymi alejkami grobów, obojętna na widoczne w tle bielące się klify Dover, bezchmurne niebo krzyczące błękitem ponad nią i przyjemny zapach morskiej bryzy owiewającej jej postać; majowe popołudnie było łaskawe, ciepłe, lecz nie czuła nic, oprócz chłodu przejmującego aż do szpiku kości, gdy w uszach rozbrzmiewało okropne uderzanie grudek suchej ziemi o wieko opuszczanej w dół trumny chowającej w swoich drewnianych objęciach tą, która powinna żyć zamiast niej - otrząsnęła się, czując zaciskające się na jej szczupłej dłoni palce, lecz gdy podniosła spojrzenie na ich właściciela, nie był nim Ben, który już dawno, zapewne jeszcze przed końcem, wybrał bałkańską głuszę. Każda historia, nawet najcudowniejsza, miała drugą stronę, która agresywnie przebijała się przez różowe okulary, niegwarantujących ulgi płynącej z zaślepienia. Widziała wszystko aż nazbyt wyraźnie.
- Byliśmy - czy dostrzegasz tę subtelną różnicę, Jaimie? - Razem - zawsze razem, nigdy osobno. Dwa krótkie słowa, wypowiadała je cicho i bez romantycznego zadęcia, bez patosu i nawet już bez żalu, czysto informacyjnie, jakby deliberowali nad konstrukcjami gramatycznymi swoich niby podobnych, a jednak nie tożsamych wypowiedzi. Ale czy naprawdę był szczęśliwy, skoro niepojęta przez nią złość stopniowo, lecz nieprzerwanie podgrzewała aż do wrzenia krew huczącą w jego żyłach, trawiąc go od środka i popychając do robienia rzeczy, o które nigdy by go nie posądzała? Pamiętała przecież każdą próbę przebicia się przez wzrastający naokoło niego mur, od którego odbijała się bez skutku, każdą rozmowę zakończoną fiaskiem, a w szczególności tę jedną, która wyłamując się ze schematu szybkiego dojścia do niemego porozumienia, zakończyła się brzdękiem ciśniętego o ścianę porcelanowego wazonu. Pamiętała dzikość w jego oczach, wcale nie tę pociągającą, wywołaną zmysłowym kołysaniem bioder, gdy odziana tylko w jedwabną bonżurkę przechadzała się po apartamencie królewskim tanecznym krokiem, by doprowadzić go do skraju szaleństwa - dzikość zrodzoną z bezsilności, gdy w końcu postawiła na swoim i zachowując bezpieczny dystans, uniemożliwiający rozproszenie jej uwagi cielesną bliskością, dobitnie powtarzała pytania, które nie dawały jej spokoju i żądała odpowiedzi. Nigdy ich nie dostała. Wpatrywała się dziwnie pustym wzrokiem w roztłuczone, porcelanowe skorupy, które ucichły już na podłodze nie tak blisko, lecz i nie tak daleko od niej i zamiast nieprzemożonej chęci objęcia Jaimiego swoimi szczupłymi ramionami i zapewnienia, że to wszystko nie ma żadnego znaczenia i kolejnego dnia, jak zwykle, słońce będzie świecić tylko dla nich, roztapiając problemy i troski, czuła jedynie niedowierzanie wymieszane z lękiem przed osobą, której nie rozpoznawała i która sprawiła, że jej lwie serce stanęło w miejscu, zapominając o swojej domniemanej odwadze. Pojedyncze, suche słowa, wydobywające się z jej ust i informujące o powrocie do rodzinnego domu (niedopowiedziany manifest tego, jak bardzo jej zależało; wiedział przecież doskonale, że nienawidziła każdej minuty spędzanej w tym miejscu pod nieobecność siostry), by dać mu czas na ochłonięcie i przemyślenie, chociaż na przemyślenia było już za późno, skoro miał być ojcem dziecka, którego nie wyobrażała sobie wychowywać bez niego. Czas rozwiązał ten problem za nich - lecz nie uleczył ran, chociaż taka była jego powinność.
Chłonęła chłód bijący z jego dłoni, napawając się faktem, że nie uciekał przed jej dotykiem i chłonęła jego słowa, które coraz bardziej zbijały ją z tropu i oddalały ją od oczywistości schowanej w kategorii „tego właśnie chcę”. Rodzina, przyszłość, wszystkie elementy układanki na swoim miejscu, czy to wciąż było możliwe? Osaczająca obecność Lovegood i wolność, czy nie było to oksymoronem? Szczęśliwe, wygładzane na siłę zakończenie. Czego chcesz, Harriett, czego chcesz?
- Nie mogę składać teraz żadnych deklaracji - wydusiła z siebie w końcu przyciszonym szeptem. Jakże by mogła tak płynnie przejść od lat rozłąki, miesięcy nieporozumień i kłótni do nieprzemyślanego rzucania się w wir z nadzieją na najlepsze, lecz z szansami na coś zupełnie odwrotnego? Potrzeba poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji rozdzierała ją od środka, a myśli galopowały jak szalone. Co powinna powiedzieć? Że tym razem będzie inaczej? Że tym razem będzie tak, jak chce - albo w ogóle? Że tym razem nie da przestawiać się z kąta w kąt, tylko odpłaci się wetem za wet, szpilką za szpilkę - zdradą za zdradę? Czy byłaby do tego zdolna tylko w imię zachowania dumnie uniesionej głowy? - Moja żałoba wciąż trwa - dorzuciła do pakietu kiepską wymówkę, wypowiadaną beznamiętnym tonem, odnoszącą się już tylko i wyłącznie do tego, co wypada, a nie do tego, co czuła; po pewnym czasie przestała się w końcu oszukiwać i przyznała, że opłakiwała samą siebie, swoje wygodne życie i utraconą młodość. Wciąż przypisywana jej żałoba, którą przełamywała nieśmiało, odrzucając ponurą czerń w trakcie wydarzeń towarzyskich, nie była jednak jedynym powodem, gdy pod jej powiekami zamajaczyła twarz Tristana, a w pamięci odżyło wciąż jeszcze świeże wspomnienie jego pocałunków. Była zaledwie kochanką, tą, z którą zdradzał sobie przyrzeczoną; role odwróciły się w śmieszny sposób, lecz wciąż, nie wiedzieć dlaczego, nie mogła odpędzić od siebie wrażenia, że popołudniem w kawalerce Wrighta zawiodła jego zaufanie. Po raz wtóry. - Rozumiesz to, prawda? - gdzie kończyła się granica prawdy, a zaczynało się kłamstwo? Jej płuca zafalowały panicznie. - Chcę, żebyś wyszedł na prostą. Poczekam. I wtedy porozmawiamy - może również o wszystkim, kto wie. Uśmiechnęła się krótko, blado, po raz ostatni ściskając odrobinę mocniej dłoń Jaimiego, nim rozluźniła uścisk całkowicie. Z jakiegoś powodu wolała to zrobić sama.
- Byliśmy - czy dostrzegasz tę subtelną różnicę, Jaimie? - Razem - zawsze razem, nigdy osobno. Dwa krótkie słowa, wypowiadała je cicho i bez romantycznego zadęcia, bez patosu i nawet już bez żalu, czysto informacyjnie, jakby deliberowali nad konstrukcjami gramatycznymi swoich niby podobnych, a jednak nie tożsamych wypowiedzi. Ale czy naprawdę był szczęśliwy, skoro niepojęta przez nią złość stopniowo, lecz nieprzerwanie podgrzewała aż do wrzenia krew huczącą w jego żyłach, trawiąc go od środka i popychając do robienia rzeczy, o które nigdy by go nie posądzała? Pamiętała przecież każdą próbę przebicia się przez wzrastający naokoło niego mur, od którego odbijała się bez skutku, każdą rozmowę zakończoną fiaskiem, a w szczególności tę jedną, która wyłamując się ze schematu szybkiego dojścia do niemego porozumienia, zakończyła się brzdękiem ciśniętego o ścianę porcelanowego wazonu. Pamiętała dzikość w jego oczach, wcale nie tę pociągającą, wywołaną zmysłowym kołysaniem bioder, gdy odziana tylko w jedwabną bonżurkę przechadzała się po apartamencie królewskim tanecznym krokiem, by doprowadzić go do skraju szaleństwa - dzikość zrodzoną z bezsilności, gdy w końcu postawiła na swoim i zachowując bezpieczny dystans, uniemożliwiający rozproszenie jej uwagi cielesną bliskością, dobitnie powtarzała pytania, które nie dawały jej spokoju i żądała odpowiedzi. Nigdy ich nie dostała. Wpatrywała się dziwnie pustym wzrokiem w roztłuczone, porcelanowe skorupy, które ucichły już na podłodze nie tak blisko, lecz i nie tak daleko od niej i zamiast nieprzemożonej chęci objęcia Jaimiego swoimi szczupłymi ramionami i zapewnienia, że to wszystko nie ma żadnego znaczenia i kolejnego dnia, jak zwykle, słońce będzie świecić tylko dla nich, roztapiając problemy i troski, czuła jedynie niedowierzanie wymieszane z lękiem przed osobą, której nie rozpoznawała i która sprawiła, że jej lwie serce stanęło w miejscu, zapominając o swojej domniemanej odwadze. Pojedyncze, suche słowa, wydobywające się z jej ust i informujące o powrocie do rodzinnego domu (niedopowiedziany manifest tego, jak bardzo jej zależało; wiedział przecież doskonale, że nienawidziła każdej minuty spędzanej w tym miejscu pod nieobecność siostry), by dać mu czas na ochłonięcie i przemyślenie, chociaż na przemyślenia było już za późno, skoro miał być ojcem dziecka, którego nie wyobrażała sobie wychowywać bez niego. Czas rozwiązał ten problem za nich - lecz nie uleczył ran, chociaż taka była jego powinność.
Chłonęła chłód bijący z jego dłoni, napawając się faktem, że nie uciekał przed jej dotykiem i chłonęła jego słowa, które coraz bardziej zbijały ją z tropu i oddalały ją od oczywistości schowanej w kategorii „tego właśnie chcę”. Rodzina, przyszłość, wszystkie elementy układanki na swoim miejscu, czy to wciąż było możliwe? Osaczająca obecność Lovegood i wolność, czy nie było to oksymoronem? Szczęśliwe, wygładzane na siłę zakończenie. Czego chcesz, Harriett, czego chcesz?
- Nie mogę składać teraz żadnych deklaracji - wydusiła z siebie w końcu przyciszonym szeptem. Jakże by mogła tak płynnie przejść od lat rozłąki, miesięcy nieporozumień i kłótni do nieprzemyślanego rzucania się w wir z nadzieją na najlepsze, lecz z szansami na coś zupełnie odwrotnego? Potrzeba poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji rozdzierała ją od środka, a myśli galopowały jak szalone. Co powinna powiedzieć? Że tym razem będzie inaczej? Że tym razem będzie tak, jak chce - albo w ogóle? Że tym razem nie da przestawiać się z kąta w kąt, tylko odpłaci się wetem za wet, szpilką za szpilkę - zdradą za zdradę? Czy byłaby do tego zdolna tylko w imię zachowania dumnie uniesionej głowy? - Moja żałoba wciąż trwa - dorzuciła do pakietu kiepską wymówkę, wypowiadaną beznamiętnym tonem, odnoszącą się już tylko i wyłącznie do tego, co wypada, a nie do tego, co czuła; po pewnym czasie przestała się w końcu oszukiwać i przyznała, że opłakiwała samą siebie, swoje wygodne życie i utraconą młodość. Wciąż przypisywana jej żałoba, którą przełamywała nieśmiało, odrzucając ponurą czerń w trakcie wydarzeń towarzyskich, nie była jednak jedynym powodem, gdy pod jej powiekami zamajaczyła twarz Tristana, a w pamięci odżyło wciąż jeszcze świeże wspomnienie jego pocałunków. Była zaledwie kochanką, tą, z którą zdradzał sobie przyrzeczoną; role odwróciły się w śmieszny sposób, lecz wciąż, nie wiedzieć dlaczego, nie mogła odpędzić od siebie wrażenia, że popołudniem w kawalerce Wrighta zawiodła jego zaufanie. Po raz wtóry. - Rozumiesz to, prawda? - gdzie kończyła się granica prawdy, a zaczynało się kłamstwo? Jej płuca zafalowały panicznie. - Chcę, żebyś wyszedł na prostą. Poczekam. I wtedy porozmawiamy - może również o wszystkim, kto wie. Uśmiechnęła się krótko, blado, po raz ostatni ściskając odrobinę mocniej dłoń Jaimiego, nim rozluźniła uścisk całkowicie. Z jakiegoś powodu wolała to zrobić sama.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie oczekiwał odpowiedzi Harriett z miną skazańca oczekującego surowego wyroku. Owszem, denerwował się, lecz była to nerwowość wręcz chłopięca, zupełnie niepasująca do półnagiego, wytatuowanego dryblasa z rozrytymi przedramionami, trzymiesięcznym zarostem i szaleńczym błyskiem w niepokojąco ciemnych źrenicach. Wydawało mu się - jakże naiwnie - że już dawno stał się dorosły, że w momencie, w którym przekroczył mury Hogwartu, śmiało wchodząc w samodzielne życie, otrzymał od losu znaczącą pieczątkę dojrzałości. Serce złamane po raz pierwszy stanowiło zaledwie preludium trudnych decyzji, i choć żadna nie była równie ciężka, co powstrzymanie się od kolejnego ciosu, wymierzonego w zmartwiałą twarz Percivala, to radził sobie z nimi całkiem nieźle. Nie wiadomo z jakiego powodu każdej z nich towarzyszył przyjemny dźwięk łamanej kości, zwycięski zgrzyt, powtarzany potem z upodobaniem na boisku do Qudditcha i w mniej lub bardziej reprezentatywnych knajpach, w których leczył się z kompleksów. Zbudowanych na chwiejnej wieży słabości, którą odpychał od siebie z zadziwiającym uporem: zadziwiającym jak na kogoś, kto tak łatwo ulegał pokusom, potem z dziecięcym zdziwieniem obserwując rozpadające się mury i zasypywane gruzem fundamenty. Konstruował przecież swoje życie na kłamstwie. Wyżej rzeczywiście poustawiał dobre intencje, prawdziwe uczucie, oddanie i odpowiedzialność, lecz ignorując podstawowe łgarstwa, sprowadzał na nich - bo wtedy nie istnieli osobno; w tym współistnieniu zgadzał się z Harriett w stu procentach - katastrofę. Tragiczną w skutkach, zbierającą żniwo nie tylko z ich żyć, ale i z życia najniewinniejszej istoty. Nie myślał teraz o tej przeszłości, starając się na chwilę pozbyć wyrzutów sumienia, spowodowanych lawiną nieprzyjemnych obrazów. Znajdowali się teraz, tutaj, w zupełnie innej rzeczywistości, działając na zupełnie innych zasadach, w zupełnie innej korelacji. Ale może - w końcu? - znajdowali się na tej samej płaszczyźnie tych samych potrzeb. I porównywalnej, prawdziwej dojrzałości, którą Harriett odznaczała się dużo wcześniej, a którą Ben musiał wypracować, wydrapując się z zalewanej ściekami studni.
Wiedział, jak nisko upadł. Stracił wszystko, na czym kiedykolwiek mu zależało, histerycznie przytrzymując się jedynie pracy - gdyby nie kontakt ze smokami, pewnie już dawno zwariowałby naprawdę, stając się bohaterem jednej z tych żałosnych i przerażających zarazem nokturnowych legend o ludziach-duchach, błąkających się po najciemniejszych zaułkach. Nie chciał takiego końca; chciał znów czuć się jak wtedy, przed laty, gdy oddychał pełną piersią a każdy dzień stanowił wyzwanie, zapowiedź do kolejnej wspaniałej przygody. Przeżywanej z Harriett. Może i nie mogła towarzyszyć mu ciągle, ale perspektywa powrotu do domu - a raczej hotelowego pokoju - i opowiedzenia jej o detalach pasjonującej rozgrywki lub odkryciu nowej książki o niespotykanym gatunku smoków, zalewała jego ciało ciepłem. Światłem. Spokojem, którego tak bardzo pragnął i którego jednocześnie niesamowicie się obawiał.
Bolesne doświadczenia obdarły go jednak nie tylko ze złudzeń - pozbawiły go także tego szczeniackiego pragnienia wolności za wszelką cenę, strachliwego utożsamiania poważnego zaangażowania z zamknięciem. Dopiero teraz zrozumiał, że Hatsy nigdy by go nie uwiązała i nie zamknęła w złotej klatce małżeństwa. Nie należała do tych marudnych, zaborczych kobiet. Między innymi dlatego ją pokochał. Nie znał lepszej osoby, jednocześnie tak dobrej i tak wyrafinowanej, pięknej, radosnej i smutnej. Dzielnie niosła na wątłych barkach ciężar swoich trudnych doświadczeń, ale zamiast uginać się pod ich ciężarem - jak robił to chociażby on sam - przekazywała innym tylko uśmiech.
Nie zasługiwał na nią, lecz nie wyobrażał sobie świata, w którym byłaby gdzieś daleko. Z kimś innym. I chociaż życzył jej szczęścia daleko od siebie to...zrozumiał, że to byłoby kolejne kłamstwo, tym razem idiotycznie bohaterskie. Czyż nie wycierpiał wystarczająco? Odetchnął głęboko, gdy Harriett zaczęła mówić. Śledził usta, układające się w słowa, przyjmując je bez żadnych zastrzeżeń. Okazałby się skrajnie podły - i dwulicowy - doszukując się w prostych zdaniach drugiego, okropnego dna. Naiwnie wierzył, że po takiej wymianie szczerości, nic już nie jest w stanie na nowo zabarwić ich relacji kłamstwem. Obnażył się, odsłonił najwrażliwsze części kruchej psychiki i Harriett - którą poznał, którą pokochał, którą wybrał jako swoją - nie mogłaby dawać mu złudnej nadziei, skrywając złe intencje.
Czyżby?
Odwzajemnił lekki uśmiech i puścił - niechętnie - jej dłoń. Kolejny głęboki wdech i wydech poruszył klatką piersiową, sygnalizując mocne procesy myślowe. Na usta cisnęły się mu same wielkie słowa, więc powstrzymał chęć ich wypowiadania. I tak wyrzucił z siebie dziś już wiele, wiele ważnych zdań. Miał nadzieję, że Harriett zapamiętała każde z nich. - Rozumiem - powiedział tylko cicho, z uśmiechem, jednocześnie smutnym i pełnym chłopięcej nadziei, niesamowicie podobnej do tej, jaką emanował, gdy patrzył na nią podczas pierwszych spotkań. - I...dziękuję - dodał już pewniej, mniej emocjonalnie, robiąc dziwny gest zdrową ręką, wskazujący to na posprzątany salon, to na szczątki butelki dalej walające się pod kominkiem, to na parujący garnek stojący na zdezelowanej kuchence. Miał jednak na myśli dużo, dużo więcej. Całą rozmowę. Szansę, którą mu dawała. Bolesną szczerość. Odważne, trafne pytania, które dosięgały wrażliwych punktów, pozwalając mu na trzeźwiejsze zobaczenie swych błędów. Znów jednak nie ujął tego w słowa. Nie ze wstydu: raczej z dziwnie ciepłej pewności, że teraz, gdy wszystko zostało otwarte, Harriett doskonale wie, o czym myśli.
- Nie dam ci długo czekać - rzucił tylko nagle, z całą wesołością, na jaką było stać wymizerowane, poranione ciało i rozkołysany szokiem umysł, a uśmiech, który rozjaśnił jego twarz w końcu przypominał uśmiech dawnego Bena. Pewnego siebie, pewnego swojego uczucia, pewnego Hatsy. I nawet jeśli miał umrzeć próbując, to nie istniała piękniejsza droga ku zawalczeniu o swoje szczęście. O ich szczęście.
Wiedział, jak nisko upadł. Stracił wszystko, na czym kiedykolwiek mu zależało, histerycznie przytrzymując się jedynie pracy - gdyby nie kontakt ze smokami, pewnie już dawno zwariowałby naprawdę, stając się bohaterem jednej z tych żałosnych i przerażających zarazem nokturnowych legend o ludziach-duchach, błąkających się po najciemniejszych zaułkach. Nie chciał takiego końca; chciał znów czuć się jak wtedy, przed laty, gdy oddychał pełną piersią a każdy dzień stanowił wyzwanie, zapowiedź do kolejnej wspaniałej przygody. Przeżywanej z Harriett. Może i nie mogła towarzyszyć mu ciągle, ale perspektywa powrotu do domu - a raczej hotelowego pokoju - i opowiedzenia jej o detalach pasjonującej rozgrywki lub odkryciu nowej książki o niespotykanym gatunku smoków, zalewała jego ciało ciepłem. Światłem. Spokojem, którego tak bardzo pragnął i którego jednocześnie niesamowicie się obawiał.
Bolesne doświadczenia obdarły go jednak nie tylko ze złudzeń - pozbawiły go także tego szczeniackiego pragnienia wolności za wszelką cenę, strachliwego utożsamiania poważnego zaangażowania z zamknięciem. Dopiero teraz zrozumiał, że Hatsy nigdy by go nie uwiązała i nie zamknęła w złotej klatce małżeństwa. Nie należała do tych marudnych, zaborczych kobiet. Między innymi dlatego ją pokochał. Nie znał lepszej osoby, jednocześnie tak dobrej i tak wyrafinowanej, pięknej, radosnej i smutnej. Dzielnie niosła na wątłych barkach ciężar swoich trudnych doświadczeń, ale zamiast uginać się pod ich ciężarem - jak robił to chociażby on sam - przekazywała innym tylko uśmiech.
Nie zasługiwał na nią, lecz nie wyobrażał sobie świata, w którym byłaby gdzieś daleko. Z kimś innym. I chociaż życzył jej szczęścia daleko od siebie to...zrozumiał, że to byłoby kolejne kłamstwo, tym razem idiotycznie bohaterskie. Czyż nie wycierpiał wystarczająco? Odetchnął głęboko, gdy Harriett zaczęła mówić. Śledził usta, układające się w słowa, przyjmując je bez żadnych zastrzeżeń. Okazałby się skrajnie podły - i dwulicowy - doszukując się w prostych zdaniach drugiego, okropnego dna. Naiwnie wierzył, że po takiej wymianie szczerości, nic już nie jest w stanie na nowo zabarwić ich relacji kłamstwem. Obnażył się, odsłonił najwrażliwsze części kruchej psychiki i Harriett - którą poznał, którą pokochał, którą wybrał jako swoją - nie mogłaby dawać mu złudnej nadziei, skrywając złe intencje.
Czyżby?
Odwzajemnił lekki uśmiech i puścił - niechętnie - jej dłoń. Kolejny głęboki wdech i wydech poruszył klatką piersiową, sygnalizując mocne procesy myślowe. Na usta cisnęły się mu same wielkie słowa, więc powstrzymał chęć ich wypowiadania. I tak wyrzucił z siebie dziś już wiele, wiele ważnych zdań. Miał nadzieję, że Harriett zapamiętała każde z nich. - Rozumiem - powiedział tylko cicho, z uśmiechem, jednocześnie smutnym i pełnym chłopięcej nadziei, niesamowicie podobnej do tej, jaką emanował, gdy patrzył na nią podczas pierwszych spotkań. - I...dziękuję - dodał już pewniej, mniej emocjonalnie, robiąc dziwny gest zdrową ręką, wskazujący to na posprzątany salon, to na szczątki butelki dalej walające się pod kominkiem, to na parujący garnek stojący na zdezelowanej kuchence. Miał jednak na myśli dużo, dużo więcej. Całą rozmowę. Szansę, którą mu dawała. Bolesną szczerość. Odważne, trafne pytania, które dosięgały wrażliwych punktów, pozwalając mu na trzeźwiejsze zobaczenie swych błędów. Znów jednak nie ujął tego w słowa. Nie ze wstydu: raczej z dziwnie ciepłej pewności, że teraz, gdy wszystko zostało otwarte, Harriett doskonale wie, o czym myśli.
- Nie dam ci długo czekać - rzucił tylko nagle, z całą wesołością, na jaką było stać wymizerowane, poranione ciało i rozkołysany szokiem umysł, a uśmiech, który rozjaśnił jego twarz w końcu przypominał uśmiech dawnego Bena. Pewnego siebie, pewnego swojego uczucia, pewnego Hatsy. I nawet jeśli miał umrzeć próbując, to nie istniała piękniejsza droga ku zawalczeniu o swoje szczęście. O ich szczęście.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z każdą kolejną sekundą, z każdym kolejnym oddechem czuła narastające obrzydzenie - do samej siebie, do tego, jakim człowiekiem się stała, do tego, jakie zmiany pozwoliła, by czas na niej odcisnął, mimo że od zawsze zwykła się zaklinać, że nie sprzeniewierzy ideałów, które przyświecały jasno jej działaniom. Ona, wielka orędowniczka czystych uczuć, absurdalnej wręcz pozytywności, bezkompromisowej miłości, bezgranicznej akceptacji bezskutecznie szukała rozgrzeszenia za swoje czyny, z których nie mogła wyspowiadać się nikomu. Kiedy niewinna zażyłość została splugawiona fizycznym pożądaniem, kiedy coś, co miało piękny potencjał, stało się wstydliwe i zakazane? Jedynym, czego chciała, było szczęście, po fakcie odkryła jednak, że cena była wyższa, niż początkowo była w stanie zaakceptować - i wbrew samej sobie płaciła ją wciąż, sięgając po więcej, nie potrafiąc sobie odmówić, nie chcąc powiedzieć dość. Wciąż się jeszcze nie nasyciła, wciąż nie była usatysfakcjonowana, chociaż kolejne złudzenia obłaziły wprost sprzed jej oczu niczym cienkie warstwy farby ze zwilgotniałej ściany. Kiedyś, nie wiedziała dokładnie kiedy, pomyliła kroki i od tamtej pory chodziła krzywo. Paraliżował ją strach, choć sama nie wiedziała czego tak naprawdę się obawiała, co sprawiało, że po jej plecach pełzał lodowaty dreszcz, że nadgarstki wydawały się być spętane, myśli zmrożone, a perspektywa ograniczona do wąskiego, ciemnego tunelu, którego końca nie mogła dostrzec. Strach przed samotnością? Strach przed rozczarowaniem? Strach przed nieznaną przyszłością? Strach przed poniesionymi stratami? Strach przed tym, że znowu nie wyjdzie, że znowu zostanie bezlitośnie rzucona na kolana, by przy akompaniamencie okrutnego śmiechu przeszłości ponownie wykrzesywać z siebie nieludzkie pokłady energii tylko po to, by podnieść się do pionu? Wszystko po trochu? Nic z wymienionych?
Obce dotąd uczucie wypalenia, pozostawiające po sobie ziejącą czernią pustkę pochłaniało ją coraz łapczywiej i postępowało z każdym lekkim uśmiechem Jaimiego, każdym jego słowem przepełnionym dobrą wiarą. O czym myślał? Co sobie wyobrażał? Co widział, gdy na nią patrzył - i czy wciąż widział prawdziwą ją, czy zaledwie zniekształcone odbicie swoich wyobrażeń i wspomnień? Czy powinna zrujnować doszczętnie podniosłą atmosferę otwartych opcji i wielkich planów odbudowy mostów i ostrożnie, choć wciąż boleśnie wyłożyć na stół obrazoburczą prawdę, uświadomić go, że nie jest już tą samą Harriett, którą poznał wieki temu na meczu Jastrzębi, którą pokochał gdzieś między dwunastą wspólnie wypitą filiżanką herbaty a pierwszym kubkiem porannej kawy, którą całował żarliwie pod jemiołą zawieszoną na balu bożonarodzeniowym, którą nazywał swoją, wsuwając na palec pierścionek z akwamarynem ani którą złamał, zrzekając się wszystkiego na rzecz przygód, których nie rozumiała? Wyhodowała sobie grubszą skórę, lecz jakim kosztem? Czy powinna przeprosić za sposoby, w jakie próbowała naprawić to, co w niej zniszczył? Zedrzeć z siebie szatę sekretów i prosić o wybaczenie, mimo że jej winy wciąż wydawały się być może wręcz śmieszne w porównaniu z tymi ciążącymi na sumieniu Wrighta? Czy wciąż patrzyłby na nią tak samo? Czy w jego oczach wciąż pobłyskiwałaby iskierka nadziei? Czy wciąż pragnąłby skończyć z wyniszczającym trybem życia - nawet nie dla niej, ale dla siebie samego? To była jedna z tych chwil, w których stare słowa nie były już ważne, a nowych jeszcze nie było. Impas.
Wygięła usta w łagodnym uśmiechu, chociaż czuła, jak zwisające bezwładnie wzdłuż tułowia ramiona ciążą jej coraz bardziej, jakby jej sylwetka nagle skurczyła się niewspółmiernie, a wszystko zdawało się ją przerastać.
- Nie dziękuj - szepnęła, odczytując intencje skryte w geście, który nie mógł objąć wszystko, a który i tak sprawił, że jej serce zakłuło nieprzyjemnie. Nie dziękuj, Jaimie, nie teraz, nie za to, nie tak, nie nakręcaj mojej spirali wyrzutów sumienia jeszcze bardziej, skoro ledwo się trzymam jej krawędzi, by nie zsunąć się po niej niczym po zjeżdżalni, na samo dno. Skinęła krótko głową, z namysłem, jakby na potwierdzenie, że przyjęła do wiadomości, choć nie miała pojęcia, jak skomentować złożoną obietnicę. Czy to była w ogóle obietnica? Cofnęła się o krok, ostatecznie obierając za cel salonowy kominek. Myśli zbyt głośno huczały w jej czaszce, by mogła sobie pozwolić na cokolwiek innego.
- Nie podgrzewaj zbyt mocno, inaczej zmętnieje - dodała jeszcze roztargnionym tonem, odnosząc się do nieszczęsnego rosołu, który rozpoczął ich rozmowę, a więc i z powodzeniem mógł ją zakończyć. Nie przedłużała wizyty. Zerkając przez ramię po raz ostatni nabrała w garść odrobinę proszku Fiuu, by cisnąć go w palenisko i wymamrotać właściwy adres - by zmyć ze skóry zaschnięte ścieżki krwi i brud niepewności.
| zt x 2
Obce dotąd uczucie wypalenia, pozostawiające po sobie ziejącą czernią pustkę pochłaniało ją coraz łapczywiej i postępowało z każdym lekkim uśmiechem Jaimiego, każdym jego słowem przepełnionym dobrą wiarą. O czym myślał? Co sobie wyobrażał? Co widział, gdy na nią patrzył - i czy wciąż widział prawdziwą ją, czy zaledwie zniekształcone odbicie swoich wyobrażeń i wspomnień? Czy powinna zrujnować doszczętnie podniosłą atmosferę otwartych opcji i wielkich planów odbudowy mostów i ostrożnie, choć wciąż boleśnie wyłożyć na stół obrazoburczą prawdę, uświadomić go, że nie jest już tą samą Harriett, którą poznał wieki temu na meczu Jastrzębi, którą pokochał gdzieś między dwunastą wspólnie wypitą filiżanką herbaty a pierwszym kubkiem porannej kawy, którą całował żarliwie pod jemiołą zawieszoną na balu bożonarodzeniowym, którą nazywał swoją, wsuwając na palec pierścionek z akwamarynem ani którą złamał, zrzekając się wszystkiego na rzecz przygód, których nie rozumiała? Wyhodowała sobie grubszą skórę, lecz jakim kosztem? Czy powinna przeprosić za sposoby, w jakie próbowała naprawić to, co w niej zniszczył? Zedrzeć z siebie szatę sekretów i prosić o wybaczenie, mimo że jej winy wciąż wydawały się być może wręcz śmieszne w porównaniu z tymi ciążącymi na sumieniu Wrighta? Czy wciąż patrzyłby na nią tak samo? Czy w jego oczach wciąż pobłyskiwałaby iskierka nadziei? Czy wciąż pragnąłby skończyć z wyniszczającym trybem życia - nawet nie dla niej, ale dla siebie samego? To była jedna z tych chwil, w których stare słowa nie były już ważne, a nowych jeszcze nie było. Impas.
Wygięła usta w łagodnym uśmiechu, chociaż czuła, jak zwisające bezwładnie wzdłuż tułowia ramiona ciążą jej coraz bardziej, jakby jej sylwetka nagle skurczyła się niewspółmiernie, a wszystko zdawało się ją przerastać.
- Nie dziękuj - szepnęła, odczytując intencje skryte w geście, który nie mógł objąć wszystko, a który i tak sprawił, że jej serce zakłuło nieprzyjemnie. Nie dziękuj, Jaimie, nie teraz, nie za to, nie tak, nie nakręcaj mojej spirali wyrzutów sumienia jeszcze bardziej, skoro ledwo się trzymam jej krawędzi, by nie zsunąć się po niej niczym po zjeżdżalni, na samo dno. Skinęła krótko głową, z namysłem, jakby na potwierdzenie, że przyjęła do wiadomości, choć nie miała pojęcia, jak skomentować złożoną obietnicę. Czy to była w ogóle obietnica? Cofnęła się o krok, ostatecznie obierając za cel salonowy kominek. Myśli zbyt głośno huczały w jej czaszce, by mogła sobie pozwolić na cokolwiek innego.
- Nie podgrzewaj zbyt mocno, inaczej zmętnieje - dodała jeszcze roztargnionym tonem, odnosząc się do nieszczęsnego rosołu, który rozpoczął ich rozmowę, a więc i z powodzeniem mógł ją zakończyć. Nie przedłużała wizyty. Zerkając przez ramię po raz ostatni nabrała w garść odrobinę proszku Fiuu, by cisnąć go w palenisko i wymamrotać właściwy adres - by zmyć ze skóry zaschnięte ścieżki krwi i brud niepewności.
| zt x 2
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
|01.04.1956?
Charlotte mimo, że nie mieszkała tutaj już od (!) miesiąca, nadal wpadała na Nokturn. Nieznosiła go całym swoim małym sercem, a jednocześnie w jakiś dziwny sposób przyciągało ją to miejsce. Mała, ciemna, niebezpieczna, cuchnąca uliczka pełna szumowin i męt najgorszych w całym Londynie, do niedawna dom, wciąż miejsce na którym mogła trafić na kilka osób, których bardzo nie chciałaby widzieć. Miejsce, którym straszy się dzieci i do którego nie wchodzi nikt, kto nie ma nieprzyjemnych interesów, lub kto tu nie mieszkał. Choć i ona, choć mieszkała tu prawie pięć lat, nie mogła czuć się w pełni bezpieczna, nie raz jakaś banda ją tu przegoniła. A jednak właśnie to obskurne miejsce w jakiś sposób wciąż ją ciągnęło, co kilka dni właśnie tutaj zakręcała. Chodziła, przyglądała się ludziom i szła dalej, jeśli ktoś pochwycił jej spojrzenie. Nie umiała wysiedzieć w miejscu.
Niby miała swój pokój, cztery ściany za które płaciła, ale nie lubiła w nich siedzieć i chętnie znikała z nich na dzień, a nawet kilka dni. Posiedziała na głowie Jonny'emu, posiedziała w Graciarni, posiedziała w sklepie. Co dalej?
W trakcie wieczornego spaceru w jeden z bardziej irytujących dni w roku (zabawne, w drugie urodziny kogoś, kto siedzi w jej młodocianym serduchu i coś się wynieść nie chce) wpadło jej do głowy, że dawno nie widziała pewnego olbrzyma.
Skręciła więc do znajomej kamienicy i zapukała do właściwych drzwi.
- Masz coś ciepłego do jedzenia?
Spytała na powitanie, kiedy jej otwarto. Kiedy zaczęła objadać tę nieliczną grupkę znajomych, jaką sobie zgromadziła? A jednak kiedy powiedziała o jedzeniu, uświadomiła sobie, że od śniadania nic nie jadła i poczuła głód.
- Jak życie, olbrzymie poza tym?
Dodała, przechodząc koło niego i nie pierwszy raz czując się przy tym jak pchła miniaturka. Przyjrzała się uważnie Benowi jakby chcąc wyczytać z jego wyglądu i zachowania, czy wszystko w porządku.
Charlotte mimo, że nie mieszkała tutaj już od (!) miesiąca, nadal wpadała na Nokturn. Nieznosiła go całym swoim małym sercem, a jednocześnie w jakiś dziwny sposób przyciągało ją to miejsce. Mała, ciemna, niebezpieczna, cuchnąca uliczka pełna szumowin i męt najgorszych w całym Londynie, do niedawna dom, wciąż miejsce na którym mogła trafić na kilka osób, których bardzo nie chciałaby widzieć. Miejsce, którym straszy się dzieci i do którego nie wchodzi nikt, kto nie ma nieprzyjemnych interesów, lub kto tu nie mieszkał. Choć i ona, choć mieszkała tu prawie pięć lat, nie mogła czuć się w pełni bezpieczna, nie raz jakaś banda ją tu przegoniła. A jednak właśnie to obskurne miejsce w jakiś sposób wciąż ją ciągnęło, co kilka dni właśnie tutaj zakręcała. Chodziła, przyglądała się ludziom i szła dalej, jeśli ktoś pochwycił jej spojrzenie. Nie umiała wysiedzieć w miejscu.
Niby miała swój pokój, cztery ściany za które płaciła, ale nie lubiła w nich siedzieć i chętnie znikała z nich na dzień, a nawet kilka dni. Posiedziała na głowie Jonny'emu, posiedziała w Graciarni, posiedziała w sklepie. Co dalej?
W trakcie wieczornego spaceru w jeden z bardziej irytujących dni w roku (zabawne, w drugie urodziny kogoś, kto siedzi w jej młodocianym serduchu i coś się wynieść nie chce) wpadło jej do głowy, że dawno nie widziała pewnego olbrzyma.
Skręciła więc do znajomej kamienicy i zapukała do właściwych drzwi.
- Masz coś ciepłego do jedzenia?
Spytała na powitanie, kiedy jej otwarto. Kiedy zaczęła objadać tę nieliczną grupkę znajomych, jaką sobie zgromadziła? A jednak kiedy powiedziała o jedzeniu, uświadomiła sobie, że od śniadania nic nie jadła i poczuła głód.
- Jak życie, olbrzymie poza tym?
Dodała, przechodząc koło niego i nie pierwszy raz czując się przy tym jak pchła miniaturka. Przyjrzała się uważnie Benowi jakby chcąc wyczytać z jego wyglądu i zachowania, czy wszystko w porządku.
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
Nie wiedział, ile godzin minęło od brutalnej pobudki, wyciskającej z niego siódme poty, ósme łzy i dziewiąte metaforyczne wrota ku bolesnej otchłani. Czas stawał się nieważnym wymiarem, ot, dziwny zapisek w mugolskim podręczniku do fizyki, jaki lubił czytywać jego ojciec po długim dyżurze w aptece, jakby mało mu było szaleńczych terminów, trudnych do skorelowania z magiczną rzeczywistością. Dziwne, że to właśnie wyimaginowana sylwetka taty, rozłożonego w potężnym fotelu, z długimi nogami zwisającymi z podnóżka, towarzyszyła mu tego poranka - popołudnia? wieczoru? nie zerkał na zepsuty zegar, wiszący krzywo na jednej z obdrapanych ścian - kiedy to próbował zminimalizować mdłości i pozbyć się okropnego zapachu spalenizny, wypełniającego małą kawalerkę. Tylko on go czuł, tak samo jak tylko on był w stanie zrozumieć przerażający koszmar, już na zawsze - był tego pewien - wyciskający piętno na skażonej duszy. Słone łzy zaschły mu na policzkach, nieprzyjemnie zlepiając także nieokiełznaną brodę, tylko prowizorycznie obmytą z krwi z zagryzionych warg. Odkąd wstał z łóżka, miotał się po mieszkaniu w jakichś niedorzecznych próbach uspokojenia rozedrganego serca. Zawiódł, stracił pierścień, stracił Zakon - ale czy na zawsze? Chwytał się tej cieniutkiej niteczki nadziei i tylko ona uchroniła go od kolejnego skręcenia mroczną, destrukcyjną gałąź labiryntu. Z premedytacją - choć metaforycznie - biegł w przeciwną stronę, otwierając na oścież okna mieszkania, by wypuścić odurzający zapach spalonych włosów i ciał. Nokturnowe powietrze nie pachniało wiosną, lecz i tak przynosiło czasową ulgę, tak samo jak widok wyrzucanych poza parapet mieszków z nielegalnymi substancjami. Nie myślał o wzbogaceniu się, pragnął tylko pozbyć się tego przekleństwa, wiedząc, że zapewne już następnego ranka będzie w krytycznym stanie lizał brudny bruk w nadziei na uzyskanie chociaż odrobiny wytchnienia. Nie mógł do tego dopuścić, musiał się znaleźć jak najdalej od zatęchłej dziury, w jakiej egzystował przez ostatnie trzy miesiące.
Pukanie do drzwi wyrwało go z histerycznych, szarpanych planów. Otworzył je prawie od razu, z hukiem, szaleńczym wzrokiem omiatając drobną dziewczynkę, właściwie dziecko, które niefrasobliwie przygarnął. Lubił ją. Bystra, źrebięca, urocza; chciał zapewnić jej chociaż minimum bezpieczeństwa, wątpił bowiem, by jakikolwiek inny mężczyzna na Nokturnie przyjąłby pod swój dach śliczną dziewczynkę bez żądania czegoś w zamian. Wright nigdy o tym nie myślał i nawet teraz, gdy przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy, skupił się raczej na rudzielcu.
- Wszystko w porządku? Długo cię nie widziałem - wychrypiał, zamykając za nią drzwi i dziwnie nerwowo przechodząc do prowizorycznej kuchni, zerkając na Charlotte uważnie. Chciał skupić się na czymś innym od koszmaru i...chciał sprawdzić, czy dziewczyna jest cała. - Nie. Tak. Nie wiem. - odparł dziwnie wysokim głosem, zaczynając grzebać w szafkach a huk garnków wypełnił do tej pory ciche pomieszczenie.
Pukanie do drzwi wyrwało go z histerycznych, szarpanych planów. Otworzył je prawie od razu, z hukiem, szaleńczym wzrokiem omiatając drobną dziewczynkę, właściwie dziecko, które niefrasobliwie przygarnął. Lubił ją. Bystra, źrebięca, urocza; chciał zapewnić jej chociaż minimum bezpieczeństwa, wątpił bowiem, by jakikolwiek inny mężczyzna na Nokturnie przyjąłby pod swój dach śliczną dziewczynkę bez żądania czegoś w zamian. Wright nigdy o tym nie myślał i nawet teraz, gdy przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy, skupił się raczej na rudzielcu.
- Wszystko w porządku? Długo cię nie widziałem - wychrypiał, zamykając za nią drzwi i dziwnie nerwowo przechodząc do prowizorycznej kuchni, zerkając na Charlotte uważnie. Chciał skupić się na czymś innym od koszmaru i...chciał sprawdzić, czy dziewczyna jest cała. - Nie. Tak. Nie wiem. - odparł dziwnie wysokim głosem, zaczynając grzebać w szafkach a huk garnków wypełnił do tej pory ciche pomieszczenie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyglądał źle. Co się dzieje ze światem, że ludzie coraz częściej się załamują? Coraz mocniej, coraz boleśniej. Lotta patrzyła na Bena przez chwilę zanim weszła do jego domu i trochę się bała zapytać, co się stało. Weszła za nim do kuchni i pokręciła głową widząc, że z obiadu nici. Kupi coś. Ugotuje. Później. Jemu też się widocznie przyda skoro nie wie, czy ma jedzenie w domu. Starała się póki co nie myśleć o tym, że najpewniej jest po całkiem niezłym ciągu, skoro do czegoś takiego doprowadził.
- W każdym razie lepiej niż u ciebie. - zdjęła płaszcz i przewiesiła go przez jakieś krzesło, by zaraz na nim usiąść i podciągnąć bose nogi. Buty zostawiła przy wejściu i trochę tego teraz żałowała, jakoś nie sądziła, żeby Ben tu nadmiernie często sprzątał.
- Nie mieszkam już na Nokturnie. - pochwaliła się, bo i dobrą nowinę trzeba głosić. Patrzyła na niego jednak bez szczególnej wesołości. - Niby wynajmuję pokój.
Dodała. Nie powinna tu chodzić, a jednak Nokturn nadal ją w jakiś sposób przyciągał. Nie rozumiała tego, ale nawet nie starała się zrozumieć, chyba pogodziła się już z tym, że wielu rzeczy w życiu po prostu nigdy nie pojmie.
- Mogę tu zostać kilka dni? - spytała zaraz. Może to pytanie brzmieć dziwnie w zestawieniu z powyższą informacją, jednak nie zamierzała się tym zbytnio przejmować. Sama do końca nie rozumiała własnych odczuć, zwyczajnie nie lubiła być zbyt długo ani tam ani nigdzie indziej, jakoś nie czuła się u siebie, jak intruz. Więc szła być intruzem w inne i kolejne miejsce. - Mogę cię w zamian zaopatrzyć w jedzenie. Jeśli nie masz w planach nic brać.
Nigdy nie kryła, że nieznosi nałogów. Niezbyt uprzejmie wyrażała się o własnej rodzinie, z której właściwie każda osoba miała pociąg do alkoholu, podobnie nie ukrywała, że nie szaleje za nokturnowymi ćpunami. Zabawne, że jednocześnie jednego całkiem polubiła. Wiedziała jednak, że świata nie zbawi i jeśli Ben nie zamierza rzucić - a o jego świeżym postanowieniu przecież wiedzieć nie mogła - nie truła mu na ten temat, a zwyczajnie nie zamierzała mu się w takich chwilach przyglądać, czy być w pobliżu. Nie bawiło jej upadlanie się drugiej osoby. Tym trudniejsze to było, kiedy tę osobę lubiła i nie mogła mówić, że to tylko jakiś słaby ochłap, który widocznie nie ma nic do roboty więc postanowił być mentą społeczną. Bena za kogoś takiego nie miała, więc tym mniej z tego wszystkiego rozumiała i zwyczajnie nie chciała widzieć go w takim stanie. Wyparcie metodą na wszystko!
- W każdym razie lepiej niż u ciebie. - zdjęła płaszcz i przewiesiła go przez jakieś krzesło, by zaraz na nim usiąść i podciągnąć bose nogi. Buty zostawiła przy wejściu i trochę tego teraz żałowała, jakoś nie sądziła, żeby Ben tu nadmiernie często sprzątał.
- Nie mieszkam już na Nokturnie. - pochwaliła się, bo i dobrą nowinę trzeba głosić. Patrzyła na niego jednak bez szczególnej wesołości. - Niby wynajmuję pokój.
Dodała. Nie powinna tu chodzić, a jednak Nokturn nadal ją w jakiś sposób przyciągał. Nie rozumiała tego, ale nawet nie starała się zrozumieć, chyba pogodziła się już z tym, że wielu rzeczy w życiu po prostu nigdy nie pojmie.
- Mogę tu zostać kilka dni? - spytała zaraz. Może to pytanie brzmieć dziwnie w zestawieniu z powyższą informacją, jednak nie zamierzała się tym zbytnio przejmować. Sama do końca nie rozumiała własnych odczuć, zwyczajnie nie lubiła być zbyt długo ani tam ani nigdzie indziej, jakoś nie czuła się u siebie, jak intruz. Więc szła być intruzem w inne i kolejne miejsce. - Mogę cię w zamian zaopatrzyć w jedzenie. Jeśli nie masz w planach nic brać.
Nigdy nie kryła, że nieznosi nałogów. Niezbyt uprzejmie wyrażała się o własnej rodzinie, z której właściwie każda osoba miała pociąg do alkoholu, podobnie nie ukrywała, że nie szaleje za nokturnowymi ćpunami. Zabawne, że jednocześnie jednego całkiem polubiła. Wiedziała jednak, że świata nie zbawi i jeśli Ben nie zamierza rzucić - a o jego świeżym postanowieniu przecież wiedzieć nie mogła - nie truła mu na ten temat, a zwyczajnie nie zamierzała mu się w takich chwilach przyglądać, czy być w pobliżu. Nie bawiło jej upadlanie się drugiej osoby. Tym trudniejsze to było, kiedy tę osobę lubiła i nie mogła mówić, że to tylko jakiś słaby ochłap, który widocznie nie ma nic do roboty więc postanowił być mentą społeczną. Bena za kogoś takiego nie miała, więc tym mniej z tego wszystkiego rozumiała i zwyczajnie nie chciała widzieć go w takim stanie. Wyparcie metodą na wszystko!
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
Jeden z większych garnków, ten z przypalonym dnem i dziwnie zardzewiałym uchem, wypadł mu nagle z rąk i potoczył się na obtłuczone płytki. Nagły huk sprawił, że Wright drgnął nerwowo, ale dopiero w momencie, w którym zdał sobie sprawę z historii naczynia, zareagował naprawdę emocjonalnie: trochę kaszląc, a trochę hamując łzy cisnące się do oczu. Garnek od wybornej potrawki Merlina, zapewne posiadający jeszcze w sobie kilka rudych włosów. Ben podniósł go niepewnie, z dziecięcym niezrozumieniem, przez chwilę wpatrując się w denko, a z chwilowej smętnej dezorientacji wyrwały go dopiero słowa Charlotte. Podniósł na nią wzrok, starając się posłać jej pocieszający uśmiech, mający pokazać, że ma się doskonale, i że cały ten burdel, jaki sobą przedstawia to wynik niesprzyjającej koniunkcji gwiazd.
- To...chwilowe, miałem zły sen - mruknął zgodnie z prawdą, zaprzestając w końcu tłuczenia się po kuchni niczym przejęta gospodyni. Dalej stał jednak na środku, półnagi, drżący, z zapuchniętymi oczami, trzymając w dłoni nieszczęsny garnek. - Co to znaczy niby? - dopytał od razu, bez zastanowienia, na razie zbyt wybity z równowagi, by móc uśmiechnąć się szeroko i radośnie, choć przecież miał ku temu wyraźny powód. Odwiedziła go: cała i zdrowa, a do tego znalazła mieszkanie poza parszywymi uliczkami Nokturnu. Benjamin od razu stał się jednak podejrzliwy, co nieco złagodziło odbijające się echem paniczne wspomnienia koszmaru. Wolną dłonią przetarł oczy, postanawiając, że pomyśli o tym później. Skoro miał wrócić na godną ścieżkę, powinien zacząć już teraz, a świrowanie przed samotną nastolatką z pewnością nie wpisywało się na listę dobrych uczynków. Odłożył z trzaskiem garnek, niewyraźnie mamrocząc pod nosem chybamamtylkozaschniętychleb, po czym wyminął kuchenne blaty, przysiadając na chybotliwym krześle na przeciwko rudzielca. Zaplótł ręce na piersi, by nie zaczęły drżeć jeszcze mocniej i by mógł ukryć zaropiałe rany w zagięciach łokci - jakby Charly nie miała szans ich widzieć setki razy - i łypnął na nią kontrolnie, oczekując wyczerpującej odpowiedzi na niezbyt konkretne pytanie. Jakim cudem zagubiona życiowo szesnastolatka mogła znaleźć mieszkanie po dobrej stronie i za nie zapłacić? Miał nadzieję, że ma choć tyle oleju w głowie, by z daleka omijać podejrzanych starszych panów, chętnie biorących pod swoje stetryczałe, parszywe skrzydła młodziutkie panienki.
Gdy z ust Charlotte padło kolejne pytanie, Ben zamrugał gwałtownie, próbując połączyć zaprzeczające sobie fakty. Odruchowo poklepał się po kieszeniach spodni, wyciągając z nich ostatniego, zmiętego papierosa. Mugolskiego. Gdzie były przeklęte zapałki? Zerwał się z krzesła i z filtrem między zębami - wysypywał się z niego tytoń - zaczął przetrząsać nagromadzone w kącie pokoju szpargały. - Oczywiście, że możesz się tu zatrzymać, mała - odparł nieco niewyraźnie, ciągle szukając świętego Graala. Zignorował tekst o braniu; wzdrygnął się tylko znowu, nerwowo, i usiadł na podłodze obok sterty śmieci, wpatrzony w nią jak w jakiś przerażający obrazek. - Ale...opowiedz o tym mieszkaniu - zażądał chaotycznie, przeczesując dłońmi włosy i ponownie przecierając oczy. Czuł się coraz gorzej.
- To...chwilowe, miałem zły sen - mruknął zgodnie z prawdą, zaprzestając w końcu tłuczenia się po kuchni niczym przejęta gospodyni. Dalej stał jednak na środku, półnagi, drżący, z zapuchniętymi oczami, trzymając w dłoni nieszczęsny garnek. - Co to znaczy niby? - dopytał od razu, bez zastanowienia, na razie zbyt wybity z równowagi, by móc uśmiechnąć się szeroko i radośnie, choć przecież miał ku temu wyraźny powód. Odwiedziła go: cała i zdrowa, a do tego znalazła mieszkanie poza parszywymi uliczkami Nokturnu. Benjamin od razu stał się jednak podejrzliwy, co nieco złagodziło odbijające się echem paniczne wspomnienia koszmaru. Wolną dłonią przetarł oczy, postanawiając, że pomyśli o tym później. Skoro miał wrócić na godną ścieżkę, powinien zacząć już teraz, a świrowanie przed samotną nastolatką z pewnością nie wpisywało się na listę dobrych uczynków. Odłożył z trzaskiem garnek, niewyraźnie mamrocząc pod nosem chybamamtylkozaschniętychleb, po czym wyminął kuchenne blaty, przysiadając na chybotliwym krześle na przeciwko rudzielca. Zaplótł ręce na piersi, by nie zaczęły drżeć jeszcze mocniej i by mógł ukryć zaropiałe rany w zagięciach łokci - jakby Charly nie miała szans ich widzieć setki razy - i łypnął na nią kontrolnie, oczekując wyczerpującej odpowiedzi na niezbyt konkretne pytanie. Jakim cudem zagubiona życiowo szesnastolatka mogła znaleźć mieszkanie po dobrej stronie i za nie zapłacić? Miał nadzieję, że ma choć tyle oleju w głowie, by z daleka omijać podejrzanych starszych panów, chętnie biorących pod swoje stetryczałe, parszywe skrzydła młodziutkie panienki.
Gdy z ust Charlotte padło kolejne pytanie, Ben zamrugał gwałtownie, próbując połączyć zaprzeczające sobie fakty. Odruchowo poklepał się po kieszeniach spodni, wyciągając z nich ostatniego, zmiętego papierosa. Mugolskiego. Gdzie były przeklęte zapałki? Zerwał się z krzesła i z filtrem między zębami - wysypywał się z niego tytoń - zaczął przetrząsać nagromadzone w kącie pokoju szpargały. - Oczywiście, że możesz się tu zatrzymać, mała - odparł nieco niewyraźnie, ciągle szukając świętego Graala. Zignorował tekst o braniu; wzdrygnął się tylko znowu, nerwowo, i usiadł na podłodze obok sterty śmieci, wpatrzony w nią jak w jakiś przerażający obrazek. - Ale...opowiedz o tym mieszkaniu - zażądał chaotycznie, przeczesując dłońmi włosy i ponownie przecierając oczy. Czuł się coraz gorzej.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Patrzyła na niego i robiło jej się głupio, że zaczęła się go czepiać. Przyglądała się jego krzątaninie i dość żałosnej postawie. Zazwyczaj gardziła osobami w podobnym stanie, w stosunku do niego nie potrafiła i nie chciała czuć tego samego, pozostawało zmartwienie. Kiedy siadł na podłodze, zeszła ze stołka, siadła koło niego, objęła go za szyję i przytuliła. Cały ten gest był odrobinę nienaturalny, nie była nauczona podobnych czułości, przez co była trochę pięta i jakby nieudolna, choć sama czynność była przecież dziecinnie prosta.
- Wyjaśnienia za wyjaśnienia? - zaproponowała. Po chwili sama wstała i zaczęła przeszukiwać jego szafki w poszukiwaniu czegokolwiek do przemycia paskudnych, ropiejących ran. Nie liczyła na mugolską wodę utlenioną, czy odpowiedni eliksir, czy napar z jakichś ziół, nie w tym domu, ale może jakiś alkohol? To akurat powinno tu być.
- Jest taki... ktoś. Znajomy. Nie wiem. Wiesz, jeden z tych dobrych i wspaniałych, co to czynią dobro na świecie. - wiedziała, że na świecie są dobrzy ludzie. Bena wcale nie uważała za złego, wręcz przeciwnie! Z resztą i on ją przecież przygarnął na swój sposób. Jednak Dunny to inny typ. On jakby wziął sobie za życiowy obowiązek naprawiać świat. - Trochę go lubię. Trochę mnie denerwuje. Nie lubię ludzi, którzy widzieli mnie w głupich sytuacjach, wiesz?
Na miejscu Bena pewnie siebie by w tej chwili trochę znielubiła. Czuła się skrępowana tym, w jakiej sytuacji poznała człowieka u którego teraz mieszka, jeeszcze bardziej skrępowana tym w jakich okolicznościach ją przygarnął. Mówiąc dokładniej, czuła się żałośnie. Może dlatego nie potrafiła tam wysiedzieć?
- Znowu się wygłupiłam. Bo jestem idiotką. Nie mogę wrócić do domu. Dunny mnie znalazł w kiepskim stanie. - przygryzła wargę, a dopiero po chwili zrozumiała jak musiały zabrzmieć jej słowa. - Do którego sama się doprowadziłam. Spokojnie, nikt nie robi mi złych rzeczy lepiej, niż ja sama.
Wzruszyła ramionami i skrzywiła się na wspomnienie koszmarnego wieczoru, kiedy chodziła po Pokątnej słaniając się na nogach i wymiotując alkoholem. W tej chwili bardzo żałowała, że nie doświadczyła osławionych zaników pamięci związanych podobno ze stanem upojenia, byłoby jej z tym o wiele łatwiej.
- Zabrał mnie do siebie. I zostałam. Oddaję kasę innej osobie po prostu. Nie muszę, ale... chyba rozumiesz. - nie chciała jałmużny. Wzruszyła znów ramionami i kiedy jej wzrok napotkał wódkę, wzięła butelkę i wróciła do olbrzyma, żeby siąść obok niego na podłodze. - Może to przemyjemy, co?
Spytała, wpatrując się w rany zupełnie jakby mówiła do nich, nie do niego. Przerażało ją, do jakiego stanu potrafił się doprowadzić. Wydawał się taki silny, więc w jaki sposób mógł być takim mięczakiem?
- Nie umiem tam jakoś długo siedzieć. Ale fajnie, że to jest. - zakończyła swoje wyjaśnienia i złapała rękę Bena, żeby lekko ją pociągnąć w swoją stronę. Jeśli on nie zechce, pewnie i tak nie drgnie nawet o milimetr, ale powinien zrozumieć aluzję.
- Twoja kolej. Co to za sen? Albo cokolwiek innego?
- Wyjaśnienia za wyjaśnienia? - zaproponowała. Po chwili sama wstała i zaczęła przeszukiwać jego szafki w poszukiwaniu czegokolwiek do przemycia paskudnych, ropiejących ran. Nie liczyła na mugolską wodę utlenioną, czy odpowiedni eliksir, czy napar z jakichś ziół, nie w tym domu, ale może jakiś alkohol? To akurat powinno tu być.
- Jest taki... ktoś. Znajomy. Nie wiem. Wiesz, jeden z tych dobrych i wspaniałych, co to czynią dobro na świecie. - wiedziała, że na świecie są dobrzy ludzie. Bena wcale nie uważała za złego, wręcz przeciwnie! Z resztą i on ją przecież przygarnął na swój sposób. Jednak Dunny to inny typ. On jakby wziął sobie za życiowy obowiązek naprawiać świat. - Trochę go lubię. Trochę mnie denerwuje. Nie lubię ludzi, którzy widzieli mnie w głupich sytuacjach, wiesz?
Na miejscu Bena pewnie siebie by w tej chwili trochę znielubiła. Czuła się skrępowana tym, w jakiej sytuacji poznała człowieka u którego teraz mieszka, jeeszcze bardziej skrępowana tym w jakich okolicznościach ją przygarnął. Mówiąc dokładniej, czuła się żałośnie. Może dlatego nie potrafiła tam wysiedzieć?
- Znowu się wygłupiłam. Bo jestem idiotką. Nie mogę wrócić do domu. Dunny mnie znalazł w kiepskim stanie. - przygryzła wargę, a dopiero po chwili zrozumiała jak musiały zabrzmieć jej słowa. - Do którego sama się doprowadziłam. Spokojnie, nikt nie robi mi złych rzeczy lepiej, niż ja sama.
Wzruszyła ramionami i skrzywiła się na wspomnienie koszmarnego wieczoru, kiedy chodziła po Pokątnej słaniając się na nogach i wymiotując alkoholem. W tej chwili bardzo żałowała, że nie doświadczyła osławionych zaników pamięci związanych podobno ze stanem upojenia, byłoby jej z tym o wiele łatwiej.
- Zabrał mnie do siebie. I zostałam. Oddaję kasę innej osobie po prostu. Nie muszę, ale... chyba rozumiesz. - nie chciała jałmużny. Wzruszyła znów ramionami i kiedy jej wzrok napotkał wódkę, wzięła butelkę i wróciła do olbrzyma, żeby siąść obok niego na podłodze. - Może to przemyjemy, co?
Spytała, wpatrując się w rany zupełnie jakby mówiła do nich, nie do niego. Przerażało ją, do jakiego stanu potrafił się doprowadzić. Wydawał się taki silny, więc w jaki sposób mógł być takim mięczakiem?
- Nie umiem tam jakoś długo siedzieć. Ale fajnie, że to jest. - zakończyła swoje wyjaśnienia i złapała rękę Bena, żeby lekko ją pociągnąć w swoją stronę. Jeśli on nie zechce, pewnie i tak nie drgnie nawet o milimetr, ale powinien zrozumieć aluzję.
- Twoja kolej. Co to za sen? Albo cokolwiek innego?
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
Słodki, pudrowy zapach - oraz wilgotny aromat kwietnia - uderzył go w nozdrza tuż po tym, kiedy Charlotte go objęła. Nie odwzajemnił uścisku, głównie z powodu otępienia, ale nie odtrącił jej, czując się dziwnie wzruszonym, gdy kościste, dziewczęce ciało przyciskało się do jego. Pełna platonika, rude włosy niczym skrząca się mgiełka, łaskoczące w nos, cichy głosik. Burknął tylko coś, co według wszelkich standardów miało być podziękowaniem oraz przyjęciem propozycji wymiany, po czym tym prędzej ruszył w poszukiwaniu zaginionych zapałek. I choć siedział odwrócony plecami, to dokładnie słuchał opowieści rudzielca, starając się znaleźć w nich jakiś podtekst. Wstyd. Strach? Potrafił to wyczuć, lecz na szczęście historyjka Moore wydawała się ich pozbawiona. Widocznie los jej sprzyjał, stawiając na jej drodze kogoś dobrego. Żachnął się niezauważalnie, nieco posępniejąc, gdy o tym wspomniała. Gdyby wiedziała. - Też tego nie lubię - przyznał, gdy wspomniała o obserwowaniu w niesprzyjających okolicznościach. - Ale już to tego przywykłem - dodał szczerze, woląc jednak nie przypominać sobie serii obrazów, ukazujących go w najgorszym możliwym świetle. - Kto to ten Dunny? Ile ma lat? I...w jak kiepskim stanie cię znalazł? - zasypał ją pytaniami, niczym nadopiekuńczy, surowy ojciec. W końcu znalazł gdzieś pod stertą zużytych, służbowych ubrań paczkę zapałek, lecz po sekundzie rzucił ją na miejsce. Ogień. Nie, nie chciał teraz płomiennych wspomnień; dalej miął jednak papierosa w ustach, niczym śmierdzący dżentelmeni, plujący tytoniem pod nogi panienek. Odwrócił się na podłodze: siedząc na niej mógł mieć rudzielca na wysokości wzroku, ale Charly poderwała się z miejsca i teraz ona robiła remanent w jego półkach, pewnie szukając jedzenia. Poczuł nagłe wyrzuty sumienia. Przez tę całą żałosną, dramatyczną wędrówkę po plugawym, ćpuńskim świecie, zapomniał, że ma kogoś pod opieką. Kogoś mądrego, kogoś niewinnego, kogoś odważniejszego od niego. Spokojnie, nikt nie robi mi złych rzeczy lepiej, niż ja sama. Uśmiechnął się krzywo, smutno. - O tym też coś wiem - mruknął cicho, unosząc nieco krzaczaste brwi, gdy Charlotte przywędrowała do niego ściskając w drobnej dłoni butelkę alkoholu. Już miał zacząć rodzicielską tyradę, gdy dziewczyna zerknęła na zgięcia łokci. Nie wyglądały najlepiej i Wright nie sądził, by ich zdezynfekowanie mogło jakkolwiek pomóc, ale wiedział, że odmowa pomocy postawiłaby go w jeszcze większym mroku. - Dobrze, możesz pobawić się w uzdrowicielkę - wymamrotał niewyraźnie, ciągle zagryzając postrzępionego papierosa. Tytoń i bibułka obklejała mu zęby, ale przynajmniej nie szczękał nimi jak ćpun na odwyku. - Powinnaś mnie poznać z tym typem. Ocenię, czy możesz u niego zostać - zadecydował, zerkając z ukosa na urocze piegi, zdobiące twarz dziewczyny. - Sen jak sen. Koszmar. Trochę płomieni. Trochę rudych dziewczynek chcących poderżnąć mi gardło w czasie snu. Nic niezwykłego - odparł, siląc się na dość słaby żart, brzmiący jeszcze gorzej, gdy próbował mrugnąć do niej zawadiacko, co skończyło się załzawieniem przekrwionych oczu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Przed trzydziestką jest. Nie wiem, kto pracuje chyba w Ministerstwie, łazi do domu dziecka, rozdaje swoje rzeczy, ma miliony przyjaciół. - wzruszyła ramionami. Nie bardzo wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć o mężczyźnie u którego mieszka. Nie wątpiła, że jest dla niego kolejnym dziecięciem do zbawienia, podobnym do tych z domu dziecka, tylko pewnie troszkę bardziej zepsutym. Nie przeszkadzało jej to wybitnie. Lubiła go, choć czasem źle czuła się w jego otoczeniu. Wydawał jej się za dobry. Jak jakiś elf z bajki. - W stanie którego wolałabym nie pamiętać. Podprowadziłam ojcu butelkę wódki. Nie wiem ile wypiłam, ile rozlałam. - przygryzła wargę. Oto największy wróg alkoholu z pogardą patrzący na zachlanych meneli sam schlał się do obleśnego stanu.
Na moment skupiła się na przetrzepywaniu szafek, nie chcąc odwracać się w stronę Bena. Nadal było jej jakoś wstyd, krępowało ją to. Nawet jeśli nie było osoby, która mogłaby zabronić jej podobnych wybryków, chyba fakt, że obserwowała je od małego dziecka tym bardziej sprawiał, że widziała ten stan jako koszmarnie żałosny i uwłaczający.
- Myślałam, że będzie lepiej. W końcu coś tak ludzi ciągnie. - wzruszyła ramionami. Raczej nie zamierzała robić powtórki, już ten jeden raz był dla niej wystarczająco koszmarny. - Pod paroma względami jesteśmy chyba troszkę podobni, co? - uśmiechnęła się słabo, kiedy Ben jej przytaknął. Nie mogła się z nim nie zgodzić, zdecydowanie robił sobie krzywdę. Tylko dlaczego? - Ben, to ci w czymś pomaga? - spytała po chwili. Przecież nie lubił wyglądać... tak. Zachowywać się tak. Na pewno nie chciał być taki słaby. Nie chciał być w tak żałosnym stanie, więc czemu się do niego doprowadza? Siadła w końcu przy nim i skoro jej pozwolił, oblała delikatnie zaropiałe miejsca alkoholem, krzywiąc się przy tym na nieprzyjemny zapach.
Nawet jeśli nie pomoże to wiele, zawsze jest to cokolwiek. Patrzyła na ropę, a potem znowu na Bena.
- Te rude dziewczynki się o ciebie martwią. - powiedziała, choć patrzyła na te rany i jakby mówiła do nich. Odłożyła butelkę na bok i uniosła wzrok na jego twarz, spojrzała mu w oczy. - Złamane serce? Problemy w pracy? Podpadłeś komuś, komu nie powinieneś? Czy po prostu się przećpałeś?
Spróbowała jeszcze się dowiedzieć. I tak mu nie pomoże, bo i jak? Jest koszmarnie słaba w tym świecie, nic od niej nie zależy, niewiele potrafi, ale chciała wiedzieć, a może dać mu się wygadać. W końcu ona wypełniła swoją część umowy i wyjaśniła kwestię swojego mieszkania.
Na moment skupiła się na przetrzepywaniu szafek, nie chcąc odwracać się w stronę Bena. Nadal było jej jakoś wstyd, krępowało ją to. Nawet jeśli nie było osoby, która mogłaby zabronić jej podobnych wybryków, chyba fakt, że obserwowała je od małego dziecka tym bardziej sprawiał, że widziała ten stan jako koszmarnie żałosny i uwłaczający.
- Myślałam, że będzie lepiej. W końcu coś tak ludzi ciągnie. - wzruszyła ramionami. Raczej nie zamierzała robić powtórki, już ten jeden raz był dla niej wystarczająco koszmarny. - Pod paroma względami jesteśmy chyba troszkę podobni, co? - uśmiechnęła się słabo, kiedy Ben jej przytaknął. Nie mogła się z nim nie zgodzić, zdecydowanie robił sobie krzywdę. Tylko dlaczego? - Ben, to ci w czymś pomaga? - spytała po chwili. Przecież nie lubił wyglądać... tak. Zachowywać się tak. Na pewno nie chciał być taki słaby. Nie chciał być w tak żałosnym stanie, więc czemu się do niego doprowadza? Siadła w końcu przy nim i skoro jej pozwolił, oblała delikatnie zaropiałe miejsca alkoholem, krzywiąc się przy tym na nieprzyjemny zapach.
Nawet jeśli nie pomoże to wiele, zawsze jest to cokolwiek. Patrzyła na ropę, a potem znowu na Bena.
- Te rude dziewczynki się o ciebie martwią. - powiedziała, choć patrzyła na te rany i jakby mówiła do nich. Odłożyła butelkę na bok i uniosła wzrok na jego twarz, spojrzała mu w oczy. - Złamane serce? Problemy w pracy? Podpadłeś komuś, komu nie powinieneś? Czy po prostu się przećpałeś?
Spróbowała jeszcze się dowiedzieć. I tak mu nie pomoże, bo i jak? Jest koszmarnie słaba w tym świecie, nic od niej nie zależy, niewiele potrafi, ale chciała wiedzieć, a może dać mu się wygadać. W końcu ona wypełniła swoją część umowy i wyjaśniła kwestię swojego mieszkania.
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
Krótki opis tajemniczego Duny'ego brzmiał nieco podejrzanie i Wright zmarszczył brwi. Wierzył w dobro, wierzył w dobrych ludzi, sam przecież spotkał ich na swojej krętej drodze całe mnóstwo, ale w tym konkretnym przypadku z trudem wyzbywał się powracającego niepokoju. - Cóż za wspaniały człowiek. Sprawdzałaś, czy to nie przypadkiem jakaś magiczna iluzja? - zasugerował mrukliwie i choć cieszył się, że Charlotte znalazła sposób, by wyrwać się z przeklętych ulic, to w jakiś sposób okryta mgłą sekretu sylwetka mężczyzny, który jej pomagał, działała mu na nerwy. To on, Benjamin, powinien sprawić, by życie rudzielca było lepsze. Przecież w pewien sposób wziął za nią odpowiedzialność, przyjął pod swój dach, karmił, poił, słuchał, chronił przed nokturnowymi mętami. Może gdyby przez ostatnie trzy miesiące nie popadał w narkotyczny obłęd, Lottie nie musiałaby narażać się na kontakt z panem Chodzące Dobro? Cóż, nie potrafił się skupić na aż takim gdybaniu i po prostu odburknął coś, co przy dobrych intencjach można byłoby odczytać jako przychylność. I jednocześnie nagana. Historia o samotnym wyłojeniu butelki wódki nie zmroziła mu krwi w żyłach, zresztą, wszystko skończyło się przecież dobrze, skoro dziewczę, całe i zdrowe, stało teraz przed nim z butelką podobnego alkoholu. - To cię nauczy abstynencji lepiej niż jakiekolwiek zakazy. Człowiek uczy się tylko na swoich błędach, im gorsze, tym szybciej - odpowiedział z cichym westchnieniem, przekazując jej nie tylko swoje poglądy, ale i nadzieje. Może i dla niego nie było za późno? Nie, nie powinien tak nawet myśleć, nie powinien wątpić. Z pewnością miał jeszcze szanse, mógł wszystko odwrócić, mógł pokazać, że jest gotów na naprawdę wiele, by znów pomagać, by znów działać, by znów chronić słabszych. Na dłuższą chwilę zawiesił się w swoich chaotycznych myślach. Przeżuł już całego papierosa a mętny wzrok utkwił w ścianie na przeciwko. Dopiero nieprzyjemne pieczenie polanych, odsłoniętych ran, przywróciło go do rzeczywistości. - Co? - spytał mało inteligentnie, ale widząc krytyczny wzrok Charlotte, od razu się poprawił. - Miałem po prostu gorszy okres. Nie musisz się martwić. Wychodzę na prostą - odparł szczerze, kiwając gwałtownie głową. By przekonać siebie samego, by przekonać Charlotte i by pozbyć się tego nieznośnego drżenia, opanowującego go gwałtownie i całkowicie. - Kłopoty sercowe są dla bab - dodał mrugając zawadiacko (bądź po prostu nerwowo). - Zabalowałem bardziej, niż chciałem i...no. Spieprzyłem sprawę. Ale postaram się to naprawić - wytłumaczył właściwie całkiem rzeczowo, obserwując, jak w miejscach świeżych ran zbiera się piana. Ohyda, która coraz mocniej przekonywała go, by udał się do kogoś potrafiącego leczyć. Plan powrotu do dawnego siebie nabierał coraz konkretniejszych kształtów.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Może w końcu budzi się moja długo tłumiona choroba psychiczna. Wiesz, wymyślam sobie przyjaciół. - wzruszyła ramionami, bo i wcale nie dziwiła się sceptycyzmowi Bena w stosunku do jej znajomego. Sama gdyby słyszała o nim gdzieś z oddali pewnie uznałaby, że gość coś kręci, musi mieć coś na sumieniu. Póki co... cóż, póki co uważała, że jednak to wszystko prawda i Beckett jest po prostu skończonym idiotą altruistą. Chyba lepiej nie wspominać przy tej okazji jej życiowego motta.
Na jego słowa o abstynencji wzruszyła tylko ramionami. Butelka wcale jej nie pociągała. Raz się załamała, spróbowała i okazało się, że to całkowicie nie dla niej. Wystarczy więc. Nie chce, żeby inni patrzyli na nią tak, jak ona patrzy na pijane osoby. Nie chce być jak te żałosne osoby tarzające się we własnym brudzie, gotowe oddać wszystko za obleśną butelkę.
- Wyglądasz jakbyś był raczej na początku drogi. - przyznała na wspomnienie o wychodzeniu na prostą. Nie umiała się nie martwić, choć miała olbrzymią nadzieję, że mówi prawdę. Że rzuci w cholerę to świństwo i, że więcej nie będzie go już oglądała w takim stanie.
- Oczywiście, mężczyźni przecież nie mają uczuć, co? - na jej ustach pojawił się odrobinę pobłażliwy uśmiech zaraz po stwierdzeniu Bena. Oto typowy samiec w pełnej krasie, który nigdy nie płacze, ból odczuwa tylko kiedy sam sobie przyłoży, zawsze wygrywa bójki, zrobi sto pompek w minutę i ma serce ze stali, lub nie ma go wcale, co?
Choć wspomnienie o tym, że Ben po prostu zabalował trochę ją pocieszał. Nie mogła wiedzieć, czy mówi prawdę, ale miała taką nadzieję. Spojrzała na butelkę w swoich rękach i jego rany, zakręciła w końcu wódkę i odłożyła ją na bok.
- Prześpij się może? I najlepiej wyślij sowę jeśli znasz kogoś, kto się zna na leczeniu. - zaproponowała. Zamierzała w tym czasie trochę tu ogarnąć i może pójść po coś do jedzenia.
Może ta wizyta jej pomoże się trochę otrząsnąć, może zajmie się czymś, może zajmie się Benem i przestanie myśleć o tym, że jest idiotką? Uśmiechnęła się trochę słabo. Problemy sercowe są dla bab, Charlotte.
Zabawne, że bardziej na sercu leży jej nadal Ollivander niż to, jak świat staje na głowie.
Na jego słowa o abstynencji wzruszyła tylko ramionami. Butelka wcale jej nie pociągała. Raz się załamała, spróbowała i okazało się, że to całkowicie nie dla niej. Wystarczy więc. Nie chce, żeby inni patrzyli na nią tak, jak ona patrzy na pijane osoby. Nie chce być jak te żałosne osoby tarzające się we własnym brudzie, gotowe oddać wszystko za obleśną butelkę.
- Wyglądasz jakbyś był raczej na początku drogi. - przyznała na wspomnienie o wychodzeniu na prostą. Nie umiała się nie martwić, choć miała olbrzymią nadzieję, że mówi prawdę. Że rzuci w cholerę to świństwo i, że więcej nie będzie go już oglądała w takim stanie.
- Oczywiście, mężczyźni przecież nie mają uczuć, co? - na jej ustach pojawił się odrobinę pobłażliwy uśmiech zaraz po stwierdzeniu Bena. Oto typowy samiec w pełnej krasie, który nigdy nie płacze, ból odczuwa tylko kiedy sam sobie przyłoży, zawsze wygrywa bójki, zrobi sto pompek w minutę i ma serce ze stali, lub nie ma go wcale, co?
Choć wspomnienie o tym, że Ben po prostu zabalował trochę ją pocieszał. Nie mogła wiedzieć, czy mówi prawdę, ale miała taką nadzieję. Spojrzała na butelkę w swoich rękach i jego rany, zakręciła w końcu wódkę i odłożyła ją na bok.
- Prześpij się może? I najlepiej wyślij sowę jeśli znasz kogoś, kto się zna na leczeniu. - zaproponowała. Zamierzała w tym czasie trochę tu ogarnąć i może pójść po coś do jedzenia.
Może ta wizyta jej pomoże się trochę otrząsnąć, może zajmie się czymś, może zajmie się Benem i przestanie myśleć o tym, że jest idiotką? Uśmiechnęła się trochę słabo. Problemy sercowe są dla bab, Charlotte.
Zabawne, że bardziej na sercu leży jej nadal Ollivander niż to, jak świat staje na głowie.
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
część pierwsza
Szybka odpowiedź