Pomnik Cronusa Wyzwoliciela
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pomnik Cronusa Wyzwoliciela
Po całkowitym przejęciu stolicy przez czarodziejów i ustaniu walk, dla upamiętnienia zwycięstwa nad mugolami tuż przed Pałacem Buckingham postawiono wzniosły pomnik na cześć nowego Ministra Magii. Pomnik Wyzwoliciela, wyjątkowo utalentowanego autora, brytyjskiego rzeźbiarza, Aikena Cattermole przedstawia półnagą sylwetkę Cronusa Malfoya odrywającego głowę ostatniemu stąpającemu po londyńskich ziemiach mugolowi. Pomnik jest wyjątkowy — z kamiennej głowy mocno osadzonej w wyciągniętej dłoni ministra nieustannie sączy się krew. Czy prawdziwa — mecenasi sztuki nie mają pewności. Oczywiste jest jednak, że wykonana z bałkańskiego marmuru statua wzbudza ogromny podziw. Plotki głoszą, że każdy kto nabierze w dłonie sączącej się posoki i wysmaruje nią twarz sprowadzi na siebie uśmiech fortuny.
« Wszyscy ludzie są o tyle piękni, o ile mniej poznani »
Nie miał pojęcia, co stało się z mężczyzną, pół-goblinką oraz policjantami po tym, jak umknęli jego uwadze oraz przestali go w jakikolwiek sposób zajmować. Jak widać bezmyślności nie brakowało nawet w granicach tak bardzo czystego Londynu, o którego świetności uwielbial obnosić się nie tylko politycy, co dziennikarze, a nawet niektórzy z nauczycieli w Hogwarcie. Nie mógł ich wówczas słuchać, gdy w plątaninie własnej głupoty dolewali jeszcze bezrozumne potakiwanie. Nie. Nie rozumieli, co się działo i nawet zaprzeczali samym sobie. Wszak jak można było mówić o porządku, skoro wyraźnie go nie było. Nie mogli kontrolować wszystkich. Wciąż znajdowały się umysły, które — pomimo spętanego ciała — pozostawały wolne. Nie można było wszak zniszczyć myśli, idei, jeśli zakorzeniła się ona wystarczająco, a osobowość pozostawała silna oraz niezłomna. Tu nie widział silnych umysłów. Rozumów zdolnych do przenoszenia idei na wymiar transcendentalny. Tak. Czytał esej jednego z nagradzanych, który pojawił się kilka dni wcześniej na łamach Horyzontów Zaklęć i do artykułu było temu daleko. Styl, badania, elementy prowadzenia nie równały się żadnym innym odkryciom opisywanych w gazecie. Wszak Jayden odnosił wrażenie, iż zaczytywał się w pracy własnego studenta. Takich jednak ludzi aktualnie chełpiono. Wznoszono ponad innych. Czyż najbardziej fałszywe ze wszystkich nie było to wyobrażenie, które przedstawiało ludziom coś, co nie istniało i czego doświadczyć nie mogli, jako lepsze niż to, co aktualnie się działo? Czy zgubić ich wszystkich miała pycha? Nie wiedział. Bo po drugiej stronie był równie bezrozumny i bezrefleksyjny Zakon Feniksa, który w żaden sposób nie zyskiwał zaufania astronoma. Prawda pozostała sama na placu boju i nikt nie zamierzał do niej powracać ani odnosić się we własnych zmaganiach. W końcu nieważne było, która strona miała wygrać — wyżynanie siebie nawzajem, walka o władzę nie miała się skończyć. I żadne wzniosłe słowa nie miały tego zmienić...Opuścił plac z ociekającym krwią pomnikiem, zanim pieśń zaczęła się na dobre, unikając wszelkich interakcji. Zobaczył wszystko to, co chciał i oddałby wszystko, aby przychodząc tutaj, nie spodziewał się tego wszystkiego.
zt Jayden
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaszczyty, które otrzymywała dzisiaj Deirdre, wynosiły ją na piedestał, jednak jemu ten piedestał wybitnie był w niesmak; coraz silniejsza pozycja czarownicy mogłaby pchnąć ją na nową ścieżkę, w czym nie zamierzał jej pomagać. Trzymał ją przy sobie skutecznie podkopując jej pewność siebie i przekonując, że bez niego była nikim, teraz przecież też: nie dostąpiłaby żadnego z tych zaszczytów bez niego i jego pomocy. Fakt, że jego próba sprowadzenia jej na ziemię spełzła na niczym, wywołała zawód, którego nie dał po sobie poznać, gdy zbyty jej słowy przechylił głowę neutralnie z powrotem na miejsce.
Na gratulacje Deirdre odpowiedział dopiero, gdy Evandra do nich dołączyła - powstał, by mogła minąć go swobodnie, uznając to za odpowiedni pretekst na dotknięcie jej ramienia w opiekuńczym geście mającym pomóc jej pokonać rząd.
- Moja żona jest dumą nie tylko moją i mojej rodziny. - I choć mówił do Deirdre, patrzył na Evandrę, z tym samym zadowoleniem pobłyskującym w źrenicach. Te słowa winny wybrzmieć głośno, przyjmując tytuł w tak młodym wieku miała dość czasu, by się wykazać, a jednak pierwsze zaszczyty uzyskała już teraz. Nie mówił o żyjących, tradycja domu róż, przodkowie, oczy ich wszystkich z dumą musieli spoglądać dziś na nią, przynosiła chlubę jego nazwisku. - Ale całej czarodziejskiej socjety. - Błyszczała. Była dziś wzorem dla innych, a czytając jutrzejsze gazety dziewczęta westchną, że chcą być takie jak ona. I choć nigdy nie będą, to ścigając niedoścignione mogły odnaleźć siebie, pomagając chłopcom utrzymać motywację do zwyciężenia rozpętanej wojny.
Po zakończonej ceremonii głównej scenę wkradła Valerie Vanity, a jego myśli nie mogły nie uciec do ostatnich otrzymanych od niej listów; od artystki biła klasa, która upewniała go w przekonaniu, że dokonany przez niego wybór - był odpowiedni. Wykonana przez nią pieśń poruszała serce, zarówno za sprawą emocjonalnej interpretacji artystki, jak i pięknej liryki. Niesamowity talent pozwolił wybrzmieć w śpiewie najdrobniejszym niuansom, dzięki czemu widownia mogła przeżyć osobiście każdą emocję. Na wojnie miało zginąć jeszcze wielu niewinnych i miało zostać rozlane zbyt wiele cennej czarodziejskiej krwi, lecz wszystko po to, by kolejnym pokoleniom było łatwiej. By nowy wspaniały świat rozkwitł pełnią barw, budując przyszłość piękniejszą od tej, w której chowali się oni. Horkruks uwięził jego duszę i ustrzegł przed śmiercią, ale nie wiedział przecież, czym miało być życie po śmierci. Nie przyjmował do serca myśli o porażce, a jednak w chwilach takich jak te w Warwickshire i jego dopadało zwątpienie. Nie miało znaczenia, gdy jego schedę miał ponieść jego syn. Synowie. Pozostawały tylko obawy: czy udźwigną ciężar?
Odwrócił głowę, by zaproponować Deirdre wspólną podróż, lecz nie dostrzegł już czarownicy - wziął Evandrę pod ramię i razem odeszli w kierunku powozów, które miały zawieźć ich na wieczorne i bardziej kameralne uroczystości w zaskakująco znajomym miejscu.
zt Tristan i Evandra
Na gratulacje Deirdre odpowiedział dopiero, gdy Evandra do nich dołączyła - powstał, by mogła minąć go swobodnie, uznając to za odpowiedni pretekst na dotknięcie jej ramienia w opiekuńczym geście mającym pomóc jej pokonać rząd.
- Moja żona jest dumą nie tylko moją i mojej rodziny. - I choć mówił do Deirdre, patrzył na Evandrę, z tym samym zadowoleniem pobłyskującym w źrenicach. Te słowa winny wybrzmieć głośno, przyjmując tytuł w tak młodym wieku miała dość czasu, by się wykazać, a jednak pierwsze zaszczyty uzyskała już teraz. Nie mówił o żyjących, tradycja domu róż, przodkowie, oczy ich wszystkich z dumą musieli spoglądać dziś na nią, przynosiła chlubę jego nazwisku. - Ale całej czarodziejskiej socjety. - Błyszczała. Była dziś wzorem dla innych, a czytając jutrzejsze gazety dziewczęta westchną, że chcą być takie jak ona. I choć nigdy nie będą, to ścigając niedoścignione mogły odnaleźć siebie, pomagając chłopcom utrzymać motywację do zwyciężenia rozpętanej wojny.
Po zakończonej ceremonii głównej scenę wkradła Valerie Vanity, a jego myśli nie mogły nie uciec do ostatnich otrzymanych od niej listów; od artystki biła klasa, która upewniała go w przekonaniu, że dokonany przez niego wybór - był odpowiedni. Wykonana przez nią pieśń poruszała serce, zarówno za sprawą emocjonalnej interpretacji artystki, jak i pięknej liryki. Niesamowity talent pozwolił wybrzmieć w śpiewie najdrobniejszym niuansom, dzięki czemu widownia mogła przeżyć osobiście każdą emocję. Na wojnie miało zginąć jeszcze wielu niewinnych i miało zostać rozlane zbyt wiele cennej czarodziejskiej krwi, lecz wszystko po to, by kolejnym pokoleniom było łatwiej. By nowy wspaniały świat rozkwitł pełnią barw, budując przyszłość piękniejszą od tej, w której chowali się oni. Horkruks uwięził jego duszę i ustrzegł przed śmiercią, ale nie wiedział przecież, czym miało być życie po śmierci. Nie przyjmował do serca myśli o porażce, a jednak w chwilach takich jak te w Warwickshire i jego dopadało zwątpienie. Nie miało znaczenia, gdy jego schedę miał ponieść jego syn. Synowie. Pozostawały tylko obawy: czy udźwigną ciężar?
Odwrócił głowę, by zaproponować Deirdre wspólną podróż, lecz nie dostrzegł już czarownicy - wziął Evandrę pod ramię i razem odeszli w kierunku powozów, które miały zawieźć ich na wieczorne i bardziej kameralne uroczystości w zaskakująco znajomym miejscu.
zt Tristan i Evandra
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Ostatnio zmieniony przez Tristan Rosier dnia 09.07.22 0:14, w całości zmieniany 1 raz
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Calypso nie wydawała się szczególnie zainteresowana piosenkarką, jaka miała pojawić się na scenie. Jej nazwisko nie mówiło jej wiele (żeby nie powiedzieć, że praktycznie nic), ale cóż się dziwić — Calypso nie była fanką nowo muzyki, która w jej przekonaniu, niezależnie rzecz jasna od wykonania, daleko się miała do muzyki klasycznej, której była fanką. Nie, żeby kobieta fałszowała, ale jej brzmienie zupełnie nie przemawiało do lady Carrow. Zdecydowanie wolała muzykę samą w sobie. Słowa były zbędne w niektórych przypadkach, bo więcej tęsknoty, czy zadumy można było wyciągnąć z samej melodii, aniżeli z dorobionych czyichś treści.
Oczywiście klasnęła grzecznościowo kilka razy, gdy już ponownie zajęła swoje miejsce, ale bardziej niż kobieta na scenie, interesował ją siedzący obok mężczyzna, a także ci, którzy wyraźnie mieli zatargi z prawem, gdzieś z tyłu za nimi.
Może powinien to być może i moment zadumy, ale Calypso wolała jej się oddać w samotności, lub przynajmniej ograniczonym towarzystwie — piosenki cudzego autorstwa mogły się bowiem nie podobać, podobnie, jak komuś nie musiały podobać się jej obrazy. Przelotnie udała jeszcze zainteresowanie tym, co działo się na scenie, że zwrócić się do lorda Burke, by kontynuować przerwaną wcześniej rozmowę.
- Ja również. - Przyznała zupełnie szczerze, odnosząc się do wizyt w teatrze i cyrku. Zdecydowanie wolała inne formy rozrywki, chociaż po dzisiejszym przedstawieniu musiała przyznać, że cyrkowcy zrobili na niej wrażenie. Zdecydowanie oni oraz przemówienie były mocnymi punktami tego wieczoru. No i odznaczenia oczywiście. Reszta nieco przedłużała jedynie fakt, że mieli udać się na bankiet.
Calypso miała pewien gust, który ciężko było zmienić — trudno ocenić, czy wybrałaby się do przybytku przynależącego do Rosierów. Wojna sprzed wieków, nadal zbierała żniwo w postaci jej pierwszego nieudanego zauroczenia, więc czemu miałaby spędzać czas w ich pobliżu, więcej niźli to konieczne?
Ale też nie lubiła pomijać czegoś w życiu — musiała się na własnej skórze przekonać, czy coś jej odpowiada lub nie. Na temat syreniego śpiewu rzecz jasna nie mogła się jeszcze wypowiedzieć, bo lord Burke nie przedstawił swoich myśli, ale jeśli brzmiało to tak, jak ta panienka ze sceny, to raczej nie zyskałaby zainteresowania lady Carrow.
Ucieszyła się, jednak gdy lord Craig zaaprobował jej pomysł. Co prawda myśl wciąż była luźna, nie do końca wiedziała, od czego powinna zacząć, ale wiedząc, że ma po swojej stronie przychylną duszę, sprawiało, że mogła się szczerze uśmiechnąć.
Gdy zamilkły instrumenty, Calypso myślała, że już koniec, ale okazało się, że przyszedł czas na solówkę.
Na wszelki wypadek, przeczekała tę część, bo ostatecznie nie brakowało jej manier, ale jedynie utwierdziła się w przekonaniu, że chociaż talentu jej nie brakowało, to śpiew tego rodzaju, nie był dla wszystkich.
Klasnęła ponownie w uprzejmej manierze, jednak twarz ponownie zwróciła ku lordowi Burke.
- Czy wybiera się lord na bankiet? - Miejsce Venus znała jedynie z opowieści i to głównie starszego brata, ale nie znała jego charakteru, a nie chciała wybierać się w nieznane miejsca samotnie. - Byłoby miło spotkać tam lorda, wśród tak znajomych, acz obcych twarzy. - Stwierdziła z lekkim uśmiechem.
Oczywiście klasnęła grzecznościowo kilka razy, gdy już ponownie zajęła swoje miejsce, ale bardziej niż kobieta na scenie, interesował ją siedzący obok mężczyzna, a także ci, którzy wyraźnie mieli zatargi z prawem, gdzieś z tyłu za nimi.
Może powinien to być może i moment zadumy, ale Calypso wolała jej się oddać w samotności, lub przynajmniej ograniczonym towarzystwie — piosenki cudzego autorstwa mogły się bowiem nie podobać, podobnie, jak komuś nie musiały podobać się jej obrazy. Przelotnie udała jeszcze zainteresowanie tym, co działo się na scenie, że zwrócić się do lorda Burke, by kontynuować przerwaną wcześniej rozmowę.
- Ja również. - Przyznała zupełnie szczerze, odnosząc się do wizyt w teatrze i cyrku. Zdecydowanie wolała inne formy rozrywki, chociaż po dzisiejszym przedstawieniu musiała przyznać, że cyrkowcy zrobili na niej wrażenie. Zdecydowanie oni oraz przemówienie były mocnymi punktami tego wieczoru. No i odznaczenia oczywiście. Reszta nieco przedłużała jedynie fakt, że mieli udać się na bankiet.
Calypso miała pewien gust, który ciężko było zmienić — trudno ocenić, czy wybrałaby się do przybytku przynależącego do Rosierów. Wojna sprzed wieków, nadal zbierała żniwo w postaci jej pierwszego nieudanego zauroczenia, więc czemu miałaby spędzać czas w ich pobliżu, więcej niźli to konieczne?
Ale też nie lubiła pomijać czegoś w życiu — musiała się na własnej skórze przekonać, czy coś jej odpowiada lub nie. Na temat syreniego śpiewu rzecz jasna nie mogła się jeszcze wypowiedzieć, bo lord Burke nie przedstawił swoich myśli, ale jeśli brzmiało to tak, jak ta panienka ze sceny, to raczej nie zyskałaby zainteresowania lady Carrow.
Ucieszyła się, jednak gdy lord Craig zaaprobował jej pomysł. Co prawda myśl wciąż była luźna, nie do końca wiedziała, od czego powinna zacząć, ale wiedząc, że ma po swojej stronie przychylną duszę, sprawiało, że mogła się szczerze uśmiechnąć.
Gdy zamilkły instrumenty, Calypso myślała, że już koniec, ale okazało się, że przyszedł czas na solówkę.
Na wszelki wypadek, przeczekała tę część, bo ostatecznie nie brakowało jej manier, ale jedynie utwierdziła się w przekonaniu, że chociaż talentu jej nie brakowało, to śpiew tego rodzaju, nie był dla wszystkich.
Klasnęła ponownie w uprzejmej manierze, jednak twarz ponownie zwróciła ku lordowi Burke.
- Czy wybiera się lord na bankiet? - Miejsce Venus znała jedynie z opowieści i to głównie starszego brata, ale nie znała jego charakteru, a nie chciała wybierać się w nieznane miejsca samotnie. - Byłoby miło spotkać tam lorda, wśród tak znajomych, acz obcych twarzy. - Stwierdziła z lekkim uśmiechem.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Krzyk mój to za mało
Zabierz mnie, mamo
Gdzieś tam daleko
Daleko stąd...
Zabierz mnie, mamo
Gdzieś tam daleko
Daleko stąd...
Zamknie oczy. Cień długich rzęs opadnie na pobladłe policzki, cienki pergamin powiek jasnym barwnikiem muśnięty oddzieli popiół spojrzenia od świata i nie zobaczy już nic. Usta nie skrzywią się, serce nie ściśnie, uszy braw nie usłyszą. Jaśmin trąci trupem - powiedział raz kiedyś jej brat, tam w życiu, którego nie było i teraz, czując twarde deski sceny pod roztańczonymi stopami, materiał białej spódnicy wijący się wokół szczupłych nóg, poddający się wraz z wiotkim ciałem płynącej melodii, chciałaby zaprzeczyć. Lilie. Lilie to śmierć bràthair. Ich zapach dusi, plącze język, truje płuca. Ale to nie ważne, nieistotne, dziś zamknie oczy. Na porastające plac kwiecie i jaskrawo zielone krzewy - jadowite, zieleń Skye była łagodniejsza, łaskawsza, prawdziwsza - na siłę wydarty wdech ledwo wkraczającej na Angielskie ziemie wiosny. Na twarze tych, których okrywano honorami, zasiadającymi w pierwszych rzędach. Czy ich usta lśniły od szampana, łapczywie przełykanej śliny, czy pomady kosztowniejszej od życia pląsającej artystki - nie chciała wiedzieć. Nie chciała patrzeć. Od dawna odwracała wzrok, zrywając boleśnie łatkę nieomylnej, tej rozsądniejszej, tej, która niebo na barkach nieść mogła, kiedy wnętrze całe kruszeje. Odwróci i teraz, nawet jeśli czerwony krzyż na plecach pali wyimaginowanym ogniem, a treść żołądka podchodzi do gardła nieustannie. Potrafiła kłamać, siebie przecież oszukiwała najlepiej na całych wyspach i nie sądziła, by ktoś mógł z równą pewnością odebrać jej ten tytuł. Więc tańczyła, jak pan Carrington przykazał, z uśmiechem na wargach i pustką w czerni źrenic. Dzisiaj oślepła.
Zęby wystukiwały swoją własną symfonię, kiedy głos przemawiającego czarodzieja niósł się peanami, czy innymi wyssanymi z palca mądrościami, których nie słuchała, bo zęby szczękały, a kolana drżały, gdy chwiejnie szła pośród trupy po zakończonym występie. Idź, coś panicznego szeptało, pragnąc zmusić tancerkę ognia do żwawszego tempa, ale Finnie była ślepa. I głucha. Co prawda jedynie metaforycznie, bo szare tęczówki dostrzegły z zastanawiającą bystrością pochyloną sylwetkę na ławie, niemniej panna Jones pozostawała ignorantką. Tak chyba było łatwiej, czy słuszniej? Pewnie nie, lecz kto mógł ją oceniać inny, niż ona sama? I trochę się wahała, nim bezszelestnym krokiem zbliżyła się na tyle, by delikatnie móc dotknąć ramienia chłopca o smutnym spojrzeniu. Żyjesz Marcel? A może oboje jesteśmy martwi? Czy opary lilii dopadły nas w końcu, a my nawet tego nie zauważyliśmy? Nie pyta, Finley nie pyta, a ostatnio mówi coraz mniej. Może ze zmęczenia, może ze wstydu, może z przyzwyczajenia. Wybierz swoją truciznę, skreśl niepotrzebne. Tak jak ona nie pyta, tak i blondynowi słów brak. Kręci tylko głową i może rozpoznałaby tę całą gamę emocji przemykającą przez umazaną farbą twarz, bitwę rozgoryczonej duszy i młodzieńczej brawury, ale Fin nie patrzy, już nie widzi, trochę się martwi i to nie wystarczy - nigdy nie wystarcza - ale udręczony chłopiec wstaje, nieszczęśliwszy bardziej niż zwykle.
Gdy czerwony krzyż na plecach już nie płonie, nie wżera się w skórę, nie wbija w mięso, nie gnieździ się w szpiku kostnym, chyba może oddychać. Pełniej, ale znowu nie tak do końca. Nie rozumie, jednocześnie się nie zastanawia, dawno przestała pojmować, ufać swojemu zdaniu jeszcze bardziej. Zbierali się, inni szybciej, bo między cyrkowymi namiotami nie słychać pochwał dla morderców - drudzy ociągali się z lekka, wsłuchując się, wierząc i niedowierzając zarazem. Finley była gdzieś pomiędzy nieco rozdarta, wciąż w jakiś sposób roztrzęsiona, z paznokciem kciuka przygryzanym w ustach, bo tylko to może uciszyć szczękanie zębów, które nie brało się z zimna, a jeśli już, to tylko z tego panującego wewnątrz niej. Z opóźnieniem rejestruje pożegnalne gesty akrobatek, mogła z nimi pójść...mogła, ale nogi niosą ją gdzieś indziej, do samotnej sylwetki, której nie powinna zauważyć, ale samotność pasowała mu tak, jak pięść do nosa - na krótko. Młodzieniec drży i gdy wstrząsają nim torsje, ona się nie krzywi, nawet kiedy zawartość żołądka pada na ziemie, a zduszony kaszel raptownie jest głośniejszy niż wszystko inne. Powinna się chociaż wzdrygnąć, lecz widok własnych wymiocin przestał ją obrzydzać, z obcymi inaczej być nie powinno. Tak sobie mówi, jest świetnym mówcą, we własnym umyśle co prawda, niemniej pozostaje w tym przypadku zwycięzcą. Jest obok, omija jakimś cudem kałuże żółci, głos nie chce na początku wymknąć się spomiędzy warg, nie ma takich zdań, które mogłyby go podnieść na duchu.
- Sassenach... - tylko to, nic więcej. Bez potępienia, bez westchnień matczynych, bez litości, jaka powinna teraz wybrzmieć. Drobne dłonie sięgają jego twarzy, nie odsuwają zwyczajowo jasnych kosmyków z czoła, popiół oczu nie szuka niebieskiego skrawka nieba zaległego w tęczówkach Sall...Carringtona, miast tego ręce zakrywają jego uszy, nieudacznie próbując odciąć akrobatę od tego, co dobiega ze sceny. Chodź, prosi milcząc, chodź Marcel. Dziś jesteśmy głusi. Dziś jesteśmy ślepi. Ułomni, zepsuci w tym popapranym świecie. Chodź.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Mieszanina uczuć kotłowała się w młodej i jakże ambitnej czarownicy. Chciała zmieniać świat, uczynić go lepszym, a order, który lśnił na jej piersi był dowodem na to, że kobieta z rodu arystokratycznego potrafi coś więcej niż szczebiotać o koronkach. Krzywdząca opinia o szlachciankach mocno ją bolała, uważane za darmozjady czekające w przedsionku swojego życia aby zostać żoną i matką uznając to za szczyt swoich osiągnięć życiowych i ambicji. Posiadanie rodziny było ważne, przedłużanie linii rodowych równie istotne, bez nich nie byłoby to możliwe, ale uważanie że tylko do tego się ograniczają było niezwykle krzywdzące. Miały wiedzę, możliwości i zasoby aby udzielać się społecznie i ekonomicznie, podnosić gospodarkę, zajmować się tym czym nie mogli mężczyźni, którzy szli na front. Najbardziej ją dziwiło, że to inne kobiety wystawiały taką opinię i siały niezadowolenie gdy inne przedstawicielki ich płci śmiały chcieć czegoś więcej. Co nimi kierowało? Zazdrość, że same nie posiadają takie odwagi i takich ambicji? Nie miała zamiaru się nimi przejmować woląc trzymać się tych kobiet, które nie bały się działać.
Dostrzegła ruch za sobą widząc kątem oka jak Ramsey Mulciber postanowił jej asystować. Co za kuriozum i jakże do niego pasowało po tym artykule jaki popełnił. Nie odtrąciła jego asysty, przyjęła ją z wdzięcznością i gracją.
-Dziękuję. - Powiedziała cicho kiedy wkroczyła na scenę i stanęła u boku lady Rosier. Czuła w przyjaciółce wsparcie będąc przekonaną, że ich wspólne działanie przyniesie wiele pozytywnych efektów. Ta nagroda, choć niespodziewana utwierdziła lady Burke, że dalej powinna podążać obraną ścieżką i zachęcać inne kobiety do aktywnej działalności na polu społeczno - ekonomicznym. Nie mogła się teraz zatrzymać, a determinacja aby pokazać, że nie warto ignorować kobiecej siły wzrosła w niej bardzo.
Wracając na swoje miejsce spojrzała na Mulcibera.
-Dziękuję, panie Mulciber. To ogromny dla mnie zaszczyt i wielkie wyróżnienie. - Odpowiedziała i usiadła na powrót na swoim miejscu by znów uczestniczyć w ceremonii, która trwała dalej.
Gdy rozdano ordery za zasługi, czy oklaski ucichły przeszli płynnie do zakończenia, że artystka zaśpiewała piosenkę na cześć ostatnich wydarzeń. Było to coś innego, nie podniosła, wielka pieśń, która miała ich uduchowić. Nowe brzmienie, nowe nuty. Sama grając na skrzypcach doceniała kunszt i wspaniałe umiejętności artystki, która pokazała przed nimi swój warsztat. Nic dziwnego, że stawała się coraz bardziej znana i rozpoznawalna. Należały się jej gromkie brawa, którymi została obsypana niczym kwiatami od wdzięcznych fanów.
Oficjalna część właśnie została zakończona, mieli się udać teraz na bankiet by celebrować to wielkie wydarzenie, dzielić się dumą, aby następnego dnia wrócić do swojej pracy i nie spoczywać na laurach.
|zt
Dostrzegła ruch za sobą widząc kątem oka jak Ramsey Mulciber postanowił jej asystować. Co za kuriozum i jakże do niego pasowało po tym artykule jaki popełnił. Nie odtrąciła jego asysty, przyjęła ją z wdzięcznością i gracją.
-Dziękuję. - Powiedziała cicho kiedy wkroczyła na scenę i stanęła u boku lady Rosier. Czuła w przyjaciółce wsparcie będąc przekonaną, że ich wspólne działanie przyniesie wiele pozytywnych efektów. Ta nagroda, choć niespodziewana utwierdziła lady Burke, że dalej powinna podążać obraną ścieżką i zachęcać inne kobiety do aktywnej działalności na polu społeczno - ekonomicznym. Nie mogła się teraz zatrzymać, a determinacja aby pokazać, że nie warto ignorować kobiecej siły wzrosła w niej bardzo.
Wracając na swoje miejsce spojrzała na Mulcibera.
-Dziękuję, panie Mulciber. To ogromny dla mnie zaszczyt i wielkie wyróżnienie. - Odpowiedziała i usiadła na powrót na swoim miejscu by znów uczestniczyć w ceremonii, która trwała dalej.
Gdy rozdano ordery za zasługi, czy oklaski ucichły przeszli płynnie do zakończenia, że artystka zaśpiewała piosenkę na cześć ostatnich wydarzeń. Było to coś innego, nie podniosła, wielka pieśń, która miała ich uduchowić. Nowe brzmienie, nowe nuty. Sama grając na skrzypcach doceniała kunszt i wspaniałe umiejętności artystki, która pokazała przed nimi swój warsztat. Nic dziwnego, że stawała się coraz bardziej znana i rozpoznawalna. Należały się jej gromkie brawa, którymi została obsypana niczym kwiatami od wdzięcznych fanów.
Oficjalna część właśnie została zakończona, mieli się udać teraz na bankiet by celebrować to wielkie wydarzenie, dzielić się dumą, aby następnego dnia wrócić do swojej pracy i nie spoczywać na laurach.
|zt
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Oficjalne wystąpienia nigdy wcześniej nie były jego mocną stroną. Unikał typu wydarzeń, a nawet nie śnił, że kiedykolwiek będzie jedną z ważniejszych gości. Tak jak dzisiaj, kiedy dwukrotnie został wywołany na scenę i odznaczony przez Ministra Orderami zasług. Jak wiele mogło ulec zmianie w ciągu jednego roku… Pamiętał dokładnie swoje pierwsze wzloty, kiedy szeregi Rycerzy Walpurgii były dopiero początkiem, kiedy wahał się stając do walki, rozważając słuszność swojego postępowania. Rozwinął skrzydła, nabrał więcej wiary we własne możliwości, odwagi do walki, a to wszystko zaprowadziło go właśnie do tego miejsca, gdzie z podniesioną dumnie głową odbierał honory. To walka każdego z nich, każdy wkładał w osiągnięcie celu cząstkę siebie i każdy z nich zasługiwał na nagrodzenie nie tylko medalem zasługi, ale gromkimi brawami, oklaskami i szacunek. Natchnienie dla tych, którzy jeszcze nie znaleźli tej odwagi w sobie i nie podjęli działań, aby uczynić przyszłość wspanialszą dla wszystkich.
Muzyka smyczkowa była zwieńczeniem tego wieczoru. Tęskna melodia niosła się, a wspaniały głos wokalistki poniósł się wśród zebranych. Trzeba przyznać, że uraczyła ich pięknym głosem, w pieśni idealnie pasującej do wzniosłości tego wydarzenia, niezwykłej i wyjątkowej. Mathieu kątem oka zerkał w kierunku Primrose. Miał nadzieję, że podobał jej się ten utwór, który właśnie dobiegał końca. Widział jej zdolności sceniczne w Palarni Opium. Pamiętał jak oczarowała go wtedy swoim występem. Z zamyślenia i wspomnienia tamtego wieczoru wyrwały go oklaski, kiedy melodia dobiegła końca. Sam również nagrodził wokalistkę brawami. Koniec oficjalnej części był początkiem długiego wieczoru, a przynajmniej taką miał nadzieję. Liczył na to, że zgoda Primrose na bycie jego towarzyszką tego wieczoru była również zgodą na kontynuację w mniej oficjalnej części.
- Wspaniałe wydarzenie. – powiedział spokojnie, wstając powoli. Wziął Lady Burke pod ramię, aby to właśnie razem z nim ruszyła tam, gdzie czekał ich dalszy ciąg. Zawsze przepadał za mniej oficjalnymi częściami spotkań towarzyskich, gdzie można było pozwolić sobie na większą swobodę i odrobinę więcej luzu. A to z całą pewnością czekało ich w Wenus.
zt
Muzyka smyczkowa była zwieńczeniem tego wieczoru. Tęskna melodia niosła się, a wspaniały głos wokalistki poniósł się wśród zebranych. Trzeba przyznać, że uraczyła ich pięknym głosem, w pieśni idealnie pasującej do wzniosłości tego wydarzenia, niezwykłej i wyjątkowej. Mathieu kątem oka zerkał w kierunku Primrose. Miał nadzieję, że podobał jej się ten utwór, który właśnie dobiegał końca. Widział jej zdolności sceniczne w Palarni Opium. Pamiętał jak oczarowała go wtedy swoim występem. Z zamyślenia i wspomnienia tamtego wieczoru wyrwały go oklaski, kiedy melodia dobiegła końca. Sam również nagrodził wokalistkę brawami. Koniec oficjalnej części był początkiem długiego wieczoru, a przynajmniej taką miał nadzieję. Liczył na to, że zgoda Primrose na bycie jego towarzyszką tego wieczoru była również zgodą na kontynuację w mniej oficjalnej części.
- Wspaniałe wydarzenie. – powiedział spokojnie, wstając powoli. Wziął Lady Burke pod ramię, aby to właśnie razem z nim ruszyła tam, gdzie czekał ich dalszy ciąg. Zawsze przepadał za mniej oficjalnymi częściami spotkań towarzyskich, gdzie można było pozwolić sobie na większą swobodę i odrobinę więcej luzu. A to z całą pewnością czekało ich w Wenus.
zt
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Nie przywiązywała wagi do rozgrywanych przed nią gier pozorów, walk o dominację i innych podobnych zabiegów. Powodem było to, że doprawdy ich nie szukała, nie widziała. Była młoda, prosta i niewinna. Świat odbijający się w jej oczach był okrojony z tego czego nie rozumiała i pojąć nie potrzebowała, lekko przypudrowany tam gdzie trzeba oraz udekorowany jej artystyczną wizją. Był jej. Okazywana szczera radość z obecności w wydarzeniu, zadowolenie z bycia w centrum wydarzeń, oszołomienie z powodu towarzystwa celebrytów, zainteresowania Rosiera, a potem duma i zadowolenie z gładkiego języka Ramseya - każda emocja odciskała się na twarzy niczym inny makijaż - każdy był twarzowy.
- Pianistka, śpiewaczka... Muzyka tworem, a świat instrumentem - tak powinien myśleć każdy artysta parający się pracą z dźwiękiem, prawda? - choć zakołysała się pytająca nuta to raczej nikt nie mógł mieć wątpliwości, że to było stwierdzenie. Była bardzo zadowolona z swojego nagłego przemyślenia - Goszczę w Czarze Par. Mają bardzo przyjemne, klasyczne wnętrza o dobrej akustyce i pięknych parkietach - kończąc swą wypowiedź przesunęła lekko romantyczne spojrzenie na Mulcibera wspominając wieczór kiedy się zapoznali pod dachem właśnie tej restauracji.
Jej uwaga spłynęła na scenę na którym odbył się pokaz możliwości ludzkiego ciała, spektakl odzwierciedlający w swej alegoryczności dokonaną przeszłość i zapowiedź kolorowej, skrzącej się przyszłości. Całość wywarła na niej spore wrażenie. Zastanawiała się już kiedy będzie miała chwile na przemyślenia, podzielenie się wrażeniami i nagromadzonymi emocjami. Obecnie pokornie tłumiła te potrzeby nie chcąc się narażać jak co poniektórzy. Właściwie powściągliwość nie była nigdy tak łatwa dla niej jak dziś - gdy usta milczały, uczy nasłuchiwały emocjonujące wymiany uwag gości dookoła. Ile z tego co dziś słyszała pojawi się w kolejnym wydaniu Czarownicy...?!
Tak właściwie niewiele wiedziała o Mulciberze, jego życiu. Wiedziała, że miał być gościem honorowym, lecz nie zdawała sobie sprawy z tego, jakiego kalibru. Początkowo z niedowierzaniem przyglądała się temu, jak oddawane są mu wyniosłe honory, jakby śniła po chwili jednak wzruszyła się przypominając sobie wieczór kiedy pomimo kontuzji o której wspomniał nalegała na taniec, a on ostatecznie przystał na jej prośbę. Odczuła wyrzuty sumienia, a potem dumę z tego, że zaskarbiła sobie uwagę kogoś tak honorowego, walecznego. Jeżeli to nie przeznaczenie to co...?
Występ Valerie, podobnie jak wcześniej artystów, również odcisnął się na czarownicy. Tak właściwie obie artystyczne aranżacje przemawiały do jej serca bardziej niż kwiecista mowa, czy wymiana honorów. Być może dlatego, że przekazywały to samo, lecz znanym jej językiem niewypowiedzianych wprost znaczeń.
Gdy uroczystości się skończyły, a ona ponownie była prowadzona przez Ramseya, na jej twarzy niemalże widoczne były wypieki. Była ciekawa, o tak wiele chciała go spytać, z tak dużą ilością emocji chciała się podzielić - Gratuluje wyróżnień, Panie Mulciber - mruknęła, a w jej oczach błyskał szczery podziw dla osiągnięć - Jednocześnie dzięki Panu zrozumiałam co to znaczy, że prawdziwy dżentelmen jest skromny - czy to planował, czy nie to jej zaimponował. Wiedziała, że jest naukowcem, lecz teraz w jej oczach był wojownikiem walczącym o przyszłość - Mam tyle pytań... obawiam się, że nie starczy nam wieczoru. I to nie tylko jednego - wspomniała żartobliwie starając się zachować wyjątkowo poważny wyraz twarzy.
zt...?
- Pianistka, śpiewaczka... Muzyka tworem, a świat instrumentem - tak powinien myśleć każdy artysta parający się pracą z dźwiękiem, prawda? - choć zakołysała się pytająca nuta to raczej nikt nie mógł mieć wątpliwości, że to było stwierdzenie. Była bardzo zadowolona z swojego nagłego przemyślenia - Goszczę w Czarze Par. Mają bardzo przyjemne, klasyczne wnętrza o dobrej akustyce i pięknych parkietach - kończąc swą wypowiedź przesunęła lekko romantyczne spojrzenie na Mulcibera wspominając wieczór kiedy się zapoznali pod dachem właśnie tej restauracji.
Jej uwaga spłynęła na scenę na którym odbył się pokaz możliwości ludzkiego ciała, spektakl odzwierciedlający w swej alegoryczności dokonaną przeszłość i zapowiedź kolorowej, skrzącej się przyszłości. Całość wywarła na niej spore wrażenie. Zastanawiała się już kiedy będzie miała chwile na przemyślenia, podzielenie się wrażeniami i nagromadzonymi emocjami. Obecnie pokornie tłumiła te potrzeby nie chcąc się narażać jak co poniektórzy. Właściwie powściągliwość nie była nigdy tak łatwa dla niej jak dziś - gdy usta milczały, uczy nasłuchiwały emocjonujące wymiany uwag gości dookoła. Ile z tego co dziś słyszała pojawi się w kolejnym wydaniu Czarownicy...?!
Tak właściwie niewiele wiedziała o Mulciberze, jego życiu. Wiedziała, że miał być gościem honorowym, lecz nie zdawała sobie sprawy z tego, jakiego kalibru. Początkowo z niedowierzaniem przyglądała się temu, jak oddawane są mu wyniosłe honory, jakby śniła po chwili jednak wzruszyła się przypominając sobie wieczór kiedy pomimo kontuzji o której wspomniał nalegała na taniec, a on ostatecznie przystał na jej prośbę. Odczuła wyrzuty sumienia, a potem dumę z tego, że zaskarbiła sobie uwagę kogoś tak honorowego, walecznego. Jeżeli to nie przeznaczenie to co...?
Występ Valerie, podobnie jak wcześniej artystów, również odcisnął się na czarownicy. Tak właściwie obie artystyczne aranżacje przemawiały do jej serca bardziej niż kwiecista mowa, czy wymiana honorów. Być może dlatego, że przekazywały to samo, lecz znanym jej językiem niewypowiedzianych wprost znaczeń.
Gdy uroczystości się skończyły, a ona ponownie była prowadzona przez Ramseya, na jej twarzy niemalże widoczne były wypieki. Była ciekawa, o tak wiele chciała go spytać, z tak dużą ilością emocji chciała się podzielić - Gratuluje wyróżnień, Panie Mulciber - mruknęła, a w jej oczach błyskał szczery podziw dla osiągnięć - Jednocześnie dzięki Panu zrozumiałam co to znaczy, że prawdziwy dżentelmen jest skromny - czy to planował, czy nie to jej zaimponował. Wiedziała, że jest naukowcem, lecz teraz w jej oczach był wojownikiem walczącym o przyszłość - Mam tyle pytań... obawiam się, że nie starczy nam wieczoru. I to nie tylko jednego - wspomniała żartobliwie starając się zachować wyjątkowo poważny wyraz twarzy.
zt...?
Uroczystość trwała, kolejne osoby otrzymywały wyróżnienia, a Lucien dochodził do wniosku, że dużo wydarzeń go ominęło kiedy siedział w muzeum. Owszem, sztuka i praca dla muzeum była jego pasją i nie miał najmniejszego zamiaru z niej rezygnować, ale nie ukrywał,nże teraz, siedząc tutaj, śród tych wszystkich bohaterów wojennych, zatęsknił za akcją. Za ściganiem złodziei sztuki, za dochodzeniami, za zbieraniem informacji. W przeszłości szło mu to naprawdę dobrze i się w tym odnajdywał. Kto wie, może jego umiejętności przydałoby się również i na tej wojnie?
Kiedy Mistrz Ceremonii zaprosił na scenę wyróżnione lady, Cassidy uniósł lekko brew ku górze. Nie spodziewał się, że lady brały udział w działaniach na rzecz wojny. Nie przewidywał co prawda by brały czynny udział w walkach, ale nie myślał wcześniej, że szlachcianki również są gotowe uczestniczyć w wojnie. Pokiwał głową z uznaniem, a lekki uśmiech pojawił się na jego ustach. Kolejne wyróżniania już go tak nie zaskoczyły. Wychodziło na to, że ci mężczyźni najwięcej zasłużyli się na rzecz wojny, więc jak najbardziej zasłużyli na odznaczenia, chociaż nie ukrywał, że słysząc iż przyznawany jest Order Merlina Pierwszej Klasy był lekko zaskoczony. Niewiele się ich przyznało na łamach historii, więc tym bardziej było to wyróżnienie godne podziwu. Uśmiechnął się również lekko sam do siebie słysząc, że nazwisko zagranicznego lorda również jest wyczytywane. To dobrze, współpraca międzynarodowa była bardzo ważna, on sam miał niejednokrotnie okazję współpracować z zagranicznymi mecenasami czy krytykami sztuki i zawsze wychodził na tym dobrze. Współpraca na każdej płaszczyźnie mogła być opłacalna.
Widząc, że Mistrz Ceremonii nie ma już w dłoniach żadnego zwoju domyślił się, że uroczystości mają się ku końcowi. I faktycznie tak było, ale jednak jeszcze mieli zostać obdarzeni sposobnością wysłuchania pieśni, którą miała im zaśpiewać pani Vanity. Jako ktoś, kto o sztuce wiedział bardzo dużo, czasami podejrzewał, że nie ma takiego drugiego jak on, znał to nazwisko. Rodzeństwo Vanity, on dyrygent i kompozytor, ona śpiewaczka. I o ile miał kiedyś przyjemność posłuchać muzyki skomponowanej przez pana Vanity, o tyle nigdy nie miał sposobności by wysłuchać jego siostry. Był naprawdę ciekawy, zwłaszcza, że zamierzał napisać szczerą recenzję całego wieczoru i wysłać do gazety, a nuż widelec to wydrukują.
Widząc jak młoda kobieta wychodzi na scenę usiadł wygodnie i nie odrywając od niej wzroku skupił się całkowicie. Pierwsze dźwięki smyczków wprowadziły go w spokojny nastrój. Obserwował kobietę uważnie, słuchał słów, analizował je, jak również dawał się ponieść melodii. Muzyka była piękna, Lucien złapał się na tym, że w pewnych momentach miał gęsią skórkę. Dzięki melodii mógł się przenieść gdzieś dalej, poza granice szarego Londynu. Głos śpiewaczki również był miły dla ucha. Było słychać, że poświęciła na jego szlif wiele czasu, czarodziej nawet nie patrząc na nią mógł śmiało stwierdzić kiedy się uśmiechała podczas śpiewu, a kiedy nie. Lawirowanie głosem między tonacjami miała opanowane do perfekcji. Mimo wszystko treść piosenki do niego nie trafiała. Nie podobało mu się jak została ona napisana, stwierdził, że do tak pięknej melodii z całą pewnością można było napisać coś co bardziej porwałoby gawiedź. I chociaż rozumiał przekaz jaki miała dawać ta pieśń, to niestety to do niego nie trafiało. Był trochę zawiedziony, od melodii i od tak pięknego głosu spodziewał się zdecydowanie czegoś więcej, czegoś co podobnie jak same dźwięki wydawane przez instrumenty, trafią do jego serca i duszy.
Nie omieszkał jednak nagrodzić artystki brawami. Nie ważne, że słowa mu się nie podobały. Pani Vanity miała niezaprzeczalnie piękny głos, którym z całą pewnością mogła się szczycić i chwalić. Miał tylko nadzieję, że znajdzie autora piosenek, który sprawi, że będzie mogła pod tym względem zagłysnąć.
Kiedy Mistrz Ceremonii zaprosił na scenę wyróżnione lady, Cassidy uniósł lekko brew ku górze. Nie spodziewał się, że lady brały udział w działaniach na rzecz wojny. Nie przewidywał co prawda by brały czynny udział w walkach, ale nie myślał wcześniej, że szlachcianki również są gotowe uczestniczyć w wojnie. Pokiwał głową z uznaniem, a lekki uśmiech pojawił się na jego ustach. Kolejne wyróżniania już go tak nie zaskoczyły. Wychodziło na to, że ci mężczyźni najwięcej zasłużyli się na rzecz wojny, więc jak najbardziej zasłużyli na odznaczenia, chociaż nie ukrywał, że słysząc iż przyznawany jest Order Merlina Pierwszej Klasy był lekko zaskoczony. Niewiele się ich przyznało na łamach historii, więc tym bardziej było to wyróżnienie godne podziwu. Uśmiechnął się również lekko sam do siebie słysząc, że nazwisko zagranicznego lorda również jest wyczytywane. To dobrze, współpraca międzynarodowa była bardzo ważna, on sam miał niejednokrotnie okazję współpracować z zagranicznymi mecenasami czy krytykami sztuki i zawsze wychodził na tym dobrze. Współpraca na każdej płaszczyźnie mogła być opłacalna.
Widząc, że Mistrz Ceremonii nie ma już w dłoniach żadnego zwoju domyślił się, że uroczystości mają się ku końcowi. I faktycznie tak było, ale jednak jeszcze mieli zostać obdarzeni sposobnością wysłuchania pieśni, którą miała im zaśpiewać pani Vanity. Jako ktoś, kto o sztuce wiedział bardzo dużo, czasami podejrzewał, że nie ma takiego drugiego jak on, znał to nazwisko. Rodzeństwo Vanity, on dyrygent i kompozytor, ona śpiewaczka. I o ile miał kiedyś przyjemność posłuchać muzyki skomponowanej przez pana Vanity, o tyle nigdy nie miał sposobności by wysłuchać jego siostry. Był naprawdę ciekawy, zwłaszcza, że zamierzał napisać szczerą recenzję całego wieczoru i wysłać do gazety, a nuż widelec to wydrukują.
Widząc jak młoda kobieta wychodzi na scenę usiadł wygodnie i nie odrywając od niej wzroku skupił się całkowicie. Pierwsze dźwięki smyczków wprowadziły go w spokojny nastrój. Obserwował kobietę uważnie, słuchał słów, analizował je, jak również dawał się ponieść melodii. Muzyka była piękna, Lucien złapał się na tym, że w pewnych momentach miał gęsią skórkę. Dzięki melodii mógł się przenieść gdzieś dalej, poza granice szarego Londynu. Głos śpiewaczki również był miły dla ucha. Było słychać, że poświęciła na jego szlif wiele czasu, czarodziej nawet nie patrząc na nią mógł śmiało stwierdzić kiedy się uśmiechała podczas śpiewu, a kiedy nie. Lawirowanie głosem między tonacjami miała opanowane do perfekcji. Mimo wszystko treść piosenki do niego nie trafiała. Nie podobało mu się jak została ona napisana, stwierdził, że do tak pięknej melodii z całą pewnością można było napisać coś co bardziej porwałoby gawiedź. I chociaż rozumiał przekaz jaki miała dawać ta pieśń, to niestety to do niego nie trafiało. Był trochę zawiedziony, od melodii i od tak pięknego głosu spodziewał się zdecydowanie czegoś więcej, czegoś co podobnie jak same dźwięki wydawane przez instrumenty, trafią do jego serca i duszy.
Nie omieszkał jednak nagrodzić artystki brawami. Nie ważne, że słowa mu się nie podobały. Pani Vanity miała niezaprzeczalnie piękny głos, którym z całą pewnością mogła się szczycić i chwalić. Miał tylko nadzieję, że znajdzie autora piosenek, który sprawi, że będzie mogła pod tym względem zagłysnąć.
Lucien Cassidy
Zawód : znawca sztuki, symbolista i malarz
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Malarstwo polega przede wszystkim na patrzeniu.
OPCM : 9 +1
UROKI : 6 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słowa Rosiera - pełne dumy z dokonań małżonki - dotknęły Deirdre, podrażniły obnażoną strunę, zmuszając do fałszywego dźwięku. Uśmiech Śmierciożerczyni na moment przygasł, nie zniknął zupełnie, lecz jak na doskonale opanowaną mistrzynię masek było to zachowanie niecodzienne, ujmujące, obce; niemalże czuła, jak chłód zabarwia jej skórę arktycznym rumieńcem, a kąciki ust opadają w dół, pozwalając przez sekundę rozbłysnąć widocznym w półcieniu krwistoczerwonych ust kłom. Był to jednak ułamek sekundy, odprysk niemalże niewidoczny, niezauważalny zapewne przez nikogo, kto nie wpatrywałby się w madame Mericourt bez mrugnięcia okiem. Tak, całe społeczeństwo powinno być dumne z Evandry: z królowej serc, najpiękniejszej czarownicy w brytyjskiej socjecie, najbardziej szalonej i niemoralnej z czarownic, ukrywającej pod pozą złotej lady doyenne gniliznę grzechu. Gdyby tylko wiedzieli, gdyby Tristan wiedział - Dei kusiło wyrzucenie z siebie całej goryczy, ale tylko uśmiechnęła się znów pięknie, uprzejmie, kiwając głową na pochwalne słowa, opiewające nimbem lady Rosier.
Znów zajęła miejsce, tym razem nie musząc podnosić się kolejny raz. Usiadła wyprostowana, koncentrując się na ciężarze odznaczeń, wyraźnie obciążającym lewą pierś. Kątem oka widziała rozbłyski złota, podkreślane przez kameralne, nastrojowe światło, jakie spowiło plac przed pomnikiem sir Malfoya. Uroczystość zbliżała się do końca, zakończenie miało mieć słodki posmak - piękna, bohaterstwa i muzyki. Valerie Vanity; dobrze było widzieć ją na scenie, przed lożą honorową i reprezentacją społeczeństwa zgromadzoną wokół fontanny. Taki występ na pewno pomoże spopularyzować nazwisko śpiewaczki jeszcze bardziej; oby nie zmieniła go po ślubie z Corneliusem, zdecydowanie bardziej pasowało jej aktualne miano. Mericourt słuchała, ale nie słyszała; słowa heroicznej pieśni docierały do niej pourywane, ale melodyjny głos czarownicy uspokajał, pozwalał skupić się na oddechu i na przemyśleniu wielkich zmian, których się nie spodziewała. Odznaczenie było jedynym, co planowała otrzymać - na pewno jednak nie przeczuwała, że dostąpi zaszczytu obdarowania Orderem Merlina Pierwszej Klasy i kolejnymi odznaczeniami, nie mówiąc już o skromnym podarku w postaci Londynu. Stolicy czarodziejskiego świata. Co miała z nim zrobić? Co wchodziło w zakres jej obowiązków? Czy powinna się przeprowadzić? Co na to szlacheckie rody, władające częścią miasta? Pytania rodziły się jedno po drugim, pierwszy zachwyt i otumanienie docenieniem zamieniając w niepokój. Jeszcze nie osiągający krytycznego poziomu; powinna się cieszyć, świętować, zamieniając dzisiejszy wieczór w spektakl dumy - nawet, jeśli jego towarzyski finał miał mieć miejsce w Wenus. Wiedziała już, że musi się tam pojawić; nie wypadało opuścić bankietu, nie, kiedy na jej piersi lśniły złote ordery, a Londyn miał wkrótce znaleźć się pod jej troskliwą opieką.
Gdy występ Valerie dobiegł końca, dołączyła do oklasków, po czym wstała z miejsca. Poprawiła przód sukni i rzuciła ostatnie spojrzenie Tristanowi i Evandrze; nieodgadnione, uprzejme, obce, prawie tak, jakby nie poznała smaku ust zarówno jego, jak i jej; ukłoniła się im lekko i ruszyła w dół loży, ku powozom, wiedząc, że trasę do restauracji pokona sama. Na szybko próbując uporać się z własnymi demonami, żywiącymi się hojnie na otrzymanych zaszczytach.
| Dei zt
Znów zajęła miejsce, tym razem nie musząc podnosić się kolejny raz. Usiadła wyprostowana, koncentrując się na ciężarze odznaczeń, wyraźnie obciążającym lewą pierś. Kątem oka widziała rozbłyski złota, podkreślane przez kameralne, nastrojowe światło, jakie spowiło plac przed pomnikiem sir Malfoya. Uroczystość zbliżała się do końca, zakończenie miało mieć słodki posmak - piękna, bohaterstwa i muzyki. Valerie Vanity; dobrze było widzieć ją na scenie, przed lożą honorową i reprezentacją społeczeństwa zgromadzoną wokół fontanny. Taki występ na pewno pomoże spopularyzować nazwisko śpiewaczki jeszcze bardziej; oby nie zmieniła go po ślubie z Corneliusem, zdecydowanie bardziej pasowało jej aktualne miano. Mericourt słuchała, ale nie słyszała; słowa heroicznej pieśni docierały do niej pourywane, ale melodyjny głos czarownicy uspokajał, pozwalał skupić się na oddechu i na przemyśleniu wielkich zmian, których się nie spodziewała. Odznaczenie było jedynym, co planowała otrzymać - na pewno jednak nie przeczuwała, że dostąpi zaszczytu obdarowania Orderem Merlina Pierwszej Klasy i kolejnymi odznaczeniami, nie mówiąc już o skromnym podarku w postaci Londynu. Stolicy czarodziejskiego świata. Co miała z nim zrobić? Co wchodziło w zakres jej obowiązków? Czy powinna się przeprowadzić? Co na to szlacheckie rody, władające częścią miasta? Pytania rodziły się jedno po drugim, pierwszy zachwyt i otumanienie docenieniem zamieniając w niepokój. Jeszcze nie osiągający krytycznego poziomu; powinna się cieszyć, świętować, zamieniając dzisiejszy wieczór w spektakl dumy - nawet, jeśli jego towarzyski finał miał mieć miejsce w Wenus. Wiedziała już, że musi się tam pojawić; nie wypadało opuścić bankietu, nie, kiedy na jej piersi lśniły złote ordery, a Londyn miał wkrótce znaleźć się pod jej troskliwą opieką.
Gdy występ Valerie dobiegł końca, dołączyła do oklasków, po czym wstała z miejsca. Poprawiła przód sukni i rzuciła ostatnie spojrzenie Tristanowi i Evandrze; nieodgadnione, uprzejme, obce, prawie tak, jakby nie poznała smaku ust zarówno jego, jak i jej; ukłoniła się im lekko i ruszyła w dół loży, ku powozom, wiedząc, że trasę do restauracji pokona sama. Na szybko próbując uporać się z własnymi demonami, żywiącymi się hojnie na otrzymanych zaszczytach.
| Dei zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
-A weź mi nic nie mów… - wymamrotałam. - Kurwa, zawsze tak jest. Człowiek idzie się do baru napić piwa, a tu jeb łapanka i cały plan na wieczór psidwakowi pod ogon. To samo było, jak poszłam sobie zgarnąć trochę jedzenia, bo te darmozjady - tu skinieniem głowy wskazałam w stronę sceny. - miały tego w nadmiarze i dawali. I co myślisz? Oczywiście, że ktoś znowu odpierdolił coś politycznego, zrobił się chaos i chujnia taka, że prawie mnie tam zadeptali. Słowo daje, pierdole te wszystkie wydarzenia masowe, pierdole.
To ostatnie słowo wypowiedziałam, mocno akcentując każdą sylabę.
Poszliśmy dalej, mijając ludzi, gapiących się w scenę jak sroka w pizdę. Najważniejsze wydarzenia już się skończyły, a propagandowe pierdolenie śpiewaczki o chwalebnej śmierci, już mnie nie interesowało. Niech kogo innego karmią takim gównem - ot połowę ludzi na placu, którzy z wielką chęcią to zjedzą i jeszcze poproszą o dokładkę. Oczywiście do momentu, kiedy na własnej skórze odczują, co to znaczy stracić kogoś bliskiego i mieć świadomość, że ci, co to zarządzili, siedzą sobie wygodnie skitrani w swoich pałacach. No tak. Niech zdycha prosty lud.
-Coś tak czuję, że chyba nici z naszych planów… - skrzywiłam się, obserwując kolejne podjeżdżające wypasione wozy, do których ładowały się tak zwane elity. - Wiesz co, pierdolmy to. Mam w domu trochę pochowanych zapasów. Jakieś ryby, kiszonki, alkohol. Usiądziemy sobie, wypijemy. Co ty na to? Masz ty w ogóle wolny wieczór?
Zaciągnęłam się dymem, jednocześnie poczułam, jak kawałek gorzkiego tytoniu przykleił mi się do języka.
-Siądziemy i... przetrawimy to… to wszystko - to mówiąc, splunęłam na piękny, wymuskanych chodnik. Jednak gorycz w ustach nadal pozostała. - Nie zdzierżę tego na trzeźwo.
Zerknęłam jeszcze badawczo na Sebastiana.
-Mam nadzieję, że nie boisz się takich uroczych miejsc jak Nokturn? Wszyscy tu pierdolca dostają, jak tylko słyszą tę nazwę. - uśmiechnęłam się kącikami ust. - Bo wiesz, nie pamiętam czy ci mówiłam, ale aktualnie tam mieszkam.
To ostatnie słowo wypowiedziałam, mocno akcentując każdą sylabę.
Poszliśmy dalej, mijając ludzi, gapiących się w scenę jak sroka w pizdę. Najważniejsze wydarzenia już się skończyły, a propagandowe pierdolenie śpiewaczki o chwalebnej śmierci, już mnie nie interesowało. Niech kogo innego karmią takim gównem - ot połowę ludzi na placu, którzy z wielką chęcią to zjedzą i jeszcze poproszą o dokładkę. Oczywiście do momentu, kiedy na własnej skórze odczują, co to znaczy stracić kogoś bliskiego i mieć świadomość, że ci, co to zarządzili, siedzą sobie wygodnie skitrani w swoich pałacach. No tak. Niech zdycha prosty lud.
-Coś tak czuję, że chyba nici z naszych planów… - skrzywiłam się, obserwując kolejne podjeżdżające wypasione wozy, do których ładowały się tak zwane elity. - Wiesz co, pierdolmy to. Mam w domu trochę pochowanych zapasów. Jakieś ryby, kiszonki, alkohol. Usiądziemy sobie, wypijemy. Co ty na to? Masz ty w ogóle wolny wieczór?
Zaciągnęłam się dymem, jednocześnie poczułam, jak kawałek gorzkiego tytoniu przykleił mi się do języka.
-Siądziemy i... przetrawimy to… to wszystko - to mówiąc, splunęłam na piękny, wymuskanych chodnik. Jednak gorycz w ustach nadal pozostała. - Nie zdzierżę tego na trzeźwo.
Zerknęłam jeszcze badawczo na Sebastiana.
-Mam nadzieję, że nie boisz się takich uroczych miejsc jak Nokturn? Wszyscy tu pierdolca dostają, jak tylko słyszą tę nazwę. - uśmiechnęłam się kącikami ust. - Bo wiesz, nie pamiętam czy ci mówiłam, ale aktualnie tam mieszkam.
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Musiał odszczeknąć, nie mógł się przecież powstrzymać przed kolejnym komentarzem, który Claire przyjęła z rozbawionym uśmiechem. Niegdyś doprowadzał ją do szewskiej pasji tymi wszystkimi docinkami, zapewne swoją złością będąc dlań wyłącznie wodą na młyn. Jedyne co zastanawiała się czy to wiek sprawił, że zdążył tak złagodnieć w ripostach, a może dawał jej taryfę ulgową ze względu na okoliczności, dobrze wiedząc, że gdyby rzeczywiście ją obraził, nie miałaby żadnych oporów przed ściąganiem na siebie spojrzeń plotkarzy i zwyczajnym opuszczeniem uroczystości.
- Spróbuj i powiedz mi, czy warto. - Oboje rodziców stale naciskało na najstarszą córkę, pragnąc by ustatkowała się wreszcie i przyniosła im dumę, przyjmując rolę żony oraz matki. Niedoczekanie!, powtarzała stale Claire, zagorzale twierdząc, że obecna droga to jej własny wybór. Czy gdyby miała możliwość zmiany, zdecydowałaby się?
Zadane pytanie zbyła wzruszeniem ramion i miną niewiniątka. Nie będzie się przecież tłumaczyć, ani tym bardziej udawać, że wcale mu się nie przygląda, czym tylko kopałaby sobie własny grób. Był to pierwszy raz od wielu lat, kiedy tak często i na tak długo mogła mieć go na wyciągnięcie ręki, czego świadomość budziła w niej zaskakujące ciepło, do jakiego nie zamierzała się przyznawać.
Kiedy wszyscy zasłużeni otrzymali już swoje odznaczenia, na scenę wyszła śpiewaczka, której głos Fancourt zdawała się słyszeć po raz pierwszy. Smętna melodia miała zapewne poruszać serca i wyciskać łzy z oczu, jednak jedyne, na co mogła się zdobyć łamaczka klątw, to wyrażające znużenie oraz niecierpliwość westchnienie. Daleko jej było do podobnych sentymentów, darowała sobie więc próbę wczucia w śpiewany tekst czy zawodzące drżeniem smyczki. Spojrzała z ukosa na towarzyszącego jej czarodzieja, chcąc sprawdzić czy coś zmieniło się w jego nastawieniu do podobnych występów od początku wydarzenia. Może otrzymane odznaczenie skruszyło jego serce i przejął się losem wojujących o wolność żołnierzy?
- W kuluarach ciąg dalszy przedstawienia, uściski rąk, wymiana uprzejmości? - zwróciła się do niego, kiedy po wszystkich występach podnosili się już z miejsc. - Mam nadzieję, że są dobrze zaopatrzeni. - Pozwoliła sobie na przebiegły uśmiech; wrażenia z dzisiejszego dnia, zarówno wyjście w towarzystwie Cilliana, przebywanie wśród bogatej śmietanki, jak i otrzymany wcześniej list od matki, który zdążył napsuć jej krwi, wymagały odpowiedniej dawki alkoholu dla zdystansowania się i oczyszczenia umysłu. Pozostawiona w domu piersiówka miała nie kusić, celem było sprawianie wrażenia porządnej, tylko właściwie przed kim? Towarzyszący jej czarodziej dobrze znał jej słabości, opinia innych wcale jej nie interesowała, a charakter wydarzenia i tak nie zmusił ich do stałego utrzymania powagi - skąd więc ta chęć zmiany?
Korzystając z ramienia Macnaira ruszyła między rzędami wysypujących się z siedzeń osób. Z wysoko uniesioną głową oraz przepełniona spokojem, nie zwracała uwagi na spojrzenia oraz szepty potencjalnie kręcących się wokół Cilliana kobiet. Jutro wszystko miało wrócić do normalności, lecz dziś był tutaj z nią, zamierzała więc wykorzystać swój czas do granic możliwości.
| zt dla Claire i Cilliana
- Spróbuj i powiedz mi, czy warto. - Oboje rodziców stale naciskało na najstarszą córkę, pragnąc by ustatkowała się wreszcie i przyniosła im dumę, przyjmując rolę żony oraz matki. Niedoczekanie!, powtarzała stale Claire, zagorzale twierdząc, że obecna droga to jej własny wybór. Czy gdyby miała możliwość zmiany, zdecydowałaby się?
Zadane pytanie zbyła wzruszeniem ramion i miną niewiniątka. Nie będzie się przecież tłumaczyć, ani tym bardziej udawać, że wcale mu się nie przygląda, czym tylko kopałaby sobie własny grób. Był to pierwszy raz od wielu lat, kiedy tak często i na tak długo mogła mieć go na wyciągnięcie ręki, czego świadomość budziła w niej zaskakujące ciepło, do jakiego nie zamierzała się przyznawać.
Kiedy wszyscy zasłużeni otrzymali już swoje odznaczenia, na scenę wyszła śpiewaczka, której głos Fancourt zdawała się słyszeć po raz pierwszy. Smętna melodia miała zapewne poruszać serca i wyciskać łzy z oczu, jednak jedyne, na co mogła się zdobyć łamaczka klątw, to wyrażające znużenie oraz niecierpliwość westchnienie. Daleko jej było do podobnych sentymentów, darowała sobie więc próbę wczucia w śpiewany tekst czy zawodzące drżeniem smyczki. Spojrzała z ukosa na towarzyszącego jej czarodzieja, chcąc sprawdzić czy coś zmieniło się w jego nastawieniu do podobnych występów od początku wydarzenia. Może otrzymane odznaczenie skruszyło jego serce i przejął się losem wojujących o wolność żołnierzy?
- W kuluarach ciąg dalszy przedstawienia, uściski rąk, wymiana uprzejmości? - zwróciła się do niego, kiedy po wszystkich występach podnosili się już z miejsc. - Mam nadzieję, że są dobrze zaopatrzeni. - Pozwoliła sobie na przebiegły uśmiech; wrażenia z dzisiejszego dnia, zarówno wyjście w towarzystwie Cilliana, przebywanie wśród bogatej śmietanki, jak i otrzymany wcześniej list od matki, który zdążył napsuć jej krwi, wymagały odpowiedniej dawki alkoholu dla zdystansowania się i oczyszczenia umysłu. Pozostawiona w domu piersiówka miała nie kusić, celem było sprawianie wrażenia porządnej, tylko właściwie przed kim? Towarzyszący jej czarodziej dobrze znał jej słabości, opinia innych wcale jej nie interesowała, a charakter wydarzenia i tak nie zmusił ich do stałego utrzymania powagi - skąd więc ta chęć zmiany?
Korzystając z ramienia Macnaira ruszyła między rzędami wysypujących się z siedzeń osób. Z wysoko uniesioną głową oraz przepełniona spokojem, nie zwracała uwagi na spojrzenia oraz szepty potencjalnie kręcących się wokół Cilliana kobiet. Jutro wszystko miało wrócić do normalności, lecz dziś był tutaj z nią, zamierzała więc wykorzystać swój czas do granic możliwości.
| zt dla Claire i Cilliana
Wyglądało na to, że uroczystości powoli dobiegały końca. Po występie śpiewaczki goście powoli zaczęli podnosić się ze swoich miejsc i kierować się do wyjścia. Goście honorowi zmierzali do powozów by udać się na after party. Lucien sam przez moment się zastanawiał czy się tam nie udać. Nadal nie podjął decyzji, postanawiając, że może podczas drogi powrotnej odpowiedź sama do niego przyjdzie.
Wiedząc, że kiedy tylko opuści miejsce uroczystości wejdzie w deszcz i z całą pewnością chłodne powietrze, a naprawdę średnio mu się to widziało. Jakie wyjście jednak miał? Jedyne co mógł to odwlekać tą chwilę najdłużej jak się dało. To i tak było dla niego wielkie wydarzenie, że opuścił mury muzeum i wyszedł do ludzi. Nigdy nie był odludkiem czy stronił od ludzi, jednak praca zabierała mu tyle czasu, że po prostu zapominał, że jeszcze przydałoby się socjalizować.
Ruszył się ze swojego miejsca dopiero w momencie, kiedy w przednich rzędach został już mało kto. Poprawił swój płaszcz, wygładzając jego materiał, po czym powoli zaczął się kierować w kierunku wyjścia. Kątem oka dostrzegł swoją kuzynkę i mimowolnie uśmiechnął się łagodnie. Nie mógł się nacieszyć jej widokiem i tym jak pięknie wyglądała. Ostatnio trochę zaniedbał ich relację i chyba była najwyższa pora aby znów zacząć ze sobą rozmawiać. Był przekonany, że Belvina uraczy go ciekawymi opowieściami i kto wie, może przybliży mu bardziej postać pana Macnair’a, któremu dzisiaj towarzyszyła. Może nie wyglądał, ale lubił ploteczki. Nie bez powodu prenumerował Czarownicę i poczytywał sobie czasami siedząc w biurze, oczywiście kiedy miał czas. Mało kto wiedział o jego małym grzeszku.
Myśląc o tym i nie rozglądając się specjalnie na boki, w pewnym momencie na kogoś wpadł. Na samym początku myślał, że wpadł na jakieś dziecko, biorąc pod uwagę niski wzrost. Dopiero po chwili, kiedy się przyjrzał dokładniej, zdał sobie sprawę, że wpadł na niskiego wzrostu kobietę.
- Bardzo panią przepraszam, nie miałem najmniejszego zamiaru na panią wpaść. Mam nadzieję, że nic się pani nie stało? - odezwał się od razu, patrząc na kobietę z góry, no bo jednak był od niej sporo wyższy.
Po chwili dostrzegł również towarzyszącego jej mężczyznę, który w porównaniu do niej, prezentował się nie specjalnie wyjściowo. W głowie Lucien pokusił się o komentarz, że wyglądał raczej jak obdartus, przy eleganckiej kobiecie, nawet jeśli kobieta miała na sobie garnitur i tak prezentowała się lepiej od swojego towarzysza.
- Jeszcze raz panią przepraszam i życzę miłego wieczoru. - dodał po chwili wracając spojrzeniem do pokrzywdzonej, po czym lekko skinął jej głową i ruszył już przed siebie, by po chwili zniknąć w ciemności nocy, nadal nie wiedząc czy uda się do Wenus czy nie.
zt
Wiedząc, że kiedy tylko opuści miejsce uroczystości wejdzie w deszcz i z całą pewnością chłodne powietrze, a naprawdę średnio mu się to widziało. Jakie wyjście jednak miał? Jedyne co mógł to odwlekać tą chwilę najdłużej jak się dało. To i tak było dla niego wielkie wydarzenie, że opuścił mury muzeum i wyszedł do ludzi. Nigdy nie był odludkiem czy stronił od ludzi, jednak praca zabierała mu tyle czasu, że po prostu zapominał, że jeszcze przydałoby się socjalizować.
Ruszył się ze swojego miejsca dopiero w momencie, kiedy w przednich rzędach został już mało kto. Poprawił swój płaszcz, wygładzając jego materiał, po czym powoli zaczął się kierować w kierunku wyjścia. Kątem oka dostrzegł swoją kuzynkę i mimowolnie uśmiechnął się łagodnie. Nie mógł się nacieszyć jej widokiem i tym jak pięknie wyglądała. Ostatnio trochę zaniedbał ich relację i chyba była najwyższa pora aby znów zacząć ze sobą rozmawiać. Był przekonany, że Belvina uraczy go ciekawymi opowieściami i kto wie, może przybliży mu bardziej postać pana Macnair’a, któremu dzisiaj towarzyszyła. Może nie wyglądał, ale lubił ploteczki. Nie bez powodu prenumerował Czarownicę i poczytywał sobie czasami siedząc w biurze, oczywiście kiedy miał czas. Mało kto wiedział o jego małym grzeszku.
Myśląc o tym i nie rozglądając się specjalnie na boki, w pewnym momencie na kogoś wpadł. Na samym początku myślał, że wpadł na jakieś dziecko, biorąc pod uwagę niski wzrost. Dopiero po chwili, kiedy się przyjrzał dokładniej, zdał sobie sprawę, że wpadł na niskiego wzrostu kobietę.
- Bardzo panią przepraszam, nie miałem najmniejszego zamiaru na panią wpaść. Mam nadzieję, że nic się pani nie stało? - odezwał się od razu, patrząc na kobietę z góry, no bo jednak był od niej sporo wyższy.
Po chwili dostrzegł również towarzyszącego jej mężczyznę, który w porównaniu do niej, prezentował się nie specjalnie wyjściowo. W głowie Lucien pokusił się o komentarz, że wyglądał raczej jak obdartus, przy eleganckiej kobiecie, nawet jeśli kobieta miała na sobie garnitur i tak prezentowała się lepiej od swojego towarzysza.
- Jeszcze raz panią przepraszam i życzę miłego wieczoru. - dodał po chwili wracając spojrzeniem do pokrzywdzonej, po czym lekko skinął jej głową i ruszył już przed siebie, by po chwili zniknąć w ciemności nocy, nadal nie wiedząc czy uda się do Wenus czy nie.
zt
Lucien Cassidy
Zawód : znawca sztuki, symbolista i malarz
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Malarstwo polega przede wszystkim na patrzeniu.
OPCM : 9 +1
UROKI : 6 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Najchętniej pojechałby już do domu. Może jakiś czas temu polubił pojawianie się w towarzystwie, a dzisiaj poczuł się bardzo wyróżniony otrzymując dwa ordery, które w tym momencie dumnie błyszczały na jego piersi. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie był specjalnie w nastroju na świętowanie i znów uaktywniła się w nim krew Burke’ów, szarych eminencji, obserwujących wszystkich z kąta. Niestety nie było mu to dane. Miał obowiązki do wypełnienia, a dzisiejszym obowiązkiem było pojechanie do Wenus. Nawet jeśli nie miał zamiaru zabawić tam jakoś specjalnie długo to jednak należało się tam pojawić. Z drugiej strony dawno tam nie był, nie pamiętał kiedy ostatnio był tam gościem. Może to będzie dobra okazja aby nabrać nowych inspiracji, w końcu przymierzał się do remontu Palarni, a duża ilość pomysłów na dekoracje i aranżacje nigdy nikomu nie zaszkodziła.
Kiedy panna Vanity wyszła na scenę i rozpoczęła swój występ, spojrzał w tamtym kierunku. Nie był fanem sztuki, nie znał się tak naprawdę. Potrafił jednak docenić piękny głos, którym śpiewaczka definitywnie dysponowała. Nie wsłuchiwał się jednak w treść pieśni, w dużej mierze dlatego, że jego myśli powędrowały w kierunku żony. Charlotta z pewnością byłaby oczarowana, ona kochała sztukę. Po chwili Xavier złapał się na tym, że zaczął bawić się obrączką...obrączką, która nadal widniała na jego palcu. Nie zdjął jej, nie chciał jej jeszcze zdejmować. Wiedział, że w końcu nadejdzie ten dzień, ale nie było to dzisiaj.
Gdy artystka zakończyła swój występ, razem zresztą nagrodził ją brawami. Goście zaczęli podnosić się ze swoich miejsc. Czyli nadszedł czas na opuszczenie placu i udanie się na zaplanowany bankiet.
- Lady Odetto, Lady, Lordzie Lestrange, do zobaczenia na bankiecie. - odezwał się, kierując spojrzenie na osoby siedzące z nim w rzędzie, po czym podniósł się z fotela.
Wyprostował poły marynarki dłonią, po czym ruszył po czerwonym dywanie w kierunku swojego powozu. Po drodze mimowolnie spojrzał w kierunku fotoreporterów, a przez myśl mu przemknęło, że z całą pewnością poświęcą temu wydarzeniu sporą cześć kolejnej gazety.
Kilka chwil później zniknął we wnętrzu powozu i ruszył w kierunku restauracji Wenus.
zt
Kiedy panna Vanity wyszła na scenę i rozpoczęła swój występ, spojrzał w tamtym kierunku. Nie był fanem sztuki, nie znał się tak naprawdę. Potrafił jednak docenić piękny głos, którym śpiewaczka definitywnie dysponowała. Nie wsłuchiwał się jednak w treść pieśni, w dużej mierze dlatego, że jego myśli powędrowały w kierunku żony. Charlotta z pewnością byłaby oczarowana, ona kochała sztukę. Po chwili Xavier złapał się na tym, że zaczął bawić się obrączką...obrączką, która nadal widniała na jego palcu. Nie zdjął jej, nie chciał jej jeszcze zdejmować. Wiedział, że w końcu nadejdzie ten dzień, ale nie było to dzisiaj.
Gdy artystka zakończyła swój występ, razem zresztą nagrodził ją brawami. Goście zaczęli podnosić się ze swoich miejsc. Czyli nadszedł czas na opuszczenie placu i udanie się na zaplanowany bankiet.
- Lady Odetto, Lady, Lordzie Lestrange, do zobaczenia na bankiecie. - odezwał się, kierując spojrzenie na osoby siedzące z nim w rzędzie, po czym podniósł się z fotela.
Wyprostował poły marynarki dłonią, po czym ruszył po czerwonym dywanie w kierunku swojego powozu. Po drodze mimowolnie spojrzał w kierunku fotoreporterów, a przez myśl mu przemknęło, że z całą pewnością poświęcą temu wydarzeniu sporą cześć kolejnej gazety.
Kilka chwil później zniknął we wnętrzu powozu i ruszył w kierunku restauracji Wenus.
zt
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, gospodarz Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Przechylił lekko głowę i ciężko westchnął. W pełni się z nią zgadzał. Słowa jego półgobliniej towarzyszki nie oznaczały tego, że miał zamilknąć na dłuższy czas i dlatego chciał zabrać głos. Miał pojęcie o czym ona mówiła.
— Gdy idę na piwo to zwykle nie interesuje mnie nic innego, niż zawartość mojego kufla. Czasem mam towarzystwo lokalnych moczymord i nie jestem na tyle uprzejmy, by im stawiać. Wiesz, jak to się kończy... ja chcę mieć co jeść, pełny kufel i miejsce do spania, a zamiast tego obijam ich po gębach albo rzygam dalej, niż widzę gdy dostanę o jeden raz za dużo w bebech — Skomentował burkliwie słowa przyjaciółki, zgadzając się z tym, że zawsze tak jest w ich parszywym życiu.
Nie wylewał za kołnierz, ale w swoim odczuciu nie stoczył się do rynsztoka. Jeszcze na tym zasranym świecie istniało coś, co całkiem skutecznie trzymało go na powierzchni, w względnym pionie. Za taką kotwicę można uznać rodzinę, nawet jeśli ona miała zbyt do tych drugich fanatyków walczących w swoim mniemaniu za słuszną sprawę. To samo robili ci pierwsi, tylko najwyraźniej skuteczniej i rozmachem. Patrząc na tę farsę, na którą się załapali ze Zlatą.
— Też bym poszedł gdyby rozdawali darmowe żarcie. Co dokładnie tam się odjebało? Ciebie zadeptać nie jest trudno, ale na to się nie pisałaś — Dodał kiwając przy tym lekko głową. Nie zawsze sięgał po prasę. Teraz miał szansę dowiedzieć się wszystkiego z pierwszej ręki. Tak najlepiej było się dowiadywać. Poklepał Raskolnikovą po ramieniu, na swój sposób pokrzepiająco.
Propagandowe wycie gwiazdy estrady prosiło się w pierwszej kolejności o donośne wygwizdanie. Nie dlatego, że artystka nie umiała śpiewać. Dlatego, że śpiewała gównianą piosenkę. Przesuwanie granic fanatyzmu i kreatywność w tej materii jeszcze bardziej umacniały go w przekonaniu, że od tych ludzi należało trzymać się z daleka i nie podążać za ich chorą ideologią.
— Nie jesteśmy zaproszeni — Wyburczał. Dobrze byłoby zjeść coś wykwintnego. Coś, czego on nie musiał upolować, oprawić i przygotować. Restauracje były miejscem publicznym, a nie jakimś prywatnym folwarkiem. Podrapał się po zarośniętym policzku. — Brzmi doskonale. Tego potrzebowałem. Nie mam innych planów — Stwierdził z krzywym uśmiechem. Ryby i kiszonki oraz alkohol to aż nadto. Wszystko mu odpowiadało. Zakładał, że Zlata nie będzie polewać symbolicznie i wylezie od niej dopiero na drugi dzień o bliżej nieokreślonej godzinie. To było lepsze, niż siedzieć w domu. Zwłaszcza teraz, na chwilę przed pełnią.
— Alkohol to wszystko wypłucze. Oni wszyscy powinni wykrwawić się przez dupy — Zawtórował półgoblince, samemu spluwając na chodnik pod ich stopami. Był niemal całkowicie pewien, że Raskolnikova nie podważy jego zdania.
— Uwielbiam tak urocze miejsca — Przyznał z tym samym krzywym uśmiechem. Zdawał się się ignorować fakt, że ta ulica cieszyła się bardzo złą sławą. Miała swoje zalety, gdyż tam raczej nikt nie pytał o to, kim się było, co się robiło albo nikt nie patrzył na noszone na grzbiecie łachy. — Wspominałaś — Przypomniał jej. Nie znali się od wczoraj, ale dzisiaj odwiedzi norę, w której mieszkała. Na Nokturnie nie spodziewał się wyższego standardu. Byleby szczurów nie było.
Tak sobie szli, gdy jakiś czarodziej wpadł na Zlatę. Rozumiał, że ona była kurduplem, ale wypadało patrzeć pod nogi zamiast leźć na ślepo. Nie do końca dało się to skomentować dosadnie, we wszechobecnym prostackim tonie. Mężczyzna zachował się nad wyraz kulturalnie i do niczego nie można było się przyczepić. Przynajmniej w tej kwestii. Choć gdyby ktoś na niego wpadł to najpewniej teraz dostałby po mordzie. Spostrzegł to, że czarodziej mu się przygląda, dlatego spojrzał na niego spode łba.
— Ty to naprawdę powinnaś przestać pchać się na takie spędy. Tak się kończy, gdy ledwie odstajesz od ziemi — Zasugerował Zlacie, która miała wątpliwie szczęście co do bycia tratowaną. Wcisnął dłonie do kieszeni płaszcza, pochylając nieznacznie plecy gdy tak zmierzali w stronę Nokturnu.
/zt
— Gdy idę na piwo to zwykle nie interesuje mnie nic innego, niż zawartość mojego kufla. Czasem mam towarzystwo lokalnych moczymord i nie jestem na tyle uprzejmy, by im stawiać. Wiesz, jak to się kończy... ja chcę mieć co jeść, pełny kufel i miejsce do spania, a zamiast tego obijam ich po gębach albo rzygam dalej, niż widzę gdy dostanę o jeden raz za dużo w bebech — Skomentował burkliwie słowa przyjaciółki, zgadzając się z tym, że zawsze tak jest w ich parszywym życiu.
Nie wylewał za kołnierz, ale w swoim odczuciu nie stoczył się do rynsztoka. Jeszcze na tym zasranym świecie istniało coś, co całkiem skutecznie trzymało go na powierzchni, w względnym pionie. Za taką kotwicę można uznać rodzinę, nawet jeśli ona miała zbyt do tych drugich fanatyków walczących w swoim mniemaniu za słuszną sprawę. To samo robili ci pierwsi, tylko najwyraźniej skuteczniej i rozmachem. Patrząc na tę farsę, na którą się załapali ze Zlatą.
— Też bym poszedł gdyby rozdawali darmowe żarcie. Co dokładnie tam się odjebało? Ciebie zadeptać nie jest trudno, ale na to się nie pisałaś — Dodał kiwając przy tym lekko głową. Nie zawsze sięgał po prasę. Teraz miał szansę dowiedzieć się wszystkiego z pierwszej ręki. Tak najlepiej było się dowiadywać. Poklepał Raskolnikovą po ramieniu, na swój sposób pokrzepiająco.
Propagandowe wycie gwiazdy estrady prosiło się w pierwszej kolejności o donośne wygwizdanie. Nie dlatego, że artystka nie umiała śpiewać. Dlatego, że śpiewała gównianą piosenkę. Przesuwanie granic fanatyzmu i kreatywność w tej materii jeszcze bardziej umacniały go w przekonaniu, że od tych ludzi należało trzymać się z daleka i nie podążać za ich chorą ideologią.
— Nie jesteśmy zaproszeni — Wyburczał. Dobrze byłoby zjeść coś wykwintnego. Coś, czego on nie musiał upolować, oprawić i przygotować. Restauracje były miejscem publicznym, a nie jakimś prywatnym folwarkiem. Podrapał się po zarośniętym policzku. — Brzmi doskonale. Tego potrzebowałem. Nie mam innych planów — Stwierdził z krzywym uśmiechem. Ryby i kiszonki oraz alkohol to aż nadto. Wszystko mu odpowiadało. Zakładał, że Zlata nie będzie polewać symbolicznie i wylezie od niej dopiero na drugi dzień o bliżej nieokreślonej godzinie. To było lepsze, niż siedzieć w domu. Zwłaszcza teraz, na chwilę przed pełnią.
— Alkohol to wszystko wypłucze. Oni wszyscy powinni wykrwawić się przez dupy — Zawtórował półgoblince, samemu spluwając na chodnik pod ich stopami. Był niemal całkowicie pewien, że Raskolnikova nie podważy jego zdania.
— Uwielbiam tak urocze miejsca — Przyznał z tym samym krzywym uśmiechem. Zdawał się się ignorować fakt, że ta ulica cieszyła się bardzo złą sławą. Miała swoje zalety, gdyż tam raczej nikt nie pytał o to, kim się było, co się robiło albo nikt nie patrzył na noszone na grzbiecie łachy. — Wspominałaś — Przypomniał jej. Nie znali się od wczoraj, ale dzisiaj odwiedzi norę, w której mieszkała. Na Nokturnie nie spodziewał się wyższego standardu. Byleby szczurów nie było.
Tak sobie szli, gdy jakiś czarodziej wpadł na Zlatę. Rozumiał, że ona była kurduplem, ale wypadało patrzeć pod nogi zamiast leźć na ślepo. Nie do końca dało się to skomentować dosadnie, we wszechobecnym prostackim tonie. Mężczyzna zachował się nad wyraz kulturalnie i do niczego nie można było się przyczepić. Przynajmniej w tej kwestii. Choć gdyby ktoś na niego wpadł to najpewniej teraz dostałby po mordzie. Spostrzegł to, że czarodziej mu się przygląda, dlatego spojrzał na niego spode łba.
— Ty to naprawdę powinnaś przestać pchać się na takie spędy. Tak się kończy, gdy ledwie odstajesz od ziemi — Zasugerował Zlacie, która miała wątpliwie szczęście co do bycia tratowaną. Wcisnął dłonie do kieszeni płaszcza, pochylając nieznacznie plecy gdy tak zmierzali w stronę Nokturnu.
/zt
Sebastian Bartius
Zawód : Myśliwy, taksydermista
Wiek : 50
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don’t shake me
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
OPCM : 14 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 6
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Przyglądała mu się z uśmieszkiem, czując nadal dominujące rozbawienie, że to jednak to nieszczęsne Suffolk. Hrabstwo z którego uciekła w dzieciństwie, a później sporadycznie wracała, nagle znajdowało się w rękach mężczyzny z którym od pewnego czasu była. Ziemie z których pochodziła, najwyraźniej upominały się o zainteresowanie świata. Kącik jej ust drgnął wyraźnie, kiedy zauważyła uśmiech błąkający się po twarzy Drew. Ledwie cień, ale wystarczyło, aby dostrzegła jego reakcję.
- Aż tak bardzo chcesz wejść między Blythe’ów? Nie wiesz, na co się piszesz.- stwierdziła tylko na pozór poważnie.- Pierwsze spotkanie może być największym wyzwaniem i niemiłym zderzeniem z rzeczywistością, jakie przyjdzie ci przeżyć w całym swoim życiu.- dodała, jawnie żartując. Blythe byli trudni, specyficzni i nieufni w stosunku do obcych, ale nie wątpiła, że nie będą wrodzy wobec Macnaira. W końcu przejawiał wszelkie cechy poglądowe, które tak bardzo sobie cenili na przestrzeni lat.
Słuchała kolejnych nazwisk, ponownego wywoływania tych samych osób. Zerknęła na Drew, kiedy znów wstał, aby zająć miejsce na scenie. Cieszyło ją to, fakt, że był doceniany za wszystko, co robił. Każdy jeden raz, gdy wracał do mieszkania lub kiedy jeszcze parę miesięcy temu w różnym stanie, odwiedzał ją, był w tym momencie nagradzany. Każda odniesiona przez niego rana i upór, jaki posiadał, by osiągać więcej, składały się na kolejne odznaczenia. Nie tylko arystokraci zasługiwali na uwagę, a wręcz przeciwnie, ci, którzy nie nazwiskiem zyskiwali wszystko, a każdym kolejnym krokiem, pokonując powolną drogę. Właśnie oni, powinni przyciągać spojrzenie i istnieć na stronach gazet czy w rozmowach poruszanych między ludźmi. Względem siebie, sama nie wiedziała, czy chciałaby również tam stanąć, czuć na sobie spojrzenia innych. Nie potrzebowała medali, aby wiedzieć, co potrafi. Za dowód umiejętności wystarczyło jej to, że obok siedział Drew. Trafiał pod jej opiekę, tak często, jak tylko była konieczność i dzięki temu, udowadniała sobie, że to czego nauczyła się z czasem, dawało efekty i wraz z kolejnymi miesiącami czy latami miało być tylko skuteczniejsze. Mimo to czuła w kościach, że przyjdzie jej jeszcze wyjść z tej komfortowej otoczki, że chociaż nikt jej do tego nie zmusi, to sama w końcu zrobi ten jeden krok.
Spojrzała na Drew, kiedy usiadł obok. Dyskretnie wyciągnęła rękę i na chwilę splotła palce ich dłoni.
- Nie za ciężko ci już z nimi? – spytała lekkim tonem, delikatnie przechylając się w jego stronę, aby nikt postronny nie mógł usłyszeć tej drobnej zaczepki. Kiedy część wydarzenia najwyraźniej dobiegała końca, skupiła swoją uwagę już tylko na mężczyźnie, nie przejmując się otoczeniem. Wokół zrobiło się trochę głośniej, co zachęciło, aby podjąć dłuższą rozmowę, nieprzerywaną oklaskami czy kolejnymi osobami wyczytywanymi przez mistrza ceremonii.- Myślisz, że ktoś zauważy, jeśli nie dotrzemy na bankiet w Wenus? – spytała z uśmiechem. Nie miała nic przeciwko, by zjawić się tam, skoro już wcisnęła się w sukienkę i znalazła tutaj. Jednak wystarczyło jedno jego słowo, by bez żalu zmienić plan na resztę wieczoru.
- Aż tak bardzo chcesz wejść między Blythe’ów? Nie wiesz, na co się piszesz.- stwierdziła tylko na pozór poważnie.- Pierwsze spotkanie może być największym wyzwaniem i niemiłym zderzeniem z rzeczywistością, jakie przyjdzie ci przeżyć w całym swoim życiu.- dodała, jawnie żartując. Blythe byli trudni, specyficzni i nieufni w stosunku do obcych, ale nie wątpiła, że nie będą wrodzy wobec Macnaira. W końcu przejawiał wszelkie cechy poglądowe, które tak bardzo sobie cenili na przestrzeni lat.
Słuchała kolejnych nazwisk, ponownego wywoływania tych samych osób. Zerknęła na Drew, kiedy znów wstał, aby zająć miejsce na scenie. Cieszyło ją to, fakt, że był doceniany za wszystko, co robił. Każdy jeden raz, gdy wracał do mieszkania lub kiedy jeszcze parę miesięcy temu w różnym stanie, odwiedzał ją, był w tym momencie nagradzany. Każda odniesiona przez niego rana i upór, jaki posiadał, by osiągać więcej, składały się na kolejne odznaczenia. Nie tylko arystokraci zasługiwali na uwagę, a wręcz przeciwnie, ci, którzy nie nazwiskiem zyskiwali wszystko, a każdym kolejnym krokiem, pokonując powolną drogę. Właśnie oni, powinni przyciągać spojrzenie i istnieć na stronach gazet czy w rozmowach poruszanych między ludźmi. Względem siebie, sama nie wiedziała, czy chciałaby również tam stanąć, czuć na sobie spojrzenia innych. Nie potrzebowała medali, aby wiedzieć, co potrafi. Za dowód umiejętności wystarczyło jej to, że obok siedział Drew. Trafiał pod jej opiekę, tak często, jak tylko była konieczność i dzięki temu, udowadniała sobie, że to czego nauczyła się z czasem, dawało efekty i wraz z kolejnymi miesiącami czy latami miało być tylko skuteczniejsze. Mimo to czuła w kościach, że przyjdzie jej jeszcze wyjść z tej komfortowej otoczki, że chociaż nikt jej do tego nie zmusi, to sama w końcu zrobi ten jeden krok.
Spojrzała na Drew, kiedy usiadł obok. Dyskretnie wyciągnęła rękę i na chwilę splotła palce ich dłoni.
- Nie za ciężko ci już z nimi? – spytała lekkim tonem, delikatnie przechylając się w jego stronę, aby nikt postronny nie mógł usłyszeć tej drobnej zaczepki. Kiedy część wydarzenia najwyraźniej dobiegała końca, skupiła swoją uwagę już tylko na mężczyźnie, nie przejmując się otoczeniem. Wokół zrobiło się trochę głośniej, co zachęciło, aby podjąć dłuższą rozmowę, nieprzerywaną oklaskami czy kolejnymi osobami wyczytywanymi przez mistrza ceremonii.- Myślisz, że ktoś zauważy, jeśli nie dotrzemy na bankiet w Wenus? – spytała z uśmiechem. Nie miała nic przeciwko, by zjawić się tam, skoro już wcisnęła się w sukienkę i znalazła tutaj. Jednak wystarczyło jedno jego słowo, by bez żalu zmienić plan na resztę wieczoru.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pomnik Cronusa Wyzwoliciela
Szybka odpowiedź