Sień
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sień
Z zewnątrz budynek przypomina odrapaną starą piętrową chatę, wątłe drewniane drzwi niewątpliwie nie są skuteczną ochroną przed złodziejami - prowadzą do nich trzy lekko spróchniałe schodki. Przez otwarte okno wiatr wypycha firankę splecioną z bujnym bluszczem, a wokół roztacza się zapach przypominający o śmierci - raz za czas zmieszany z siarkowymi wyziewami i ostrym zapachem ziół. Sień prowadzi do dalszych pomieszczeń, jest zakończona schodami, przez które można się przedostać do części mieszkalnej. Krzesełka ustawione pod ścianą ustawione są z myślą o oczekujących pacjentach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Nie usłyszała już żadnych pytań. Słyszała tylko głos kobiety. Słuchała jej, nie traciła z nią kontaktu. I było jej wygodniej, mówienie zabierało jej za dużo energii. I tak, miała jej o wiele za mało by w ogóle myśleć o ruszaniu się z tego miejsca dopóki nie wyzdrowieje. Dziwna rzecz, siła woli działa do momentu uzyskania poczucia bezpieczeństwa. Potem opuszcza człowieka, pozostawiając go w jeszcze gorszym stanie niż wcześniej. Na szczęście Samantha była teraz faktycznie w dobrych rękach, nie był to pozór, iluzja bezpieczeństwa. Cassandra raczej nie chciała, by jej pacjenci umierali jej w lecznicy, nie działa to zbyt pozytywnie na biznes.
Na wszystko co do niej mówiła Vablatsky, rudowłosa dziewczyna reagowała jedynie krótkimi, cichymi pomrukami i lekkim kiwaniem głowy. Na szczęście to wszystko miało się wkrótce skończyć. Lekkie potknięcie ze strony uzdrowicielki nie mogło się prędko powtórzyć, w końcu raczej znała się na rzeczy. Inaczej Weasleyówna nie trafiłaby do tego miejsca. To pogłoski, urywki rozmów innych Rycerzy ją tu przyprowadziły. Same dobre zdania. Dziwna sprawa. Musiała pewnie wiedzieć o ich organizacji więcej niż Sam się spodziewała.
Tym razem zaklęcie kobiety dało jakiś efekt. Ruda poczuła zmianę, nie miała jednak ani odwagi, ani siły spojrzeć na zabieg, który jest na jej ciele wykonywany. Skupiła się na oddechu. Wolnym, spokojnym, głębokim oddechu. Nie umiała myśleć, bolała ją głowa. Ledwo trzymała się jeszcze przy świadomości. Niech to się skończy, chciałaby już zasnąć i w spokoju odpoczywać, wracając do zdrowia.
Na wszystko co do niej mówiła Vablatsky, rudowłosa dziewczyna reagowała jedynie krótkimi, cichymi pomrukami i lekkim kiwaniem głowy. Na szczęście to wszystko miało się wkrótce skończyć. Lekkie potknięcie ze strony uzdrowicielki nie mogło się prędko powtórzyć, w końcu raczej znała się na rzeczy. Inaczej Weasleyówna nie trafiłaby do tego miejsca. To pogłoski, urywki rozmów innych Rycerzy ją tu przyprowadziły. Same dobre zdania. Dziwna sprawa. Musiała pewnie wiedzieć o ich organizacji więcej niż Sam się spodziewała.
Tym razem zaklęcie kobiety dało jakiś efekt. Ruda poczuła zmianę, nie miała jednak ani odwagi, ani siły spojrzeć na zabieg, który jest na jej ciele wykonywany. Skupiła się na oddechu. Wolnym, spokojnym, głębokim oddechu. Nie umiała myśleć, bolała ją głowa. Ledwo trzymała się jeszcze przy świadomości. Niech to się skończy, chciałaby już zasnąć i w spokoju odpoczywać, wracając do zdrowia.
Nie odjęła od razu różdżki od jej ciała; przez chwilę przyglądała się skórze, z której zaczynało schodzić ciężkie odmrożenie - rany ustępowały. Przyłożyła wierzch dłoni do skóry brzucha Samanthy, choć ręka uzdrowicielki wciąż wydawała się dużo cieplejsza, to temperatura ciała jej pacjentki wyraźnie wybiła się w górę. Zbliżał się koniec tej męczarni - przynajmniej dla rudej. Wydziedziczonej Weasleyówny, niecodzienna osobliwość.
- Zaraz poczujesz ulgę - obiecała, cicho, chcąc uspokoić dziewczynę; ujęła w dłoń fiolkę z eliksirem wzmacniającym i odkorkowała buteleczkę, odczekawszy, aż aromat dotarł do jej nosa - chciała się upewnić, czy mikstura była świeża. I odpowiednia, doceniała pomoc Lysandry, ale siedmioletnia asystentka miała prawo popełniać błędy. Wszystko jednak wyglądało - i, przede wszystkim, pachniało - tak jak powinno. - Pij - bardziej poprosiła niż poleciła, przytykając rozgrzane w palcach szkło do jej spierzchniętych zmęczeniem ust. - A już za parę dni będziesz mogła się pochwalić, że przemarzłaś w trakcie pożaru. - To dość niecodzienne, prawda? Wspomnienie z gatunku tych, które zostają na całe życie, choć można odnieść wrażenie, że bez niego człowiek byłby równie szczęśliwy. Jak na taką katastrofę - Samantha miała dużo szczęścia. Wyglądało na to, że zdołała uciec zanim poddusiła się kłębiącym pożarem, uniknęła również obrażeń od ognia - jej przygoda minionej nocy mogła się skończyć dużo gorzej. A teraz - była już w dobrych rękach. Najlepszych, nieskromnie, ale zupełnie szczerze mówiąc. Uśmiechnęła się delikatnie od córki, która kolejny raz powróciła - niosąc ciężki, gruby koc.
- Położysz się tutaj, nie mam wolnej pryczy. Nie będzie najwygodniej, ale z pewnością ciepło - i będę mogła mieć na ciebie oko. - Przyglądała się jej uważnie, poszukując reakcji, nie dziwiła się jej pomrukom - była naprawdę wykończona. Objęła jej brzuch obiema dłońmi, biorąc różdżkę w zęby, doszukując się dalszych obrażeń - uniosła jej koszulę wyżej, ale krótkie oględziny nie odnalazły więcej przypadłości. Odmrożenia uporządkowała, teraz Weasleyówna - wydziedziczona Weasleyówna - potrzebowała już tylko czasu. Wstała z klęczek, odbierając od Lysandry koc i rozrzuciła go na drewnianej posadzce, na wyświechtanym prześcieradle, które leżało nieopodal, tuż obok krzesła, zerkając ponaglająco na córkę - przyda się jeszcze jeden, żeby utrzymać ciepło. - Daj mi rękę - poprosiła, chcąc pomóc jej wstać - i przenieść się na podłogę.
- Zaraz poczujesz ulgę - obiecała, cicho, chcąc uspokoić dziewczynę; ujęła w dłoń fiolkę z eliksirem wzmacniającym i odkorkowała buteleczkę, odczekawszy, aż aromat dotarł do jej nosa - chciała się upewnić, czy mikstura była świeża. I odpowiednia, doceniała pomoc Lysandry, ale siedmioletnia asystentka miała prawo popełniać błędy. Wszystko jednak wyglądało - i, przede wszystkim, pachniało - tak jak powinno. - Pij - bardziej poprosiła niż poleciła, przytykając rozgrzane w palcach szkło do jej spierzchniętych zmęczeniem ust. - A już za parę dni będziesz mogła się pochwalić, że przemarzłaś w trakcie pożaru. - To dość niecodzienne, prawda? Wspomnienie z gatunku tych, które zostają na całe życie, choć można odnieść wrażenie, że bez niego człowiek byłby równie szczęśliwy. Jak na taką katastrofę - Samantha miała dużo szczęścia. Wyglądało na to, że zdołała uciec zanim poddusiła się kłębiącym pożarem, uniknęła również obrażeń od ognia - jej przygoda minionej nocy mogła się skończyć dużo gorzej. A teraz - była już w dobrych rękach. Najlepszych, nieskromnie, ale zupełnie szczerze mówiąc. Uśmiechnęła się delikatnie od córki, która kolejny raz powróciła - niosąc ciężki, gruby koc.
- Położysz się tutaj, nie mam wolnej pryczy. Nie będzie najwygodniej, ale z pewnością ciepło - i będę mogła mieć na ciebie oko. - Przyglądała się jej uważnie, poszukując reakcji, nie dziwiła się jej pomrukom - była naprawdę wykończona. Objęła jej brzuch obiema dłońmi, biorąc różdżkę w zęby, doszukując się dalszych obrażeń - uniosła jej koszulę wyżej, ale krótkie oględziny nie odnalazły więcej przypadłości. Odmrożenia uporządkowała, teraz Weasleyówna - wydziedziczona Weasleyówna - potrzebowała już tylko czasu. Wstała z klęczek, odbierając od Lysandry koc i rozrzuciła go na drewnianej posadzce, na wyświechtanym prześcieradle, które leżało nieopodal, tuż obok krzesła, zerkając ponaglająco na córkę - przyda się jeszcze jeden, żeby utrzymać ciepło. - Daj mi rękę - poprosiła, chcąc pomóc jej wstać - i przenieść się na podłogę.
bo ty jesteś
prządką
prządką
To chyba pierwszy raz, kiedy czuła się bezpieczna, bo ktoś faktycznie się o nią troszczył. No, oczywiście to dlatego, bo sama zgłosiła się po pomoc, a owa osoba wykonywała po prostu swoją pracę, ale to poczucie nie traciło przez te okoliczności na sile. I było po prostu... Miłe, przyjemne - bo co może być przyjemniejsze od znikającego powoli ze wszystkich zajętych obrażeniami skrawków ciała ogromnego bólu? Chyba tylko sen.
Oddana całkowicie na łaskę Cassandry, włożyła najszczersze chęci i resztki sił, by pozwolić wlewanemu jej do ust płynowi szybko pokonać pierwsze odległości jej układu pokarmowego. Gdy tak się stało i fiolka opuściła już okolice jej warg, te rozszerzyły się nieco w błogim, słabym uśmiechu. Wzięła głęboki oddech. Tym razem brzmiał on lżej... Jak oddech wolności. Zapewniana była, że teraz wystarczy już tylko się położyć. To tyle.
Następnych swoich poczynań raczej nie będzie pamiętała. Działała raczej nieświadomie, kierowana poleceniami i pomocnymi rękami uzdrowicielki. Odpłynęła już prawie całkowicie. Podała rękę, jej mięśnie automatycznie poszły w ruch - ostatni, na więcej już nie było stać jej organizmu - i przy pomocy swojej ratowniczki trafiła na rozłożony na podłodze koc. Nie było jej niewygodnie, nie było jej zimno. Nie było jej już w ogóle.
Oddana całkowicie na łaskę Cassandry, włożyła najszczersze chęci i resztki sił, by pozwolić wlewanemu jej do ust płynowi szybko pokonać pierwsze odległości jej układu pokarmowego. Gdy tak się stało i fiolka opuściła już okolice jej warg, te rozszerzyły się nieco w błogim, słabym uśmiechu. Wzięła głęboki oddech. Tym razem brzmiał on lżej... Jak oddech wolności. Zapewniana była, że teraz wystarczy już tylko się położyć. To tyle.
Następnych swoich poczynań raczej nie będzie pamiętała. Działała raczej nieświadomie, kierowana poleceniami i pomocnymi rękami uzdrowicielki. Odpłynęła już prawie całkowicie. Podała rękę, jej mięśnie automatycznie poszły w ruch - ostatni, na więcej już nie było stać jej organizmu - i przy pomocy swojej ratowniczki trafiła na rozłożony na podłodze koc. Nie było jej niewygodnie, nie było jej zimno. Nie było jej już w ogóle.
Traciła z nią kontakt, dostrzegała to - mętne spojrzenie, niezborne, słabe ruchy mięśni; ale to nic. Teraz już nie szkodzi. Teraz już mogła - odmrożenia wydawały się zabezpieczone, stan generalnie ustabilizowany - sen nie był już dla niej zagrożeniem, a mógł być jedynie - wybawieniem. Potrzebowała regeneracji, w jej rękach szybko dojdzie do siebie. Ujęła jej dłonie mocno, by w razie potrzeby mogła się na niej uwiesić i prędko pomogła położyć jej się na ułożonych kocach. Kontrolnie przetarła podłogę dłonią, po czym - po chwili zawahania - wysunęła różdżkę i ostrożnie, wyważonym ruchem stuknęła nią o drewniane panele. Już za chwilę poczuła, że podniosły swoją temperaturę - lekko, wydawały się nieznacznie cieplejsze od jej ciała - ale jednak, Samantha potrzebowała teraz przede wszystkim ciepła. Przykucnęła przy niej, już nieprzytomnej, osuwając jej spodnie, by sprawdzić jeszcze dolne partie ciała - lecz nogi wydawały się być w dobrym stanie. Ubierając ją z powrotem, zadbała, by zakryć każdy kawałek jej nagiego ciała. Śpij dobrze - lisico, która zdradziła. Siedząc, z podwiniętą spódnicą, na własnych nogach tuż obok i odgarniając rude włosy z jej bladej twarzy zastanawiała się nad jej historią, wiedząc, że nigdy nie będzie miała odwagi o nią zapytać. Obdarzyła subtelnym uśmiechem córkę, odbierając od niej jeszcze jeden koc - nieco już wyświechtany, nieco załatany; tłok w lecznicy sprawiał, że środki Cassandry stawały się mocno ograniczone. Złożyła go w pół i okryła nim Samanthę szczelnie, jeszcze przez chwilę pozostając przy niej - rzucając nad nią zaklęcia diagnostyczne, żeby upewnić się, czy nie pominęła żadnych urazów, niewidocznych na pierwszy rzut oka, a może nawet nieuświadomionych sobie przez samą pacjentkę. Nie wykrywszy jednak żadnych nieprawidłowości więcej, w końcu wstała, odsyłając córkę do lecznicy - gdzie i sama powinna wrócić, zająć się pacjentami. Po drodze odnalazła jeszcze mosiężny termofor, który sam magicznie rozgrzewał znajdującą się w środku wodę i zachowywał ciepłą temperaturę tak długo, jak długo było to konieczne - i wypełniwszy go po brzegi, a następnie szczelnie traktując zamknięciem, wsunęła pod koce, na których leżała panna Weasley.
Jeszcze dzień, może dwa i dojdziesz do siebie - albo nie nazywam się Cassandra Vablatsky.
/zt x2?
Jeszcze dzień, może dwa i dojdziesz do siebie - albo nie nazywam się Cassandra Vablatsky.
/zt x2?
bo ty jesteś
prządką
prządką
|30 kwietnia
Było ciemno i zimno. Edgar teleportował się w dobrze znane progi rodzinnego sklepu, od razu odnajdując drogę do drewnianego krzesła, na które ciężko opadł. Oddychał głęboko, próbując ułożyć sobie w głowie wszystkie wydarzenia, które przemykały mu przed oczami z prędkością światła. Nie dochodziła do niego prawda o Quentinie, zbyt bolesna, żeby teraz oddać się rozpaczy i żałobie. Adrenalina wciąż krążyła w jego żyłach, niwelując na moment ból poparzonych rąk i nóg, lecz w końcu do jego nozdrzy dotarł nieprzyjemny swąd spalonej skóry. To kazało mu wrócić na ziemię i zbadać swoje obrażenia. Spuszczenie wzroku sprawiło, że poparzona skóra nagle zaczęła go przeraźliwie piec, jakby to oczy były odpowiedzialne za odczuwanie bólu. Szata była w wielu miejscach przedarta i nadpalona, ułatwiając mu odnalezienie większości obrażeń, które choć nie prezentowały się najprzyjemniej, były niczym w porównaniu z tym co spotkało jego brata. Wciąż nie dopuszczał do siebie wiadomości o jego śmierci; tylko nieliczne myśli uderzały w niego jak fala tsunami. Uświadomił sobie, że wciąż ściska palce na różdżce, aż zbielały mu knykcie. Wycelował nią w rany, wypowiadając zachrypniętym głosem odpowiednią inkantację, ale nic nie uległo poprawie. Czy to przez drżącą dłoń, przez zmęczenie czy też zbytnie rozkojarzenie - nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Oparł się o niewygodne oparcie krzesła i przymknął oczy, nie wiedząc co ze sobą teraz zrobić. Ostatnio czuł się podobnie po śmierci Wilforda i naiwnie żywił nadzieję, że nigdy nie będzie zmuszony przeżywać tego ponownie. A jednak stało się i to z jego winy, jego nieuwagi i egoizmu. Nie był w stanie wrócić do Durham tak jak nie był w stanie opowiedzieć co się stało. Nie potrafiłby teraz niczego wytłumaczyć, wstydziłby się samego siebie i samego siebie miałby dość. Ból poparzonych kończyn jednak dawał o sobie coraz dotkliwiej znać, więc Edgar chcąc nie chcąc otworzył oczy i, patrząc na oparzenia, zastanawiał się do kogo pójść po pomoc. Nigdy o nią nie prosił; z tego też względu nauczył się podstaw magii leczniczej, by w podobnych sytuacjach móc poradzić sobie samemu. Jednak nie miał zamiaru siebie oszukiwać, nie w tej kwestii, nie był w stanie się wyleczyć. Wtedy pomyślał o sławetnej Cassandrze i jej lecznicy dla oprychów; jeszcze tam nie był i wcale nie miał zamiaru tego zmieniać, ale teraz nie widział lepszego rozwiązania. Wstał, a po jego ciele rozeszła się fala bólu, lecz zignorował ją i ruszył w kierunku lecznicy. Edgar Burke, podpierający się laską, brudny od sadzy, w porwanej i nadpalonej szacie. Prawdziwy lord. Choć wciąż starał się kroczyć z resztką dumy, a jego niebieskie oczy nie straciły chłodnej powagi. Stanął przed drewnianymi drzwiami, lustrując pobieżnie cały budynek. Sprawiał wrażenie jakby w każdej chwili mógł się zawalić; zapewne pomoc medyczna będzie odpowiadała standardom, ale w tym momencie nieszczególnie się tym przejmował. Uchylił delikatnie drzwi, rozejrzał się dookoła ulicy i wszedł do środka. Jego oczom od razu ukazał się troll, więc stanął nieopodal zamiast iść wgłąb mieszkania. Cassandra z pewnością już wie o jego obecności.
Było ciemno i zimno. Edgar teleportował się w dobrze znane progi rodzinnego sklepu, od razu odnajdując drogę do drewnianego krzesła, na które ciężko opadł. Oddychał głęboko, próbując ułożyć sobie w głowie wszystkie wydarzenia, które przemykały mu przed oczami z prędkością światła. Nie dochodziła do niego prawda o Quentinie, zbyt bolesna, żeby teraz oddać się rozpaczy i żałobie. Adrenalina wciąż krążyła w jego żyłach, niwelując na moment ból poparzonych rąk i nóg, lecz w końcu do jego nozdrzy dotarł nieprzyjemny swąd spalonej skóry. To kazało mu wrócić na ziemię i zbadać swoje obrażenia. Spuszczenie wzroku sprawiło, że poparzona skóra nagle zaczęła go przeraźliwie piec, jakby to oczy były odpowiedzialne za odczuwanie bólu. Szata była w wielu miejscach przedarta i nadpalona, ułatwiając mu odnalezienie większości obrażeń, które choć nie prezentowały się najprzyjemniej, były niczym w porównaniu z tym co spotkało jego brata. Wciąż nie dopuszczał do siebie wiadomości o jego śmierci; tylko nieliczne myśli uderzały w niego jak fala tsunami. Uświadomił sobie, że wciąż ściska palce na różdżce, aż zbielały mu knykcie. Wycelował nią w rany, wypowiadając zachrypniętym głosem odpowiednią inkantację, ale nic nie uległo poprawie. Czy to przez drżącą dłoń, przez zmęczenie czy też zbytnie rozkojarzenie - nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Oparł się o niewygodne oparcie krzesła i przymknął oczy, nie wiedząc co ze sobą teraz zrobić. Ostatnio czuł się podobnie po śmierci Wilforda i naiwnie żywił nadzieję, że nigdy nie będzie zmuszony przeżywać tego ponownie. A jednak stało się i to z jego winy, jego nieuwagi i egoizmu. Nie był w stanie wrócić do Durham tak jak nie był w stanie opowiedzieć co się stało. Nie potrafiłby teraz niczego wytłumaczyć, wstydziłby się samego siebie i samego siebie miałby dość. Ból poparzonych kończyn jednak dawał o sobie coraz dotkliwiej znać, więc Edgar chcąc nie chcąc otworzył oczy i, patrząc na oparzenia, zastanawiał się do kogo pójść po pomoc. Nigdy o nią nie prosił; z tego też względu nauczył się podstaw magii leczniczej, by w podobnych sytuacjach móc poradzić sobie samemu. Jednak nie miał zamiaru siebie oszukiwać, nie w tej kwestii, nie był w stanie się wyleczyć. Wtedy pomyślał o sławetnej Cassandrze i jej lecznicy dla oprychów; jeszcze tam nie był i wcale nie miał zamiaru tego zmieniać, ale teraz nie widział lepszego rozwiązania. Wstał, a po jego ciele rozeszła się fala bólu, lecz zignorował ją i ruszył w kierunku lecznicy. Edgar Burke, podpierający się laską, brudny od sadzy, w porwanej i nadpalonej szacie. Prawdziwy lord. Choć wciąż starał się kroczyć z resztką dumy, a jego niebieskie oczy nie straciły chłodnej powagi. Stanął przed drewnianymi drzwiami, lustrując pobieżnie cały budynek. Sprawiał wrażenie jakby w każdej chwili mógł się zawalić; zapewne pomoc medyczna będzie odpowiadała standardom, ale w tym momencie nieszczególnie się tym przejmował. Uchylił delikatnie drzwi, rozejrzał się dookoła ulicy i wszedł do środka. Jego oczom od razu ukazał się troll, więc stanął nieopodal zamiast iść wgłąb mieszkania. Cassandra z pewnością już wie o jego obecności.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skrzypiące drzwi zwróciły jej uwagę, akurat siedziała na jednej z pryczy, zmieniając opatrunek pacjentowi zbiegłemu z Wywerny - od czasu pożaru jej lecznica pękała w szwach. Pozwoliła sobie zakończyć tę czynność, obwiązując ramię mężczyzny, którego nie znała, czystym białym materiałem; odkąd żyje nie pamiętała drugiej takiej tragedii. Nie dowiedziała się - jeszcze - co właściwie wydarzyło się w pubie, ale nie miała czasu nawet o tym pomyśleć - ranni nie przestawali napływać, a ona nie miała ich już gdzie przechowywać. Edgar mógł to zauważyć - ledwie stanął w przedsionku, mógł dostrzec Samanthę Weasley otuloną kocami, śpiącą na podłodze w przejściu. Po niedługim czasie Cassandra wyłoniła się z ciemnego korytarza, przecierając ubrudzone cudzą krwią dłonie w czerwoną już szmatę, białą koszulę, rozpiętą pod szyją, przyozdabiały krwiste smugi, a czarna spódnica szeleściła przy stawianych krokach. Rozpoznała go - nie mogłoby być inaczej, Burke'owie cieszyli się w tych stronach szczególnym szacunkiem i nawet ona nie mogła tego lekceważyć.
- Lord Edgar Burke - przedstawiła go więc sobie na głos, nie bez zaskoczenia, lekko przekrzywiając głowę - i oddając szmatkę, którą oczyściła dłonie, na tacę z ułożonymi posiłkami, którą właśnie przenosiła obok mała, niezwykle podobna do niej samej dziewczynka - znikając w pomieszczeniach w głębi. Przy takim gwarze jej pomoc pozostawała nieoceniona. - Najstarszy z braci Burke - dodała tonem uzupełnienia, podkreślając wagę jego osoby, nieczęsto gościła u siebie podobne persony. Ostrożnie skinęła głową - z czymś, co można by odczytać jako oznakę szacunku. Nadpalona szata i sadza, jaką ta była upstrzona, nie odejmowała mu prezencji, znajdował się w miejscu, w którym ludzie zwykle wyglądali dużo gorzej - szybko jednak naprowadziły myśli Cassandry na najbardziej oczywisty tor. Pożar wciąż zbierał swoje żniwa, powinien był pojawić się tutaj wcześniej. - Zwłoka nie sprzyja oparzeniom, pozostawione samym sobie zwykle tylko się zaogniają - pozwoliła sobie zauważyć, unosząc wzrok ku jego źrenicom; szukała w nich potwierdzenia lub zaprzeczenia jej domysłów. Przeniosła wzrok na trolla, który widocznie zatrzymał arystokratę w przejściu. - Spokojnie, Umhra - szepnęła cicho; stworzenie wydało z siebie ostry warkot, nim ułożyło głowę na zgiętym ramieniu i wróciło do snu. Złożyła dłonie razem, z przodu, oczekując przedstawienia sprawy.
- Lord Edgar Burke - przedstawiła go więc sobie na głos, nie bez zaskoczenia, lekko przekrzywiając głowę - i oddając szmatkę, którą oczyściła dłonie, na tacę z ułożonymi posiłkami, którą właśnie przenosiła obok mała, niezwykle podobna do niej samej dziewczynka - znikając w pomieszczeniach w głębi. Przy takim gwarze jej pomoc pozostawała nieoceniona. - Najstarszy z braci Burke - dodała tonem uzupełnienia, podkreślając wagę jego osoby, nieczęsto gościła u siebie podobne persony. Ostrożnie skinęła głową - z czymś, co można by odczytać jako oznakę szacunku. Nadpalona szata i sadza, jaką ta była upstrzona, nie odejmowała mu prezencji, znajdował się w miejscu, w którym ludzie zwykle wyglądali dużo gorzej - szybko jednak naprowadziły myśli Cassandry na najbardziej oczywisty tor. Pożar wciąż zbierał swoje żniwa, powinien był pojawić się tutaj wcześniej. - Zwłoka nie sprzyja oparzeniom, pozostawione samym sobie zwykle tylko się zaogniają - pozwoliła sobie zauważyć, unosząc wzrok ku jego źrenicom; szukała w nich potwierdzenia lub zaprzeczenia jej domysłów. Przeniosła wzrok na trolla, który widocznie zatrzymał arystokratę w przejściu. - Spokojnie, Umhra - szepnęła cicho; stworzenie wydało z siebie ostry warkot, nim ułożyło głowę na zgiętym ramieniu i wróciło do snu. Złożyła dłonie razem, z przodu, oczekując przedstawienia sprawy.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Już w Wywernie przestał odczuwać upływający czas. Nie potrafił określić czy od tamtych wydarzeń minęła godzina czy może pięć - nie był też pewien jak długo czekał na Cassandrę. Trwało to jednak wystarczająco długo, by mógł dokładniej przyjrzeć się wnętrzu ubogiego przedsionka. Wodził wzrokiem po drzemiącym trollu, starych meblach, niewielkiej pajęczynie wiszącej w rogu przy suficie. Wtem zauważył swego rodzaju zawiniątko, dopiero po chwili rozpoznając w nim Samanthę Weasley. A więc ostatecznie trafił w to samo miejsce. Gdyby nie apatyczność, która w tym momencie rządziła każdą komórką jego ciała, zapewne wzdrygnąłby się na myśl o uzyskiwaniu pomocy tam gdzie robił to cały margines londyńskiej społeczności, w tym jego własny pracownik i to w dodatku wilkołak. Teraz jednak fakt zniżenia się do jej poziomu mu nie przeszkadzał, w zasadzie nawet nie do końca do niego dochodził. Chciał jedynie pozbyć się oparzeń, to był jego plan na ten konkretny moment, później będzie się zastanawiał nad kolejnym. Czy wrócić od razu do Durham, czy przenocować na zapleczu, czy wrócić do zgliszcz. Może napisać do Wynonny? Zawsze zdecydowany i pewny siebie, w tym momencie nie potrafił podjąć żadnej konkretnej decyzji. Czuł się zagubiony we własnych myślach, które uparcie przypominały mu o wcześniejszych wydarzeniach, stąd też nie od razu zawrócił uwagę na idącą ku niemu Cassandrę. Uniósł na nią wzrok dopiero wtedy, gdy usłyszał swoje imię. Zmierzył ją niedyskretnie wzrokiem, od razu zauważając liczne plamy krwi na jej ubraniu - czyli faktycznie każdy zbieg z Wywerny znalazł u niej schronienie. Przynajmniej tak śmiał podejrzewać, że ten brud był wynikiem szatańskiej pożogi, która zmieniła cały budynek w pył.
Kiwnął delikatnie głową na potwierdzenie swojej tożsamości, choć doskonale zdawał sobie sprawę ze swojej rozpoznawalności na tych terenach, po czym przeniósł na chwile wzrok na małą dziewczynkę. Jedyny z braci chciał ją poprawić, ale nie potrafił wydobyć z siebie tych słów. Zamiast tego nie powiedział nic, jak zresztą miał w zwyczaju, jedynie słuchając trafionych domysłów Cassandry. Czekał aż po tej pobieżnej diagnozie weźmie się do pracy, ta jednak nawet się nie ruszyła, więc ostatecznie Edgar poprawił chwyt na srebrnej rękojeści swojej laski i powiedział - Tak, potrzebuję pomocy w wyleczeniu oparzeń - Wyrażenie potrzebuję pomocy padało z jego ust wyjątkowo rzadko, jednak przez ciągłe spięcie i szok nie panował do końca nad swoim zachowaniem. Nie ważył słów, nie przejmował się do końca swoim rodowym honorem ani nawet reputacją. Chciał tylko pozbyć się oznak oparzeń i wyjść. Tylko tyle albo aż tyle - to się jeszcze okaże. - Więc nie zwlekajmy - dodał, nawiązując do jej krótkiej wypowiedzi. Był pewny, że go przyjmie - jego nazwisko otwierało większość nokturnowych drzwi, a Cassandra nie wyglądała na głupią kobietę. Edgar podejrzewał, że doskonale wie ile korzyści może przynieść jej dobrze wykonana usługa i nie zrezygnuje z tej okazji. Mogła być pewna, że prędzej czy później ta pomoc zostanie jej odwzajemniona, w tej czy innej formie.
Kiwnął delikatnie głową na potwierdzenie swojej tożsamości, choć doskonale zdawał sobie sprawę ze swojej rozpoznawalności na tych terenach, po czym przeniósł na chwile wzrok na małą dziewczynkę. Jedyny z braci chciał ją poprawić, ale nie potrafił wydobyć z siebie tych słów. Zamiast tego nie powiedział nic, jak zresztą miał w zwyczaju, jedynie słuchając trafionych domysłów Cassandry. Czekał aż po tej pobieżnej diagnozie weźmie się do pracy, ta jednak nawet się nie ruszyła, więc ostatecznie Edgar poprawił chwyt na srebrnej rękojeści swojej laski i powiedział - Tak, potrzebuję pomocy w wyleczeniu oparzeń - Wyrażenie potrzebuję pomocy padało z jego ust wyjątkowo rzadko, jednak przez ciągłe spięcie i szok nie panował do końca nad swoim zachowaniem. Nie ważył słów, nie przejmował się do końca swoim rodowym honorem ani nawet reputacją. Chciał tylko pozbyć się oznak oparzeń i wyjść. Tylko tyle albo aż tyle - to się jeszcze okaże. - Więc nie zwlekajmy - dodał, nawiązując do jej krótkiej wypowiedzi. Był pewny, że go przyjmie - jego nazwisko otwierało większość nokturnowych drzwi, a Cassandra nie wyglądała na głupią kobietę. Edgar podejrzewał, że doskonale wie ile korzyści może przynieść jej dobrze wykonana usługa i nie zrezygnuje z tej okazji. Mogła być pewna, że prędzej czy później ta pomoc zostanie jej odwzajemniona, w tej czy innej formie.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie odpowiedziała od razu, z wciąż złożonymi rękoma przed sobą, razem, dopiero po chwili skinęła głową, cofając się o krok, gestem wskazując korytarz ciągnący się wzdłuż lecznicy. Nie miała dużo miejsca, wydziedziczoną Weasleyównę musiała przyjąć w przejściu; nie miała jednak zamiaru raczyć podobną gościną Edgara Burke'a. Zdawała sobie sprawę z tego, że jego obecność tutaj była na swój sposób wyjątkowa - jak i z tego, że nigdzie indziej podobnej opieki nie dostanie. Bo nikt inny tyle co ona nie - nie potrafił, życie nauczyło ją więcej niż Mung swoich wykwalifikowanych uzdrowicieli, nawet, jeśli na pierwszy rzut oka - z pewnością - nie sprawiała takiego wrażenia. Nie zamierzała również wcisnąć go na siłę do lazaretu, w którym znajdowały się prowizoryczne łóżka - wszystkie były zajęte. Przyjaciół będących zarazem ważniejszymi osobistościami na tych terenach - teraz Mroczny Znak na przedramieniu wzbudzał szacunek, choć wciąż nie wiedziała, z czym się to wiązało - przyjmowała zwykle obok, w niewielkim pomieszczeniu, w którym suszyła zioła; zaprowadziła tam Edgara, ani razu nie oglądając się za siebie. Zakurzony krótki korytarz, naznaczony brunatnymi krwawymi plamami na wyszczerbionym starym drewnie, musiał znacznie różnić się od zamków, w których przyszło dorastać lordowi Burke. Cassandra nie miała przed sobą świętości, nie uginała kolan przed arystokratami - przed nikim właściwie - ponad wszystko wynosząc własną wolność i niezależność, choć sama była tylko nokturnową metą. Znała jednak swoją wartość - i nie potrzebowała uznania. Edgara traktowała z szacunkiem, z jakim nie zwracała się tutaj do nikogo - choć który zapewne i tak daleki był służalczym gestom jego domowych skrzatów.
Wąskie pomieszczenie było jaśniejsze niż wnętrza, w których go przyjęła; na sznurze zawieszonym wysoko pod sufitem suszyła się szałwia, której zapach roztaczał się w powietrzu; miał szczęście, jeszcze wczoraj również to pomieszczenie miało zbyt wielu gości, dziś już tylko na jednym z sienników, uśpiony eliksirem słodkiego snu, drzemał Magnus Rowle. Mulciberowie, pomimo ran, w nagłym zrywie opuścili jej lecznicę krótko przed pożarem - a ona udawała, że nie dostrzegała tego zaskakującego zbiegu okoliczności. Przysiadła naprzeciw Magnusa, po drugiej części niewielkiego pomieszczenia, na drugim sienniku, zginając nogi, gestem zapraszając do siebie Edgara - nie miała tu ani krzeseł ani tym bardziej foteli, ale potrzebowała mieć do niego dostęp; musiał przysiąść przy niej.
- Musisz mi powiedzieć, gdzie jesteś ranny - wyjaśniła pokrótce, skinąwszy głową dziewczynce, która przez cały ten czas - niepostrzeżenie - mknęła za nimi; wiedziała, że powinna przynieść odpowiednie maści. - I pomóc dostać się do ran. - Nie miała zamiaru uczynić więcej, niż on na to pozwalał - ani ściągać z niego szaty, ani oglądać go całego, kiedy sam dobrze wiedział, gdzie odczuwał największy ból. Edgar Burke w pewien sposób był władcą tego miejsca, niekwestionowanym królem - witaj wśród poddanych, lordzie Burke; jej usta zadrżały, a złośliwy uśmiech znikąd pojawił się wtem na jej bladej twarzy.
Wąskie pomieszczenie było jaśniejsze niż wnętrza, w których go przyjęła; na sznurze zawieszonym wysoko pod sufitem suszyła się szałwia, której zapach roztaczał się w powietrzu; miał szczęście, jeszcze wczoraj również to pomieszczenie miało zbyt wielu gości, dziś już tylko na jednym z sienników, uśpiony eliksirem słodkiego snu, drzemał Magnus Rowle. Mulciberowie, pomimo ran, w nagłym zrywie opuścili jej lecznicę krótko przed pożarem - a ona udawała, że nie dostrzegała tego zaskakującego zbiegu okoliczności. Przysiadła naprzeciw Magnusa, po drugiej części niewielkiego pomieszczenia, na drugim sienniku, zginając nogi, gestem zapraszając do siebie Edgara - nie miała tu ani krzeseł ani tym bardziej foteli, ale potrzebowała mieć do niego dostęp; musiał przysiąść przy niej.
- Musisz mi powiedzieć, gdzie jesteś ranny - wyjaśniła pokrótce, skinąwszy głową dziewczynce, która przez cały ten czas - niepostrzeżenie - mknęła za nimi; wiedziała, że powinna przynieść odpowiednie maści. - I pomóc dostać się do ran. - Nie miała zamiaru uczynić więcej, niż on na to pozwalał - ani ściągać z niego szaty, ani oglądać go całego, kiedy sam dobrze wiedział, gdzie odczuwał największy ból. Edgar Burke w pewien sposób był władcą tego miejsca, niekwestionowanym królem - witaj wśród poddanych, lordzie Burke; jej usta zadrżały, a złośliwy uśmiech znikąd pojawił się wtem na jej bladej twarzy.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ruszył powoli za Cassandrą, rozglądając się po wnętrzu mieszkania. Próbował wyłapać jak najwięcej szczegółów, lecz jedyne co rzucało mu się w oczy to wszechobecne plamy krwi i ranni leżący gdzie popadnie. Standard tego miejsca nie robił na nim wrażenia, ale nie odczuwał potrzeby jak najszybszej ucieczki. W ciągu swojego życia miał okazję przebywać nie tylko w rodowych pałacach, również jego praca wymagała obracania się w nokturnowym półświatku. Zdarzało mu się wchodzić do rozpadających kamienic, w których ludzie tworzyli namiastkę domu, nie było mu to aż tak obce jak można by sądzić po ubiorze i rodowym sygnecie. Nie zmieniało to jednak faktu, że gdyby nie wymagająca sytuacja, wolałby być leczony w miejscu bardziej sterylnym.
Wszedł za kobietą do kolejnego pomieszczenia, schylając nieco głowę, by nie zahaczyć o suszące się zioła. Ich mocna woń szybko dostała się do jego nozdrzy, powodując niewielkie zawroty głowy. Nie przywykł do takich zapachów, choć w sklepie również panowała duchota. Przystanął na moment, rozglądając się uważnie po pokoju, zauważając znajomą sylwetkę, drzemiącą na jednym z sienników. Dopiero po chwili rozpoznał w nim nikogo innego jak swojego dobrego znajomego, Magnusa Rowle'a. Jego obecność w tym miejscu go zaciekawiła, ale w ogóle nie zdziwiła - gdzie, jeżeli nie tutaj, mieliby się udać. Nie chciał tego głośno przyznawać, był jednak świadomy, że w tym momencie pozostało mu zdać się na łaskę niewykwalifikowanej uzdrowicielki. Nie podobało mu się to, nie lubił być od kogoś zależny, a jednak nie miał innego wyjścia jak posłusznie wykonać jej proste polecenia. Stanął obok niej, ignorując obecność małej dziewczynki, zdejmując z siebie nadpalony płaszcz. - Łydki i ręce - odpowiedział zdawkowo, rozpinając guziki koszuli. Przysłonięta płaszczem nie ubrudziła się tak bardzo, teraz wyraźnie ze wszystkim kontrastując. Zdjął ją, odkładając na bok, samemu zerkając na poparzenia ciągnące się po całej długości jego rąk. Nawet dla jego niewprawionego oka nie wyglądały na bardzo poważne, nie chciał jednak ich ignorować i czekać aż wda się zakażenie. Usiadł na sienniku, powoli podwijając nogawki ciemnych spodni, wedle życzenia odsłaniając poparzone łydki. Dopiero wtedy podniósł na nią wzrok, oczywiście zauważając na jej twarzy kpiący uśmiech. Musiała być świadoma swojej chwilowej przewagi nad jego osobą. Normalnie nie byłby w stanie wytrzymać i z przyjemnością uświadomiłby ją w błędzie takowego myślenia, teraz jednak sprawiał wrażenie jakby niczego nie widział. - Pozostaną po tym blizny? - Zapytał, siląc się na spokój, patrząc w jej zielone oczy. Nie był aż takim estetą, na jego ciele widniało parę większych i mniejszych blizn, te jednak szczególnie by mu przeszkadzały. Wolał nie posiadać tak oczywistego dowodu przebywania w płonącej Wywernie.
Wszedł za kobietą do kolejnego pomieszczenia, schylając nieco głowę, by nie zahaczyć o suszące się zioła. Ich mocna woń szybko dostała się do jego nozdrzy, powodując niewielkie zawroty głowy. Nie przywykł do takich zapachów, choć w sklepie również panowała duchota. Przystanął na moment, rozglądając się uważnie po pokoju, zauważając znajomą sylwetkę, drzemiącą na jednym z sienników. Dopiero po chwili rozpoznał w nim nikogo innego jak swojego dobrego znajomego, Magnusa Rowle'a. Jego obecność w tym miejscu go zaciekawiła, ale w ogóle nie zdziwiła - gdzie, jeżeli nie tutaj, mieliby się udać. Nie chciał tego głośno przyznawać, był jednak świadomy, że w tym momencie pozostało mu zdać się na łaskę niewykwalifikowanej uzdrowicielki. Nie podobało mu się to, nie lubił być od kogoś zależny, a jednak nie miał innego wyjścia jak posłusznie wykonać jej proste polecenia. Stanął obok niej, ignorując obecność małej dziewczynki, zdejmując z siebie nadpalony płaszcz. - Łydki i ręce - odpowiedział zdawkowo, rozpinając guziki koszuli. Przysłonięta płaszczem nie ubrudziła się tak bardzo, teraz wyraźnie ze wszystkim kontrastując. Zdjął ją, odkładając na bok, samemu zerkając na poparzenia ciągnące się po całej długości jego rąk. Nawet dla jego niewprawionego oka nie wyglądały na bardzo poważne, nie chciał jednak ich ignorować i czekać aż wda się zakażenie. Usiadł na sienniku, powoli podwijając nogawki ciemnych spodni, wedle życzenia odsłaniając poparzone łydki. Dopiero wtedy podniósł na nią wzrok, oczywiście zauważając na jej twarzy kpiący uśmiech. Musiała być świadoma swojej chwilowej przewagi nad jego osobą. Normalnie nie byłby w stanie wytrzymać i z przyjemnością uświadomiłby ją w błędzie takowego myślenia, teraz jednak sprawiał wrażenie jakby niczego nie widział. - Pozostaną po tym blizny? - Zapytał, siląc się na spokój, patrząc w jej zielone oczy. Nie był aż takim estetą, na jego ciele widniało parę większych i mniejszych blizn, te jednak szczególnie by mu przeszkadzały. Wolał nie posiadać tak oczywistego dowodu przebywania w płonącej Wywernie.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odebrała od niego płaszcz, z wolna zamykając uścisk smukłych palców na ciężkim kołnierzu drogiego materiału - odebrała również koszulę, w czasie, w którym układał się na sienniku i przygotowywał swoje ciało do oględzin, ułożyła je na pobliskim krześle. Jej oko już odruchowo pomknęło ku przedramieniowi Edgara, krótko po tym, jak je odsłonił - nagiego, pozbawionego tatuażu. Wciąż nie do końca rozumiała, co to znaczy i choć nie dociekała, to zbierała informację, chcąc odnaleźć się bezpiecznie w nadchodzącej, nowej rzeczywistości. Znak był symbolem, którego nie rozumiała, a który łączył całą tę dziwną układankę w jedną spójną całość: konserwatywną arystokrację z mrokami nokturnu i tym potwornym pożarem. Wiedza, którą posiadała, zaczynała ją przerażać. Nie dlatego, że obejmowała tajemnice iście mroczne, ale dlatego - nie mogła oprzeć się wrażeniu, że mimo ofiarowywanej im pomocy zaczynała być... niewygodna. Obawiała się tego.
Obrzuciła rany czarodzieja uważnym, skupionym spojrzeniem, wpierw na rękach, potem - na łydkach, z wolna pokręciła głową; oparzenia musiały być bolesne, dolegliwe, ale zaleczenie ich nie powinno sprawić jej większej trudności. Kilka prostych zaklęć i po bólu, kilka dni oszczędzania skóry - i po bliznach; lordowskie ciało będzie perfekcyjnie białe jak wcześniej.
- Nie powinny - odparła, tylko na krótko odwzajemniając spojrzenie; jej wzrok prędko powrócił do ran. Ujęła w dłoń poły długiej spódnicy, przysiadając na podłodze obok mężczyzny. - Nie na długo - skonkretyzowała, chwytając jego prawą rękę i przyglądając się jej wierzchowi z żywym zainteresowaniem. Dopiero po dłuższej chwili - musiała ocenić stopień zagrożenia - wyjęła z głębokiej kieszeni różdżkę wykonaną z ciemnego drewna. - Ale nie powinieneś - w ostatniej chwili odrzuciła słowo nie możesz - zaniedbywać pielęgnacji, sir, chłodne okłady przez pierwsze dni mogą okazać się konieczne. - Przyłożyła kraniec różdżki do rany, szepcząc pod nosem mantry oczyszczające rany z zabrudzeń. Nie było bardzo źle - skoro do ran nie przykleił się materiał koszuli, oparzenia nie były tak złe, jak złe być mogły, ale zwłoka w podjęciu działania wcale nie pomagała. Z jej różdżki wymknęła się delikatna, chłodna mgiełka, która miała wpierw załagodzić ranę. - Następnym razem wystarczy sowa - uniosła ku niemu spojrzenie. Zwykle odmawiała wizyt domowych, były niewygodne, ale Edgar Burke nie był byle kim; odwiedzała zresztą jego młodsze rodzeństwo. - Z dokładnym opisem ran - Żeby była w stanie wziąć ze sobą eliksiry. Z różnych przyczyn była pewna, że podobne rozwiązanie byłoby dla niego... bardziej satysfakcjonujące. - Cauma Sanavi Horribilis - szepnęła, przesuwając krańcem różdżki nad raną, wierząc, że za moment ukoi ból... i ulży estetyce.
Obrzuciła rany czarodzieja uważnym, skupionym spojrzeniem, wpierw na rękach, potem - na łydkach, z wolna pokręciła głową; oparzenia musiały być bolesne, dolegliwe, ale zaleczenie ich nie powinno sprawić jej większej trudności. Kilka prostych zaklęć i po bólu, kilka dni oszczędzania skóry - i po bliznach; lordowskie ciało będzie perfekcyjnie białe jak wcześniej.
- Nie powinny - odparła, tylko na krótko odwzajemniając spojrzenie; jej wzrok prędko powrócił do ran. Ujęła w dłoń poły długiej spódnicy, przysiadając na podłodze obok mężczyzny. - Nie na długo - skonkretyzowała, chwytając jego prawą rękę i przyglądając się jej wierzchowi z żywym zainteresowaniem. Dopiero po dłuższej chwili - musiała ocenić stopień zagrożenia - wyjęła z głębokiej kieszeni różdżkę wykonaną z ciemnego drewna. - Ale nie powinieneś - w ostatniej chwili odrzuciła słowo nie możesz - zaniedbywać pielęgnacji, sir, chłodne okłady przez pierwsze dni mogą okazać się konieczne. - Przyłożyła kraniec różdżki do rany, szepcząc pod nosem mantry oczyszczające rany z zabrudzeń. Nie było bardzo źle - skoro do ran nie przykleił się materiał koszuli, oparzenia nie były tak złe, jak złe być mogły, ale zwłoka w podjęciu działania wcale nie pomagała. Z jej różdżki wymknęła się delikatna, chłodna mgiełka, która miała wpierw załagodzić ranę. - Następnym razem wystarczy sowa - uniosła ku niemu spojrzenie. Zwykle odmawiała wizyt domowych, były niewygodne, ale Edgar Burke nie był byle kim; odwiedzała zresztą jego młodsze rodzeństwo. - Z dokładnym opisem ran - Żeby była w stanie wziąć ze sobą eliksiry. Z różnych przyczyn była pewna, że podobne rozwiązanie byłoby dla niego... bardziej satysfakcjonujące. - Cauma Sanavi Horribilis - szepnęła, przesuwając krańcem różdżki nad raną, wierząc, że za moment ukoi ból... i ulży estetyce.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 58
'k100' : 58
Sam jeszcze nie rozumiał wszystkich aspektów działań organizacji, do której należał. Został jej członkiem zaledwie parę tygodni temu, a to była dopiero jego pierwsza okazja do sprawdzenia zarówno siebie jak i innych. Zaczynał jednak rozumieć, że posiadanie charakterystycznego tatuażu wiązało się z o wiele większymi przywilejami, ale to nie był moment na zastanawianie się czy również chce go nosić. Wcześniej wydawało mu się, że tak. Nie przywykł do bycia na dole, a pozostanie zwykłym rycerzem wiązało się z wykonywaniem rozkazów wyższych rangą, choćby była to Samantha Weasley. Poza tym sama postać Toma Riddle'a była niezwykle magnetyzująca; z niewiadomych przyczyn człowiek pragnął być bliżej niego. Przez to Edgar wierzył, że jest odpowiednią osobą do zmiany świata na lepsze. Już teraz zdołał zebrać wokół siebie wielu oddanych ludzi.
Nie powinny. Te słowa go uspokoiły, nie chciał mieć na ciele żadnych pamiątek przypominających o tym wydarzeniu. Choć może powinien jakąś zachować. To niesprawiedliwe, żeby wyszedł z tego pożaru bez szwanku podczas gdy Quentin prawdopodobnie spłonął żywcem. Tej myśli jednak wciąż nie pozwalał wyjść na światło dzienne, ukrywając ból i smutek gdzieś głęboko dopóki nie znajdzie się sam. Na chwilę obecną nie potrafił sobie poradzić z tym uczuciem, choć wcale nie było nowe. Najwidoczniej nie da się do niego przyzwyczaić.
Skupił się na słuchaniu zaleceń, kiwając jedynie głową w oznace zrozumienia. Okłady, tylko tyle. Zdawał sobie sprawę ze swojego szczęścia, ale nie miał zamiaru się nim cieszyć. Uniósł wzrok chłodnych tęczówek dopiero na wzmiankę o wizycie domowej, która w ogóle nie leżała w jego guście. Nie zapraszał do Durham nikogo poza najbliższą rodziną i zaufanymi znajomymi, nie lubiąc, kiedy po komnatach posiadłości plątali się obcy ludzie. Poza tym wolał oddzielić interesy od życia rodzinnego, praktycznie wszystko załatwiając wewnątrz własnego sklepu. Cenił sobie spokój po powrocie do domu, wolałby nie widzieć w nim Cassandry. Jednak o tym poinformuje ją później, kiedy już przyjdzie taka potrzeba. - Rozumiem - powiedział, ponownie zerkając na śpiącego Magnusa, by po chwili jednak skupić się na pracy uzdrowicielki. Rany zaczynały się zasklepiać i pomału znikać razem z bólem, który choć niewielki, do tej pory nie chciał go opuścić. - Czego ci brakuje w lecznicy? - Zapytał po chwili, ale nie z zamiarem pobiegnięcia do pobliskiej apteki i wykupienia połowy jej asortymentu. Tym zająłby się jego skrzat, o ile Edgar postanowiłby faktycznie ją wynagrodzić za ofiarowaną pomoc. Bo tak naprawdę każde z nich stanęło w sytuacji bez wyjścia. Cassandrze nie opłacało się odmówić mu leczenia, Edgar z kolei nie znał nikogo innego do kogo mógłby się udać. Zerknął w bok, mając wrażenie, że niedaleko nich znowu przemknęła mała dziewczynka.
Nie powinny. Te słowa go uspokoiły, nie chciał mieć na ciele żadnych pamiątek przypominających o tym wydarzeniu. Choć może powinien jakąś zachować. To niesprawiedliwe, żeby wyszedł z tego pożaru bez szwanku podczas gdy Quentin prawdopodobnie spłonął żywcem. Tej myśli jednak wciąż nie pozwalał wyjść na światło dzienne, ukrywając ból i smutek gdzieś głęboko dopóki nie znajdzie się sam. Na chwilę obecną nie potrafił sobie poradzić z tym uczuciem, choć wcale nie było nowe. Najwidoczniej nie da się do niego przyzwyczaić.
Skupił się na słuchaniu zaleceń, kiwając jedynie głową w oznace zrozumienia. Okłady, tylko tyle. Zdawał sobie sprawę ze swojego szczęścia, ale nie miał zamiaru się nim cieszyć. Uniósł wzrok chłodnych tęczówek dopiero na wzmiankę o wizycie domowej, która w ogóle nie leżała w jego guście. Nie zapraszał do Durham nikogo poza najbliższą rodziną i zaufanymi znajomymi, nie lubiąc, kiedy po komnatach posiadłości plątali się obcy ludzie. Poza tym wolał oddzielić interesy od życia rodzinnego, praktycznie wszystko załatwiając wewnątrz własnego sklepu. Cenił sobie spokój po powrocie do domu, wolałby nie widzieć w nim Cassandry. Jednak o tym poinformuje ją później, kiedy już przyjdzie taka potrzeba. - Rozumiem - powiedział, ponownie zerkając na śpiącego Magnusa, by po chwili jednak skupić się na pracy uzdrowicielki. Rany zaczynały się zasklepiać i pomału znikać razem z bólem, który choć niewielki, do tej pory nie chciał go opuścić. - Czego ci brakuje w lecznicy? - Zapytał po chwili, ale nie z zamiarem pobiegnięcia do pobliskiej apteki i wykupienia połowy jej asortymentu. Tym zająłby się jego skrzat, o ile Edgar postanowiłby faktycznie ją wynagrodzić za ofiarowaną pomoc. Bo tak naprawdę każde z nich stanęło w sytuacji bez wyjścia. Cassandrze nie opłacało się odmówić mu leczenia, Edgar z kolei nie znał nikogo innego do kogo mógłby się udać. Zerknął w bok, mając wrażenie, że niedaleko nich znowu przemknęła mała dziewczynka.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bezbłędnie wypowiedziana inkantacja wybrzmiała w powietrzu, a ukojenie rozpełzło się po skórze Edgara, z wolna pochłaniając poparzone fragmenty skóry; rany dobrze się leczyły - los był dla niego łaskawy, zdawało jej się, że łaskawszy, niż dla innych, którzy zjawili się u niej po tamtej nocy. To dobrze, trzymanie pod dachem półmartwego lorda Burke'a z niepewnością, czy będzie w stanie wyleczyć jego rany, byłoby problematyczne na wiele różnych sposobów - naprawdę wolała zrobić to dobrze. Ujęła jego przedramiona, lekko wyginając jego ręce ku sobie, wpierw obdarzając go przepraszającym, za tę poufałość, spojrzeniem, by lepiej przyjrzeć się znakom pomiędzy żyłami wypełnionymi błękitną krwią. Pozostały lekkie zaczerwienienia, mdłe blizny, które jednak znikną, jeśli nie zapomni o pielęgnacji skóry. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że w grę nie wchodziły - w każdym razie na pewno nie tylko - kwestie estetyczne. Wszystko, co wydarzyło się tamtego dnia, pozostawiało trwałe ślady, a aurorzy z pewnością mieli już trop, jakiego towarzystwa powinni wypatrywać. Edgar Burke nie był tam jedynym arystokratą - po nitce do kłębka mogli dostać się do nich wszystkich. I choć nie wątpiła, że koneksje chroniących ludzi takich jak on były wystarczająco silne, żeby ustrzec ich przed konsekwencjami, to przecież tylko głupiec porzucał ostrożność na rzecz arogancji. Edgar Burke nie był głupcem - nie zwykła mówić w ten sposób o wielu mężczyznach, ale jego milczenie potwierdzało obraz arystokraty, który zdążyła sobie wyrobić w głowie, jeszcze go nie poznawszy.
- Zbytek łaski, sir - odparła, gdy obok jak cień przemknęła dziewczynka, Cassandra przyjęła z jej dłoni niewielki niepodpisany słoiczek, wiedziała, że mała przyniosła jej maść na oparzenia - nie musiała tego sprawdzać - jej spostrzegawcza córka szybko się uczyła, a w lecznicy - z dnia na dzień radziła sobie coraz lepiej, dorastając do odpowiedzialnych obowiązków. Nie zadaje się takich pytań, kiedy nie ma się w nich celu, Burke zresztą zdawał się w ogóle rzadko wypowiadać słowa, które nie miały celu. - Wystarczy zapłata - jeśli miała do wyboru pieniądze lub wyposażenie lecznicy, wolała to pierwsze. Miała dziecko na utrzymaniu i ciężko zarabiała na przyszłość Lysy. - Jeśli jednak jesteś ciekaw - oferowanej pomocy nie zamierzała odmawiać - po pożarze nie zostało mi wiele bandaży.
Zanurzyła prawą dłoń w słoiczku z maścią, nabierając substancji na rękę; uniosła ku niemu ostrzegawcze spojrzenie, nim dotknęła zaleczonych oparzeń, rozsmarowując wzdłuż nich lek. - Powinieneś czuć chłód - szepnęła kontrolnie, naturalne, odczuwalne reakcje ciała zawsze były najlepszym wyznacznikiem efektywności leczenia. Roztarła maść wzdłuż zaczerwienień, później - na łydkach Burke'a, uważnie przyglądając się każdemu zagonionemu fragmentowi ciała. - Jeżeli ból powróci, skontaktuj się ze mną jak najszybciej. - Nie powinien, ale wolała dmuchać na zimne, niezależnie od tego, jak niefortunnie te słowa brzmiały dzisiaj w kontekście Edgara.
- Zbytek łaski, sir - odparła, gdy obok jak cień przemknęła dziewczynka, Cassandra przyjęła z jej dłoni niewielki niepodpisany słoiczek, wiedziała, że mała przyniosła jej maść na oparzenia - nie musiała tego sprawdzać - jej spostrzegawcza córka szybko się uczyła, a w lecznicy - z dnia na dzień radziła sobie coraz lepiej, dorastając do odpowiedzialnych obowiązków. Nie zadaje się takich pytań, kiedy nie ma się w nich celu, Burke zresztą zdawał się w ogóle rzadko wypowiadać słowa, które nie miały celu. - Wystarczy zapłata - jeśli miała do wyboru pieniądze lub wyposażenie lecznicy, wolała to pierwsze. Miała dziecko na utrzymaniu i ciężko zarabiała na przyszłość Lysy. - Jeśli jednak jesteś ciekaw - oferowanej pomocy nie zamierzała odmawiać - po pożarze nie zostało mi wiele bandaży.
Zanurzyła prawą dłoń w słoiczku z maścią, nabierając substancji na rękę; uniosła ku niemu ostrzegawcze spojrzenie, nim dotknęła zaleczonych oparzeń, rozsmarowując wzdłuż nich lek. - Powinieneś czuć chłód - szepnęła kontrolnie, naturalne, odczuwalne reakcje ciała zawsze były najlepszym wyznacznikiem efektywności leczenia. Roztarła maść wzdłuż zaczerwienień, później - na łydkach Burke'a, uważnie przyglądając się każdemu zagonionemu fragmentowi ciała. - Jeżeli ból powróci, skontaktuj się ze mną jak najszybciej. - Nie powinien, ale wolała dmuchać na zimne, niezależnie od tego, jak niefortunnie te słowa brzmiały dzisiaj w kontekście Edgara.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie znał się na magii leczniczej, a przynajmniej nie tak dobrze jak Cassandra. Liznął jedynie podstaw podczas jednej z wielu podróży, by móc poradzić sobie z drobniejszymi ranami, które na takich wyjazdach były pewnikiem. Czasem zastanawiał się czy nie byłoby rozsądnie nauczyć się czegoś więcej, jednak magia lecznicza była na tyle skomplikowaną dziedziną, że nie dało się jej dzielić z niczym innym. A Edgar nie potrafił zrezygnować z klątw, którym poświecił spory kawałek swojego życia, i chyba wolał całą uwagę skupić na nich niż połowicznie studiować kilka rzeczy na raz. Nie lubił wielozadaniowości; wolał ustalić konkretny plan i wykonywać go krok po kroku. Nie zawsze było to możliwe, szczególnie na Nokturnie, który wolał działać w chaosie. A może po prostu inaczej nie potrafił.
Edgar kiwnął jedynie głową, dając kobiecie znak, że doszły do niego jej słowa. Pieniądze, mógł się tego spodziewać. Wciąż był przekonany, że przydałyby jej się droższe ingrediencje czy eliksiry, a odpowiedź, którą dostał, jasno wskazywała, że wcale nie przeznaczyłaby otrzymanej kwoty na lecznicę. A przede wszystkim na tym mu zależało - miał przeczucie, że stanie się częstszym gościem Cassandry, naturalnym było więc, że nabrał ochoty na niewielkie zainwestowanie w jej lecznicę. Chociaż gdyby chwilę pomyślał, jej odpowiedź wcale by go nie zaskoczyła. Na Nokturnie nikomu się nie przelewało, wydatki zapewne się nie miały końca, po co więc przeznaczać pieniądze na obcych ludzi. Rozumiał to, nawet jeżeli nie do końca mu to odpowiadało. Jeszcze się zastanowi jak i czy wspomóc jej działalność, na razie miał na głowie inne problemy.
Poczuł chłód zaraz po jej ostrzeżeniu, co uznał za dobry znak. Rany najwidoczniej faktycznie się zagoiły, a przynajmniej były na dobrej drodze. Ostatnie czego chciał to blizn przypominających mu o tym wydarzeniu, dowodów na jego obecność w Wywernie. - Dobrze - odpowiedział nad wyraz spokojnie jak na kłębiące się w nim emocje. - To już wszystko? - Upewnił się, po czym wstał i uzupełnił braki w odzieniu. Ostatni raz rozejrzał się po wnętrzu pomieszczenia, nakładając na siebie ciemny płaszcz. Wyjął z kieszeni mieszek z pieniędzmi, nie sprawdzał ile było w środku, prawdopodobnie kilka galeonów. Tyle musiało jej wystarczyć. Podał go Cassandrze, po czym zarzucił na głowę kaptur, i wyszedł na ciemną uliczkę, teleportując się zaraz do Durham.
|zt :moh:
Edgar kiwnął jedynie głową, dając kobiecie znak, że doszły do niego jej słowa. Pieniądze, mógł się tego spodziewać. Wciąż był przekonany, że przydałyby jej się droższe ingrediencje czy eliksiry, a odpowiedź, którą dostał, jasno wskazywała, że wcale nie przeznaczyłaby otrzymanej kwoty na lecznicę. A przede wszystkim na tym mu zależało - miał przeczucie, że stanie się częstszym gościem Cassandry, naturalnym było więc, że nabrał ochoty na niewielkie zainwestowanie w jej lecznicę. Chociaż gdyby chwilę pomyślał, jej odpowiedź wcale by go nie zaskoczyła. Na Nokturnie nikomu się nie przelewało, wydatki zapewne się nie miały końca, po co więc przeznaczać pieniądze na obcych ludzi. Rozumiał to, nawet jeżeli nie do końca mu to odpowiadało. Jeszcze się zastanowi jak i czy wspomóc jej działalność, na razie miał na głowie inne problemy.
Poczuł chłód zaraz po jej ostrzeżeniu, co uznał za dobry znak. Rany najwidoczniej faktycznie się zagoiły, a przynajmniej były na dobrej drodze. Ostatnie czego chciał to blizn przypominających mu o tym wydarzeniu, dowodów na jego obecność w Wywernie. - Dobrze - odpowiedział nad wyraz spokojnie jak na kłębiące się w nim emocje. - To już wszystko? - Upewnił się, po czym wstał i uzupełnił braki w odzieniu. Ostatni raz rozejrzał się po wnętrzu pomieszczenia, nakładając na siebie ciemny płaszcz. Wyjął z kieszeni mieszek z pieniędzmi, nie sprawdzał ile było w środku, prawdopodobnie kilka galeonów. Tyle musiało jej wystarczyć. Podał go Cassandrze, po czym zarzucił na głowę kaptur, i wyszedł na ciemną uliczkę, teleportując się zaraz do Durham.
|zt :moh:
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie była altruistką; wchodząc do piekarni nikt nie oczekiwał, że piekarz zamiast z pieniędzy bardziej ucieszy się ze świeżej mąki. Owszem, chętnie przyjmowała wszystkie dary, które pomagały jej w pracy i czyniły to miejsce lepiej wyposażonym, ale w pierwszej kolejności oczekiwała zwykłej zapłaty za wykonaną pracę. W tym, co robiła, była dobra, być może najlepsza, przynajmniej we własnym mniemaniu, jej zdolności uzdrowicielskie faktycznie były imponujące i nie do końca bez powodu brakowało jej pokory. Nie pracowała jednak z alutrizmu, chęci pomocy innym, nie pracowała, marząc o życiu żebraczki - nie była bogata z urodzenia i każdy sykl, który trzymała w ręku, okraszony był jej ciężką pracą. Nie była uzależniona od nikogo, liczyła tylko na siebie: i właściwie poza nią samą nic innego jej też nie interesowało. Poza nią i jej dzieckiem - żyła tylko dla Lysy, dla niej pracowała, dla niej zbierała pieniądze, ją próbowała zabezpieczyć. Ciche dobrze, które jej odpowiedział, przyjęła bez emocji, tak samo, jak te słowa zostały wypowiedziane.
- Wszystko, jeśli nie czujesz już bólu - pacjent najlepiej wiedział, co mu dolegało; wolała się upewnić, czy Edgar na pewno nic już nie czuł. Mężczyźni bywali uparci, często pomijali niewygodną prawdę i nie mówili wszystkiego, lubili udawać silniejszych, niż faktycznie byli. Lord Burke wciąż pozostawał mężczyzną - nawet, jeśli szanowanym i wysoko postawionym, na Nokturnie powszechnie budzącym respekt. Obserwując, jak ten wstaje, wycofała się z tych myśli - albo rany nie były już obolały, albo Edgar udawał na tyle dobrze, że protesty i tak nie zdadzą się już na nic - miała nadzieję, że poprawna jest pierwsza z wersji. Podała mu płaszcz przewieszony przez oparcie pobliskiego krzesła, obrzucając spojrzeniem wciąż śpiącego Magnusa; dobrze się złożyło, Rowle powinien się niebawem przebudzić - akurat znajdzie czas, żeby się nim zająć. - Sir - kornie przyjęła sakiewkę, dziękczynnie skinąwszy głową i wyczuwając pod palcami jej ciężar, był wystarczający i nie posądzałaby człowieka tak szanowanego o wyzysk. Złożyła dłonie razem, wciąż trzymając woreczek, przed sobą, odprowadzając mężczyznę do wyjścia z lecznicy. Stanęła w otwartych drzwiach, przez chwilę wpatrując się w jego plecy - i dopiero, gdy zniknął, przeliczyła hojnie ofiarowane galeony.
/zt
- Wszystko, jeśli nie czujesz już bólu - pacjent najlepiej wiedział, co mu dolegało; wolała się upewnić, czy Edgar na pewno nic już nie czuł. Mężczyźni bywali uparci, często pomijali niewygodną prawdę i nie mówili wszystkiego, lubili udawać silniejszych, niż faktycznie byli. Lord Burke wciąż pozostawał mężczyzną - nawet, jeśli szanowanym i wysoko postawionym, na Nokturnie powszechnie budzącym respekt. Obserwując, jak ten wstaje, wycofała się z tych myśli - albo rany nie były już obolały, albo Edgar udawał na tyle dobrze, że protesty i tak nie zdadzą się już na nic - miała nadzieję, że poprawna jest pierwsza z wersji. Podała mu płaszcz przewieszony przez oparcie pobliskiego krzesła, obrzucając spojrzeniem wciąż śpiącego Magnusa; dobrze się złożyło, Rowle powinien się niebawem przebudzić - akurat znajdzie czas, żeby się nim zająć. - Sir - kornie przyjęła sakiewkę, dziękczynnie skinąwszy głową i wyczuwając pod palcami jej ciężar, był wystarczający i nie posądzałaby człowieka tak szanowanego o wyzysk. Złożyła dłonie razem, wciąż trzymając woreczek, przed sobą, odprowadzając mężczyznę do wyjścia z lecznicy. Stanęła w otwartych drzwiach, przez chwilę wpatrując się w jego plecy - i dopiero, gdy zniknął, przeliczyła hojnie ofiarowane galeony.
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
Sień
Szybka odpowiedź