Pracownia
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pracownia
Połączona bezpośrednio z kuchnią i pomieszczeniem gospodarczym, ma osobne wyjście do ogrodu. Rzędy półek zastawione są doniczkami, nasionami i alchemicznymi przyrządami. To tutaj powstają tworzone przez Grey’ów lecznicze maści i eliksiry, a także trwają tu badania nad powstaniem nowych odmian roślin. Pracownia została zaprojektowana tak, by wszystko było na wyciągnięcie ręki: próbki glebowe, atlasy chorób i szkodników czy zielniki. Na przytwierdzonych do ścian hakach zawieszone są robocze stroje, jak i narzędzia, w tym motyki, grabie oraz noże i pikowniki.
Wyrwała ze szkicownika kolejną stronę, spoglądając na nią tak, jakby to ona zrobiła jej coś złego. Jakby kolejny krzywy szkic nie był wcale dziełem jej dłoni, a jakby po prostu zrodził się na kartce niczym niechciane dziecko. I to kolejne, biorąc pod uwagę, że na podłodze pracowni znajdowała się już całkiem spora sterta w całości wykorzystanych kartek.
W pomieszczeniu, poza kartkami, znajdowała się też całkiem sporych rozmiarów sztaluga, z płótnem przygotowanym do malowania, a także krzesło, na którym leżało rozłożone białe prześcieradło. Fragmenty szkiców mogły sugerować, że Gwen usilnie próbuje stworzyć coś związanego własnie z nim, choć maziaje nie były na tyle dokończone, aby można było określić, co dokładnie.
Miała ochotę krzyknąć ze zdenerwowania na swoje własne umiejętności. Jak długo mogła próbować i próbować? Wizja w jej głowie była klarowna, ale nie potrafiła oddać jej tak, jakby chciała, a nim rozpocznie pracę na płótnie, musiała być jej przecież pewna. Dostęp do farb był przecież dość ograniczony, nie mogła ich zmarnować, zwłaszcza że wciąż przede wszystkim żerowała na dobrodziejstwie Herberta. Pomagała mu, ile mogła, oczywiście, ale w końcu miała szansę na zarobek, a obecnie czuła, że po prostu go marnuje.
Wzięła głęboki oddech, próbując oczyścić trochę głowe, dopiero wówczas orientując się, jak duży chaos zrobiła w pracowni. Odsunięte na boki meble, pozakrywane czym się dało, rozlana czerwona farba na podłodze i pędzle, które rozsypały się na posadzkę sprawiały, że wnętrze pomieszczenia wyglądało jak pobojowisko. Jakby wilkołak tędy przeszedł… A może przeszedł? Wciąż nie była pewna przecież, czy Herbert przypadkiem nim nie był, nawet jeśli zaprzeczał. W końcu nie widziała go w noc w czasie pełni księżyca, a biorąc pod uwagę, że słońce zachodziło wciąż na dość krótki czas, nie miała zamiaru przecież zaglądać mu do sypialni, na Boga, jak mogłaby mu tak przeszkadzać.
Ledwo dotarło do niej odległe pukanie do drzwi. Do Herberta często ktoś przychodził, zwłaszcza ostatnio. Przywykła, Greengrove Farm wbrew pozorom rzadko kiedy było zupełnie puste, zwłaszcza ostatnio. Po chwili wahania przypomniała sobie jednak, że kuzyna przecież nie ma, wyszedł w nagłej sprawie.
Podeszła więc do drzwi, z palcami brudnymi od grafitu i z fartuszkiem poplamionym czerwoną farbą, tą samą, która wylądowała na podłodze. Włosy związała wcześniej, ale brązowa wstążka też zdążyła wylądować już na podłodze, toteż loki rozsypały się wokół głowy, układając się w jeden wielki gąszcz, którego przeraziłby się niejeden grzebień. Widząc na ganku nieznajomą kobietę, otworzyła ostrożnie drzwi.
— Tak? — spytała, a w jej głosie pojawiła się nutka ostrożności. Być może powinna od razu sprawdzić kobietę, tak samo, jak zrobiła to wtedy, z tą inną rudą, Thalią, ale w ogólnym chaosie, który właśnie panował zarówno w pracowni, jak i w głowie panny Grey, kompletnie o tym nie pomyślała. Poza tym nawet nie była pewna, czy ma przy sobie różdżkę. Nie zostawiła jej przypadkiem w pomieszczeniu, obok sztalugi? Ręka malarki odruchowo sięgnęła do kieszeni sukienki, ukrytej pod fartuszkiem. Nie, nie, wciąż tam była, nie musiała się martwić o jej brak.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
W chaosie ostatnich zdarzeń, amoku i szoku godnego doznania końca świata, nie dała rady odpisać na naręcze spływających korespondencji, a przynajmniej nie od razu, wszak Włóczykij potrafił nieść ograniczoną liczbę listów. Widziała jednak ten od Herberta i choć nie zdążyła wysłać mu jeszcze odpowiedzi, tak była pewna, że ma coś, co może wspomóc jego zapotrzebowanie, dotyczące gorejącej prośby. Wreszcie mogła zabrać stosy ubrań po rodzicach i bracie, znajdując dla nich odpowiednie miejsce, które wykorzysta ten dar w odpowiedni sposób, ratując niejako potrzebujących doświadczonych ostatnią katastrofą płonącego nieba i rozstępującej się ziemi. Nie zastanawiała się długo, nie mogąc wytrzymać czasu oczekiwania na swą sowę, która gwarantowałaby jej zapowiedź, lecz przecież to nie był pierwszy raz, gdy znalazła się pod domem Greya bez zapowiedzi i choć teraz zdarzało jej się to już znacznie rzadziej, tak kiedyś tego typu wizyty serwowała mu niemal nagminnie, przybierając postać opiekuńczej matki kwoki.
Odczuła dokuczliwe palenie w mięśniach ramion, gdy odstawiła nielekkie skrzynki pełne ubrań i wszelakich tkanin tuż pod drzwiami domostwa. Zapukała w nierówną strukturę, witając się ze znanym drewnem, by zaraz nazbyt drżącą dłonią sięgnąć do przepasanej przez ramię torby po swą fajkę. Wzdrygnęła się z grymaśnym wykrzywieniem warg pod nagłym, choć chwilowym bólem, palenie w mięśniach ramion świadczyło o tym, że znów przeceniła swoją siłę, targając tu zbyt duży bagaż, lecz była to żadna niedogodność w obliczu skali okropieństw, którą mogła w ten sposób choć trochę uśmierzyć. Rozżarzyła tytoń, zasysając pierwszy, chciwy wdech relaksująco działającego dymu wprost do płuc. Stopą wybijała melodię, tupiąc w charakterystycznym rytmie utworu, który ostatnio wygrywała wieczorami na swych skrzypcach, zawdzięczając strunom boleść opuszków lewej dłoni. Osobliwą czułością witała powrót znanych niegdyś pasji, przełamując nimi granice swych barier, łamiąc charakterystyczne, lodowe góry swego zamkniętego skrzętnie świata.
Drzwi poczęły się otwierać, co przyjęła z niemałym zdumieniem, toż nie była nawet w połowie porcji tytoniu, który machinalnie wyliczyła na zwyczajowy czas okazywania, nigdy nie myląc się w jego ilości, a przynajmniej nie w stronę nadwyżkową. Owszem, zdarzało jej się czekać, ale zwykle oczekiwanie trwało albo jedno palenie, ewentualnie kapkę dłużej, nigdy mniej. Zmarszczyła brwi, podnosząc stalowoniebieskie spojrzenie wprost w rozszerzającą się szczelinę, na znajomą wysokość męskiej twarzy i już po chwili jej zdziwienie przybrało na sile. Zamiast Herberta, czy innego, znanego jej Greya, w drzwiach pojawiło się rudowłose dziewczę, wyraźnie zaniepokojone niespodziewaną wizytą i ewidentnie nie kojarzące personaliów nagłego gościa. Przyjrzała się wpierw charakterystycznie ubarwionym oczom, by zaraz pospiesznie zlustrować również i rysy twarzy.
A wtedy jej się przypomniało.
Herbert wspominał w poprzednich listach, że jego kuzynka się odnalazła. Czyżby ów enigmatyczna kobieta była właśnie nią, czy to może zbieg zdarzeń i okoliczności? Nie chciała zakładać żadnej krzywdzącej wersji, wszak już wystarczająco ostatnio doświadczyła Herberta swą protekcjonalną postawą. Przekrzywiła nieznacznie głowę, spojrzeniem machinalnie podążając za nagłym ruchem kobiecej dłoni, wywracając niemal oczami, gdy zdała sobie, co też ta czyni.
- Dzień dobry – zaczęła obojętnie, starając się nie brzmieć na podirytowaną, lecz już z drobnych gestów czerpała uprzedzenia, co podyktowane było wilkołaczą naturą i wyrzutami sumienia, jakoby każdy wiedział, czym jest, co oczywiście prawdą nie było. – Nazywam się Evelyn. Evelyn Despenser – przedstawiła się, by uspokoić czarownicę, starając się zaprzepaścić jej ewentualne zagrywki podyktowane lękiem, niezrozumieniem, obawą, czy czymkolwiek, co przyświecało teraz w rudowłosej głowie. – Jestem znajomą Herberta, dostałam od niego list i przyszłam, by coś od siebie podarować – doprecyzowała cel swej wizyty, sugestywnie spoglądając w stronę skrzynek stojących tuż przy progu, przecież to one były dowodem na prawdziwość jej słów. Zaciągnęła się dymem, na powrót zawieszając spojrzenie na kobiecie. – Zastałam go, czy może jednak gdzieś wybył? Mam zjawić się później? – słowa wydobywały się spomiędzy warg, przypominając bardziej mruknięcia zniekształcone szkockim akcentem, niżeli pełnoprawne słowa w rozumieniu wielu, jak nie większości, anglików. Wypuściła dym przez nos, gasząc swą fajkę w oczekiwaniu na podjęcie decyzji przez nieznajomą. Wybierz mądrze, bo nie zamierzam tego tałatajstwa targać z powrotem, mruknęła w myślach, nie ważąc się na wypowiedzenie tych słów, przynajmniej jeszcze nie teraz.
Odczuła dokuczliwe palenie w mięśniach ramion, gdy odstawiła nielekkie skrzynki pełne ubrań i wszelakich tkanin tuż pod drzwiami domostwa. Zapukała w nierówną strukturę, witając się ze znanym drewnem, by zaraz nazbyt drżącą dłonią sięgnąć do przepasanej przez ramię torby po swą fajkę. Wzdrygnęła się z grymaśnym wykrzywieniem warg pod nagłym, choć chwilowym bólem, palenie w mięśniach ramion świadczyło o tym, że znów przeceniła swoją siłę, targając tu zbyt duży bagaż, lecz była to żadna niedogodność w obliczu skali okropieństw, którą mogła w ten sposób choć trochę uśmierzyć. Rozżarzyła tytoń, zasysając pierwszy, chciwy wdech relaksująco działającego dymu wprost do płuc. Stopą wybijała melodię, tupiąc w charakterystycznym rytmie utworu, który ostatnio wygrywała wieczorami na swych skrzypcach, zawdzięczając strunom boleść opuszków lewej dłoni. Osobliwą czułością witała powrót znanych niegdyś pasji, przełamując nimi granice swych barier, łamiąc charakterystyczne, lodowe góry swego zamkniętego skrzętnie świata.
Drzwi poczęły się otwierać, co przyjęła z niemałym zdumieniem, toż nie była nawet w połowie porcji tytoniu, który machinalnie wyliczyła na zwyczajowy czas okazywania, nigdy nie myląc się w jego ilości, a przynajmniej nie w stronę nadwyżkową. Owszem, zdarzało jej się czekać, ale zwykle oczekiwanie trwało albo jedno palenie, ewentualnie kapkę dłużej, nigdy mniej. Zmarszczyła brwi, podnosząc stalowoniebieskie spojrzenie wprost w rozszerzającą się szczelinę, na znajomą wysokość męskiej twarzy i już po chwili jej zdziwienie przybrało na sile. Zamiast Herberta, czy innego, znanego jej Greya, w drzwiach pojawiło się rudowłose dziewczę, wyraźnie zaniepokojone niespodziewaną wizytą i ewidentnie nie kojarzące personaliów nagłego gościa. Przyjrzała się wpierw charakterystycznie ubarwionym oczom, by zaraz pospiesznie zlustrować również i rysy twarzy.
A wtedy jej się przypomniało.
Herbert wspominał w poprzednich listach, że jego kuzynka się odnalazła. Czyżby ów enigmatyczna kobieta była właśnie nią, czy to może zbieg zdarzeń i okoliczności? Nie chciała zakładać żadnej krzywdzącej wersji, wszak już wystarczająco ostatnio doświadczyła Herberta swą protekcjonalną postawą. Przekrzywiła nieznacznie głowę, spojrzeniem machinalnie podążając za nagłym ruchem kobiecej dłoni, wywracając niemal oczami, gdy zdała sobie, co też ta czyni.
- Dzień dobry – zaczęła obojętnie, starając się nie brzmieć na podirytowaną, lecz już z drobnych gestów czerpała uprzedzenia, co podyktowane było wilkołaczą naturą i wyrzutami sumienia, jakoby każdy wiedział, czym jest, co oczywiście prawdą nie było. – Nazywam się Evelyn. Evelyn Despenser – przedstawiła się, by uspokoić czarownicę, starając się zaprzepaścić jej ewentualne zagrywki podyktowane lękiem, niezrozumieniem, obawą, czy czymkolwiek, co przyświecało teraz w rudowłosej głowie. – Jestem znajomą Herberta, dostałam od niego list i przyszłam, by coś od siebie podarować – doprecyzowała cel swej wizyty, sugestywnie spoglądając w stronę skrzynek stojących tuż przy progu, przecież to one były dowodem na prawdziwość jej słów. Zaciągnęła się dymem, na powrót zawieszając spojrzenie na kobiecie. – Zastałam go, czy może jednak gdzieś wybył? Mam zjawić się później? – słowa wydobywały się spomiędzy warg, przypominając bardziej mruknięcia zniekształcone szkockim akcentem, niżeli pełnoprawne słowa w rozumieniu wielu, jak nie większości, anglików. Wypuściła dym przez nos, gasząc swą fajkę w oczekiwaniu na podjęcie decyzji przez nieznajomą. Wybierz mądrze, bo nie zamierzam tego tałatajstwa targać z powrotem, mruknęła w myślach, nie ważąc się na wypowiedzenie tych słów, przynajmniej jeszcze nie teraz.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Widząc fajkę w ręku kobiety w oczach Gwen pojawił się drobny błysk, który jednak szybko został przez nią opanowany. Gdyby nie znajoma była Johnatanem, pewnie dostałaby po głowie, a zaraz potem usłyszałaby wykład malarki na temat tego, jak nieprzyjemnie oddycha się w pomieszczeniu z dymem, niezależnie od tego, że paliła przecież na dworze. Panna Grey nie przyznałaby się nigdy, że tak po prawdzie, palenie miało w sobie coś zaskakująco eleganckiego i coś w głębi duszy mówiło jej, by spróbowała. Silna wola i trudne czasy skutecznie ją jednak od tego powstrzymywały. Lepiej było nie wydawać galeonów na głupoty; nigdy nie wiadomo, kiedy ich zabraknie. A fajki, bądź co bądź, głupotami w jej oczach były.
Na całe szczęście kobieta po powitaniu i przedstawieniu się szybko ją zgasiła, nie pozostawiając Gwen możliwości dyskusji na jej temat. Może i dobrze, takie tematy nie były najmilszymi, a w obecnej sytuacji mieli przecież na głowie ważniejsze sprawy, niż palenie lub niepalenie nieznanych jej osób.
— Tak, tak, dzień dobry — odpowiedziała na powitanie, nakładając grzecznościowo miły wyraz twarzy. Evelyn wprawdzie nie powinna niczego zauważyć, poza może drobnym spięciem wciąż obecnym w ciele dziewczyny (zrozumiałym, zważywszy na sytuację w kraju), ale panna Grey wciąż była nieco poirytowana swoją pracą, tym, że ta tego dnia wyjątkowo jej nie wychodziła i tym, że musiała ją przerwać przez kogoś, kto zapukał do drzwi. Oczywiście, żadnej winy Evelyn w tym nie było. Gwen rozdrażniła bardziej sytuacja sama w sobie niż kobieta personalnie.
Gdy jednak Despenser podała swój powód wizyty, twarz malarki złagodniała, a drzwi natychmiast otworzyły się szerzej.
— Och, tak, oczywiście. Herbert mi o tobie mówił. — To znaczy, tak jej się wydawało. Mówił o wielu ludziach, których Gwen nie znała, część imion wypadła jej z pamięci. Ale Evelyn musiała być gdzieś wśród osób, które wspominał, prawda? Chociaż chyba pamiętałaby, gdyby mówił o jakiejś znajomej Szkotce, a szczerze mówiąc, nie pamiętała. — Jestem Gwen, jego kuzynka. Wejdź, Herberta nie ma, ale możesz na niego zaczekać… — Albo i nie, nie będzie nieznajomej przecież zmuszać. — Byłaś już tutaj? — zapytała, kierując się powoli do wnętrza domu i gestem zapraszając kobietę do środka. — Możesz zostawić rzeczy w kuchni, przejrzymy je później, jak Herbert wróci, na pewno się przydadzą. Chcesz herbaty? — spytała, podchodząc do czajnika.
Z kuchni zaś jawił się widok na pracownię i bałagan, który Gwen przed chwilą z nim zrobiła. Co prawda ona określiłaby raczej stan pomieszczenia mianem artystycznego nieładu, ale tylko dlatego, że sama potrafiła się w nim odnaleźć i wiedziała do czego są jej potrzebne poszczególne elementy.
— Przepraszam za bałagan, próbuje zacząć znów pracować… Maluję trochę — wyjaśniła pokrótce, nie chcąc przecież, aby Evelyn wzięła ją za jakąś zupełną bałaganiarę. Johnatan taki był, to prawda, ale nie ona. No, przynajmniej nie zawsze i nie wszędzie. Twórczy chaos panował w jej twórczej sferze, zwłaszcza jeśli zaangażowała się za bardzo w pracę. Poza tym jednak przestrzeń wokół siebie zostawiała raczej schludną. Matka dopilnowała, by córka zawsze odkładała swoje rzeczy na miejsce i nauka sprzed lat przynosiła rezultaty do dziś. Poza tym Gwen już dawno nauczyła się, że ogólny porządek pomaga też w zachowaniu czystości umysłu. I w tym, żeby mniej gubiły się jej rzeczy, a to przecież zdarzało się regularnie.
Na całe szczęście kobieta po powitaniu i przedstawieniu się szybko ją zgasiła, nie pozostawiając Gwen możliwości dyskusji na jej temat. Może i dobrze, takie tematy nie były najmilszymi, a w obecnej sytuacji mieli przecież na głowie ważniejsze sprawy, niż palenie lub niepalenie nieznanych jej osób.
— Tak, tak, dzień dobry — odpowiedziała na powitanie, nakładając grzecznościowo miły wyraz twarzy. Evelyn wprawdzie nie powinna niczego zauważyć, poza może drobnym spięciem wciąż obecnym w ciele dziewczyny (zrozumiałym, zważywszy na sytuację w kraju), ale panna Grey wciąż była nieco poirytowana swoją pracą, tym, że ta tego dnia wyjątkowo jej nie wychodziła i tym, że musiała ją przerwać przez kogoś, kto zapukał do drzwi. Oczywiście, żadnej winy Evelyn w tym nie było. Gwen rozdrażniła bardziej sytuacja sama w sobie niż kobieta personalnie.
Gdy jednak Despenser podała swój powód wizyty, twarz malarki złagodniała, a drzwi natychmiast otworzyły się szerzej.
— Och, tak, oczywiście. Herbert mi o tobie mówił. — To znaczy, tak jej się wydawało. Mówił o wielu ludziach, których Gwen nie znała, część imion wypadła jej z pamięci. Ale Evelyn musiała być gdzieś wśród osób, które wspominał, prawda? Chociaż chyba pamiętałaby, gdyby mówił o jakiejś znajomej Szkotce, a szczerze mówiąc, nie pamiętała. — Jestem Gwen, jego kuzynka. Wejdź, Herberta nie ma, ale możesz na niego zaczekać… — Albo i nie, nie będzie nieznajomej przecież zmuszać. — Byłaś już tutaj? — zapytała, kierując się powoli do wnętrza domu i gestem zapraszając kobietę do środka. — Możesz zostawić rzeczy w kuchni, przejrzymy je później, jak Herbert wróci, na pewno się przydadzą. Chcesz herbaty? — spytała, podchodząc do czajnika.
Z kuchni zaś jawił się widok na pracownię i bałagan, który Gwen przed chwilą z nim zrobiła. Co prawda ona określiłaby raczej stan pomieszczenia mianem artystycznego nieładu, ale tylko dlatego, że sama potrafiła się w nim odnaleźć i wiedziała do czego są jej potrzebne poszczególne elementy.
— Przepraszam za bałagan, próbuje zacząć znów pracować… Maluję trochę — wyjaśniła pokrótce, nie chcąc przecież, aby Evelyn wzięła ją za jakąś zupełną bałaganiarę. Johnatan taki był, to prawda, ale nie ona. No, przynajmniej nie zawsze i nie wszędzie. Twórczy chaos panował w jej twórczej sferze, zwłaszcza jeśli zaangażowała się za bardzo w pracę. Poza tym jednak przestrzeń wokół siebie zostawiała raczej schludną. Matka dopilnowała, by córka zawsze odkładała swoje rzeczy na miejsce i nauka sprzed lat przynosiła rezultaty do dziś. Poza tym Gwen już dawno nauczyła się, że ogólny porządek pomaga też w zachowaniu czystości umysłu. I w tym, żeby mniej gubiły się jej rzeczy, a to przecież zdarzało się regularnie.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
|12.09.1958
Siedział przy masywnym, drewnianym biurku, w półmroku pokoju. Światło wieczornego słońca wpadało przez wysokie, zakratowane okna, tworząc ciepłe smugi na grzbietach setek książek poukładanych starannie na półkach. To było jego ulubione miejsce w domu, gdzie mógł uciec od zgiełku świata i zagłębić się w wspomnieniach z przeszłości. Wziął głęboki oddech i delikatnie otworzył skórzaną teczkę, która zawierała jego ręcznie pisane pamiętniki z podróży po Amazonii. Papier był pożółkły, a atrament miejscami wyblakły, jednak każdy wpis przypominał mu o fascynujących przygodach, które przeżył w sercu dżungli.
— Czas przelać te wspomnienia na papier na nowo — powiedział cicho do siebie, wyciągając jeden z zeszytów.
3 stycznia 1956 roku
„Po wielu dniach wędrówki, dotarliśmy w końcu do obozu, który zorganizowaliśmy w sercu dżungli. Powietrze było gęste od wilgoci, a dźwięki lasu przenikały przez każdy centymetr naszej przestrzeni. Manuel, nasz przewodnik, opowiadał o duchach lasu, które według miejscowych, strzegły tej ziemi. Mówił, że niektóre drzewa i rośliny mają dusze, a ich śpiewy można usłyszeć tylko w nocy, gdy zapada cisza.”
Herbert zatrzymał się na chwilę, by sięgnąć po filiżankę herbaty, która stała na rogu biurka. Upił łyk, delektując się jej ciepłem, a następnie wrócił do pisania. Słowa płynęły z łatwością, a każda linijka przywoływała obrazy bujnej zieleni, dzikich zwierząt i tajemniczych rytuałów miejscowych plemion.
„Manuel opowiadał nam o duchach lasu, wierzeniach, które przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Każdy dźwięk, każda szelest liści miał swoje znaczenie, które miejscowi rozumieli doskonale…”
Herbert uśmiechnął się, przypominając sobie historię o duchach, które Manuel opowiadał przy ognisku. Czuł się wtedy tak blisko natury, jak nigdy wcześniej ani później. Będąc głęboko zafascynowany kulturą i wierzeniami plemion, które spotkał, słuchał uważnie Manuela. Starał się zapisywać na kartkach każdą uwagę. Teraz były to hasła, które musiał przerobić na tekst, tak aby jego czytelnicy zrozumieli o czym opowiadał. Zatopił się w pisaniu, klawisze maszyny przeskakiwały z łatwością, wydając cichy, rytmiczny dźwięk.
Kiedy skończył przepisywać pierwszy fragment, przejrzał go jeszcze raz, sprawdzając, czy nie popełnił żadnych błędów. Był perfekcjonistą, a jego pamiętniki miały być nie tylko zapisem wspomnień, ale także dziełem literackim, które chciał opublikować. Było to jedno z jego marzeń, ale przyszedł czas wojny, później katastrofa. Wszystko zeszło na dalszy plan kiedy martwisz się wyłącznie o przetrwanie i dobrobyt rodziny. Zerknął w stronę salonu skąd dochodziły ciche rozmowy. Uśmiechnął się nieznacznie do siebie.
W miarę jak dzień przechodził w noc, a mały gabinet pogrążał się w coraz głębszym półmroku, Herbert włączał małą lampkę biurkową. Jej ciepłe światło oświetlało kartki i maszynę do pisania, tworząc przytulną atmosferę, idealną do pracy.
„W naszej wędrówce przez dżunglę, spotkaliśmy kilka plemion. Jednym z najbardziej fascynujących było plemię Yagua. Ich szaman, Juan, był człowiekiem o głębokich, ciemnych oczach, które wydawały się widzieć więcej, niż pozwalałaby na to rzeczywistość. Wspólne wieczory przy ognisku, pełne opowieści o dawnych czasach i duchach lasu, pozostaną w mojej pamięci na zawsze.”
Herbert poczuł dreszcz emocji, przypominając sobie, jak Juan nauczył go kilku podstawowych zaklęć ochronnych, które miały chronić przed niebezpieczeństwami dżungli. Były to zaklęcia tak stare, że ich korzenie sięgały czasów, kiedy ludzkość dopiero zaczynała zbliżać się do natury. Przypomniał sobie także ich wspólne, codzienne życie, które było pełne prostoty, ale jednocześnie głębokiej mądrości.
„Pogoda była niespokojna. Deszcz padał bezustannie przez dwa dni, a my schroniliśmy się w jaskini, którą Manuel znał od lat. Wtedy właśnie odkryłem coś niezwykłego. Wśród kamieni, mokrych od deszczu, natknąłem się na roślinę, której wcześniej nie widziałem. Jej liście były pokryte jakąś substancją, która błyszczała w świetle naszej latarni. Manuel, zaskoczony, powiedział, że to ‘Flor del Sol’, roślina, której właściwości były znane tylko nielicznym.”
Herbert przerwał pisanie, unosząc wzrok znad maszyny. W pamięci odżyły obrazy tej tajemniczej rośliny. Była piękna, niemal hipnotyzująca, jej liście mieniły się w różnych odcieniach zieleni, a na nich widniały subtelne, złote przebłyski. Długie godziny spędził nad badaniem jej właściwości, robiąc notatki i zbierając próbki, które później przewoził do Londynu.
„Odkrycie tej rośliny było dla mnie przełomem. Dzięki jej właściwościom, udało nam się znaleźć nowe metody leczenia i poprawy zdrowia wśród tubylców. To było coś więcej niż tylko badania naukowe – czułem, że stałem się częścią tej pradawnej tradycji, której nie da się opisać słowami.”
Herbert ponownie wziął do ręki zeszyt, na nowo zanurzając się w swoich notatkach. Każde zdanie, które pisał, było jak most łączący go z Amazonii. Z każdym uderzeniem klawiszy czuł, jak przenosi się tam, gdzie jego serce zawsze pragnęło być.
„Spotkanie z plemieniem Sateré-Mawé było kolejnym niezapomnianym momentem. Ich szaman, Túpac, pokazał nam, jak wytwarzać narzędzia z naturalnych materiałów. Pokazał nam również, jak używać roślinnych barwników do ozdabiania tkanin. Było to coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem – cała ich kultura, ich sztuka, to wszystko było tak bliskie naturze i tak pełne harmonii.”
Wspominał ich długie rozmowy przy ognisku, kiedy Túpac opowiadał mu o medycynie naturalnej i o roślinach, które leczą, o roślinach, które zabijają, i o tych, które są święte. Każda opowieść była jak strzał w samo serce, każdy szczegół, który zapamiętał, był jak klucz do zrozumienia świata, którego nigdy wcześniej nie znał. Teraz starał się to wszystko przekazać, ukazując mądrość tych ludzi. Czasami zdawało mu się, że oni sami odbiegli od tych ideałów, zanurzając się w pogoni za mrzonkami.
Gdy pisanie stawało się coraz bardziej intensywne, w pokoju zapadła cisza, którą przerywały tylko odgłosy klawiszy maszyny. Herbert przypomniał sobie, jak jednego dnia, podczas deszczu, spotkał niezwykłe stworzenie – ptaka, którego pióra lśniły w świetle ogniska, a oczy miał jakby przepełnione mądrością. To spotkanie, choć krótkie, dało mu nowe spojrzenie na świat. Zrobił kilka szkiców, które teraz spoglądały na niego z kartki papieru, przypominając mu o tej chwili.
15 stycznia 1956
„W końcu, po wielu dniach wędrówki, dotarliśmy do miejsca, które Manuel nazywał ‘Serce Dżungli’. To tam, na skraju rzeki, odkryliśmy zatopione w błocie szczątki starego, kamiennego ołtarza. Jego tajemnice były dla nas nie do końca zrozumiałe, ale Manuel mówił, że jest to miejsce, gdzie plemiona przychodzą, by modlić się i składać ofiary dla duchów lasu.”
Herbert czuł, jak jego serce bije szybciej, kiedy wspominał ten moment. Każdy szczegół, który wtedy zauważył, każda wymiary tego miejsca, były dla niego jak zagadka, której rozwiązanie wymagało nie tylko wiedzy, ale także serca otwartego na tajemnice natury.
„Nasz obóz został zaatakowany przez jaguara. Zwierzę było szybkie i ciche, niemal niewidoczne w mroku. Manuel zareagował błyskawicznie, ratując nas przed niechybną śmiercią. Jego umiejętności i wiedza o dżungli były bezcenne…”
Herbert przerwał pisanie, zamykając oczy na moment. Wspomnienie tamtej nocy było wciąż żywe w jego pamięci. Pamiętał strach, adrenalinę i ogromne poczucie ulgi, gdy wszystko się uspokoiło. Czuł, że te wydarzenia ukształtowały jego charakter i nauczyły pokory wobec sił natury. Przy każdym wpisie czuł, jakby przenosił się z powrotem do Amazonii. Stukanie maszyny do pisania tworzyło rytmiczny akompaniament dla jego myśli, a ciepło wspomnień ogrzewało go w chłodny wieczór. Przepisywanie pamiętników było dla niego nie tylko sposobem na zachowanie historii, ale także podróżą w czasie, która pozwalała mu na nowo przeżywać każdą chwilę swojej wielkiej przygody.
W gabinecie panował półmrok, a jedynym źródłem światła była lampka na biurku, której ciepłe światło rozlewało się po pokoju. Herbert zamknął zeszyt i odłożył go na stos dokumentów. W ciszy domu, kiedy domownicy już spali powróciły do niego wszystkie wspomnienia – szumy rzek, tajemnicze odgłosy dżungli, uśmiechy tubylców i ich opowieści. Każda z tych chwil była dla niego drogowskazem, przypomnieniem, dlaczego kochał tę dziką, nieujarzmioną ziemię. Było to coś, czego żadne słowa nie mogłyby oddać, coś, co żyło tylko w jego sercu.
|zt,1277 słów
Siedział przy masywnym, drewnianym biurku, w półmroku pokoju. Światło wieczornego słońca wpadało przez wysokie, zakratowane okna, tworząc ciepłe smugi na grzbietach setek książek poukładanych starannie na półkach. To było jego ulubione miejsce w domu, gdzie mógł uciec od zgiełku świata i zagłębić się w wspomnieniach z przeszłości. Wziął głęboki oddech i delikatnie otworzył skórzaną teczkę, która zawierała jego ręcznie pisane pamiętniki z podróży po Amazonii. Papier był pożółkły, a atrament miejscami wyblakły, jednak każdy wpis przypominał mu o fascynujących przygodach, które przeżył w sercu dżungli.
— Czas przelać te wspomnienia na papier na nowo — powiedział cicho do siebie, wyciągając jeden z zeszytów.
3 stycznia 1956 roku
„Po wielu dniach wędrówki, dotarliśmy w końcu do obozu, który zorganizowaliśmy w sercu dżungli. Powietrze było gęste od wilgoci, a dźwięki lasu przenikały przez każdy centymetr naszej przestrzeni. Manuel, nasz przewodnik, opowiadał o duchach lasu, które według miejscowych, strzegły tej ziemi. Mówił, że niektóre drzewa i rośliny mają dusze, a ich śpiewy można usłyszeć tylko w nocy, gdy zapada cisza.”
Herbert zatrzymał się na chwilę, by sięgnąć po filiżankę herbaty, która stała na rogu biurka. Upił łyk, delektując się jej ciepłem, a następnie wrócił do pisania. Słowa płynęły z łatwością, a każda linijka przywoływała obrazy bujnej zieleni, dzikich zwierząt i tajemniczych rytuałów miejscowych plemion.
„Manuel opowiadał nam o duchach lasu, wierzeniach, które przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Każdy dźwięk, każda szelest liści miał swoje znaczenie, które miejscowi rozumieli doskonale…”
Herbert uśmiechnął się, przypominając sobie historię o duchach, które Manuel opowiadał przy ognisku. Czuł się wtedy tak blisko natury, jak nigdy wcześniej ani później. Będąc głęboko zafascynowany kulturą i wierzeniami plemion, które spotkał, słuchał uważnie Manuela. Starał się zapisywać na kartkach każdą uwagę. Teraz były to hasła, które musiał przerobić na tekst, tak aby jego czytelnicy zrozumieli o czym opowiadał. Zatopił się w pisaniu, klawisze maszyny przeskakiwały z łatwością, wydając cichy, rytmiczny dźwięk.
Kiedy skończył przepisywać pierwszy fragment, przejrzał go jeszcze raz, sprawdzając, czy nie popełnił żadnych błędów. Był perfekcjonistą, a jego pamiętniki miały być nie tylko zapisem wspomnień, ale także dziełem literackim, które chciał opublikować. Było to jedno z jego marzeń, ale przyszedł czas wojny, później katastrofa. Wszystko zeszło na dalszy plan kiedy martwisz się wyłącznie o przetrwanie i dobrobyt rodziny. Zerknął w stronę salonu skąd dochodziły ciche rozmowy. Uśmiechnął się nieznacznie do siebie.
W miarę jak dzień przechodził w noc, a mały gabinet pogrążał się w coraz głębszym półmroku, Herbert włączał małą lampkę biurkową. Jej ciepłe światło oświetlało kartki i maszynę do pisania, tworząc przytulną atmosferę, idealną do pracy.
„W naszej wędrówce przez dżunglę, spotkaliśmy kilka plemion. Jednym z najbardziej fascynujących było plemię Yagua. Ich szaman, Juan, był człowiekiem o głębokich, ciemnych oczach, które wydawały się widzieć więcej, niż pozwalałaby na to rzeczywistość. Wspólne wieczory przy ognisku, pełne opowieści o dawnych czasach i duchach lasu, pozostaną w mojej pamięci na zawsze.”
Herbert poczuł dreszcz emocji, przypominając sobie, jak Juan nauczył go kilku podstawowych zaklęć ochronnych, które miały chronić przed niebezpieczeństwami dżungli. Były to zaklęcia tak stare, że ich korzenie sięgały czasów, kiedy ludzkość dopiero zaczynała zbliżać się do natury. Przypomniał sobie także ich wspólne, codzienne życie, które było pełne prostoty, ale jednocześnie głębokiej mądrości.
„Pogoda była niespokojna. Deszcz padał bezustannie przez dwa dni, a my schroniliśmy się w jaskini, którą Manuel znał od lat. Wtedy właśnie odkryłem coś niezwykłego. Wśród kamieni, mokrych od deszczu, natknąłem się na roślinę, której wcześniej nie widziałem. Jej liście były pokryte jakąś substancją, która błyszczała w świetle naszej latarni. Manuel, zaskoczony, powiedział, że to ‘Flor del Sol’, roślina, której właściwości były znane tylko nielicznym.”
Herbert przerwał pisanie, unosząc wzrok znad maszyny. W pamięci odżyły obrazy tej tajemniczej rośliny. Była piękna, niemal hipnotyzująca, jej liście mieniły się w różnych odcieniach zieleni, a na nich widniały subtelne, złote przebłyski. Długie godziny spędził nad badaniem jej właściwości, robiąc notatki i zbierając próbki, które później przewoził do Londynu.
„Odkrycie tej rośliny było dla mnie przełomem. Dzięki jej właściwościom, udało nam się znaleźć nowe metody leczenia i poprawy zdrowia wśród tubylców. To było coś więcej niż tylko badania naukowe – czułem, że stałem się częścią tej pradawnej tradycji, której nie da się opisać słowami.”
Herbert ponownie wziął do ręki zeszyt, na nowo zanurzając się w swoich notatkach. Każde zdanie, które pisał, było jak most łączący go z Amazonii. Z każdym uderzeniem klawiszy czuł, jak przenosi się tam, gdzie jego serce zawsze pragnęło być.
„Spotkanie z plemieniem Sateré-Mawé było kolejnym niezapomnianym momentem. Ich szaman, Túpac, pokazał nam, jak wytwarzać narzędzia z naturalnych materiałów. Pokazał nam również, jak używać roślinnych barwników do ozdabiania tkanin. Było to coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem – cała ich kultura, ich sztuka, to wszystko było tak bliskie naturze i tak pełne harmonii.”
Wspominał ich długie rozmowy przy ognisku, kiedy Túpac opowiadał mu o medycynie naturalnej i o roślinach, które leczą, o roślinach, które zabijają, i o tych, które są święte. Każda opowieść była jak strzał w samo serce, każdy szczegół, który zapamiętał, był jak klucz do zrozumienia świata, którego nigdy wcześniej nie znał. Teraz starał się to wszystko przekazać, ukazując mądrość tych ludzi. Czasami zdawało mu się, że oni sami odbiegli od tych ideałów, zanurzając się w pogoni za mrzonkami.
Gdy pisanie stawało się coraz bardziej intensywne, w pokoju zapadła cisza, którą przerywały tylko odgłosy klawiszy maszyny. Herbert przypomniał sobie, jak jednego dnia, podczas deszczu, spotkał niezwykłe stworzenie – ptaka, którego pióra lśniły w świetle ogniska, a oczy miał jakby przepełnione mądrością. To spotkanie, choć krótkie, dało mu nowe spojrzenie na świat. Zrobił kilka szkiców, które teraz spoglądały na niego z kartki papieru, przypominając mu o tej chwili.
15 stycznia 1956
„W końcu, po wielu dniach wędrówki, dotarliśmy do miejsca, które Manuel nazywał ‘Serce Dżungli’. To tam, na skraju rzeki, odkryliśmy zatopione w błocie szczątki starego, kamiennego ołtarza. Jego tajemnice były dla nas nie do końca zrozumiałe, ale Manuel mówił, że jest to miejsce, gdzie plemiona przychodzą, by modlić się i składać ofiary dla duchów lasu.”
Herbert czuł, jak jego serce bije szybciej, kiedy wspominał ten moment. Każdy szczegół, który wtedy zauważył, każda wymiary tego miejsca, były dla niego jak zagadka, której rozwiązanie wymagało nie tylko wiedzy, ale także serca otwartego na tajemnice natury.
„Nasz obóz został zaatakowany przez jaguara. Zwierzę było szybkie i ciche, niemal niewidoczne w mroku. Manuel zareagował błyskawicznie, ratując nas przed niechybną śmiercią. Jego umiejętności i wiedza o dżungli były bezcenne…”
Herbert przerwał pisanie, zamykając oczy na moment. Wspomnienie tamtej nocy było wciąż żywe w jego pamięci. Pamiętał strach, adrenalinę i ogromne poczucie ulgi, gdy wszystko się uspokoiło. Czuł, że te wydarzenia ukształtowały jego charakter i nauczyły pokory wobec sił natury. Przy każdym wpisie czuł, jakby przenosił się z powrotem do Amazonii. Stukanie maszyny do pisania tworzyło rytmiczny akompaniament dla jego myśli, a ciepło wspomnień ogrzewało go w chłodny wieczór. Przepisywanie pamiętników było dla niego nie tylko sposobem na zachowanie historii, ale także podróżą w czasie, która pozwalała mu na nowo przeżywać każdą chwilę swojej wielkiej przygody.
W gabinecie panował półmrok, a jedynym źródłem światła była lampka na biurku, której ciepłe światło rozlewało się po pokoju. Herbert zamknął zeszyt i odłożył go na stos dokumentów. W ciszy domu, kiedy domownicy już spali powróciły do niego wszystkie wspomnienia – szumy rzek, tajemnicze odgłosy dżungli, uśmiechy tubylców i ich opowieści. Każda z tych chwil była dla niego drogowskazem, przypomnieniem, dlaczego kochał tę dziką, nieujarzmioną ziemię. Było to coś, czego żadne słowa nie mogłyby oddać, coś, co żyło tylko w jego sercu.
|zt,1277 słów
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Pracownia
Szybka odpowiedź