Sień
Strona 18 z 19 • 1 ... 10 ... 17, 18, 19
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sień
Z zewnątrz budynek przypomina odrapaną starą piętrową chatę, wątłe drewniane drzwi niewątpliwie nie są skuteczną ochroną przed złodziejami - prowadzą do nich trzy lekko spróchniałe schodki. Przez otwarte okno wiatr wypycha firankę splecioną z bujnym bluszczem, a wokół roztacza się zapach przypominający o śmierci - raz za czas zmieszany z siarkowymi wyziewami i ostrym zapachem ziół. Sień prowadzi do dalszych pomieszczeń, jest zakończona schodami, przez które można się przedostać do części mieszkalnej. Krzesełka ustawione pod ścianą ustawione są z myślą o oczekujących pacjentach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Wyglądała na kogoś, kto był zły, a kto jednocześnie potrafił doskonale tę złość ukryć, ujawniając się tylko w chwilach, gdy para uciekała przez drobniuteńką dziurę po igle w ciele, tylko po to, by naprawdę nie wybuchnąć. Nie był pewien czego się spodziewać, jak odczytywać jej zachowanie. Próbował być ostrożny. Nie znał jej, nie wiedział, na ile mógłby sobie pozwolić w jej towarzystwie. W takich chwilach działało jedno, a przynajmniej sprawdzało się najlepiej — pokazanie się z jak najlepszej i najbardziej ugrzecznionej formy. Nie chciał jej urazić, ale na to było już za późno. Zignorował jej listy i pogróżki, mleko się wylało.
Nie odpowiedział jej niczym, pochylił nieco głowę, spoglądając na nią z dołu, jak zbite szczenię, które pogryzło właścicielce buty. Czyż nie w takiej właśnie sytuacji się znalazł? Ile czasu minęło od jej listów? Ile tygodni, miesięcy ignorował jej istnienie? Rozmawiała z Deirdre? Wiedziała, że mu powiedziała o wszystkim? Łatwo będzie przekroczyć linię i czuł, że Cassandra była kobietą, przy której wcale nie chciał tego robić. To była droga bez powrotu.
Z pełną powagę przeniósł spojrzenie z Cassandry na trolla. On też nie wyglądał jak ktoś z kim chciał się naprawdę zaprzyjaźnić. Lata temu odbierał życie takim jak on, słusznie czy niesłusznie, bez znaczenia. Liczyła się statystyka, szybko wypełnione zadanie. A jednak musiał tolerować jego obecność i próbować zaskarbić sobie jego akceptację by przypodobać się jego właścicielce. Pochylił głowę, udając, że w tym geście nie ma ani niechęci ani fałszu. Uprzejmy uśmiech pojawił się na twarzy.
— Miło mi cię poznać, Umhra. Ponownie — dodał ostrożnie; znali się. Znali się dobrze, bywał tu u Cassandry, coś ich w końcu łączyło. — Nie chciałem wyjść na ignoranta — podjął w odpowiedzi na jej słowa, prostując się i kiedy ona krzątała się przy słoiczkach, podchodząc bliżej i spoglądając jej na ręce, bardziej niż zapachem zwabionym jej oziębłością, po tym, jak grała podczas noworocznego sabatu. Przez chwilę się zastanawiał nad czymś. Rozważał, analizował, aż w końcu uśmiechnął się smutno.— Ubolewam, że nie mam nic na swoją obronę. Wybacz mi to, co powiem, być może szczerość nie jest już tym, co cię interesuje.— Zrobił krótką pauzę, ale tylko pozornie dając jej szansę na przerwanie mu, czy wtrącenie. Podszedł do niej znów, mówiąc nieco ciszej, a głos miał przepełniony żalem. — Kiedy dostałem od ciebie pierwszy list wziąłem cię za... poruszoną — rozhisteryzowaną brzmiałoby lepiej, ale nie spodobałoby jej się to. — obcą mi czarownicę. — Wariatkę. — Nie miałem pojęcia o tym, że jak już wiesz, cierpię na ubytki w pamięci, jak większość czarodziejów w swoim wieku uważam się za nieomylnego i wszystkowiedzącego. Wygląda jednak na to, że to nieodwracalne. I ubytki nie dotyczą wyłącznie ciebie, panno Vablatsky. Przykro mi, że takie odniosłaś wrażenie. Nie biorę podobnych zarzutów na poważnie i nie zwykłem doświadczać relacji, które w jakikolwiek sposób mogłyby podobne listy tłumaczyć. Powinienem był zjawić się tu od razu. A przynajmniej po Nowym Roku...— dodał ciszej, spuszczając na moment spojrzenie, unosząc dłonie, które rozmasował w dwóch ruchach. — Jednak obowiązki skutecznie odciągały moje myśli od prywatnych spraw i przyjemności. Jesteśmy w stanie wojny, nie ma dziś nic istotniejszego niż walka w imieniu Czarnego Pana. — Zakończył swój monolog, spoglądając w bok, na ściany lazaretu, przyglądając się temu, co się przy nich znajdowało. Nie powinien jej mówić, że nie dawała mu spokoju, a jej osoba dręczyła go tygodniami. — Nie wszystkie rany widać na pierwszy rzut oka — dodał w zadumie, powoli odwracając się ku niej. — Szukam odpowiedzi. Rozumiem, że nie będziesz chciała udzielić mi większości z nich, ale może zechciałabyś przyjrzeć się moim zdrowotnym problemom i odpowiedzieć chociaż na te? Pewnie jako uzdrowicielka potrafisz znaleźć przyczynę takich stanów? Nie mam szczególnego zaufania do uzdrowicieli, ale Deirdre twierdzi, że jesteś najlepsza. — Pewnie była, że wcześniej się nią interesował. Co w sobie miała takiego, że zapadała w pamięć? Został w miejscu, splótłszy ręce za sobą, skinął jej głową lekko, na znak zgody. Nie zamierzał jej niepokoić i denerwować jej trolla. — Wyjdę, jeśli sobie tego właśnie życzysz i nie będę cię więcej nękał.
Nie odpowiedział jej niczym, pochylił nieco głowę, spoglądając na nią z dołu, jak zbite szczenię, które pogryzło właścicielce buty. Czyż nie w takiej właśnie sytuacji się znalazł? Ile czasu minęło od jej listów? Ile tygodni, miesięcy ignorował jej istnienie? Rozmawiała z Deirdre? Wiedziała, że mu powiedziała o wszystkim? Łatwo będzie przekroczyć linię i czuł, że Cassandra była kobietą, przy której wcale nie chciał tego robić. To była droga bez powrotu.
Z pełną powagę przeniósł spojrzenie z Cassandry na trolla. On też nie wyglądał jak ktoś z kim chciał się naprawdę zaprzyjaźnić. Lata temu odbierał życie takim jak on, słusznie czy niesłusznie, bez znaczenia. Liczyła się statystyka, szybko wypełnione zadanie. A jednak musiał tolerować jego obecność i próbować zaskarbić sobie jego akceptację by przypodobać się jego właścicielce. Pochylił głowę, udając, że w tym geście nie ma ani niechęci ani fałszu. Uprzejmy uśmiech pojawił się na twarzy.
— Miło mi cię poznać, Umhra. Ponownie — dodał ostrożnie; znali się. Znali się dobrze, bywał tu u Cassandry, coś ich w końcu łączyło. — Nie chciałem wyjść na ignoranta — podjął w odpowiedzi na jej słowa, prostując się i kiedy ona krzątała się przy słoiczkach, podchodząc bliżej i spoglądając jej na ręce, bardziej niż zapachem zwabionym jej oziębłością, po tym, jak grała podczas noworocznego sabatu. Przez chwilę się zastanawiał nad czymś. Rozważał, analizował, aż w końcu uśmiechnął się smutno.— Ubolewam, że nie mam nic na swoją obronę. Wybacz mi to, co powiem, być może szczerość nie jest już tym, co cię interesuje.— Zrobił krótką pauzę, ale tylko pozornie dając jej szansę na przerwanie mu, czy wtrącenie. Podszedł do niej znów, mówiąc nieco ciszej, a głos miał przepełniony żalem. — Kiedy dostałem od ciebie pierwszy list wziąłem cię za... poruszoną — rozhisteryzowaną brzmiałoby lepiej, ale nie spodobałoby jej się to. — obcą mi czarownicę. — Wariatkę. — Nie miałem pojęcia o tym, że jak już wiesz, cierpię na ubytki w pamięci, jak większość czarodziejów w swoim wieku uważam się za nieomylnego i wszystkowiedzącego. Wygląda jednak na to, że to nieodwracalne. I ubytki nie dotyczą wyłącznie ciebie, panno Vablatsky. Przykro mi, że takie odniosłaś wrażenie. Nie biorę podobnych zarzutów na poważnie i nie zwykłem doświadczać relacji, które w jakikolwiek sposób mogłyby podobne listy tłumaczyć. Powinienem był zjawić się tu od razu. A przynajmniej po Nowym Roku...— dodał ciszej, spuszczając na moment spojrzenie, unosząc dłonie, które rozmasował w dwóch ruchach. — Jednak obowiązki skutecznie odciągały moje myśli od prywatnych spraw i przyjemności. Jesteśmy w stanie wojny, nie ma dziś nic istotniejszego niż walka w imieniu Czarnego Pana. — Zakończył swój monolog, spoglądając w bok, na ściany lazaretu, przyglądając się temu, co się przy nich znajdowało. Nie powinien jej mówić, że nie dawała mu spokoju, a jej osoba dręczyła go tygodniami. — Nie wszystkie rany widać na pierwszy rzut oka — dodał w zadumie, powoli odwracając się ku niej. — Szukam odpowiedzi. Rozumiem, że nie będziesz chciała udzielić mi większości z nich, ale może zechciałabyś przyjrzeć się moim zdrowotnym problemom i odpowiedzieć chociaż na te? Pewnie jako uzdrowicielka potrafisz znaleźć przyczynę takich stanów? Nie mam szczególnego zaufania do uzdrowicieli, ale Deirdre twierdzi, że jesteś najlepsza. — Pewnie była, że wcześniej się nią interesował. Co w sobie miała takiego, że zapadała w pamięć? Został w miejscu, splótłszy ręce za sobą, skinął jej głową lekko, na znak zgody. Nie zamierzał jej niepokoić i denerwować jej trolla. — Wyjdę, jeśli sobie tego właśnie życzysz i nie będę cię więcej nękał.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Pochylając się nad leżącą czarownicą, szepcząc mantry mające ulżyć jej w cierpieniu, z twarzą oświetloną aurą kolejnych rzucanych zaklęć, przekładając słoiczki z palców między palce, ze szczerym zdumieniem jednym okiem obserwowała Ramseya składającego szczerze przeprosiny wobec Umhry. Wyjścia były tylko dwa: uderzył się w głowę znacznie mocniej, niż sądziła lub grał, sądząc, że nabierze ją na baśni, które tak dobrze znała. Miała nad nim ogromną przewagę, on nie pamiętał jej, lecz ona jego doskonale. Znała jego reakcje, jego naturę, jego pragnienia, znała na pamięć rytm jego zachowań, wierząc, że poznała go lepiej, niż znał go ktokolwiek, a może i lepiej, niż on sam znał siebie. Dlatego też wiedziała, że przynajmniej część z tych słów była szczera. Nie brał sobie podobnych pogróżek do serca, oczywiście, że nie. I zwykle nie doświadczał też tego, co czuł przy niej. Czy naprawdę, aby powiedzieć jej komplement, musiał najpierw całkiem stracić o niej pamięć?
- Zatem czego jeszcze nie pamiętasz? - zapytała, ostrożnie nakładając maść na twarz wiedźmy, dopiero wówczas prostując się bez przekonania - i wciąż nie oglądając się na niego. Cokolwiek wyrwało mu tę pamięć, robiło to po to, by go zranić. Wiele ich połączyło, lecz równie wiele podzieliło. Już od pewnego czasu nie byli sobie bliscy, lecz tamtego dnia miała go przy sobie. Wróć do mnie, mówiła. Czy świeże wspomnienia stały się pożywką dla pasożyta żerującego na umyśle? To nie jej profesja sprawiała, że mogła mieć podejrzenia co do ciągu zdarzeń w locus nihil, pierwsza z nieszczęśliwych wróż padła na Elvirę. Obmyła dłonie w pobliskiej misie z wodą, przecierając je do sucha szmatą wykonaną ze starego prześcieradła. Pisząc list rzeczywiście jeszcze o niczym nie wiedziała. Prawdę poznała później. Od Deirdre. Czy to ona wskazała mu tutaj drogę? Odwróciwszy się w końcu w jego stronę, zaplotła ramiona na piersi, wzrokiem błądząc po drewnianej posadzce. Rozegrali razem wiele partii, lecz nigdy nie zastanawiała się nad tym, co się stanie, jeżeli złapie go w ostateczny szach. Los okrutnie z niej zadrwił tamtego dnia. Wykonała w jego stronę kilka kroków, lecz ostatecznie wyminęła go i zatrzymała się przy oknie, stając bokiem do szyby spoglądając na ciemną uliczkę na zewnątrz lecznicy. W żaden sposób nie odpowiedziała na jego znak pokoju.
- Magomedycyna nie zna odpowiedzi na pytania takie, jak twoje - odparła w końcu, mogła odesłać go do Hectora, dla którego ludzki umysł nie stanowił żadnej tajemnicy, lecz nie wierzyła w powodzenie żadnych nauk. Zbyt wiele było w tym zbiegów okoliczności, a ona zbyt mocno wierzyła w gwiazdy. - Miałeś przy sobie tamtego dnia wywary. Pamiętasz, skąd je wziąłeś? - Urwała, dając mu chwilę na dopasowanie jej słów do rzeczywistości, mógł nie wiedzieć, że została wtajemniczona w szczegóły wyprawy po locus nihil. Eliksiry miał przecież od niej. Jak zawsze. Na krótko przeciągnęła spojrzeniem po jego twarzy, dość szybko przenosząc je na szarugę za oknem. - Spędziłeś ze mną czas przed podróżą. Mówiłeś mi, że widziałeś w wizji samego siebie sięgającego po szmaragdowy odłamek pradawnego artefaktu. Że po jego dotknięciu poczułeś się zagubiony. Że o wszystkim zapomniałeś - Martwiła się. Całą noc. A on nie przyszedł, choć od innych wiedziała, że przetrwał. Dopiero skupione myśli w tym momencie sięgające pamięcią tamtych zdarzeń zaczynały układać sens tej historii. - Ja też opowiedziałam ci o swojej wizji. O tym, że Elvira Multon w moich snach poniosła śmierć, lecz to z jej ręki odczytałam tę historię. Poprosiłam cię, żebyś na nią uważał. Obiecałeś, że to zrobisz. - I to właśnie dłoń sprowadziła na nią zgubę, wróciła bez niej. Przez Ramseya. Dlaczego? Ciąg zdarzeń nabierał makabrycznego sensu. Cokolwiek się tam wydarzyło, przerażało.
- Miałeś nie zapomnieć tamtego spotkania - ale zapomniałeś. - Miałeś do mnie stamtąd wrócić - ale nie wróciłeś. - Nic nie pamiętasz - stwierdziła cierpko, przenosząc spojrzenie ku jego twarzy. Choć przecież wiedziała o tym od dawna, to dopiero szczera konfrontacja uświadomiła jej ostateczność tej sytuacji. - Pokonały cię moce potężniejsze od ciebie - dodała z niedowierzaniem, bo nigdy nie sądziła, że tak rzeczywiście się zdarzy. Z niekrytym zawodem - że tę walkę przegrał.
- Zatem czego jeszcze nie pamiętasz? - zapytała, ostrożnie nakładając maść na twarz wiedźmy, dopiero wówczas prostując się bez przekonania - i wciąż nie oglądając się na niego. Cokolwiek wyrwało mu tę pamięć, robiło to po to, by go zranić. Wiele ich połączyło, lecz równie wiele podzieliło. Już od pewnego czasu nie byli sobie bliscy, lecz tamtego dnia miała go przy sobie. Wróć do mnie, mówiła. Czy świeże wspomnienia stały się pożywką dla pasożyta żerującego na umyśle? To nie jej profesja sprawiała, że mogła mieć podejrzenia co do ciągu zdarzeń w locus nihil, pierwsza z nieszczęśliwych wróż padła na Elvirę. Obmyła dłonie w pobliskiej misie z wodą, przecierając je do sucha szmatą wykonaną ze starego prześcieradła. Pisząc list rzeczywiście jeszcze o niczym nie wiedziała. Prawdę poznała później. Od Deirdre. Czy to ona wskazała mu tutaj drogę? Odwróciwszy się w końcu w jego stronę, zaplotła ramiona na piersi, wzrokiem błądząc po drewnianej posadzce. Rozegrali razem wiele partii, lecz nigdy nie zastanawiała się nad tym, co się stanie, jeżeli złapie go w ostateczny szach. Los okrutnie z niej zadrwił tamtego dnia. Wykonała w jego stronę kilka kroków, lecz ostatecznie wyminęła go i zatrzymała się przy oknie, stając bokiem do szyby spoglądając na ciemną uliczkę na zewnątrz lecznicy. W żaden sposób nie odpowiedziała na jego znak pokoju.
- Magomedycyna nie zna odpowiedzi na pytania takie, jak twoje - odparła w końcu, mogła odesłać go do Hectora, dla którego ludzki umysł nie stanowił żadnej tajemnicy, lecz nie wierzyła w powodzenie żadnych nauk. Zbyt wiele było w tym zbiegów okoliczności, a ona zbyt mocno wierzyła w gwiazdy. - Miałeś przy sobie tamtego dnia wywary. Pamiętasz, skąd je wziąłeś? - Urwała, dając mu chwilę na dopasowanie jej słów do rzeczywistości, mógł nie wiedzieć, że została wtajemniczona w szczegóły wyprawy po locus nihil. Eliksiry miał przecież od niej. Jak zawsze. Na krótko przeciągnęła spojrzeniem po jego twarzy, dość szybko przenosząc je na szarugę za oknem. - Spędziłeś ze mną czas przed podróżą. Mówiłeś mi, że widziałeś w wizji samego siebie sięgającego po szmaragdowy odłamek pradawnego artefaktu. Że po jego dotknięciu poczułeś się zagubiony. Że o wszystkim zapomniałeś - Martwiła się. Całą noc. A on nie przyszedł, choć od innych wiedziała, że przetrwał. Dopiero skupione myśli w tym momencie sięgające pamięcią tamtych zdarzeń zaczynały układać sens tej historii. - Ja też opowiedziałam ci o swojej wizji. O tym, że Elvira Multon w moich snach poniosła śmierć, lecz to z jej ręki odczytałam tę historię. Poprosiłam cię, żebyś na nią uważał. Obiecałeś, że to zrobisz. - I to właśnie dłoń sprowadziła na nią zgubę, wróciła bez niej. Przez Ramseya. Dlaczego? Ciąg zdarzeń nabierał makabrycznego sensu. Cokolwiek się tam wydarzyło, przerażało.
- Miałeś nie zapomnieć tamtego spotkania - ale zapomniałeś. - Miałeś do mnie stamtąd wrócić - ale nie wróciłeś. - Nic nie pamiętasz - stwierdziła cierpko, przenosząc spojrzenie ku jego twarzy. Choć przecież wiedziała o tym od dawna, to dopiero szczera konfrontacja uświadomiła jej ostateczność tej sytuacji. - Pokonały cię moce potężniejsze od ciebie - dodała z niedowierzaniem, bo nigdy nie sądziła, że tak rzeczywiście się zdarzy. Z niekrytym zawodem - że tę walkę przegrał.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zerkał na jej działania, rejestrując każdy jej gest i ruch choć wcale nie po to, by spróbować to odtworzyć w późniejszym czasie. To, co robiła i sposób w jaki wykonywała swoje obowiązki wiele mówił o niej samej. Widział precyzję i uwagę. Przykładała się do tego, co robiła i obcą czarownicę szukającą tu ratunku obdarzyła najlepszą opieką. Nie pytała o zapłatę, nie wymagała złota zawczasu ani zapewnienia o możliwości spłacenia zaciągniętego długu. Zwyczajnie, bez pytania zabrała się do pracy, zupełnie tak jakby powołanie pchało ją ku temu. Tu, na Alei śmiertelnego Nokturnu mogła liczyć w zamian za protekcję, przysługę, choć chora wiedźma, która padła w progu nie wyglądała na taką, która mogłaby jej zapewnić jedno lub drugie.
Gdy spytała, odwrócił się od niej, zerkając na wnętrze lazaretu. Ciemnego, słabo oświetlonego. Czarownica poruszała się w nim znając każdy skrawek tego miejsca na pamięć, nie musząc szukać odpowiednich medykamentów. Jeśli była tak dobra, jak twierdziła Deirdre, pewnie znała je wszystkie na tyle dobrze, że po odkręceniu słoika była w stanie rozpoznać właściwy zapach. Dla niego to miejsce było obce, pełne krwi i wszystkich innych płynów i substancji, które choć zmyte zdążyły wsiąknąć w drewno, po którym stąpał. Zadumał się na moment, a pionowa zmarszczka przecięła wąską przestrzeń między ciemnymi, gęstymi brwiami.
— Sytuacji. Spotkań, rozmów. Mało znaczących i tych najważniejszych — odparł niezbyt konkretnie.— Ale wiem, kiedy nadchodzi. To zapomnienie. — Choć chciał, by się temu przyjrzała, potrzebował tego z innych powodów niż sugerowane. Dziś już wiedział, co go dręczyło. Nie wiedział jak temu zapobiec; nie wiedział czy w gruncie rzeczy chciał. Moc jaką dzięki temu posiadł , choć poza jego kontrolą, była nęcąca — a może Czarnemu Panu wciąż potrzebna. Jego ciało, jego świątynia nosiła pasożyta, który odbierał mu to, co miał, to, do czego całe życie dążył, nad czym pracował. W zamian za nieprawdopodobne możliwości. Nie był jednak głupcem, nie mógł z tym nic uczynić, w takich chwilach był zdany na łaskę pradawnego ducha. Ala ta czarownica, choć dziś, w tych ubraniach, splecionych włosach nie przypominała damy z sabatu, dręczyła go w myślach. — Jeśli jednak nie możesz mi w żaden sposób pomóc, nie będę cię zanudzał historiami, z pewnością masz ważniejsze sprawy na głowie.— Odmówiła, nie było więc powodu, dla którego miałby się dzielić z nią tak intymnymi istotnymi faktami. Z nią, z kimkolwiek. Nie miał osoby, której mógł ufać całkowicie. A jednak zaraz miało się okazać, że kiedyś taka była. — Ani zadręczał swoją obecnością. Mam nadzieję, że wybaczysz mi to najście. Nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował — dodał lekko, z kapryśną nutą żartu w tonie głosu. Zapewne nie miała ochoty go widzieć po takim czasie. Zerknął na nią jednak, z wyraźnym wahaniem. Dwa wywary. — Antidotum i jakiś eliksir, może — nie pamiętał, co to było, ale nie z powodu amnezji. Po tylu miesiącach było to już bez znaczenia, co miał wtedy ze sobą. Wzruszył ramionami, ale uniósł brwi z zaciekawieniem. Odpowiedź przyszła zaraz po tym. Zaskoczenie jakie w niego wstąpiło prawie nie odmalowało się na jego nieruchomej twarzy, ale dobiło się za to w jego oczach, zwiększających źrenicach, które sprawiły, że szare tęczówki zrobiły się w półmroku prawie całkiem czarne. Przewidział to. Pamiętał tę wizję, ale nie wiedział, że się z kimś nią podzielił. Z nią? Dlaczego? — Jesteś wieszczką? — zdumiał się, nie odrywając od niej spojrzenia. Nie pamiętał tamtej rozmowy, tamtego spotkania ani ostrzeżenia. — Elvira żyje — stwierdził sucho. Jej wizja się nie sprawdziła? Kłamała? A może mimo tego, co się wydarzyło dopilnował, by przetrwała? — Powiedziała ci, co się wydarzyło? — Podzieliła się z nią tą wiedzą? Tym, co wydarzyło się w podziemiach?
Słowa, które padły go ubodły. Zadarł wyżej brodę, patrząc jak blade światło zza okna okala jej profil, kiedy na niego spojrzała. Przegrał. Pokonała go moc potężniejsza od niego, choć wierzył, że to niemożliwe. Zmusiła go do zdrady, walki przeciwko własnym sprzymierzeńcom. Nieprzyjemny fakt uwierał jak kamień w bucie — lecz wciąż żył, a ta świadomość zwalniała go z rozpamiętywania tamtych zdarzeń. Tak musiało być.
Milczał chwilę.
— Ktoś musi zapłacić najwyższą cenę, by przyczynić się do zwycięstwa, jakie mamy odnieść w tej wojnie — podsumował. Jeszcze do niedawna sądził, że cena, jaką poniósł była niewielka przy tych korzyściach. .Wciąż tak uważał, że to pragnienie poznania tej tajemnicy, odkrycia czym było to, o czym mówiła Deirdre, Cassandra, a co tak uparcie wykluczał było coraz silniejsze.
Zbliżył się do niej powoli. Zatrzymał pół kroku za nią, przed oknem. Czuł zapach jej włosów, a kiedy przechylił lekko głowę ujrzał mlecznobiałą cerę, łabędzia szyję. Zrobił głęboki wdech, zaciągając się nową, a taką znajomą wonią.
— Wybierz się ze mną w podróż. Do Warwick— zaproponował cicho, splatając ręce za sobą, powstrzymując się przed odgarnięciem jej włosów na jedno ramię.
Gdy spytała, odwrócił się od niej, zerkając na wnętrze lazaretu. Ciemnego, słabo oświetlonego. Czarownica poruszała się w nim znając każdy skrawek tego miejsca na pamięć, nie musząc szukać odpowiednich medykamentów. Jeśli była tak dobra, jak twierdziła Deirdre, pewnie znała je wszystkie na tyle dobrze, że po odkręceniu słoika była w stanie rozpoznać właściwy zapach. Dla niego to miejsce było obce, pełne krwi i wszystkich innych płynów i substancji, które choć zmyte zdążyły wsiąknąć w drewno, po którym stąpał. Zadumał się na moment, a pionowa zmarszczka przecięła wąską przestrzeń między ciemnymi, gęstymi brwiami.
— Sytuacji. Spotkań, rozmów. Mało znaczących i tych najważniejszych — odparł niezbyt konkretnie.— Ale wiem, kiedy nadchodzi. To zapomnienie. — Choć chciał, by się temu przyjrzała, potrzebował tego z innych powodów niż sugerowane. Dziś już wiedział, co go dręczyło. Nie wiedział jak temu zapobiec; nie wiedział czy w gruncie rzeczy chciał. Moc jaką dzięki temu posiadł , choć poza jego kontrolą, była nęcąca — a może Czarnemu Panu wciąż potrzebna. Jego ciało, jego świątynia nosiła pasożyta, który odbierał mu to, co miał, to, do czego całe życie dążył, nad czym pracował. W zamian za nieprawdopodobne możliwości. Nie był jednak głupcem, nie mógł z tym nic uczynić, w takich chwilach był zdany na łaskę pradawnego ducha. Ala ta czarownica, choć dziś, w tych ubraniach, splecionych włosach nie przypominała damy z sabatu, dręczyła go w myślach. — Jeśli jednak nie możesz mi w żaden sposób pomóc, nie będę cię zanudzał historiami, z pewnością masz ważniejsze sprawy na głowie.— Odmówiła, nie było więc powodu, dla którego miałby się dzielić z nią tak intymnymi istotnymi faktami. Z nią, z kimkolwiek. Nie miał osoby, której mógł ufać całkowicie. A jednak zaraz miało się okazać, że kiedyś taka była. — Ani zadręczał swoją obecnością. Mam nadzieję, że wybaczysz mi to najście. Nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował — dodał lekko, z kapryśną nutą żartu w tonie głosu. Zapewne nie miała ochoty go widzieć po takim czasie. Zerknął na nią jednak, z wyraźnym wahaniem. Dwa wywary. — Antidotum i jakiś eliksir, może — nie pamiętał, co to było, ale nie z powodu amnezji. Po tylu miesiącach było to już bez znaczenia, co miał wtedy ze sobą. Wzruszył ramionami, ale uniósł brwi z zaciekawieniem. Odpowiedź przyszła zaraz po tym. Zaskoczenie jakie w niego wstąpiło prawie nie odmalowało się na jego nieruchomej twarzy, ale dobiło się za to w jego oczach, zwiększających źrenicach, które sprawiły, że szare tęczówki zrobiły się w półmroku prawie całkiem czarne. Przewidział to. Pamiętał tę wizję, ale nie wiedział, że się z kimś nią podzielił. Z nią? Dlaczego? — Jesteś wieszczką? — zdumiał się, nie odrywając od niej spojrzenia. Nie pamiętał tamtej rozmowy, tamtego spotkania ani ostrzeżenia. — Elvira żyje — stwierdził sucho. Jej wizja się nie sprawdziła? Kłamała? A może mimo tego, co się wydarzyło dopilnował, by przetrwała? — Powiedziała ci, co się wydarzyło? — Podzieliła się z nią tą wiedzą? Tym, co wydarzyło się w podziemiach?
Słowa, które padły go ubodły. Zadarł wyżej brodę, patrząc jak blade światło zza okna okala jej profil, kiedy na niego spojrzała. Przegrał. Pokonała go moc potężniejsza od niego, choć wierzył, że to niemożliwe. Zmusiła go do zdrady, walki przeciwko własnym sprzymierzeńcom. Nieprzyjemny fakt uwierał jak kamień w bucie — lecz wciąż żył, a ta świadomość zwalniała go z rozpamiętywania tamtych zdarzeń. Tak musiało być.
Milczał chwilę.
— Ktoś musi zapłacić najwyższą cenę, by przyczynić się do zwycięstwa, jakie mamy odnieść w tej wojnie — podsumował. Jeszcze do niedawna sądził, że cena, jaką poniósł była niewielka przy tych korzyściach. .Wciąż tak uważał, że to pragnienie poznania tej tajemnicy, odkrycia czym było to, o czym mówiła Deirdre, Cassandra, a co tak uparcie wykluczał było coraz silniejsze.
Zbliżył się do niej powoli. Zatrzymał pół kroku za nią, przed oknem. Czuł zapach jej włosów, a kiedy przechylił lekko głowę ujrzał mlecznobiałą cerę, łabędzia szyję. Zrobił głęboki wdech, zaciągając się nową, a taką znajomą wonią.
— Wybierz się ze mną w podróż. Do Warwick— zaproponował cicho, splatając ręce za sobą, powstrzymując się przed odgarnięciem jej włosów na jedno ramię.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zastygła, przyglądając mu się bez mrugnięcia powieką; wydawał się taki jak dawniej, skryty, zamknięty w sobie, jak gdyby szczegóły tego, o czym mówił, miały obnażyć go do nagości. Czy rzeczywiście nie miały znaczenia? Nie wiedziała, nie mogła w pełni rozumieć, co się z nim działo. Lecz najtrudniej w tym wszystkim był pojąć, dlaczego padło akurat na nią. Czy to wspomnienie było u niego świeże? Czy - rzeczywiście - to jego usiłował się chwycić, gdy ścierał się z mocami niemożliwymi do wyobrażenia przez zwykłych czarodziejów? Był niezwykły, inny, miał niezwykły talent, nosił w sobie ogromną moc. A jednak uległ temu bytowi, jak potężny zatem mógł być ten byt?
- Co wtedy czujesz? - zapytała, w pół dlatego, że o to poprosił, że chciał zaufać jej zdolnościom, a ona musiała się zastanowić, czy w jej kompetencjach było poczynić jakikolwiek ruch, a w pół dlatego, że była zwyczajnie ciekawa. - Uraziłam cię? - zapytała, nie odejmując spojrzenia od jego źrenic, kiedy wycofał się z wyznań; nie wydawała się ani skruszona, ani zatroskana, lecz z jej głosu nie dało się tez odczytać kpiny. Jak podejść do człowieka, z którym łączyło ją tak wiele, tak wiele gniewu, złości, żalu, tak wiele pasji, tak wiele przyjemności, gdy spoglądał na nią teraz jak obcy, który widział ją po raz pierwszy w życiu? Czy był tą samą osobą? Łączący ich węzeł zerwał się z trzaskiem, była wolna. Nie wiedział, że powiła jego dziecko. Mogła odejść, zniknąć na zawsze. Nie będzie jej szukał. Czy chciała? Węzeł pękł, ale spajający go sznur miał wiele przetarć, które tak łatwo można było teraz ukryć. - Nie chciałam wyjść na ignorantkę - dodała, nieznacznie przekrzywiając głowę i parafrazując jego własne słowa, którymi kajał się przed Umhrą. Wiedziała, że miały w sobie tyle samo szczerości, bo choć on nie znał już jej, to ona wciąż znała jego. - Nie mówisz poważnie - stwierdziła, przyglądając mu się z nie mniejszą intensywnością. - Ramsey, którego znałam, nie rezygnował tak łatwo - Czy istniała szansa pomóc mu przejść przez tę drogę zapomnienia? Nic przecież o tym nie wiedziała - o tym, czym to tak naprawdę było, jak się objawiało, ani gdzie się gnieździło.
- Gwiazdy nie wytyczyły twojej drogi tutaj bez powodu - odparła na pytanie, czy była wieszczką; dawniej te słowa wywoływały u niej poczucie wstydu, dziś dumy. Wciąż lękała się swoich zdolności, lecz zdawała sobie sprawę z ich wartości. Poniekąd dzięki niemu, ale tego też już nie pamiętał. - Wiem - Wróciła. Żywa. - Ale nie dopilnowałeś jej bezpieczeństwa - Zraniłeś ją. Bardzo poważnie. - Rozmawiałam z nią, rozmawiałam z innymi naszymi ludźmi. - Sigrun spędziła u niej kilka długich tygodni, które były jej potrzebne, żeby dojść do siebie. Widziała się z Deirdre. Nieprzypadkowo dobrała słowa, wiedziała, jak trudno przychodziło mu zaufanie. Musiał wiedzieć, że i ona jasno obrała stronę, jeśli nikt nie zdążył mu jeszcze tego powiedzieć.
Bezgłośnie wypuściła z ust powietrze w pustym śmiechu w reakcji na jego słowa, kręcąc z dezaprobatą głową. Był bardzo odważny. Był gotów ponosić te wszystkie konsekwencje, bo tego od niego wymagano. Niczego nie żałował, prawda? Nawet tego, że po drodze mógł stracić samego siebie. Nie przecięła ciszy jako pierwsza, pozwalając mu zebrać myśli.
- Tak - odparła, odwracając spojrzenie na pobliską szybę, smugi deszczu rozmazywały widok na zewnątrz. - Mówiłeś mi, że jesteś na to gotowy - stwierdziła bez większej emocji. Mówił, ale nie była to do końca prawda. Tamtego dnia wydawał się inny. Nie zmęczony, trawiony czymś, do czego mężczyzna taki jak on wprost nie przyzna się nigdy. Nie wątpliwością, służył z przekonaniem. Strachem, bo nawet tacy jak on odczuwali czasem lęk. To ta wizja. Ponura i prawdziwa. Straszne przeczucie. Otworzył się przed nią tamtego dnia nie bez powodu, przemilczała to. To w niej kłębiły się wątpliwości. - Ale jakie poczynimy postępy, jeśli stracimy cię na zawsze? - Czarny Pan na niego liczył. Był jednym z najważniejszych. Czy to jedyne argumenty, które mogły przebić się przez tę oszroniałą skorupę? Sytuacja jeszcze nigdy nie wydawała się tak poważna, a on - jeszcze nigdy nie był tak bliski śmierci. Słyszała przecież Sigrun. I przez krótka chwilę naprawdę myślała, że odszedł już na zawsze.
Nie poruszyła się, obserwując w oknie jego zbliżającą się sylwetkę. Wiedziała, do czego był zdolny. Wiedziała też, że nie miał dziś powodów krzywdzić jej. Nie wiedziała jednak, co opętało jego umysł ani czemu usiłowało go zranić poprzez nią, dreszcz lęku przeszedł wzdłuż bladej skóry odsłoniętych przedramion. W szarym zalanym deszczem oknie przyglądała się jego oczom, grymasowi, gestom. Znalazł się naprawdę blisko.
- W jakim celu? - zapytała, wciąż wpatrzona w okno i zwrócona do niego tyłem.
- Co wtedy czujesz? - zapytała, w pół dlatego, że o to poprosił, że chciał zaufać jej zdolnościom, a ona musiała się zastanowić, czy w jej kompetencjach było poczynić jakikolwiek ruch, a w pół dlatego, że była zwyczajnie ciekawa. - Uraziłam cię? - zapytała, nie odejmując spojrzenia od jego źrenic, kiedy wycofał się z wyznań; nie wydawała się ani skruszona, ani zatroskana, lecz z jej głosu nie dało się tez odczytać kpiny. Jak podejść do człowieka, z którym łączyło ją tak wiele, tak wiele gniewu, złości, żalu, tak wiele pasji, tak wiele przyjemności, gdy spoglądał na nią teraz jak obcy, który widział ją po raz pierwszy w życiu? Czy był tą samą osobą? Łączący ich węzeł zerwał się z trzaskiem, była wolna. Nie wiedział, że powiła jego dziecko. Mogła odejść, zniknąć na zawsze. Nie będzie jej szukał. Czy chciała? Węzeł pękł, ale spajający go sznur miał wiele przetarć, które tak łatwo można było teraz ukryć. - Nie chciałam wyjść na ignorantkę - dodała, nieznacznie przekrzywiając głowę i parafrazując jego własne słowa, którymi kajał się przed Umhrą. Wiedziała, że miały w sobie tyle samo szczerości, bo choć on nie znał już jej, to ona wciąż znała jego. - Nie mówisz poważnie - stwierdziła, przyglądając mu się z nie mniejszą intensywnością. - Ramsey, którego znałam, nie rezygnował tak łatwo - Czy istniała szansa pomóc mu przejść przez tę drogę zapomnienia? Nic przecież o tym nie wiedziała - o tym, czym to tak naprawdę było, jak się objawiało, ani gdzie się gnieździło.
- Gwiazdy nie wytyczyły twojej drogi tutaj bez powodu - odparła na pytanie, czy była wieszczką; dawniej te słowa wywoływały u niej poczucie wstydu, dziś dumy. Wciąż lękała się swoich zdolności, lecz zdawała sobie sprawę z ich wartości. Poniekąd dzięki niemu, ale tego też już nie pamiętał. - Wiem - Wróciła. Żywa. - Ale nie dopilnowałeś jej bezpieczeństwa - Zraniłeś ją. Bardzo poważnie. - Rozmawiałam z nią, rozmawiałam z innymi naszymi ludźmi. - Sigrun spędziła u niej kilka długich tygodni, które były jej potrzebne, żeby dojść do siebie. Widziała się z Deirdre. Nieprzypadkowo dobrała słowa, wiedziała, jak trudno przychodziło mu zaufanie. Musiał wiedzieć, że i ona jasno obrała stronę, jeśli nikt nie zdążył mu jeszcze tego powiedzieć.
Bezgłośnie wypuściła z ust powietrze w pustym śmiechu w reakcji na jego słowa, kręcąc z dezaprobatą głową. Był bardzo odważny. Był gotów ponosić te wszystkie konsekwencje, bo tego od niego wymagano. Niczego nie żałował, prawda? Nawet tego, że po drodze mógł stracić samego siebie. Nie przecięła ciszy jako pierwsza, pozwalając mu zebrać myśli.
- Tak - odparła, odwracając spojrzenie na pobliską szybę, smugi deszczu rozmazywały widok na zewnątrz. - Mówiłeś mi, że jesteś na to gotowy - stwierdziła bez większej emocji. Mówił, ale nie była to do końca prawda. Tamtego dnia wydawał się inny. Nie zmęczony, trawiony czymś, do czego mężczyzna taki jak on wprost nie przyzna się nigdy. Nie wątpliwością, służył z przekonaniem. Strachem, bo nawet tacy jak on odczuwali czasem lęk. To ta wizja. Ponura i prawdziwa. Straszne przeczucie. Otworzył się przed nią tamtego dnia nie bez powodu, przemilczała to. To w niej kłębiły się wątpliwości. - Ale jakie poczynimy postępy, jeśli stracimy cię na zawsze? - Czarny Pan na niego liczył. Był jednym z najważniejszych. Czy to jedyne argumenty, które mogły przebić się przez tę oszroniałą skorupę? Sytuacja jeszcze nigdy nie wydawała się tak poważna, a on - jeszcze nigdy nie był tak bliski śmierci. Słyszała przecież Sigrun. I przez krótka chwilę naprawdę myślała, że odszedł już na zawsze.
Nie poruszyła się, obserwując w oknie jego zbliżającą się sylwetkę. Wiedziała, do czego był zdolny. Wiedziała też, że nie miał dziś powodów krzywdzić jej. Nie wiedziała jednak, co opętało jego umysł ani czemu usiłowało go zranić poprzez nią, dreszcz lęku przeszedł wzdłuż bladej skóry odsłoniętych przedramion. W szarym zalanym deszczem oknie przyglądała się jego oczom, grymasowi, gestom. Znalazł się naprawdę blisko.
- W jakim celu? - zapytała, wciąż wpatrzona w okno i zwrócona do niego tyłem.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Co czuł? Twarz pozostająca pod pełną kontrolą, zupełnie tak jakby każdy najmniejszy mięsień był napięty, w gotowości i czekał na to, by zareagować w odpowiedniej chwili, ukrywała chwile takie jak ta i odczucia intuicyjnego reagowania — zdziwienie, niepewność? Rola drania bez serca była adekwatna dla egzekucji i tortur, nie zgrywał zimnego przed kobietami, a jeśli? — nie pamiętał. Stalowe tęczówki śledziły skąpe ruchy czarownicy, próbując z nich wyczytać drobne podpowiedzi — jaka była i co lubiła? Powinien być bardziej bezpośredni, zachowawczy? Nigdy nie było jednego, dobrego gotowego modelu. Obserwacja pozwalała mu na dobór środków, zachowań. Cassandra grać potrafiła, czy była dokładnie taka, jak widział? Niepewność ścisnęła jego trzewia, jakby pierwszy raz w życiu miał do czynienia z podobnym graczem. Próbował oszacować jej wiek, ale tego też nie był w stanie zrobić. Wyraźne zmęczenie dodawało jej lat, a jej cera mogłaby być promienniejsza, gdyby miała dla siebie więcej czasu. Co czuła? A co czuł on? Co chciał jej powiedzieć? Prawdę, czy może zaryzykować kłamstwem? Co zaciekawiłoby ją bardziej? Znała go, byt wiele wiedziała. A jeśli znała, znała fakty, jak szybko pozna się po nim? Jak szybko zmęczy, znudzi?
Wahał się i zastanawiał zbyt długo. Spuścił wzrok na dłonie. Wciąż milczał, spoglądając w ich wnętrze, a później drugą stronę, palce pokryte bliznami po jakimś oparzeniu.
— Że tracę kontrolę — powiedział w końcu, pomijając kluczowe słowo: czuję. Mało eleganckie, proste dopełnienie, ale całkowicie zgodne z prawdą. Była uzdrowicielką, próbował sobie wytłumaczyć, że to mogło mieć z tym związek — choć przecież nie wiedział, co chciał osiągnąć z tym dziwnym bytem. Wiedział, co chciał osiągnąć w związku z nią. — Energię nie z tego świata. Jakby płynęła wszędzie. W ziemi, powietrzu, drzewach, kamieniach, budynkach. Jakbym miał nad tym władzę, a jednocześnie nie mógł z tym nic zrobić. — Spojrzał na nią powoli, ze spokojem, jakby opowiadał o zwyczajej przypadłości, a nie zdarzeniu, z którym bez wątpienia nigdy nie miała do czynienia. Kto mógłby? Duch wewnątrz niego był bardzo stary i bardzo, bardzo potężny. — Gdy tracę kontrolę mogę być tylko biernym obserwatorem tego, co się dzieje. Brzmi jak doskonałe usprawiedliwienie na wszystko, ale to prawda — dodał, unosząc brew. Zaciekawił ją? Ściszył głos nieznacznie. — Wszystko widzę, wszystko czuję. I nie mogę zrobić nic. A później... — Uśmiechnął się pod nosem szarmancko i splótł ręce za plecami. — Spotkam kogoś. Kobietę. Niezwykłą, o hipnotyzującym spojrzeniu. Zdaje mi się, że mogliśmy się znać, ale nie mam pojęcia kim jest. Nie wiem, że się znamy, bo nie pamiętam, że zapomniałem.— Zamarł na moment. Stojąc za nią, mógł przyglądać się jej sylwetce, świadom tego, że go obserwuje; że widzi jego ruchy i jest w stanie zaobserwować dokąd podąża jego spojrzenie. — Czuję jakbym ją znał, a jednocześnie nie mogę sobie niczego przypomnieć. Bardzo irytujące uczucie. — Wypluł to słowo, z pogardą, niesmakiem, jakby wstydził się przyznać do tego, że nie było mu obce, a jednocześnie było w jego tonie wiele dziwnych emocji. Próbował go zabarwić czymś, choć nie wiedział czym. Nie chciał dopuścić tego szumu do głosu; rozsądek musiał wieść prym a wraz z nim spełnianie potrzeb i pragnień. Sięganie po to, czego chciał, bez głębszej analizy.
Irytujące było także to, jak potrafiła mu odpowiadać. Ramsey, którego znała. Którego znała tak naprawdę? Jaki dla niej był, jak się objawił? Którą maskę założył? Nie brał nawet pod uwagę, by odsłonił się przed nią cały, bo po cóż miał to robić?
— Wyrzucałaś drzwiami, wchodził oknem? — pytał, zamiast skomentować jej słowa. Słowa-prowokację. Nie wychodził, został. Nie potrzebował więcej, by zrezygnować z tego pomysłu. To był wystarczający sygnał. — Zawierzał całkowicie przeznaczeniu? Gwiazdy mogą się mylić— podważył jej słowa, marszcząc brwi. — Przeznaczenie można zmienić. — Zrobił krok w jej stronę, ale uniósł głowę, nie naruszając jej przestrzeni. Ten zapach, miodu i ziół, był nęcący, wzbudzał pożądanie. Odszukał jej spojrzenie w odbiciu szyby. Choć stali krok w krok za sobą, wyglądali dobrze przy sobie, choć zupełnie inaczej niż sobie wyobrażał. Salome prezentowała się zachwycająco, czy Cassandra też mogłaby? Nie mogła się z nią równać, a jednak nie był w stanie oderwać spojrzenia od jej odbicia. Co jeśli w niej kryła się największa tajemnica o nim samym? — Żyje — powtórzył wyraźnie, robiąc krótką pauzę. Zerknął na jej warkocz; miał ochotę sięgnąć do niego dłońmi, powoli wpleść w niego palce, rozplątać grube supły, rozczesać je aż po skalp. Wiedział, że jest sojusznikiem, ale to nie oznaczało, że musieli ufać sobie wzajemnie. To oznaczało tylko tyle, że stali po jednej stronie, walczyli to samo. Jak miałby jej zdradzić szczegóły tego, co się wydarzyło, jeśli było to największym i najtrudniejszym, co dotąd przeszli? — Mogła umrzeć — Mogła. Czy to, co widział było tak istotne? — Walka nie rozgrywała się między mną, a nią. Widziałem w niej kogoś innego. Kogoś, komu obiecałem zmianę w wersję kieszonkową. Dlatego straciła dłoń. Mogła stracić więcej, ale wtedy... Wizja się ziściła.— To przysiągł Justine Tonks ostatnim razem. Przysiągł jej, że obetnie jej ręce, potem nogi, a na końcu obetnie jej głowę. Tak, aby jej śmierć była długa, bolesna i w męczarniach. Nie miał pojęcia, że o Elvira przed nim stoi.
Spuścił wzrok z rezygnacją, wziął lekki wdech.
— Dlatego właśnie potrzebuję najlepszego uzdrowiciela — odparł jej po chwili, niemalże od razu. Uniósł wzrok znów na odbicie, lekko unosząc dłonie. Nie powinien jej dotykać, ale nie mógł się przemóc. Lekkim ruchem spróbował odwrócić ja ku sobie. — Jeśli polegnę, upadnie wszystko za mną — dodał bez cienia wątpliwości. Zawsze największy opór stanowiło najsilniejsze i największe zabezpieczenie. Najtrwalszy mur i fundament. Jeśli on puszczał, po nim puszczało już wszystko, niezależnie od tego, jak wiele było innych zabezpieczeń. — Potrzebuję kogoś kto się tym zajmie i upewni się, że wszystko będzie pod kontrolą. Dotąd zajmowała się mną Belvina Blythe — dodał, zupełnie nie będąc świadom, że ostatnie pół roku to kropla w morzu jego uzdrowicielskich wizyt. Nie miał pojęcia, że latami składała go właśnie ona, bo brak zaufania do czarodziejów, uzdrowicieli nie pozwalał mu od niej odejść nawet, gdy nie mogli się dogadać. — Ale myślę, że dzisiaj miewa inne priorytety. — Strzelał, skłamał. Wiedział, że spotykała się z Drew, ale dla niego nie miało to znaczenia. Znał ją, nie musiał rezygnować z jej usług.
Ale odsłonięte ramiona aż prosiły się o to, by pochylić się nad nimi i złożyć na mlecznobiałej skórze serię pocałunków, ugryzień. Zbliżył się jeszcze odrobinę, bliżej jej twarzy.
— Zamierzam zakupić tam nieruchomość — odpowiedział od razu, nie chełpiąc się ani zdobytym tytułem ani pozycją. Dotąd wolał pozostawać w cieniu, być zaskoczeniem dla innych. Niepozornym wrogiem. Dzisiaj niewiele było miejsca na tajemnice, ale i ten przywilej nosił z dumą. — Potrzebuję porady. Kobiecej rady — sprostował, spoglądając na jej usta, a potem wolno, z ociąganiem w jej oczy. — Ale wiem, że lud Warwick boryka się zera z wieloma problemami natury... humanitarnej — ledwie przeszło mu to przez gardło. Nie przerwał jednak, była uzdrowicielką i wyraźnie powołanie miała we krwi. — Mogłabyś pomoc mi wskazać najbardziej problematyczne miejsca, największe potrzeby. Zjemy kolację wśród ruin zamku pod koniec dnia.
Wahał się i zastanawiał zbyt długo. Spuścił wzrok na dłonie. Wciąż milczał, spoglądając w ich wnętrze, a później drugą stronę, palce pokryte bliznami po jakimś oparzeniu.
— Że tracę kontrolę — powiedział w końcu, pomijając kluczowe słowo: czuję. Mało eleganckie, proste dopełnienie, ale całkowicie zgodne z prawdą. Była uzdrowicielką, próbował sobie wytłumaczyć, że to mogło mieć z tym związek — choć przecież nie wiedział, co chciał osiągnąć z tym dziwnym bytem. Wiedział, co chciał osiągnąć w związku z nią. — Energię nie z tego świata. Jakby płynęła wszędzie. W ziemi, powietrzu, drzewach, kamieniach, budynkach. Jakbym miał nad tym władzę, a jednocześnie nie mógł z tym nic zrobić. — Spojrzał na nią powoli, ze spokojem, jakby opowiadał o zwyczajej przypadłości, a nie zdarzeniu, z którym bez wątpienia nigdy nie miała do czynienia. Kto mógłby? Duch wewnątrz niego był bardzo stary i bardzo, bardzo potężny. — Gdy tracę kontrolę mogę być tylko biernym obserwatorem tego, co się dzieje. Brzmi jak doskonałe usprawiedliwienie na wszystko, ale to prawda — dodał, unosząc brew. Zaciekawił ją? Ściszył głos nieznacznie. — Wszystko widzę, wszystko czuję. I nie mogę zrobić nic. A później... — Uśmiechnął się pod nosem szarmancko i splótł ręce za plecami. — Spotkam kogoś. Kobietę. Niezwykłą, o hipnotyzującym spojrzeniu. Zdaje mi się, że mogliśmy się znać, ale nie mam pojęcia kim jest. Nie wiem, że się znamy, bo nie pamiętam, że zapomniałem.— Zamarł na moment. Stojąc za nią, mógł przyglądać się jej sylwetce, świadom tego, że go obserwuje; że widzi jego ruchy i jest w stanie zaobserwować dokąd podąża jego spojrzenie. — Czuję jakbym ją znał, a jednocześnie nie mogę sobie niczego przypomnieć. Bardzo irytujące uczucie. — Wypluł to słowo, z pogardą, niesmakiem, jakby wstydził się przyznać do tego, że nie było mu obce, a jednocześnie było w jego tonie wiele dziwnych emocji. Próbował go zabarwić czymś, choć nie wiedział czym. Nie chciał dopuścić tego szumu do głosu; rozsądek musiał wieść prym a wraz z nim spełnianie potrzeb i pragnień. Sięganie po to, czego chciał, bez głębszej analizy.
Irytujące było także to, jak potrafiła mu odpowiadać. Ramsey, którego znała. Którego znała tak naprawdę? Jaki dla niej był, jak się objawił? Którą maskę założył? Nie brał nawet pod uwagę, by odsłonił się przed nią cały, bo po cóż miał to robić?
— Wyrzucałaś drzwiami, wchodził oknem? — pytał, zamiast skomentować jej słowa. Słowa-prowokację. Nie wychodził, został. Nie potrzebował więcej, by zrezygnować z tego pomysłu. To był wystarczający sygnał. — Zawierzał całkowicie przeznaczeniu? Gwiazdy mogą się mylić— podważył jej słowa, marszcząc brwi. — Przeznaczenie można zmienić. — Zrobił krok w jej stronę, ale uniósł głowę, nie naruszając jej przestrzeni. Ten zapach, miodu i ziół, był nęcący, wzbudzał pożądanie. Odszukał jej spojrzenie w odbiciu szyby. Choć stali krok w krok za sobą, wyglądali dobrze przy sobie, choć zupełnie inaczej niż sobie wyobrażał. Salome prezentowała się zachwycająco, czy Cassandra też mogłaby? Nie mogła się z nią równać, a jednak nie był w stanie oderwać spojrzenia od jej odbicia. Co jeśli w niej kryła się największa tajemnica o nim samym? — Żyje — powtórzył wyraźnie, robiąc krótką pauzę. Zerknął na jej warkocz; miał ochotę sięgnąć do niego dłońmi, powoli wpleść w niego palce, rozplątać grube supły, rozczesać je aż po skalp. Wiedział, że jest sojusznikiem, ale to nie oznaczało, że musieli ufać sobie wzajemnie. To oznaczało tylko tyle, że stali po jednej stronie, walczyli to samo. Jak miałby jej zdradzić szczegóły tego, co się wydarzyło, jeśli było to największym i najtrudniejszym, co dotąd przeszli? — Mogła umrzeć — Mogła. Czy to, co widział było tak istotne? — Walka nie rozgrywała się między mną, a nią. Widziałem w niej kogoś innego. Kogoś, komu obiecałem zmianę w wersję kieszonkową. Dlatego straciła dłoń. Mogła stracić więcej, ale wtedy... Wizja się ziściła.— To przysiągł Justine Tonks ostatnim razem. Przysiągł jej, że obetnie jej ręce, potem nogi, a na końcu obetnie jej głowę. Tak, aby jej śmierć była długa, bolesna i w męczarniach. Nie miał pojęcia, że o Elvira przed nim stoi.
Spuścił wzrok z rezygnacją, wziął lekki wdech.
— Dlatego właśnie potrzebuję najlepszego uzdrowiciela — odparł jej po chwili, niemalże od razu. Uniósł wzrok znów na odbicie, lekko unosząc dłonie. Nie powinien jej dotykać, ale nie mógł się przemóc. Lekkim ruchem spróbował odwrócić ja ku sobie. — Jeśli polegnę, upadnie wszystko za mną — dodał bez cienia wątpliwości. Zawsze największy opór stanowiło najsilniejsze i największe zabezpieczenie. Najtrwalszy mur i fundament. Jeśli on puszczał, po nim puszczało już wszystko, niezależnie od tego, jak wiele było innych zabezpieczeń. — Potrzebuję kogoś kto się tym zajmie i upewni się, że wszystko będzie pod kontrolą. Dotąd zajmowała się mną Belvina Blythe — dodał, zupełnie nie będąc świadom, że ostatnie pół roku to kropla w morzu jego uzdrowicielskich wizyt. Nie miał pojęcia, że latami składała go właśnie ona, bo brak zaufania do czarodziejów, uzdrowicieli nie pozwalał mu od niej odejść nawet, gdy nie mogli się dogadać. — Ale myślę, że dzisiaj miewa inne priorytety. — Strzelał, skłamał. Wiedział, że spotykała się z Drew, ale dla niego nie miało to znaczenia. Znał ją, nie musiał rezygnować z jej usług.
Ale odsłonięte ramiona aż prosiły się o to, by pochylić się nad nimi i złożyć na mlecznobiałej skórze serię pocałunków, ugryzień. Zbliżył się jeszcze odrobinę, bliżej jej twarzy.
— Zamierzam zakupić tam nieruchomość — odpowiedział od razu, nie chełpiąc się ani zdobytym tytułem ani pozycją. Dotąd wolał pozostawać w cieniu, być zaskoczeniem dla innych. Niepozornym wrogiem. Dzisiaj niewiele było miejsca na tajemnice, ale i ten przywilej nosił z dumą. — Potrzebuję porady. Kobiecej rady — sprostował, spoglądając na jej usta, a potem wolno, z ociąganiem w jej oczy. — Ale wiem, że lud Warwick boryka się zera z wieloma problemami natury... humanitarnej — ledwie przeszło mu to przez gardło. Nie przerwał jednak, była uzdrowicielką i wyraźnie powołanie miała we krwi. — Mogłabyś pomoc mi wskazać najbardziej problematyczne miejsca, największe potrzeby. Zjemy kolację wśród ruin zamku pod koniec dnia.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Słuchała go, w milczeniu, w ciszy, ze wzrokiem wpatrzonym w odbicie jego oczu, ledwie widocznych pośród szarych smug deszczu na szybie okna. Nie spostrzegła nawet momentu, w którym jej serce zastygło, a oddech wstrzymał się w piersi, by nie zagłuszyć żadnego z jego słów; potrafiła docenić szczerość, była też pewna, że w tym konkretnym momencie potrafiła ją rozpoznać: Ramsey nie zdobyłby się na tak otwarte wyznanie, gdyby naprawdę nie miał tego na myśli. Wiedział, że mu nie pomoże, że nie doskwierały mu żadne dolegliwości ciała, lecz mimo to zechciał jej o tym opowiedzieć, ze szczegółami rytmu, w który płynęła jego krew. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak potężnym było to, z czym się teraz mierzył - czy musiał z nim walczyć i teraz? - lecz z wolna zaczynała rozumieć, czemu Czarny Pan wybrał do tego zadania akurat jego. Któż inny mógłby sobie z tym poradzić? Przeszedł ją zimny dreszcz, gdy słuchała o energii, o sile, o władzy. Co wywoływało go mocniej - strach przed tym, o czym mówił, czy lęk o niego samego? Kiedy zamknęła oczy miała przed sobą obrazy tamtego południa, ich ostatniego spotkania, w trakcie którego miał w sobie tak wiele niepewności. Nie powinno jej to dziwić, skoro wiedział, co się wydarzy - nawet jeśli wizja nie miała w sobie dosłowności, to przecież przez krew przenikała do podświadomości, niesłyszalnie szepcząc zdradliwe mantry. Wyraz jej twarzy nie zmienił się wcale, gdy wspomniał o niej. Doszukiwała się w jego słowach wspomnień o ich wspólnym dziecku, lecz nic takiego nie padło. Ramsey nie pamiętał, kim była, kogo mu dała, ani co ich połączyło w przeszłości. Nie pamiętał o niczym. A ona - stanęła u rozstaju dróg.
- Czujesz, jakbyś ją znał - szepnęła, powtarzając po nim, umyślnie przeciągając głoski. - Czyli jak? - Nieprzerwanie przyglądała się jego odbiciu, szukając jakichkolwiek oznak poruszenia. Wiedziała, że potrafił mieć pokerową twarz. - To zapach? Miód nawilża skórę, sprawia, że jest zdrowsza i miększa - Pamiętasz jeszcze jej dotyk? Ona pamiętała jego, miał szorstkie, niecierpliwe i mało delikatne dłonie, w jej spojrzeniu błysnęła prowokująca iskra. - A może to miejsce? Spotkaliśmy się tutaj po raz pierwszy i ostatni. Traciłeś tu ostatni dech tak wiele razy, że bliższy wydajesz się nieumarlemu, nie żywemu. - Nieśpiesznym gestem uniosła dłoń, chwytając między palce sznur z kryształami zwieszonymi na szyi. Tylko pozornie mało znaczący gest miał ściągnąć jego uwagę ku linii dekoltu.
- Zaskakujące stwierdzenie jak na kogoś, kto rzekomo nic nie pamięta - odparła, choć w jej głosie nie było złości. Tego też nie pamiętał: jak wraz z ojcem nieustannie powracali do niej - dosłownie - oknem. Nienawidziła tego. Kącik jej ust poruszył się nieco dopiero, gdy skontrował jej słowa o przeznaczeniu. Znała przecież jego zdanie, choć on o tym nie wiedział. Wiedziała też, że miał w nim rację - ale dziś nie o rację toczył się bój. - Zatem dlaczego nie zmieniłeś swojego przeznaczenia? - zapytała, w kontrze, milcząc dłuższą chwilę. Los był wytrawnym graczem, lecz gwiazdy nie wiedziały wszystkiego. Po prostu przegrał tę partię - czy na pewno? Wiedziała, że jego zdaniem środek sięgający celu nie miał znaczenia. Potęga, o której mówił... wydawała się zaiste wielka.
- Łaskawca - mruknęła, nieznacznie ciszej. - Może powinnam być wdzięczna za wypuszczenie jej żywej i kalekiej? Bez ręki była pomocna uzdrowicielom jak piąte koło u wozu - Pokręciła głową, kiedy do niej w końcu dotarła, Multon była tak zmęczona, że nie była w stanie stać o własnych siłach. A co dopiero udzielić pomocy, którą wtedy przyniosła. - Skąd mogę wiedzieć, czy nie przebudzisz się rano i nie uznasz, że ten dzień marą był, nie jawą? - zapytała szeptem, zgodnie z jego niemym życzeniem odwracając się w jego stronę, nie uciekając od jego bliskości; ściszony ton głosu w połączeniu z dzwoniącym o szyby deszczem miały zmusić go do pochylenia się bliżej niej. Spojrzenie, wpierw ściągnięte w dół, błądziło po jego twarzy, szukając nieznanego.
- To o to chodzi? - zapytała, choć znała odpowiedź. - Belvina przestała mieć dla ciebie czas, więc przyszedłeś tutaj? - Naturalnie, że miała czas. Nawet, gdyby nie miała na ten czas ochoty - cofnąć się już nie mogła. Niektórym prośbom nie można było odmawiać.
Czy podróż do Warwick była jedną z nich? Doskonale zdawała sobie sprawę z przywilejów, jakie otrzymał. Nie dziwiły ją, tylko ślepiec nie dostrzegłby, że Ramsey zajdzie bardzo daleko, ale pamiętała tez fotografię ze ślicznym, choć trochę tępym - nigdy nie miała problemów, by wnioskować o umyśle pięknych kobiet na podstawie tylko fotografii - dzieckiem. Miał już jedno, prawowitego dziedzica zdobytych przez ojca tytułów, niemal niezauważalne przesunięcie stóp ku niemu skróciło dzielący ich dystans. - Ją też zaprosiłeś na kolację? - pytała dalej, wciąż szeptem, Belvinę, małolatę, kogo konkretnie, to było w zasadzie bez znaczenia. Zapomniał o niej, czy na tyle, że nie była już w stanie sprawić, by zapomniał o innych? Nim zdążył odpowiedzieć - cofnęła się, zamaszystym krokiem wracając do porzuconej misy z wodą, nad którą wykręciła przeprany opatrunek. - Twoja przyjaciółka z dnia wielkiego świętowania - podjęła, nie patrząc na niego nawet kątem oka. - Nie potrafiła ci w tym pomóc? - spytała beznamiętnie, nie potrafiąc oszacować, czy bardziej naturalnie wybrzmi subtelne zmartwienie, czy delikatne zaskoczenie. Wielki w tym pech - wyglądała przecież na tak inteligentną kobietę. Jesteś niewymownym, na litość Merlina, czarodziejem o wybitnym wykształceniu. Czy mieliście choć jeden wspólny temat rozmowy? - Wyglądała na kobietę, która wiele wie o pokoju na świecie - wtrąciła mimochodem, choć bardzo próbowała się powstrzymać.
- Czujesz, jakbyś ją znał - szepnęła, powtarzając po nim, umyślnie przeciągając głoski. - Czyli jak? - Nieprzerwanie przyglądała się jego odbiciu, szukając jakichkolwiek oznak poruszenia. Wiedziała, że potrafił mieć pokerową twarz. - To zapach? Miód nawilża skórę, sprawia, że jest zdrowsza i miększa - Pamiętasz jeszcze jej dotyk? Ona pamiętała jego, miał szorstkie, niecierpliwe i mało delikatne dłonie, w jej spojrzeniu błysnęła prowokująca iskra. - A może to miejsce? Spotkaliśmy się tutaj po raz pierwszy i ostatni. Traciłeś tu ostatni dech tak wiele razy, że bliższy wydajesz się nieumarlemu, nie żywemu. - Nieśpiesznym gestem uniosła dłoń, chwytając między palce sznur z kryształami zwieszonymi na szyi. Tylko pozornie mało znaczący gest miał ściągnąć jego uwagę ku linii dekoltu.
- Zaskakujące stwierdzenie jak na kogoś, kto rzekomo nic nie pamięta - odparła, choć w jej głosie nie było złości. Tego też nie pamiętał: jak wraz z ojcem nieustannie powracali do niej - dosłownie - oknem. Nienawidziła tego. Kącik jej ust poruszył się nieco dopiero, gdy skontrował jej słowa o przeznaczeniu. Znała przecież jego zdanie, choć on o tym nie wiedział. Wiedziała też, że miał w nim rację - ale dziś nie o rację toczył się bój. - Zatem dlaczego nie zmieniłeś swojego przeznaczenia? - zapytała, w kontrze, milcząc dłuższą chwilę. Los był wytrawnym graczem, lecz gwiazdy nie wiedziały wszystkiego. Po prostu przegrał tę partię - czy na pewno? Wiedziała, że jego zdaniem środek sięgający celu nie miał znaczenia. Potęga, o której mówił... wydawała się zaiste wielka.
- Łaskawca - mruknęła, nieznacznie ciszej. - Może powinnam być wdzięczna za wypuszczenie jej żywej i kalekiej? Bez ręki była pomocna uzdrowicielom jak piąte koło u wozu - Pokręciła głową, kiedy do niej w końcu dotarła, Multon była tak zmęczona, że nie była w stanie stać o własnych siłach. A co dopiero udzielić pomocy, którą wtedy przyniosła. - Skąd mogę wiedzieć, czy nie przebudzisz się rano i nie uznasz, że ten dzień marą był, nie jawą? - zapytała szeptem, zgodnie z jego niemym życzeniem odwracając się w jego stronę, nie uciekając od jego bliskości; ściszony ton głosu w połączeniu z dzwoniącym o szyby deszczem miały zmusić go do pochylenia się bliżej niej. Spojrzenie, wpierw ściągnięte w dół, błądziło po jego twarzy, szukając nieznanego.
- To o to chodzi? - zapytała, choć znała odpowiedź. - Belvina przestała mieć dla ciebie czas, więc przyszedłeś tutaj? - Naturalnie, że miała czas. Nawet, gdyby nie miała na ten czas ochoty - cofnąć się już nie mogła. Niektórym prośbom nie można było odmawiać.
Czy podróż do Warwick była jedną z nich? Doskonale zdawała sobie sprawę z przywilejów, jakie otrzymał. Nie dziwiły ją, tylko ślepiec nie dostrzegłby, że Ramsey zajdzie bardzo daleko, ale pamiętała tez fotografię ze ślicznym, choć trochę tępym - nigdy nie miała problemów, by wnioskować o umyśle pięknych kobiet na podstawie tylko fotografii - dzieckiem. Miał już jedno, prawowitego dziedzica zdobytych przez ojca tytułów, niemal niezauważalne przesunięcie stóp ku niemu skróciło dzielący ich dystans. - Ją też zaprosiłeś na kolację? - pytała dalej, wciąż szeptem, Belvinę, małolatę, kogo konkretnie, to było w zasadzie bez znaczenia. Zapomniał o niej, czy na tyle, że nie była już w stanie sprawić, by zapomniał o innych? Nim zdążył odpowiedzieć - cofnęła się, zamaszystym krokiem wracając do porzuconej misy z wodą, nad którą wykręciła przeprany opatrunek. - Twoja przyjaciółka z dnia wielkiego świętowania - podjęła, nie patrząc na niego nawet kątem oka. - Nie potrafiła ci w tym pomóc? - spytała beznamiętnie, nie potrafiąc oszacować, czy bardziej naturalnie wybrzmi subtelne zmartwienie, czy delikatne zaskoczenie. Wielki w tym pech - wyglądała przecież na tak inteligentną kobietę. Jesteś niewymownym, na litość Merlina, czarodziejem o wybitnym wykształceniu. Czy mieliście choć jeden wspólny temat rozmowy? - Wyglądała na kobietę, która wiele wie o pokoju na świecie - wtrąciła mimochodem, choć bardzo próbowała się powstrzymać.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zapach miodu. Czy to było to? Spływające krople po szybie, w której malowało się jej odbicie dawało złudne wrażenie zroszonego deszczem ciała, na którym zatrzymywały się błyszczące krople z nieba. Prześlizgnął się wzrokiem na jej szyję — tę w odbiciu, odsłoniętą i bladą. To mógł być zapach. Aromat, który jej towarzyszył pobudzał w jego ciało, zupełnie tak jakby ono doskonale pamiętało to wszystko i reagowało jak zawsze. Ale nie wierzył ślepo odruchom ciała. Popędy były tylko popędami, zezwierzęcały ich.
— To nie tylko zapach — odpowiedział jej po krótkim namyśle, obracając głowę mocniej, by teraz spojrzeć na ja fragent jej profilu tuż przy sobie. Prawdziwy, na wyciągnięcie ręki. — Miałaś kiedyś sen; tak intensywny, że niemal prawdziwy, którego przebiegu nie byłaś w stanie sobie przypomnieć tuż po przebudzeniu, a jednak bardzo pragnęłaś zamknąć oczy, by do niego wrócić i skończyć to go wedle własnych pragnień? — Uniósł brew, a w ślad za tym ruchem pomknęło spojrzenie, wprost na jej odbicie w szybie. Nieruchome, sceptyczne — a jednocześnie tak bardzo nęcące. — Ostatnio zdaje mi się, że raz za razem przymykam oczy, szukając sposobu na to, by się tam dostać, ale nie potrafię znaleźć właściwej drogi. Budzę się, by robić to, co do mnie należy, ale gdy przychodzi noc, zamykam oczy z nawiną nadzieją, że przypomnę sobie tamten sen. — Uśmiechnął się szeroko, bezradnie wzruszając ramionami. Odkąd ją ujrzał na sabacie to wrażenie dawało o sobie znać w najmniej oczekiwanych momentach. — Uczyniłabyś mi wielką przysługę, chcąc mi opowiedzieć o naszym pierwszym spotkaniu. Moim przyjściu tutaj... Moich wizytach tutaj aż do ostatniego razu... — dodał, ściszając niego głos.— Ze szczegółami.— Twarz mu na moment zamarła; podanie jak on cały, niczym posąg wykuty z kamienia Ile sekretów przed nim chowała, ile mogła ile chciała ukryć? — Oczywiście, jeśli zechcesz spędzić ze mną jeden ze swoich wolnych wieczorów. Nie trudno założyć, że miewasz mnóstwo pracy. Mógłbym przybyć tutaj, usiąść w kącie, bezszelestnie ukryć się w nim jak cień i wysłuchać wszystkiego, co zechcesz mi opowiedzieć, nie tracąc na mnie przy tym czasu. Choć oczywiście wolałbym, gdybyś zechciała mi towarzyszyć w podróży. Nieco innych, choć równie wojennych okolicznościach, co tutaj.
Drażniąca świadomość o lukach w pamięci dała o sobie znać już przy wspomnieniu o częstotliwości z jaką zjawiał się tu w roli pacjenta. Potrzebującego. Dotąd był przekonany, że to Belvina dbała o jego zdrowie i życie, choć nie ufał jej tak, by świadomie prosić ją o opiekę. Jeśli słowa Cassandry nie mijały się z prawdą, bywał tu częstym gościem — mogła jednak kłamać. Jakże to byłoby wygodne, ze świadomością, że nie znając jej nie był w stanie jej sprawdzić w żaden sposób. Przeniósł wzrok ku jej kryształom, choć w naturalnej kolei rzeczy zawiesił go na jej dekolcie, omamiony z pozoru naturalnym gestem. — Poświęcenie — mruknął w zadumie. Nie mógł sobie przypomnieć tamtego spotkania i słów, które wtedy wypowiedział, ale doskonale pamiętał Czarnego Pana, który ostrzegał o poświęceniu i ofierze. I choć najwyższą cenę poniósł Alphard, do teraz był pewien, że każdy z nich coś poświęcił w tych podziemiach. Coś, co zmieniło ich na zawsze. — Wielkie sprawy wymagają wielkiego poświęcenia.— Nie wiedział, dlaczego. Nie pamiętał chwil, w których sięgał po kamień. Pamiętał, że go miał, a wyprawa w jego głowie przypominała sito. — Uzdrowiła mnie. Niedługo po tym, jak straciła dłoń. Na tyle na ile musiała okazała się przydatna. I sprawdziła. Przynajmniej dopóki nie zdecydowała się uleczyć zdrajcy. — To był Francis? Wspomnienie o nim było wyblakłe, ale nie sądził, by miało to jakikolwiek związek z obecności Ogmy. Gdy się odwróciła i ściszyła głos, zbliżył się jeszcze, przechylając głowę. Uniósł dłoń ku jej twarzy, ale nie dotknął jej; musnął palcami powietrze, którym oddychała. — Nie możesz. Ale mogłabyś pomóc mi zasnąć jeszcze raz i wrócić do tego snu. Pomóc go dokończyć — szepnął. Zarzut dotyczący Belviny go nie wzruszył i nie poruszył. Nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Pokręcił tylko głową; słowa były zbędne, niepotrzebne, kiedy byli tak blisko. Mógłby ją objąć. Pochylił się, gotów, by przygarnąć, przekroczyć granicę, której przekraczać nie wypadało, ale rozpłynęła się niczym cień, usuwając mu z drogi. Chłód owiał go od przodu, powitała go nicość, która zaledwie pachniała miodem. ta pustka go otrzeźwiła, zrozumiał o kogo pytała. Przymknął wargi i obrócił się za nią, splatając ręce za sobą.
— Jest wyjątkowo urodziwa, prawda? — spytał, zamiast udzielić jej odpowiedzi na pytanie. Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad jej zwodem. — Nie przepadam za parkietem, nie jestem urodzonym tancerzem, ale zdawało jej się to nie przeszkadzać — dodał mimochodem, dzieląc się z nią skrawkiem chwil. I choć to wspomnienie nie pochodziło z dnia, o którym myslała, to było zupełnie bez znaczenia.
Odwrócił się ku Cassandrze przodem i uśmiechnął, spoglądając na nią.
— Nie pytałem jej jeszcze, ale to uczynię, jeśli mi odmówisz — dodał zaraz z obojętnym wyrazem twarzy. Wiedziała, że nie odpuszczał, nie rezygnował. Mógłby ją tym zwieść? — Planuję się udać za kilka dni. Będę czekał na odpowiedź — zakończył krótko. Jego głos stał się beznamiętny i rzeczowy. Przeszedłszy kilka metrów w stronę wyjścia otrzymał się i zwrócił twarz w jej stronę. — Mam nadzieję, że z twoją pacjentką wszystko będzie w porządku. Twoja sowa z pewnością zna drogę, zupełnie jak ja do wyjścia. Nie kłopocz się z odprowadzaniem mnie. Panno Vablatsky — skłonił się nisko, chcąc złapać jeszcze w locie jej spojrzenie i ruszył w kierunku wyjścia, po drodze żegnając także Umhrę.
| ztx2?
— To nie tylko zapach — odpowiedział jej po krótkim namyśle, obracając głowę mocniej, by teraz spojrzeć na ja fragent jej profilu tuż przy sobie. Prawdziwy, na wyciągnięcie ręki. — Miałaś kiedyś sen; tak intensywny, że niemal prawdziwy, którego przebiegu nie byłaś w stanie sobie przypomnieć tuż po przebudzeniu, a jednak bardzo pragnęłaś zamknąć oczy, by do niego wrócić i skończyć to go wedle własnych pragnień? — Uniósł brew, a w ślad za tym ruchem pomknęło spojrzenie, wprost na jej odbicie w szybie. Nieruchome, sceptyczne — a jednocześnie tak bardzo nęcące. — Ostatnio zdaje mi się, że raz za razem przymykam oczy, szukając sposobu na to, by się tam dostać, ale nie potrafię znaleźć właściwej drogi. Budzę się, by robić to, co do mnie należy, ale gdy przychodzi noc, zamykam oczy z nawiną nadzieją, że przypomnę sobie tamten sen. — Uśmiechnął się szeroko, bezradnie wzruszając ramionami. Odkąd ją ujrzał na sabacie to wrażenie dawało o sobie znać w najmniej oczekiwanych momentach. — Uczyniłabyś mi wielką przysługę, chcąc mi opowiedzieć o naszym pierwszym spotkaniu. Moim przyjściu tutaj... Moich wizytach tutaj aż do ostatniego razu... — dodał, ściszając niego głos.— Ze szczegółami.— Twarz mu na moment zamarła; podanie jak on cały, niczym posąg wykuty z kamienia Ile sekretów przed nim chowała, ile mogła ile chciała ukryć? — Oczywiście, jeśli zechcesz spędzić ze mną jeden ze swoich wolnych wieczorów. Nie trudno założyć, że miewasz mnóstwo pracy. Mógłbym przybyć tutaj, usiąść w kącie, bezszelestnie ukryć się w nim jak cień i wysłuchać wszystkiego, co zechcesz mi opowiedzieć, nie tracąc na mnie przy tym czasu. Choć oczywiście wolałbym, gdybyś zechciała mi towarzyszyć w podróży. Nieco innych, choć równie wojennych okolicznościach, co tutaj.
Drażniąca świadomość o lukach w pamięci dała o sobie znać już przy wspomnieniu o częstotliwości z jaką zjawiał się tu w roli pacjenta. Potrzebującego. Dotąd był przekonany, że to Belvina dbała o jego zdrowie i życie, choć nie ufał jej tak, by świadomie prosić ją o opiekę. Jeśli słowa Cassandry nie mijały się z prawdą, bywał tu częstym gościem — mogła jednak kłamać. Jakże to byłoby wygodne, ze świadomością, że nie znając jej nie był w stanie jej sprawdzić w żaden sposób. Przeniósł wzrok ku jej kryształom, choć w naturalnej kolei rzeczy zawiesił go na jej dekolcie, omamiony z pozoru naturalnym gestem. — Poświęcenie — mruknął w zadumie. Nie mógł sobie przypomnieć tamtego spotkania i słów, które wtedy wypowiedział, ale doskonale pamiętał Czarnego Pana, który ostrzegał o poświęceniu i ofierze. I choć najwyższą cenę poniósł Alphard, do teraz był pewien, że każdy z nich coś poświęcił w tych podziemiach. Coś, co zmieniło ich na zawsze. — Wielkie sprawy wymagają wielkiego poświęcenia.— Nie wiedział, dlaczego. Nie pamiętał chwil, w których sięgał po kamień. Pamiętał, że go miał, a wyprawa w jego głowie przypominała sito. — Uzdrowiła mnie. Niedługo po tym, jak straciła dłoń. Na tyle na ile musiała okazała się przydatna. I sprawdziła. Przynajmniej dopóki nie zdecydowała się uleczyć zdrajcy. — To był Francis? Wspomnienie o nim było wyblakłe, ale nie sądził, by miało to jakikolwiek związek z obecności Ogmy. Gdy się odwróciła i ściszyła głos, zbliżył się jeszcze, przechylając głowę. Uniósł dłoń ku jej twarzy, ale nie dotknął jej; musnął palcami powietrze, którym oddychała. — Nie możesz. Ale mogłabyś pomóc mi zasnąć jeszcze raz i wrócić do tego snu. Pomóc go dokończyć — szepnął. Zarzut dotyczący Belviny go nie wzruszył i nie poruszył. Nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Pokręcił tylko głową; słowa były zbędne, niepotrzebne, kiedy byli tak blisko. Mógłby ją objąć. Pochylił się, gotów, by przygarnąć, przekroczyć granicę, której przekraczać nie wypadało, ale rozpłynęła się niczym cień, usuwając mu z drogi. Chłód owiał go od przodu, powitała go nicość, która zaledwie pachniała miodem. ta pustka go otrzeźwiła, zrozumiał o kogo pytała. Przymknął wargi i obrócił się za nią, splatając ręce za sobą.
— Jest wyjątkowo urodziwa, prawda? — spytał, zamiast udzielić jej odpowiedzi na pytanie. Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad jej zwodem. — Nie przepadam za parkietem, nie jestem urodzonym tancerzem, ale zdawało jej się to nie przeszkadzać — dodał mimochodem, dzieląc się z nią skrawkiem chwil. I choć to wspomnienie nie pochodziło z dnia, o którym myslała, to było zupełnie bez znaczenia.
Odwrócił się ku Cassandrze przodem i uśmiechnął, spoglądając na nią.
— Nie pytałem jej jeszcze, ale to uczynię, jeśli mi odmówisz — dodał zaraz z obojętnym wyrazem twarzy. Wiedziała, że nie odpuszczał, nie rezygnował. Mógłby ją tym zwieść? — Planuję się udać za kilka dni. Będę czekał na odpowiedź — zakończył krótko. Jego głos stał się beznamiętny i rzeczowy. Przeszedłszy kilka metrów w stronę wyjścia otrzymał się i zwrócił twarz w jej stronę. — Mam nadzieję, że z twoją pacjentką wszystko będzie w porządku. Twoja sowa z pewnością zna drogę, zupełnie jak ja do wyjścia. Nie kłopocz się z odprowadzaniem mnie. Panno Vablatsky — skłonił się nisko, chcąc złapać jeszcze w locie jej spojrzenie i ruszył w kierunku wyjścia, po drodze żegnając także Umhrę.
| ztx2?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
-Alokomora- wydusiłem z siebie, kiedy po raz kolejny szarpnięcie za klamkę na nic się zdało. Machnąłem wężowym drewnem gdzieś w okolicach zamka, ale ten jak na złość nie chciał się otworzyć. Jakim cudem nie mogłem dostać się do własnego mieszkania? Pieprzony Mulciber, to jego wina, nie wiem dlaczego, ale na kogoś zrzucić musiałem. -Blyat- sapnąłem pod nosem opierając się barkiem o zimną ścianę korytarza, a może budynku. Jeden Merlin wiedział. Śmierdziało tu rybą, jakby przed chwilą Goyle posadził na krawężniku swój tłusty tyłek razem z całą portową zgrają. Szkoda, że nie było tu tego drania, może on otworzyłby te cholerne drzwi. -Alokahmora- spróbowałem ponownie, bo choć ledwo stałem na nogach to nie wyobrażałem sobie spać na tej paskudnej posadzce. Zostałem namiestnikiem, nie powinni mi dać jakiegoś lokaja w pakiecie, chociaż służki, czy skrzata? Problem sam by się rozwiązał. Kilka kolejnych przekleństw nie zadziałało ocucająco, mgła przed oczyma zdawała się coraz bardziej zagęszczać, dlatego sięgnąłem dłonią w poszukiwaniu wewnętrznej kieszeni szaty, gdzie znajdować się miała moja wierna towarzyszka. Kilka łyków bursztynowego trunku postawiłoby mnie na nogi. Szukałem po omacku i kiedy nie wyczułem żadnego otworu w materiale uniosłem go przysuwając do samej twarzy. Gdzie on się podział? Warknąłem pod nosem będąc przekonanym, że to po prostu głupi żart, bo w końcu samo z siebie zszyć się nie mogło. Oczywiście śladów świadczących o dowcipie nie było, ale na to już nie wpadłem, a pytanie o nagłą zmianę koloru szaty zadałem sobie tylko raz i już dawno o tym zapomniałem.
Ponownie zapukałem, ale tym razem znacznie mocniej. Przechyliłem lekko głowę, odepchnąłem się ramieniem od ściany i uśmiechnąłem szeroko. Dźwięk uderzenia o drewniane drzwi był naprawdę przyjemny i pokrzepiający, niczym pieśń Valerie. Zacząłem wybijać tylko sobie znany rytm ignorując fakt, że ktokolwiek mógł mnie widzieć, czy słyszeć. Właściwie wszystko dookoła było zupełnie poza mną. Śmiertelny Nokturn rano o wszystkim zapominał.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Ze snu zbudził ją czysty bełkot. Spała regularnie, o tej porze zawsze, jednak spała też lekkim snem czujnej matki. Przez otwarte okno słyszała wykrzykiwane inkantacje teoretycznie prostego zaklęcia otwierającego zamki, którego jednak - kimkolwiek był tajemniczy jegomość - wypowiedzieć nie potrafił. Czy to najbardziej nieudolny włamywacz tego stulecia? Zsunęła się z łóżka ostrożnie, po pokonaniu ledwie kilku kroków składając dłonie na framudze okna, by wychylić się nieznacznie na zewnątrz i unieść jedną brew, gdy nie była w stanie rozpoznać skrytej w nocnych ciemnościach twarzy. Czy coś się stało? Poczuła chłód bijący od zewnątrz, gdy powietrze wdarło się pod cienki materiał nocnej koszuli. Nim zeszła ku nieoczekiwanemu gościowi na dół osłoniła ciało szlafrokiem, z westchnieniem godząc się z myślą, że nie miała teraz czasu ułożyć włosów. Sińce pod jej oczami wydawały się ciemniejsze i głębsze niż zwykle, zbudzona w środku nocy musiała sprawiać wrażenie zmęczonej. Jeśli jednak nieznajomy potrzebował pomocy, nie mogła mu jej odmówić. Ale czy rzeczywiście jej potrzebował...? Na dole był Umhra, w razie czego ją ochroni. Niczym nie ryzykowała, a w tym hałasie i tak nie zaśnie.
Zatrzymała się w pół kroku ze skwaszoną miną, słysząc, że tajemniczy gość wyraźnie wybijał o jej drzwi rytm. Rytm... czego właściwie? Czy to nie była jakaś pijacka przyśpiewka kibiców Quidditcha? Tego robiło się za wiele, wsłuchując się w takt, gdy stanęła po drugiej stronie drzwi, umyślnie otworzyła je w chwili, gdy miało nadejść kolejne uderzenie: mając nadzieję, że pęd ciała przeważy sylwetkę czarodzieja do przodu.
Jakże wielkie było jej zdumienie, gdy tajemniczym jegomościem okazał się Drew Macnair.
Lewa brew nie opadła, przyglądała mu się w pół nieufnie, w pół krytycznie, schodząc na bok korytarza, by wpuścić go do środka.
- Nie słyszałam, jak pukałeś? - zapytała, dla rozjaśnienia sytuacji, lecz to nadeszło dosadniej razem z kolejnym podmuchem nocnego wiatru. Pachniał jak mężczyzna, który spędził noc poza domem. Cuchnął alkoholem. - Podać ci kieliszek Ognistej? - spróbowała zgadnąć z rezygnacją. Na potrzebującego nie wyglądał.
Zatrzymała się w pół kroku ze skwaszoną miną, słysząc, że tajemniczy gość wyraźnie wybijał o jej drzwi rytm. Rytm... czego właściwie? Czy to nie była jakaś pijacka przyśpiewka kibiców Quidditcha? Tego robiło się za wiele, wsłuchując się w takt, gdy stanęła po drugiej stronie drzwi, umyślnie otworzyła je w chwili, gdy miało nadejść kolejne uderzenie: mając nadzieję, że pęd ciała przeważy sylwetkę czarodzieja do przodu.
Jakże wielkie było jej zdumienie, gdy tajemniczym jegomościem okazał się Drew Macnair.
Lewa brew nie opadła, przyglądała mu się w pół nieufnie, w pół krytycznie, schodząc na bok korytarza, by wpuścić go do środka.
- Nie słyszałam, jak pukałeś? - zapytała, dla rozjaśnienia sytuacji, lecz to nadeszło dosadniej razem z kolejnym podmuchem nocnego wiatru. Pachniał jak mężczyzna, który spędził noc poza domem. Cuchnął alkoholem. - Podać ci kieliszek Ognistej? - spróbowała zgadnąć z rezygnacją. Na potrzebującego nie wyglądał.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Świat lekko wirował, wydawał się być bardziej kolorowy niż zwykle, mimo że w rzeczywistości skąpane w ciemności alejki Śmiertelnego Nokturnu mogły przyprawić o dreszcze. Chłodny wiatr przenikał płaszcz, ale nie czułem go, właściwie ciężko było powiedzieć czy czułem cokolwiek poza błogim spokojem i wręcz dziecinną radością. Gdyby ktoś spytał się mnie co robiłem godzinę temu nie byłbym w stanie powiedzieć, podobnie jak przypomnieć sobie czegokolwiek niedługo po wzięciu tych dziwnych ziemniaków. Nie byłem zwolennikiem środków odurzających poza alkoholem, w zasadzie na palcach jednej ręki byłem w stanie zliczyć ile razy jakiegokolwiek spróbowałem. Czy przez to działały intensywniej? Dłużej?
Nie słyszałem nic poza wybijanym przez siebie rytmem, dlatego kiedy drzwi otworzyły się prawie wpadłem do środka. Na szczęście mój bark zatrzymał się na lewej framudze, zatoczyłem się i w ostatnim momencie zdążyłem zacisnąć palce na przeciwległej, co uchroniło mnie przed paskudnym upadkiem. Co gorsza pewnie pociągnąłbym za sobą piękną pannę stojącą w progu, moją damę, której przecież nigdy nie chciałbym zrobić krzywdy; nawet, a może i w szczególności przypadkiem. Jej głos... kojąca barwa sprawiła, że już zapomniałem o złości z powodu zamkniętych drzwi. Wygiąłem wargi w leniwym uśmiechu i zatrzymałem spojrzenie na jej twarzy zaraz po tym jak bezceremonialnie zmierzyłem ją od stóp do głów. -Proponujesz mi- zacząłem, po czym na moment przymknąłem oczy. Musiałem złapać równowagę. -Alkohol? Z chęcią się z tobą napiję, choć jeszcze chętniej sprawdziłbym co się kryje pod tym szlafroczkiem- dodałem wracając do niej niewyraźnym wzrokiem i wygiąłem wargi w szelmowskim wyrazie.
-Uprzedzę pytanie. Naprawdę chciałem wrócić wcześniej, ale- odbiłem się dłonią od framugi i podjąłem próbę utrzymania się na własnych nogach. -Chłopaki, tu coś tam coś. Dawajcie ognista stygnie, ciup na jedną nóżkę, ciup na drugą nóżkę- gadałem od rzeczy wskazując naprzemiennie siebie i przestrzeń tuż obok. -Później jeszcze ten Mulciber, niby taki sztywny, ale kiedy trzeba to umie się bawić- zaśmiałem się sam do siebie. -Dawno nie widziałem drania w tak dobrym nastroju- dodałem. -Ale już jestem, dotarłem cały i zdrowy- chyba krzyknąłem. Rozłożyłem szeroko ramiona w geście rzekomego triumfu, po czym nachyliłem się i musnąłem wargami jej policzek, choć nie miałem pewności, czy aby na pewno trafiłem, bo krok do przodu był dłuższy niż zwykle.
Bez cienia zastanowienia – w końcu byłem u siebie – wszedłem do środka po drodze zrzucając płaszcz za ramion. Rozglądałem się na boki i coś mi nie pasowało, ale zrzucałem to na garb własnego stanu. Wbrew pozorom zdawałem sobie sprawę, że nie wyglądałem najlepiej. -Zrobiłaś przemeblowanie?- spytałem i nim udało mi się obrócić w jej stronę rąbnąłem ramieniem w ścianę. Całe szczęście, że akurat tutaj stała – dzisiaj naprawdę los mi sprzyjał. -Dobra ściana- mruknąłem i pogładziłem ją dłonią.
Nie słyszałem nic poza wybijanym przez siebie rytmem, dlatego kiedy drzwi otworzyły się prawie wpadłem do środka. Na szczęście mój bark zatrzymał się na lewej framudze, zatoczyłem się i w ostatnim momencie zdążyłem zacisnąć palce na przeciwległej, co uchroniło mnie przed paskudnym upadkiem. Co gorsza pewnie pociągnąłbym za sobą piękną pannę stojącą w progu, moją damę, której przecież nigdy nie chciałbym zrobić krzywdy; nawet, a może i w szczególności przypadkiem. Jej głos... kojąca barwa sprawiła, że już zapomniałem o złości z powodu zamkniętych drzwi. Wygiąłem wargi w leniwym uśmiechu i zatrzymałem spojrzenie na jej twarzy zaraz po tym jak bezceremonialnie zmierzyłem ją od stóp do głów. -Proponujesz mi- zacząłem, po czym na moment przymknąłem oczy. Musiałem złapać równowagę. -Alkohol? Z chęcią się z tobą napiję, choć jeszcze chętniej sprawdziłbym co się kryje pod tym szlafroczkiem- dodałem wracając do niej niewyraźnym wzrokiem i wygiąłem wargi w szelmowskim wyrazie.
-Uprzedzę pytanie. Naprawdę chciałem wrócić wcześniej, ale- odbiłem się dłonią od framugi i podjąłem próbę utrzymania się na własnych nogach. -Chłopaki, tu coś tam coś. Dawajcie ognista stygnie, ciup na jedną nóżkę, ciup na drugą nóżkę- gadałem od rzeczy wskazując naprzemiennie siebie i przestrzeń tuż obok. -Później jeszcze ten Mulciber, niby taki sztywny, ale kiedy trzeba to umie się bawić- zaśmiałem się sam do siebie. -Dawno nie widziałem drania w tak dobrym nastroju- dodałem. -Ale już jestem, dotarłem cały i zdrowy- chyba krzyknąłem. Rozłożyłem szeroko ramiona w geście rzekomego triumfu, po czym nachyliłem się i musnąłem wargami jej policzek, choć nie miałem pewności, czy aby na pewno trafiłem, bo krok do przodu był dłuższy niż zwykle.
Bez cienia zastanowienia – w końcu byłem u siebie – wszedłem do środka po drodze zrzucając płaszcz za ramion. Rozglądałem się na boki i coś mi nie pasowało, ale zrzucałem to na garb własnego stanu. Wbrew pozorom zdawałem sobie sprawę, że nie wyglądałem najlepiej. -Zrobiłaś przemeblowanie?- spytałem i nim udało mi się obrócić w jej stronę rąbnąłem ramieniem w ścianę. Całe szczęście, że akurat tutaj stała – dzisiaj naprawdę los mi sprzyjał. -Dobra ściana- mruknąłem i pogładziłem ją dłonią.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Początkowo uniosła brew, gdy zaproponował zajrzenie pod jej szlafroczek, jednak jego późniejsze słowa... sprawiły, że zaczęła być zainteresowana przynajmniej tym, co mógł mieć do powiedzenia. Sztywny Mulciber, co? W dobrym nastroju? Zmierzyła go od stóp po samą głowę, a cóż go wprawiło w taki doskonały nastrój? Zaśmiała się, cicho, ale uprzejmie, chcąc skomplementować tym samym jego mało zabawny żart o szlafroczku.
- Na co masz ochotę? Ognistą? Kanapeczkę na przegryzienie? - zapytała ciepło, z uśmiechem, siląc się na ten ton pomimo rozespania, roziskrzone oczy wyczekiwały jego obecności; cofnęła się pod ścianę, gościnnie wpuszczając go do środka. - Mogę ci podgrzać rosół - dodała po chwili, równie ciepło, szukając odpowiedzi na potrzeby całkowicie sprutego czarodzieja, w im lepszym nastroju będzie, tym więcej z niego wyciągnie. O ile tylko jego pamięć na to pozwoli... Puściła mimo uszu wtrącenie, że chciał wrócić wcześniej. - To nic. Cieszę się, że dobrze się bawiłeś, taka okazja zasługiwała na niezapomnianie świętowanie. Chodź, zaraz odpoczniesz - zapewniła go z wyrozumiałością, z jaką nie powitałyby żadnego mężczyzny, gdyby nie miała w tym własnego interesu. Nie u niej powinien teraz być, zamierzał wrócić gdzieś indziej. Do Belviny? Wszystko jedno, będzie wdzięczna, że nie widziała go w takim stanie. - Bawiliście się z Ramseyem? Opowiedz, też pił na obie nóżki? - zainteresowała się równie uprzejmie, zamykając za nim drzwi lecznicy. Zaśmiała się, z nieco większym trudem niż wcześniej, gdy musnął jej policzek ustami, ale nie cofnęła się, zamiast tego musnęła dłonią jego ramię, a chwilę później splotła swoje palce z jego, by zaprowadzić go do kuchni lecznicy - miała nadzieję, że nie narobi po drodze rabanu, który mógłby zbudzić jej pacjentów, ale po prawdzie było to ryzyko, które gotowa była ponieść. Ta wizyta mogła przynieść jej wiele interesujących informacji, teraz już była tego pewna.
- To wszystko dla twojej wygody - zapewniła go, gdy zapytał o przemeblowanie. - Nie uwierzysz, jak dobre są teraz krzesła - Pokiwała z przekonaniem głową, kiedy głaskał ścianę; chciała usadowić go przy kuchennym stole. - Wypróbuj, miękkie jak poduszka - Były twarde, ale w tym stanie mógłby przytulić młotek i pomylić go z kobietą.
- Na co masz ochotę? Ognistą? Kanapeczkę na przegryzienie? - zapytała ciepło, z uśmiechem, siląc się na ten ton pomimo rozespania, roziskrzone oczy wyczekiwały jego obecności; cofnęła się pod ścianę, gościnnie wpuszczając go do środka. - Mogę ci podgrzać rosół - dodała po chwili, równie ciepło, szukając odpowiedzi na potrzeby całkowicie sprutego czarodzieja, w im lepszym nastroju będzie, tym więcej z niego wyciągnie. O ile tylko jego pamięć na to pozwoli... Puściła mimo uszu wtrącenie, że chciał wrócić wcześniej. - To nic. Cieszę się, że dobrze się bawiłeś, taka okazja zasługiwała na niezapomnianie świętowanie. Chodź, zaraz odpoczniesz - zapewniła go z wyrozumiałością, z jaką nie powitałyby żadnego mężczyzny, gdyby nie miała w tym własnego interesu. Nie u niej powinien teraz być, zamierzał wrócić gdzieś indziej. Do Belviny? Wszystko jedno, będzie wdzięczna, że nie widziała go w takim stanie. - Bawiliście się z Ramseyem? Opowiedz, też pił na obie nóżki? - zainteresowała się równie uprzejmie, zamykając za nim drzwi lecznicy. Zaśmiała się, z nieco większym trudem niż wcześniej, gdy musnął jej policzek ustami, ale nie cofnęła się, zamiast tego musnęła dłonią jego ramię, a chwilę później splotła swoje palce z jego, by zaprowadzić go do kuchni lecznicy - miała nadzieję, że nie narobi po drodze rabanu, który mógłby zbudzić jej pacjentów, ale po prawdzie było to ryzyko, które gotowa była ponieść. Ta wizyta mogła przynieść jej wiele interesujących informacji, teraz już była tego pewna.
- To wszystko dla twojej wygody - zapewniła go, gdy zapytał o przemeblowanie. - Nie uwierzysz, jak dobre są teraz krzesła - Pokiwała z przekonaniem głową, kiedy głaskał ścianę; chciała usadowić go przy kuchennym stole. - Wypróbuj, miękkie jak poduszka - Były twarde, ale w tym stanie mógłby przytulić młotek i pomylić go z kobietą.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ognistą i kanapeczkę jeszcze bym zrozumiał, ale rosołek? Od kiedy Belvina potrafiła gotować zupy? Może nie minęła jedna noc, a cały tydzień? Miesiąc? Nie, niemożliwe. Po takim czasie to bym wyleciał za drzwi, a nie mógł podziwiać jej wdzięki w tym szlafroczku. Byłem jednak w zbyt dobrym nastroju, aby szalenie się nad tym rozwodzić. -To brzmi jak miód na moje wielkie serce- odparłem. -Muszę wybierać? Nie mogę dostać wszystkiego?- mruknąłem stojąc wciąż przy ścianie. Rosół, a whisky to były propozycje poniżej pasa, całe szczęście, że nie zaproponowała jeszcze jednej opcji, bo już w ogóle nie wiedziałbym co zrobić. Może zaś wszystko przede mną? Zdawała być się w jeszcze lepszym nastroju niżeli ja.
-No właśnie gdzieś mi zniknęłaś i tak o- wzruszyłem ramionami. Kojarzyłem, że była ze mną w Wenus, a przynajmniej na samym początku. -Szukałem cię całą noc, caluteńką- próbowałem stanąć prosto i zatrzymać ją, kiedy wędrowaliśmy w tylko jej znanym kierunku. Wymagało to czasu, podobnie jak i równowagi, ale na szczęście w końcu mi się to udało. -No i nie znalazłem- rozłożyłem szeroko ramiona w geście bezradności, a na mojej twarzy pojawił się swego rodzaju grymas, który miał przypominać smutek. Wyszło z tego tyle co nic, jednak musiała docenić intencje. -Ale teraz cię znalazłem. Widzisz, poszukiwania artefaktów na coś się przydały- zaśmiałem się pod nosem i finalnie pozwoliłem prowadzić dalej. Nie kojarzyłem pomieszczenia, w jakim się znaleźliśmy, ale rzecz jasna nie powiedziałbym tego głośno – jeszcze by pomyślała, że jestem pijany, czy pod wpływem innych używek. Udawanie trzeźwego szło mi naprawdę całkiem nieźle, rano zamierzałem być z siebie dumny.
-Żeby tylko na obie- machnąłem ręką rozbawiony. -Naprawdę trzymał tempo, wszyscy trzymali!- rzadko zdarzało mi się unosić głos, dlatego od razu zakryłem dłonią usta, jakby sam zdziwiony własnym entuzjazmem. -Ale ze mnie buc, jeszcze obudzę naszych szanownych sąsiadów- dodałem rzecz jasna nawet się tym nie przejmując. Te zachlejmordy nieustannie robiły raban, więc mogłem im się ten jeden, przypadkowy raz odwdzięczyć.
-Jesteś niesamowita- rzuciłem, po czym schyliłem się, aby dotknąć powierzchnię siedziska. Pech chciał, że znajdowało się znacznie niżej niż przypuszczałem. Wpierw sam straciłem równowagę, a następnie z hukiem wylądowałem wraz z krzesłem na ziemi; naprawdę przyjemnie chłodnej posadzce. -Blyat- przekląłem po rosyjsku, jak to miałem w zwyczaju. Zamiast jednak podnieść się, to doczołgałem się do ściany i oparłem o nią plecami. -Tu będzie bezpieczniej- rzuciłem z szerokim uśmiechem. -Jakoś mi dzisiaj gorąco- dodałem niby na swoje usprawiedliwienie.
-No właśnie gdzieś mi zniknęłaś i tak o- wzruszyłem ramionami. Kojarzyłem, że była ze mną w Wenus, a przynajmniej na samym początku. -Szukałem cię całą noc, caluteńką- próbowałem stanąć prosto i zatrzymać ją, kiedy wędrowaliśmy w tylko jej znanym kierunku. Wymagało to czasu, podobnie jak i równowagi, ale na szczęście w końcu mi się to udało. -No i nie znalazłem- rozłożyłem szeroko ramiona w geście bezradności, a na mojej twarzy pojawił się swego rodzaju grymas, który miał przypominać smutek. Wyszło z tego tyle co nic, jednak musiała docenić intencje. -Ale teraz cię znalazłem. Widzisz, poszukiwania artefaktów na coś się przydały- zaśmiałem się pod nosem i finalnie pozwoliłem prowadzić dalej. Nie kojarzyłem pomieszczenia, w jakim się znaleźliśmy, ale rzecz jasna nie powiedziałbym tego głośno – jeszcze by pomyślała, że jestem pijany, czy pod wpływem innych używek. Udawanie trzeźwego szło mi naprawdę całkiem nieźle, rano zamierzałem być z siebie dumny.
-Żeby tylko na obie- machnąłem ręką rozbawiony. -Naprawdę trzymał tempo, wszyscy trzymali!- rzadko zdarzało mi się unosić głos, dlatego od razu zakryłem dłonią usta, jakby sam zdziwiony własnym entuzjazmem. -Ale ze mnie buc, jeszcze obudzę naszych szanownych sąsiadów- dodałem rzecz jasna nawet się tym nie przejmując. Te zachlejmordy nieustannie robiły raban, więc mogłem im się ten jeden, przypadkowy raz odwdzięczyć.
-Jesteś niesamowita- rzuciłem, po czym schyliłem się, aby dotknąć powierzchnię siedziska. Pech chciał, że znajdowało się znacznie niżej niż przypuszczałem. Wpierw sam straciłem równowagę, a następnie z hukiem wylądowałem wraz z krzesłem na ziemi; naprawdę przyjemnie chłodnej posadzce. -Blyat- przekląłem po rosyjsku, jak to miałem w zwyczaju. Zamiast jednak podnieść się, to doczołgałem się do ściany i oparłem o nią plecami. -Tu będzie bezpieczniej- rzuciłem z szerokim uśmiechem. -Jakoś mi dzisiaj gorąco- dodałem niby na swoje usprawiedliwienie.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Zdusiła westchnienie, kiedy Drew opadł gdzieś obok krzesła zamiast na nim, była za słaba, żeby go utrzymać, nie da rady też wciągnąć go na siedzenie, więc po prostu zignorowała ten fakt, zgodnie z jego narracją zachowując się tak, jakby usiadł na podłodze umyślnie. Oczywiście, że tak, Drew. Zatrzasnęła ramę okna, zamykając dostęp do świeżego powietrza - często zostawiała otwarte okna na noc. Rześka noc mogłaby go otrzeźwić, a na tym przecież nikomu tutaj nie zależało.
- Ugoszczę cię jak na bohatera przystało - zapewniła go, gdy spytał o konieczność wyboru. - Cały kraj jest z was dzisiaj dumny. Jestem i ja - ciągnęła, rozpalając ogień pod garnkiem. Wywar był przygotowany na jutrzejszy dzień, mogła go poświęcić w imię wyższych celów. - To moja wina - dodała pośpiesznie, kiedy wspomniał, że nie mógł jej znaleźć. Mówił o niej czy o Belvinie? A czy to miało znaczenie? Do jutra i tak zapomni. - Przytłoczył mnie gwar, a nie chciałam psuć ci zabawy. Zasłużyłeś na nią, podobnie jak twoi przyjaciele. Mam nadzieję, że dobrze wykorzystaliście ten czas - stwierdziła ze słodyczą tak sztuczną, że tylko ogromne ilości alkoholu mogłyby nadać jej wiarygodności. Chochlą przelała rosół do glinianego kubka, nawet nie myśląc o misce i łyżce. Nie zamierzała myć podłogi przez pół nocy. Kucnęła naprzeciw niego, podając mu potrawę. - Przecież wiedziałam, że w końcu mnie odnajdziesz. Zawsze podziwiałam cię za umiejętności poszukiwania artefaktów. Może potem ja spróbuję odnaleźć twój... - westchnęła tęsknie do jego mało zabawnego żartu, który jednak go rozbawił. Morgano, czy w całym Londynie w ogóle było tyle alkoholu? Czy oni w ogóle zastanawiali się, co by było, gdyby Zakon zaatakował teraz, kiedy oni wszyscy leżeli spici w trzy rzycie w burdelu w towarzystwie dziwek, które w najlepszym razie mogły tylko pozarażać ich rzeżączką, a w najgorszym popodrzynać gardła?
- Na trzy nóżki? - dopytała ciepło, jeszcze nim wstała i zajęła miejsce przy stole, opodal niego. - Ramsey dobrze się bawił? To twój przyjaciel, chyba nie poszedł tam... sam? - dopytała, z troską dźwięczącą w głosie, choć wplecenie jej w te słowa kosztowało ją wiele wysiłku. Na szczęście spodziewała się, że możliwości poznawcze Drew będą w tym momencie niekoniecznie w pełni sprawne. - Nikt nie powinien być sam w noc zwycięstwa - wymruczała z rozmarzeniem wspierając podbródek o dłonie. No dalej, opowiesz mi coś, prawda? - Ale jestem pewna, że dostaliście w Wenus dokładnie to, na co zasłużyliście, czyż nie? - dopytała tym samym tonem, przyjęcie miało odbyć się w Wenus - sama myśl o podobnym pomyśle wprawiała ją w zażenowanie. Doskonale wiedziała, co działo się tam za kulisami, niegdyś pomagała tamtejszym dziewczynom. Pomyślała też o Deirdre, która jeszcze niedawno tam pracowała - to musiało być dla niej jak policzek. Obrzydliwe. - Bohaterowie zasługują na wszystko, co najlepsze. A nawet na więcej - zapewniła go z pełnym oddania uśmiechem. - Tam dopiero musiało być... gorąco - odniosła się do jego słów w zamyśleniu. - Och, przepraszam. Przecież to oczywiste, że jak zawsze nie brakowało wam odwagi. Po prostu... ekscytuje mnie to, jak was doceniono. Myślałam, że opowiesz... - zakłopotała się jak podlotek przyłapany na pikanterii, choć zdradzał ją oczywisty brak rumieńca. No, dalej Drew. Nie chcesz zaimponować stęsknionej kobiecie?
- Ugoszczę cię jak na bohatera przystało - zapewniła go, gdy spytał o konieczność wyboru. - Cały kraj jest z was dzisiaj dumny. Jestem i ja - ciągnęła, rozpalając ogień pod garnkiem. Wywar był przygotowany na jutrzejszy dzień, mogła go poświęcić w imię wyższych celów. - To moja wina - dodała pośpiesznie, kiedy wspomniał, że nie mógł jej znaleźć. Mówił o niej czy o Belvinie? A czy to miało znaczenie? Do jutra i tak zapomni. - Przytłoczył mnie gwar, a nie chciałam psuć ci zabawy. Zasłużyłeś na nią, podobnie jak twoi przyjaciele. Mam nadzieję, że dobrze wykorzystaliście ten czas - stwierdziła ze słodyczą tak sztuczną, że tylko ogromne ilości alkoholu mogłyby nadać jej wiarygodności. Chochlą przelała rosół do glinianego kubka, nawet nie myśląc o misce i łyżce. Nie zamierzała myć podłogi przez pół nocy. Kucnęła naprzeciw niego, podając mu potrawę. - Przecież wiedziałam, że w końcu mnie odnajdziesz. Zawsze podziwiałam cię za umiejętności poszukiwania artefaktów. Może potem ja spróbuję odnaleźć twój... - westchnęła tęsknie do jego mało zabawnego żartu, który jednak go rozbawił. Morgano, czy w całym Londynie w ogóle było tyle alkoholu? Czy oni w ogóle zastanawiali się, co by było, gdyby Zakon zaatakował teraz, kiedy oni wszyscy leżeli spici w trzy rzycie w burdelu w towarzystwie dziwek, które w najlepszym razie mogły tylko pozarażać ich rzeżączką, a w najgorszym popodrzynać gardła?
- Na trzy nóżki? - dopytała ciepło, jeszcze nim wstała i zajęła miejsce przy stole, opodal niego. - Ramsey dobrze się bawił? To twój przyjaciel, chyba nie poszedł tam... sam? - dopytała, z troską dźwięczącą w głosie, choć wplecenie jej w te słowa kosztowało ją wiele wysiłku. Na szczęście spodziewała się, że możliwości poznawcze Drew będą w tym momencie niekoniecznie w pełni sprawne. - Nikt nie powinien być sam w noc zwycięstwa - wymruczała z rozmarzeniem wspierając podbródek o dłonie. No dalej, opowiesz mi coś, prawda? - Ale jestem pewna, że dostaliście w Wenus dokładnie to, na co zasłużyliście, czyż nie? - dopytała tym samym tonem, przyjęcie miało odbyć się w Wenus - sama myśl o podobnym pomyśle wprawiała ją w zażenowanie. Doskonale wiedziała, co działo się tam za kulisami, niegdyś pomagała tamtejszym dziewczynom. Pomyślała też o Deirdre, która jeszcze niedawno tam pracowała - to musiało być dla niej jak policzek. Obrzydliwe. - Bohaterowie zasługują na wszystko, co najlepsze. A nawet na więcej - zapewniła go z pełnym oddania uśmiechem. - Tam dopiero musiało być... gorąco - odniosła się do jego słów w zamyśleniu. - Och, przepraszam. Przecież to oczywiste, że jak zawsze nie brakowało wam odwagi. Po prostu... ekscytuje mnie to, jak was doceniono. Myślałam, że opowiesz... - zakłopotała się jak podlotek przyłapany na pikanterii, choć zdradzał ją oczywisty brak rumieńca. No, dalej Drew. Nie chcesz zaimponować stęsknionej kobiecie?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Mętnym spojrzeniem objąłem szczupłe plecy, kiedy to zdecydowała się zamknąć okno, co zrzuciłem na karb mojego głośnego zachowania. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że stało za tym wszystkim coś więcej, ale czego mogłem się spodziewać? Byłem tak sponiewierany, iż pomyliłem panią gospodarz z własną partnerką i co gorsze – może nawet zabawniejsze – wciąż byłem przekonany, że znajdowałem się we własnych, czterech ścianach. -Ale to tu? Tak w kuchni?- chciałem wygiąć wargi w szelmowskim wyrazie, obrócić jej słowa w ciekawą i kuszącą propozycję, ale zapewne wyszło to komicznie. Oczywiście w ogóle tego nie wyłapałem – sam dla siebie brzmiałem trzeźwo, choć utrzymanie pionu graniczyło z cudem. -Twoja wina?- ściągnąłem brwi nieco zaskoczony. Belvina, nawet gdybym widział, że przypadkowo podpaliła mieszkanie, to nigdy by się do tego nie przyznała i co ważniejsze zrzuciła wszystko na mnie. -Chyba naprawdę jesteś ze mnie dumna, bo wcześniej to słowo nawet nie przechodziło ci przez gardło- wydukałem z szerokim uśmiechem nie będąc w stanie połączyć żadnych kropek. Mając kilka przebłysków świadomości nastawiłem się na batalię, wiadro zimnej wody prosto w twarz i parę niewybrednych komentarzy, a zamiast tego dostałem same pyszności oraz propozycje, z której w każdej innej sytuacji zapewne bym skorzystał. Z resztą wówczas byłem przekonany, że podołałbym łóżkowym igraszkom, choć w istocie usnąłbym sekundę po zetknięciu się z miękką pościelą. -Najlepiej. Nawet nie wiesz ile ciekawych pomysłów wyszło w trakcie rozmów- zaśmiałem się pod nosem na samo wspomnienie igrzysk z udziałem mugoli i krakena.
Przemknąłem wzrokiem po jej twarzy, gdy kucnęła naprzeciw mnie i przechyliłem nieco głowę. Coś mi nie pasowało, ale nie zamierzałem dzielić się tym głośno, bowiem zaraz jakieś wątpliwości weźmie za ujmę i dobry nastrój szlag trafi. Była piękna, jak zawsze, ale przy tym nieco inna niżeli zwykle. Mieszało mi się już od tego alkoholu i tych parszywych ziemniaków. Musiałem wziąć się w garść, bo inaczej wszystkie pochwały skończą się równie szybko, jak zaczęły. -Chyba naprawdę ktoś ma na coś ochotę- rzuciłem dwuznacznie, po czym przesunąłem dłonią wzdłuż jej obojczyka i zahaczyłem palcem o kraniec szlafroczka. -Nie obraziłbym się, jakbyś go zdjęła- mruknąłem z kąśliwym uśmieszkiem, po czym chwyciłem kubek pełen ciepłego rosołku. -Gotować też się nauczyłaś w jeden wieczór? Czy to jedna z tych trucizn, jaką chciałaś mnie napoić?- dziś każdy kto chciałby się po mnie pozbyć by świętował, bowiem bez zastanowienia skosztowałem zupy. -Dobra- mruknąłem zaglądając łapczywym wzrokiem do kubka. -Nie najdroższa, nie jest dobra. Jest zajebista- skwitowałem ponownie zanurzając wargi w gorącym trunku, który o dziwo był lepszy niżeli ognista – a przynajmniej teraz, gdy najwyraźniej potrzebowałem czegoś, co nie miało w sobie procentów. -Mógłbym zostawać namiestnikiem każdego wieczora, jeśli zawsze byś tak mnie witała- zaśmiałem się pod nosem, po czym chwyciłem kraniec własnej koszuli i poruszyłem nim czując coraz większy gorąc. -Nie wiem czy to ta trucizna, czy ty mnie tak rozgrzewasz, ale naprawdę jest paskudnie ciepło- skwitowałem odstawiwszy naczynie tuż obok siebie. Temperatura stawała się nie do zniesienia, dlatego wolnym, niezgrabnym ruchem zacząłem rozpinać guziki własnej, wierzchniej garderoby. Dlaczego w ogóle musiałem to robić? -A no- mruknąłem bardziej skupiony na zdejmowaniu odzieży, jak samej rozmowie. Nawiązywała do tego Ramseya już dwukrotnie, na cholerę chciała o nim tyle wiedzieć? -Poszliśmy z Traversem oglądać- zatrzymałem się w trakcie zdania i westchnąłem głęboko. -Ale tylko i wyłącznie oglądać, ja ci obiecuje, jak tu siedzę i egzystuję, syrenki. Takie wiesz z ogonem- ułożyłem dłonie nad głową imitując cholera wie co i złączyłem nogi starając się naśladować ruch ogona. -No nigdy ich nie widziałem- zerknąłem na kobietę i od razu zrozumiałem, że nie pokładała w mych słowach krzty wiary. -No robiły takie plum, plum. Plum?- zawahałem się przez moment, ale patrzenie to przecież nie zdrada. No błagam. -Ramsey zjadł te ziemniaki, coś gadał o żonie i ślad po nim zaginął. Ostatni zostaliśmy na placu boju najdroższa, naprawde ostatni- westchnąłem głęboko, jakbyśmy co najmniej mieli we dwójkę bronić londyńskich murów. -No w Wenus dostaliśmy wszystko, każdy był zadowolony. Na pstryknięcie palców spełniano każdą zachciankę- taka prawda, choć dwuznaczna w kontekście zadanego pytania. Z pewnością malujący się na mej twarzy uśmiech był tylko gwoździem do trumny, ale chodziło mi o zupełnie coś innego. -Było gorąco- potwierdziłem jej słowa podpisując tym samym pakt z samym diabłem, choć wciąż nie miałem pojęcia kim on był. Sallow coś tam gadał o mugolskich bóstwach i jakoś tak utknęło mi to w głowie, zupełnie bez powodu. -Docenione było nad wyraz, nie spodziewałem się, że aż tak nas ugoszczą. Coś konkretnego chcesz wiedzieć? Wypiłem trochę, wróciłem, żyję?- no i poszło. Niech się dzieje wola nieba, wpierdol będzie dostać trzeba.
Przemknąłem wzrokiem po jej twarzy, gdy kucnęła naprzeciw mnie i przechyliłem nieco głowę. Coś mi nie pasowało, ale nie zamierzałem dzielić się tym głośno, bowiem zaraz jakieś wątpliwości weźmie za ujmę i dobry nastrój szlag trafi. Była piękna, jak zawsze, ale przy tym nieco inna niżeli zwykle. Mieszało mi się już od tego alkoholu i tych parszywych ziemniaków. Musiałem wziąć się w garść, bo inaczej wszystkie pochwały skończą się równie szybko, jak zaczęły. -Chyba naprawdę ktoś ma na coś ochotę- rzuciłem dwuznacznie, po czym przesunąłem dłonią wzdłuż jej obojczyka i zahaczyłem palcem o kraniec szlafroczka. -Nie obraziłbym się, jakbyś go zdjęła- mruknąłem z kąśliwym uśmieszkiem, po czym chwyciłem kubek pełen ciepłego rosołku. -Gotować też się nauczyłaś w jeden wieczór? Czy to jedna z tych trucizn, jaką chciałaś mnie napoić?- dziś każdy kto chciałby się po mnie pozbyć by świętował, bowiem bez zastanowienia skosztowałem zupy. -Dobra- mruknąłem zaglądając łapczywym wzrokiem do kubka. -Nie najdroższa, nie jest dobra. Jest zajebista- skwitowałem ponownie zanurzając wargi w gorącym trunku, który o dziwo był lepszy niżeli ognista – a przynajmniej teraz, gdy najwyraźniej potrzebowałem czegoś, co nie miało w sobie procentów. -Mógłbym zostawać namiestnikiem każdego wieczora, jeśli zawsze byś tak mnie witała- zaśmiałem się pod nosem, po czym chwyciłem kraniec własnej koszuli i poruszyłem nim czując coraz większy gorąc. -Nie wiem czy to ta trucizna, czy ty mnie tak rozgrzewasz, ale naprawdę jest paskudnie ciepło- skwitowałem odstawiwszy naczynie tuż obok siebie. Temperatura stawała się nie do zniesienia, dlatego wolnym, niezgrabnym ruchem zacząłem rozpinać guziki własnej, wierzchniej garderoby. Dlaczego w ogóle musiałem to robić? -A no- mruknąłem bardziej skupiony na zdejmowaniu odzieży, jak samej rozmowie. Nawiązywała do tego Ramseya już dwukrotnie, na cholerę chciała o nim tyle wiedzieć? -Poszliśmy z Traversem oglądać- zatrzymałem się w trakcie zdania i westchnąłem głęboko. -Ale tylko i wyłącznie oglądać, ja ci obiecuje, jak tu siedzę i egzystuję, syrenki. Takie wiesz z ogonem- ułożyłem dłonie nad głową imitując cholera wie co i złączyłem nogi starając się naśladować ruch ogona. -No nigdy ich nie widziałem- zerknąłem na kobietę i od razu zrozumiałem, że nie pokładała w mych słowach krzty wiary. -No robiły takie plum, plum. Plum?- zawahałem się przez moment, ale patrzenie to przecież nie zdrada. No błagam. -Ramsey zjadł te ziemniaki, coś gadał o żonie i ślad po nim zaginął. Ostatni zostaliśmy na placu boju najdroższa, naprawde ostatni- westchnąłem głęboko, jakbyśmy co najmniej mieli we dwójkę bronić londyńskich murów. -No w Wenus dostaliśmy wszystko, każdy był zadowolony. Na pstryknięcie palców spełniano każdą zachciankę- taka prawda, choć dwuznaczna w kontekście zadanego pytania. Z pewnością malujący się na mej twarzy uśmiech był tylko gwoździem do trumny, ale chodziło mi o zupełnie coś innego. -Było gorąco- potwierdziłem jej słowa podpisując tym samym pakt z samym diabłem, choć wciąż nie miałem pojęcia kim on był. Sallow coś tam gadał o mugolskich bóstwach i jakoś tak utknęło mi to w głowie, zupełnie bez powodu. -Docenione było nad wyraz, nie spodziewałem się, że aż tak nas ugoszczą. Coś konkretnego chcesz wiedzieć? Wypiłem trochę, wróciłem, żyję?- no i poszło. Niech się dzieje wola nieba, wpierdol będzie dostać trzeba.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
- Chcesz powiedzieć, że bohater nie poradzi sobie na stole? - spytała, spoglądając przy tym prosto na Drew. Oczywiście, wiedziała, że sobie nie poradzi. Tylko dlatego to proponowała. Westchnęła teatralnie, choć w duchu trochę się zezłościła. Ona też to słyszała od mężczyzn, z którymi się spotykała - Belvinę też oskarżano o to, że nie potrafiła przyznać się do błędu? Czy wszyscy mężczyźni są tak bezczelni i bezkrytyczni? - Ale na razie posiedź jeszcze chwilę, ukochany - pośpieszyła mu z pomocą, by nie potrzebował wymówek, czemu wstać nie potrafi. Za chwilę na pewno się uda. Zapomni zanim zaśnie. - Opowiesz mi, jakie to były pomysły? - zapytała z nadzieją maskującą obawy, w istocie szczerze zaciekawiona rojeniami mężczyzn, z których większość była zimnymi skurwysynami, a z których wszyscy byli pijani nie tylko sukcesem. Uśmiechnęła się, kiedy dotknął jej obojczyka, przesunął dłoń ku krańcowi podomki, zaśmiała się niemal figlarnie, czule zsunęła jego dłoń i powstała, udając, że ma jeszcze w kuchni dużo do zrobienia. - Jak tylko zjesz, mój miły. Rozgrzej najpierw siebie, a potem mnie - poprosiła, kiedy w jego rękach znalazł się już talerz rosołu, rozluźniając mięśnie twarzy, gdy tylko znalazła się tyłem do niego. Zmarszczyła brew, cóż też on mówił, Belvina nie potrafiła gotować? Powinna z nią chyba poważnie porozmawiać. Uszy więdły jej od komplementów, które przyjęła z kolejnym sztucznym uśmiechem.
- Tej nocy postarałam się bardziej, niż zwykle - podjęła jego narrację, choć czuła, że nie jest to sprawiedliwe wobec Belviny. Podskórnie czuła, że zrozumie. Gra toczyła się o dużą stawkę. Będzie jej to musiała wyjaśnić. Obserwowała jego mocowania z koszulą z konsternacją, zastanawiając się, czy gacie też zacznie ściągać - mimo wszystko za ścianą miała pacjentów. Ostatecznie doszła do wniosku, ze kiedy wreszcie zaśnie, będzie mogła zakryć go kocem. Większość weźmie go za trupa i nie będzie dociekała. - Mhm - przytaknęła zatem jego wywodowi, nie proponując bynajmniej otwarcia okna. Ależ nie, świeże powietrze przyda mu się jutro, ale nie teraz. Kiwała głową, kiedy opowiadał o syrenkach. Kiwała głową, a jej usta nawet nie drgnęły, choć na dźwięk trzeciego plum finalnie jej brew uniosła się nieznacznie wyżej. - Byliście tylko we dwójkę? Ty i Travers? - dopytała z zastanowieniem, niech to szlag, w takim razie Ramsey nie był z nim całą noc. Zatem z kim? I nagle - nagle poczuła, jakby dostała obuchem prosto w twarz. - Żonie? Zatwardziały kawaler wreszcie się ustatkował? - dopytała, nie chcąc, by głos jej zadrżał. Drew i tak nie był zdolny wychwycić z niego subtelności, ale teraz nie chodziło już tylko o Drew, chodziło o nią samą. - Przyszedł z nią? To twój przyjaciel, powinnam ją poznać - dodała po chwili, chwytając się pierwszej lepszej myśli. Powie mu o niej coś więcej?
Zachcianki? Spełniali wszystkie? Było gorąco? Niech ich pochłonie siedem piekieł, zajmowali się walką czy sutenerstwem? Od dawna mężczyźni, a jednak wciąż chłopcy. Mieli troszczyć się o przyszłość kraju, a nie potrafili się zatroszczyć nawet o siebie tu i teraz. Nie mogła uwierzyć, że Ramsey tak po prostu się ożenił - jakby o niej całkiem zapomniał. To przedłużające się milczenie, dziwne listy, minęło tyle czasu, a ona wierzyła, że i tak do niej przyjdzie. Jak bardzo musiała być naiwna?
- Dość tego - zirytowała się, zakładając ramiona na piersi. Nagle, bezdusznie i gwałtownie przekreślając pieczołowicie budowany nastrój. - Do spania - zarządziła krótko, nie patrząc nawet na Drew - a za okno, gdzie zaczynał budzić się blady świt. Myślała nad tym, co powiedział i nad tym, co powinna z tym zrobić. Wysłać mu list z gratulacjami?
- Tej nocy postarałam się bardziej, niż zwykle - podjęła jego narrację, choć czuła, że nie jest to sprawiedliwe wobec Belviny. Podskórnie czuła, że zrozumie. Gra toczyła się o dużą stawkę. Będzie jej to musiała wyjaśnić. Obserwowała jego mocowania z koszulą z konsternacją, zastanawiając się, czy gacie też zacznie ściągać - mimo wszystko za ścianą miała pacjentów. Ostatecznie doszła do wniosku, ze kiedy wreszcie zaśnie, będzie mogła zakryć go kocem. Większość weźmie go za trupa i nie będzie dociekała. - Mhm - przytaknęła zatem jego wywodowi, nie proponując bynajmniej otwarcia okna. Ależ nie, świeże powietrze przyda mu się jutro, ale nie teraz. Kiwała głową, kiedy opowiadał o syrenkach. Kiwała głową, a jej usta nawet nie drgnęły, choć na dźwięk trzeciego plum finalnie jej brew uniosła się nieznacznie wyżej. - Byliście tylko we dwójkę? Ty i Travers? - dopytała z zastanowieniem, niech to szlag, w takim razie Ramsey nie był z nim całą noc. Zatem z kim? I nagle - nagle poczuła, jakby dostała obuchem prosto w twarz. - Żonie? Zatwardziały kawaler wreszcie się ustatkował? - dopytała, nie chcąc, by głos jej zadrżał. Drew i tak nie był zdolny wychwycić z niego subtelności, ale teraz nie chodziło już tylko o Drew, chodziło o nią samą. - Przyszedł z nią? To twój przyjaciel, powinnam ją poznać - dodała po chwili, chwytając się pierwszej lepszej myśli. Powie mu o niej coś więcej?
Zachcianki? Spełniali wszystkie? Było gorąco? Niech ich pochłonie siedem piekieł, zajmowali się walką czy sutenerstwem? Od dawna mężczyźni, a jednak wciąż chłopcy. Mieli troszczyć się o przyszłość kraju, a nie potrafili się zatroszczyć nawet o siebie tu i teraz. Nie mogła uwierzyć, że Ramsey tak po prostu się ożenił - jakby o niej całkiem zapomniał. To przedłużające się milczenie, dziwne listy, minęło tyle czasu, a ona wierzyła, że i tak do niej przyjdzie. Jak bardzo musiała być naiwna?
- Dość tego - zirytowała się, zakładając ramiona na piersi. Nagle, bezdusznie i gwałtownie przekreślając pieczołowicie budowany nastrój. - Do spania - zarządziła krótko, nie patrząc nawet na Drew - a za okno, gdzie zaczynał budzić się blady świt. Myślała nad tym, co powiedział i nad tym, co powinna z tym zrobić. Wysłać mu list z gratulacjami?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Strona 18 z 19 • 1 ... 10 ... 17, 18, 19
Sień
Szybka odpowiedź