Obraz ku czci Morgany
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Obraz ku czci Morgany
Obraz przedstawiający kąpiącą się we krwi dziewic Morganę Selwyn, nazwany "Apetyt na młodość" wygrał prestiżową nagrodę dla dzieł sztuki. Choć konkurenci i zasady oceniania prac nie były jawne, wiadomo, że obraz Morgany zwyciężył w przedbiegach. Pierwszym laureatem tego niezwykłego konkursu organizowanego przez londyńską Galerię Sztuki został znany i popularny i jakże utalentowany brytyjski malarz, Thomas Fortescue. Obraz w ciągu kilku dni stał się tak wartościowy, że galeria przeznaczyła dla niego osobny pokój, by każdy kochający sztukę miał szansę zostać z doyenne Morganą Selwyn sam na sam.
Aby sprawdzić jaki wpływ ma obraz na ciebie, rzuć kością K6:
1- przyglądasz się i przyglądasz, ale prócz nieruchomego obrazu nic nie dostrzegasz. Obraz, nawet jeśli ładny wciąż wygląda tylko jak obraz;
2 - skupiając swoje oczy na uwiecznionej na płótnie Morganie widzisz, że jej oczy zwracają się w twoją stronę, a czarownica uśmiecha się delikatnie, inaczej niż wcześniej. Jej mina jest kokieteryjna i ma na ciebie wpływ, jakby farba nasączona została amortencją. Widzisz, że jest piękna i niezależnie od własnych preferencji przez resztę dnia zdajesz sobie sprawę, że nie ma piękniejszej kobiety od niej;
3 - kiedy przyglądasz się malowidłu ono nagle ożywa, jak większość czarodziejskich obrazów. Kobiety na nim uwiecznione krzątają się wokół Morgany, rozcinają sobie kolejne żyły, pozwalając by posoka spływała z ich przedramion prosto do wanny;
4 - analizując to wybitne dzieło sztuki przez chwilę zaczynasz wątpić w jego magię. Ono jednak, jakby usłyszało twe myśli niespodziewanie ożywa — ale porusza się na nim wyłącznie doyenne Selwyn. Unosi się z wanny, ukazując nagie, piękne ciało spływające krwią dziewic. Uśmiecha się finezyjnie i opuszcza obraz, zostawiając cię oniemiałego jeśli jesteś mężczyzną i zazdrosną jeśli jesteś kobietą;
5 - obraz nieszczególnie cię zainteresował, zajmujesz się czymś innym, odwracając od niego wzrok, ale wtedy czujesz na sobie czyjeś spojrzenie i jeśli masz towarzystwo z pewnością nie należy do niego. Zwracasz się w stronę obrazu i widzisz, jak wszystkie obecne na nim kobiety patrzą na ciebie, uśmiechając się zmysłowo. Doyenne Selwyn ruchem palca zaprasza cię do siebie, a ty nagle tracisz zmysły i zamierzasz spełnić jej prośbę, próbując wejść do powieszonego na ścianie obrazu;
6 - malowidło budzi w tobie wielkie zainteresowanie, a jeśli posiadasz biegłość malarstwa, potrafisz docenić prawdziwy kunszt jego wykonania, precyzję, ruch pędzla, odwzorowanie z rzeczywistością. Jesteś tak nim zafascynowany, że nie możesz mu odmówić i postanawiasz zamówić jego replikę, za którą musisz zapłacić symbolicznego knuta (1PM - zakup obrazu należy zgłosić w aktualizacjach w celu dopisania go do ekwipunku).
Aby sprawdzić jaki wpływ ma obraz na ciebie, rzuć kością K6:
1- przyglądasz się i przyglądasz, ale prócz nieruchomego obrazu nic nie dostrzegasz. Obraz, nawet jeśli ładny wciąż wygląda tylko jak obraz;
2 - skupiając swoje oczy na uwiecznionej na płótnie Morganie widzisz, że jej oczy zwracają się w twoją stronę, a czarownica uśmiecha się delikatnie, inaczej niż wcześniej. Jej mina jest kokieteryjna i ma na ciebie wpływ, jakby farba nasączona została amortencją. Widzisz, że jest piękna i niezależnie od własnych preferencji przez resztę dnia zdajesz sobie sprawę, że nie ma piękniejszej kobiety od niej;
3 - kiedy przyglądasz się malowidłu ono nagle ożywa, jak większość czarodziejskich obrazów. Kobiety na nim uwiecznione krzątają się wokół Morgany, rozcinają sobie kolejne żyły, pozwalając by posoka spływała z ich przedramion prosto do wanny;
4 - analizując to wybitne dzieło sztuki przez chwilę zaczynasz wątpić w jego magię. Ono jednak, jakby usłyszało twe myśli niespodziewanie ożywa — ale porusza się na nim wyłącznie doyenne Selwyn. Unosi się z wanny, ukazując nagie, piękne ciało spływające krwią dziewic. Uśmiecha się finezyjnie i opuszcza obraz, zostawiając cię oniemiałego jeśli jesteś mężczyzną i zazdrosną jeśli jesteś kobietą;
5 - obraz nieszczególnie cię zainteresował, zajmujesz się czymś innym, odwracając od niego wzrok, ale wtedy czujesz na sobie czyjeś spojrzenie i jeśli masz towarzystwo z pewnością nie należy do niego. Zwracasz się w stronę obrazu i widzisz, jak wszystkie obecne na nim kobiety patrzą na ciebie, uśmiechając się zmysłowo. Doyenne Selwyn ruchem palca zaprasza cię do siebie, a ty nagle tracisz zmysły i zamierzasz spełnić jej prośbę, próbując wejść do powieszonego na ścianie obrazu;
6 - malowidło budzi w tobie wielkie zainteresowanie, a jeśli posiadasz biegłość malarstwa, potrafisz docenić prawdziwy kunszt jego wykonania, precyzję, ruch pędzla, odwzorowanie z rzeczywistością. Jesteś tak nim zafascynowany, że nie możesz mu odmówić i postanawiasz zamówić jego replikę, za którą musisz zapłacić symbolicznego knuta (1PM - zakup obrazu należy zgłosić w aktualizacjach w celu dopisania go do ekwipunku).
Lokacja zawiera kości
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:12, w całości zmieniany 2 razy
07.07
Zajęła miejsce na aksamitnej, czerwonej kozetce, oczekując namiestniczki Londynu w miejscu umówionego spotkania. Dzień był upalny, dłużył się, pozostawiła za sobą w gabinecie wiele papierkowej roboty nad pergaminami przychodów i rozchodów prosektorium, nad którymi w ostatnim czasie pochylała się tak skrupulatnie - przystała jednak na własną propozycję, by dzień i godzina były wskazane przez Deirdre. Była to tylko częściowo kwestia grzeczności, chciała bowiem zastać śmierciożerczynię w dobrym nastroju, aby łatwiej było z nią rozmawiać w sposób korzystny i szczery.
Jak na długie miesiące współpracy nad jedną sprawą znały się zaskakująco słabo, a przecież spośród licznego grona mężczyzn, którzy robili wszystko, by ustawić Elvirę na służalczej pozycji, mogła ona stanowić wytchnienie i przebłysk nadziei. Udało jej się, otrzymała Mroczny Znak, została namiestniczką - tylko miasta, nie hrabstwa, rzecz jasna, ale to i tak olbrzymi sukces, do którego Elvira powinna pałać raczej sympatią niż zazdrością.
Nie było to łatwe, w ostatnim czasie jednak temperowała swój burzliwy charakter, gasząc emocje jedne po drugich niczym zdmuchnięte płomyki świec. Była gotowa na to, by miło spędzić czas z jedyną śmierciożerczynią od czasów zaginięcia Sigrun, garść pytań i gratulacji, przede wszystkim jednak - całą masę ambicji.
Choć tyle jej zostało w rzeczywistości, w której nie mogła nic czuć.
Ubrana raczej skromnie niż wystawnie, korzystała z cienia i chłodu sal galerii sztuki, głaszcząc szczupłą dłonią aksamit oparcia i przyglądając się portretowi nagiej, ciemnowłosej Morgany. Dla kontrastu, jej jasne włosy opadały za kozetkę miękką zasłoną, soczysty burgund szaty spiętej czarnym pasem z elementami złota zlewał się z czerwienią materiału. Lekki makijaż skrywał zmęczenie, kolczyki połyskiwały, usta wygięły się w grzeczny uśmiech, choć była tu jeszcze sama; wyuczony odruch, który przychodził już łatwo. Na bladej piersi spoczywał cienki łańcuszek.
Gdy usłyszała za sobą kroki zwiastujące nadejście madame Mericourt, wstała niechętnie na niskie obcasy i odwróciła się do niej z przymilnym entuzjazmem, wyciągając rękę i dając kobiecie czas, by to ona zdecydowała, czy powitają się uściskiem dłoni czy w sposób bardziej poufały.
- Madame... Deirdre... to wielka przyjemność. Pozwól, że jeszcze raz ci pogratuluję. Londyn nareszcie znalazł się w dobrych rękach. - Dusząca lawenda perfum Elviry towarzyszyła czarownicy od progu.
Tymczasem Morgana za ich plecami oceniała je przeciągłym spojrzeniem kobiecych oczu.
With a taste of a poison paradise
I'm addicted to you
I'm addicted to you
Zajęła miejsce na aksamitnej, czerwonej kozetce, oczekując namiestniczki Londynu w miejscu umówionego spotkania. Dzień był upalny, dłużył się, pozostawiła za sobą w gabinecie wiele papierkowej roboty nad pergaminami przychodów i rozchodów prosektorium, nad którymi w ostatnim czasie pochylała się tak skrupulatnie - przystała jednak na własną propozycję, by dzień i godzina były wskazane przez Deirdre. Była to tylko częściowo kwestia grzeczności, chciała bowiem zastać śmierciożerczynię w dobrym nastroju, aby łatwiej było z nią rozmawiać w sposób korzystny i szczery.
Jak na długie miesiące współpracy nad jedną sprawą znały się zaskakująco słabo, a przecież spośród licznego grona mężczyzn, którzy robili wszystko, by ustawić Elvirę na służalczej pozycji, mogła ona stanowić wytchnienie i przebłysk nadziei. Udało jej się, otrzymała Mroczny Znak, została namiestniczką - tylko miasta, nie hrabstwa, rzecz jasna, ale to i tak olbrzymi sukces, do którego Elvira powinna pałać raczej sympatią niż zazdrością.
Nie było to łatwe, w ostatnim czasie jednak temperowała swój burzliwy charakter, gasząc emocje jedne po drugich niczym zdmuchnięte płomyki świec. Była gotowa na to, by miło spędzić czas z jedyną śmierciożerczynią od czasów zaginięcia Sigrun, garść pytań i gratulacji, przede wszystkim jednak - całą masę ambicji.
Choć tyle jej zostało w rzeczywistości, w której nie mogła nic czuć.
Ubrana raczej skromnie niż wystawnie, korzystała z cienia i chłodu sal galerii sztuki, głaszcząc szczupłą dłonią aksamit oparcia i przyglądając się portretowi nagiej, ciemnowłosej Morgany. Dla kontrastu, jej jasne włosy opadały za kozetkę miękką zasłoną, soczysty burgund szaty spiętej czarnym pasem z elementami złota zlewał się z czerwienią materiału. Lekki makijaż skrywał zmęczenie, kolczyki połyskiwały, usta wygięły się w grzeczny uśmiech, choć była tu jeszcze sama; wyuczony odruch, który przychodził już łatwo. Na bladej piersi spoczywał cienki łańcuszek.
Gdy usłyszała za sobą kroki zwiastujące nadejście madame Mericourt, wstała niechętnie na niskie obcasy i odwróciła się do niej z przymilnym entuzjazmem, wyciągając rękę i dając kobiecie czas, by to ona zdecydowała, czy powitają się uściskiem dłoni czy w sposób bardziej poufały.
- Madame... Deirdre... to wielka przyjemność. Pozwól, że jeszcze raz ci pogratuluję. Londyn nareszcie znalazł się w dobrych rękach. - Dusząca lawenda perfum Elviry towarzyszyła czarownicy od progu.
Tymczasem Morgana za ich plecami oceniała je przeciągłym spojrzeniem kobiecych oczu.
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 16.07.23 14:42, w całości zmieniany 3 razy
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Nie wiedziała, czego ma spodziewać się po spotkaniu z Elvirą. Nudnej pogawędki przy miałkich obrazach? Przeprosin za brak szacunku, jaki okazała namiestniczce jej jasnowłosa krewna? Spektaklu doskonałego wychowania, który miał zamydlić Mericourt oczy i wzbudzić w niej uznanie dla perfekcyjnych manier Multon? Przylgnęła do niej opinia niegrzecznej, podobno sprawiała wiele problemów Śmierciożercom, lecz Deirdre niezbyt przejmowała się plotkami. Te podsłyszane od Tristana jedynie ją rozbawiły, lecz miała na głowie zbyt wiele, by pielęgnować w sobie politowanie do kogokolwiek, nawet do sojuszniczki, która oprócz towarzyskich wybryków cechowała się również nieposłuszeństwa wobec wyższych rangą. Obowiązki namiestniczki, matki dwójki morderczych dzieci i kochanki nestora - a raczej nestorstwa - ściśle wypełniały jej dni, zaniedbywała przyjaźnie, a te rozmyły się w czasie, nie miała blisko siebie zbyt wielu popleczników, nie uważała też, by Elvira była gotowa na uzyskanie tego miana, przystała jednak na spotkanie. Nie tyle z czczej uprzejmości, co z chęci sprawdzenia, czy Rycerka faktycznie stała się godną zaufania osobą, wystrzegającą się dziewczęcych kaprysów i lubującą się w niesuboordynacji. Poza tym - potrzebowała godzinnej przerwy pomiędzy spotkaniem z marszandem a przygotowaniami do wieczornego bankietu, nie miała czasu by wrócić do Białej Willi, a wizyta w galerii wydawała się dobrym rozwiązaniem. Z Elvirą czy bez niej, nie miało to większego znaczenia.
Na progu sali pojawiła się punktutalnie, jak zwykle obleczona od stóp do głów w drogą suknię stylizowaną na quipao, tym razem w kolorze głębokiej zieleni, ze złocistym haftem przypominającym smoczą łuskę. Drogie złote kolczyki, należące do Evandry, zdobiły jej uszy, odsłonięte przez wysoko upięte w kok włosy. Od razu dostrzegła siedzącą na szezlongu Multon, ruszyła więc w jej stronę swobodnym krokiem, przyglądając się oceniająco powstającej z miejsca czarownicy. Wyglądała...dobrze. Elegancko, ale nieprzesadnie, nie jak dwórka próbująca naśladować damę. Ujmująco, ale nie wulgarnie. Umiar wizerunku dawał nadzieję na to, że podobna równowaga przesunęła się również na pozostałe sfery życia Rycerki. - Czerwień to nie twój kolor - powiedziała miękko w ramach powitania, wyglądała w nim blado, a suknia, choć przyciągająca wzrok, zdawała się tylko podkreślać zmęczenie wypisane na twarzy Elviry. Przemęczona lekcjami savoir vivru, medycznymi wyzwanami, oczekiwaniami społeczeństwa, wychowywaniem krnąbrnej Marie, czy też wszystkim na raz? Deirdre spojrzała w dół, na wyciągniętą ku niej rękę Elviry, ale nie ujęła jej. - Rozumiem, że Valerie jeszcze nie nauczyła cię zasad powitań? - spytała uprzejmie, podnosząc wzrok na jasne oczy Multonówny. Zależność hierarchii nakazywała, by to Mericourt podała swą dłoń Elvirze, ale nie zamierzała odrabiać lekcji za Vanity. Przez moment taksowała wzrokiem bladą twarz uzdrowicielki, samej nie zdradzając swą prezencją żadnych uczuć, po czym wyminęła smukłą sylwetkę odzianą w czerwień i przystanęła przed ramą obrazu. - Dziękuję, Elviro. Sugerujesz jednak, że do tej pory znajdował się w złych rękach? - przemówiła miękko, niemal przyjaźnie, zastanawiając się, jak Multon wybrnie z tego politycznego pytania. - Interesujący wybór miejsca. Darzysz to dzieło - lub jego tematykę - szczególnym uczuciem? - dodała jeszcze, nie odwracając się jednak ku niej, a kontemplując relaks Morgany. Kojarzący się jej jednoznacznie, nie chciała jednak wędrować myślami ku pewnej, skazanej na krwawe zapomnienie osobie, która nie podołała postawionemu przed nią wyzwaniu. Dawała teraz szansę Elvirze, oczekując, że ta zdradzi szczerą motywację do spotkania z madame Mericourt. Potrzebowała rady, przewodnictwa czy akceptacji?
Na progu sali pojawiła się punktutalnie, jak zwykle obleczona od stóp do głów w drogą suknię stylizowaną na quipao, tym razem w kolorze głębokiej zieleni, ze złocistym haftem przypominającym smoczą łuskę. Drogie złote kolczyki, należące do Evandry, zdobiły jej uszy, odsłonięte przez wysoko upięte w kok włosy. Od razu dostrzegła siedzącą na szezlongu Multon, ruszyła więc w jej stronę swobodnym krokiem, przyglądając się oceniająco powstającej z miejsca czarownicy. Wyglądała...dobrze. Elegancko, ale nieprzesadnie, nie jak dwórka próbująca naśladować damę. Ujmująco, ale nie wulgarnie. Umiar wizerunku dawał nadzieję na to, że podobna równowaga przesunęła się również na pozostałe sfery życia Rycerki. - Czerwień to nie twój kolor - powiedziała miękko w ramach powitania, wyglądała w nim blado, a suknia, choć przyciągająca wzrok, zdawała się tylko podkreślać zmęczenie wypisane na twarzy Elviry. Przemęczona lekcjami savoir vivru, medycznymi wyzwanami, oczekiwaniami społeczeństwa, wychowywaniem krnąbrnej Marie, czy też wszystkim na raz? Deirdre spojrzała w dół, na wyciągniętą ku niej rękę Elviry, ale nie ujęła jej. - Rozumiem, że Valerie jeszcze nie nauczyła cię zasad powitań? - spytała uprzejmie, podnosząc wzrok na jasne oczy Multonówny. Zależność hierarchii nakazywała, by to Mericourt podała swą dłoń Elvirze, ale nie zamierzała odrabiać lekcji za Vanity. Przez moment taksowała wzrokiem bladą twarz uzdrowicielki, samej nie zdradzając swą prezencją żadnych uczuć, po czym wyminęła smukłą sylwetkę odzianą w czerwień i przystanęła przed ramą obrazu. - Dziękuję, Elviro. Sugerujesz jednak, że do tej pory znajdował się w złych rękach? - przemówiła miękko, niemal przyjaźnie, zastanawiając się, jak Multon wybrnie z tego politycznego pytania. - Interesujący wybór miejsca. Darzysz to dzieło - lub jego tematykę - szczególnym uczuciem? - dodała jeszcze, nie odwracając się jednak ku niej, a kontemplując relaks Morgany. Kojarzący się jej jednoznacznie, nie chciała jednak wędrować myślami ku pewnej, skazanej na krwawe zapomnienie osobie, która nie podołała postawionemu przed nią wyzwaniu. Dawała teraz szansę Elvirze, oczekując, że ta zdradzi szczerą motywację do spotkania z madame Mericourt. Potrzebowała rady, przewodnictwa czy akceptacji?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czasami obraz był tylko obrazem; nie kryły się za nim żadne ukryte znaczenia, echa maestrii twórcy, nie sięgał aż na dno ludzkiej duszy, wyszarpując z niego łakomie najboleśniejsze i najbardziej prawdziwe emocje. Z piersi Elviry ciężko byłoby zresztą wyciągnąć już cokolwiek, gdyż z jej chudego ciała zionęło wyłącznie chłodem i fałszywą, dziegciem doprawioną słodyczą. Morgana to piękna kobieta o gładkiej skórze i jędrnych piersiach, ale niewiele się poza tym różniły. Była absolutnie przekonana, że gdyby znalazła się na jej miejscu, z jej nazwiskiem, byłaby w stanie osiągnąć to samo. Och, dalej była w stanie osiągnąć równie wiele i więcej. Najpierw zaprzyjaźniła się z bólem, potem z fałszem, na końcu z upokorzeniem. Niewiele już zostało prób, które mogłyby ją złamać.
Nic więc dziwnego, że gdy już przyjrzała się Dei - ze skrywanym łakomstwem chłonąc to maleńkie ciałko, które skrywało w sobie tyle mocy - komentarz o szatach z ust wzoru cnót i elegancji niewiele ją obszedł. Odetta mówiła to samo, ale ona lubiła szkarłat. Miał w sobie coś magnetyzującego.
Mimo to, obdarzyła Deirdre przepraszającym uśmiechem i lekkim przechyleniem głowy bez śladu odpowiedzi. Może przyznawała jej rację. Może była zawstydzona. Może było jej wszystko jedno.
Zgadnij.
Na wspomnienie Valerie bestia w jej wnętrzu szarpnęła się, szorując pazurami po wnętrzu żeber, ale poza lekkim drgnięciem kącika oka, pozostała uśmiechnięta, nawet wtedy, gdy już opuściła rękę.
- Wybacz, zagalopowałam się. Twoje oczy pochłaniają całą uwagę - powiedziała cicho, patrząc wprost w nie, w te czarne odmęty, tak tajemnicze. Jak Mericourt zdołała łączyć swoje nienaganne maniery i dworską wytworność z czarną magią tak potężną, że słabszych mężczyzn rozerwałaby na strzępy? Tego, przede wszystkim, chciała się dowiedzieć. O Valerie nie napomknęła, zignorowała jej istnienie.
Jakaś jej część, ta sarkastyczna i złośliwa, chciała parsknąć wrednym śmiechem na próby śmierciożerczyni łapania jej za słówka. A więc sprawdzian. Było coś ekscytującego w mierzeniu się z ostrzałem pretensjonalności, ale na to by odpowiedzieć na podobne gry z werwą nie miała już chyba dłużej ochoty. Kiedyś dałaby się sprowokować bardzo łatwo. W głowie czasami wciąż łapała się na instynktownych pyskówkach rzucanych do eteru własnej świadomości.
Na zewnątrz jednak jej uśmiech pozostawał szeroki, oczy zimne i nieruchome.
- Absolutnie nie. Wyrażam jedynie zadowolenie z faktu, że teraz... teraz znalazł się w najlepszych z możliwych - Skrycie czekała, aż Deirdre posadzi swój opięty bogactwami tyłek na szezlongu, by uczynić to samo; nieco zrównałoby je to wzrostem. Wyglądało jednak na to, że dalej będą stały ramię w ramię przed obrazem Morgany. - Ta sala jest dziś wyjątkowo nieuczęszczana. Pozwoliłam sobie wykorzystać ciszę i spokój. - Uniosła brodę, spoglądając na krew spływającą kroplami z ramion Morgany. Znała jej ciepło, lepkość i zapach. - Darzę lady Morganę szacunkiem. Osiągnęła wiele, dla niektórych jest wzorem do naśladowania. Kobiece autorytety są bliskie mojemu sercu. Dlatego tak cieszę się z możliwości spotkania z tobą - zwieńczyła miękko, splatając dłonie na wysokości talii. - Jeśli wyrazisz wolę i obdarzysz mnie tym zaszczytem, chciałabym móc poznać cię lepiej. Przysłużyć ci się, jeśli będę miała możliwość. - Obserwowała swoją rozmówczynię kątem oka, ciekawa jej odpowiedzi i irracjonalnie spokojna.
Nic więc dziwnego, że gdy już przyjrzała się Dei - ze skrywanym łakomstwem chłonąc to maleńkie ciałko, które skrywało w sobie tyle mocy - komentarz o szatach z ust wzoru cnót i elegancji niewiele ją obszedł. Odetta mówiła to samo, ale ona lubiła szkarłat. Miał w sobie coś magnetyzującego.
Mimo to, obdarzyła Deirdre przepraszającym uśmiechem i lekkim przechyleniem głowy bez śladu odpowiedzi. Może przyznawała jej rację. Może była zawstydzona. Może było jej wszystko jedno.
Zgadnij.
Na wspomnienie Valerie bestia w jej wnętrzu szarpnęła się, szorując pazurami po wnętrzu żeber, ale poza lekkim drgnięciem kącika oka, pozostała uśmiechnięta, nawet wtedy, gdy już opuściła rękę.
- Wybacz, zagalopowałam się. Twoje oczy pochłaniają całą uwagę - powiedziała cicho, patrząc wprost w nie, w te czarne odmęty, tak tajemnicze. Jak Mericourt zdołała łączyć swoje nienaganne maniery i dworską wytworność z czarną magią tak potężną, że słabszych mężczyzn rozerwałaby na strzępy? Tego, przede wszystkim, chciała się dowiedzieć. O Valerie nie napomknęła, zignorowała jej istnienie.
Jakaś jej część, ta sarkastyczna i złośliwa, chciała parsknąć wrednym śmiechem na próby śmierciożerczyni łapania jej za słówka. A więc sprawdzian. Było coś ekscytującego w mierzeniu się z ostrzałem pretensjonalności, ale na to by odpowiedzieć na podobne gry z werwą nie miała już chyba dłużej ochoty. Kiedyś dałaby się sprowokować bardzo łatwo. W głowie czasami wciąż łapała się na instynktownych pyskówkach rzucanych do eteru własnej świadomości.
Na zewnątrz jednak jej uśmiech pozostawał szeroki, oczy zimne i nieruchome.
- Absolutnie nie. Wyrażam jedynie zadowolenie z faktu, że teraz... teraz znalazł się w najlepszych z możliwych - Skrycie czekała, aż Deirdre posadzi swój opięty bogactwami tyłek na szezlongu, by uczynić to samo; nieco zrównałoby je to wzrostem. Wyglądało jednak na to, że dalej będą stały ramię w ramię przed obrazem Morgany. - Ta sala jest dziś wyjątkowo nieuczęszczana. Pozwoliłam sobie wykorzystać ciszę i spokój. - Uniosła brodę, spoglądając na krew spływającą kroplami z ramion Morgany. Znała jej ciepło, lepkość i zapach. - Darzę lady Morganę szacunkiem. Osiągnęła wiele, dla niektórych jest wzorem do naśladowania. Kobiece autorytety są bliskie mojemu sercu. Dlatego tak cieszę się z możliwości spotkania z tobą - zwieńczyła miękko, splatając dłonie na wysokości talii. - Jeśli wyrazisz wolę i obdarzysz mnie tym zaszczytem, chciałabym móc poznać cię lepiej. Przysłużyć ci się, jeśli będę miała możliwość. - Obserwowała swoją rozmówczynię kątem oka, ciekawa jej odpowiedzi i irracjonalnie spokojna.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Komplement padający z ust Elviry nie wywołał na twarzy Deirdre żadnej reakcji, lekki uśmiech nie zniknął, mięśnie policzków nie napięły się w zapowiedzi grymasu lub chichotu, lecz romantryczna wręcz pochwała oczu, zapewne wystosowana z wzrodzonym u Multon sarkazmem, została zapisana na pergaminie pamięci odpowiednim atramentem. Czerwonym. - Uczysz się pochlebstw od mężczyzn? - spytała po prostu swobodnie, nieurażona ani nierozbawiona, zazwyczaj podobne banały padały z ust czarodziejów, uwielbiających rozwodzić się nad nieprzeniknionymi zwierciadłami oczu, podczas gdy tak naprawdę nie mogli się doczekać zanurzenia w zupełnie innych, nawet bardziej wilgotnych i kuszących, głębinach. Nie spodziewała się podobnie poetyckiej wymówki od Elviry, lecz przecież ta konkretna czarownica słynęła z upodobania niespodzianek.
Przynajmniej do niedawna, zmieniła się przecież w przeciągu ostatnich tygodni. Potrafiła to dostrzec, docierały też do niej przeróżne informacje, które w końcu mogła sprawdzić osobiście. Przyglądała się obrazowi z uwagą, podobały się jej pewne pociągnięcia pędzla oraz ogólna, frywolna i mroczna, tematyka obrazu. - Zastanawiam się, czy chciała zostać przedstawiona w taki właśnie sposób - skomentowała dzieło w zamyśleniu, przechylając głowę lekko w prawo, by spojrzeć na kąpiącą się Morganę pod innym kątem. Zapewne tak, czyż to nie ona sfinansowała artystę? Dlaczego jednak nestorowie i mężczyźni nie byli uwieczniani półnago, nawet w tak dyskretny sposób? Cóż, kolejna gorzka łyżka dziegciu, jaką musiała przełknąć z tym samym lekkim uśmiechem. Czarownicom nie było łatwo - być może dlatego przystała na spotkanie z Elvirą. Niewiele wiernych sług Czarnego Pana pozostało przy przy nim i przy życiu, musiały dawać wspólny przykład.
- Nie potrzebuję służby, Elviro - odpowiedziała w końcu, po przedłużającej się chwili ciszy, dalej wpatrzona w obraz. - A ty nie musisz mi się też tak wdzięcznie przymilać. Szacunek, jaki teraz mi okazujesz, bliższy jest ironicznemu spektaklowi, brak mu szczerości. Tak samo jak tej wystudiowanej pokorze - kontynuowała, bez pogardy i gniewu, po prostu stwierdzała fakty. Nie miała na celu obrazić Multon, ta nie była na tyle istotna, by móc wywołać w niej jakiekolwiek mocniejsze emocje, troszczyła się o nią jednak na tyle, by poświęcić jej czas i uwagę. Zmrużyła oczy, robiąc jeszcze jeden krok w stronę obrazu, tak, jakby chciała przyjrzeć się jakiemuś inspirującemu detalowi, po czym gwałtownie obróciła się przodem do jasnowłosej wiedźmy. - Wiem, że przechodzisz teraz ważną przemianę, cieszy mnie praca, jaką włożyłaś w hartowanie swego charakteru. Powaga, z jaką podchodzisz do łączącej nas sprawy oraz do najwierniejszych sług Czarnego Pana, również zasługuje na dostrzeżenie - bo przecież nie na poklask, powinna w ten sposób zachowywać się od początku, warto jednak było pochwalać nawet niewielkie zmiany w dobrym kierunku. Zaczęła uczyć się tego jako matka. - Zachowaj jednak umiar. Fałsz łatwo wyczuć. A jeśli nieszczerze nagniesz się do czegoś, w co tak naprawdę nie wierzysz, prędzej czy później albo się złamiesz albo wahadło pomknie z powrotem w kierunku, powiedzmy, chaosu - poradziła niemal przyjacielsko, zaplatając dłonie przed sobą na podołku. Musiała nieco zadrzeć brodę, by spojrzeć w jasne oczy zaskakująco wysokiej czarownicy, lecz nie czuła się w tej pozycji zdominowana. - Zagrajmy więc w otwarte karty. Co chciałabyś o mnie wiedzieć? I w czym mogę ci pomóc? - spytała wprost, rzeczowo, to spotkanie musiało zostać zorganizowane z perspektywą jakiejś korzyści. Elvira potrzebowała sojuszniczki i wstawiennictwa? Dostępu do czarnomagicznych grymuarów? Pewności, że zrobiła na tyle dobre wrażenie, by Mericourt wystawiła jej przed Valerie najwyższą ocenę? A może coś zupełnie innego kierowało Multon?
Przynajmniej do niedawna, zmieniła się przecież w przeciągu ostatnich tygodni. Potrafiła to dostrzec, docierały też do niej przeróżne informacje, które w końcu mogła sprawdzić osobiście. Przyglądała się obrazowi z uwagą, podobały się jej pewne pociągnięcia pędzla oraz ogólna, frywolna i mroczna, tematyka obrazu. - Zastanawiam się, czy chciała zostać przedstawiona w taki właśnie sposób - skomentowała dzieło w zamyśleniu, przechylając głowę lekko w prawo, by spojrzeć na kąpiącą się Morganę pod innym kątem. Zapewne tak, czyż to nie ona sfinansowała artystę? Dlaczego jednak nestorowie i mężczyźni nie byli uwieczniani półnago, nawet w tak dyskretny sposób? Cóż, kolejna gorzka łyżka dziegciu, jaką musiała przełknąć z tym samym lekkim uśmiechem. Czarownicom nie było łatwo - być może dlatego przystała na spotkanie z Elvirą. Niewiele wiernych sług Czarnego Pana pozostało przy przy nim i przy życiu, musiały dawać wspólny przykład.
- Nie potrzebuję służby, Elviro - odpowiedziała w końcu, po przedłużającej się chwili ciszy, dalej wpatrzona w obraz. - A ty nie musisz mi się też tak wdzięcznie przymilać. Szacunek, jaki teraz mi okazujesz, bliższy jest ironicznemu spektaklowi, brak mu szczerości. Tak samo jak tej wystudiowanej pokorze - kontynuowała, bez pogardy i gniewu, po prostu stwierdzała fakty. Nie miała na celu obrazić Multon, ta nie była na tyle istotna, by móc wywołać w niej jakiekolwiek mocniejsze emocje, troszczyła się o nią jednak na tyle, by poświęcić jej czas i uwagę. Zmrużyła oczy, robiąc jeszcze jeden krok w stronę obrazu, tak, jakby chciała przyjrzeć się jakiemuś inspirującemu detalowi, po czym gwałtownie obróciła się przodem do jasnowłosej wiedźmy. - Wiem, że przechodzisz teraz ważną przemianę, cieszy mnie praca, jaką włożyłaś w hartowanie swego charakteru. Powaga, z jaką podchodzisz do łączącej nas sprawy oraz do najwierniejszych sług Czarnego Pana, również zasługuje na dostrzeżenie - bo przecież nie na poklask, powinna w ten sposób zachowywać się od początku, warto jednak było pochwalać nawet niewielkie zmiany w dobrym kierunku. Zaczęła uczyć się tego jako matka. - Zachowaj jednak umiar. Fałsz łatwo wyczuć. A jeśli nieszczerze nagniesz się do czegoś, w co tak naprawdę nie wierzysz, prędzej czy później albo się złamiesz albo wahadło pomknie z powrotem w kierunku, powiedzmy, chaosu - poradziła niemal przyjacielsko, zaplatając dłonie przed sobą na podołku. Musiała nieco zadrzeć brodę, by spojrzeć w jasne oczy zaskakująco wysokiej czarownicy, lecz nie czuła się w tej pozycji zdominowana. - Zagrajmy więc w otwarte karty. Co chciałabyś o mnie wiedzieć? I w czym mogę ci pomóc? - spytała wprost, rzeczowo, to spotkanie musiało zostać zorganizowane z perspektywą jakiejś korzyści. Elvira potrzebowała sojuszniczki i wstawiennictwa? Dostępu do czarnomagicznych grymuarów? Pewności, że zrobiła na tyle dobre wrażenie, by Mericourt wystawiła jej przed Valerie najwyższą ocenę? A może coś zupełnie innego kierowało Multon?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Deirdre była trudna, ale i jedyna w swoim rodzaju. W ostatnim czasie mało kto naprawdę Elvirę interesował, zwykle też nie miała problemu przepchnąć w konwersacji fałszu, dość słodkiego, by łatwo było go przełknąć. Bezceremonialność śmierciożerczyni była odświeżająca, szczypała też jednak dumę, naruszając najwrażliwsze wspomnienia - o sobie samej, zanim jeszcze przestała radzić sobie w świecie, którego częścią nigdy nie była. Większość lat młodości spędziła samotna i zadowolona z własnej samotności, ucząc się tylko tego, czego chciała, mówiąc to co chciała, obojętna na to jaką wariatką stanie się w cudzych oczach. Była też jednak... cóż, była niepełna. Wojna dała jej nowy cel w życiu, wymagając przy tym wyjścia z jaskini uprzedzeń. Szukała spełnienia. Wciąż go nie znalazła. Nie miała pewności, czy podąża właściwą drogą, ale wiedziała, że już z niej nie zboczy; poświęciła zbyt wiele, zbyt wiele otrzymała.
Nie była wcale sarkastyczna, gdy wymyśliła na poczekaniu komplement, by zatuszować własną niedbałość, ale nie było rzecz dziwną, że po wszystkim w ten sposób ją odebrano.
- Nie. Ja po prostu mówię co myślę - odparła więc nieco ostrzej, szczerzej niż wcześniej, ale nie łamiąc granic uprzejmości. - Nad twoją urodą, madame, mogłabym się rozwodzić długo, sądzę jednak, że nie masz ochoty tego słuchać. - Ani ona nie miała ochoty spłycać do tego ich spotkania.
Zapatrując się w obraz, miała okazję do tego, by lepiej zastanowić się nad kolejnymi słowami; jak na razie nic co padało z jej ust nie wydawało się być wystarczające, czuła się jak na teście i była to myśl frustrująca. Były w podobnym wieku, a choć Deirdre była jej zwierzchniczką i czuła do niej szacunek, nie chciała po raz kolejny dać się sprowadzić na dno upokorzenia. Była uzdrowicielką, badaczką ludzkich ciał. Walczyła też, gdy musiała i więcej niż raz poświęciła własne zdrowie. Merlinie.
- A ja ci jej nie oferuję, madame - Bardzo się starała nie zabrzmieć kąśliwie. Spojrzenie ostatni raz spłynęło po ponętnym ciele Morgany; czy w istocie chciała być tak uwieczniona? Nie miała pojęcia i nie mogłoby to obejść ją mniej. Morgana Selwyn była lady doyenne, gdyby zechciała wydać taką dyspozycję, obraz nigdy nie znalazłby się w galerii. - Jestem za stara na bycie służką. Ty za to jesteś czarownicą o wysokiej pozycji i znamienitych zasługach, sądzę więc, że mogłabym się od ciebie wiele nauczyć - Uśmiech zszedł z ust Elviry, gdy Deirdre zarzuciła jej fałsz. Przez chwilę po prostu patrzyła na kobietę z góry wzrokiem pozbawionym wyrazu, a potem powoli wypuściła powietrze przez nos. Gdy odezwała się znów, jej głos był niższy, chłodniejszy, chrapliwy, a uśmiech nie wrócił, pozostawiając po sobie wyłącznie neutralne zaciekawienie. - Niektórzy chcą, żeby im się przymilać. Ale to bez znaczenia. Szacunek, który do ciebie czuję jest prawdziwy. Nie wyszłabym z tą ofertą pierwsza, gdybym chciała tylko poklepania po głowie. - Deirdre ją pochwaliła, zwróciła uwagę na jej zaangażowanie, ale choć słowa były przyjemne i rozpływały się w duszy, wcale nie zdołały jej rozgrzać. Gdy wybrzmiały, nadal czuła wyłącznie chłód. Wysłuchała jej rady w ciszy, pochylając głowę z zastanowieniem. - Najpierw chciałabym wiedzieć, w co ty wierzysz? Co myślisz o tym, że Macnair i Mulciber dostali hrabstwa, a ty miasto, którego twój ród zapewne nie odziedziczy? - Bo kto słyszał o dziedziczeniu po matce? Mimowolnie zerknęła na portret Morgany. Jej przyszłość również leżała w synach. - To tylko ciekawość, nie zamierzam naciskać. Gdy do ciebie napisałam, liczyłam przede wszystkim na to, że będę mogła cię słuchać i obserwować. Uczyć się od ciebie i być może, kiedyś, zasłużyć na twoją przyjaźń.
Nie przeszło jej przez myśl, że Deirdre mogła chcieć zapytać o Valerie. Wobec tej cholernej, samolubnej suki miała inne plany, które wcale nie obejmowały gróźb i przemocy. Chciała wykorzystać jej własną broń, Mericourt nie była jednak jej pierwszym wyborem. Nie, tu przyszła z innego powodu i otwarcie go wyznała.
Nie była wcale sarkastyczna, gdy wymyśliła na poczekaniu komplement, by zatuszować własną niedbałość, ale nie było rzecz dziwną, że po wszystkim w ten sposób ją odebrano.
- Nie. Ja po prostu mówię co myślę - odparła więc nieco ostrzej, szczerzej niż wcześniej, ale nie łamiąc granic uprzejmości. - Nad twoją urodą, madame, mogłabym się rozwodzić długo, sądzę jednak, że nie masz ochoty tego słuchać. - Ani ona nie miała ochoty spłycać do tego ich spotkania.
Zapatrując się w obraz, miała okazję do tego, by lepiej zastanowić się nad kolejnymi słowami; jak na razie nic co padało z jej ust nie wydawało się być wystarczające, czuła się jak na teście i była to myśl frustrująca. Były w podobnym wieku, a choć Deirdre była jej zwierzchniczką i czuła do niej szacunek, nie chciała po raz kolejny dać się sprowadzić na dno upokorzenia. Była uzdrowicielką, badaczką ludzkich ciał. Walczyła też, gdy musiała i więcej niż raz poświęciła własne zdrowie. Merlinie.
- A ja ci jej nie oferuję, madame - Bardzo się starała nie zabrzmieć kąśliwie. Spojrzenie ostatni raz spłynęło po ponętnym ciele Morgany; czy w istocie chciała być tak uwieczniona? Nie miała pojęcia i nie mogłoby to obejść ją mniej. Morgana Selwyn była lady doyenne, gdyby zechciała wydać taką dyspozycję, obraz nigdy nie znalazłby się w galerii. - Jestem za stara na bycie służką. Ty za to jesteś czarownicą o wysokiej pozycji i znamienitych zasługach, sądzę więc, że mogłabym się od ciebie wiele nauczyć - Uśmiech zszedł z ust Elviry, gdy Deirdre zarzuciła jej fałsz. Przez chwilę po prostu patrzyła na kobietę z góry wzrokiem pozbawionym wyrazu, a potem powoli wypuściła powietrze przez nos. Gdy odezwała się znów, jej głos był niższy, chłodniejszy, chrapliwy, a uśmiech nie wrócił, pozostawiając po sobie wyłącznie neutralne zaciekawienie. - Niektórzy chcą, żeby im się przymilać. Ale to bez znaczenia. Szacunek, który do ciebie czuję jest prawdziwy. Nie wyszłabym z tą ofertą pierwsza, gdybym chciała tylko poklepania po głowie. - Deirdre ją pochwaliła, zwróciła uwagę na jej zaangażowanie, ale choć słowa były przyjemne i rozpływały się w duszy, wcale nie zdołały jej rozgrzać. Gdy wybrzmiały, nadal czuła wyłącznie chłód. Wysłuchała jej rady w ciszy, pochylając głowę z zastanowieniem. - Najpierw chciałabym wiedzieć, w co ty wierzysz? Co myślisz o tym, że Macnair i Mulciber dostali hrabstwa, a ty miasto, którego twój ród zapewne nie odziedziczy? - Bo kto słyszał o dziedziczeniu po matce? Mimowolnie zerknęła na portret Morgany. Jej przyszłość również leżała w synach. - To tylko ciekawość, nie zamierzam naciskać. Gdy do ciebie napisałam, liczyłam przede wszystkim na to, że będę mogła cię słuchać i obserwować. Uczyć się od ciebie i być może, kiedyś, zasłużyć na twoją przyjaźń.
Nie przeszło jej przez myśl, że Deirdre mogła chcieć zapytać o Valerie. Wobec tej cholernej, samolubnej suki miała inne plany, które wcale nie obejmowały gróźb i przemocy. Chciała wykorzystać jej własną broń, Mericourt nie była jednak jej pierwszym wyborem. Nie, tu przyszła z innego powodu i otwarcie go wyznała.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Mówię, co myślę. To swobodne, odważne w swej naiwności stwierdzenie, wywołało na twarzy Deirdre lekki uśmiech, na wpół kpiący, na wpół teatralnie zaskoczony. Powstrzymała komentarz dotyczący jakości owych myśli przelanych na głoski, nie była jedną z czarownic, które każdą konwersację z inną wiedźmą traktują niczym towarzyskie pole bitwy, nie była też mężczyzną, stawiającym za punkt honoru upokorzenie jasnowłosej uzdrowicielki, by pokazać, gdzie leżało jej miejsce. Elvira miała w sobie coś niezwykle irytującego, to niezaprzeczalny fakt, a o trudności charakteru Multon przekonała się na własnej skórze, z niesmakiem obserwując jej zachowania, lecz każdy miał prawo do popełniania błędów. I do ich naprawy, tak, by jak najlepiej służyć Rycerzom Walpurgii oraz magicznemu społeczeństwu. Naprostowanie ścieżek niepokornej blondynki mogło przynieść sporo korzyści, dotychczas działała przecież na szkodę opinii o płci pięknej w szeregach sług Czarnego Pana. Tak, Deirdre mogła przekazać jej wiele rad i przestróg, by ta zerwała z dotychczasowym wizerunkiem, umacniając pozycję popleczniczek Lorda Voldemorta, pytanie tylko, czy chciała matkować kolejnej osobie, zwłaszcza pełnoletniej i niepowiązanej z nią gęstą krwią. I tak nieprzewidywalnej.
- Czego więc chciałabyś się ode mnie nauczyć? - spytała więc wprost, konkretnie, postanawiając traktować tę rozmowę niemal zadaniowo, choć skłamałaby, mówiąc, że obserwowanie obrazu Morgany nie zaspokajało potrzeby artystycznej przyjemności. Przyglądała się uważnie liniom pociągnięć pędzla, drżącym pigmentom farby ułożonej w detale ciała, fakturze płótna przebijającej w tle krwawej łaźni; tak, to był inspirujący obraz. A czarownica na nim uwieczniona - godna naśladowania. Dla nich obu; zerknęła z ukosa na Elvirę, słuchając jej uważnie, bez przerywania, cierpliwie czekając, aż wyrzuci z siebie wszystkie słowa, prośby, mniej lub bardziej widoczne pretensje - wszystko to aż mieniące się od palącej potrzeby działania, podyktowanej zapewne poczuciem niesprawiedliwości czy niezrozumienia. Mericourt znała ten stan aż za dobrze, być może projektowała jego istnienie na Multon. Kobiecy gniew mógł prowadzić albo do destrukcji albo do zahartowania; szczerze chciała dla stojącej nieopodal sojuszniczki podążenia tą drugą drogą.
Wyboistą. Brwi Deirdre uniosły się nieco, gdy usłyszała pierwsze pytania, ich treść bez wątpienia miała drugie dno, nawet jeśli nieuświadomione przez śmiałą czarownicę, tak beztrosko sięgającą po temat mogący zirytować rozmówczynię.
- Specyficzny ciąg myśli, Elviro. Pytanie o wiarę, o ideały, a zaraz potem o tych dwóch konkretnych namiestników - do tego z jasną sugestią, że w porównaniu z nimi otrzymam mniej - skomentowała powoli, obserwując jej reakcję. Jeśli Multon chciała ją sprowokować, nie udało się to, zachowała spokój, choć wewnętrznie zmierziły ją podobne sugestie, mające ją...skłócić z Śmierciożercami? Obrazić? Sugerować niższość wobec Macnaira i Mulcibera? Nie rozumiała motywacji uzdrowicielki. - To miasto, Elviro, to Londyn, stolica magicznej Wielkiej Brytanii. Odebrana spod namiestnictwa dwóm szlacheckim rodom. Uważasz, że uzyskanie tego tytułu powinno mnie urazić albo stawia mnie w gorszej sytuacji od Macnaira i Mulcibera? - odpowiedziała powoli, akcentując kolejne słowa, tak, jakby tłumaczyła coś niezbyt rozwiniętemu dziecku. - I dlaczego moje dzieci nie miałyby nieść dalej tytułów i odpowiedzialności? Coś sugerujesz? - spytała beznamiętnie, ciekawa, jak Multon wybrnie z tej sugestii. Pokorna i wierna służba Czarnemu Panu wyniosła ją ponad inne czarownice i czarodziejów, otrzymała honory, o jakich wcześniej nawet nie śmiałaby śnić. Z protekcją Lorda Voldemorta wszystko było możliwe. Zwłaszcza dla bliźniąt, dla krwi śmierciożerców, dla przepełnionych mroczną mocą istot, dzieci nestora. O tym Elvira nie mogła wiedzieć, lecz sama postać Deirdre powinna zasugerować, że nie obawia się o swe dziedzictwo. - Nie mi przewidywać, co stanie się za dwie dekady i co zdoła osiągnąć moje potomstwo, ale - wracając do pierwszego pytania - wierzę w świetlaną przyszłość czarodziejskiego świata. W to, że wygramy wojnę. Że Czarny Pan pomoże nam sięgnąć po prawdziwą wielkość. Że czarna magia otworzy drzwi dla sił, o których nie mamy jeszcze pojęcia - i że pozwolą one moim dzieciom pielęgnować owoce ciężkiej pracy swych rodziców - mówiła poważnie, bez teatralnej podniosłości, szczerze wierząc w każde z wypowiedzianych słów. Rzuciła Elvirze jeszcze jedno spojrzenie, nieodgadnione, pozbawione jednak wrogości czy irytacji, po czym usiadła na wygodnym szezlongu, jeszcze bardziej zwiększając dzielącą ich różnicę wysokości. - Obawiam się, że w tym ostatnim nie mogę ci pomóc, aczkolwiek to nic osobistego. Nie mam przyjaciół - dodała swobodniej, prawie wesoło, uśmiechając się lekko - mocny kontrast z poprzednimi wcieleniami. Tu również nie kłamała, ufała Ramseyowi, powierzyłaby swoje życie w ręce Macnaira, kochała Cassandrę mimo oddalenia ostatnich miesięcy, lecz czy którekolwiek z nich wiedziało o całym cierpieniu jej poharatanego umysłu? Nie, nikt nie znał jej całkowicie, nikt oprócz Tristana, a on na pewno nie był jej przyjacielem, łącząca ich relacja wykraczała znacznie poza ramy jakichkolwiek określeń. - A ty, w co wierzysz? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, opierając się wygodniej na obramowaniu szezlongu, by znów zadrzeć głowę, spoglądając na bladą twarz uzdrowicielki.
- Czego więc chciałabyś się ode mnie nauczyć? - spytała więc wprost, konkretnie, postanawiając traktować tę rozmowę niemal zadaniowo, choć skłamałaby, mówiąc, że obserwowanie obrazu Morgany nie zaspokajało potrzeby artystycznej przyjemności. Przyglądała się uważnie liniom pociągnięć pędzla, drżącym pigmentom farby ułożonej w detale ciała, fakturze płótna przebijającej w tle krwawej łaźni; tak, to był inspirujący obraz. A czarownica na nim uwieczniona - godna naśladowania. Dla nich obu; zerknęła z ukosa na Elvirę, słuchając jej uważnie, bez przerywania, cierpliwie czekając, aż wyrzuci z siebie wszystkie słowa, prośby, mniej lub bardziej widoczne pretensje - wszystko to aż mieniące się od palącej potrzeby działania, podyktowanej zapewne poczuciem niesprawiedliwości czy niezrozumienia. Mericourt znała ten stan aż za dobrze, być może projektowała jego istnienie na Multon. Kobiecy gniew mógł prowadzić albo do destrukcji albo do zahartowania; szczerze chciała dla stojącej nieopodal sojuszniczki podążenia tą drugą drogą.
Wyboistą. Brwi Deirdre uniosły się nieco, gdy usłyszała pierwsze pytania, ich treść bez wątpienia miała drugie dno, nawet jeśli nieuświadomione przez śmiałą czarownicę, tak beztrosko sięgającą po temat mogący zirytować rozmówczynię.
- Specyficzny ciąg myśli, Elviro. Pytanie o wiarę, o ideały, a zaraz potem o tych dwóch konkretnych namiestników - do tego z jasną sugestią, że w porównaniu z nimi otrzymam mniej - skomentowała powoli, obserwując jej reakcję. Jeśli Multon chciała ją sprowokować, nie udało się to, zachowała spokój, choć wewnętrznie zmierziły ją podobne sugestie, mające ją...skłócić z Śmierciożercami? Obrazić? Sugerować niższość wobec Macnaira i Mulcibera? Nie rozumiała motywacji uzdrowicielki. - To miasto, Elviro, to Londyn, stolica magicznej Wielkiej Brytanii. Odebrana spod namiestnictwa dwóm szlacheckim rodom. Uważasz, że uzyskanie tego tytułu powinno mnie urazić albo stawia mnie w gorszej sytuacji od Macnaira i Mulcibera? - odpowiedziała powoli, akcentując kolejne słowa, tak, jakby tłumaczyła coś niezbyt rozwiniętemu dziecku. - I dlaczego moje dzieci nie miałyby nieść dalej tytułów i odpowiedzialności? Coś sugerujesz? - spytała beznamiętnie, ciekawa, jak Multon wybrnie z tej sugestii. Pokorna i wierna służba Czarnemu Panu wyniosła ją ponad inne czarownice i czarodziejów, otrzymała honory, o jakich wcześniej nawet nie śmiałaby śnić. Z protekcją Lorda Voldemorta wszystko było możliwe. Zwłaszcza dla bliźniąt, dla krwi śmierciożerców, dla przepełnionych mroczną mocą istot, dzieci nestora. O tym Elvira nie mogła wiedzieć, lecz sama postać Deirdre powinna zasugerować, że nie obawia się o swe dziedzictwo. - Nie mi przewidywać, co stanie się za dwie dekady i co zdoła osiągnąć moje potomstwo, ale - wracając do pierwszego pytania - wierzę w świetlaną przyszłość czarodziejskiego świata. W to, że wygramy wojnę. Że Czarny Pan pomoże nam sięgnąć po prawdziwą wielkość. Że czarna magia otworzy drzwi dla sił, o których nie mamy jeszcze pojęcia - i że pozwolą one moim dzieciom pielęgnować owoce ciężkiej pracy swych rodziców - mówiła poważnie, bez teatralnej podniosłości, szczerze wierząc w każde z wypowiedzianych słów. Rzuciła Elvirze jeszcze jedno spojrzenie, nieodgadnione, pozbawione jednak wrogości czy irytacji, po czym usiadła na wygodnym szezlongu, jeszcze bardziej zwiększając dzielącą ich różnicę wysokości. - Obawiam się, że w tym ostatnim nie mogę ci pomóc, aczkolwiek to nic osobistego. Nie mam przyjaciół - dodała swobodniej, prawie wesoło, uśmiechając się lekko - mocny kontrast z poprzednimi wcieleniami. Tu również nie kłamała, ufała Ramseyowi, powierzyłaby swoje życie w ręce Macnaira, kochała Cassandrę mimo oddalenia ostatnich miesięcy, lecz czy którekolwiek z nich wiedziało o całym cierpieniu jej poharatanego umysłu? Nie, nikt nie znał jej całkowicie, nikt oprócz Tristana, a on na pewno nie był jej przyjacielem, łącząca ich relacja wykraczała znacznie poza ramy jakichkolwiek określeń. - A ty, w co wierzysz? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, opierając się wygodniej na obramowaniu szezlongu, by znów zadrzeć głowę, spoglądając na bladą twarz uzdrowicielki.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Chciała zrobić na Deirdre wrażenie, musiała się do tego przyznać sama przed sobą; gdy napisała odważny list, gdy przybyła tu dziś pół godziny przed umówionym spotkaniem, by mieć pewność, że to ona będzie w tej sali pierwsza. Chciała się czuć swobodnie, ale nie na tyle, by wzbudzić w śmierciożerczyni wrażenie buty. Chciała czarować słowem, choć to nigdy nie wychodziło jej sprawnie. Najłatwiej i najlepiej formułowała swoje myśli, gdy dzieliła się nimi bez żadnego filtra. A że tego czynić nie mogła (w końcu się nauczyła), nie była pewna, czy Deirdre zobaczy w niej choć kroplę tego co naprawdę chciała jej przekazać.
- Wszystkiego - odpowiedziała na zadane pytanie nim zdążyła ugryźć się w język. Spojrzała na towarzyszkę z ukosa i lekko opuściła brodę, jakby było jej wstyd. Nie czuła tej emocji, czuła ją bardzo rzadko, ale miała świadomość tego, że się pospieszyła. Dlatego z kolejnym oddechem spokojnie przeczesała palcami własne włosy i dodała: - Umiejętności i wskazówek, które uczyniły cię jedną z najpotężniejszych czarownic Wielkiej Brytanii. Klasy, maniery, tego jak być dumną, nie dając równocześnie nikomu powodu do tego, by w ciebie zwątpił. Sięgania po władzę w subtelny sposób, który sprawia, że innym zdaje się, że sami ci ją dali. - Pokręciła głową. Takie własnie miała o śmierciożerczyni mniemanie; karty zostały odwrócone. Pytanie, czy w istocie okaże się choć w połowie tak godna wszelkiego podziwu jak rysowała ją Elvira we własnej głowie. Jak chciała ją widzieć, by nie zawieść się po raz kolejny zaledwie pozornym kobiecym autorytetem.
Być może się nie zrozumiały - a być może zrozumiały aż zbyt dobrze. Spochmurniała i odwróciła wzrok od obrazu, gdy Deirdre odrzuciła wszystkie jej sugestie i pytania. Obróciła je przeciw niej, jak broń, chcąc udowodnić, że nie myśli logicznie. Że znów nie ma racji, że wyobraża sobie zbyt wiele, a świat tak naprawdę jest sprawiedliwy. Ten ich, ten doskonały, który w rzeczywistości jeszcze dobrze nie powstał.
Była zawiedziona, ale nie dała tego po sobie poznać. Patrzyła Deirdre w oczy, splatając chłodne dłonie za plecami. Bezwiednie przechyliła głowę, zamyślona.
- Nie miałam zamiaru ci umniejszać ani sugerować, że jesteś mniej warta. Wręcz przeciwnie. Na piedestałach stoisz z nimi ramię w ramię. Chciałam jedynie poznać twoje myśli na temat tego miasta i przyszłości twojego rodu. Dziękuję, że mi odpowiedziałaś - Chciała jeszcze zapytać, czy Deirdre naprawdę sądzi, że jeśli jako pierwszą urodzi córkę, to stolica przypadnie właśnie jej; ale we własnej głowie zbyła tę sugestię. Podejrzewała już, że Mericourt naprawdę w to wierzy i może miała rację. Może zmiana miała się dokonywać wraz z nią, choć mimo argumentów Elvira wciąż uznawała, że im, kobietom, wszystkim, należało się więcej.
Uśmiechnęła się gorzko i pokręciła głową, gdy Deirdre wspomniała brak przyjaciół.
- Być może jednak mamy coś wspólnego... - mruknęła bardzo cicho, jakby do siebie, a potem odetchnęła i skupiła się znów, obchodząc szezlong i kładąc ręce na jego oparciu. - Moja wiara w najbardziej fundamentalnych sprawach nie różni się od twojej. Wierzę, że wygramy wojnę, że czarodzieje znów będą mogli żyć godnie i pielęgnować własne zwyczaje. Że zatarcie granic między magią dozwoloną i niedozwoloną pozwoli społeczeństwu rozwinąć skrzydła. Że któregoś dnia żadne czarodziejskie dziecko nie będzie uczyło się od pierwszych lat szkoły jak ukrywać się przed mugolami... - urwała, może trochę nazbyt dramatycznie. - I wierzę, że kobiety będą miały w tym wielki udział. Większy niż tylko zapewnienie ciągłości naszym liniom. To obowiązek spoczywający na każdym, niezależnie od płci. I my mamy dość siły, zasobów i wiedzy, by tak jak mężczyźni spełniać go, równocześnie owocnie rozwijając własny potencjał - pochyliła głowę, stukając paznokciami po oparciu. Nerwowo i niecierpliwie oczekiwała odpowiedzi w tej właśnie sprawie; by upewnić się, czy kiedykolwiek jeszcze zdoła spojrzeć na Mericourt i poczuć tęsknotę za mocą, którą mogłaby posiadać.
- Wszystkiego - odpowiedziała na zadane pytanie nim zdążyła ugryźć się w język. Spojrzała na towarzyszkę z ukosa i lekko opuściła brodę, jakby było jej wstyd. Nie czuła tej emocji, czuła ją bardzo rzadko, ale miała świadomość tego, że się pospieszyła. Dlatego z kolejnym oddechem spokojnie przeczesała palcami własne włosy i dodała: - Umiejętności i wskazówek, które uczyniły cię jedną z najpotężniejszych czarownic Wielkiej Brytanii. Klasy, maniery, tego jak być dumną, nie dając równocześnie nikomu powodu do tego, by w ciebie zwątpił. Sięgania po władzę w subtelny sposób, który sprawia, że innym zdaje się, że sami ci ją dali. - Pokręciła głową. Takie własnie miała o śmierciożerczyni mniemanie; karty zostały odwrócone. Pytanie, czy w istocie okaże się choć w połowie tak godna wszelkiego podziwu jak rysowała ją Elvira we własnej głowie. Jak chciała ją widzieć, by nie zawieść się po raz kolejny zaledwie pozornym kobiecym autorytetem.
Być może się nie zrozumiały - a być może zrozumiały aż zbyt dobrze. Spochmurniała i odwróciła wzrok od obrazu, gdy Deirdre odrzuciła wszystkie jej sugestie i pytania. Obróciła je przeciw niej, jak broń, chcąc udowodnić, że nie myśli logicznie. Że znów nie ma racji, że wyobraża sobie zbyt wiele, a świat tak naprawdę jest sprawiedliwy. Ten ich, ten doskonały, który w rzeczywistości jeszcze dobrze nie powstał.
Była zawiedziona, ale nie dała tego po sobie poznać. Patrzyła Deirdre w oczy, splatając chłodne dłonie za plecami. Bezwiednie przechyliła głowę, zamyślona.
- Nie miałam zamiaru ci umniejszać ani sugerować, że jesteś mniej warta. Wręcz przeciwnie. Na piedestałach stoisz z nimi ramię w ramię. Chciałam jedynie poznać twoje myśli na temat tego miasta i przyszłości twojego rodu. Dziękuję, że mi odpowiedziałaś - Chciała jeszcze zapytać, czy Deirdre naprawdę sądzi, że jeśli jako pierwszą urodzi córkę, to stolica przypadnie właśnie jej; ale we własnej głowie zbyła tę sugestię. Podejrzewała już, że Mericourt naprawdę w to wierzy i może miała rację. Może zmiana miała się dokonywać wraz z nią, choć mimo argumentów Elvira wciąż uznawała, że im, kobietom, wszystkim, należało się więcej.
Uśmiechnęła się gorzko i pokręciła głową, gdy Deirdre wspomniała brak przyjaciół.
- Być może jednak mamy coś wspólnego... - mruknęła bardzo cicho, jakby do siebie, a potem odetchnęła i skupiła się znów, obchodząc szezlong i kładąc ręce na jego oparciu. - Moja wiara w najbardziej fundamentalnych sprawach nie różni się od twojej. Wierzę, że wygramy wojnę, że czarodzieje znów będą mogli żyć godnie i pielęgnować własne zwyczaje. Że zatarcie granic między magią dozwoloną i niedozwoloną pozwoli społeczeństwu rozwinąć skrzydła. Że któregoś dnia żadne czarodziejskie dziecko nie będzie uczyło się od pierwszych lat szkoły jak ukrywać się przed mugolami... - urwała, może trochę nazbyt dramatycznie. - I wierzę, że kobiety będą miały w tym wielki udział. Większy niż tylko zapewnienie ciągłości naszym liniom. To obowiązek spoczywający na każdym, niezależnie od płci. I my mamy dość siły, zasobów i wiedzy, by tak jak mężczyźni spełniać go, równocześnie owocnie rozwijając własny potencjał - pochyliła głowę, stukając paznokciami po oparciu. Nerwowo i niecierpliwie oczekiwała odpowiedzi w tej właśnie sprawie; by upewnić się, czy kiedykolwiek jeszcze zdoła spojrzeć na Mericourt i poczuć tęsknotę za mocą, którą mogłaby posiadać.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Co właściwie miała jej odpowiedzieć? Że drogę ku wielkości rozpoczęła na kolanach, w burdelu, luksusowym, co prawda, ale jednak? Że drogę na szczyt musiała sobie wypieprzyć na wszystkie możliwe sposoby, dosłownie i w przenośni? Że za potęgę zapłaciła najwyższą cenę, owszem, osłodzoną toksycznym uczuciem, lecz i ono wiele razy niemal zepchnęło ją w otchłań szaleństwa lub całkowitej destrukcji? Prawda nie wchodziła w grę, tak samo jak zupełne zingorowanie pełnego pasji pytania, padającego z ust czarownicy tak głodnej wskazówek, mogących pomóc w spełnieniu marzeń. Wbrew wszystkiemu, Deirdre nie chciała Elviry zawieść - ani jej okłamać, zadeklamowanie banałów o ciężkiej pracy, częstym czytaniu grymuarów i drobiazgowym wypełnianiu poleceń starszych stażem Śmierciożerców nie wchodziło w grę. Podobne bajeczki mogła opowiadać tylko opinii publicznej, a i wtedy czyniła to z większą rozwagą. W skromności fałszu łatwo było przesadzić, czyniąc go trudnym do przełknięcia, a historia madame Mericourt miała rozlewać się na ustach tłumu słodką przyjemnością, szybką w konsumpcji i przyswojeniu.
- Nie istnieje jeden przepis na sukces, jakkolwiek go pojmujemy - zaczęła powoli, po dłuższej chwili milczenia, tuż przed tym, gdy cisza stałaby się dla nich obydwu nieznośna. - Z tego, co mi wiadomo, manier i klasy ma uczyć cię Valerie. Lekcje te cię nie zadowalają? - ciągnęła, spoglądając na Elvirę z ukosa, ciekawa, jak ta zareaguje na ponowne przywołanie personaliów ukochanej nauczycielki. Zabawnie było wyobrazić sobie je obie w tym samym pomieszczeniu; chciałaby kiedyś zaobserwować w środowisku naturalnym tę relację guwernantki i niepokornej uczennicy. - Ludzie we mnie wątpią, Elviro. I wątpili od samego początku - od momentu, w którym wkroczyła do Białej Wywerny, stojąc w półcieniu za krzesłem Rosiera, czując na sobie lepkie spojrzenia zgromadzonych tam głównie mężczyzn. Nikt nie traktował jej poważnie, nawet sam Tristan. Musiała wydrapać sobie drogę na szczyt, wbrew wszystkiemu i wszystkim, a nawet wtedy, gdy udowodniła swą wartość, cały czas natykała się na pogardliwe, rozbawione spojrzenia, komentarze, gesty. - Jako kobieta musisz stać się na to odporna. Nawet teraz, gdy na moim ramieniu lśni Mroczny Znak a Londyn znajduje się pod mą pieczą - myślisz, że każdy traktuje mnie poważnie i z szacunkiem? - spytała retorycznie, nie wiedziała, jak Elvira wyobraża sobie życie madame Mericourt, ale wydawało się jej, że nieco je idealizuje. - Jestem wiedźmą o orientalnym pochodzeniu, do tego stosunkowo młodą, pozbawioną protekcji męża. Nie zliczę, ile razy próbowano dać mi do zrozumienia, że nie zasłużyłam na swoją pozycję i władzę. I ile razy chciano wepchnąć mnie w stereotypowe ramy. Głupiej dzikuski z Dalekiego Wschodu, łatwej do wykorzystania gejszy, zbyt emocjonalnej i pozbawionej rozsądku wiedźmy, nadającej się tylko do bawienia dzieci, a nie do władania stolicą - przemawiała bez goryczy i żalu, przywykła do świata, w którym przyszło im żyć, chociaż w jej tonie Multon mogła usłyszeć nieco ostrzejsze nuty. - Ale znam już swoją wartość. I nie muszę jej udowadniać - tak, znajdowała się w lepszej pozycji, chroniona immunitetem Śmierciożerczyni, ale przecież przez wiele miesięcy znosiła najgorsze upokorzenia, także fizyczne, zawzięcie brnąc do celu.
- Moja rodzina ma się doskonale. I będzie tylko silniejsza - odpowiedziała nieco oschlej, nie przewidując nawet, że Elvira nie wie o istniejącym już potomstwie. Nie chwaliła się dziećmi, nie zabierała ich na salony, a w ostatnich miesiącach ciąży zniknęła również z życia Rycerzy Walpurgii, nie pojawiając się na spotkaniach i wykonując powierzone zadania w pojedynkę. - A twoja? - odbiła piłeczkę, niewiele wiedziała o prywatnym życiu Multon, a miało przecież ono wielki wpływ na jej sytuację. Odpowiedni narzeczony pomógłby ustabilizować pozycję, zdjąłby z barków ciężar starej panny; nie było to podejście sprawiedliwe, lecz musiały grać w tę grę, nawet jeśli zasady skazywały je na znacznie gorszy start. Z tym też się zgadzała, po części. Dawna Deirdre przyklasnęłaby feministycznym poglądom, paląc na rynku Londynu każdy egzemplarz gazety z idiotycznym artykułem Mulcibera o roli czarownic; obecna Deirdre...była hipokrytką? Zmanipulowaną przez sadystycznego psychopatę ofiarą? A może po prostu odzyskała nieco rozsądku?
- Kobiety już mają wielki udział w wprowadzaniu nowego porządku, Elviro - poprawiła ją lekko, już przeczuwając, co mogło stanowić główną motywację w przypadku Multon. Tożsamą z buntem buzującym także w lady Burke. - Ty także możesz mieć, o ile przestaniesz epatować wrogością i niezasadną hardością. Nie znalazłabym się w tym miejscu, gdybym nie zawierała odpowiednich sojuszy i nie zyskała zaufania wpływowych ludzi - przekazała pierwszą ważną lekcję. Nie chodziło o przymilanie się czy kładzenie po sobie uszu, lecz odpowiednie kontakty pomagały w sięganiu po kolejne szczeble społecznej drabiny. - Nie musisz stać się karykaturą damy, by móc być szanowana. Nie musisz nosić spodni, pić na umór i włóczyć się po barach, by mężczyźni uznali cię za wartą sympatii sojuszniczkę. Znalezienie złotego środka pozwoli ci nie zatracić swego charakteru, przy jednoczesnym zyskaniu tego, czego potrzebujesz do osiągnięcia sukcesu - miała wrażenie, że się powtarza i że nic, co chce przekazać, nie dotrze do Multon - ale może się myliła? - Byłam w gorszym miejscu niż ty, wierz mi. Jeśli się naprawdę postarasz, możesz mieć wszystko, czego zapragniesz - dodała ciszej, szczerze, niemal przyjacielsko, choć w jej spojrzeniu, śledzącym nerwowe ruchy dłoni Elviry na oparciu szezlongu, nie było sympatii, czułości czy współczucia. Chciała dać Multon coś cennego i niebezpiecznego zarazem: nadzieję. I oby ta pokierowała ją w odpowiednią stronę, nie w przepaść buntu, chaosu i szaleństwa.
- Nie istnieje jeden przepis na sukces, jakkolwiek go pojmujemy - zaczęła powoli, po dłuższej chwili milczenia, tuż przed tym, gdy cisza stałaby się dla nich obydwu nieznośna. - Z tego, co mi wiadomo, manier i klasy ma uczyć cię Valerie. Lekcje te cię nie zadowalają? - ciągnęła, spoglądając na Elvirę z ukosa, ciekawa, jak ta zareaguje na ponowne przywołanie personaliów ukochanej nauczycielki. Zabawnie było wyobrazić sobie je obie w tym samym pomieszczeniu; chciałaby kiedyś zaobserwować w środowisku naturalnym tę relację guwernantki i niepokornej uczennicy. - Ludzie we mnie wątpią, Elviro. I wątpili od samego początku - od momentu, w którym wkroczyła do Białej Wywerny, stojąc w półcieniu za krzesłem Rosiera, czując na sobie lepkie spojrzenia zgromadzonych tam głównie mężczyzn. Nikt nie traktował jej poważnie, nawet sam Tristan. Musiała wydrapać sobie drogę na szczyt, wbrew wszystkiemu i wszystkim, a nawet wtedy, gdy udowodniła swą wartość, cały czas natykała się na pogardliwe, rozbawione spojrzenia, komentarze, gesty. - Jako kobieta musisz stać się na to odporna. Nawet teraz, gdy na moim ramieniu lśni Mroczny Znak a Londyn znajduje się pod mą pieczą - myślisz, że każdy traktuje mnie poważnie i z szacunkiem? - spytała retorycznie, nie wiedziała, jak Elvira wyobraża sobie życie madame Mericourt, ale wydawało się jej, że nieco je idealizuje. - Jestem wiedźmą o orientalnym pochodzeniu, do tego stosunkowo młodą, pozbawioną protekcji męża. Nie zliczę, ile razy próbowano dać mi do zrozumienia, że nie zasłużyłam na swoją pozycję i władzę. I ile razy chciano wepchnąć mnie w stereotypowe ramy. Głupiej dzikuski z Dalekiego Wschodu, łatwej do wykorzystania gejszy, zbyt emocjonalnej i pozbawionej rozsądku wiedźmy, nadającej się tylko do bawienia dzieci, a nie do władania stolicą - przemawiała bez goryczy i żalu, przywykła do świata, w którym przyszło im żyć, chociaż w jej tonie Multon mogła usłyszeć nieco ostrzejsze nuty. - Ale znam już swoją wartość. I nie muszę jej udowadniać - tak, znajdowała się w lepszej pozycji, chroniona immunitetem Śmierciożerczyni, ale przecież przez wiele miesięcy znosiła najgorsze upokorzenia, także fizyczne, zawzięcie brnąc do celu.
- Moja rodzina ma się doskonale. I będzie tylko silniejsza - odpowiedziała nieco oschlej, nie przewidując nawet, że Elvira nie wie o istniejącym już potomstwie. Nie chwaliła się dziećmi, nie zabierała ich na salony, a w ostatnich miesiącach ciąży zniknęła również z życia Rycerzy Walpurgii, nie pojawiając się na spotkaniach i wykonując powierzone zadania w pojedynkę. - A twoja? - odbiła piłeczkę, niewiele wiedziała o prywatnym życiu Multon, a miało przecież ono wielki wpływ na jej sytuację. Odpowiedni narzeczony pomógłby ustabilizować pozycję, zdjąłby z barków ciężar starej panny; nie było to podejście sprawiedliwe, lecz musiały grać w tę grę, nawet jeśli zasady skazywały je na znacznie gorszy start. Z tym też się zgadzała, po części. Dawna Deirdre przyklasnęłaby feministycznym poglądom, paląc na rynku Londynu każdy egzemplarz gazety z idiotycznym artykułem Mulcibera o roli czarownic; obecna Deirdre...była hipokrytką? Zmanipulowaną przez sadystycznego psychopatę ofiarą? A może po prostu odzyskała nieco rozsądku?
- Kobiety już mają wielki udział w wprowadzaniu nowego porządku, Elviro - poprawiła ją lekko, już przeczuwając, co mogło stanowić główną motywację w przypadku Multon. Tożsamą z buntem buzującym także w lady Burke. - Ty także możesz mieć, o ile przestaniesz epatować wrogością i niezasadną hardością. Nie znalazłabym się w tym miejscu, gdybym nie zawierała odpowiednich sojuszy i nie zyskała zaufania wpływowych ludzi - przekazała pierwszą ważną lekcję. Nie chodziło o przymilanie się czy kładzenie po sobie uszu, lecz odpowiednie kontakty pomagały w sięganiu po kolejne szczeble społecznej drabiny. - Nie musisz stać się karykaturą damy, by móc być szanowana. Nie musisz nosić spodni, pić na umór i włóczyć się po barach, by mężczyźni uznali cię za wartą sympatii sojuszniczkę. Znalezienie złotego środka pozwoli ci nie zatracić swego charakteru, przy jednoczesnym zyskaniu tego, czego potrzebujesz do osiągnięcia sukcesu - miała wrażenie, że się powtarza i że nic, co chce przekazać, nie dotrze do Multon - ale może się myliła? - Byłam w gorszym miejscu niż ty, wierz mi. Jeśli się naprawdę postarasz, możesz mieć wszystko, czego zapragniesz - dodała ciszej, szczerze, niemal przyjacielsko, choć w jej spojrzeniu, śledzącym nerwowe ruchy dłoni Elviry na oparciu szezlongu, nie było sympatii, czułości czy współczucia. Chciała dać Multon coś cennego i niebezpiecznego zarazem: nadzieję. I oby ta pokierowała ją w odpowiednią stronę, nie w przepaść buntu, chaosu i szaleństwa.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Mogłyby być do siebie podobne, część spraw już je wszak łączyła - praca na państwowym stanowisku, następujący po niej upadek, upodlenie, które z ledwością dawało się przełknąć, pasja do czarnej magii i jeszcze nawet gorętsza miłość do mężczyzny. Dobrze byłoby uznać, że gdyby Mung jej nie zwolnił, czy Drew nie odrzucił, byłaby teraz w zupełnie innym miejscu - ale to byłyby wyłącznie kolejne przykłady tak charakterystycznego Elvirze strzepywania z siebie odpowiedzialności, wtedy gdy była ona niewygodna i niepochlebna. Bo na fundemantelnym poziomie różniły się przecież właśnie tym - Elvira chętniej odnajdywała winnych, jej główną motywacją pozostawała zemsta. Metaforyczna, prawdziwa, krwawa - bez znaczenia. Nosiła w sobie znacznie więcej nienawiści niż byłaby skłonna przyznać i jeśli coś usilnie trzymało ją w miejscu, to zapewne właśnie to.
Nie potrafiła jeszcze tak skutecznie obracać jej w siłę. Lecz masa pytań, które zadałaby Deirdre, gdyby naprawdę znała jej przeszłość, pozostała jedynie echem pobrzemiewającej między nimi nieufności.
Nie zastanawiała się długo nad odpowiedzią, gdy w grę wchodziła Valerie. Nie potrzebowała się namyślać, szukać w głębi jaźni emocji, które pielęgnowała otwarcie, jak ogród.
- Nie. Nie zadowalają mnie. - Nie wyglądała na zirytowaną, może wcale nie była; w jej głosie przebrzmiewało głównie zrezygnowanie i ponura zaduma. - Pani Sallow nie potrafi mnie niczego nauczyć, bo jej na tym wcale nie zależy. Zajmuję jej czas, który wolałaby spędzać gdzie indziej. Ale mnie to już przestało upokarzać. Czułam upokorzenie na początku, gdy chciała, bym nie wychodziła z domu bez jej pozwolenia. Dlatego nie było mnie na uroczystościach zwycięstwa, nawet na widowni, gdzieś w tłumie. Odebrała mi zaproszenie - Wzruszyła ramieniem, uśmiechając się kątem ust, z niejakim mrokiem. Umiała już bawić się słowem i prawdą, przynosiło jej to satysfakcję. Zwłaszcza dzisiaj i teraz. - Znacznie więcej o tym jak wygląda prawdziwa klasa w towarzystwie uczę się z samej obserwacji lady doyenne Evandry. Wiesz, że lady napisała do mnie z zaproszeniem? Życzyła sobie mnie poznać - Lubiła wyciągać tę kartę, nie zdając sobie w pełni sprawy z tego jak żałośnie mogła wypaść, gdy będzie się tym chwalić zbyt często. Zależało jej na uznaniu, na szacunku. Jej duma przechodziła ostatnio ciężkie próby i dopóki nie wykresuje swojej pozycji na nowo, od podstaw, jak dziecko chwytała sie cudzych spódnic.
Mogłaby zrobić to samo z Deirdre, ale rozmowa, którą zaczęła z wszelką wydumaną kurtuazją wydawała jej się bardziej owocna, gdy skorzystała na zasugerowanej, bezwzględnej szczerości. Na pewno było jej lżej, bo choć nadal ważyła słowa, używała do tego znacznie prostszego filtra.
Dlatego nie próbowała kryć zmarszczek przy nasadzie nosa, prawdziwego oburzenia, które przeskoczyło po jej skórze jak elektryczne wyładowania, gdy wysłuchiwała skarbnicy niewygodnej wiedzy.
- Tylko głupiec nie traktowałby cię poważnie. Tylko głupiec popatrzyłby na ciebie i zobaczył zaledwie palec bez obrączki i twarz ze wschodu. W Azjatyckim pochodzeniu nie ma nic godnego hańby - stwierdziła twardo, bo poznała już jedną Azjatkę, które wpełzła jej pod skórę szybciej niż powinna, która była sprytna, rozkosznie szalona, z którą rozmowy nigdy nie były nudne. Która uciekła wtedy, kiedy była najbardziej potrzebna, ale w części nigdy już nie opuści jej prosektorium. I jej głowy. - Dlaczego powinniśmy tolerować głupców? - spytała cicho, prawie szeptem, nie uzupełniając o słowa, która uznała za oczywiste; głupców między nami? - Nie potrzebuję... nie potrzebujesz niczyjej protekcji. - Zawahała się, ale zdecydowała już nie wycofywać. - I ja też nie potrzebuję. Jeśli wezmę sobie męża, to dlatego, że on będzie mnie godny, a ja będę godna jego. Niepotrzebny mi Pan, nie kolejny. Nigdy do żadnego mężczyzny nie będę należeć bardziej niż należę do Czarnego Pana - powiedziała to bez śladu zawahania, gdyż była to rzecz niezwykle wyzwalająca. Łatwo było uwielbiać mężczyznę, któego zwykle nie widywała, który był ideą, personifikacją potęgi. O którego nie musiała być zazdrosna, bo był bardziej bogiem niż człowiekiem.
Ta chwila refleksji i melancholii sprawiła, że nie od razu zrozumiała słowa, które następnie skierowała do niej Deirdre. Potrzebowała do nich wrócić, zrobiła to z opóźnieniem.
- Moją rodziną jest tylko Maria, którą wzięłam na podopieczną. Ma potencjał, jest jednak płochliwa i durna, jak każdy w tym wieku. Nie mam bękartów. - Zamrugała. - Twoja rodzina... nie mam o niej pojęcia. - Czyżby Deirdre jednak miała męża, którego skrywała w swoim cieniu? Było w tej myśli coś co sprawiło, że się uśmiechnęła.
Jej twarz przyoblekła się jednak z powrotem w maskę chłodnego zastanowienia, nieco marudnego w swej podstawie, gdy rozmowa zeszła na jej osobiste przywary. Powinna się tego spodziewać, nawet tego oczekiwała, ale była dumna i w pierwszych sekundach nagany zwykle odczuwała urazę, nie wdzięczność. Nie zamierzała jednak pozwalać, by tym razem długo powstrzymywało ją to przed spojrzeniem Deirdre w oczy i odpowiedzią. Nie była już nastolatką, która mogłaby się boczyć.
- Nie jestem... - przygryzła język, zanim mogłaby skłamać. To był zły początek. - Masz rację. - Już lepiej. - Znalezienie złotego środka jest najtrudniejsze. Zwłaszcza, gdy w pierwszej chwili, poza wariatką, bywam obwołana starą panną. To moja pierwsza i główna cecha. - Parsknęła pod nosem. - Może to i szkoda. Gdybym miała męża, nic nie byłoby moją winą tylko jego słabością, mówiliby, że nie potrafi mnie okiełznać. Zabawne, że nawet błędy kobiet nie są ich własnymi, kiedy mężczyzna już je posiądzie - Złagodziła cięty ton, złagodziła też spojrzenie, choć z trudnością przyszło jej nie unieść brwi. Ciężko było jej sobie wyobrażyć śmierciożerczynię, wielką madame Mericourt, w miejscu gorszym, niż to, w którym sama znalazła się przed z górą połową roku. Może to właśnie te dziwne słowa popchnęły ją do krótkiego wyznania. - W najgorszym miejscu znalazłam się wówczas, gdy przedłożyłam miłość do mężczyzny nad własny rozsądek i wartość. Życzę ci... mam nadzieję... że Merlin ci tego oszczędzi.
Nie potrafiła jeszcze tak skutecznie obracać jej w siłę. Lecz masa pytań, które zadałaby Deirdre, gdyby naprawdę znała jej przeszłość, pozostała jedynie echem pobrzemiewającej między nimi nieufności.
Nie zastanawiała się długo nad odpowiedzią, gdy w grę wchodziła Valerie. Nie potrzebowała się namyślać, szukać w głębi jaźni emocji, które pielęgnowała otwarcie, jak ogród.
- Nie. Nie zadowalają mnie. - Nie wyglądała na zirytowaną, może wcale nie była; w jej głosie przebrzmiewało głównie zrezygnowanie i ponura zaduma. - Pani Sallow nie potrafi mnie niczego nauczyć, bo jej na tym wcale nie zależy. Zajmuję jej czas, który wolałaby spędzać gdzie indziej. Ale mnie to już przestało upokarzać. Czułam upokorzenie na początku, gdy chciała, bym nie wychodziła z domu bez jej pozwolenia. Dlatego nie było mnie na uroczystościach zwycięstwa, nawet na widowni, gdzieś w tłumie. Odebrała mi zaproszenie - Wzruszyła ramieniem, uśmiechając się kątem ust, z niejakim mrokiem. Umiała już bawić się słowem i prawdą, przynosiło jej to satysfakcję. Zwłaszcza dzisiaj i teraz. - Znacznie więcej o tym jak wygląda prawdziwa klasa w towarzystwie uczę się z samej obserwacji lady doyenne Evandry. Wiesz, że lady napisała do mnie z zaproszeniem? Życzyła sobie mnie poznać - Lubiła wyciągać tę kartę, nie zdając sobie w pełni sprawy z tego jak żałośnie mogła wypaść, gdy będzie się tym chwalić zbyt często. Zależało jej na uznaniu, na szacunku. Jej duma przechodziła ostatnio ciężkie próby i dopóki nie wykresuje swojej pozycji na nowo, od podstaw, jak dziecko chwytała sie cudzych spódnic.
Mogłaby zrobić to samo z Deirdre, ale rozmowa, którą zaczęła z wszelką wydumaną kurtuazją wydawała jej się bardziej owocna, gdy skorzystała na zasugerowanej, bezwzględnej szczerości. Na pewno było jej lżej, bo choć nadal ważyła słowa, używała do tego znacznie prostszego filtra.
Dlatego nie próbowała kryć zmarszczek przy nasadzie nosa, prawdziwego oburzenia, które przeskoczyło po jej skórze jak elektryczne wyładowania, gdy wysłuchiwała skarbnicy niewygodnej wiedzy.
- Tylko głupiec nie traktowałby cię poważnie. Tylko głupiec popatrzyłby na ciebie i zobaczył zaledwie palec bez obrączki i twarz ze wschodu. W Azjatyckim pochodzeniu nie ma nic godnego hańby - stwierdziła twardo, bo poznała już jedną Azjatkę, które wpełzła jej pod skórę szybciej niż powinna, która była sprytna, rozkosznie szalona, z którą rozmowy nigdy nie były nudne. Która uciekła wtedy, kiedy była najbardziej potrzebna, ale w części nigdy już nie opuści jej prosektorium. I jej głowy. - Dlaczego powinniśmy tolerować głupców? - spytała cicho, prawie szeptem, nie uzupełniając o słowa, która uznała za oczywiste; głupców między nami? - Nie potrzebuję... nie potrzebujesz niczyjej protekcji. - Zawahała się, ale zdecydowała już nie wycofywać. - I ja też nie potrzebuję. Jeśli wezmę sobie męża, to dlatego, że on będzie mnie godny, a ja będę godna jego. Niepotrzebny mi Pan, nie kolejny. Nigdy do żadnego mężczyzny nie będę należeć bardziej niż należę do Czarnego Pana - powiedziała to bez śladu zawahania, gdyż była to rzecz niezwykle wyzwalająca. Łatwo było uwielbiać mężczyznę, któego zwykle nie widywała, który był ideą, personifikacją potęgi. O którego nie musiała być zazdrosna, bo był bardziej bogiem niż człowiekiem.
Ta chwila refleksji i melancholii sprawiła, że nie od razu zrozumiała słowa, które następnie skierowała do niej Deirdre. Potrzebowała do nich wrócić, zrobiła to z opóźnieniem.
- Moją rodziną jest tylko Maria, którą wzięłam na podopieczną. Ma potencjał, jest jednak płochliwa i durna, jak każdy w tym wieku. Nie mam bękartów. - Zamrugała. - Twoja rodzina... nie mam o niej pojęcia. - Czyżby Deirdre jednak miała męża, którego skrywała w swoim cieniu? Było w tej myśli coś co sprawiło, że się uśmiechnęła.
Jej twarz przyoblekła się jednak z powrotem w maskę chłodnego zastanowienia, nieco marudnego w swej podstawie, gdy rozmowa zeszła na jej osobiste przywary. Powinna się tego spodziewać, nawet tego oczekiwała, ale była dumna i w pierwszych sekundach nagany zwykle odczuwała urazę, nie wdzięczność. Nie zamierzała jednak pozwalać, by tym razem długo powstrzymywało ją to przed spojrzeniem Deirdre w oczy i odpowiedzią. Nie była już nastolatką, która mogłaby się boczyć.
- Nie jestem... - przygryzła język, zanim mogłaby skłamać. To był zły początek. - Masz rację. - Już lepiej. - Znalezienie złotego środka jest najtrudniejsze. Zwłaszcza, gdy w pierwszej chwili, poza wariatką, bywam obwołana starą panną. To moja pierwsza i główna cecha. - Parsknęła pod nosem. - Może to i szkoda. Gdybym miała męża, nic nie byłoby moją winą tylko jego słabością, mówiliby, że nie potrafi mnie okiełznać. Zabawne, że nawet błędy kobiet nie są ich własnymi, kiedy mężczyzna już je posiądzie - Złagodziła cięty ton, złagodziła też spojrzenie, choć z trudnością przyszło jej nie unieść brwi. Ciężko było jej sobie wyobrażyć śmierciożerczynię, wielką madame Mericourt, w miejscu gorszym, niż to, w którym sama znalazła się przed z górą połową roku. Może to właśnie te dziwne słowa popchnęły ją do krótkiego wyznania. - W najgorszym miejscu znalazłam się wówczas, gdy przedłożyłam miłość do mężczyzny nad własny rozsądek i wartość. Życzę ci... mam nadzieję... że Merlin ci tego oszczędzi.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
- Skąd wiesz, że Valerie nie zależy? Nie przykłada się do powierzonego jej zadania? - spytała od razu, gładko, miękko, może nawet zbyt miękko, jakby sugerowała, by Elvira poważniej zastanowiła się nad odpowiedzią, mogącą mieć dla Vanity przykre konsekwencje. Oczekiwała szczerości. Lubiła Valerie, ceniła jej talent, powątpiewała też w słowa rozgoryczonej Multon, nawet jeśli ta starała się przemawiać ze spokojem, lecz jeśli miałaby komuś uwierzyć, mimo wspólnego doświadczenia w boju - bardziej przychyliłaby się do wersji śpiewaczki. Owszem, Vanity była celebrytką, a te raczej nie kalały się ciężką pracą - przynajmniej według Mericourt - ale dotychczasowe kontakty nie wskazywały na to, by lekceważyła powierzone zadania. Nie mogła sobie na to pozwolić, nie tylko ze względu na siebie, ale przede wszystkim na pozycję męża. Elvira nie była łatwą uczennicą, tym bardziej zdziwiło ją poruszenie tematu Evandry w tej konwersacji. Od kiedy lady doyenne wykazywała się taką łaskawością, zapraszając do siebie czarne owce rycerskiej społeczności? Czyniła to z dobrego serca, wspaniałomyślnego rozkazu Tristana - czy może z innego, niewypowiedzianego powodu? Czyżby ta nieco dziwaczna, buntownicza i nieokrzesana koronerka, brudna od krwi, spodobała się żonie Tristan? Niedorzeczne. Serce Deirdre na moment zgubiło rytm, ni to ze zdziwienia, ni z zazdrosnej dezorientacji; zmrużyła lekko oczy, lecz nie zmieniła wyrazu twarzy.
- Długo obserwujesz już lady Evandrę? Czego się od niej nauczyłaś? - zapytała wprost, ceniła konkrety, a nie wyobrażała sobie, by naśladowanie żony nestora, arystokratki i półwili mogło przynieść czarownicy z ludu jakiekolwiek korzyści. O tym wszak mówiła przed chwilą; o wykuciu własnej ścieżki, o nienaśladowaniu ślepo innych ludzi. Multon nie musiała udawać mężczyzny ani szlachcianki, by odzyskać dobre imię i stać się przydatną, odnoszacą sukcesy wiedźmy. Gra w spalonym teatrze nie była warta świeczki; jeśli miała przybierać maski, powinna robić to znacznie mądrzej. Tak, jak sama Deirdre. Jak jednak miała przekazać tę lekcję nie zdradzając o sobie prawdy? Wątpiła, by Elvira była gotowa - i na szczerość, i na zaufanie. Łatwo było uznać całość społeczeństwa za głupców. Kiedyś też ferowała podobne wyroki szybko i z arogancją, czas nauczył ją jednak pokory. I umiejętności przekuwania wad w zalety, manipulowania swym wizerunkiem tak, by finalnie to ona znalazła się na górze.
- To nie zawsze kwestia głupoty, a wychowania, tradycji świata, w jakim żyjemy. Nie mam im tego za złe - zazwyczaj - odpowiedziała z powagą, obracając na wdowim palcu obrączkę; oczywiście, że ją miała, Multon musiała ją przegapić, zbyt skupiona na komplementach lub udowadnianiu swych racji. - Ostrożnie z generalizacją, Elviro. Nazwałabyś głupcem Tristana? Albo Ramseya? - spytała, spoglądając bez mrugnięcia w jej jasne oczy. Śmierciożercy również jej nie doceniali, bawili się nią, do czasu; do momentu, w którym udowodniła, że jest warta szacunku. - Oczywiście, że potrzebujesz protekcji. Jak dziecko, które uczy się chodzić. Jak młodzieniec pilnie studiujący wskazówki swego mistrza. Jak adept magicznych sztuk gorliwie podążający ścieżką wytyczoną przez mądrzejszych od siebie - tłumaczyła powoli, chociaż cierpliwość zaczynała się kończyć. Rozmowa z Elvirą przypominała próbę okiełznania dzikiego szczenięcia; pojmowała proste komendy, by później zupełnie o nich zapomnieć, zbyt emocjonalna i rozchwiana. Źrebięcy zapał miał wiele plusów, ale potrzebował silnego, temperującego buntownicze zapędy jeźdźca. - Mądrze powiedziane. Nie znajdziesz godnego męża, o ile sama nie będziesz go godna - sparafrazowała nonszalancko jej słowa, uśmiechając się lekko. Nie kpiąco, chociaż ironia aż prosiła się o wypłynięcie na wierzch. - Teraz czujesz się godna? Czujesz, że masz wiele do zaoferowania? Że przyciągniesz ku sobie potężnego maga, przy którym będziesz mogła się rozwinąć? Nie musisz mi odpowiadać, odpowiedz sobie, szczerze - przelotnie położyła dłoń na ramieniu Elviry, nie wspierająco, raczej karcąco. Dotyk był krótki, ale mocny. Ostrzegawczy. - Chyba nie porównujesz roli Czarnego Pana do męża, prawda? - ściszyła głos z pozorną troską. Ona także służyła Lordowi Voldemortowi, przysięgła mu wierność, oddała mu własne życie, związała się na zawsze z jego mocą. Podziwiała go, fascynował ją i przerażał jak nikt inny, ale nie śmiałaby postrzegać go w tak prymitywnej kategorii. Był więcej niż mężczyzną.
Wspomnienie o Marii przyjęła z cichym westchnieniem, odsuwając od jasnowłosej dłoń. Ponownie splotła palce przed sobą, na podołku sukni, przenosząc spojrzenie na karmazynową łunę bijącą od obrazu. - Trzymaj ją krótko. Może przynieść ci wiele kłopotów. A odpowiesz za nie ty - przestrzegła ją; nie miała taryfy ulgowej dla młodości, w wieku młódki z rezerwatu nigdy nie zachowałaby się w podobny sposób. - I nie musisz o niej wiedzieć - skomentowała gładko wspomnienie o rodzinie. Nie zbywała jej nieuprzejmie, wskazywała pewną zależność - nie musiała opowiadać o tym, jak wspaniałą rodzinę miała, było to oczywiste, proste, pozwalało namiestniczce paradoksalnie na więcej swobody. Madame Mericourt spełniała obowiązki czarownicy i Śmierciożerczyni; jedno nie przekreślało drugiego, chociaż gdyby miała być ze sobą zupełnie szczera, kosztowało ją to wiele energii i zakrawało na coś niemożliwego. Ale z tego nie zwierzała się nikomu. W odróżnieniu od Elviry, obnażającej przed nią swoje...serce?
Deirdre wstała powoli z szezlongu, poprawiając niby od niechcenia upięte włosy. - Wylewa się z ciebie gorycz, ale jest ona bezproduktywna - skarciła ją, unosząc głowę do góry, by znów wyłapać spojrzenie Multon. - Co daje ci narzekanie? Szukanie sprawiedliwości tam, gdzie nigdy jej nie będzie i nie było? Biczowanie się za błędy przeszłości? Weź się w garść, Elviro, żółć cię zniszczy, a masz być przecież przydatna sprawie Rycerzy - poradziła już nieco łagodniej, zmniejszając dzielący je dystans. Sięgnęła chłodnymi dłońmi do kołnierzyka jej sukni i poprawiła go niemal matczynym gestem. Nie zamierzała rozmawiać z nią o rozsądku i uczuciu ani wyprowadzać z błędu - ją nieszczęśliwa miłość doprowadziła na sam szczyt. - Pokora i lojalność. Kieruj się nimi, napraw błędy. Nie rób tego z łaski, fałsz wyczuwa się na kilometr. Dopóki nie pogodzisz się ze sobą i światem tu - uniosła wysoko dłoń, opuszkami palców przesuwając pieszczotliwie po skroni blondynki - i tu - palce ześlizgnęły się na pierś Elviry, ciepłą nawet przez materiał; nie uznawała tego za niemoralny gest, nikt ich nie widział, nie miała też sprośnych intencji - będziesz tylko zawodzić.
- Długo obserwujesz już lady Evandrę? Czego się od niej nauczyłaś? - zapytała wprost, ceniła konkrety, a nie wyobrażała sobie, by naśladowanie żony nestora, arystokratki i półwili mogło przynieść czarownicy z ludu jakiekolwiek korzyści. O tym wszak mówiła przed chwilą; o wykuciu własnej ścieżki, o nienaśladowaniu ślepo innych ludzi. Multon nie musiała udawać mężczyzny ani szlachcianki, by odzyskać dobre imię i stać się przydatną, odnoszacą sukcesy wiedźmy. Gra w spalonym teatrze nie była warta świeczki; jeśli miała przybierać maski, powinna robić to znacznie mądrzej. Tak, jak sama Deirdre. Jak jednak miała przekazać tę lekcję nie zdradzając o sobie prawdy? Wątpiła, by Elvira była gotowa - i na szczerość, i na zaufanie. Łatwo było uznać całość społeczeństwa za głupców. Kiedyś też ferowała podobne wyroki szybko i z arogancją, czas nauczył ją jednak pokory. I umiejętności przekuwania wad w zalety, manipulowania swym wizerunkiem tak, by finalnie to ona znalazła się na górze.
- To nie zawsze kwestia głupoty, a wychowania, tradycji świata, w jakim żyjemy. Nie mam im tego za złe - zazwyczaj - odpowiedziała z powagą, obracając na wdowim palcu obrączkę; oczywiście, że ją miała, Multon musiała ją przegapić, zbyt skupiona na komplementach lub udowadnianiu swych racji. - Ostrożnie z generalizacją, Elviro. Nazwałabyś głupcem Tristana? Albo Ramseya? - spytała, spoglądając bez mrugnięcia w jej jasne oczy. Śmierciożercy również jej nie doceniali, bawili się nią, do czasu; do momentu, w którym udowodniła, że jest warta szacunku. - Oczywiście, że potrzebujesz protekcji. Jak dziecko, które uczy się chodzić. Jak młodzieniec pilnie studiujący wskazówki swego mistrza. Jak adept magicznych sztuk gorliwie podążający ścieżką wytyczoną przez mądrzejszych od siebie - tłumaczyła powoli, chociaż cierpliwość zaczynała się kończyć. Rozmowa z Elvirą przypominała próbę okiełznania dzikiego szczenięcia; pojmowała proste komendy, by później zupełnie o nich zapomnieć, zbyt emocjonalna i rozchwiana. Źrebięcy zapał miał wiele plusów, ale potrzebował silnego, temperującego buntownicze zapędy jeźdźca. - Mądrze powiedziane. Nie znajdziesz godnego męża, o ile sama nie będziesz go godna - sparafrazowała nonszalancko jej słowa, uśmiechając się lekko. Nie kpiąco, chociaż ironia aż prosiła się o wypłynięcie na wierzch. - Teraz czujesz się godna? Czujesz, że masz wiele do zaoferowania? Że przyciągniesz ku sobie potężnego maga, przy którym będziesz mogła się rozwinąć? Nie musisz mi odpowiadać, odpowiedz sobie, szczerze - przelotnie położyła dłoń na ramieniu Elviry, nie wspierająco, raczej karcąco. Dotyk był krótki, ale mocny. Ostrzegawczy. - Chyba nie porównujesz roli Czarnego Pana do męża, prawda? - ściszyła głos z pozorną troską. Ona także służyła Lordowi Voldemortowi, przysięgła mu wierność, oddała mu własne życie, związała się na zawsze z jego mocą. Podziwiała go, fascynował ją i przerażał jak nikt inny, ale nie śmiałaby postrzegać go w tak prymitywnej kategorii. Był więcej niż mężczyzną.
Wspomnienie o Marii przyjęła z cichym westchnieniem, odsuwając od jasnowłosej dłoń. Ponownie splotła palce przed sobą, na podołku sukni, przenosząc spojrzenie na karmazynową łunę bijącą od obrazu. - Trzymaj ją krótko. Może przynieść ci wiele kłopotów. A odpowiesz za nie ty - przestrzegła ją; nie miała taryfy ulgowej dla młodości, w wieku młódki z rezerwatu nigdy nie zachowałaby się w podobny sposób. - I nie musisz o niej wiedzieć - skomentowała gładko wspomnienie o rodzinie. Nie zbywała jej nieuprzejmie, wskazywała pewną zależność - nie musiała opowiadać o tym, jak wspaniałą rodzinę miała, było to oczywiste, proste, pozwalało namiestniczce paradoksalnie na więcej swobody. Madame Mericourt spełniała obowiązki czarownicy i Śmierciożerczyni; jedno nie przekreślało drugiego, chociaż gdyby miała być ze sobą zupełnie szczera, kosztowało ją to wiele energii i zakrawało na coś niemożliwego. Ale z tego nie zwierzała się nikomu. W odróżnieniu od Elviry, obnażającej przed nią swoje...serce?
Deirdre wstała powoli z szezlongu, poprawiając niby od niechcenia upięte włosy. - Wylewa się z ciebie gorycz, ale jest ona bezproduktywna - skarciła ją, unosząc głowę do góry, by znów wyłapać spojrzenie Multon. - Co daje ci narzekanie? Szukanie sprawiedliwości tam, gdzie nigdy jej nie będzie i nie było? Biczowanie się za błędy przeszłości? Weź się w garść, Elviro, żółć cię zniszczy, a masz być przecież przydatna sprawie Rycerzy - poradziła już nieco łagodniej, zmniejszając dzielący je dystans. Sięgnęła chłodnymi dłońmi do kołnierzyka jej sukni i poprawiła go niemal matczynym gestem. Nie zamierzała rozmawiać z nią o rozsądku i uczuciu ani wyprowadzać z błędu - ją nieszczęśliwa miłość doprowadziła na sam szczyt. - Pokora i lojalność. Kieruj się nimi, napraw błędy. Nie rób tego z łaski, fałsz wyczuwa się na kilometr. Dopóki nie pogodzisz się ze sobą i światem tu - uniosła wysoko dłoń, opuszkami palców przesuwając pieszczotliwie po skroni blondynki - i tu - palce ześlizgnęły się na pierś Elviry, ciepłą nawet przez materiał; nie uznawała tego za niemoralny gest, nikt ich nie widział, nie miała też sprośnych intencji - będziesz tylko zawodzić.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Groźba w głosie Deirdre sprawiła, że zamilkła na dłużej i opuściła brodę, mniej z pokorą, a bardziej z zastanowieniem, noszącym znamiona niechęci. Wiedziała, że ze swoją własną prawdą może zaufać Primrose, czuła się też pewnie w towarzystwie Evandry - nie dlatego, że była łatwym rozmówcą, nie, ale dlatego, że lady kierowała przede wszystkim życzliwość, a życzliwych ludzi łatwiej było przekonać. Musiała przyznać przed sobą, że o Mericourt wie po prostu zbyt mało - choć była namiestniczką i wielką czarownicą, była też niezwykle sekretna i Elvira ie przypominała sobie, by kiedykolwiek usłyszała wiarygodną, a nie absurdalną plotkę na temat jej prywatnego życia. Kiedyś aspirowała do takiej sekretności, ale wtedy nie miała wokół siebie nikogo bliskiego, nikogo, komu mogłaby imponować. Łatwiej było zachować prywatność, gdy nie utrzymywało się kontaktu z nikim poza własną sową. Obycia w ciągłym towarzystwie obcych i znanych ludzi dopiero się uczyła - a miała za sobą dwadzieścia siedem lat samotności.
Z tego wszystkiego musiała założyć, że Sallow i Mericourt mogą być sobie bliskie - jakkolwiek była to myśl gorzka i niezadowalająca. Trudno jej było wyobrazić sobie namiestniczkę Londynu w towarzystwie jakiejś śpiewaczki - nawet jeśli była celebrytką. Celebryci, zwłaszcza tacy jak Sallow, kojarzyli jej się wyłącznie z głupotą i próżnością.
Tak jakby sama nie była próżna.
- Mogę jedynie przedstawić tę sytuację z własnej perspektywy, nie powiedziałabym, by mogła mieć ona znamiona pełnej obiektywności - powiedziała w końcu, powoli i leniwie. - Z mojej perspektywy Valerie Sallow bardzo mało interesuje się moim życiem i tym, czego potrzeba mi do uzupełnienia moich... braków. Bardzo lubi za to afiszować się kontrolą. Chce wiedzieć i nadzorować każde moje wyjście z domu, ostatnio też zmusiła mnie do napisania listu do nestora. Bardzo upokarzającego listu. - Splotła dłonie za plecami i wbiła wzrok w twarz Morgany. - Nie powiem, bym nie myślała często o tym, jak wielką korzyść przyniosłaby mi zmiana nauczycielki na kogoś z mniejszą skłonnością do megalomanii. Niemniej jednak, to nie moja decyzja. Dostosowuję się do tego co zostało mi przekazane.
Samo wspominanie Sallow wzbudzało dyskomfort w jej ciele; pieczenie w klatce piersiowej i jeszcze silniejsze uderzenia gorąca wewnątrz czaszki. Trudno byłoby jej dłużej ukrywać jak wielką pogardą i nienawiścią darzy tę kobietę, dlatego z ulgą przyjęła okazję do zmiany tematu.
- Długo, choć wcześniej czyniłam to z odległości. Jest wyjątkową kobietą, do której pozycji nie aspiruję, bo jest to niemożliwe - Nie urodziła się z nazwiskiem swojej matki, więc nigdy nie zostanie członkinią tej sfery. Nie została nią nawet Deirdre, ze wszystkimi swoimi honorami. Mogłaby co najwyżej próbować uwieść arystokratę, ale po prawdzie nigdy tego nie rozważała. Nie chciała w drodze na szczyt wspierać się męskim ramieniem. Nie chciała mężczyzny, którego skrycie by się brzydziła. Coraz częściej jednak przechodziła jej przez głowę myśl, że może nie będzie miała innego wyjścia; jeśli nie wyjdzie za kogoś czystej krwi, zostanie jej tylko staropanieństwo. Prędzej zginie niż rozrzedzi krew swoją i swoich dzieci, jak zrobił to ojciec Marii. - Niemniej jednak lubię lady słuchać. Jej maniera i gracja są naturalne, nie ostentacyjne i sceniczne. Chciałabym umieć zachowywać taki spokój przy poruszaniu tematów, które są dla mnie trudne.
Westchnęła bezgłośnie, gdy Deirdre odbiła jej słowa w chłodny sposób, zadając pokrętne pytania i obracając jej refleksje przeciw niej - znów. Była to jakaś forma treningu, może sprawdzianu, ale im dłużej rozmawiały, tym bardziej zmęczona się czuła, rosła też jej tendencja do błędów. Uprzejmy uśmiech na jej ustach prawie zupełnie zanikł - gdy mówiła, jej twarz nie wyrażała nic poza tym, co zwykle w zupełnej samotności lub towarzystwie czarownic pokroju Tatiany i Claire. A była to obojętność podszyta frustracją, która zawsze czaiła się gdzieś pod jej skórą.
- Nie chcę generalizować... wiesz, co miałam na myśli - Jej spojrzenie opadło na obrączkę, którą bawiła się Deirdre, żrenice rozszerzyły się, bo dotąd nie była ona dla Elviry niczym poza elementem biżuterii. Uznała ją za zwykły pierścionek, bo nikt nigdy nie wspominał o żadnym mężu śmierciożerczyni, ale teraz kobieta zdawała się dawać jej ostentacyjny sygnał, że się myliła. Nie wiedziała jeszcze jak go odebrać. - Lord nestor i Ramsey nie traktują cię poważnie? - zapytała zamiast odpowiadać, uniosła przy tym jedną brew, prawie ironicznie. Chciała wierzyć, że będąc śmierciożerczynią mogłaby liczyć na większy szacunek swoich towarzyszy. Nie chciała wysłuchiwać od Deirdre, że to nieprawda, ale być może okaże się to jedną z wielu gorzkich prawd, które będzie zmuszona dziś przełknąć. Zmrużyła oczy, gdy Deirdre nazwała ją dzieckiem, ale skinęła głową, gdy przeszła do adepta magicznych sztuk. To była skłonna zaakceptować. Uśmiechnęła się tylko kątem ust, gdy towarzyszka spytała ją o godność. Dotyk na ramieniu był niespodziewany, niemal bolesny w swej symbolice, dlatego zgodnie z sugestią zdecydowała się nie odpowiedzieć na to pytanie.
Oczywiście, że była godna, może tylko niezrozumiana.
Parsknęła za to cicho, rozbawiona, gdy kobieta zarzuciła jej porównywanie ich Pana do męża.
- Naprawdę mnie o to pytasz? Męża nigdy nie nazywałabym Panem. Mężowi nigdy nie byłabym tak bezwzględnie oddana. Za męża nie oddałabym swojego życia. Nie padłabym przed nim na kolana ani nie obdarzyła tak wielką ufnością. - Spochmurniała lekko, ale raczej w przejawie tęsknoty niż złości. - Widziałam Czarnego Pana na własne oczy może ze trzy razy i każdy z tych dni uznaję za zaszczyt. Nie, nie porównuję go do męża, Deirdre. - Tego wieczoru ani razu nie odezwała się w sposób tak twardy i cięty, poczuła się jednak bardziej urażona za tę sugestię niż za wszystkie wytknięcia jej słabości i błędów.
Przyznała jej jednak rację w kwestii Marii, przykładając paznokieć kciuka do ust i mrucząc z potwierdzeniem. W kwestii dziewczyny miała wciąż wiele wątpliwości i zmartwień, ale nie chciała jeszcze oferować przedsmaku bólu, jaki mogłaby jej zadać, gdyby zdecydowała się na uparty bunt. Lubiła tę dziewczęcą ufność, jaką Maria ofiarowała jej do tej pory, jej małe, niewinne uściski i naiwne prezenty.
Zacisnęła nieco zęby, gdy Deirdre zbyła jej sugestię wspomnienia o sobie czegoś więcej. Nie dała jednak zupełnie za wygraną, nie wtedy, gdy kobieta tak ostentacyjnie ją prowokowała.
- Zauważyłam twoje palce na pierścionku. Mam rozumieć, że to jednak obrączka? - Pytanie zadała miękko i uprzejmie, niemal przyjaźnie. Może i była wścibska, ale gdyby Deirdre zależało na tym, by go nie zauważyła, zdjęłaby go albo schowała ręce za plecami.
Gdy Deirdre wstała z szezlongu znów zaznaczyła się ich różnica we wzroście. Nie miało to jednak większego znaczenia, gdyż patrząc w bezmiar ciemności w oczach młodszej czarownicy czuła się od niej mniejsza i głupsza.
- Biczowanie? - zapytała cicho, ze ściśniętym gardłem. Przez najkrótszą chwilę naszła ją chęć, by uderzyć Deirdre w twarz. Poza lekkim zaciśnięciem palców u dłoni nie wykonała jednak żadnego gestu. Po czasie uśmiechnęła się z trudem. - Dziękuję ci za tę... szczerość. Jak jednak mam naprawić błędy siedząc zamknięta w domu? - spytała cicho. Nawet nie drgnęła, gdy dłoń Deirdre znalazła się na jej skroni, choć z pewnością wstrzymała oddech. Wypuściła go dopiero, gdy ciepłe palce zsunęły się po jej szyi na pierś. Było w tym coś obscenicznego, co sprawiło, że jej blada skóra spowiła się rumieńcem. Instynktownie uniosła własną dłoń i położyła ją lekko na ramieniu Deirdre, tłumiąc chęć wsunięcia palców pod jej sukienkę. Jej dotyk pozostał czysty, choć sam fakt dotykania śmierciożerczyni z tak bliska wydawał jej się wystarczająco intymny, by miała o nim pamiętać długo. - Mogłabym przysiąc, że już was nie zawiodę, ale zapewne byś w to nie uwierzyła. Słowa to wiatr, udowodnię to czynami. - Przygryzła dolną wargę i zabrała rękę. Nie czuła się już tak niewielka i niewiele znacząca jak przed zaledwie minutą.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Z tego wszystkiego musiała założyć, że Sallow i Mericourt mogą być sobie bliskie - jakkolwiek była to myśl gorzka i niezadowalająca. Trudno jej było wyobrazić sobie namiestniczkę Londynu w towarzystwie jakiejś śpiewaczki - nawet jeśli była celebrytką. Celebryci, zwłaszcza tacy jak Sallow, kojarzyli jej się wyłącznie z głupotą i próżnością.
Tak jakby sama nie była próżna.
- Mogę jedynie przedstawić tę sytuację z własnej perspektywy, nie powiedziałabym, by mogła mieć ona znamiona pełnej obiektywności - powiedziała w końcu, powoli i leniwie. - Z mojej perspektywy Valerie Sallow bardzo mało interesuje się moim życiem i tym, czego potrzeba mi do uzupełnienia moich... braków. Bardzo lubi za to afiszować się kontrolą. Chce wiedzieć i nadzorować każde moje wyjście z domu, ostatnio też zmusiła mnie do napisania listu do nestora. Bardzo upokarzającego listu. - Splotła dłonie za plecami i wbiła wzrok w twarz Morgany. - Nie powiem, bym nie myślała często o tym, jak wielką korzyść przyniosłaby mi zmiana nauczycielki na kogoś z mniejszą skłonnością do megalomanii. Niemniej jednak, to nie moja decyzja. Dostosowuję się do tego co zostało mi przekazane.
Samo wspominanie Sallow wzbudzało dyskomfort w jej ciele; pieczenie w klatce piersiowej i jeszcze silniejsze uderzenia gorąca wewnątrz czaszki. Trudno byłoby jej dłużej ukrywać jak wielką pogardą i nienawiścią darzy tę kobietę, dlatego z ulgą przyjęła okazję do zmiany tematu.
- Długo, choć wcześniej czyniłam to z odległości. Jest wyjątkową kobietą, do której pozycji nie aspiruję, bo jest to niemożliwe - Nie urodziła się z nazwiskiem swojej matki, więc nigdy nie zostanie członkinią tej sfery. Nie została nią nawet Deirdre, ze wszystkimi swoimi honorami. Mogłaby co najwyżej próbować uwieść arystokratę, ale po prawdzie nigdy tego nie rozważała. Nie chciała w drodze na szczyt wspierać się męskim ramieniem. Nie chciała mężczyzny, którego skrycie by się brzydziła. Coraz częściej jednak przechodziła jej przez głowę myśl, że może nie będzie miała innego wyjścia; jeśli nie wyjdzie za kogoś czystej krwi, zostanie jej tylko staropanieństwo. Prędzej zginie niż rozrzedzi krew swoją i swoich dzieci, jak zrobił to ojciec Marii. - Niemniej jednak lubię lady słuchać. Jej maniera i gracja są naturalne, nie ostentacyjne i sceniczne. Chciałabym umieć zachowywać taki spokój przy poruszaniu tematów, które są dla mnie trudne.
Westchnęła bezgłośnie, gdy Deirdre odbiła jej słowa w chłodny sposób, zadając pokrętne pytania i obracając jej refleksje przeciw niej - znów. Była to jakaś forma treningu, może sprawdzianu, ale im dłużej rozmawiały, tym bardziej zmęczona się czuła, rosła też jej tendencja do błędów. Uprzejmy uśmiech na jej ustach prawie zupełnie zanikł - gdy mówiła, jej twarz nie wyrażała nic poza tym, co zwykle w zupełnej samotności lub towarzystwie czarownic pokroju Tatiany i Claire. A była to obojętność podszyta frustracją, która zawsze czaiła się gdzieś pod jej skórą.
- Nie chcę generalizować... wiesz, co miałam na myśli - Jej spojrzenie opadło na obrączkę, którą bawiła się Deirdre, żrenice rozszerzyły się, bo dotąd nie była ona dla Elviry niczym poza elementem biżuterii. Uznała ją za zwykły pierścionek, bo nikt nigdy nie wspominał o żadnym mężu śmierciożerczyni, ale teraz kobieta zdawała się dawać jej ostentacyjny sygnał, że się myliła. Nie wiedziała jeszcze jak go odebrać. - Lord nestor i Ramsey nie traktują cię poważnie? - zapytała zamiast odpowiadać, uniosła przy tym jedną brew, prawie ironicznie. Chciała wierzyć, że będąc śmierciożerczynią mogłaby liczyć na większy szacunek swoich towarzyszy. Nie chciała wysłuchiwać od Deirdre, że to nieprawda, ale być może okaże się to jedną z wielu gorzkich prawd, które będzie zmuszona dziś przełknąć. Zmrużyła oczy, gdy Deirdre nazwała ją dzieckiem, ale skinęła głową, gdy przeszła do adepta magicznych sztuk. To była skłonna zaakceptować. Uśmiechnęła się tylko kątem ust, gdy towarzyszka spytała ją o godność. Dotyk na ramieniu był niespodziewany, niemal bolesny w swej symbolice, dlatego zgodnie z sugestią zdecydowała się nie odpowiedzieć na to pytanie.
Oczywiście, że była godna, może tylko niezrozumiana.
Parsknęła za to cicho, rozbawiona, gdy kobieta zarzuciła jej porównywanie ich Pana do męża.
- Naprawdę mnie o to pytasz? Męża nigdy nie nazywałabym Panem. Mężowi nigdy nie byłabym tak bezwzględnie oddana. Za męża nie oddałabym swojego życia. Nie padłabym przed nim na kolana ani nie obdarzyła tak wielką ufnością. - Spochmurniała lekko, ale raczej w przejawie tęsknoty niż złości. - Widziałam Czarnego Pana na własne oczy może ze trzy razy i każdy z tych dni uznaję za zaszczyt. Nie, nie porównuję go do męża, Deirdre. - Tego wieczoru ani razu nie odezwała się w sposób tak twardy i cięty, poczuła się jednak bardziej urażona za tę sugestię niż za wszystkie wytknięcia jej słabości i błędów.
Przyznała jej jednak rację w kwestii Marii, przykładając paznokieć kciuka do ust i mrucząc z potwierdzeniem. W kwestii dziewczyny miała wciąż wiele wątpliwości i zmartwień, ale nie chciała jeszcze oferować przedsmaku bólu, jaki mogłaby jej zadać, gdyby zdecydowała się na uparty bunt. Lubiła tę dziewczęcą ufność, jaką Maria ofiarowała jej do tej pory, jej małe, niewinne uściski i naiwne prezenty.
Zacisnęła nieco zęby, gdy Deirdre zbyła jej sugestię wspomnienia o sobie czegoś więcej. Nie dała jednak zupełnie za wygraną, nie wtedy, gdy kobieta tak ostentacyjnie ją prowokowała.
- Zauważyłam twoje palce na pierścionku. Mam rozumieć, że to jednak obrączka? - Pytanie zadała miękko i uprzejmie, niemal przyjaźnie. Może i była wścibska, ale gdyby Deirdre zależało na tym, by go nie zauważyła, zdjęłaby go albo schowała ręce za plecami.
Gdy Deirdre wstała z szezlongu znów zaznaczyła się ich różnica we wzroście. Nie miało to jednak większego znaczenia, gdyż patrząc w bezmiar ciemności w oczach młodszej czarownicy czuła się od niej mniejsza i głupsza.
- Biczowanie? - zapytała cicho, ze ściśniętym gardłem. Przez najkrótszą chwilę naszła ją chęć, by uderzyć Deirdre w twarz. Poza lekkim zaciśnięciem palców u dłoni nie wykonała jednak żadnego gestu. Po czasie uśmiechnęła się z trudem. - Dziękuję ci za tę... szczerość. Jak jednak mam naprawić błędy siedząc zamknięta w domu? - spytała cicho. Nawet nie drgnęła, gdy dłoń Deirdre znalazła się na jej skroni, choć z pewnością wstrzymała oddech. Wypuściła go dopiero, gdy ciepłe palce zsunęły się po jej szyi na pierś. Było w tym coś obscenicznego, co sprawiło, że jej blada skóra spowiła się rumieńcem. Instynktownie uniosła własną dłoń i położyła ją lekko na ramieniu Deirdre, tłumiąc chęć wsunięcia palców pod jej sukienkę. Jej dotyk pozostał czysty, choć sam fakt dotykania śmierciożerczyni z tak bliska wydawał jej się wystarczająco intymny, by miała o nim pamiętać długo. - Mogłabym przysiąc, że już was nie zawiodę, ale zapewne byś w to nie uwierzyła. Słowa to wiatr, udowodnię to czynami. - Przygryzła dolną wargę i zabrała rękę. Nie czuła się już tak niewielka i niewiele znacząca jak przed zaledwie minutą.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Sądziła, że Elvira wycofa się z oskarżeń pod adresem Valerie, dawała jej tę szansę udowodnienia swej lojalności ponad prywatnymi uprzedzeniami, lecz niestety, Multon z typową dla siebie nonszalancją zignorowała przestrogi, z detalami opisując przywary swej nauczycielki. W uszach Deirdre brzmiało to dość żałośnie, nie padły żadne konkretne oskarżenia, nic nie wskazywało na to, by Vanity nie wypełniała obowiązków lub lekceważyła powagę, z jaką powinna sprawować kontrolę nad niesforna podopieczną. Kontrolę, no właśnie, to chyba stanowiło kość niezgody, budzącą w anatomce tak wielką urazę. Mericourt słuchała żali nie zmieniając uprzejmego wyrazu twarzy, powstrzymując chęć wywrócenia oczami na sugestię megalomanii. Jedyne, co mogło w tej wypowiedzi cieszyć, to fakt, że najwidoczniej Elvira ufała Śmierciożerczyni na tyle, by wyrzucić z siebie serię pretensji, w jej mniemaniu szczerych.
- Myślałam, że dobrze dogadasz się z kimś stale skupionym na sobie. Nie macie wspólnych tematów? - zagadnęła z uśmiechem, punktując zarzucanie Valerii czegoś, czym charakteryzowała się sama Multon. W mniejszym stopniu, oczywiście, że tak, Vanity była artystką, miała więc powody, by pielęgnować w sobie przyciągająca uwagę arogancję. Elvirze ta do niczego nie była potrzebna, wręcz przeciwnie, przeszkadzała w sumiennej służbie Czarnemu Panu. - Nie dziw się, że cię kontroluje. Z tego, co wiem, to część jej zadania. Dopóki nie upewni się, że nie zrobisz głupst, odpowiada za ich pojawienie się. Gdybyś zawiodła, ją także spotkałaby kara - wyjaśniła najcierpliwiej jak mogła, macierzyństwo zahartowało ją na bezsensowność działań, a przemówienie buntowniczej rycerce do rozsądku bez wątpienia wpisywało się w taką definicję.
- Evandra została wychowana do odgrywania swej roli przez ostatnie dwie dekady. Pomaga też jej magiczny urok - kontynuowała temat lady Rosier, nie zauważając w odpowiedzi Elviry żadnych budzących podejrzliwość dwuznaczności. Podziw dla gracji i taktu lady doyenne wydawał się oczywisty, ale Rycerka nie powinna się z nią porównywać ani aspirować do podobnej perfekcji; nikt też jej od niej nie wymagał. - Nie musisz być jak ona - ani jak żadna inna czarownica z wyższych sfer. To próbuję ci przekazać - prawie westchnęła, przez sekundę zastanawiając się, czy Myssleine w okresie buntu będzie równie oporna na przyswojenie pewnych rad. Oby nie. - Ale na szacunek musisz zapracować. Gdy pierwszy raz pojawiłam się w Białej Wywernie, pragnąc dołączyć do Rycerzy Walpurgii - myślisz, że powitano mnie z honorami, a Ramsey, Tristan, Drew czy pozostali mężczyźni od razu zapałali do mnie sympatią i traktowali poważnie? Nie. Musiałam udowodnić, że zasługuję na uznanie. Przejść przez piekło, dosłownie. Nie osiągnęłam tego narzekaniem, prowokowaniem i domaganiem się sprawiedliwości tupaniem nogą - nie musiała zdradzać jej szczegółów historii łączącej ją z Mulciberem czy ciągnącej się dalej zależności od Rosiera. Sens pozostawał ten sam, uparcie próbowała wtłoczyć go pod jasną czuprynę sojuszniczki, mniej lub bardziej skutecznie. Przynajmniej ochoczo zaprzeczyła matrymonialnym porównaniom; nie skomentowała naprostowania metafory w żaden sposób, zastanawiając się nad kolejnym zagadnieniem. Osobistym, prywatnym, ale mogącym nieść pewien wychowawczy ładunek. Uśmiechnęła się lekko, przywołując w tym grymasie zarówno dumę, jak i smutek.
- Tak, byłam zamężna. Mam dwoje dzieci. Zostałam wdową - zdradziła kilka podstawowych faktów, tyle Elvira musiała - mogła - wiedzieć, by wyciągnąć odpowiednie wnioski. Stawiająceją w innym świetle, obnażające niewidoczna dotąd płaszczyznę oddania idei. Czy wizja Śmierciożerczyni jako matki mogła złagodzić wojowniczą postawę Multon? Udowodnić, że można walczyć na wielu frontach równie zaciekle? Miała nadzieję, że tak się stanie. I że będzie jeszcze mogła być z Elviry dumna, zapominając o jej potknięciach.
Chciała tego. Siłą czarownic powinna być lojalność, wszak opinia o jednej szargała dobre zdanie na temat większości służebnic Lorda Voldemorta. Łatwiej byłoby krnąbrną rycerkę usunąć i przekreślić, ale przecież nie byli byle troglodytami zakonu. Dawali drugą szansę. Oby jasnowłosa jej nie zmarnowała.
Deirdre nie odczytała z rozszerzających się źrenic Elviry jakiejkolwiek groźby, zacmokała jednak z niezadowoleniem, gdy ta ułożyła dłoń na jej ramieniu. To nie był taniec ani próba sił. Zmarszczyła brwi i mocniej zacisnęła palce na piersi blondynki, niemal boleśnie pomimo materiału, zmuszając ją do zaprzestania kontaktu. - Weź rękę - wycedziła tonem nie znoszącym sprzeciwu, nie była to prośba, a rozkaz. Nie pozwoliła się jej dotknąć, a choć minęły czasy Wenus, dalej nie oferowała tej przyjemności za darmo. Gdy dłoń Multon zniknęła, ona także odsunęła się nieco od niej. - Nie widzę, byś była zamknięta w domu - zripostowała szybko, nikt przecież nie przykuwał Multon do ramy łóżka, nawet, jeśli o tym właśnie podświadomie marzyła. Mogła wypełniać swą służbę, godnie reprezentować Rycerzy i samą siebie, niekoniecznie w świetle reflektorów na największych wydarzeniach. - Czekam więc na twoje dokonania na arenie lojalności, szacunku i współpracy. Z niecierpliwością. I z wiarą w to, że ci się powiedzie - przekręciła głowę nieco w bok, rzucając jej ostatnie, oceniające spojrzenie. Nie spieprz tego, Multon. Znów uniosła dłoń i poklepała jasnowłosą po policzku, pieszczotliwie - i z przestrogą. - Bądź grzeczna. Nie chcesz, żebym przestała cię lubić - szepnęła z czułym uśmiechem, niepokojącym w kontraście z zupełnie beznamiętnym wzrokiem; z głęboko czarnymi tęczówkami, zlewającmi się ze źrenicą. Czy naprawdę ją lubiła? Nieistotne, ważne, że opinia o Elvirze musiała się poprawić, inaczej ściągnie pozostałe Rycerki w dół, a na to Śmierciożerczyni nie zamierzała pozwolić. - Dziękuję za spotkanie, Elviro. Wiele się o tobie dowiedziałam i liczę, że niedługo zobaczymy się ponownie, być może w bardziej krwawych okolicznościach - pożegnała się z nią kulturalnie, tonem swobodnej pogawędki, subtelnie zasiewając nadzieję na wspólną celebrację wychowawczych sukcesów w znacznie milszych dla nich okolicznościach, pozwalających na więcej swobody - także w wymierzaniu sprawiedliwości tym, którzy na to zasłużyli.
- Myślałam, że dobrze dogadasz się z kimś stale skupionym na sobie. Nie macie wspólnych tematów? - zagadnęła z uśmiechem, punktując zarzucanie Valerii czegoś, czym charakteryzowała się sama Multon. W mniejszym stopniu, oczywiście, że tak, Vanity była artystką, miała więc powody, by pielęgnować w sobie przyciągająca uwagę arogancję. Elvirze ta do niczego nie była potrzebna, wręcz przeciwnie, przeszkadzała w sumiennej służbie Czarnemu Panu. - Nie dziw się, że cię kontroluje. Z tego, co wiem, to część jej zadania. Dopóki nie upewni się, że nie zrobisz głupst, odpowiada za ich pojawienie się. Gdybyś zawiodła, ją także spotkałaby kara - wyjaśniła najcierpliwiej jak mogła, macierzyństwo zahartowało ją na bezsensowność działań, a przemówienie buntowniczej rycerce do rozsądku bez wątpienia wpisywało się w taką definicję.
- Evandra została wychowana do odgrywania swej roli przez ostatnie dwie dekady. Pomaga też jej magiczny urok - kontynuowała temat lady Rosier, nie zauważając w odpowiedzi Elviry żadnych budzących podejrzliwość dwuznaczności. Podziw dla gracji i taktu lady doyenne wydawał się oczywisty, ale Rycerka nie powinna się z nią porównywać ani aspirować do podobnej perfekcji; nikt też jej od niej nie wymagał. - Nie musisz być jak ona - ani jak żadna inna czarownica z wyższych sfer. To próbuję ci przekazać - prawie westchnęła, przez sekundę zastanawiając się, czy Myssleine w okresie buntu będzie równie oporna na przyswojenie pewnych rad. Oby nie. - Ale na szacunek musisz zapracować. Gdy pierwszy raz pojawiłam się w Białej Wywernie, pragnąc dołączyć do Rycerzy Walpurgii - myślisz, że powitano mnie z honorami, a Ramsey, Tristan, Drew czy pozostali mężczyźni od razu zapałali do mnie sympatią i traktowali poważnie? Nie. Musiałam udowodnić, że zasługuję na uznanie. Przejść przez piekło, dosłownie. Nie osiągnęłam tego narzekaniem, prowokowaniem i domaganiem się sprawiedliwości tupaniem nogą - nie musiała zdradzać jej szczegółów historii łączącej ją z Mulciberem czy ciągnącej się dalej zależności od Rosiera. Sens pozostawał ten sam, uparcie próbowała wtłoczyć go pod jasną czuprynę sojuszniczki, mniej lub bardziej skutecznie. Przynajmniej ochoczo zaprzeczyła matrymonialnym porównaniom; nie skomentowała naprostowania metafory w żaden sposób, zastanawiając się nad kolejnym zagadnieniem. Osobistym, prywatnym, ale mogącym nieść pewien wychowawczy ładunek. Uśmiechnęła się lekko, przywołując w tym grymasie zarówno dumę, jak i smutek.
- Tak, byłam zamężna. Mam dwoje dzieci. Zostałam wdową - zdradziła kilka podstawowych faktów, tyle Elvira musiała - mogła - wiedzieć, by wyciągnąć odpowiednie wnioski. Stawiająceją w innym świetle, obnażające niewidoczna dotąd płaszczyznę oddania idei. Czy wizja Śmierciożerczyni jako matki mogła złagodzić wojowniczą postawę Multon? Udowodnić, że można walczyć na wielu frontach równie zaciekle? Miała nadzieję, że tak się stanie. I że będzie jeszcze mogła być z Elviry dumna, zapominając o jej potknięciach.
Chciała tego. Siłą czarownic powinna być lojalność, wszak opinia o jednej szargała dobre zdanie na temat większości służebnic Lorda Voldemorta. Łatwiej byłoby krnąbrną rycerkę usunąć i przekreślić, ale przecież nie byli byle troglodytami zakonu. Dawali drugą szansę. Oby jasnowłosa jej nie zmarnowała.
Deirdre nie odczytała z rozszerzających się źrenic Elviry jakiejkolwiek groźby, zacmokała jednak z niezadowoleniem, gdy ta ułożyła dłoń na jej ramieniu. To nie był taniec ani próba sił. Zmarszczyła brwi i mocniej zacisnęła palce na piersi blondynki, niemal boleśnie pomimo materiału, zmuszając ją do zaprzestania kontaktu. - Weź rękę - wycedziła tonem nie znoszącym sprzeciwu, nie była to prośba, a rozkaz. Nie pozwoliła się jej dotknąć, a choć minęły czasy Wenus, dalej nie oferowała tej przyjemności za darmo. Gdy dłoń Multon zniknęła, ona także odsunęła się nieco od niej. - Nie widzę, byś była zamknięta w domu - zripostowała szybko, nikt przecież nie przykuwał Multon do ramy łóżka, nawet, jeśli o tym właśnie podświadomie marzyła. Mogła wypełniać swą służbę, godnie reprezentować Rycerzy i samą siebie, niekoniecznie w świetle reflektorów na największych wydarzeniach. - Czekam więc na twoje dokonania na arenie lojalności, szacunku i współpracy. Z niecierpliwością. I z wiarą w to, że ci się powiedzie - przekręciła głowę nieco w bok, rzucając jej ostatnie, oceniające spojrzenie. Nie spieprz tego, Multon. Znów uniosła dłoń i poklepała jasnowłosą po policzku, pieszczotliwie - i z przestrogą. - Bądź grzeczna. Nie chcesz, żebym przestała cię lubić - szepnęła z czułym uśmiechem, niepokojącym w kontraście z zupełnie beznamiętnym wzrokiem; z głęboko czarnymi tęczówkami, zlewającmi się ze źrenicą. Czy naprawdę ją lubiła? Nieistotne, ważne, że opinia o Elvirze musiała się poprawić, inaczej ściągnie pozostałe Rycerki w dół, a na to Śmierciożerczyni nie zamierzała pozwolić. - Dziękuję za spotkanie, Elviro. Wiele się o tobie dowiedziałam i liczę, że niedługo zobaczymy się ponownie, być może w bardziej krwawych okolicznościach - pożegnała się z nią kulturalnie, tonem swobodnej pogawędki, subtelnie zasiewając nadzieję na wspólną celebrację wychowawczych sukcesów w znacznie milszych dla nich okolicznościach, pozwalających na więcej swobody - także w wymierzaniu sprawiedliwości tym, którzy na to zasłużyli.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Porównywanie do Sallow było dla niej większą obrazą niż wszystkie dotychczasowe uwagi, dlatego w widoczny sposób zacisnęła zęby, aby powstrzymać się przed jakimikolwiek przejawami niesubordynacji, które tak rozjuszyły Tristana Rosiera. Po początkowej szczerości, którą okazała Deirdre - pomimo faktu, że nie znały się dobrze, bo przecież podziwiała ją i na swój sposób uznawała za wzór - na powrót zaczęła wycofywać się do swojej zimnej i zdystansowanej persony, która izolowała ją przed wszystkimi wokół i niegdyś zapewniała jej opinię oschłej suki. Teraz nie była ona tak dokładna i perfekcyjna, po wszystkich błędach nie miała też większej mocy - ale gdy przestała już się uśmiechać, gdy wyprostowała plecy i spięła ramiona za plecami w sztywny i nienaturalny sposób, czuła przynajmniej, że jest sobą bardziej niż wówczas, gdy udawała, że potrafi być życzliwa.
- W swoich prawdziwych czynach nie zawiodłam jej ani razu, nie popełniałam głupstw - skwitowała tylko, z pewnością niemal niezachwianą. Valerie była wściekła tylko i wyłącznie dlatego, że nie przychodziła do niej z prośbami o pozwolenie, nie błagała o jej wspaniałe ekspertyzy i porady. Była głupią kobietą, która podczas ich lekcji nie potrafiła nauczyć jej niczego przydatnego, poza tylko wmawianiem jej, że jest nieokrzesaną złośnicą; sama radziła sobie dobrze od kwietnia, uczestnicząc w życiu publicznym jako jego cichy i nierzucający się w oczy obserwator. Była nawet na jej weselu, wręczyła jej prezent i podziwiała uroczystości jak każdy. Co jednak typowe dla celebrytek, Sallow była kobietą zawistną i kapryśną.
Zatrzymała się na krótką chwilę przy wspomnieniu, że nie musi być taka jak inne czarownice; także te podziwiane, szanowane i doceniane. Wciąż w to powątpiewała, wciąż wydawało jej się, że jej główną przeszkodą na drodze do szacunku jest brak nazwiska matki, brak pieniędzy i męża, którym mogłaby się pochwalić. Bo czy staropanieństwo, fakt, że musiała ciężko i samodzielnie pracować na swoją pozycję uzdrowicielki i że właściwie w oczach socjety była nikim nie stanowił jednego z najuciążliwszych czynników?
Tak uznawała, ale słuchając Deirdre przypominała sobie, że przecież nigdy nie chciała być tym, do czego aspirowała. Matką, żoną, damą, gwiazdeczką na salonach - najswobodniej i najlepiej czuła się przy trupach w swoim prosektorium, samotnie na fotelu w bibliotece i wtedy, gdy stała naprzeciw wroga, zagadek, które mogła rozwiązać, ludzi, których mogła zabić. Chciała być potężną wiedźmą, chciała być czarnoksiężnicą, której inni mogliby się obawiać - kimś wzbudzającym szacunek wiedzą i umiejętnościami, a nie pięknem i klasą.
- Jeśli nie osiągnęłaś tego w ten sposób... to w jaki? - spytała dość cicho, by móc powątpiewać w to, że Deirdre w ogóle jej odpowie. Najbardziej ze wszystkiego była ciekawa prawdziwej, nie obsypanej złotem pod propagandę historii jej drogi na szczyt. Miała jednak smutne wrażenie, że nie usłyszy jej nigdy. - Och. Dwoje? - wyrwało jej się, bo Deirdre ją zaskoczyła, widać to było w jej oczach, w jej lekko rozchylonych wargach.
Bo czy to nie było mdlące i okrutne? Że nawet mistrzyni czarnej magii i najpotężniejsza z wiedźm, którą znała, była także... zaczynała przynajmniej jako żona i matka? Ile lat miały jej dzieci? Jak zginął jej mąż? Czy może sama go zabiła? Chciałaby to wiedzieć, ale nie miała odwagi zadać żadnego pytania, bo nadal nie przetrawiła myśli o Deirdre ciężarnej i ociężałej, Deirdre z kruchym niemowlęciem przy piersi.
Czarownica była od niej młodsza i choć równie dobrze mogła wyjść za mąż jako niewiele więcej niż nastolatka, Elvira chciałaby myśleć, że jest to jeden z wielu dowodów na błędy w teoriach Mulcibera - że magia, ta najpotężniejsza, wcale nie wyżera w kobiecie płodności i zdolności do macierzyństwa. Że można być władczynią na swoich ziemiach i spełniać te kobiece role, i robić obie te rzeczy perfekcyjnie.
Ale sama Elvira - och, ona z pewnością nie nadawała się na matkę. Wątpiła, by kiedykolwiek miało się to zmienić.
Może to jeszcze szok, a może trochę niewyplenionej krnąbrności i chęci sprawdzenia granicy - ale gdy musnęła własnymi dłońmi skórę Deirdre, szybko przekonała się, z zaledwie iskierką bólu, że popełniła błąd. Na rozkaz zabrała ręce od razu i bez słowa, nie okazując dyskomfortu. Była z bólem na tyle zaznajomiona, że nawet nie drgnęły jej brwi.
Jej nos zmarszczył się nieco jednak, gdy śmierciożerczyni miała czelność poklepać ją po policzku - jakby została jej kolejnym dzieckiem, choć w rzeczywistości była przecież starsza.
- Tak będzie... Deirdre - odparła cicho na jej ostatnie słowa, zawoalowane groźby i ostrzeżenia. Użyła imienia, bo nie spodobało jej się, gdy na początku nazywała ją "Madame". Teraz i jej to słowo mogłoby stanąć popiołem na języku. - Ja również ci dziękuję... za to, że znalazłaś dla mnie czas. - Stwierdzenie było szczere, choć podszyte chłodem i niepewnością.
Kiedy śmierciożerczyni odeszła, Elvira przez długi jeszcze czas stała nieruchomo, opierając dłonie na szezlongu i przyglądając się portretowi Morgany w szkarłatnej kąpieli.
Dopiero po kilku minutach uśmiechnęła się, gorzko i ponuro.
Zamierzała oczekiwać tych krwawych okoliczności.
/zt x2?
- W swoich prawdziwych czynach nie zawiodłam jej ani razu, nie popełniałam głupstw - skwitowała tylko, z pewnością niemal niezachwianą. Valerie była wściekła tylko i wyłącznie dlatego, że nie przychodziła do niej z prośbami o pozwolenie, nie błagała o jej wspaniałe ekspertyzy i porady. Była głupią kobietą, która podczas ich lekcji nie potrafiła nauczyć jej niczego przydatnego, poza tylko wmawianiem jej, że jest nieokrzesaną złośnicą; sama radziła sobie dobrze od kwietnia, uczestnicząc w życiu publicznym jako jego cichy i nierzucający się w oczy obserwator. Była nawet na jej weselu, wręczyła jej prezent i podziwiała uroczystości jak każdy. Co jednak typowe dla celebrytek, Sallow była kobietą zawistną i kapryśną.
Zatrzymała się na krótką chwilę przy wspomnieniu, że nie musi być taka jak inne czarownice; także te podziwiane, szanowane i doceniane. Wciąż w to powątpiewała, wciąż wydawało jej się, że jej główną przeszkodą na drodze do szacunku jest brak nazwiska matki, brak pieniędzy i męża, którym mogłaby się pochwalić. Bo czy staropanieństwo, fakt, że musiała ciężko i samodzielnie pracować na swoją pozycję uzdrowicielki i że właściwie w oczach socjety była nikim nie stanowił jednego z najuciążliwszych czynników?
Tak uznawała, ale słuchając Deirdre przypominała sobie, że przecież nigdy nie chciała być tym, do czego aspirowała. Matką, żoną, damą, gwiazdeczką na salonach - najswobodniej i najlepiej czuła się przy trupach w swoim prosektorium, samotnie na fotelu w bibliotece i wtedy, gdy stała naprzeciw wroga, zagadek, które mogła rozwiązać, ludzi, których mogła zabić. Chciała być potężną wiedźmą, chciała być czarnoksiężnicą, której inni mogliby się obawiać - kimś wzbudzającym szacunek wiedzą i umiejętnościami, a nie pięknem i klasą.
- Jeśli nie osiągnęłaś tego w ten sposób... to w jaki? - spytała dość cicho, by móc powątpiewać w to, że Deirdre w ogóle jej odpowie. Najbardziej ze wszystkiego była ciekawa prawdziwej, nie obsypanej złotem pod propagandę historii jej drogi na szczyt. Miała jednak smutne wrażenie, że nie usłyszy jej nigdy. - Och. Dwoje? - wyrwało jej się, bo Deirdre ją zaskoczyła, widać to było w jej oczach, w jej lekko rozchylonych wargach.
Bo czy to nie było mdlące i okrutne? Że nawet mistrzyni czarnej magii i najpotężniejsza z wiedźm, którą znała, była także... zaczynała przynajmniej jako żona i matka? Ile lat miały jej dzieci? Jak zginął jej mąż? Czy może sama go zabiła? Chciałaby to wiedzieć, ale nie miała odwagi zadać żadnego pytania, bo nadal nie przetrawiła myśli o Deirdre ciężarnej i ociężałej, Deirdre z kruchym niemowlęciem przy piersi.
Czarownica była od niej młodsza i choć równie dobrze mogła wyjść za mąż jako niewiele więcej niż nastolatka, Elvira chciałaby myśleć, że jest to jeden z wielu dowodów na błędy w teoriach Mulcibera - że magia, ta najpotężniejsza, wcale nie wyżera w kobiecie płodności i zdolności do macierzyństwa. Że można być władczynią na swoich ziemiach i spełniać te kobiece role, i robić obie te rzeczy perfekcyjnie.
Ale sama Elvira - och, ona z pewnością nie nadawała się na matkę. Wątpiła, by kiedykolwiek miało się to zmienić.
Może to jeszcze szok, a może trochę niewyplenionej krnąbrności i chęci sprawdzenia granicy - ale gdy musnęła własnymi dłońmi skórę Deirdre, szybko przekonała się, z zaledwie iskierką bólu, że popełniła błąd. Na rozkaz zabrała ręce od razu i bez słowa, nie okazując dyskomfortu. Była z bólem na tyle zaznajomiona, że nawet nie drgnęły jej brwi.
Jej nos zmarszczył się nieco jednak, gdy śmierciożerczyni miała czelność poklepać ją po policzku - jakby została jej kolejnym dzieckiem, choć w rzeczywistości była przecież starsza.
- Tak będzie... Deirdre - odparła cicho na jej ostatnie słowa, zawoalowane groźby i ostrzeżenia. Użyła imienia, bo nie spodobało jej się, gdy na początku nazywała ją "Madame". Teraz i jej to słowo mogłoby stanąć popiołem na języku. - Ja również ci dziękuję... za to, że znalazłaś dla mnie czas. - Stwierdzenie było szczere, choć podszyte chłodem i niepewnością.
Kiedy śmierciożerczyni odeszła, Elvira przez długi jeszcze czas stała nieruchomo, opierając dłonie na szezlongu i przyglądając się portretowi Morgany w szkarłatnej kąpieli.
Dopiero po kilku minutach uśmiechnęła się, gorzko i ponuro.
Zamierzała oczekiwać tych krwawych okoliczności.
/zt x2?
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
|06.08.1958
Zimne mury Durham przynosiły ukojenie w trakcie gorącego lata, gdy spękana ziemia parzyła nawet przez podeszwy butów. Powietrze uniemożliwiało swobodne oddychanie, duszne i ciężkie od słodkiego zapachu kwiatów. Ten dzień spędzała w Londynie przeznaczając czas na dokończenie zamówionych talizmanów. W czasie zawieszenia broni większy popyt miały te, które wzmacniały twórczość oraz skupienie. Wielkimi krokami zbliżało się jednak zakończenie tej idylli, a niepewność przyszłości niczego nie ułatwiała. Starała się nie pokazywać po sobie niepokoju, choć nie było dnia, aby nie myślała o tym co się wydarzy. Niewiadoma była gorsza od najbardziej okrutnej i brutalnej prawdy. Jedyne co mogła w obliczu takiej sytuacji zrobić to nie zmieniać swoich planów, dążyć do ich realizacji i mieć nadzieję. Choć nie wiedziała na co.
Odkładając ostatni amulet na półkę sięgnęła po kapelusz i udała się w kierunku Galerii sztuki mieszczącej się w dzielnicy Royal Borough of Kensington and Chelsea. Od czasu do czasu lubiła się przejść pomiędzy obrazami, nacieszyć oko ich pięknem. Nie potrafiła malować, ale została dobrze wykształcona, aby rozumieć sztukę, znać style malarstwa, doceniać światłocień oraz manierę artysty. Będąc młodszą uważała, że nigdy ta umiejętność się jej nie przyda, a z czasem zrozumiała, że to jeden z wielu tematów, który znacznie ułatwia pierwsze kontakty i nawiązywanie rozmowy. Otrzymywała narzędzia do sprawnego poruszania się w dość skomplikowanym świecie.
Powoli stawiając kroki na idealnie wypolerowanej posadzce wodziła wzrokiem po grubych impastach jakie składały się na fakturę kory drzewa.
Za nią trwał cichy szum; odgłos szeptów, przerywanych od czasu do czasu śmiechem, stukot obuwia. Wszystko to co składało się na dźwięki w galerii sztuki.
Po jakimś czasie zerknęła na towarzyszącą jej kobietę, którą przypadkiem spotkała. Nie było w tym nic dziwnego, galeria przyciągała osoby z socjety.
-Jakie to uczucie? - Zapytała po chwili, przerywając tym samym zasłonę milczenia między nimi. -Oglądać na obrazie, w miejscu dostępnym dla wszystkich, własną krewną w taki sposób przedstawioną? - Morgana była osobą, która wzbudzała wiele emocji, wywoływała jeszcze więcej spekulacji i plotek. Nawet Adelajda Nott nie wzbudzała tyle zainteresowania co lady Selwyn. Nie raz zastanawiała się, czy nie wystosować listu do czarownicy, pytając jak to jest gdzie w świecie zdominowanym przez mężczyzn, ona zajmuje takie stanowisko. Ci nie wnieśli wielkiego sprzeciwu, nie obalili jej, nie narzucili swojej woli, a pomimo tego nadal starają się ograniczać własne żony i córki. Przedziwny paradoks, którego nie była w stanie pojąć.
|rzut k6 na obraz
Zimne mury Durham przynosiły ukojenie w trakcie gorącego lata, gdy spękana ziemia parzyła nawet przez podeszwy butów. Powietrze uniemożliwiało swobodne oddychanie, duszne i ciężkie od słodkiego zapachu kwiatów. Ten dzień spędzała w Londynie przeznaczając czas na dokończenie zamówionych talizmanów. W czasie zawieszenia broni większy popyt miały te, które wzmacniały twórczość oraz skupienie. Wielkimi krokami zbliżało się jednak zakończenie tej idylli, a niepewność przyszłości niczego nie ułatwiała. Starała się nie pokazywać po sobie niepokoju, choć nie było dnia, aby nie myślała o tym co się wydarzy. Niewiadoma była gorsza od najbardziej okrutnej i brutalnej prawdy. Jedyne co mogła w obliczu takiej sytuacji zrobić to nie zmieniać swoich planów, dążyć do ich realizacji i mieć nadzieję. Choć nie wiedziała na co.
Odkładając ostatni amulet na półkę sięgnęła po kapelusz i udała się w kierunku Galerii sztuki mieszczącej się w dzielnicy Royal Borough of Kensington and Chelsea. Od czasu do czasu lubiła się przejść pomiędzy obrazami, nacieszyć oko ich pięknem. Nie potrafiła malować, ale została dobrze wykształcona, aby rozumieć sztukę, znać style malarstwa, doceniać światłocień oraz manierę artysty. Będąc młodszą uważała, że nigdy ta umiejętność się jej nie przyda, a z czasem zrozumiała, że to jeden z wielu tematów, który znacznie ułatwia pierwsze kontakty i nawiązywanie rozmowy. Otrzymywała narzędzia do sprawnego poruszania się w dość skomplikowanym świecie.
Powoli stawiając kroki na idealnie wypolerowanej posadzce wodziła wzrokiem po grubych impastach jakie składały się na fakturę kory drzewa.
Za nią trwał cichy szum; odgłos szeptów, przerywanych od czasu do czasu śmiechem, stukot obuwia. Wszystko to co składało się na dźwięki w galerii sztuki.
Po jakimś czasie zerknęła na towarzyszącą jej kobietę, którą przypadkiem spotkała. Nie było w tym nic dziwnego, galeria przyciągała osoby z socjety.
-Jakie to uczucie? - Zapytała po chwili, przerywając tym samym zasłonę milczenia między nimi. -Oglądać na obrazie, w miejscu dostępnym dla wszystkich, własną krewną w taki sposób przedstawioną? - Morgana była osobą, która wzbudzała wiele emocji, wywoływała jeszcze więcej spekulacji i plotek. Nawet Adelajda Nott nie wzbudzała tyle zainteresowania co lady Selwyn. Nie raz zastanawiała się, czy nie wystosować listu do czarownicy, pytając jak to jest gdzie w świecie zdominowanym przez mężczyzn, ona zajmuje takie stanowisko. Ci nie wnieśli wielkiego sprzeciwu, nie obalili jej, nie narzucili swojej woli, a pomimo tego nadal starają się ograniczać własne żony i córki. Przedziwny paradoks, którego nie była w stanie pojąć.
|rzut k6 na obraz
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Obraz ku czci Morgany
Szybka odpowiedź