Pomnik Cronusa Wyzwoliciela
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pomnik Cronusa Wyzwoliciela
Po całkowitym przejęciu stolicy przez czarodziejów i ustaniu walk, dla upamiętnienia zwycięstwa nad mugolami tuż przed Pałacem Buckingham postawiono wzniosły pomnik na cześć nowego Ministra Magii. Pomnik Wyzwoliciela, wyjątkowo utalentowanego autora, brytyjskiego rzeźbiarza, Aikena Cattermole przedstawia półnagą sylwetkę Cronusa Malfoya odrywającego głowę ostatniemu stąpającemu po londyńskich ziemiach mugolowi. Pomnik jest wyjątkowy — z kamiennej głowy mocno osadzonej w wyciągniętej dłoni ministra nieustannie sączy się krew. Czy prawdziwa — mecenasi sztuki nie mają pewności. Oczywiste jest jednak, że wykonana z bałkańskiego marmuru statua wzbudza ogromny podziw. Plotki głoszą, że każdy kto nabierze w dłonie sączącej się posoki i wysmaruje nią twarz sprowadzi na siebie uśmiech fortuny.
Odpowiedź Zacharego przyjęła z powściągliwym kiwnięciem. To jego świat, znał się zatem o wiele lepiej na jego zasadach, a skoro zachowanie lorda Blacka i Rosiera nawet dla niego nie było kojarzone z codziennością, nic nie stało na przeszkodzie, żeby w jej odczuciu zawołało o pomstę do samego Merlina. To - oraz zamieszanie, którego irytujące dźwięki dobiegły nagle zza pleców. Odrażające. Ilu furiatów los zdecydował się zgromadzić w jednym miejscu? Dlaczego, skoro za organizację przedsięwzięcia odpowiadało Ministerstwo Magii, instytucja, jakiej należał się bezgraniczny obywatelski szacunek? Już nie dwóch jegomościów, a większa ich liczba zaczęła szydzić z powagi ceremonii.
Twarz Amelii zajęła się bezwolną czerwienią. Skóra policzków piekła nieprzyjemnie, nie w zażenowaniu wątpliwej jakości spektaklem romantycznych niesnasek, a w gniewie na to ile okoliczności zdawało się biec nie po myśli; choć z początku chciała obrócić się jak strzała w kierunku zajścia, ostatecznie wypraktykowany, chłodny stoicyzm pozwolił i tym razem utrzymać emocje na wodzy. Zrobiła to powoli. Dyskretnie. Spojrzenie szaro-błękitnych tęczówek sięgnęło przez ramię do miejsca przy drzewach i latarni, której światło podkreślało scysję jak podczas przesłuchania. Ze swojego miejsca Amelia niechętnie przyswajała echo obelżywych treści padających od półgoblinki i stojącego trochę dalej bęcwała; ach, gdyby tylko to, co do niej dochodziło było jakimś wyjątkowo nieśmiesznym żartem albo psikusem słuchu...
- Jakby było nam mało jednej walki kogutów - mruknęła z dezaprobatą, gdy znów wyprostowała się na krześle, palce nieco mocniej zacisnąwszy na materiale torebki. I znów, siłą rzeczy, zwróciła się do lorda Zacharego, chociaż jej słowa, szeptane i cierpkie, również mogła posłyszeć wyostrzająca słuch lady Calypso.
Na szczęście nie trwało to długo, zanim mogła poświęcić uwagę innemu wydarzeniu. Po Corneliusie prym objął Minister Magii, zaszczycający wszystkich gości - także tych niewdzięcznych - satysfakcjonującym przemówieniem, po którym na scenę wkroczyli wywoływani do odznaczeń bohaterowie. Amelia przyglądała się im z uwagą, już pozbawiona wcześniejszego szkarłatu z rysów, na powrót bezwzględnie opanowana, do owacji dołączająca się za każdym razem, gdy było to konieczne. A jednak - namiestnictwo? Kolejna zdumiewająca okoliczność. Utarte wcześniej schematy sugerowały, że nad hrabstwami czuwały wyłącznie arystokratyczne rodziny, nie dziwiła zatem rola lorda nestora Rosiera, lecz obecność pośród wymienionych nazwisk czystokrwistych, niezwiązanych ze szlachtą, sprawiły, że głowę przechyliła lekko do boku, zaintrygowana. Dobrze, że Londyn przypadł kobiecie. Kobiecie najwyraźniej silnej, odznaczonej za swoje męstwo (cóż za, w tym wypadku, paradoksalna nazwa), za poświęcenie w budowaniu trwałości nowego porządku. Jej ciekawość wyostrzyła się także na wspomnienie o wykorzystaniu Wyspy Żmij. A zatem od lorda Kentu będzie zależeć jej nowe przeznaczenie - oby tożsame z wcześniejszym naukowym użytkiem.
Odznaczenie Corneliusa jeszcze mocniej podkreśliło zdegustowanie nieobecnością Septimusa; powinien tu być, żeby oglądać swojego przyjaciela w tak ważnej, podniosłej chwili. Valerie mogła wszystko mu przekazać, jednak wsparcie i połechtanie uzasadnionej dumy powinny być tym, co starszy brat śpiewaczki winien był uczynić samodzielnie, tu, teraz, bez wykręcania się jakimkolwiek bzdurnym powodem usprawiedliwiającym - co właściwie? Zaniedbanie, ważniejsze sprawy? Nie sposób dziś było mieć ważniejszych spraw.
Kiedy Zachary powrócił z podium i zajął poprzednie miejsce, pojedynczy kącik jej ust drgnął lekko ku górze, w uśmiechu tak krótkim, jak i niemal całkowicie niedostrzegalnym. - Moje gratulacje, lordzie Shafiq - odezwała się szeptem. Zasługiwał na to, jako jeden z wywyższonych dzisiaj bohaterów; zasługiwał nie tyle owacjami, co i personalnym uznaniem, nawet jeśli opinia kogoś takiego jak ona nie miała wielkiego znaczenia.
Twarz Amelii zajęła się bezwolną czerwienią. Skóra policzków piekła nieprzyjemnie, nie w zażenowaniu wątpliwej jakości spektaklem romantycznych niesnasek, a w gniewie na to ile okoliczności zdawało się biec nie po myśli; choć z początku chciała obrócić się jak strzała w kierunku zajścia, ostatecznie wypraktykowany, chłodny stoicyzm pozwolił i tym razem utrzymać emocje na wodzy. Zrobiła to powoli. Dyskretnie. Spojrzenie szaro-błękitnych tęczówek sięgnęło przez ramię do miejsca przy drzewach i latarni, której światło podkreślało scysję jak podczas przesłuchania. Ze swojego miejsca Amelia niechętnie przyswajała echo obelżywych treści padających od półgoblinki i stojącego trochę dalej bęcwała; ach, gdyby tylko to, co do niej dochodziło było jakimś wyjątkowo nieśmiesznym żartem albo psikusem słuchu...
- Jakby było nam mało jednej walki kogutów - mruknęła z dezaprobatą, gdy znów wyprostowała się na krześle, palce nieco mocniej zacisnąwszy na materiale torebki. I znów, siłą rzeczy, zwróciła się do lorda Zacharego, chociaż jej słowa, szeptane i cierpkie, również mogła posłyszeć wyostrzająca słuch lady Calypso.
Na szczęście nie trwało to długo, zanim mogła poświęcić uwagę innemu wydarzeniu. Po Corneliusie prym objął Minister Magii, zaszczycający wszystkich gości - także tych niewdzięcznych - satysfakcjonującym przemówieniem, po którym na scenę wkroczyli wywoływani do odznaczeń bohaterowie. Amelia przyglądała się im z uwagą, już pozbawiona wcześniejszego szkarłatu z rysów, na powrót bezwzględnie opanowana, do owacji dołączająca się za każdym razem, gdy było to konieczne. A jednak - namiestnictwo? Kolejna zdumiewająca okoliczność. Utarte wcześniej schematy sugerowały, że nad hrabstwami czuwały wyłącznie arystokratyczne rodziny, nie dziwiła zatem rola lorda nestora Rosiera, lecz obecność pośród wymienionych nazwisk czystokrwistych, niezwiązanych ze szlachtą, sprawiły, że głowę przechyliła lekko do boku, zaintrygowana. Dobrze, że Londyn przypadł kobiecie. Kobiecie najwyraźniej silnej, odznaczonej za swoje męstwo (cóż za, w tym wypadku, paradoksalna nazwa), za poświęcenie w budowaniu trwałości nowego porządku. Jej ciekawość wyostrzyła się także na wspomnienie o wykorzystaniu Wyspy Żmij. A zatem od lorda Kentu będzie zależeć jej nowe przeznaczenie - oby tożsame z wcześniejszym naukowym użytkiem.
Odznaczenie Corneliusa jeszcze mocniej podkreśliło zdegustowanie nieobecnością Septimusa; powinien tu być, żeby oglądać swojego przyjaciela w tak ważnej, podniosłej chwili. Valerie mogła wszystko mu przekazać, jednak wsparcie i połechtanie uzasadnionej dumy powinny być tym, co starszy brat śpiewaczki winien był uczynić samodzielnie, tu, teraz, bez wykręcania się jakimkolwiek bzdurnym powodem usprawiedliwiającym - co właściwie? Zaniedbanie, ważniejsze sprawy? Nie sposób dziś było mieć ważniejszych spraw.
Kiedy Zachary powrócił z podium i zajął poprzednie miejsce, pojedynczy kącik jej ust drgnął lekko ku górze, w uśmiechu tak krótkim, jak i niemal całkowicie niedostrzegalnym. - Moje gratulacje, lordzie Shafiq - odezwała się szeptem. Zasługiwał na to, jako jeden z wywyższonych dzisiaj bohaterów; zasługiwał nie tyle owacjami, co i personalnym uznaniem, nawet jeśli opinia kogoś takiego jak ona nie miała wielkiego znaczenia.
i won't be afraid. hesitation got me against the wall,
but no more mistakes like i made before.
but no more mistakes like i made before.
Amelia Eberhart
Zawód : Magizoolog w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w Wydziale Zwierząt
Wiek : 37
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if you were a woman and i was a man
would it be so hard to understand?
would it be so hard to understand?
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Słów Corneliusa słuchał z uwagą, nie dostrzegłszy zdarzeń, które miały miejsce tuż obok. Pozostawał skoncentrowany na tym, co rozgrywało się na scenie, analizując każde słowo przemówienia rzecznika ministerstwa. Inaczej odbierał rzeczywistość niż polityk, ale nie bez przyczyny to właśnie on znajdował się na deskach, a on na krześle, słuchając jego wystąpienia. Wspomnienie wielkich wydarzeń, zwycięstw i podkreślenie wagi tamtych poświęceń z pewnością było dobre. Zakładał, że w ludziach emocje się zmieniły. Szok już opadł, podobnie jak niedowierzanie, a po roku otwartego, zdecydowanego konfliktu, trudach codziennego życia w mieszkańcach budziła się frustracja. Słyszał to często. Ludzie szeptali, uważając co i gdzie mówią, ale nie był znaną osobistością, nikt nie miał powodów, by go kojarzyć. Dotąd podczas wszelakich wystąpień pojawiał się w masce śmierciożercy, lub niewidoczny w tłumie. Słowa Corneliusa mogły ich uspokoić. Dać nadzieje, że to wkrótce się skończy, a najgorsze już dawno za nim. Wśród ludzi byli ci, którzy mieli walczyć o lepszą przyszłość. Obojętna twarz nie zdradzała niczego. Nawet wtedy, gdy Sallow nawiązał do jego artykułu. Obrócił wedy głowę, by przez piękny profil swojej towarzyszki Salome, spojrzeć na lady Burke, która wydawała się być poruszona tym, co napisał. Spojrzał znów na blondwłosa dziewczynę, młodziutką pannę, która siedziała tuż obok. Niewinna, delikatna. Eteryczna. Podobna do Solene, a jednocześnie całkiem inna od kobiety, którą spotkał podczas noworocznego sabatu, a której spojrzenie nie dawało mu spokoju przez ostatnie tygodnie. Spojrzał znów na scenę.
Kiedy wyczytano jego nazwisko, podniósł się z miejsca, wygładzając materiał szaty i ruszył na scenę w ślad za prowadzącą Deirdre i Tristanem, by stanąć obok, z dłońmi luźno opuszczonymi wzdłuż ciała, z brodą nieco zadartą, piersią wypiętą. Zaszczytu jakiego dostąpił nie dostąpił żaden z jego krewnych. Nie dostąpił jego ojciec. Nie myślał jednak o nim w tej chwili; myślał o tym jak olbrzymia odpowiedzialność spadała właśnie na jego barki. Odpowiedzialność za całe hrabstwo. Te znajdowały się w rękach szlachetnie urodzonych czarodziejów; niezmiennie, od pokoleń. To była nów historia, a on miał zaszczyt zapisać pierwsze jej strony własną ręką, podpisać własnym nazwiskiem. Zostanie namiestnikiem było nie tylko wielkim obowiązkiem, ale też ogromnym przywilejem. Jego twarz przestała być anonimowa, podobie jak jego nazwisko — i w końcu, wieść o tym kim był i co robił. Był śmierciożercą. Dumnym i lojalnym sługą Czarnego Pana.
Przyjął gratulacje, uścisnął dłoń Ministra Magii i podziękował za zaszczyt. Order Merlina był wyjątkowym, najważniejszym odznaczeniem. Spojrzał na niego dopiero, kiedy zszedł ze sceny. Dyskretnie, mimochodem. Kolejne odznaczenie, kolejne wejście na scenę. Stanął na niej tym razem w szerszym gronie odważnych i szanowanych czarodziejów. Jego wzrok pomknął w kierunku zamieszania z tyłu, ale szybko przeniósł go na Ministra, nie zachęcając tych, którzy na nich patrzyli do zwrócenia się w tamtą stronę. Zajął miejsce w ciszy, nie spoglądając na Salome. Zasiadając w fotelu wygodnie, oczekując kolejnych nazwisk wyczytanych przez Mistrza Ceremonii.
Kiedy wyczytano jego nazwisko, podniósł się z miejsca, wygładzając materiał szaty i ruszył na scenę w ślad za prowadzącą Deirdre i Tristanem, by stanąć obok, z dłońmi luźno opuszczonymi wzdłuż ciała, z brodą nieco zadartą, piersią wypiętą. Zaszczytu jakiego dostąpił nie dostąpił żaden z jego krewnych. Nie dostąpił jego ojciec. Nie myślał jednak o nim w tej chwili; myślał o tym jak olbrzymia odpowiedzialność spadała właśnie na jego barki. Odpowiedzialność za całe hrabstwo. Te znajdowały się w rękach szlachetnie urodzonych czarodziejów; niezmiennie, od pokoleń. To była nów historia, a on miał zaszczyt zapisać pierwsze jej strony własną ręką, podpisać własnym nazwiskiem. Zostanie namiestnikiem było nie tylko wielkim obowiązkiem, ale też ogromnym przywilejem. Jego twarz przestała być anonimowa, podobie jak jego nazwisko — i w końcu, wieść o tym kim był i co robił. Był śmierciożercą. Dumnym i lojalnym sługą Czarnego Pana.
Przyjął gratulacje, uścisnął dłoń Ministra Magii i podziękował za zaszczyt. Order Merlina był wyjątkowym, najważniejszym odznaczeniem. Spojrzał na niego dopiero, kiedy zszedł ze sceny. Dyskretnie, mimochodem. Kolejne odznaczenie, kolejne wejście na scenę. Stanął na niej tym razem w szerszym gronie odważnych i szanowanych czarodziejów. Jego wzrok pomknął w kierunku zamieszania z tyłu, ale szybko przeniósł go na Ministra, nie zachęcając tych, którzy na nich patrzyli do zwrócenia się w tamtą stronę. Zajął miejsce w ciszy, nie spoglądając na Salome. Zasiadając w fotelu wygodnie, oczekując kolejnych nazwisk wyczytanych przez Mistrza Ceremonii.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie mogłam nie zgodzić się z Sebastianem co do tego, że wszyscy tu oszaleli. Ale to nie pierwszy i nie ostatni raz w historii świata, ktoś odwala podobne gówno. Ci Brytole na tych swoich wyspach od wiek wieków są oderwani od rzeczywistości i nie widzą, że takie rzeczy już się działy. Czy to w Niemczech, czy to u nas - w Związku Radzieckim, gdzie myśl, która brzmiała dobrze, dawała nadzieję na lepsze jutro, zmieniła się w jakiś skurwiały twór, który najlepiej należałoby zaorać jak najszybciej i posypać solą. Albo zrobić taki wielki wybuch, co to Amerykanie, psie syny, zrobili w Japonii.
To by było cudowne. I mając gdzieś w myślach te wszystkie obrazy i przypominając sobie, jak srogo wkurwia mnie cała ta sytuacja, pozwoliłam sobie na wiązankę bluzgów w stronę typa. Nawet nie zauważyłam, że wbiła się ona idealnie w przemówienie i minutę ciszy tych skończonych skurwieli, jak leżący niepozornie kawałek szkła w bosą stopę. Wszystkie soczyste kurwy niosły się echem po placu i była to przyjemność, której nie da się opisać.
Tym właśnie chciałam być dla tego miasta, dla tego kraju - szpilą, ostrzem noża wbitym w plecy, elementem chaosu, burzącym ten ich nowy wspaniały świat. Londyn miał szansę być mym przyjacielem, ale sobie u mnie przejebał, pakując mojego podopiecznego do więzienia za nic i niszcząc jego zdrowie. A ja takich rzeczy nigdy nie wybaczam.
-Powinni go zamknąć - odezwałam się ponownie do Sebastiana przez zaciśnięte zęby, zgadzając się ze stwierdzeniem, dotyczącym "męża" i Munga. Może nawet dziś go zamkną? Bo właśnie ugryzł rękę, którą wyciągnęłam w jego stronę. Najwidoczniej faktycznie był chory na umyśle, bo zamiast siedzieć cicho i się dostosować, zagrać tę małą scenkę, uznał, że najlepiej jest odwalić coś tak… mało wiarygodnego. W sumie wyjebane. Nie potrzebuje takich ludzi w swoim otoczeniu. Jak mam w końcu zebrać odpowiednich współpracowników, to nie mogą to być osoby tego pokroju.
-Przestań! - syknęłam, kiedy koleś zaczął zachowywać się zbyt ekspansywnie.
Eh, dobra... mówi się trudno. Każdy ma prawo do pomyłek. Teraz to tylko należało się z tego wyplątać i może - kto wie - coś i na tej sytuacji ugrać.
-Kurwa mać, jaka znowu Carrington? Proszę mnie tu nie nazywać tym lipnym nazwiskiem - przewróciłam oczami i poszłam za milicjantem. Po drodze wręczyłam jeszcze Sebastianowi moje nadpalone cygaro i paczkę landrynek.
-Masz, skończ to. Chujowo, gdyby się zmarnowało - rzuciłam, przy okazji starając się kiwnięciem zasugerować, że wszystko ogarnę i nie musi się w to mieszać. W jego stanie najlepszą opcja byłoby wycofanie się gdzieś i uspokojenie. Może cygarko pomoże? Nie wiem.
Musiałam rozważyć odpowiednią strategię. Papiery mam w porządku, pracę też. Historyjkę z mężem można przedstawić na różne sposoby - tu można być kreatywnym, ale ostrożnie. Dzielnica, w której mieszkam, nadal budzi respekt i pewne zaniepokojenie - to na plus… Czasem należy grać według ich zasad, żeby się odpowiednio przyczaić a dopiero później zaatakować.
Planowanie pomagało mi nie porównywać obecnej sytuacji do innych zdarzeń z mojego życia, przez które nadal mam koszmary, o ile wcześniej nie najebię się jak ostatni menel.
Niestety i tym razem całe moje planowanie poszło się jebać w momencie, w którym mój pseudomąż uznał, że porzuca sobie zaklęciami, otoczony ze wszystkich stron milicją.
O nie, nie, ja się w takie gierki nie bawię.
Kiedy ten zaczął czarować, a funkcjonariusze, oczywiście zareagowali zgodnie z protokołem, ja odsunęłam się i schowałam za plecami najbliższego z nich. Mogłam skorzystać z tego, że skupili się na tym debilu i spierdalać najdalej jak się tylko da... No, tylko że to by było podejrzane. A ja jestem na tyle charakterystyczna, że łatwo mnie znaleźć. Tym razem postąpię jak porządny obywatel, a później to sobie jakoś nadrobię. Ostatnio wpadło mi parę... "krwawszych" zleceń.
Tak więc stałam tak, jak kolek, trzymając ręce w kieszeniach przydługich spodni. Grzecznie. Może pomyślą, że się przestraszyłam? Tego typu ludzie lubią, kiedy kobieta jest słaba. Stwarza im to iluzję tego, że mają nad kimś władzę. A władza ogłupia.
To by było cudowne. I mając gdzieś w myślach te wszystkie obrazy i przypominając sobie, jak srogo wkurwia mnie cała ta sytuacja, pozwoliłam sobie na wiązankę bluzgów w stronę typa. Nawet nie zauważyłam, że wbiła się ona idealnie w przemówienie i minutę ciszy tych skończonych skurwieli, jak leżący niepozornie kawałek szkła w bosą stopę. Wszystkie soczyste kurwy niosły się echem po placu i była to przyjemność, której nie da się opisać.
Tym właśnie chciałam być dla tego miasta, dla tego kraju - szpilą, ostrzem noża wbitym w plecy, elementem chaosu, burzącym ten ich nowy wspaniały świat. Londyn miał szansę być mym przyjacielem, ale sobie u mnie przejebał, pakując mojego podopiecznego do więzienia za nic i niszcząc jego zdrowie. A ja takich rzeczy nigdy nie wybaczam.
-Powinni go zamknąć - odezwałam się ponownie do Sebastiana przez zaciśnięte zęby, zgadzając się ze stwierdzeniem, dotyczącym "męża" i Munga. Może nawet dziś go zamkną? Bo właśnie ugryzł rękę, którą wyciągnęłam w jego stronę. Najwidoczniej faktycznie był chory na umyśle, bo zamiast siedzieć cicho i się dostosować, zagrać tę małą scenkę, uznał, że najlepiej jest odwalić coś tak… mało wiarygodnego. W sumie wyjebane. Nie potrzebuje takich ludzi w swoim otoczeniu. Jak mam w końcu zebrać odpowiednich współpracowników, to nie mogą to być osoby tego pokroju.
-Przestań! - syknęłam, kiedy koleś zaczął zachowywać się zbyt ekspansywnie.
Eh, dobra... mówi się trudno. Każdy ma prawo do pomyłek. Teraz to tylko należało się z tego wyplątać i może - kto wie - coś i na tej sytuacji ugrać.
-Kurwa mać, jaka znowu Carrington? Proszę mnie tu nie nazywać tym lipnym nazwiskiem - przewróciłam oczami i poszłam za milicjantem. Po drodze wręczyłam jeszcze Sebastianowi moje nadpalone cygaro i paczkę landrynek.
-Masz, skończ to. Chujowo, gdyby się zmarnowało - rzuciłam, przy okazji starając się kiwnięciem zasugerować, że wszystko ogarnę i nie musi się w to mieszać. W jego stanie najlepszą opcja byłoby wycofanie się gdzieś i uspokojenie. Może cygarko pomoże? Nie wiem.
Musiałam rozważyć odpowiednią strategię. Papiery mam w porządku, pracę też. Historyjkę z mężem można przedstawić na różne sposoby - tu można być kreatywnym, ale ostrożnie. Dzielnica, w której mieszkam, nadal budzi respekt i pewne zaniepokojenie - to na plus… Czasem należy grać według ich zasad, żeby się odpowiednio przyczaić a dopiero później zaatakować.
Planowanie pomagało mi nie porównywać obecnej sytuacji do innych zdarzeń z mojego życia, przez które nadal mam koszmary, o ile wcześniej nie najebię się jak ostatni menel.
Niestety i tym razem całe moje planowanie poszło się jebać w momencie, w którym mój pseudomąż uznał, że porzuca sobie zaklęciami, otoczony ze wszystkich stron milicją.
O nie, nie, ja się w takie gierki nie bawię.
Kiedy ten zaczął czarować, a funkcjonariusze, oczywiście zareagowali zgodnie z protokołem, ja odsunęłam się i schowałam za plecami najbliższego z nich. Mogłam skorzystać z tego, że skupili się na tym debilu i spierdalać najdalej jak się tylko da... No, tylko że to by było podejrzane. A ja jestem na tyle charakterystyczna, że łatwo mnie znaleźć. Tym razem postąpię jak porządny obywatel, a później to sobie jakoś nadrobię. Ostatnio wpadło mi parę... "krwawszych" zleceń.
Tak więc stałam tak, jak kolek, trzymając ręce w kieszeniach przydługich spodni. Grzecznie. Może pomyślą, że się przestraszyłam? Tego typu ludzie lubią, kiedy kobieta jest słaba. Stwarza im to iluzję tego, że mają nad kimś władzę. A władza ogłupia.
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
W końcu i do jego uszu dotarło zamieszanie. Nie wiedział i chyba tak naprawdę nie chciał wiedzieć o co chodziło. Irytowało go jednak to, że ktoś postanowił zakłócić tak ważny i idealnie przygotowany wieczór jakimiś swoimi wygłupami. Nie odwrócił się jednak by chociażby zerknąć co się dzieje, zresztą wątpił aby w ogóle był w stanie zauważyć cokolwiek w tym tłumie. Skupił się więc na tym co się działo na scenie, starając się kompletnie ignorować to co działo się na tyłach.
Kiedy Cornelius opuścił deski sceny, a Mistrz Ceremonii zapowiedział Ministra, naturalnie Xavier powitał Malfoya na scenie oklaskami. Burke obserwował mężczyznę w milczeniu, był ciekaw co ten ma do powiedzenia. I musiał przyznać, że trochę się zawiódł. Myślał, że może Minister powie coś nowego, ale tak naprawdę jego krótka przemowa nie wniosła nic nowego, a kiedy skończył Xavier skupił uwagę na pudełkach, które pojawiły się na scenie.
Moment później skupił swoja uwagę na Mistrzu Ceremonii. Osoby, które zostały przez niego wywołane na scenę jak najbardziej zasługiwały na wyróżnienie. To oni ich prowadzili, poświęcali się i walczyli z nimi ramię w ramię. Burke osobiście miał przyjemność działać z nimi ramię w ramię już kilka razy i zawsze ta współpraca przynosiła bardzo owocne wyniki. Liczył jeszcze, że może z kuzynem uda mu się kiedyś wybrać na jakąś wspólną inicjatywę, był ciekaw jak ta współpraca by się układała.
Siedział na tyle blisko sceny by widzieć jak wyglądają wręczane ordery i musiał przyznać, że Ministerstwo naprawdę się postarało. Był lekko zaskoczony przydzieleniem odznaczonym nowych funkcji, ale jednocześnie wiedział, że z całą pewnością się sprawdzą. Byli to ludzie godni, odpowiedni do tych ról. Nie pozostało im nic więcej jak tylko wierzyć w ich umiejętności i wspierać w każdym działaniu, jeśli o takowe wsparcie poproszą. Kiedy schodzili ze sceny dołączył się do burzy, zasłużonych oklasków. Chwilę później, słysząc swoje imię i nazwisko uniósł brew ku górze. Szczerze mówiąc nie spodziewał się. Owszem, otrzymał zaproszenie jako gość honorowy, było to dla niego bardzo duże wyróżnienie, jednak nie przewidywał, że zostanie dziś odznaczony.
W pierwszym odruchu chciał obrócić głowę i spojrzeć na małżonkę, jednak szybko sprowadził się na ziemię. Jej tu nie było. Spojrzenie więc padło na Lady Parkinson, a kącik ust nieznacznie drgnął ku górze, po czym podniósł się z fotela i w towarzystwie kuzyna, przyjaciela i innych wywołanych wszedł na scenie.
To wszystko wiele dla niego znaczyło. Uścisnął dłoń Ministra, po tym jak ten przypiął mu jego order do marynarki, również dziękując. Niezwykła chwila, o której nigdy nie śnił. Rozpierała go jednak duma, cieszył się, że godnie reprezentował swoją rodzinę, że mógł działać na rzecze lepszego jutra razem z tymi wszystkimi, niesamowitymi czarodziejami, wśród których stał na scenie.
Kiedy wszyscy otrzymali swoje ordery, a prasa miała te swoje kilka minut na uwiecznienie wszystkiego, powrócił na swoje miejsce. Usiadł spokojnie opierając się wygodnie o fotel. Delikatny uśmiech, widziany jedynie przez osoby siedzące najbliżej widniał na jego ustach.
Kiedy Cornelius opuścił deski sceny, a Mistrz Ceremonii zapowiedział Ministra, naturalnie Xavier powitał Malfoya na scenie oklaskami. Burke obserwował mężczyznę w milczeniu, był ciekaw co ten ma do powiedzenia. I musiał przyznać, że trochę się zawiódł. Myślał, że może Minister powie coś nowego, ale tak naprawdę jego krótka przemowa nie wniosła nic nowego, a kiedy skończył Xavier skupił uwagę na pudełkach, które pojawiły się na scenie.
Moment później skupił swoja uwagę na Mistrzu Ceremonii. Osoby, które zostały przez niego wywołane na scenę jak najbardziej zasługiwały na wyróżnienie. To oni ich prowadzili, poświęcali się i walczyli z nimi ramię w ramię. Burke osobiście miał przyjemność działać z nimi ramię w ramię już kilka razy i zawsze ta współpraca przynosiła bardzo owocne wyniki. Liczył jeszcze, że może z kuzynem uda mu się kiedyś wybrać na jakąś wspólną inicjatywę, był ciekaw jak ta współpraca by się układała.
Siedział na tyle blisko sceny by widzieć jak wyglądają wręczane ordery i musiał przyznać, że Ministerstwo naprawdę się postarało. Był lekko zaskoczony przydzieleniem odznaczonym nowych funkcji, ale jednocześnie wiedział, że z całą pewnością się sprawdzą. Byli to ludzie godni, odpowiedni do tych ról. Nie pozostało im nic więcej jak tylko wierzyć w ich umiejętności i wspierać w każdym działaniu, jeśli o takowe wsparcie poproszą. Kiedy schodzili ze sceny dołączył się do burzy, zasłużonych oklasków. Chwilę później, słysząc swoje imię i nazwisko uniósł brew ku górze. Szczerze mówiąc nie spodziewał się. Owszem, otrzymał zaproszenie jako gość honorowy, było to dla niego bardzo duże wyróżnienie, jednak nie przewidywał, że zostanie dziś odznaczony.
W pierwszym odruchu chciał obrócić głowę i spojrzeć na małżonkę, jednak szybko sprowadził się na ziemię. Jej tu nie było. Spojrzenie więc padło na Lady Parkinson, a kącik ust nieznacznie drgnął ku górze, po czym podniósł się z fotela i w towarzystwie kuzyna, przyjaciela i innych wywołanych wszedł na scenie.
To wszystko wiele dla niego znaczyło. Uścisnął dłoń Ministra, po tym jak ten przypiął mu jego order do marynarki, również dziękując. Niezwykła chwila, o której nigdy nie śnił. Rozpierała go jednak duma, cieszył się, że godnie reprezentował swoją rodzinę, że mógł działać na rzecze lepszego jutra razem z tymi wszystkimi, niesamowitymi czarodziejami, wśród których stał na scenie.
Kiedy wszyscy otrzymali swoje ordery, a prasa miała te swoje kilka minut na uwiecznienie wszystkiego, powrócił na swoje miejsce. Usiadł spokojnie opierając się wygodnie o fotel. Delikatny uśmiech, widziany jedynie przez osoby siedzące najbliżej widniał na jego ustach.
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, gospodarz Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Zamieszanie na tyłach zwróciło jego uwagę. Pokręcił na nie głową z dezaprobatą. Co prawda nie widział kto powoduje ten cały ambaras, bo wychodziło na to, że dzieje się to po drugiej stronie fontanny. Miał tylko nadzieję, że służby porządkowe zajmą się tym szybko. Zakłócanie takiego wydarzenia powinno być jak najszybciej i jak najskuteczniej ukarane. Przez głowę przeszła mu myśl, że powinni wszystkich dokładnie sprawdzać zanim wpuszczą na takie przedsięwzięcie, bo przecież tak naprawdę było to idealne miejsce na zamach. Oczywiście nie podejrzewał aby ktokolwiek był na tyle głupi aby w otoczeniu policji, a przede wszystkim bohaterów wojennych, rzucać się z różdżką. Nie brakowało jednak kretynów na tym świecie o czym wiedzieli chyba wszyscy.
Na szczęście pojawienie się na scenie Ministra Magii skutecznie odwróciło jego uwagę od zamieszania i mógł znów cieszyć się wieczorem. Z uwagą słuchał słów lorda Malfoya, lekko przy tym kiwając głową. Śledził poczynania Ministerstwa od jakiegoś czasu i mógł z czystym sercem przyznać, że z całą pewnością stał po jedynie słusznej stronie barykady. Może nie był wojownikiem, ale jeśli ktokolwiek miałby się do niego zwrócić o pomoc, to z całą pewnością mu jej udzieli.
Gdy Mistrz Ceremonii zaczął wyczytywać nazwiska osób, którym przypadł zaszczyt, zasłużony, otrzymania najwyższego wyróżnienia w kraju, z uwagą obserwował tych, którzy podnosili się ze swoich miejsc. Miło było w końcu przykleić twarze do nazwisk. Przede wszystkim jego uwagę przykuła czarownica, którą widział wcześniej. A więc Madame Mericourt. Znał to imię, ale wcześniej nie miał przyjemności poznać osoby, do której należało. Deirdre Mericourt, kobieta, która trzymała w garści La Fantasmagorie, Śmierciożerczyni, teraz miała również zarządzać Londynem. Londyn stolicą kultury? Bardzo mu się ten pomysł podobał, a jeśli jeszcze miałby możliwość przyłożenia do tego swojej ręki. Tak, zdecydowanie należało się w około tego zakręcić. Należało pokazać obywatelom, że sztuka może wpływać na nich kojąco i zdecydowanie poszerzać ich horyzonty. Nazwisko i twarz kobiety zapadła mu dokładnie w pamięć, a z tyłu głowy odnotował sobie aby w najbliższym czasie skontaktować się z czarownicą. Zatrzymał również wzrok na każdym z pozostałych wywołanych czarodziejów. Na dłużej również zatrzymał wzrok na mężczyźnie, którego widział u boku swojej kuzynki. Pokiwał głową z uznaniem zapamiętując nazwisko Macnaira. Nie spodziewał się, że Belvina obraca się w takim doborowym towarzystwie. Uśmiechnął się lekko sam do siebie, naprawdę się cieszył, że jej się podoba. Order Merlina Pierwszej Klasy było najwyższym wyróżnieniem i największym zaszczytem, nie rozdano ich wiele na łamach historii. To wszystko sprawiało, że dzisiejszy wieczór nabierał jeszcze większego znaczenia i wydźwięku.
Przyłączył się do braw na rzecz odznaczonych, a po chwili również przywitał nimi kolejnych wyróżnionych. Było ich wielu, ale Lucien z pewnego rodzaju zadowoleniem stwierdził, że nie byli to sami szlachetnie urodzeni. Świadczyło to o tym, że nie tylko szlachta coś robi, ale również i zwykli obywatele sięgają po różdżki i nie tylko, po to aby ich kraj był czysty i bezpieczny.
Na szczęście pojawienie się na scenie Ministra Magii skutecznie odwróciło jego uwagę od zamieszania i mógł znów cieszyć się wieczorem. Z uwagą słuchał słów lorda Malfoya, lekko przy tym kiwając głową. Śledził poczynania Ministerstwa od jakiegoś czasu i mógł z czystym sercem przyznać, że z całą pewnością stał po jedynie słusznej stronie barykady. Może nie był wojownikiem, ale jeśli ktokolwiek miałby się do niego zwrócić o pomoc, to z całą pewnością mu jej udzieli.
Gdy Mistrz Ceremonii zaczął wyczytywać nazwiska osób, którym przypadł zaszczyt, zasłużony, otrzymania najwyższego wyróżnienia w kraju, z uwagą obserwował tych, którzy podnosili się ze swoich miejsc. Miło było w końcu przykleić twarze do nazwisk. Przede wszystkim jego uwagę przykuła czarownica, którą widział wcześniej. A więc Madame Mericourt. Znał to imię, ale wcześniej nie miał przyjemności poznać osoby, do której należało. Deirdre Mericourt, kobieta, która trzymała w garści La Fantasmagorie, Śmierciożerczyni, teraz miała również zarządzać Londynem. Londyn stolicą kultury? Bardzo mu się ten pomysł podobał, a jeśli jeszcze miałby możliwość przyłożenia do tego swojej ręki. Tak, zdecydowanie należało się w około tego zakręcić. Należało pokazać obywatelom, że sztuka może wpływać na nich kojąco i zdecydowanie poszerzać ich horyzonty. Nazwisko i twarz kobiety zapadła mu dokładnie w pamięć, a z tyłu głowy odnotował sobie aby w najbliższym czasie skontaktować się z czarownicą. Zatrzymał również wzrok na każdym z pozostałych wywołanych czarodziejów. Na dłużej również zatrzymał wzrok na mężczyźnie, którego widział u boku swojej kuzynki. Pokiwał głową z uznaniem zapamiętując nazwisko Macnaira. Nie spodziewał się, że Belvina obraca się w takim doborowym towarzystwie. Uśmiechnął się lekko sam do siebie, naprawdę się cieszył, że jej się podoba. Order Merlina Pierwszej Klasy było najwyższym wyróżnieniem i największym zaszczytem, nie rozdano ich wiele na łamach historii. To wszystko sprawiało, że dzisiejszy wieczór nabierał jeszcze większego znaczenia i wydźwięku.
Przyłączył się do braw na rzecz odznaczonych, a po chwili również przywitał nimi kolejnych wyróżnionych. Było ich wielu, ale Lucien z pewnego rodzaju zadowoleniem stwierdził, że nie byli to sami szlachetnie urodzeni. Świadczyło to o tym, że nie tylko szlachta coś robi, ale również i zwykli obywatele sięgają po różdżki i nie tylko, po to aby ich kraj był czysty i bezpieczny.
Lucien Cassidy
Zawód : znawca sztuki, symbolista i malarz
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Malarstwo polega przede wszystkim na patrzeniu.
OPCM : 9 +1
UROKI : 6 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pyk, jedno zaklęcie. Pyk, zaklęcie drugie. Wychodziło na to, że nawet jeśli bardzo chciałby się z tego wydostać to nie ma innego rozwiązania jak po prostu paść na ziemię i czekać na to co może się wydarzyć. Jack zdawał sobie sprawę, że jeszcze przed chwilą mógłby wykorzystać moment ze sprawdzeniem różdżki do zasadzki, ale z drugiej strony ten drugi i tak by go trafił, więc w każdym planie wychodził na przegranego. A teraz? Różdżki nie było, za to były kajdany na jego dłoniach i fakt, że inni funkcjonariusze mogli dostać się do niego w trymiga. Na piedestale stali kolejni zasłużeni, którzy nawet nie wiadomo czy byli równie skorzy do pomocy policji czy tylko czekali na moment swojego zabłyśnięcia. Czasami w przeszłości wyobrażał sobie moment, gdzie to on stawał na podobnym piedestale, tyle, że znacznie bardziej zasłużony. Potem jednak przychodziła myśl, że na jego rękach nigdy nie spoczęłaby taka możliwość. Był półkrwistym gównem o którym inni nie wiedzieli nawet czy którekolwiek z jego rodziców miało w ogóle czystą krew. Był jedynie mieszańcem. A takich traktowało się w zależności po której stało się stronie w wojnie. Russell? Chyba nie wybrał żadnej strony póki co, jeśli myśleć, że robił wszystko dla siebie w egoistycznych pobudkach. Przyjrzał się jeszcze przez chwilę goblince i jej towarzyszowi, by zaraz jedynie spojrzeć w oczy policjantom.
– Dobra, dobra... Nie będę już robił scen. Moja różdżka nie jest zarejestrowana. W sumie nawet byście się o tym dowiedzieli, gdyby nie fakt, że podeszliście do mnie z wycelowanymi różdżkami i bądźmy szczerzy. Ktoś tak biedny jak ja i tak w waszych statystykach się nie liczy. Mogę chociaż liczyć na złagodzenie? Nie atakowałem was nawet... Panowie... Zniknę, pouczenie tylko dajcie. Wy sobie wpiszecie w raport, że spełniliście wszystko jak należy... Wszyscy będą zadowoleni, a o mnie już dzisiaj nic nie usłyszycie. To jak? – Potrząsnął kajdanami jakby chciał, aby poszli na układ.
|| Perswazja na II
– Dobra, dobra... Nie będę już robił scen. Moja różdżka nie jest zarejestrowana. W sumie nawet byście się o tym dowiedzieli, gdyby nie fakt, że podeszliście do mnie z wycelowanymi różdżkami i bądźmy szczerzy. Ktoś tak biedny jak ja i tak w waszych statystykach się nie liczy. Mogę chociaż liczyć na złagodzenie? Nie atakowałem was nawet... Panowie... Zniknę, pouczenie tylko dajcie. Wy sobie wpiszecie w raport, że spełniliście wszystko jak należy... Wszyscy będą zadowoleni, a o mnie już dzisiaj nic nie usłyszycie. To jak? – Potrząsnął kajdanami jakby chciał, aby poszli na układ.
|| Perswazja na II
Jack Russell
Zawód : Hazardzista, kieszonkowiec i poeta
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciała wykrzesać z siebie jakikolwiek entuzjazm, prawda była jednak taka, że raczej czuła się gotowa na zaśnięcie gdzieś. Niby występ cyrku przygotowany przez wystawiających tych samych, którzy należeli do cyrku Carringtona, nieco rozbudził jej zainteresowanie, zaraz potem jednak zaczęło się to co najgorsze, czyli musiała siedzieć, patrzeć się na wchodzących na scenę i marszczyć brwi, bo co innego jej pozostawało? Kopanie w krzesło? Nie mogła nawet na twarzy wyrazić tego, co właśnie odczuwała, spojrzenie kierując co jakiś czas gdzieś na bok, tak jakby nawet nie zastanawiała się, gdzie obecnie była. A teraz nawet omijały ją nieświadomie wszystkie ciekawe wydarzenia, dziejące się w oddaleniu od niej, dlatego zaciskała lekko wargi, niezbyt zachwycona, ale mimo wszystko wzdrygając się lekko. Kiedy jednak na scenę wyszedł Tristan, uśmiechnęła się, tak zachwycona że został doceniony.
Niezbyt podobały się jej jednak dalsze działania, bo jednak co, w końcu zrobili takiego że niby dostali ważne rzeczy do robienia? Wykręciła głowę, spoglądając jeszcze na osoby dookoła, a nawet jeżeli cieszyła się na Deidre z którą na pewno zamierzała omawiać kulturę i sztukę, tak sama z siebie wyglądała raczej na znudzoną. Mogli porobić zdjęcia, wstawić to potem wszystko do gazety, a nie usadzić wszystkich aby siedzieli i patrzyli. Doprawdy, fascyyyynuuuujące. Powinna mieć większe ogarnięcie i poszanowanie, ale dziś zdecydowanie nie był dzień w którym jakkolwiek była szczęśliwa, przez wszystko co działo się dookoła, dlatego kiedy spoglądała za siebie, jej uwagę przykuła obecność innych osób a także jakiegoś zamieszania w tle. Oklaski jednak zwróciły jej uwagę, powróciła więc wzrokiem do sceny.
Biła jeszcze brawo pozostałym Rycerzom, szeroki uśmiech kierując w stronę Xaviera kiedy ten sprezentował jej również takowy, ostatecznie jednak pochylając się w stronę Astorii, uśmiechając się lekko kiedy przerzedziło się i mniej osób zwracało uwagę na widownie, a bardziej na to, kto znajdował się na scenie.
- Przysięgam, patrząc po okolicy nie zorientowałabym się po niektórych strojach, że ktoś przyszedł na wyjątkowo ważną uroczystość. – Mruknęła do pani Lestrange na tyle cicho, aby tylko ona ją usłyszała.
Niezbyt podobały się jej jednak dalsze działania, bo jednak co, w końcu zrobili takiego że niby dostali ważne rzeczy do robienia? Wykręciła głowę, spoglądając jeszcze na osoby dookoła, a nawet jeżeli cieszyła się na Deidre z którą na pewno zamierzała omawiać kulturę i sztukę, tak sama z siebie wyglądała raczej na znudzoną. Mogli porobić zdjęcia, wstawić to potem wszystko do gazety, a nie usadzić wszystkich aby siedzieli i patrzyli. Doprawdy, fascyyyynuuuujące. Powinna mieć większe ogarnięcie i poszanowanie, ale dziś zdecydowanie nie był dzień w którym jakkolwiek była szczęśliwa, przez wszystko co działo się dookoła, dlatego kiedy spoglądała za siebie, jej uwagę przykuła obecność innych osób a także jakiegoś zamieszania w tle. Oklaski jednak zwróciły jej uwagę, powróciła więc wzrokiem do sceny.
Biła jeszcze brawo pozostałym Rycerzom, szeroki uśmiech kierując w stronę Xaviera kiedy ten sprezentował jej również takowy, ostatecznie jednak pochylając się w stronę Astorii, uśmiechając się lekko kiedy przerzedziło się i mniej osób zwracało uwagę na widownie, a bardziej na to, kto znajdował się na scenie.
- Przysięgam, patrząc po okolicy nie zorientowałabym się po niektórych strojach, że ktoś przyszedł na wyjątkowo ważną uroczystość. – Mruknęła do pani Lestrange na tyle cicho, aby tylko ona ją usłyszała.
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Coraz głośniejsza wymiana zdań docierała zza moich pleców, jednak nie odwracałem się przez ramię. Odpowiednie służby były na miejscu, a jako że w ceremonii mógł uczestniczyć każdy, to istniało ryzyko zjawienia się jednostek pragnących zakłócić spokój. Liczyłem że szybko się z nimi uporają, albowiem przerywanie znamienitym gościom było szczytem braku ogłady. Na cholerę w ogóle się tutaj zjawili? Westchnąłem cicho pod nosem, po czym przeniosłem wymowny wzrok na Belvinę, albowiem byłem pewien, że i ona słyszała wszystko co działo się na placu. Niełatwo było skupić się na słowach głoszonych ze sceny, jednakże właśnie to próbowałem uczynić i przy tym obiecałem sobie, iż nigdy więcej nie siądę w jednych z ostatnich rzędów.
Kiedy Mistrz Ceremonii zaprosił Ministra Magii oklaski zdawały się zagłuszyć awanturujących czarodziejów. Przyglądałem się mu z uwagą, byłem ciekaw co pragnął powiedzieć, być może ogłosić. Właściwie nie zastanawiałem się nad głównym celem dzisiejszego spotkania – rozpatrywałem go bardziej jako propagandową machinę, pożywkę dla mediów, które z wielkim entuzjazmem będą mogły rozpisywać się o sukcesach Rycerzy Walpurgii, a przede wszystkim Czarnego Pana i polityki Ministerstwa.
Krótki, acz płomienny wstęp szybko jednak wyjawił prawdziwy powód ceremonii, którego krótko mówiąc zupełnie się nie spodziewałem. Odznaczenie bohaterów wojennych brzmiało wzniośle, dumnie i było bezsprzecznie wyjątkowym wyróżnieniem, dlatego kiedy ze sceny padło moje nazwisko posłałem Belvinie krótkie spojrzenie. Nie chcąc jednak przedłużać i sprawiać wrażenia zupełnie nieokrzesanego w podobnych sytuacjach wstałem z krzesła zaraz po reszcie Śmierciożerców. Poprawiłem szatę chcąc, aby chociaż w takiej chwili wyglądała nienagannie, po czym wolnym krokiem ruszyłem w kierunku sceny. Twarz z pewnością zdradzała dumę, ale i niepasującą do mnie powagę. Nie uśmiechałem się, na próżno było szukać w oczach ironii, a gestach kiepskiego żartu, jaki trzymał się mnie od zawsze. Zwykle w trakcie oficjalnych przyjęć musiałem się pilnować, zastanawiać nad wypowiadanymi słowami, ale dziś nie miałem z tym żadnego problemu. Stałem prosto, wzrokiem podążałem za Ministrem Magii i obserwowałem przekazywane gratulacje oraz uściski dłoni. Kiedy ten zbliżył się do mnie wykonałem podobny gest i skinąłem przy tym nieznacznie głową. Kątem oka zerknąłem na sam order, albowiem nie było to ani miejsce, a tym bardziej czas na przyglądanie się nagrodzie. Mimo wszystko ciekawość wzięła górę.
Na tym jednak nie miało się skończyć – wieść o mianowaniu mnie namiestnikiem ziem Suffolk sprawiła, że serce przyspieszyło rytmu, a duma zdawała się wręcz rozpierać. Posłałem krótkie, acz wymowne spojrzenie lordowi Traversowi, albowiem nie mogłem ukryć, że był ważnym ogniwem tego zwycięstwa. Wielkiej chwały i zaszczytu, którego przyszło mi doświadczyć. Bez jego wsparcia misja w forcie stanęłaby pod znakiem zapytania i choć każdy kto działał na tych ziemiach dołożył cegiełkę do sukcesu, to właśnie tam odbyła się najważniejsza bitwa. Walka, za którą jeden z Rycerzy Walpurgii przypłacił własnym życiem.
Nie spodziewałem się, iż w ogóle było to możliwe wszak moje pochodzenie i zhańbione przez przodków nazwisko pozostawało wiele do życzenia. Czyżbym właśnie osiągnął to, do czego tak długo dążyłem? Do momentu, w którym Macnair nie będzie kojarzył się tylko i wyłącznie z parszywym Nokturnem oraz biedą? Odkupiłem winy? Pokazałem, że nawet z góry przekreślony może swym charakterem i lojalnością odwrócić bieg wydarzeń? Zawsze ignorowałem opinię krążącą o mnie opinię, ale wówczas poczułem dziwną satysfakcję, iż utarłem niedowiarkom nosa i udowodniłem, że nigdy nie warto oceniać książki po okładce oraz pełnej piersiówce, która niezmiennie była moją najwierniejszą towarzyszką. Ile bym dał, żeby móc już upić z niej choć jeden łyk i zaniechać tych wszystkich, nieznanych mi dotąd emocji. Sam fakt stanięcia na scenie przed wszystkimi był czymś nowym, a co dopiero odbieranie podobnego zaszczytu i wsłuchiwanie się w falę aplauzu.
Rad byłem, że wysiłki Deirdre, Ramseya oraz Tristana również zostały docenione, albowiem gdzieś w głębi siebie wiedziałem, iż byli bardziej zasłużeni ode mnie. Kroczyli bliżej Czarnego Pana, byli jego najwierniejszymi sługami o wiele dłużej, dlatego nadane tytuły bezsprzecznie im się należały. Poniekąd wyróżnieniem było to, że mogłem stać wraz z nimi na tej scenie – ramię w ramię. Prawie uśmiechnąłem się pod nosem, kiedy przed oczami pojawił mi się obraz Ramseya pastwiącego się nade mną na cmentarzu z rozkazem dołączenia do Rycerzy Walpurgii. Czy wtem przypuszczał, że po przeszło dwóch latach znajdziemy się w tym miejscu?
Kolejnych wyróżnień miało nie być końca. Dopiero co zdążyłem powrócić na własne miejsce, a moje nazwisko zostało wywołane ponownie, lecz tym razem w szerszym gronie. Byłem dumny, kiedy padło imię kuzyna, którego niepewność zmieniła się w odwagę, za jaką został nagrodzony i być może w końcu dał wiarę moim słowom. Patrzałem przed siebie zachowując właściwą postawę, słuchałem kolejnych pochwał w kierunku nagrodzonych, lecz momentalnie coś rozproszyło mą uwagę – na szczęście na krótko. Zamieszanie na tyłach placu zdawało się nabierać na sile. Nie mogło to jednak zepsuć dzisiejszej ceremonii, która bezsprzecznie ukazywała męstwo i odniesiony przez odznaczonych czarodziejów sukces.
Po przyjętych gratulacjach powróciłem do Belviny. Zaraz po tym jak usiadłem na fotelu posłałem jej lekki uśmiech.
Kiedy Mistrz Ceremonii zaprosił Ministra Magii oklaski zdawały się zagłuszyć awanturujących czarodziejów. Przyglądałem się mu z uwagą, byłem ciekaw co pragnął powiedzieć, być może ogłosić. Właściwie nie zastanawiałem się nad głównym celem dzisiejszego spotkania – rozpatrywałem go bardziej jako propagandową machinę, pożywkę dla mediów, które z wielkim entuzjazmem będą mogły rozpisywać się o sukcesach Rycerzy Walpurgii, a przede wszystkim Czarnego Pana i polityki Ministerstwa.
Krótki, acz płomienny wstęp szybko jednak wyjawił prawdziwy powód ceremonii, którego krótko mówiąc zupełnie się nie spodziewałem. Odznaczenie bohaterów wojennych brzmiało wzniośle, dumnie i było bezsprzecznie wyjątkowym wyróżnieniem, dlatego kiedy ze sceny padło moje nazwisko posłałem Belvinie krótkie spojrzenie. Nie chcąc jednak przedłużać i sprawiać wrażenia zupełnie nieokrzesanego w podobnych sytuacjach wstałem z krzesła zaraz po reszcie Śmierciożerców. Poprawiłem szatę chcąc, aby chociaż w takiej chwili wyglądała nienagannie, po czym wolnym krokiem ruszyłem w kierunku sceny. Twarz z pewnością zdradzała dumę, ale i niepasującą do mnie powagę. Nie uśmiechałem się, na próżno było szukać w oczach ironii, a gestach kiepskiego żartu, jaki trzymał się mnie od zawsze. Zwykle w trakcie oficjalnych przyjęć musiałem się pilnować, zastanawiać nad wypowiadanymi słowami, ale dziś nie miałem z tym żadnego problemu. Stałem prosto, wzrokiem podążałem za Ministrem Magii i obserwowałem przekazywane gratulacje oraz uściski dłoni. Kiedy ten zbliżył się do mnie wykonałem podobny gest i skinąłem przy tym nieznacznie głową. Kątem oka zerknąłem na sam order, albowiem nie było to ani miejsce, a tym bardziej czas na przyglądanie się nagrodzie. Mimo wszystko ciekawość wzięła górę.
Na tym jednak nie miało się skończyć – wieść o mianowaniu mnie namiestnikiem ziem Suffolk sprawiła, że serce przyspieszyło rytmu, a duma zdawała się wręcz rozpierać. Posłałem krótkie, acz wymowne spojrzenie lordowi Traversowi, albowiem nie mogłem ukryć, że był ważnym ogniwem tego zwycięstwa. Wielkiej chwały i zaszczytu, którego przyszło mi doświadczyć. Bez jego wsparcia misja w forcie stanęłaby pod znakiem zapytania i choć każdy kto działał na tych ziemiach dołożył cegiełkę do sukcesu, to właśnie tam odbyła się najważniejsza bitwa. Walka, za którą jeden z Rycerzy Walpurgii przypłacił własnym życiem.
Nie spodziewałem się, iż w ogóle było to możliwe wszak moje pochodzenie i zhańbione przez przodków nazwisko pozostawało wiele do życzenia. Czyżbym właśnie osiągnął to, do czego tak długo dążyłem? Do momentu, w którym Macnair nie będzie kojarzył się tylko i wyłącznie z parszywym Nokturnem oraz biedą? Odkupiłem winy? Pokazałem, że nawet z góry przekreślony może swym charakterem i lojalnością odwrócić bieg wydarzeń? Zawsze ignorowałem opinię krążącą o mnie opinię, ale wówczas poczułem dziwną satysfakcję, iż utarłem niedowiarkom nosa i udowodniłem, że nigdy nie warto oceniać książki po okładce oraz pełnej piersiówce, która niezmiennie była moją najwierniejszą towarzyszką. Ile bym dał, żeby móc już upić z niej choć jeden łyk i zaniechać tych wszystkich, nieznanych mi dotąd emocji. Sam fakt stanięcia na scenie przed wszystkimi był czymś nowym, a co dopiero odbieranie podobnego zaszczytu i wsłuchiwanie się w falę aplauzu.
Rad byłem, że wysiłki Deirdre, Ramseya oraz Tristana również zostały docenione, albowiem gdzieś w głębi siebie wiedziałem, iż byli bardziej zasłużeni ode mnie. Kroczyli bliżej Czarnego Pana, byli jego najwierniejszymi sługami o wiele dłużej, dlatego nadane tytuły bezsprzecznie im się należały. Poniekąd wyróżnieniem było to, że mogłem stać wraz z nimi na tej scenie – ramię w ramię. Prawie uśmiechnąłem się pod nosem, kiedy przed oczami pojawił mi się obraz Ramseya pastwiącego się nade mną na cmentarzu z rozkazem dołączenia do Rycerzy Walpurgii. Czy wtem przypuszczał, że po przeszło dwóch latach znajdziemy się w tym miejscu?
Kolejnych wyróżnień miało nie być końca. Dopiero co zdążyłem powrócić na własne miejsce, a moje nazwisko zostało wywołane ponownie, lecz tym razem w szerszym gronie. Byłem dumny, kiedy padło imię kuzyna, którego niepewność zmieniła się w odwagę, za jaką został nagrodzony i być może w końcu dał wiarę moim słowom. Patrzałem przed siebie zachowując właściwą postawę, słuchałem kolejnych pochwał w kierunku nagrodzonych, lecz momentalnie coś rozproszyło mą uwagę – na szczęście na krótko. Zamieszanie na tyłach placu zdawało się nabierać na sile. Nie mogło to jednak zepsuć dzisiejszej ceremonii, która bezsprzecznie ukazywała męstwo i odniesiony przez odznaczonych czarodziejów sukces.
Po przyjętych gratulacjach powróciłem do Belviny. Zaraz po tym jak usiadłem na fotelu posłałem jej lekki uśmiech.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
« Wszyscy ludzie są o tyle piękni, o ile mniej poznani »
Zimny powiew dmuchnął profesorowi prosto w twarz, przywracając go na ziemię. Informując o tym, że wieczór się jeszcze nie zakończył. Że obchody Wielkiej Nocy trwały i nie wymyślił sobie niczego z tych pozornie szalonych zdarzeń. Wszak zęby niektórych szczękały na chłodzie, jego mięśnie drżały z uwagi na pogodę, ale także przerażające, przenikające jego ciało emocje. Bo profesor nie ukrywał przed samym sobą, iż aktualne dzieje stawały się piorunujące szalone. Że żył w tych czasach, gdzie przetrwał Grindelwalda, szalonych Ministrów Magii, a teraz także i to... Ich. Frakcje, które niszczyły wzajemnie Wielką Brytanię, nie myśląc o nikim i o niczym poza sobą samym. Cokolwiek mówili ludzie na scenie, była to najczystsza ortodoksja, najczystszy socjalizm jako ustrój polityczny. Wpatrzony w twarz przemawiającego, z poruszającą się gwałtownie szczęką, Vane miał dziwne uczucie, że obserwuje nie człowieka, lecz kukłę. Mówił nie mózg mężczyzny, tylko jego krtań. Wydobywające się z niej dźwięki składały się ze słów, ale nie tworzyły prawdziwej mowy; był to bezmyślny hałas, zupełnie jak kwakanie kaczki. Czy tylko on to widział? Czy tylko jemu to wszystko zdawało się zbyt kuriozalne, aby było prawdziwe? A może zawsze miał być sam jeden? Członkiem jednoosobowej mniejszości. W końcu jednostki nie raz stawały się podkładka do dalszej prawdy. Wszak Kopernik był uznawany za heretyka, gdy twierdził, iż to Ziemia obracała się wokół Słońca. Może tylko on jeden wierzył w niezmienność moralności oraz wartości, na jakich powinna opierać się każda ludzka egzystencja. Na Prawdzie. Istniała w końcu prawda i istniał fałsz, lecz dopóki ktoś upierał się przy prawdzie, nawet wbrew całemu światu, pozostawał normalny. Normalność nigdy nie mogła i nie była kwestią statystyki. Mógł być więc uznawany za odszczepieńca. Myśl ta nie sprawiała mu specjalnej przykrości — bardziej lękał się tego, że może nigdy nie miało to nastąpić. Ponure myśli oraz obserwację tego, co działo się na scenie, przerwało coś zupełnie innego. Coś, co równie dobrze mogłoby być spektaklem. Głupoty tak wspaniale zlewającej się z tym, co działo się przed wszystkimi. Inaczej nie mógł tego nazwać. Obserwował przez chwilę zamieszanie, jakie wyniknęło krótko po jego odejściu od latarni oraz gromadki czarodziejów, zastanawiając się, czy mężczyzna z drzewa naprawdę sądził, iż policjanci zamierzali mu odpuścić. Odetchnął jedynie ciężko i zwrócił uwagę z powrotem na scenę.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Calypso nie dowiedziała się niestety, co dokładnie przydarzyło się z przodu. Jakiś niejasny komentarz od kobiety z przodu nijak nie rozjaśniał jej sytuacji. Walka kogutów co prawda sugerowała, co takiego mogło to wszystko spowodować, ale wolała aż tak daleko nie zapuszczać się w domysłach. Rigel raczej nie był skory do podobnych wyskoków bez większego powodu. Czy więc młodszy z lordów Rosier był winny całego zamieszania? I to dla lady Burke? Cóż, widocznie byli lepszym dopasowaniem niż Primrose i jej brat, chociaż im dłużej nad tym myślała, tym dochodziła do wniosku, że tak po prostu było lepiej. Niby dwa umysły naukowe, ale widocznie lady Burke potrzebowała czegoś, czy raczej… kogoś innego.
Pokaz męskiej sił dostrzegł również siedzący obok lord Burke i nie wydawał się szczególnie przejęty. Widocznie lepiej znał obu mężczyzn. No i ostatecznie… To mogło być jedynie jej wrażenie. Nie skomentowała tego jednak.
I w zasadzie milczała aż do momentu, gdy nie została zagadnięta przez lorda Craiga.
Zerknęła na niego zaciekawiona, jakby próbowała odgadnąć, czy naprawdę mu się podobało, a chłód był jego wrodzoną przywarą, czy może jednak podobne sztuki nie były w jego puli zainteresowań.
- Woli lord inne rozrywki? - Spytała, gdzieś pomiędzy jednym klaśnięciem a drugim, ale głos skierowała tylko do niego, przechylając się nieznacznie w jego stronę.
Nie kpiła, nie złościła się — była zwyczajnie ciekawa jego własnych preferencji. Może dopuści ją bliżej? Pokaże nieco więcej swego świata. Ona na ten przykład, chętnie wybrałaby się z nim do galerii sztuki, zakładając, że być może niedługo wysłałaby tam swój obraz? Może nawet obrazujący, któryś z ostatnich wielkich wydarzeń?
Ale potem jej własne, prywatne interesy kolejny raz musiały ustąpić wojennej propagandzie. Czy chciała usłyszeć, by wszystko, co mówiono, było prawdą? Owszem. Chciała, by żyło im się lżej, przyjemniej, bez wojennego widma i okrucieństw. Niezbyt często w Sandal Castle mówiło się o wojnie — to była jedna z nielicznych okazji, gdy Calypso mogła wysłuchać i wyrobić sobie względnie własne zdanie na ten temat.
Cieszyła się teraz, że ma obok siebie rozmówce tak zainteresowanego, jak zdaniem, jak lord Criag. Odwróciła się ponownie w jego stronę, a oczy rzeczywiście błyszczały jej w niemałym podnieceniu.
- Ci wszyscy bohaterowie… I bohaterki. - Drugą część zdania dodała jakby po chwili namysłu. - Zmieniają nasz kraj na lepsze. Mogą być zapamiętani w sposób nie tylko przez im współczesnych, ale mogą się wpisać w wieczną chwałę naszego świata. Czy to nie jest przyjemna myśl? - Słyszała kiedyś, że dzisiejszych bohaterów oceniać będzie przyszła historia, ale nie zajmowała sobie tym teraz głowy. - Ja takie chwile zamykam w obrazach. I chciałabym… Pomyślałam… że może największe z obecnych bitew z chęcią bym namalowała. Ich wszystkich… - Machnęła ku scenie, gdzie rozdawano odznaczenia. - W chwili chwały. - Usiadła spokojnie. - Czy sądzi lord, że to dobry pomysł? - Spytała, na chwilę uspokajając się i z dozą powagi, przyglądając się jego oczom.
Widząc, że lord Zachary wraca już na swoje miejsce, postanowiła skorzystać z okazji, że siedział najbliżej i uśmiechnęła się w jego stronę.
- Lordzie Shafiq. Proszę przyjąć moje gratulacje. Wojna to straszny czas, więc dziękuję za to, że mogę wraz z moją rodziną bezpieczniej żyć w tych czasach. - Powiedziała, wstając z krzesła.
Pokaz męskiej sił dostrzegł również siedzący obok lord Burke i nie wydawał się szczególnie przejęty. Widocznie lepiej znał obu mężczyzn. No i ostatecznie… To mogło być jedynie jej wrażenie. Nie skomentowała tego jednak.
I w zasadzie milczała aż do momentu, gdy nie została zagadnięta przez lorda Craiga.
Zerknęła na niego zaciekawiona, jakby próbowała odgadnąć, czy naprawdę mu się podobało, a chłód był jego wrodzoną przywarą, czy może jednak podobne sztuki nie były w jego puli zainteresowań.
- Woli lord inne rozrywki? - Spytała, gdzieś pomiędzy jednym klaśnięciem a drugim, ale głos skierowała tylko do niego, przechylając się nieznacznie w jego stronę.
Nie kpiła, nie złościła się — była zwyczajnie ciekawa jego własnych preferencji. Może dopuści ją bliżej? Pokaże nieco więcej swego świata. Ona na ten przykład, chętnie wybrałaby się z nim do galerii sztuki, zakładając, że być może niedługo wysłałaby tam swój obraz? Może nawet obrazujący, któryś z ostatnich wielkich wydarzeń?
Ale potem jej własne, prywatne interesy kolejny raz musiały ustąpić wojennej propagandzie. Czy chciała usłyszeć, by wszystko, co mówiono, było prawdą? Owszem. Chciała, by żyło im się lżej, przyjemniej, bez wojennego widma i okrucieństw. Niezbyt często w Sandal Castle mówiło się o wojnie — to była jedna z nielicznych okazji, gdy Calypso mogła wysłuchać i wyrobić sobie względnie własne zdanie na ten temat.
Cieszyła się teraz, że ma obok siebie rozmówce tak zainteresowanego, jak zdaniem, jak lord Criag. Odwróciła się ponownie w jego stronę, a oczy rzeczywiście błyszczały jej w niemałym podnieceniu.
- Ci wszyscy bohaterowie… I bohaterki. - Drugą część zdania dodała jakby po chwili namysłu. - Zmieniają nasz kraj na lepsze. Mogą być zapamiętani w sposób nie tylko przez im współczesnych, ale mogą się wpisać w wieczną chwałę naszego świata. Czy to nie jest przyjemna myśl? - Słyszała kiedyś, że dzisiejszych bohaterów oceniać będzie przyszła historia, ale nie zajmowała sobie tym teraz głowy. - Ja takie chwile zamykam w obrazach. I chciałabym… Pomyślałam… że może największe z obecnych bitew z chęcią bym namalowała. Ich wszystkich… - Machnęła ku scenie, gdzie rozdawano odznaczenia. - W chwili chwały. - Usiadła spokojnie. - Czy sądzi lord, że to dobry pomysł? - Spytała, na chwilę uspokajając się i z dozą powagi, przyglądając się jego oczom.
Widząc, że lord Zachary wraca już na swoje miejsce, postanowiła skorzystać z okazji, że siedział najbliżej i uśmiechnęła się w jego stronę.
- Lordzie Shafiq. Proszę przyjąć moje gratulacje. Wojna to straszny czas, więc dziękuję za to, że mogę wraz z moją rodziną bezpieczniej żyć w tych czasach. - Powiedziała, wstając z krzesła.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spoglądał na scenę, obserwując twarze i nazwiska do nich przypisane, które dostawały odznaczenia. Chociaż jego uwagę co rusz przykuwało zamieszanie wokół drzewa - a przez podniosłość całego wydarzenia, tym bardziej łatwo było usłyszeć chociażby skrawki tego, co tam się działo. Paranoja? Samobójca? Może rzeczywiście obłąkaniec?
Odwrócił się nieco, nie podnosząc z ławki i zaczął przyglądać zamieszaniu. Wzdrygnął się, słysząc znajome mu zaklęcie, które go samego kilka miesięcy wcześniej skuło na Connaught Square - miał wtedy jednak stanowczo więcej szczęścia, bo w końcu nie sięgnął po różdżkę, ani tym bardziej nie spróbował zaatakować funkcjonariuszy. Co prawda znajdywał się na tyle daleko, aby nie być pewnym czy na pewno ci zostali zaatakowani - ale tak wnioskował. Jeśli ktoś się wykłócał i wymachiwał różdżką, zamiast zachować względny spokój, wyraźnie postradał wszystkie zmysły, albo był nietutejszy - nawet on po kilku miesiącach przebywania w Londynie, po kilku odsiadkach, wiedział doskonale, że było lepiej, żeby niepotrzebnie w niektórych miejscach nie zwracać na siebie uwagi.
Może nieco żałował, ze późno się tego nauczył - ale na pewno lepiej późno niż wcale. Chociaż na co ta wiedza mogłoby mu się przydać teraz? Trafienie w łapy funkcjonariuszy było dla niego jednoznaczne z... z czym tak właściwie? Poza tym, że niczym dobrym. Nie mógłby sobie wyobrazić, a raczej nawet nie chciał sobie wyobrażać. Musiałby się tłumaczyć? Zamknęliby go w jakiejś celi? Weszli znów do głowy, a może po prostu gnębili dla własnych uciech? Próbowaliby znów go nakłonić do współpracy? Wątpił w to ostatnie, że daliby mu kolejną okazję do wykazania się. Zresztą, nie był nawet pewny czy próbowałby ją podjąć, albo chociaż okłamać, że podjąłby się kolejnego donoszenia dla nich.
Chociaż czy dostarczenie im fałszywych informacji i podkładanie świń na własnych ludzi nie mogłoby być pomocne? Jeśli nie potrafił ich pokonać, zawsze mógł działać na ich niekorzyść - zawsze mógł utrudnić ich działania, swoimi. Tak jak wtedy na placu.
Odwrócił się nieco, nie podnosząc z ławki i zaczął przyglądać zamieszaniu. Wzdrygnął się, słysząc znajome mu zaklęcie, które go samego kilka miesięcy wcześniej skuło na Connaught Square - miał wtedy jednak stanowczo więcej szczęścia, bo w końcu nie sięgnął po różdżkę, ani tym bardziej nie spróbował zaatakować funkcjonariuszy. Co prawda znajdywał się na tyle daleko, aby nie być pewnym czy na pewno ci zostali zaatakowani - ale tak wnioskował. Jeśli ktoś się wykłócał i wymachiwał różdżką, zamiast zachować względny spokój, wyraźnie postradał wszystkie zmysły, albo był nietutejszy - nawet on po kilku miesiącach przebywania w Londynie, po kilku odsiadkach, wiedział doskonale, że było lepiej, żeby niepotrzebnie w niektórych miejscach nie zwracać na siebie uwagi.
Może nieco żałował, ze późno się tego nauczył - ale na pewno lepiej późno niż wcale. Chociaż na co ta wiedza mogłoby mu się przydać teraz? Trafienie w łapy funkcjonariuszy było dla niego jednoznaczne z... z czym tak właściwie? Poza tym, że niczym dobrym. Nie mógłby sobie wyobrazić, a raczej nawet nie chciał sobie wyobrażać. Musiałby się tłumaczyć? Zamknęliby go w jakiejś celi? Weszli znów do głowy, a może po prostu gnębili dla własnych uciech? Próbowaliby znów go nakłonić do współpracy? Wątpił w to ostatnie, że daliby mu kolejną okazję do wykazania się. Zresztą, nie był nawet pewny czy próbowałby ją podjąć, albo chociaż okłamać, że podjąłby się kolejnego donoszenia dla nich.
Chociaż czy dostarczenie im fałszywych informacji i podkładanie świń na własnych ludzi nie mogłoby być pomocne? Jeśli nie potrafił ich pokonać, zawsze mógł działać na ich niekorzyść - zawsze mógł utrudnić ich działania, swoimi. Tak jak wtedy na placu.
- Przyznam, że rzadko bywam gościem teatrów czy też cyrków - skinął głową odpowiadając na pytanie kobiety. Ostatni podobny wypad odbył grubo ponad kilka miesięcy temu - a i spektakl którym przyszło mu się cieszyć należał do zdecydowanie spokojniejszych i bardziej tajemniczych. Odwiedził wtedy syreni balet należący do Rosierów. Cofając się myślami do tamtego wspomniał kilka detali, które wyjątkowo go zachwyciły - kolorowe błyski w ciemnobłękitnej wodzie, uwodzicielski śpiew trójki artystek, a także idealnie zgraną choreografię wykonywaną przez zwinne półkobiety, półryby. Gdy zerknął ponownie na Calypso, od razu zastanowił się czy miała ona okazję oglądać podobny spektakl. Czy zachwyciłby go tak, jak jego, czy uznałaby go za inspirujący. Byłby ciekaw jej reakcji. Zachował jednak tę informację dla siebie. Była to wszak idealna okazja do tego, aby zaprosić kiedyś Calypso na podobne przedstawienie. - Ostatnio preferuję bardziej stonowane rozrywki - powoli nabierał ochoty aby wybrać się na polowanie. Nie był najlepszym jeźdźcem, ale to zwykle nie stanowiło przeszkody.
Gdy na scenę wywołany został sam minister, Craig tylko cicho westchnął. Obserwował wręczanie orderów w ciszy, w przeciwieństwie do tłumu dookoła, powstrzymywał się od klaskania. Czuł nieprzyjemny uścisk żołądka, odetchnął kilka razy aby zachować na twarzy całkowitą neutralność.
Przyjście tutaj było jednak błędem. Spotkanie lady Calypso było oczywiście ogromną przyjemnością, jednak jego obecność tu dziś była zwyczajnie niepotrzebna. List od ministerstwa powinien pozostać tam, gdzie trafił pierwotnie, na stosiku papierów przeznaczonych do wyrzucenia. Słysząc jak lady Carrow wyraża swój zachwyt dla wszystkich odznaczonych, Craig na moment odwrócił od niej wzrok. Spojrzał ku Edgarowi z orderem dumnie przypiętym do piersi, spojrzał na Xaviera na twarzy którego choć przez chwilę nie było widać śladów rozpaczy po utraconej żonie. Zacisnął na moment lewą pięść, zanim ponownie rozluźnił ją, układając dłoń na oparciu krzesła.
- Naturalnie - odpowiedział jej w końcu. Widział tę ekscytację w jej oczach, chłonęła całą sobą splendor dzisiejszego wydarzenia oraz cudowności, które przed nią malowano. Głęboko wierzyła w podniosłość obecnej chwili, w bohaterstwo ludzi którzy właśnie schodzili ze sceny. Jak miałby jej tego odmówić? - Przyszłe pokolenia zasługują na to, aby pamiętać o tych, którzy oczyścili Anglię z zepsucia - dodał, pod koniec swoich słów ponownie wbijając wzrok w scenę. A więc teatrzyk jeszcze się nie skończył.
Gdy na scenę wywołany został sam minister, Craig tylko cicho westchnął. Obserwował wręczanie orderów w ciszy, w przeciwieństwie do tłumu dookoła, powstrzymywał się od klaskania. Czuł nieprzyjemny uścisk żołądka, odetchnął kilka razy aby zachować na twarzy całkowitą neutralność.
Przyjście tutaj było jednak błędem. Spotkanie lady Calypso było oczywiście ogromną przyjemnością, jednak jego obecność tu dziś była zwyczajnie niepotrzebna. List od ministerstwa powinien pozostać tam, gdzie trafił pierwotnie, na stosiku papierów przeznaczonych do wyrzucenia. Słysząc jak lady Carrow wyraża swój zachwyt dla wszystkich odznaczonych, Craig na moment odwrócił od niej wzrok. Spojrzał ku Edgarowi z orderem dumnie przypiętym do piersi, spojrzał na Xaviera na twarzy którego choć przez chwilę nie było widać śladów rozpaczy po utraconej żonie. Zacisnął na moment lewą pięść, zanim ponownie rozluźnił ją, układając dłoń na oparciu krzesła.
- Naturalnie - odpowiedział jej w końcu. Widział tę ekscytację w jej oczach, chłonęła całą sobą splendor dzisiejszego wydarzenia oraz cudowności, które przed nią malowano. Głęboko wierzyła w podniosłość obecnej chwili, w bohaterstwo ludzi którzy właśnie schodzili ze sceny. Jak miałby jej tego odmówić? - Przyszłe pokolenia zasługują na to, aby pamiętać o tych, którzy oczyścili Anglię z zepsucia - dodał, pod koniec swoich słów ponownie wbijając wzrok w scenę. A więc teatrzyk jeszcze się nie skończył.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- No tak, niechętnie wiąże się nowe początki ze skandalami. Odsyłają je w daleką niepamięć - przytaknęła, także będąc świadkiem podobnych korekt przeszłości, zwłaszcza podczas studiowania historii magii, gdzie przy odrobinie dociekliwości można było natrafić na zamiecione pod dywan niewygodne zapiski. To one były najczęstszymi skarbami, jakie znajdowały się w zamknięciu pod potężnymi zaklęciami, gdzie nie mogły dostać się w niepowołane ręce. Może dzisiejszy wieczór obejdzie się bez ekscesów tak wielkiej wagi.
Lakoniczna odpowiedź nie satysfakcjonowała, lecz ciężko było się nie zgodzić, że rząd w loży honorowej podczas oficjalnego wydarzenia, to kiepskie miejsce na elaboraty i opowieści. Zaciekawienie Fancourt musiało odnaleźć spełnienie, nawet jeśli nie teraz, to nie pozwoli mu odejść bez odpowiedzi, a pytań w jej głowie kłębiło się coraz więcej. W jakich wydarzeniach przyszło mu uczestniczyć? Czy bronił biedaków własną piersią? Palił do cna mugolskie wioski? Ile krwi splamiło jego ręce? Jak z tym wszystkim się czuł? Cillian był małomówny, ale na następny raz wolała wiedzieć kogo zaprasza do przekroczenia progu swojego domu.
Skinęła tylko głową i wróciła wzrokiem na scenę, bo oto pojawił się na niej sam lord Cronus Malfoy. Claire widywała jego twarz wyłącznie na okładkach gazet, nigdy z tak bliska, by dostrzec urok Ministra, którym najwyraźniej wszyscy się emocjonowali, wnioskując po gromkich brawach, jakie nagle rozległy się zewsząd na jego widok. Przydzielono najwyższe odznaczenia, żonglowano terenami. Dotychczas niczyje na kartach historii ziemie oraz te odbite rebelii zostały rozdysponowane między czarodziejów w ramach nagrody za zasługi. Claire przyjrzała się uważnie twarzom Tristana, Ramseya, Deirdre i Drew, zastanawiając się czy są to osoby, które poradzą sobie z zarządzaniem ziemią, kiedy pewnie nadal będą zajęci walką ku chwale ojczyzny. Ten ostatni zatrzymał spojrzenie czarownicy na dłużej, głównie ze względu na bliźniacze nazwisko do towarzyszącego jej mężczyzny. Czy byli ze sobą spokrewnieni? I, co ważniejsze, skąd kojarzy jego twarz?
Gdy zostało wyczytane nazwisko Cilliana spojrzała na niego, chcąc zobaczyć jakie targają nim emocje. Denerwuje się, peszy, a może czuje dumę? Ta ostatnia z pewnością towarzyszyła teraz Claire, kiedy mimowolnie unosiła kąciki ust, z uśmiechem odprowadzając go wzrokiem do samej sceny. Choć order lśnił już na wielu piersiach, to jednak z żadną z tych osób nie czuła się związana emocjonalnie, by przesuwając po nich wzrokiem zatrzymać się na którejś twarzy na dłużej. Ciemna brew powędrowała ku górze, gdy wśród odznaczonych odnalazła Edgara Burke, którego poznała przed tygodniem w sklepie na Nokturnie. Charakter ich znajomości wciąż nie został nakreślony, Fancourt odniosła wrażenie, że mogli sobie wzajemnie nie przypaść do gustu, a jednak lord Burke zdobył w rankingu lubianych przez siebie czarodziejów kilka punktów. Pogawędka o klątwach, choć krótka, pozwoliła jej szerzej spojrzeć na przedmiot prowadzonych badań. Zakupiona w sklepie książka autorstwa norweskiego podróżnika na pierwszy rzut oka nie wnosiła do jej prac niczego nowego, lecz pewne ujęcia sprytnego dobierania run sprawiły, że wsiąknęła w lekturę na długie godziny.
- Gratuluję. Do twarzy ci z odznaczeniem - rzuciła do Macnaira, kiedy wrócił do na swoje miejsce.
Lakoniczna odpowiedź nie satysfakcjonowała, lecz ciężko było się nie zgodzić, że rząd w loży honorowej podczas oficjalnego wydarzenia, to kiepskie miejsce na elaboraty i opowieści. Zaciekawienie Fancourt musiało odnaleźć spełnienie, nawet jeśli nie teraz, to nie pozwoli mu odejść bez odpowiedzi, a pytań w jej głowie kłębiło się coraz więcej. W jakich wydarzeniach przyszło mu uczestniczyć? Czy bronił biedaków własną piersią? Palił do cna mugolskie wioski? Ile krwi splamiło jego ręce? Jak z tym wszystkim się czuł? Cillian był małomówny, ale na następny raz wolała wiedzieć kogo zaprasza do przekroczenia progu swojego domu.
Skinęła tylko głową i wróciła wzrokiem na scenę, bo oto pojawił się na niej sam lord Cronus Malfoy. Claire widywała jego twarz wyłącznie na okładkach gazet, nigdy z tak bliska, by dostrzec urok Ministra, którym najwyraźniej wszyscy się emocjonowali, wnioskując po gromkich brawach, jakie nagle rozległy się zewsząd na jego widok. Przydzielono najwyższe odznaczenia, żonglowano terenami. Dotychczas niczyje na kartach historii ziemie oraz te odbite rebelii zostały rozdysponowane między czarodziejów w ramach nagrody za zasługi. Claire przyjrzała się uważnie twarzom Tristana, Ramseya, Deirdre i Drew, zastanawiając się czy są to osoby, które poradzą sobie z zarządzaniem ziemią, kiedy pewnie nadal będą zajęci walką ku chwale ojczyzny. Ten ostatni zatrzymał spojrzenie czarownicy na dłużej, głównie ze względu na bliźniacze nazwisko do towarzyszącego jej mężczyzny. Czy byli ze sobą spokrewnieni? I, co ważniejsze, skąd kojarzy jego twarz?
Gdy zostało wyczytane nazwisko Cilliana spojrzała na niego, chcąc zobaczyć jakie targają nim emocje. Denerwuje się, peszy, a może czuje dumę? Ta ostatnia z pewnością towarzyszyła teraz Claire, kiedy mimowolnie unosiła kąciki ust, z uśmiechem odprowadzając go wzrokiem do samej sceny. Choć order lśnił już na wielu piersiach, to jednak z żadną z tych osób nie czuła się związana emocjonalnie, by przesuwając po nich wzrokiem zatrzymać się na którejś twarzy na dłużej. Ciemna brew powędrowała ku górze, gdy wśród odznaczonych odnalazła Edgara Burke, którego poznała przed tygodniem w sklepie na Nokturnie. Charakter ich znajomości wciąż nie został nakreślony, Fancourt odniosła wrażenie, że mogli sobie wzajemnie nie przypaść do gustu, a jednak lord Burke zdobył w rankingu lubianych przez siebie czarodziejów kilka punktów. Pogawędka o klątwach, choć krótka, pozwoliła jej szerzej spojrzeć na przedmiot prowadzonych badań. Zakupiona w sklepie książka autorstwa norweskiego podróżnika na pierwszy rzut oka nie wnosiła do jej prac niczego nowego, lecz pewne ujęcia sprytnego dobierania run sprawiły, że wsiąknęła w lekturę na długie godziny.
- Gratuluję. Do twarzy ci z odznaczeniem - rzuciła do Macnaira, kiedy wrócił do na swoje miejsce.
Wiedział, że chciała usłyszeć o wiele więcej, jakieś szczegóły, ale nie teraz. Może jeszcze dziś, za parę godzin, jeśli będzie naciskała. Wtedy mogła pytać o wszystko bez wahania i zamierzał powiedzieć tyle, ile mógł. Tylko ten jeden warunek, bo nic innego nie stało na przeszkodzie. Nie podejmował już cichej rozmowy z Claire, gdy wrócił mężczyzna prowadzący dzisiejsze wydarzenie, zapowiadając główną część. Słuchał przemowy Ministra, kiedy ten znalazł się również na podwyższeniu. Wstępu do tego, co zaraz miało się wydarzyć, wisienki na torcie tego spędu. Zerknął na tych, których nazwiska zostały wyczytane na wstępie, w pierwszej kolejności i wcale go to nie dziwiło. Zaskoczenie przyszło później, gdy przekazane zostały ziemie, każdemu z nich. Kto by przypuszczał, że kuzyn dorobi się swojego hrabstwa, że wyciągnie nazwisko Macnair z samego dna na które zepchnęli je członkowie rodziny. Ci, którzy dziś w większości już nie żyli, lecz ich błędy trzeba było naprawiać nadal. Sam się do tego nie garnął nigdy, nie dbał o to, jak postrzegani byli w Anglii, trzymając się ponad dziesięć lat z daleka od rodzimego kraju. Najwyraźniej był to kolejny błąd, tym razem jego własny, co tylko trudniej było zaakceptować. Zamyślił się w ciszy, która zapadła i wyrwany został chwilę później, kiedy głos Ministra zabrzmiał raz jeszcze. Kolejne imiona i nazwiska, tym razem i jego. Złapał na moment spojrzenie Claire, ale jeśli chciała dostrzec cokolwiek, przyszło jej się rozczarować. Niewiele zdradzał, wstając ze swojego miejsca i wchodząc na podwyższenie. Stając ramię w ramię z pozostałymi, spoglądał gdzieś przed siebie, nie szukając nawet konkretnego punku. Wzrok skupił na Ministrze, dopiero gdy ten stanął przed nim, wpinając odznaczenie i gratulując z krótkim uściskiem dłoni. Nie pojmował, jak do tego doszło, jakim cudem z człowieka, który stronił od angażowania się w cokolwiek, skończył w tym miejscu odznaczony za działania wojenne. Pośród innych, gdy od zawsze był indywidualistą, niechętnym by polegać na kimkolwiek. Życie jednak potrafiło być bardziej zaskakujące, niż się spodziewał. Wraz z pozostałymi zszedł ze sceny, wrócił na miejsce dopiero teraz spuszczając wzrok na dłużej na medal. Czaszka i wąż, symbol już nad wyraz rozpoznawalny.
Słysząc słowa Fancourt, spojrzał na nią, by zaraz lekko skinąć głową.
- Pomyślałabyś jeszcze kilka lat temu, że faktycznie mogłoby pasować? – spytał cicho, chociaż tak naprawdę wcale nie oczekiwał odpowiedzi. To on sam nie wierzył, że mogło, że będzie miał okazję, by się przekonać. Nie był tym, który szukał uwagi świata. Trzymał się własnych celów, które obecnie zaprowadziły go tutaj, bo przestały być tylko jego. Może w tym była metoda. Mimowolnie uśmiechnął się pod nosem, bardziej szczerze niż zwykle, niż do innych.
Słysząc słowa Fancourt, spojrzał na nią, by zaraz lekko skinąć głową.
- Pomyślałabyś jeszcze kilka lat temu, że faktycznie mogłoby pasować? – spytał cicho, chociaż tak naprawdę wcale nie oczekiwał odpowiedzi. To on sam nie wierzył, że mogło, że będzie miał okazję, by się przekonać. Nie był tym, który szukał uwagi świata. Trzymał się własnych celów, które obecnie zaprowadziły go tutaj, bo przestały być tylko jego. Może w tym była metoda. Mimowolnie uśmiechnął się pod nosem, bardziej szczerze niż zwykle, niż do innych.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie mogła nie zgodzić się z Drew, dlatego przytaknęła mu i uśmiechnęła się delikatnie, czując ten lekki uścisk na palcach. Na moment odpowiedziała podobnym gestem, zaraz przenosząc swą uwagę na to, co działo się w otoczeniu. A działo się dużo, aż szkoda było, aby cokolwiek umknęło. Zwłaszcza zamieszanie rząd przed nimi i niestety przemowa Sallowa, który nawet teraz, najpewniej mając rację w każdym swoim słowie, wzbudzał w niej skrajną niechęć. Dlatego ucieszyła się w duchu, gdy zamilkł, a jego miejsce na podwyższeniu zajął Mistrz Ceremonii. Zapowiedź tego, po co zebrali się wszyscy, przyjęła z pewną ulgą, gdy najwyraźniej zniecierpliwienie partnera zaczynało udzielać się i jej. Ze zdecydowanie większym zainteresowaniem słuchała przemowy Ministra Magii, a później padających nazwisk. Kącik jej ust uniósł się odrobinę, łapiąc na krótko spojrzenie Drew, nim ten skierował się na scenę. Zerknęła również na Ramseya, odprowadzając i jego sylwetkę w tym samym kierunku. Z zaskoczeniem przysłuchiwała się, kiedy Malfoy poza orderami pierwszej klasy, rozdał i ziemię, dwa hrabstwa oraz sam Londyn. Przyłożyła na chwilę grzbiet dłoni do ust, by ukryć rozbawienie, kiedy Drew przypadło Suffolk. Była ciekawa czy pamiętał, że przecież z tych terenów pochodziła, że to tam nieduże miasto było podporządkowane jej rodzinie, założone przez nich i rozwijane do pewnego momentu. Teraz sama nie wiedziała, jak tam jest. Trochę minęło od ostatniej wizyty w rodzinnych stronach. Trwająca wojna mogła je zniszczyć lub sprawić, że podupadło, nie mając szans pozostać nienaruszonym. Uniosła spojrzenie na Macnaira, kiedy zdążył usiąść na chwilę obok, by zaraz raz jeszcze zostać wywołanym do powrotu na scenę, przed Ministra. Ordery błyszczały na jego piersi i w jakiś sposób pasowały mu. Wiedziała, ile robił i pamiętała, ile razy zjawiał się u niej, potrzebując pomocy uzdrowiciela, kiedy działał w terenie i ryzykował dla konkretnych celów, aby dziś w taki sposób zostało to docenione.
Gdy wrócił raz jeszcze, przyjrzała mu się, ciemne tęczówki przesunęły się po nim.
- Więc jednak Suffolk? – spytała cicho, pijąc do kwestii, którą poruszyli, gdy postanowili zamieszkać razem. To nie obrzeża Londynu mogły być teraz interesującym miejscem, a właśnie to jedno hrabstwo. Nadal jednak nie zależało jej na pośpiechu, bo przecież rozumiała, że inne rzeczy miały pełne prawo stać się priorytetem dla niego.- Gratuluję, należy ci się.- dodała zaraz z uśmiechem, szczerze uważając, że tak właśnie było.
Gdy wrócił raz jeszcze, przyjrzała mu się, ciemne tęczówki przesunęły się po nim.
- Więc jednak Suffolk? – spytała cicho, pijąc do kwestii, którą poruszyli, gdy postanowili zamieszkać razem. To nie obrzeża Londynu mogły być teraz interesującym miejscem, a właśnie to jedno hrabstwo. Nadal jednak nie zależało jej na pośpiechu, bo przecież rozumiała, że inne rzeczy miały pełne prawo stać się priorytetem dla niego.- Gratuluję, należy ci się.- dodała zaraz z uśmiechem, szczerze uważając, że tak właśnie było.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pomnik Cronusa Wyzwoliciela
Szybka odpowiedź