Pomnik Cronusa Wyzwoliciela
Strona 13 z 14 • 1 ... 8 ... 12, 13, 14
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pomnik Cronusa Wyzwoliciela
Po całkowitym przejęciu stolicy przez czarodziejów i ustaniu walk, dla upamiętnienia zwycięstwa nad mugolami tuż przed Pałacem Buckingham postawiono wzniosły pomnik na cześć nowego Ministra Magii. Pomnik Wyzwoliciela, wyjątkowo utalentowanego autora, brytyjskiego rzeźbiarza, Aikena Cattermole przedstawia półnagą sylwetkę Cronusa Malfoya odrywającego głowę ostatniemu stąpającemu po londyńskich ziemiach mugolowi. Pomnik jest wyjątkowy — z kamiennej głowy mocno osadzonej w wyciągniętej dłoni ministra nieustannie sączy się krew. Czy prawdziwa — mecenasi sztuki nie mają pewności. Oczywiste jest jednak, że wykonana z bałkańskiego marmuru statua wzbudza ogromny podziw. Plotki głoszą, że każdy kto nabierze w dłonie sączącej się posoki i wysmaruje nią twarz sprowadzi na siebie uśmiech fortuny.
W innej sytuacji rzuciłbym kiepskim dowcipem tudzież zaśmiał się wymownie, jednakże wówczas pozwoliłem sobie jedynie na pełniejszy, nieco ironiczny uśmiech. -Póki co niewiele o nich wiem, a to poważny błąd- szepnąłem do jej ucha zaraz po tym, jak nieznacznie nachyliłem się w jej kierunku. -Gorsze niż wszystko to, z czym do ciebie przyszedłem do tej pory?- dodałem posyłając jej wymowne spojrzenie. Jeśli faktycznie jej rodzina była trudniejsza niżeli wszystkie wyprawy, misje oraz pojedynki, jakie miałem za sobą, to musiałem porządnie się do tego spotkania przygotować. Nie zamierzałem przynieść jej wstydu, pokazać się z najgorszej strony, jednakże miałem pewne słabe punkty, w tym brak cierpliwości w pewnych kwestiach, a zatem wiele zależało od nich samych.
-Troszeczkę- odparłem zerkając pobieżnie na odznaczenia. Nie była to do końca prawda, ale zdawałem sobie sprawę, iż jedynie żartowała. Byłem przekonany, iż nadejdzie moment, w którym i ona sama dostąpi podobnej dumy –fakt, jak wiele zmieniło się od naszego pierwszego spotkania wskazywał na wielką, wewnętrzną zmianę. Potrzebowała jedynie jeszcze nieco czasu.
Wsłuchałem się w słowa mistrza, a zaraz po tym piosenki mającej zwieńczyć oficjalną część ceremonii. Stanowiła kwintesencję zaszczytów, zachwycała i pozwalała każdemu przeżyć ją we własny sposób. Nigdy nie byłem zwolennikiem sztuki, nie widziałem w niej ukrytego piękna i nie rozumiałem oddania, z jakim wielu na nią spoglądało, jednakże dziś postanowiłem stanąć naprzeciw własnym przekonaniom i być może dostrzec w niej coś więcej. Kątem oka widziałem skupienie Belviny, poznałem się na jej artystycznej duszy i być może przyjdzie czas, abym dowiedział się o niej jeszcze więcej.
Zaraz po wybrzmieniu ostatnich nut zebrani powstali kierując się ku oczekującym na nich powozom. Uczyniłem to samo, choć nie byłem przekonany, co do przyjęcia w Wenus. Nie z powodu osób, jakie miały tam gościć, lecz swego rodzaju zmęczeniu ceremonią. Wiedziałem jednak, że niezjawienie się w progach restauracji byłoby nietaktem, dlatego pokręciłem przecząco głową na propozycję dziewczyny. -Nie musimy zostać długo- szepnąłem do jej ucha, po czym pomogłem wsiąść do powozu.
|zt
-Troszeczkę- odparłem zerkając pobieżnie na odznaczenia. Nie była to do końca prawda, ale zdawałem sobie sprawę, iż jedynie żartowała. Byłem przekonany, iż nadejdzie moment, w którym i ona sama dostąpi podobnej dumy –fakt, jak wiele zmieniło się od naszego pierwszego spotkania wskazywał na wielką, wewnętrzną zmianę. Potrzebowała jedynie jeszcze nieco czasu.
Wsłuchałem się w słowa mistrza, a zaraz po tym piosenki mającej zwieńczyć oficjalną część ceremonii. Stanowiła kwintesencję zaszczytów, zachwycała i pozwalała każdemu przeżyć ją we własny sposób. Nigdy nie byłem zwolennikiem sztuki, nie widziałem w niej ukrytego piękna i nie rozumiałem oddania, z jakim wielu na nią spoglądało, jednakże dziś postanowiłem stanąć naprzeciw własnym przekonaniom i być może dostrzec w niej coś więcej. Kątem oka widziałem skupienie Belviny, poznałem się na jej artystycznej duszy i być może przyjdzie czas, abym dowiedział się o niej jeszcze więcej.
Zaraz po wybrzmieniu ostatnich nut zebrani powstali kierując się ku oczekującym na nich powozom. Uczyniłem to samo, choć nie byłem przekonany, co do przyjęcia w Wenus. Nie z powodu osób, jakie miały tam gościć, lecz swego rodzaju zmęczeniu ceremonią. Wiedziałem jednak, że niezjawienie się w progach restauracji byłoby nietaktem, dlatego pokręciłem przecząco głową na propozycję dziewczyny. -Nie musimy zostać długo- szepnąłem do jej ucha, po czym pomogłem wsiąść do powozu.
|zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie czuł się dobrze w takim tłumie - dlaczego? Zawsze wśród ludzi potrafił odpocząć, ale nie tutaj - coś się działo z nim, czego zupełnie nie rozumiał. Był zły, zmieszany, smutny, chciało mu się śmiać. Nie potrafił wskazać dokładnej mieszanki i przyczyny tego wszystkiego co się w nim mieszało. Obrzydzenie? Do siebie? Do nich? Do tego całego placu i wszystkich tutaj zgromadzonych? Nie miał pojęcia, tym bardziej dlaczego takim problemem było dla niego podniesienie się i wyjście gdzieś dalej - jakby musiał tutaj siedzieć, nawet po czasie, w którym wyraźnie całe wydarzenie się zakończyło. Zdawało mu się, że nawet tego nie dosłyszał, że to miało miejsce. Powinien wstać, a jednak nie potrafił, zupełnie jakby jego całe ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Nie mógł wyciągnąć ręki z kieszeni, nie mógł nawet zmusić się do spojrzenia gdzieś w bok. Widział tych ludzi, którzy powoli zbierali się z placu - cieszyli się, plotkowali, rozmawiali. Dlaczego? Nie wiedzieli, co się działo zaraz jak się opuściło Londyn? Przecież ci ludzie, którzy tracili życia nie mordowali się sami!
Było mu niedobrze, kiedy tak coraz bardziej zwlekał.
Przymknął na moment oczy, powinien wstać i wrócić do Doliny Godryka. A może sprawdzić jeszcze port? Może powinien poszukać innego zajęcia? Może nie powinien dzisiaj wracać.
Chociaż wyłącznie się będą martwili. Nie powinni, ani James ani Sheila, nie powinien nie wracać na noc. Nawet jeśli coraz bardziej czuł, że potrzebował gdzieś się zaszyć to nie mógł przecież tego zrobić. Powinien po prostu wrócić do domu i uśmiechać się tak jak zawsze.
Wdech i wydech, zaraz podniósł się zajmowanej ławy, chociaż jego nogi zdawały się być tak słabe jak nigdy - nie rozumiał tego stanu, w którym się znajdywał. Jego własne ciało odmawiało mu współpracy i ruchów, odmawiało działania tak jak zawsze działało. Dlaczego? Przecież nic się nie działo, nic mu nie groziło. Nie zwracał na siebie uwagi, nikt go nie rozpoznał.
A jednak coś w środku go ściskało - jakiś dziwny lęk i strach. Zerknął jeszcze raz w stronę strażników, czując jak gardło mu się ściska. Odwrócił zaraz wzrok, kierując się na oślep w stronę, w którą szło kilka zaangażowanych rozmową czarodziejów. Wpadł na nich, nie będąc w stanie odmierzyć dokładnie swojego tempa. Było mu słabo.
- Przepraszam - wyburczał cicho, zaraz odbijając w drugą stronę, czym prędzej opuszczając plac, aby znaleźć się gdzieś poza Londynem i bezpiecznie móc się teleportować z powrotem do Doliny.
| Zt.
Było mu niedobrze, kiedy tak coraz bardziej zwlekał.
Przymknął na moment oczy, powinien wstać i wrócić do Doliny Godryka. A może sprawdzić jeszcze port? Może powinien poszukać innego zajęcia? Może nie powinien dzisiaj wracać.
Chociaż wyłącznie się będą martwili. Nie powinni, ani James ani Sheila, nie powinien nie wracać na noc. Nawet jeśli coraz bardziej czuł, że potrzebował gdzieś się zaszyć to nie mógł przecież tego zrobić. Powinien po prostu wrócić do domu i uśmiechać się tak jak zawsze.
Wdech i wydech, zaraz podniósł się zajmowanej ławy, chociaż jego nogi zdawały się być tak słabe jak nigdy - nie rozumiał tego stanu, w którym się znajdywał. Jego własne ciało odmawiało mu współpracy i ruchów, odmawiało działania tak jak zawsze działało. Dlaczego? Przecież nic się nie działo, nic mu nie groziło. Nie zwracał na siebie uwagi, nikt go nie rozpoznał.
A jednak coś w środku go ściskało - jakiś dziwny lęk i strach. Zerknął jeszcze raz w stronę strażników, czując jak gardło mu się ściska. Odwrócił zaraz wzrok, kierując się na oślep w stronę, w którą szło kilka zaangażowanych rozmową czarodziejów. Wpadł na nich, nie będąc w stanie odmierzyć dokładnie swojego tempa. Było mu słabo.
- Przepraszam - wyburczał cicho, zaraz odbijając w drugą stronę, czym prędzej opuszczając plac, aby znaleźć się gdzieś poza Londynem i bezpiecznie móc się teleportować z powrotem do Doliny.
| Zt.
Odznaczenia ciążyły mu na piersi, ale wypinał ją z dumą, zadzierając głowę wyżej, w wyniosłej, pewnej siebie pozie. Nie czarował także fałszywą skromnością — choć rzeczywiście nie sądził, że kiedykolwiek do tego dojdzie dziś nie mógłby być bardziej usatysfakcjonowany z obrotu zdarzeń. Kiedy zajmował miejsce w Wielkiej Sali obok tamtego chłopca; kiedy ten spojrzał na niego w sposób, który już wtedy świadczył o tym, że zostaną przyjaciółmi, nie przeczuwał, że jego losy potoczą się u jego boku w ten sposób, a oddanie i wierność, której nie był w stanie przysiąc nikomu nigdy doprowadzi go tak wysoko. Tamtego chłopca już nie było, podobnie jak nigdy nie było prawdziwej przyjaźni, a tylko ludzie, którzy byli mu potrzebni. Podążał za nim od tamtej chwili wierząc, że czegoś od niego się nauczy i dzięki jego charyzmie zyska w jego pobliżu.
Nie mylił się. Zyskał o wiele więcej.
Przycisnął bliżej ciała ugiętą w łokciu rękę, którą ujmowała młoda, eteryczna kobieta, dziewczynka, która ledwie osiągnęła dorosłość. Podobnie jak zawieszone na piersi ordery była jego ozdobą, być może równie wielką co wyjątkowe odznaczenia. Młoda, piękna, delikatna i radująca się z jego obecności. Rozsiewała czar wokół siebie, który sprawiał, że trudno mu było oderwać od niej wzrok. Uśmiechnął się szybko, słysząc jej słowa.
— Dziękuję, panno Lyon. — Złapał jej spojrzenie, pozwalając sobie patrzyć jej prosto w oczy znacznie dłużej, aż stało się to krępujące. Jej komplement go połechtał, uśmiechnął się i skinął głową. — Mam do zaoferowania od siebie znacznie więcej — przyrzekł solennie. — To dopiero przedsmak. Skromność bywa zwodnicza. Najlepiej człowieka opisują czyny, nie słowa — dodał ciszej i dotknął czule jej dłoni. Wiedział, że są na świeczniku. Wiedział, że im się przyglądają, reporterzy gazet, ludzie z towarzystwa. Chciał, by to wyglądało w ten sposób. Był w wieku i na pozycji, która dziś wymagała od niego poważnej postawy, a wychodząc z cienia jako samotny kawaler splamiłby wartości, o które walczył. Czy nie takiego powinni go widzieć? Troskliwego, eleganckiego i czarującego? Z odpowiednią kobietą u boku? — Mamy mnóstwo czasu, panno Lyon — odpowiedział jej, podprowadzając ją pod powóz, pomagając wejść do karocy i zająć miejsce, jednocześnie dbając o to, by deszcz nie zmoczył jej kreacji.
| zt
Nie mylił się. Zyskał o wiele więcej.
Przycisnął bliżej ciała ugiętą w łokciu rękę, którą ujmowała młoda, eteryczna kobieta, dziewczynka, która ledwie osiągnęła dorosłość. Podobnie jak zawieszone na piersi ordery była jego ozdobą, być może równie wielką co wyjątkowe odznaczenia. Młoda, piękna, delikatna i radująca się z jego obecności. Rozsiewała czar wokół siebie, który sprawiał, że trudno mu było oderwać od niej wzrok. Uśmiechnął się szybko, słysząc jej słowa.
— Dziękuję, panno Lyon. — Złapał jej spojrzenie, pozwalając sobie patrzyć jej prosto w oczy znacznie dłużej, aż stało się to krępujące. Jej komplement go połechtał, uśmiechnął się i skinął głową. — Mam do zaoferowania od siebie znacznie więcej — przyrzekł solennie. — To dopiero przedsmak. Skromność bywa zwodnicza. Najlepiej człowieka opisują czyny, nie słowa — dodał ciszej i dotknął czule jej dłoni. Wiedział, że są na świeczniku. Wiedział, że im się przyglądają, reporterzy gazet, ludzie z towarzystwa. Chciał, by to wyglądało w ten sposób. Był w wieku i na pozycji, która dziś wymagała od niego poważnej postawy, a wychodząc z cienia jako samotny kawaler splamiłby wartości, o które walczył. Czy nie takiego powinni go widzieć? Troskliwego, eleganckiego i czarującego? Z odpowiednią kobietą u boku? — Mamy mnóstwo czasu, panno Lyon — odpowiedział jej, podprowadzając ją pod powóz, pomagając wejść do karocy i zająć miejsce, jednocześnie dbając o to, by deszcz nie zmoczył jej kreacji.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Pisk w uszach odciął go od wszystkiego wokół, wykręcony żołądek palił, choć minęły mdłości, nie czuł prawie zapachu własnych rzygowin pod nogami, wsparte o kolana łokcie podpierały pochyloną w przód głowę, czasem kołyszącą się w przód i w tył. Można było to pomylić ze zmęczeniem wywołanym występem na scenie, lecz nie zrobiłby tego nikt, kto znał go trochę lepiej. Mógłby już stąd odejść. Zniknąć, przepaść. Ale paraliżował go lęk, który nie pozwolił mu podnieść głowy, a co dopiero wstać - i ruszyć przed siebie. Chciał krzyczeć, lecz tutaj nie mógł, chciał z bezradności rozszarpać sobie złamane tą parodią święta serce, lecz nie był w stanie, wreszcie chciał płakać, lecz tego mężczyźnie nie wolno było nigdy. Jak to możliwe, że ledwie kilkanaście miesięcy temu w tym miejscu zamiast szpetnego pomnika przerysowanego bohatera-tyrana widział czarodziejów i mugoli żyjących wspólnie, razem, młode śliczne dziewczyny pod parasolkami chroniące się przed angielskim deszczem, marynarzy opuszczających statki nad Tamizą, powracających z dalekich podróży, z krajów, które były na nich otwarte, mugolskie dzieci grające w kulki, samochody jeżdżące na ulicach, jak niewiele trzeba czasu, by zapomnieć o dawnym świecie? Dziś na scenie, w blasku chwały, dźwiękach wojennych werbli, nagradzano i oklaskiwano bezlitosnych morderców, stojących tak blisko niego: choć dzielił ich ten cholerny drewniany podest. I ci wszyscy ludzie: w oczach jednych płonął strach, przecież o tym wiedział, a w oczach niektórych podziw: jakby uwierzyli, że te bestialskie czyny mogły znaleźć jakiekolwiek uzasadnienie. Jakby uwierzyli, że mordowali, zabijali, znęcali i torturowali mugoli dla dobra ich wszystkich. Jakby zapomnieli - o martwych, o rannych, o zabitych. Ściągnął brew, powstrzymując łzy. Chciał pójść na cmentarz. Pod zbiorową mogiłę.
Najpierw dostrzegł jej nogi, potrafił rozpoznać ją po chodzie, po tempie kroku. Nie podniósł jednak głowy, czując teraz przede wszystkim wstyd; wstyd za to, w jakim był stanie, wstyd za smród i fizjologię, wreszcie wstyd za to, że nie potrafił wstać; nie potrafił nazwać uczucia, które paraliżowało go teraz na wskroś. W jej głosie było coś trzeźwiącego - związanego z tym, co tu i teraz, ale i tym, co tu i wcześniej. Czymś znajomym, dawnym, bezpiecznym. Normalnym. Bliskim. Przysłonięte uszy przestały słyszeć, ten rozgardiasz, te szepty, śmiechy, odgłosy, jak podczas wybornego świętowania, wakacyjnego dnia, radosnego dnia rocznicy popełnionych morderstw. Miała rację, powinni stąd odejść.
Nieśpiesznie uniósł głowę, spoglądając na jej oczy - jak ona radziła sobie z tym tak dobrze? Zawsze wydawała się silna, silniejsza od niego. Dlaczego on tak nie potrafił? Dlaczego truchlał w ten sposób, dlaczego wracały wspomnienia z Tower, obraz upokorzonej i umierającej matki? Uniósł dłoń, sięgając jej nadgarstka i ścisnął go między palcami, w wyrazie wsparcia, którego wydawała się nie potrzebować. Przecież wiedział, że pod tą skorupą kryło się wrażliwe serce, widział na scenie. Było mu głupio, raz jeszcze otarł usta wierzchem dłoni, który oczyścił o materiał spodni. Był żałosny.
Wstał, wypuszczając jej dłoń, depcząc po żółci wraz z nią kierując się za pozostałymi. Pokręcił głową. Zmełł w ustach kilka słów, które nie mogły wyrazić tego, co powiedzieć chciał. Których nie mógł wypowiedzieć na głos, jeszcze nie teraz.
- Pan Carrington będzie zadowolony - wymruczał więc tylko, bo przecież pokaz poszedł bezbłędnie. Ale czy naprawdę musiał kazać im tu dziś przychodzić? Czy naprawdę pieniądze były w życiu wszystkim?
Najpierw dostrzegł jej nogi, potrafił rozpoznać ją po chodzie, po tempie kroku. Nie podniósł jednak głowy, czując teraz przede wszystkim wstyd; wstyd za to, w jakim był stanie, wstyd za smród i fizjologię, wreszcie wstyd za to, że nie potrafił wstać; nie potrafił nazwać uczucia, które paraliżowało go teraz na wskroś. W jej głosie było coś trzeźwiącego - związanego z tym, co tu i teraz, ale i tym, co tu i wcześniej. Czymś znajomym, dawnym, bezpiecznym. Normalnym. Bliskim. Przysłonięte uszy przestały słyszeć, ten rozgardiasz, te szepty, śmiechy, odgłosy, jak podczas wybornego świętowania, wakacyjnego dnia, radosnego dnia rocznicy popełnionych morderstw. Miała rację, powinni stąd odejść.
Nieśpiesznie uniósł głowę, spoglądając na jej oczy - jak ona radziła sobie z tym tak dobrze? Zawsze wydawała się silna, silniejsza od niego. Dlaczego on tak nie potrafił? Dlaczego truchlał w ten sposób, dlaczego wracały wspomnienia z Tower, obraz upokorzonej i umierającej matki? Uniósł dłoń, sięgając jej nadgarstka i ścisnął go między palcami, w wyrazie wsparcia, którego wydawała się nie potrzebować. Przecież wiedział, że pod tą skorupą kryło się wrażliwe serce, widział na scenie. Było mu głupio, raz jeszcze otarł usta wierzchem dłoni, który oczyścił o materiał spodni. Był żałosny.
Wstał, wypuszczając jej dłoń, depcząc po żółci wraz z nią kierując się za pozostałymi. Pokręcił głową. Zmełł w ustach kilka słów, które nie mogły wyrazić tego, co powiedzieć chciał. Których nie mógł wypowiedzieć na głos, jeszcze nie teraz.
- Pan Carrington będzie zadowolony - wymruczał więc tylko, bo przecież pokaz poszedł bezbłędnie. Ale czy naprawdę musiał kazać im tu dziś przychodzić? Czy naprawdę pieniądze były w życiu wszystkim?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie zamierzał chwilowo wspominać o swoim pomyśle - również dlatego, iż zdał sobie sprawę, że spektakl w wykonaniu trójki syren mógł zadziałać na niego czarująco głównie z powodu rodowodu śpiewaczek. W końcu były to syreny, istoty znane z tego, że swoim głosem potrafiły oczarować męską część populacji. Dziwnym byłoby więc, gdyby występ ten nie przypadł mu do gustu. To było dość odważne ze strony Rosierów, inwestować w przybytek którego główną atrakcją są istoty potrafiące oczarować, a nawet skrzywdzić połowę publiki. Burke był świadom iż dołożono wszelkich starań, aby nie doszło do żadnych incydentów, wyszedł w końcu z pokazu cało. Nie da się jednak ukryć iż jego pozytywna opinia dotycząca występu mogła być nieco... zafałszowana. Gdyby to Calypso zasiadała na widowni, kto wie czy odniosłaby tak samo pochlebne wrażenie. Była to kwestia, nad którą musiał się głębiej zastanowić, tym bardziej iż, jak mógł być właśnie świadkiem, nie każda muzyka przypadała lady Carrow do gustu. Craig sam w uprzejmym, acz jednocześnie znudzonym zainteresowaniu zwrócił swój wzrok ku scenie, na której właśnie wypluwała płuca zaproszona na scenę artystka. Nie dosłyszał nawet jej nazwiska, nie za bardzo o nie dbał. Jeśli miałby je zapamiętać, to głównie po to by unikać jej występów w przyszłości. Popełniłby spore faux pas, gdyby kiedyś zaprosił lady Carrow na koncert, nie sprawdziwszy dokładnie kto będzie śpiewać, a potem okazałoby się, iż to właśnie dzisiejsza wokalistka.
Burke skrzywił delikatnie nos, darując sobie oklaski, tak samo jak wcześniej, gdy kolejne osoby odbierały odznaczenia.
- Niestety będę musiał opuścić to wspaniałe wydarzenie wcześniej, mam nadzieję, że wybaczy mi lady ten jeden raz - spojrzał na nią z autentyczną skruchą w oczach. Jej obecność była jedyną okolicznością łagodzącą dla całej tej farsy, ale nawet ona nie mogła sprawić, by wytrzymał w całym tym towarzystwie przesadnie długo. Czuł powoli narastający, powracający ból głowy. Wiedział że pod koniec dnia będzie chodzić po ścianach, jeśli nie zażyje odpowiedniego eliksiru - Jeśli pragniesz lady zostać na bankiecie, mogę poprosić kogoś z rodziny, aby dotrzymał ci towarzystwa. - nie bardzo chciał co prawda obarczać swojego kuzynostwa lub brata takim obowiązkiem, ale wiedział że w ostateczności spełniliby jego prośbę - Ale mam dla lady inną propozycję. Może lepszą - pozwolił sobie na skryty uśmieszek, kryjący się w samych kącikach ust - Co powiesz by zostawić całą tą sztywną imprezę i wybrać się gdzieś dorożką? - chętniej zaproponowałby jej spacer, niestety pogoda ich dziś nie rozpieszczała...
Burke skrzywił delikatnie nos, darując sobie oklaski, tak samo jak wcześniej, gdy kolejne osoby odbierały odznaczenia.
- Niestety będę musiał opuścić to wspaniałe wydarzenie wcześniej, mam nadzieję, że wybaczy mi lady ten jeden raz - spojrzał na nią z autentyczną skruchą w oczach. Jej obecność była jedyną okolicznością łagodzącą dla całej tej farsy, ale nawet ona nie mogła sprawić, by wytrzymał w całym tym towarzystwie przesadnie długo. Czuł powoli narastający, powracający ból głowy. Wiedział że pod koniec dnia będzie chodzić po ścianach, jeśli nie zażyje odpowiedniego eliksiru - Jeśli pragniesz lady zostać na bankiecie, mogę poprosić kogoś z rodziny, aby dotrzymał ci towarzystwa. - nie bardzo chciał co prawda obarczać swojego kuzynostwa lub brata takim obowiązkiem, ale wiedział że w ostateczności spełniliby jego prośbę - Ale mam dla lady inną propozycję. Może lepszą - pozwolił sobie na skryty uśmieszek, kryjący się w samych kącikach ust - Co powiesz by zostawić całą tą sztywną imprezę i wybrać się gdzieś dorożką? - chętniej zaproponowałby jej spacer, niestety pogoda ich dziś nie rozpieszczała...
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Emocje wciąż kotłowały się w jego sercu, niczym wir w zamarzniętym jeziorze. Na zewnątrz nie zdradzał żadnych emocji, nie mógł. Nawet wzruszenia czy zadowolenia, w końcu powaga Ministra wytyczała wzorce. Pokerowa twarz. Maska, którą nosił tak długo, jak pamiętał.
Występ Valerie stworzył okazję do zaczerpnięcie oddechu - pozostania sam na sam z własnymi myślami, z jej pięknym głosem. Światła skupiły się na scenie, a choć Cornelius był świadom, że dziennikarze wciąż mogą przypatrywać się pierwszym rzędom - i stał wyprostowany jak struna - to uwaga widzów skupiła się na Valerie.
Ten wieczór nie mógł być dla niej - dla nich - lepszy. Pierwsza oficjalna okazja po zaręczynach, publiczne wystąpienie bohatera wojennego i gwiazdy estrady. To ją, ją jedyną wybrano do uświetnienia solówką dzisiejszej uroczystości, ciąg dalszy występów miał się odbyć już na bankiecie.
Przymknął oczy, wsłuchując się w tekst repertuaru narzeczonej. Jej głos i ekspresja zachwycały go niezmiennie, na temat muzyki nie mógł się wypowiedzieć, ale słowa - to jego domena. Uśmiechnął się lekko, mieszanka przesłania i codzienności w śpiewanej pieśni była idealna, a Valerie umiejętnie podkreślała każde emocjonalne wzniesienie. Spokój niedzielnego obiadu (tak, to ważne, przypomnieć ludziom, że wciąż mają co jeść) i poezja zasypanych śniegiem dróg, skontrastowane z rodzinną tragedią, chłopcem nie wracającym do domu z wojny. Wzniesienia głosu i podkręcenie muzycznego tempa z pewnością miały swoje fachowe nazwy - będzie musiał o to spytać Valerie, nauczyć się ich. Może i nie był kompozytorem ani mecenasem sztuki, ale miał zamiar dbać o karierę żony, a jeśli miał być dla niej dobrym partnerem - musiał orientować się w tych wszystkich fachowych sprawach.
Pierwszy poderwał się z miejsca do gromkich oklasków, wytyczając rytm własnymi brawami. Musnął lekko dłoń narzeczonej, gdy zajęła miejsce obok niego. Publicznie nie mógł pozwolić sobie na więcej czułości, ale w jego oczach mogła dostrzec dumę.
A wieczór dopiero się zaczynał. Teraz, po spełnieniu obowiązków zawodowych, musieli wykorzystać swoje pięć minut na bankiecie. Niepokojąca myśl o cyrkowym występie, o blondynie powracającym zza grobu - musiała poczekać. Nie mógł zdjąć maski z twarzy, jeszcze nie. Musiał się trzymać w ryzach, uśmiechać promiennie, kiwać z powagą głową, eksponować medale i przedstawiać możnym piękna narzeczoną. Bohaterowie wojenni nie mogą w końcu odpocząć, nie mogą stracić czujności.
/zt
Występ Valerie stworzył okazję do zaczerpnięcie oddechu - pozostania sam na sam z własnymi myślami, z jej pięknym głosem. Światła skupiły się na scenie, a choć Cornelius był świadom, że dziennikarze wciąż mogą przypatrywać się pierwszym rzędom - i stał wyprostowany jak struna - to uwaga widzów skupiła się na Valerie.
Ten wieczór nie mógł być dla niej - dla nich - lepszy. Pierwsza oficjalna okazja po zaręczynach, publiczne wystąpienie bohatera wojennego i gwiazdy estrady. To ją, ją jedyną wybrano do uświetnienia solówką dzisiejszej uroczystości, ciąg dalszy występów miał się odbyć już na bankiecie.
Przymknął oczy, wsłuchując się w tekst repertuaru narzeczonej. Jej głos i ekspresja zachwycały go niezmiennie, na temat muzyki nie mógł się wypowiedzieć, ale słowa - to jego domena. Uśmiechnął się lekko, mieszanka przesłania i codzienności w śpiewanej pieśni była idealna, a Valerie umiejętnie podkreślała każde emocjonalne wzniesienie. Spokój niedzielnego obiadu (tak, to ważne, przypomnieć ludziom, że wciąż mają co jeść) i poezja zasypanych śniegiem dróg, skontrastowane z rodzinną tragedią, chłopcem nie wracającym do domu z wojny. Wzniesienia głosu i podkręcenie muzycznego tempa z pewnością miały swoje fachowe nazwy - będzie musiał o to spytać Valerie, nauczyć się ich. Może i nie był kompozytorem ani mecenasem sztuki, ale miał zamiar dbać o karierę żony, a jeśli miał być dla niej dobrym partnerem - musiał orientować się w tych wszystkich fachowych sprawach.
Pierwszy poderwał się z miejsca do gromkich oklasków, wytyczając rytm własnymi brawami. Musnął lekko dłoń narzeczonej, gdy zajęła miejsce obok niego. Publicznie nie mógł pozwolić sobie na więcej czułości, ale w jego oczach mogła dostrzec dumę.
A wieczór dopiero się zaczynał. Teraz, po spełnieniu obowiązków zawodowych, musieli wykorzystać swoje pięć minut na bankiecie. Niepokojąca myśl o cyrkowym występie, o blondynie powracającym zza grobu - musiała poczekać. Nie mógł zdjąć maski z twarzy, jeszcze nie. Musiał się trzymać w ryzach, uśmiechać promiennie, kiwać z powagą głową, eksponować medale i przedstawiać możnym piękna narzeczoną. Bohaterowie wojenni nie mogą w końcu odpocząć, nie mogą stracić czujności.
/zt
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Emocja, chociaż stłumiona kurtuazją, wciąż wibrowała przyjemnie pod skórą, wywołując dreszcz. A ten prostował smukłe, odsłonięte plecy, unosił spojrzenie wyżej, nie tylko obejmując rozgrywające się sceny na podwyższeniu, ale lśniące dumą. Czuła się wyjątkowo dobrze, oddychając łatwiej i wśród zebranej śmietanki gości, mogło rozmyć się każde inne, zepchnięte na dalszy plan wrzenie, czy głębsze uczucie. Dziś nie chciała i nie miała zamiary poświęcać uwagi zdradzie, która pulsowała głośniej za każdym razem, gdy na dłużej zatrzymywała wzrok, na nestorze rodu Rosier. Jej bracie.
Wydawało się, że gniew i żal powinny po takim czasie opaść, wymazane rzeczywistością, zamrożone powinnością. Było inaczej. Nawet, jeśli wdzięczny uśmiech unosił czerwienione wargi, wpisując jej postać wzorowo w obrazek jaśniejącej przykładem damy. Musiała przyznać, że nieoczekiwanie ważną rolę odgrywała tu obecność męża. Nie tylko przez wzgląd na zasługi i sukces słusznie doceniony na podium. Równie nieoczekiwanie reagował. Nigdy nie pozostawał obojętny na dudniące emocje, czy rozbitą tuż nad głową porcelaną. Iskrzył niby burzowe, rozświetlane piorunem morze. Bo to obojętności nienawidziła najmocniej. Darzona afektem, wciąż żyła.
Melodia głosu śpiewaczki i towarzyszki, która jeszcze chwilę wcześniej siedziała obok - urzekał. Doceniała cudzy kunszt i talent, pamiętając jak początkowo przekazywano i jej wiedzę, która miała uszlachetnić jej własny głos. I chociaż nigdy nie podążyła ścieżką prawdziwie artystyczną, nie trudno było jej czerpać przyjemność, zasłuchana w toczonej śpiewnie opowieści. Tylko ulotnie, zerkała na Manannana, testując szykowna powagę i skupienie, jakie prezentował. Wewnętrzny impuls kazał jej się uśmiechnąć, wyobrażając sobie moment, w który odetchnie w końcu pełną piersią, zrzucając prawdopodobnie szykowną szatę i konwenanse uroczystości. Pasował do morskiej burzy, do statku, do gonitwy konnej. Do niej - pomyślała na koniec, ale równie szybko zganiła się, wracając uwagą do śpiewaczki i jej występu.
- Ruszajmy - poprosiła tylko cicho, gdy szum aplauzu ucichł, a ona mogła dyskretnie nachylić się w stronę męża - Inaczej mnie nie dogonisz. - dodała równie cicho, niemal od niechcenia prostując się i pozwalając, by materia cienkiego płaszcza na powrót osłoniła skórę ramion i plecy. Zapowiadał się długi wieczór. Niekoniecznie w zasięgu bankietowego spotkania.
Wydawało się, że gniew i żal powinny po takim czasie opaść, wymazane rzeczywistością, zamrożone powinnością. Było inaczej. Nawet, jeśli wdzięczny uśmiech unosił czerwienione wargi, wpisując jej postać wzorowo w obrazek jaśniejącej przykładem damy. Musiała przyznać, że nieoczekiwanie ważną rolę odgrywała tu obecność męża. Nie tylko przez wzgląd na zasługi i sukces słusznie doceniony na podium. Równie nieoczekiwanie reagował. Nigdy nie pozostawał obojętny na dudniące emocje, czy rozbitą tuż nad głową porcelaną. Iskrzył niby burzowe, rozświetlane piorunem morze. Bo to obojętności nienawidziła najmocniej. Darzona afektem, wciąż żyła.
Melodia głosu śpiewaczki i towarzyszki, która jeszcze chwilę wcześniej siedziała obok - urzekał. Doceniała cudzy kunszt i talent, pamiętając jak początkowo przekazywano i jej wiedzę, która miała uszlachetnić jej własny głos. I chociaż nigdy nie podążyła ścieżką prawdziwie artystyczną, nie trudno było jej czerpać przyjemność, zasłuchana w toczonej śpiewnie opowieści. Tylko ulotnie, zerkała na Manannana, testując szykowna powagę i skupienie, jakie prezentował. Wewnętrzny impuls kazał jej się uśmiechnąć, wyobrażając sobie moment, w który odetchnie w końcu pełną piersią, zrzucając prawdopodobnie szykowną szatę i konwenanse uroczystości. Pasował do morskiej burzy, do statku, do gonitwy konnej. Do niej - pomyślała na koniec, ale równie szybko zganiła się, wracając uwagą do śpiewaczki i jej występu.
- Ruszajmy - poprosiła tylko cicho, gdy szum aplauzu ucichł, a ona mogła dyskretnie nachylić się w stronę męża - Inaczej mnie nie dogonisz. - dodała równie cicho, niemal od niechcenia prostując się i pozwalając, by materia cienkiego płaszcza na powrót osłoniła skórę ramion i plecy. Zapowiadał się długi wieczór. Niekoniecznie w zasięgu bankietowego spotkania.
Melisande M. Travers
Zawód : Dama
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Róże są bardziej zgodne z prawdą – wiedzą, jak pokazywać kolce”.
OPCM : 0 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 8 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnął się w reakcji na pochlebne słowa Melisande, nie próbując nawet ukrywać własnego zadowolenia; skromności nigdy nie miał w nadmiarze, nawet tej fałszywej, skinął więc po prostu głową w podziękowaniu, ale nim zdążyłby jej odpowiedzieć, ze sceny popłynęły dźwięki muzyki – a na samym jej środku pojawiła się Valerie. Nie spojrzał na nią od razu, jeszcze przez parę sekund zawieszając wzrok na twarzy żony – i dopiero później przenosząc uwagę na śpiewaczkę. Odchylił się wygodniej na krześle, wsłuchując się w melodię i wyśpiewywane czystym głosem słowa. Z uwagą, lubił muzykę – w trakcie występu nie odezwał się więc ani razu, zamiast tego śledząc kolejne wersy, układające się w historię zabarwioną wojną. Nie taką, którą znał sam – w jego pamięci wciąż rozbrzmiewał huk wystrzałów z mugolskiej broni, jeśli zamknąłby oczy, bez trudu przywołałby uczucie uderzających w twarz fal, ryk rannego krakena, widok unoszących się i opadających macek morskiej bestii – ale z jakiegoś powodu przebijająca się pomiędzy słowami nostalgia nie odebrała wydarzeniu ani odrobiny podniosłości.
Kiedy wybrzmiały ostatnie nuty, przyłączył się do oklasków wraz z pozostałymi, kątem oka przelotnie zerkając w stronę Corneliusa; czy był dumny? Z pewnością; podążył wzrokiem za schodzącą ze sceny Valerie, gratulując jej cicho, kiedy podeszła, by ponownie zająć miejsce w pierwszym rzędzie.
Na końcowej przemowie mistrza ceremonii nie skupiał się już tak uważnie; pojawienie się za nimi rzędu powozów rozproszyło go nieco, a słysząc słowa Melisande, nachylił się ku niej, żeby lepiej słyszeć – zwłaszcza, gdy wszyscy dookoła zaczęli podnosić się z miejsc, a zewsząd otoczył ich szmer podekscytowanych rozmów. – Ruszajmy – przytaknął, powstając jako pierwszy, żeby wyciągnąć w jej stronę rękę. Gdy obok nich pojawił się ubrany w formalny uniform czarodziej, przynosząc z powrotem ich wierzchnie okrycia, pomógł włożyć małżonce płaszcz na ramiona, a później sam narzucił swoją pelerynę. – Planujesz uciekać? – zapytał z rozbawieniem, podając Melisande ramię, żeby – lawirując ostrożnie pomiędzy pozostałymi gośćmi honorowymi – poprowadzić ich oboje w stronę powozu.
| zt x2 <3
Kiedy wybrzmiały ostatnie nuty, przyłączył się do oklasków wraz z pozostałymi, kątem oka przelotnie zerkając w stronę Corneliusa; czy był dumny? Z pewnością; podążył wzrokiem za schodzącą ze sceny Valerie, gratulując jej cicho, kiedy podeszła, by ponownie zająć miejsce w pierwszym rzędzie.
Na końcowej przemowie mistrza ceremonii nie skupiał się już tak uważnie; pojawienie się za nimi rzędu powozów rozproszyło go nieco, a słysząc słowa Melisande, nachylił się ku niej, żeby lepiej słyszeć – zwłaszcza, gdy wszyscy dookoła zaczęli podnosić się z miejsc, a zewsząd otoczył ich szmer podekscytowanych rozmów. – Ruszajmy – przytaknął, powstając jako pierwszy, żeby wyciągnąć w jej stronę rękę. Gdy obok nich pojawił się ubrany w formalny uniform czarodziej, przynosząc z powrotem ich wierzchnie okrycia, pomógł włożyć małżonce płaszcz na ramiona, a później sam narzucił swoją pelerynę. – Planujesz uciekać? – zapytał z rozbawieniem, podając Melisande ramię, żeby – lawirując ostrożnie pomiędzy pozostałymi gośćmi honorowymi – poprowadzić ich oboje w stronę powozu.
| zt x2 <3
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
| 10 lipca?
Zaproponował Deirdre spacer po jej nowych włościach, chcąc nie tylko samemu na nowo ocenić miasto, ale przede wszystkim żeby zobaczyć ją w pełnej okazałości jej władzy, którą obecnie dzierżyła. To było jej nowe dominium, tylko uczciwie było odwiedzić je w jej towarzystwie. Wiedział oczywiście, że cała Wielka Brytania naznaczona jest wojną, czuło się ją w powietrzu i widziało w posępnych spojrzeniach rzucanych przez czarodziejów, słyszało się o niej z przytłumionych rozmów nad niepełną szklanką czegoś mocniejszego. Ignotus to wiedział, a jednocześnie nie miał okazji przekonać się o zniszczeniach i stratach na własne oczy. Najpierw dochodził do siebie w Lecznicy Cassandry, potem zamieszkał u Ramseya, u którego spędzał większość czasu, wciąż za słaby by wybierać się na dalsze wycieczki. Swoje spacery ograniczał przede wszystkim do Pokątnej i Nokturnu, trzymając się starych nawyków. Oba miejsca jednak nie były nawet w połowie tak dotknięte działaniami wojennymi jak centrum Londynu. Ze zdziwieniem przechadzał się po ulicach niegdyś pełnych mugoli, które przerzedziły się, oglądał witryny zamkniętych sklepów i kurzące się, opuszczone wystawy. Największe wrażenie robił jednak dawny budynek parlamentu, obok którego zawisły w powietrzy resztki wieży zegarowej. Nie sposób było nie spoglądać w ich kierunku, kiedy zmierzał pod pomnik Cronusa Malfoya.
Przybył przed czasem, nienawidził się spóźniać. Specjalnie zjawił się w odpowiednim oddaleniu od umówionego miejsca spotkania, pozostawiając sobie chwilę na powolny spacer, w którym towarzyszył mu nieodłączny kij niemalże jego wzrostu; kostur, choć nieco bardziej ekstrawagancki od klasycznych krojów lasek, sprawiał, że czuł się znacznie mniej staro i nieporadnie.
- Witaj, Deirdre - skłonił lekko głowę na widok kobiety, a gdy ją uniósł, na jego ustach malował się delikatny uśmiech, który rozjaśniał nieco jego całą twarz, na której wciąż można było dostrzec ślady zmęczenia i choroby. - Dobrze cię widzieć.
Rozejrzał się jeszcze raz dookoła, zatrzymując wzrok na spływającej krwią rzeźbie, która nawet jemu wydała się odrobinę przesadzona, choć rozumiał jej propagandowy wymiar, szczególnie w tym miejscu, gdzie z pewnością robiła wrażenie. Ci, którzy walczyli o wolność czarodziejów i zrzucali z całej nacji jarzmo mugolskich uzurpatorów, zasługiwali na najwyższy szacunek i podziw. Dlatego odwrócił oczy od posągu i skupił je ponownie na Deirdre oferując jej swoje ramię, przed ruszeniem niespiesznym krokiem naprzód.
- Dużo mnie ominęło, ale staram się nadrobić braki - zaczął wciąż z delikatnym, lekkim uśmiechem, oddalając się powoli od pałacu Buckingam. - Przyjmij więc jeszcze raz gratulacje, tym razem osobiście. Jeśli dobrze pamiętam, to było miejsce jednego z twoich niedawnych, wielkich triumfów? - Wskazał dłonią na posąg, który zostawili za plecami. Nie mówił o sukcesach Śmierciożerców, te działy się w wielu miejscach, jak sam wiedział, często w milczeniu. Ale tutaj, na placu Deirdre wreszcie dostąpiła osobistego zaszczytu. Ignotus odrobił zadanie domowe i przeczytał zaległe artykuły Walczącego Maga, które całkiem przejrzyście zreferowały mu wydarzenia z czasów, gdy leżał nieprzytomny. Odznaczenia, tytuły, wyróżnienia, wszyscy na nie zasłużyli. - Opowiedz mi o nich - poprosił niefrasobliwym, luźnym tonem. Suche reportaże nie oddawały tego, co rzeczywiście kryło się za drukowanymi na pozbawionym emocji papierze literami. A wprawne pióra dziennikarzy przekazywały tylko tyle, ile wymagała tego narracja. Ignotus wiedział, jak wiele rzeczy kryło się głębiej, niżej, ile krwi i wyrzeczeń kosztowały kolejne, mozolnie stawiane kroki na drodze ku zwycięstwu. - Jeśli oczywiście chcesz - i możesz. Nie był na tyle zapatrzony w siebie by wierzyć, że którakolwiek z historii mu się należała. Sam spędził wiele czasu za tą zasłoną, za którą obecnie była Deirdre, ale nie dawało mu to prawa do żądania uchylenia mu jej teraz. Przyjmie jednak wszystko to, czym zechce się z nim podzielić. A pytał przede wszystkim o nią prywatnie, o jej losy w trakcie wojennej zawieruchy, o jej miejsce w tym wszystkim, co się wokół działo, i o to, jak wyglądało to z jej perspektywy, nie tylko tej przeznaczonej dla anonimowej publiki. Łączyła ich służba Czarnemu Panu, ale w jej trakcie musieli wykształcić w stosunku do siebie przynajmniej nić zaufania, a w przypadku Ignotusa była tam też spora doza szacunku. Mulciber dawno stracił wszystkich, których mógłby nazwać przyjaciółmi, nie szastał tym słowem niepotrzebnie, nie uważał, by go potrzebował do szczęścia. Ale nie mógł zaprzeczyć, że wspólne ryzykowanie czymś więcej niż życiem potrafiło wytworzyć między ludźmi specyficzny rodzaj więzi, która była przyjemnie znajoma. I choćby już z tego powodu warta podtrzymania. Nie czuł się jednak wystarczająco pewnie, by zadawać bardziej osobiste czy konkretne pytania. Dla niego czas stanął w miejscu, gdy zapadł w śpiączkę, nie mógł jednak wiedzieć, co w tym czasie zmieniło się w nim dla Deirdre. Wciąż miał wrażenie, że badał go, po raz kolejny zbierał elementy układanki, żeby złożyć z nich pełen obraz. I liczył na to, że dzisiejsze spotkanie pomoże mu wpasować przynajmniej kilka brakujących fragmentów potrzebnych do ponownego poczucia się sobą.
Zaproponował Deirdre spacer po jej nowych włościach, chcąc nie tylko samemu na nowo ocenić miasto, ale przede wszystkim żeby zobaczyć ją w pełnej okazałości jej władzy, którą obecnie dzierżyła. To było jej nowe dominium, tylko uczciwie było odwiedzić je w jej towarzystwie. Wiedział oczywiście, że cała Wielka Brytania naznaczona jest wojną, czuło się ją w powietrzu i widziało w posępnych spojrzeniach rzucanych przez czarodziejów, słyszało się o niej z przytłumionych rozmów nad niepełną szklanką czegoś mocniejszego. Ignotus to wiedział, a jednocześnie nie miał okazji przekonać się o zniszczeniach i stratach na własne oczy. Najpierw dochodził do siebie w Lecznicy Cassandry, potem zamieszkał u Ramseya, u którego spędzał większość czasu, wciąż za słaby by wybierać się na dalsze wycieczki. Swoje spacery ograniczał przede wszystkim do Pokątnej i Nokturnu, trzymając się starych nawyków. Oba miejsca jednak nie były nawet w połowie tak dotknięte działaniami wojennymi jak centrum Londynu. Ze zdziwieniem przechadzał się po ulicach niegdyś pełnych mugoli, które przerzedziły się, oglądał witryny zamkniętych sklepów i kurzące się, opuszczone wystawy. Największe wrażenie robił jednak dawny budynek parlamentu, obok którego zawisły w powietrzy resztki wieży zegarowej. Nie sposób było nie spoglądać w ich kierunku, kiedy zmierzał pod pomnik Cronusa Malfoya.
Przybył przed czasem, nienawidził się spóźniać. Specjalnie zjawił się w odpowiednim oddaleniu od umówionego miejsca spotkania, pozostawiając sobie chwilę na powolny spacer, w którym towarzyszył mu nieodłączny kij niemalże jego wzrostu; kostur, choć nieco bardziej ekstrawagancki od klasycznych krojów lasek, sprawiał, że czuł się znacznie mniej staro i nieporadnie.
- Witaj, Deirdre - skłonił lekko głowę na widok kobiety, a gdy ją uniósł, na jego ustach malował się delikatny uśmiech, który rozjaśniał nieco jego całą twarz, na której wciąż można było dostrzec ślady zmęczenia i choroby. - Dobrze cię widzieć.
Rozejrzał się jeszcze raz dookoła, zatrzymując wzrok na spływającej krwią rzeźbie, która nawet jemu wydała się odrobinę przesadzona, choć rozumiał jej propagandowy wymiar, szczególnie w tym miejscu, gdzie z pewnością robiła wrażenie. Ci, którzy walczyli o wolność czarodziejów i zrzucali z całej nacji jarzmo mugolskich uzurpatorów, zasługiwali na najwyższy szacunek i podziw. Dlatego odwrócił oczy od posągu i skupił je ponownie na Deirdre oferując jej swoje ramię, przed ruszeniem niespiesznym krokiem naprzód.
- Dużo mnie ominęło, ale staram się nadrobić braki - zaczął wciąż z delikatnym, lekkim uśmiechem, oddalając się powoli od pałacu Buckingam. - Przyjmij więc jeszcze raz gratulacje, tym razem osobiście. Jeśli dobrze pamiętam, to było miejsce jednego z twoich niedawnych, wielkich triumfów? - Wskazał dłonią na posąg, który zostawili za plecami. Nie mówił o sukcesach Śmierciożerców, te działy się w wielu miejscach, jak sam wiedział, często w milczeniu. Ale tutaj, na placu Deirdre wreszcie dostąpiła osobistego zaszczytu. Ignotus odrobił zadanie domowe i przeczytał zaległe artykuły Walczącego Maga, które całkiem przejrzyście zreferowały mu wydarzenia z czasów, gdy leżał nieprzytomny. Odznaczenia, tytuły, wyróżnienia, wszyscy na nie zasłużyli. - Opowiedz mi o nich - poprosił niefrasobliwym, luźnym tonem. Suche reportaże nie oddawały tego, co rzeczywiście kryło się za drukowanymi na pozbawionym emocji papierze literami. A wprawne pióra dziennikarzy przekazywały tylko tyle, ile wymagała tego narracja. Ignotus wiedział, jak wiele rzeczy kryło się głębiej, niżej, ile krwi i wyrzeczeń kosztowały kolejne, mozolnie stawiane kroki na drodze ku zwycięstwu. - Jeśli oczywiście chcesz - i możesz. Nie był na tyle zapatrzony w siebie by wierzyć, że którakolwiek z historii mu się należała. Sam spędził wiele czasu za tą zasłoną, za którą obecnie była Deirdre, ale nie dawało mu to prawa do żądania uchylenia mu jej teraz. Przyjmie jednak wszystko to, czym zechce się z nim podzielić. A pytał przede wszystkim o nią prywatnie, o jej losy w trakcie wojennej zawieruchy, o jej miejsce w tym wszystkim, co się wokół działo, i o to, jak wyglądało to z jej perspektywy, nie tylko tej przeznaczonej dla anonimowej publiki. Łączyła ich służba Czarnemu Panu, ale w jej trakcie musieli wykształcić w stosunku do siebie przynajmniej nić zaufania, a w przypadku Ignotusa była tam też spora doza szacunku. Mulciber dawno stracił wszystkich, których mógłby nazwać przyjaciółmi, nie szastał tym słowem niepotrzebnie, nie uważał, by go potrzebował do szczęścia. Ale nie mógł zaprzeczyć, że wspólne ryzykowanie czymś więcej niż życiem potrafiło wytworzyć między ludźmi specyficzny rodzaj więzi, która była przyjemnie znajoma. I choćby już z tego powodu warta podtrzymania. Nie czuł się jednak wystarczająco pewnie, by zadawać bardziej osobiste czy konkretne pytania. Dla niego czas stanął w miejscu, gdy zapadł w śpiączkę, nie mógł jednak wiedzieć, co w tym czasie zmieniło się w nim dla Deirdre. Wciąż miał wrażenie, że badał go, po raz kolejny zbierał elementy układanki, żeby złożyć z nich pełen obraz. I liczył na to, że dzisiejsze spotkanie pomoże mu wpasować przynajmniej kilka brakujących fragmentów potrzebnych do ponownego poczucia się sobą.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Niewielu czarodziejów wzbudzało w Deirdre zarówno szacunek, jak i sympatię, lecz Ignotus Mulciber bez wątpienia należał do tego wąskiego grona - nic więc dziwnego, że informacja o jego powrocie do względnie żywych szczerze ją ucieszyła. Nie, żeby tęskniła za nim boleśnie, wypłakując oczy na każde wspomnienie siwowłosego maga; świat ruszył do przodu z całą siłą, nie pozwalając oglądać się za siebie. W przyszłość za to lepiej było patrzeć we dwoje, widząc tam jednego z bardziej zaufanych sług Czarnego Pana.
Nie zdziwiła się, że na miejsce spotkania Ignotus przyszedł pierwszy, punktualność była jedną z ech, które wyjątkowo lubiła. Podeszła do niego z uśmiechem, ubrana w obcisłą suknię koloru ciemnej czerwieni, jak zwykle stylizowaną na quipado, zapiętą pod samą szyję. Elegancka, ale nieprzesadnie, z włosami upiętymi w niski kok nad karkiem, zadbana jednak i krąglejsza niż wtedy, gdy dopiero się poznawali. I Mulciber się zmienił, doskonale wyciosany kostur nie umknął jej uwadze, nie skomentowała go jednak w żaden sposób, udając niemal, że go nie zauważyła. - Ciebie również, Ignotusie - odpowiedziała na powitanie z równą uprzejmością, uważnym spojrzeniem przesuwając po jego twarzy. Bledszej, nieco starszej niż wcześniej, naznaczonej...właśnie, czym? Cierpieniem? Chorobą? Skutkami skomplikowanego zaklęcia? Tajemniczą klątwą? Intrygowała ją historia, ukryta za zniknięciem Mulcibera, najchętniej od razu przeszłaby do być może przesadnie natarczywych pytań, ale pozwoliła rozmowie toczyć się swobodniejszym torem. Przewidywalnie zahaczającym o ostatnie wydarzenia, wynoszące ją ponad przeciętność. Nie odpowiedziała od razu, w zamyśleniu przenosząc wzrok na górujący nad nimi posąg Ministra Magii. - Niedługo możliwe, że będziemy się spotykać pod pomnikiem Ramseya Wyzwoliciela. Co o tym myślisz? - zagadnęła swobodnie, nie odrywając spojrzenia od monumentalnej podobizny Cronusa. Była naprawdę ciekawa, jak na podobne wyniesienie zareagowałby nie tylko sam Mulciber, skromny z natury, ale również jego ojciec. Czy duma mieszałaby się z zazdrością? A może niezbyt obszedłby go fakt istnienia marmurowego klona swego syna, spoglądającego pustymi gałkami ocznymi na odbudowywany Londyn? - Chociaż bardziej pasowałby Ramsey Myśliciel - dodała, marszcząc lekko nos, tak, jakby naprawdę planowała wydanie odpowiednich dekretów, mających udekorować główne place stolicy rzeźbami czarodziejów najbardziej zasłużonych dla sprawy. Drew uwieczniono by bliżej dzielnicy portowej, gdzieś w otoczeniu najdoskonalszych pubów, na trasie przewozu drogiej whisky. Sylwetka Ramseya dobrze pasowała do politycznego centrum stolicy, kto wie, może należało otworzyć jedyny słuszny uniwersytet pod patronatem zasłużonego badacza, wcale nie torturującego małych dzieci w zatęchłych piwnicach? Tristan zaś...jego cień towarzyszył jej wszędzie i zawsze, gorący oddech na karku, czujne spojrzenie oceniające każdy ruch. Dla niej nie potrzebował ustawienia na piedestale, lecz przecież jak nikt inny przysłużył się sprawie. Monumentalny pomnik powinien stanąć gdzieś w londyńskich ogrodach, w reprezentacyjnym miejscu, wśród róż, górując nad miastem. Architektoniczne wizje były na razie odległymi - czy na pewno? - planami, namiestniczka nie powinna zaczynać swej opieki od wydawania galeonów na marmurowych herosów.
- Dziękuję. Powiedzmy, że tak, ale według mnie prawdziwe triumfy odnosi się na placu boju, w walce lub podczas prób pojęcia sekretów czarnej magii. Tutaj - powróciła do głównego tematu, zerkając w bok, w stronę wspomnienia podestu, na którym została tak hojnie obdarowana - po prostu otrzymałam pewne przywileje - zakończyła ostrożnie, z autentyczną skromnością. Należną jej od niedawna przewagę i władczość okazywała wobec większości ludzi, lecz wśród osób, którym w pełni ufała, zachowywała rozsądny umiar. Może nawet lekką niepewność; uzyskała tak wiele, cieszyło ją to, łechtało ego, otwierało nowe drogi - a mimo to ciągle pozostawała zagubiona. Przyjęła ramię Mulcibera, zastanawiając się, czy powinna mocniej go wesprzeć -fiizycznie, oczywiście - czy też wystarczy mu oparcie kostura. - Nie chcę cię zanudzać szczegółami. Nie zmieniło się aż tak wiele. Walczyłam ze szlamem, sięgałam głębiej w mroczną moc, czyniłam i czynię wszystko, by uwolnić nasze społeczeństwo spod jarzma niemagicznego bydła. Co chciałbyś dokładniej wiedzieć? - odpowiedziała, wcale nie lekceważąco czy ucinająco rozmowę, poza oficjalnymi sytuacjami nie potrafiła mówić o swoich sukcesach. Było ich sporo, lecz, co dziwne, najmocniej pamiętała porażki. Ucieczki mugolskich polityków. Uderzające rykoszetem zaklęcia. Ból i cierpienie wywołane wpływem Aongusa. - Order Merlina dla dziwki, imponujące, prawda? - wtrąciła jakby od niechcenia, cicho, sama nie wiedząc, czy oczekuje od Ignotusa roześmiania się z tego niezbyt wybitnego żartu czy gorących zaprzeczeń. - Wolałabym usłyszeć, co ci się przytrafiło. I jakie są tego konsekwencje - dla niego, osobiście, ale i dla nich, Rycerzy Walpurgii. Z niecierpliwością czekała na odpowiedź, nie naciskając na detale; dawała mu przestrzeń na zdradzenie całej historii. Szła obok niego odpowiednio powoli, by mógł poruszać się sprawnie, ale i na tyle szybko, by Mulciber nie odczuwał zawstydzenia z powodu przesadnie leniwego tempa.
| locus
Nie zdziwiła się, że na miejsce spotkania Ignotus przyszedł pierwszy, punktualność była jedną z ech, które wyjątkowo lubiła. Podeszła do niego z uśmiechem, ubrana w obcisłą suknię koloru ciemnej czerwieni, jak zwykle stylizowaną na quipado, zapiętą pod samą szyję. Elegancka, ale nieprzesadnie, z włosami upiętymi w niski kok nad karkiem, zadbana jednak i krąglejsza niż wtedy, gdy dopiero się poznawali. I Mulciber się zmienił, doskonale wyciosany kostur nie umknął jej uwadze, nie skomentowała go jednak w żaden sposób, udając niemal, że go nie zauważyła. - Ciebie również, Ignotusie - odpowiedziała na powitanie z równą uprzejmością, uważnym spojrzeniem przesuwając po jego twarzy. Bledszej, nieco starszej niż wcześniej, naznaczonej...właśnie, czym? Cierpieniem? Chorobą? Skutkami skomplikowanego zaklęcia? Tajemniczą klątwą? Intrygowała ją historia, ukryta za zniknięciem Mulcibera, najchętniej od razu przeszłaby do być może przesadnie natarczywych pytań, ale pozwoliła rozmowie toczyć się swobodniejszym torem. Przewidywalnie zahaczającym o ostatnie wydarzenia, wynoszące ją ponad przeciętność. Nie odpowiedziała od razu, w zamyśleniu przenosząc wzrok na górujący nad nimi posąg Ministra Magii. - Niedługo możliwe, że będziemy się spotykać pod pomnikiem Ramseya Wyzwoliciela. Co o tym myślisz? - zagadnęła swobodnie, nie odrywając spojrzenia od monumentalnej podobizny Cronusa. Była naprawdę ciekawa, jak na podobne wyniesienie zareagowałby nie tylko sam Mulciber, skromny z natury, ale również jego ojciec. Czy duma mieszałaby się z zazdrością? A może niezbyt obszedłby go fakt istnienia marmurowego klona swego syna, spoglądającego pustymi gałkami ocznymi na odbudowywany Londyn? - Chociaż bardziej pasowałby Ramsey Myśliciel - dodała, marszcząc lekko nos, tak, jakby naprawdę planowała wydanie odpowiednich dekretów, mających udekorować główne place stolicy rzeźbami czarodziejów najbardziej zasłużonych dla sprawy. Drew uwieczniono by bliżej dzielnicy portowej, gdzieś w otoczeniu najdoskonalszych pubów, na trasie przewozu drogiej whisky. Sylwetka Ramseya dobrze pasowała do politycznego centrum stolicy, kto wie, może należało otworzyć jedyny słuszny uniwersytet pod patronatem zasłużonego badacza, wcale nie torturującego małych dzieci w zatęchłych piwnicach? Tristan zaś...jego cień towarzyszył jej wszędzie i zawsze, gorący oddech na karku, czujne spojrzenie oceniające każdy ruch. Dla niej nie potrzebował ustawienia na piedestale, lecz przecież jak nikt inny przysłużył się sprawie. Monumentalny pomnik powinien stanąć gdzieś w londyńskich ogrodach, w reprezentacyjnym miejscu, wśród róż, górując nad miastem. Architektoniczne wizje były na razie odległymi - czy na pewno? - planami, namiestniczka nie powinna zaczynać swej opieki od wydawania galeonów na marmurowych herosów.
- Dziękuję. Powiedzmy, że tak, ale według mnie prawdziwe triumfy odnosi się na placu boju, w walce lub podczas prób pojęcia sekretów czarnej magii. Tutaj - powróciła do głównego tematu, zerkając w bok, w stronę wspomnienia podestu, na którym została tak hojnie obdarowana - po prostu otrzymałam pewne przywileje - zakończyła ostrożnie, z autentyczną skromnością. Należną jej od niedawna przewagę i władczość okazywała wobec większości ludzi, lecz wśród osób, którym w pełni ufała, zachowywała rozsądny umiar. Może nawet lekką niepewność; uzyskała tak wiele, cieszyło ją to, łechtało ego, otwierało nowe drogi - a mimo to ciągle pozostawała zagubiona. Przyjęła ramię Mulcibera, zastanawiając się, czy powinna mocniej go wesprzeć -fiizycznie, oczywiście - czy też wystarczy mu oparcie kostura. - Nie chcę cię zanudzać szczegółami. Nie zmieniło się aż tak wiele. Walczyłam ze szlamem, sięgałam głębiej w mroczną moc, czyniłam i czynię wszystko, by uwolnić nasze społeczeństwo spod jarzma niemagicznego bydła. Co chciałbyś dokładniej wiedzieć? - odpowiedziała, wcale nie lekceważąco czy ucinająco rozmowę, poza oficjalnymi sytuacjami nie potrafiła mówić o swoich sukcesach. Było ich sporo, lecz, co dziwne, najmocniej pamiętała porażki. Ucieczki mugolskich polityków. Uderzające rykoszetem zaklęcia. Ból i cierpienie wywołane wpływem Aongusa. - Order Merlina dla dziwki, imponujące, prawda? - wtrąciła jakby od niechcenia, cicho, sama nie wiedząc, czy oczekuje od Ignotusa roześmiania się z tego niezbyt wybitnego żartu czy gorących zaprzeczeń. - Wolałabym usłyszeć, co ci się przytrafiło. I jakie są tego konsekwencje - dla niego, osobiście, ale i dla nich, Rycerzy Walpurgii. Z niecierpliwością czekała na odpowiedź, nie naciskając na detale; dawała mu przestrzeń na zdradzenie całej historii. Szła obok niego odpowiednio powoli, by mógł poruszać się sprawnie, ale i na tyle szybko, by Mulciber nie odczuwał zawstydzenia z powodu przesadnie leniwego tempa.
| locus
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
To były ciekawe sojusze. Wszystkich popleczników Czarnego Pana, którzy spotykali się w dusznej Wywernie łączyło na pozór nic, a w gruncie rzeczy wszystko. Postawiliśmy na szali nasze życia, reputacje, marzenia i oddaliśmy je do dyspozycji Lordowi Voldemortowi, który spełnił wobec nas złożone obietnice. Tak jak my spełnialiśmy nasze - udając się tam, gdzie wskazywał, w towarzystwie tych, którym musieliśmy zaufać. Było coś niezwykle intymnego w powierzaniu komuś w ręce własnego życia, umieszczania w nich wszystkich tajnych kluczy, które mogą doprowadzić do naszej zguby i wierzenia, że ich nie wykorzystają. Deirdre nie wykorzystała. Chociaż mogła. Wielokrotnie. Był to więc dziwny sojusz, niezrodzony z przyjaźni, a czegoś dużo głębszego i jednocześnie znacznie płytszego. Jedni nazwaliby to koniecznością, ale to nie byłaby prawda. Wielokrotnie mogłem powiedzieć nie, ale jednak decydowałem się stawiać kolejne kroki w otchłań sam, nieprzymusozny. I to wiedząc, kto stawiał je wraz ze mną. Nie, nie byliśmy przyjaciółmi. Ale przez długi czas byliśmy partnerami w tym tańcu nad krawędzią przepaści, kiedy każdy niewłaściwy krok mógł oznaczać zgubę. I oto staliśmy na twardym gruncie. Pozwoliłem widmu uśmiechu rozgościć się na chwilę w kącikach ust.
- Nie jestem pewien jak Ramsey zapatruje się na pomniki - mój uśmiech rozszerzył się nieznacznie. - Ale miano Wyzwoliciela by mu pasowało - przyjrzałem się uważnie Deirdre, jej sylwetce, pewnie stawianym krokom - i tobie również.
Zapatrzyłem się na chwilę w dal, w myślach kosztując tytuły.
- Ramsey Wyzwoliciel Myśli. Pięknie. A ty, Deirdre, czego ty byłabyś wyzwolicielką?
Zatrzymałem się na dłużej na tej wizji. Na uwiecznionych w kamieniu sylwetkach, które niosły na barkach nowy porządek. Piękne, monumentalne rzeźby napełniające dusze dumą i zewem krwi. Marmur ukryłby tak świetnie to, o czym żadne z nas nigdy nie mówiło. To, do czego ja też już nie miałem dostępu. Ale wiedziałem, zawsze wiedziałbym, co kryłoby się za na wieki zamyśloną twarzą Ramseya. Jego wersja z krwi i kości też świetnie radziła sobie z ukrywaniem prawdy. Czy ta z kamienia potrafiłaby jej dorównać? Wątpiłem.
Dużo się działo kiedy spałem. Wciąż jeszcze dochodziłem do siebie, kostur, o który wciąż się opierałem był tego najlepszym dowodem. Ale cóż to był za piękny świat, w którym przyszło mi się obudzić. Epilog zniszczenia. Inwokacja odbudowy. Wojna nie była jeszcze wygrana, ale była toczona z całą piękną i przerażającą siłą, która porywała ze sobą każdego i wszystko, co stanęło jej na drodze. Była sztuką, którą Czarny Pan zdawał się mieć opanowaną do perfekcji. I choć dostrzegałem trudy, jakie kryły się za piękną maską, którą staraliśmy się pokazywać na zewnątrz, nie mogłem nie zachwycać się samym jej kunsztem.
Nie zareagowałem na przesadną skromność Deirdre ponad zwykłe spojrzenie w jej kierunku i skinienie głową na jej przyjęcie oferowanego ramienia. Nie oparłem się o nie, kostur zdawał się być wystarczający, ale przyjemnie było spacerować z kimś u boku. Gdybyśmy tylko zechcieli, moglibyśmy udawać świetnych przyjaciół, którzy wyszli karmić kaczki. Czy co tam jeszcze ludzie robią pod pomnikami wojny.
- Nie zanudzasz mnie - zapewniłem. - Nie wiem czy jest coś konkretnego. Potrzebuję znaleźć swoje miejsce. Nie przywykłem do widzenia zbyt mało - przyznałem szczerze, bez specjalnego sentymentu w głosie. Nie była to żadna odkrywcza prawda. Odkąd opuściłem mury Tower nie pozwoliłem by niewiedza i naiwność ponownie sprowadziły na mnie koniec. Teraz poruszałem się po omacku, próbując wszystkiego i ostrożnie sięgając po więcej. Moje ciało wyraźnie dawało mi znać, że okres naszej burzliwej współpracy zbliża się ku końcowi i chce odpocząć. Co do tego wciąż się jeszcze nie zgodziliśmy.
- Imponujące - potwierdziłem tym samym, pozbawionym emocji tonem. - Ale słowo dziwka nie oddaje kim jesteś - była Śmierciożerczynią, bohaterką, postrachem wielu. Nie byłem jednak tu po to by ratować jej poczucie własnej wartości. Nie wierzyłem by rzeczywiście tego potrzebowała. - Nie za to go dostałaś. - Wyszarpałaś go własnymi zębami, Deirdre.
Szliśmy przez chwilę w milczeniu, kiedy zbierałem myśli i ważyłem słowa.
- Wiele się działo - zdecydowałem się wreszcie na jedną z wersji szczerości - kiedy tak naprawdę nie działo się nic. Cassandra pewnie mogłaby powiedzieć ci więcej, ja utknąłem w koszmarze. Jednym za drugim - nie wszystkie pamiętałem, ale wiedziałem, że żaden z moich snów nie mógł być przyjemny. Nigdy nie były. - Ale już nie śpię - dodałem. - Odzyskuję siły. Moje ciało jeszcze się czasem buntuje, za długo toczyła je sinica. Ale to już nic poważnego - nic co uniemożliwiałoby mi powrót do służby, do której się zobowiązałem. Nie miałem złudzeń, moje życie nie należało tylko do mnie. A teraz miałem w nim jeszcze mniej do powiedzenia niż kiedykolwiek wcześniej. Mogliśmy chodzić ramię w ramię, wymieniać miłe uwagi i dzielić się celnymi spostrzeżeniami, ale Deirdre miała moc, by w każdej chwili zdecydować, że czas przypomnieć mi o złożonej niegdyś przysiędze. W przeciwieństwie do mnie obecnie, mogła powołać się na wolę Czarnego Pana. Miałem tego świadomość. Tym bardziej doceniałem, że dała mi możliwość samemu wyrazić gotowość.
- Konsekwencje są nieistotne - zapewniłem więc. - Żyję i pomimo słabości czuję się lepiej niż przez wiele ostatnich miesięcy.
Nie zamierzałem pozwolić konsekwencjom dyktować mojego życia. Nie pozwoliłem w młodości i nie planowałem zmieniać się na starość. A jeśli moje ciało powie dość, to znajdę sposób, by poradzić sobie wbrew niemu.
- Nie jestem pewien jak Ramsey zapatruje się na pomniki - mój uśmiech rozszerzył się nieznacznie. - Ale miano Wyzwoliciela by mu pasowało - przyjrzałem się uważnie Deirdre, jej sylwetce, pewnie stawianym krokom - i tobie również.
Zapatrzyłem się na chwilę w dal, w myślach kosztując tytuły.
- Ramsey Wyzwoliciel Myśli. Pięknie. A ty, Deirdre, czego ty byłabyś wyzwolicielką?
Zatrzymałem się na dłużej na tej wizji. Na uwiecznionych w kamieniu sylwetkach, które niosły na barkach nowy porządek. Piękne, monumentalne rzeźby napełniające dusze dumą i zewem krwi. Marmur ukryłby tak świetnie to, o czym żadne z nas nigdy nie mówiło. To, do czego ja też już nie miałem dostępu. Ale wiedziałem, zawsze wiedziałbym, co kryłoby się za na wieki zamyśloną twarzą Ramseya. Jego wersja z krwi i kości też świetnie radziła sobie z ukrywaniem prawdy. Czy ta z kamienia potrafiłaby jej dorównać? Wątpiłem.
Dużo się działo kiedy spałem. Wciąż jeszcze dochodziłem do siebie, kostur, o który wciąż się opierałem był tego najlepszym dowodem. Ale cóż to był za piękny świat, w którym przyszło mi się obudzić. Epilog zniszczenia. Inwokacja odbudowy. Wojna nie była jeszcze wygrana, ale była toczona z całą piękną i przerażającą siłą, która porywała ze sobą każdego i wszystko, co stanęło jej na drodze. Była sztuką, którą Czarny Pan zdawał się mieć opanowaną do perfekcji. I choć dostrzegałem trudy, jakie kryły się za piękną maską, którą staraliśmy się pokazywać na zewnątrz, nie mogłem nie zachwycać się samym jej kunsztem.
Nie zareagowałem na przesadną skromność Deirdre ponad zwykłe spojrzenie w jej kierunku i skinienie głową na jej przyjęcie oferowanego ramienia. Nie oparłem się o nie, kostur zdawał się być wystarczający, ale przyjemnie było spacerować z kimś u boku. Gdybyśmy tylko zechcieli, moglibyśmy udawać świetnych przyjaciół, którzy wyszli karmić kaczki. Czy co tam jeszcze ludzie robią pod pomnikami wojny.
- Nie zanudzasz mnie - zapewniłem. - Nie wiem czy jest coś konkretnego. Potrzebuję znaleźć swoje miejsce. Nie przywykłem do widzenia zbyt mało - przyznałem szczerze, bez specjalnego sentymentu w głosie. Nie była to żadna odkrywcza prawda. Odkąd opuściłem mury Tower nie pozwoliłem by niewiedza i naiwność ponownie sprowadziły na mnie koniec. Teraz poruszałem się po omacku, próbując wszystkiego i ostrożnie sięgając po więcej. Moje ciało wyraźnie dawało mi znać, że okres naszej burzliwej współpracy zbliża się ku końcowi i chce odpocząć. Co do tego wciąż się jeszcze nie zgodziliśmy.
- Imponujące - potwierdziłem tym samym, pozbawionym emocji tonem. - Ale słowo dziwka nie oddaje kim jesteś - była Śmierciożerczynią, bohaterką, postrachem wielu. Nie byłem jednak tu po to by ratować jej poczucie własnej wartości. Nie wierzyłem by rzeczywiście tego potrzebowała. - Nie za to go dostałaś. - Wyszarpałaś go własnymi zębami, Deirdre.
Szliśmy przez chwilę w milczeniu, kiedy zbierałem myśli i ważyłem słowa.
- Wiele się działo - zdecydowałem się wreszcie na jedną z wersji szczerości - kiedy tak naprawdę nie działo się nic. Cassandra pewnie mogłaby powiedzieć ci więcej, ja utknąłem w koszmarze. Jednym za drugim - nie wszystkie pamiętałem, ale wiedziałem, że żaden z moich snów nie mógł być przyjemny. Nigdy nie były. - Ale już nie śpię - dodałem. - Odzyskuję siły. Moje ciało jeszcze się czasem buntuje, za długo toczyła je sinica. Ale to już nic poważnego - nic co uniemożliwiałoby mi powrót do służby, do której się zobowiązałem. Nie miałem złudzeń, moje życie nie należało tylko do mnie. A teraz miałem w nim jeszcze mniej do powiedzenia niż kiedykolwiek wcześniej. Mogliśmy chodzić ramię w ramię, wymieniać miłe uwagi i dzielić się celnymi spostrzeżeniami, ale Deirdre miała moc, by w każdej chwili zdecydować, że czas przypomnieć mi o złożonej niegdyś przysiędze. W przeciwieństwie do mnie obecnie, mogła powołać się na wolę Czarnego Pana. Miałem tego świadomość. Tym bardziej doceniałem, że dała mi możliwość samemu wyrazić gotowość.
- Konsekwencje są nieistotne - zapewniłem więc. - Żyję i pomimo słabości czuję się lepiej niż przez wiele ostatnich miesięcy.
Nie zamierzałem pozwolić konsekwencjom dyktować mojego życia. Nie pozwoliłem w młodości i nie planowałem zmieniać się na starość. A jeśli moje ciało powie dość, to znajdę sposób, by poradzić sobie wbrew niemu.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przez dłuższą chwilę, w milczeniu, zastanawiała się nad wypowiedzianymi przez Ignotusa słowami. Nigdy nie widziała siebie - ani innych Śmierciożerców - jako wyzwolicieli. Propagandowo brzmiało to doskonale, lecz gdyby miała być ze sobą absolutnie szczera, widziała ich jako wichrzycieli. Buntowniczych śmiałków, niosących dalej złą nowinę. Szaleńców, którzy zawierzyli mrocznemu absolutowi, dopiero po długich miesiącach a czasem i latach mogąc spijać śmietankę, ubitą ich wcześniejszymi decyzjami. Doprowadzającą ich finalnie do marmurowych pomników, złotych orderów i lśniących od podziwu oczu. Często należących do tych, którzy do niedawna pogardzali ludźmi niepochodzącymi w prostej linii od magicznej arystokracji. - A tobie? - spytała, szczerze ciekawa odpowiedzi. Był najstarszy, lecz to nie świadczyło przeciwko jego zdolnościom, wręcz przeciwnie; miał za sobą dekady lat doświadczenia. Jeśli komuś pasowałyby monumenty, to właśnie Ignotusowi. O ile zlekceważyliby wyroki i odsiadki; te i tak były mniej wymagające moralnie od kariery luksusowej prostytutki.
- Zdecydowanie wolę więzić niż uwalniać - uśmiechnęła się na jego pytanie promiennie, uroczo, jakby wspominała o pierwszym słowie swego ukochanego dziecka albo debiutanckim spektaklu, którym się opiekowała. Nie widziała siebie jako wyzwolicielki z kajdan ani wspaniałomyślnej opiekunki wzgardzonych kobiet; zbyt wiele wiedźm zawiodło jej - i nie tylko jej - zaufanie, by czuła się na siłach dźwigać miano feministycznej ikony. Może w pewnych oczach nią była, ale kto właściwie się jej przyglądał? Zjawiła się znikąd, wiernie służyła Czarnemu Panu, sprowadziła na świat dwójkę dzieci, wyrżnęła setkę rebeliantów, a potem otrzymała we władanie stolicę magicznej Wielkiej Brytanii: czy ktokolwiek mógł dostrzec w niej coś więcej? Również zamilkła na dłużej, zrównując krok z tym nieco nieporadnym, arytmicznym, należącym do Mulcibera. Zadziwiające, jak swobodnie czuła się przy nim - a jak ostro, niepewnie i czujnie przy jego synu. Może to dlatego, że Ignotusa nigdy nie widziała nago?
Zamilkła na moment, zastanawiając się, co tak naprawdę mogłaby mu odpowiedzieć. Nie stało się nic szokująco nowego - ale też nic, o czym mogłaby swobodnie opowiadać na ulicach Londynu. Nosiła w sobie pradawne bóstwo, wyciągnęte i przeobrażone z Locus Nihil. Nie był to temat możliwy do rozwinięcia, pozostawała więc płaszczyzna nieco mniej intrygująca. O zaszczytach i kompetencjach związanych z hrabstwami przecież już wiedział.
- Moje dzieci rosną. Są silniejsze. Sprawniejsze. Okazały już siłę swej magii - zaskakująco wcześnie - miały niespełna dwa lata, to mógł i powinien wiedzieć, widział ją przecież brzemienną, osłabioną; już w Azkabanie nosiła pod sercem dwa życia, teraz niezależne, szalone, aktywne, pełne mrocznej energii, napędzającej je do działania. Często niepokojącego i niebezpiecznego. - Wiesz, czyje są, prawda? - spytała nagle, ciszej, bez żalu czy rozbawienia. Jako Śmierciożerca powinien mieć tego świadomość; nie miała pojęcia, jak jasne jest jej powiązanie z Tristanem. Podejrzewała, że dla Ramseya było więcej niż oczywiste; czy Ignotus również wiedział o tym, jak bliska była dla Rosiera? Zapewne tak; ich potomstwo było wyklęte i chore, ale zarazem pełne potencjału, który mogli w jakiś sposób wykorzystać; winna była więc szczerość. Także wobec powracającego z mroku Ignotusa, dzielnie stawiającego pierwsze samodzielne kroki po wybudzeniu się z najgorszych snów.
Słuchała go z uwagą, cierpliwie, nie przerywając ani nie ponaglając, idąc z nim krok w krok, równo, bez przyspieszania ani fałszywego, upokarzającego spowalniania własnego rytmu. Potrafiła dopasować się do męskich potrzeb nawet w tak abstrakcyjnych zakresach;
- Dziękuję za ten komplement - odparła gładko, doskonale udając rozbawioną i nieprzejętą podjętym przez samą siebie tematem. Potrzebowała - pilnie - tego obcego, niezależnego zapewnienia, że zapracowała na wszystko sama; że nie była kurwą, wepchnięta na siłę do lepszego, wspaniałego świata. Ani Mrocznego Znaku, ani Orderu Merlina nie otrzymała za klękanie przed Rosierem, ale przecież bez tego etapu magicznego rozwoju nigdy nie osiągnęłaby tego, co finalnie stało się przyczyną jej wyniesienia. - Nigdy nie przeszło ci przez myśl, że to właśnie dlatego to dostałam? - spytała w końcu wprost, dziwnie otwarta i wrażliwa na odpowiedź Mulcibera. Wśród Rycerzy Walpurgii znalazła się niemal znikąd, będąc protegowaną Rosiera; nie miała udokumentowanej urzędniczej służby, nie walczyła z wilkołakami, nie prowadziła naukowych badań, a mimo tego otrzymała Mroczny Znak. Spłacając niewypowiedziany dług każdego dnia. Czuła ulgę, słysząc, że najbardziej doświadczony sługa Lorda Voldemorta uważa ją za cenną w zupełnie innym aspekcie, lecz wyrzuty sumienia ciągle nie pozwalały zrozumieć jej w pełni swego potencjału.
I tego, co działo się z Mulciberem w czasie dłuższej nieobecności. Spojrzała na niego szybko, uważnie, ciekawa odpowiedzi, ale ta nie zawierała zbyt wielu pikantnych szczegółów. Wręcz przeciwnie, budziła niedosyt, domagający się zaspokojenia.
- Co widziałeś w tych koszmarach? - spytała więc wprost, bezpardonowo, świadoma, że może naruszać wrażliwą część wspomnień Ignotusa. Taką, do której nie chciałby wracać. Z iloma złymi snami mierzyła się sama? Ilu nie chciałaby nigdy zapamiętać?
- Czyli jesteś gotów? - zawiesiła głos, wiedząc, że zdoła dopowiedzieć sobie to, co nie wybrzmiało na głos. Czy był gotów do walki? Do starcia z Zakonem Feniksa i rebeliantami? Czy czuł się na siłach, by znów pełnić obowiązki Śmierciożercy? - Jeśli nie, za moment zacznę odrywać ci kończyny - zerknęła na niego z ukosa, pozornie rozbawiona, chcąc rozluźnić supły poważnych tematów, zawiązujących się pomiędzy nimi, lecz w tej obietnicy tkwiła zbyt oczywista, choć równie drobiazgowo zawoalowana, groźba. Potrzebowali go. Jego doświadczenia, wiedzy, rozsądku i kompetencji.
- Zdecydowanie wolę więzić niż uwalniać - uśmiechnęła się na jego pytanie promiennie, uroczo, jakby wspominała o pierwszym słowie swego ukochanego dziecka albo debiutanckim spektaklu, którym się opiekowała. Nie widziała siebie jako wyzwolicielki z kajdan ani wspaniałomyślnej opiekunki wzgardzonych kobiet; zbyt wiele wiedźm zawiodło jej - i nie tylko jej - zaufanie, by czuła się na siłach dźwigać miano feministycznej ikony. Może w pewnych oczach nią była, ale kto właściwie się jej przyglądał? Zjawiła się znikąd, wiernie służyła Czarnemu Panu, sprowadziła na świat dwójkę dzieci, wyrżnęła setkę rebeliantów, a potem otrzymała we władanie stolicę magicznej Wielkiej Brytanii: czy ktokolwiek mógł dostrzec w niej coś więcej? Również zamilkła na dłużej, zrównując krok z tym nieco nieporadnym, arytmicznym, należącym do Mulcibera. Zadziwiające, jak swobodnie czuła się przy nim - a jak ostro, niepewnie i czujnie przy jego synu. Może to dlatego, że Ignotusa nigdy nie widziała nago?
Zamilkła na moment, zastanawiając się, co tak naprawdę mogłaby mu odpowiedzieć. Nie stało się nic szokująco nowego - ale też nic, o czym mogłaby swobodnie opowiadać na ulicach Londynu. Nosiła w sobie pradawne bóstwo, wyciągnęte i przeobrażone z Locus Nihil. Nie był to temat możliwy do rozwinięcia, pozostawała więc płaszczyzna nieco mniej intrygująca. O zaszczytach i kompetencjach związanych z hrabstwami przecież już wiedział.
- Moje dzieci rosną. Są silniejsze. Sprawniejsze. Okazały już siłę swej magii - zaskakująco wcześnie - miały niespełna dwa lata, to mógł i powinien wiedzieć, widział ją przecież brzemienną, osłabioną; już w Azkabanie nosiła pod sercem dwa życia, teraz niezależne, szalone, aktywne, pełne mrocznej energii, napędzającej je do działania. Często niepokojącego i niebezpiecznego. - Wiesz, czyje są, prawda? - spytała nagle, ciszej, bez żalu czy rozbawienia. Jako Śmierciożerca powinien mieć tego świadomość; nie miała pojęcia, jak jasne jest jej powiązanie z Tristanem. Podejrzewała, że dla Ramseya było więcej niż oczywiste; czy Ignotus również wiedział o tym, jak bliska była dla Rosiera? Zapewne tak; ich potomstwo było wyklęte i chore, ale zarazem pełne potencjału, który mogli w jakiś sposób wykorzystać; winna była więc szczerość. Także wobec powracającego z mroku Ignotusa, dzielnie stawiającego pierwsze samodzielne kroki po wybudzeniu się z najgorszych snów.
Słuchała go z uwagą, cierpliwie, nie przerywając ani nie ponaglając, idąc z nim krok w krok, równo, bez przyspieszania ani fałszywego, upokarzającego spowalniania własnego rytmu. Potrafiła dopasować się do męskich potrzeb nawet w tak abstrakcyjnych zakresach;
- Dziękuję za ten komplement - odparła gładko, doskonale udając rozbawioną i nieprzejętą podjętym przez samą siebie tematem. Potrzebowała - pilnie - tego obcego, niezależnego zapewnienia, że zapracowała na wszystko sama; że nie była kurwą, wepchnięta na siłę do lepszego, wspaniałego świata. Ani Mrocznego Znaku, ani Orderu Merlina nie otrzymała za klękanie przed Rosierem, ale przecież bez tego etapu magicznego rozwoju nigdy nie osiągnęłaby tego, co finalnie stało się przyczyną jej wyniesienia. - Nigdy nie przeszło ci przez myśl, że to właśnie dlatego to dostałam? - spytała w końcu wprost, dziwnie otwarta i wrażliwa na odpowiedź Mulcibera. Wśród Rycerzy Walpurgii znalazła się niemal znikąd, będąc protegowaną Rosiera; nie miała udokumentowanej urzędniczej służby, nie walczyła z wilkołakami, nie prowadziła naukowych badań, a mimo tego otrzymała Mroczny Znak. Spłacając niewypowiedziany dług każdego dnia. Czuła ulgę, słysząc, że najbardziej doświadczony sługa Lorda Voldemorta uważa ją za cenną w zupełnie innym aspekcie, lecz wyrzuty sumienia ciągle nie pozwalały zrozumieć jej w pełni swego potencjału.
I tego, co działo się z Mulciberem w czasie dłuższej nieobecności. Spojrzała na niego szybko, uważnie, ciekawa odpowiedzi, ale ta nie zawierała zbyt wielu pikantnych szczegółów. Wręcz przeciwnie, budziła niedosyt, domagający się zaspokojenia.
- Co widziałeś w tych koszmarach? - spytała więc wprost, bezpardonowo, świadoma, że może naruszać wrażliwą część wspomnień Ignotusa. Taką, do której nie chciałby wracać. Z iloma złymi snami mierzyła się sama? Ilu nie chciałaby nigdy zapamiętać?
- Czyli jesteś gotów? - zawiesiła głos, wiedząc, że zdoła dopowiedzieć sobie to, co nie wybrzmiało na głos. Czy był gotów do walki? Do starcia z Zakonem Feniksa i rebeliantami? Czy czuł się na siłach, by znów pełnić obowiązki Śmierciożercy? - Jeśli nie, za moment zacznę odrywać ci kończyny - zerknęła na niego z ukosa, pozornie rozbawiona, chcąc rozluźnić supły poważnych tematów, zawiązujących się pomiędzy nimi, lecz w tej obietnicy tkwiła zbyt oczywista, choć równie drobiazgowo zawoalowana, groźba. Potrzebowali go. Jego doświadczenia, wiedzy, rozsądku i kompetencji.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Spojrzałem na majestatyczny posąg wznoszący się przed nami i dostrzegłem w nim wszystko to, czego z pewnością nie chciał widzieć ani rzeźbiarz, ani przedstawiony w kamieniu człowiek. Sztuczność. Żadne uderzenie dłuta nie było prawdziwe. To, co stało przed nami nie było sztuką, tylko propagandą. Użytecznym narzędziem, które miało działać, a nie zachwycać.
- Ja nie byłbym wyzwolicielem - odpowiedziałem Deirdre cichym głosem. Kim bym miał być? W życiu nosiłem już na swoich barkach rolę więźnia i nie chciałem do niej wracać. Nie zamierzałem też zostawać oswobodzicielem z kajdan, mesjaszem zniewolonych, nadzieją wiodącą skutych na barykady. Żadnym z tych ludzi nie byłem i nawet na potrzeby propagandy nikt nie uwierzyłby, że się nimi stałem. Jeżeli moja twarz mówiła cokolwiek, to raczej o beznadziei ucieczki. Ten świat wypuścił mnie już z celi, w której miałem zginąć, a ja uczyłem się na jego błędach, sam nie zamierzałem ich popełnić. Gdyby udało mi się go zamknąć pod kluczem, zamek nigdy by się nie otworzył.
- Tym się zajmujemy, prawda? - Spytałem, kiedy słowa Deirdre tak doskonale zgrały się z tym, co sam myślałem. - Kładziemy sobie świat u stóp i pilnujemy żeby nigdy z tej pozycji nie wstał.
Nie naszych stóp. Nie moich. Ale użyłem swojej różdżki by się do tego przyczynić, przelałem krew za wizję Czarnego Pana, straciłem cząstki samego siebie w tej podróży, złożyłem niezbędne ofiary. I teraz mogłem napawać się sukcesem, na czele którego nie stałem i oglądać pomniki, które nie nosiły żadnej z moich twarzy. Wszyscy pozostaliśmy cieniami, nasze dokonania schowane przed czujnym okiem publiki, nasze prawdziwe oblicza zakryte maskami. W moim przypadku anonimowości. W przypadku Deirdre, dobrej pani Londynu.
Przyjrzałem się jej uważnie słysząc zadane pytanie i zastanowiłem chwilę zanim odpowiedziałem. To nie była wiedza powszechna, ale dane było mi zobaczyć więcej niż to, co ogólnie wiadome. Potrafiłem też wyciągać wnioski.
- Mogę się domyślić - przyznałem wreszcie. Ale mogłem też się nie domyślać i udawać, że żyję w całkowitej nieświadomości, jeśli tego potrzebowała. Choć podejrzewałem, że skoro sama zdecydowała się zadać pytanie, to nie po to bym udawał ślepego.
- Najważniejsze, że są silne - dodałem odwracając spojrzenie z powrotem przed siebie, idąc u oku Deirdre w niezobowiązującym spacerze, prowadząc kurtuazyjną rozmowę, która równie dobrze mogłaby dotyczyć pogody. A przynajmniej tak wyglądaliśmy dla każdego, kto by nas zobaczył. - Ale co do tego nigdy nie było wątpliwości. Mają w sobie krew ich ojca. Wyszły z twojego łona.
Jeżeli dobrze liczyłem miesiące, Deirdre musiała być z nimi w ciąży podczas naszej misji w Azkabanie. To nie mogło pozostać bez wpływu na życia, które zabrała wówczas ze sobą. Nie ma bardziej bezbronnej istoty niż jeszcze nienarodzone niemowlę, które nawet nie może krzyczeć. A czarna magia i anomalie tamtego miejsca pozostawiły każdego z nas z nieprzyjemną pamiątką. Skoro jednak dzieci przetrwały to, nie było wątpliwości, że pisana jest im potęga. Nie było to może dziwne, biorąc pod uwagę, że spłodziła ich dwójka Śmierciożerców, ale pozostawało ciekawe. Możliwość oglądania z boku jak rozwijają się i rosną była zapewne niepowtarzalną okazją na poznanie siły i piękna czarnej magii, której sposób doświadczyć nigdzie indziej. Deirdre i Tristan powinni być z nich dumni. Miałem nadzieję, że byli.
Musiałem nie docenić, czego przyznanie przychodziło mi z trudem, potrzeby akceptacji u kroczącej koło mnie kobiety. Mogłem nakarmić ją trywializmami, jeśli tego potrzebowała. Jednym z nich było to, że powinna zdawać sobie z nich sprawę sama.
- Nie - odpowiedziałem po prostu. - Nieważne jak dobrą dziwką byłaś, Deirdre - spojrzałem na nią. - Czarny Pan nie zwykł rozdawać za to zaszczytów.
Nieważne jak wiele się zmieniło, to z pewnością nie. Mogła być matką dzieci Tristana, ale to nie za poród nagrodzono ją tytułami. Gdyby tak było, Cassandra powinna dostać przynajmniej drugą część stolicy pod własne władanie.
- Nie przystoi ci ta skromność - dodałem z cieniem uśmiechu błąkającym się po ustach. - Widziałem, co potrafisz. I niewiele miało to wspólnego z burdelami.
Zamilkłem na chwilę. Nie kłamałem, nie musiałem. Przez chwilę zastanawiałem się czy jest to test, ale jeśli tak, obrażałby i mnie, i ją. Może przypomnienie, że pod każdą z naszych masek kryją się ludzie było czasem potrzebne. W końcu przed niewieloma mogliśmy się odsłaniać. A pozycja, w której była Deirdre pozwalała jej na jeszcze mniej. A ja potrafiłem być dobrym słuchaczem, nie przeszkadzało mi zajrzenie w pęknięcia zbroi, które sama zdecydowała się ujawnić. Ale potem przyszła moja kolej na otwieranie się, a z tym miałem większy problem. Ponownie spacerowaliśmy chwilę w milczeniu, w którym mogłem docenić subtelność Deirdre, jej umiejętność wyczuwania emocji i dostosowywania się do nich jak kameleon. To głównie ten szacunek i wdzięczność przekonały mnie by wreszcie znowu zabrać głos. To i władza, którą nade mną posiadała, a której wciąż nie zdecydowała się zamienić na bat.
- Nie pamiętam wszystkiego - wpatrywałem się przed siebie. - To było jak wodospad wspomnień i sennych koszmarów, wypaczonych wizji z Azkabanu. Widziałem śmierć swoich synów. Widziałem Ramseya. Dementorów. Nie zliczę, ile razy przeżywałem ich pocałunek. Raz za razem, jakbym umierał. A kiedy próbowałem z nimi walczyć i zrywałem ich kaptury, okazywało się, że to martwa Lysandra, która już jako inferius wyrywa po kolei moje wnętrzności. I kiedy umierałem, budziłem się w nowym koszmarze. Tonąłem w rzekach krwi i grzęzłem w bagnach z kości. A one wszystkie należały do kogoś, kogo znałem. Część była twoja - dopiero wtedy na nią popatrzyłem. - W twoich oczach odbijało się szaleństwo, kiedy raz za razem zamykałaś mnie w ciasnej celi, która okazywała się być trumną.
Zamilkłem. Nie sposób było opisać, co jeszcze widziałem i przeżyłem zamknięty w najbardziej przerażającym ze wszystkich miejsc, które odwiedziłem, swojej własnej głowie. Był tam też Czarny Pan, który w swojej wściekłości rzucał mnie na pożarcie wężom, samemu zmieniając się w jednego z nich. Mógłbym opowiadać to wszystko miesiącami i brakłoby mi czasu. Godzina we śnie, to tylko ułamek sekundy na jawie. A nawet tu zdążyłbym umrzeć tysiąc razy.
- Będę wdzięczny, jeśli tego nie zrobisz. Są mi potrzebne do bycia gotowym - odparłem sucho, ukrywając pod szorstkością żart. - Jestem gotowy, Deirdre. Nie zawracałbym ci głowy, gdybym nie był - dodałem już poważnie, zatrzymując się i patrząc prosto na Śmierciożerczynię zanim, po złożonej deklaracji, podjąłem nasz spacer.
- Ja nie byłbym wyzwolicielem - odpowiedziałem Deirdre cichym głosem. Kim bym miał być? W życiu nosiłem już na swoich barkach rolę więźnia i nie chciałem do niej wracać. Nie zamierzałem też zostawać oswobodzicielem z kajdan, mesjaszem zniewolonych, nadzieją wiodącą skutych na barykady. Żadnym z tych ludzi nie byłem i nawet na potrzeby propagandy nikt nie uwierzyłby, że się nimi stałem. Jeżeli moja twarz mówiła cokolwiek, to raczej o beznadziei ucieczki. Ten świat wypuścił mnie już z celi, w której miałem zginąć, a ja uczyłem się na jego błędach, sam nie zamierzałem ich popełnić. Gdyby udało mi się go zamknąć pod kluczem, zamek nigdy by się nie otworzył.
- Tym się zajmujemy, prawda? - Spytałem, kiedy słowa Deirdre tak doskonale zgrały się z tym, co sam myślałem. - Kładziemy sobie świat u stóp i pilnujemy żeby nigdy z tej pozycji nie wstał.
Nie naszych stóp. Nie moich. Ale użyłem swojej różdżki by się do tego przyczynić, przelałem krew za wizję Czarnego Pana, straciłem cząstki samego siebie w tej podróży, złożyłem niezbędne ofiary. I teraz mogłem napawać się sukcesem, na czele którego nie stałem i oglądać pomniki, które nie nosiły żadnej z moich twarzy. Wszyscy pozostaliśmy cieniami, nasze dokonania schowane przed czujnym okiem publiki, nasze prawdziwe oblicza zakryte maskami. W moim przypadku anonimowości. W przypadku Deirdre, dobrej pani Londynu.
Przyjrzałem się jej uważnie słysząc zadane pytanie i zastanowiłem chwilę zanim odpowiedziałem. To nie była wiedza powszechna, ale dane było mi zobaczyć więcej niż to, co ogólnie wiadome. Potrafiłem też wyciągać wnioski.
- Mogę się domyślić - przyznałem wreszcie. Ale mogłem też się nie domyślać i udawać, że żyję w całkowitej nieświadomości, jeśli tego potrzebowała. Choć podejrzewałem, że skoro sama zdecydowała się zadać pytanie, to nie po to bym udawał ślepego.
- Najważniejsze, że są silne - dodałem odwracając spojrzenie z powrotem przed siebie, idąc u oku Deirdre w niezobowiązującym spacerze, prowadząc kurtuazyjną rozmowę, która równie dobrze mogłaby dotyczyć pogody. A przynajmniej tak wyglądaliśmy dla każdego, kto by nas zobaczył. - Ale co do tego nigdy nie było wątpliwości. Mają w sobie krew ich ojca. Wyszły z twojego łona.
Jeżeli dobrze liczyłem miesiące, Deirdre musiała być z nimi w ciąży podczas naszej misji w Azkabanie. To nie mogło pozostać bez wpływu na życia, które zabrała wówczas ze sobą. Nie ma bardziej bezbronnej istoty niż jeszcze nienarodzone niemowlę, które nawet nie może krzyczeć. A czarna magia i anomalie tamtego miejsca pozostawiły każdego z nas z nieprzyjemną pamiątką. Skoro jednak dzieci przetrwały to, nie było wątpliwości, że pisana jest im potęga. Nie było to może dziwne, biorąc pod uwagę, że spłodziła ich dwójka Śmierciożerców, ale pozostawało ciekawe. Możliwość oglądania z boku jak rozwijają się i rosną była zapewne niepowtarzalną okazją na poznanie siły i piękna czarnej magii, której sposób doświadczyć nigdzie indziej. Deirdre i Tristan powinni być z nich dumni. Miałem nadzieję, że byli.
Musiałem nie docenić, czego przyznanie przychodziło mi z trudem, potrzeby akceptacji u kroczącej koło mnie kobiety. Mogłem nakarmić ją trywializmami, jeśli tego potrzebowała. Jednym z nich było to, że powinna zdawać sobie z nich sprawę sama.
- Nie - odpowiedziałem po prostu. - Nieważne jak dobrą dziwką byłaś, Deirdre - spojrzałem na nią. - Czarny Pan nie zwykł rozdawać za to zaszczytów.
Nieważne jak wiele się zmieniło, to z pewnością nie. Mogła być matką dzieci Tristana, ale to nie za poród nagrodzono ją tytułami. Gdyby tak było, Cassandra powinna dostać przynajmniej drugą część stolicy pod własne władanie.
- Nie przystoi ci ta skromność - dodałem z cieniem uśmiechu błąkającym się po ustach. - Widziałem, co potrafisz. I niewiele miało to wspólnego z burdelami.
Zamilkłem na chwilę. Nie kłamałem, nie musiałem. Przez chwilę zastanawiałem się czy jest to test, ale jeśli tak, obrażałby i mnie, i ją. Może przypomnienie, że pod każdą z naszych masek kryją się ludzie było czasem potrzebne. W końcu przed niewieloma mogliśmy się odsłaniać. A pozycja, w której była Deirdre pozwalała jej na jeszcze mniej. A ja potrafiłem być dobrym słuchaczem, nie przeszkadzało mi zajrzenie w pęknięcia zbroi, które sama zdecydowała się ujawnić. Ale potem przyszła moja kolej na otwieranie się, a z tym miałem większy problem. Ponownie spacerowaliśmy chwilę w milczeniu, w którym mogłem docenić subtelność Deirdre, jej umiejętność wyczuwania emocji i dostosowywania się do nich jak kameleon. To głównie ten szacunek i wdzięczność przekonały mnie by wreszcie znowu zabrać głos. To i władza, którą nade mną posiadała, a której wciąż nie zdecydowała się zamienić na bat.
- Nie pamiętam wszystkiego - wpatrywałem się przed siebie. - To było jak wodospad wspomnień i sennych koszmarów, wypaczonych wizji z Azkabanu. Widziałem śmierć swoich synów. Widziałem Ramseya. Dementorów. Nie zliczę, ile razy przeżywałem ich pocałunek. Raz za razem, jakbym umierał. A kiedy próbowałem z nimi walczyć i zrywałem ich kaptury, okazywało się, że to martwa Lysandra, która już jako inferius wyrywa po kolei moje wnętrzności. I kiedy umierałem, budziłem się w nowym koszmarze. Tonąłem w rzekach krwi i grzęzłem w bagnach z kości. A one wszystkie należały do kogoś, kogo znałem. Część była twoja - dopiero wtedy na nią popatrzyłem. - W twoich oczach odbijało się szaleństwo, kiedy raz za razem zamykałaś mnie w ciasnej celi, która okazywała się być trumną.
Zamilkłem. Nie sposób było opisać, co jeszcze widziałem i przeżyłem zamknięty w najbardziej przerażającym ze wszystkich miejsc, które odwiedziłem, swojej własnej głowie. Był tam też Czarny Pan, który w swojej wściekłości rzucał mnie na pożarcie wężom, samemu zmieniając się w jednego z nich. Mógłbym opowiadać to wszystko miesiącami i brakłoby mi czasu. Godzina we śnie, to tylko ułamek sekundy na jawie. A nawet tu zdążyłbym umrzeć tysiąc razy.
- Będę wdzięczny, jeśli tego nie zrobisz. Są mi potrzebne do bycia gotowym - odparłem sucho, ukrywając pod szorstkością żart. - Jestem gotowy, Deirdre. Nie zawracałbym ci głowy, gdybym nie był - dodałem już poważnie, zatrzymując się i patrząc prosto na Śmierciożerczynię zanim, po złożonej deklaracji, podjąłem nasz spacer.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie czuła potrzeby przerywania chwil milczenia - w obecności Ignotusa nie niosło ono żadnego ciężaru. Ani wynikającego z dyskomfortu, ani z poczucia zagrożenia, ani z rosnącego napięcia o dwuznacznym podłożu. Z niewieloma ludźmi Deirdre potrafiła tak hojnie dzielić się ciszą, nie doszukując się w niej czegoś więcej. A choć nie widziała Ignotusa od dawna, w głębi ducha uznając go za zmarłego, to nic nie zmieniło się w kwestii swobody, jaką przy nim odczuwała. Nawet, gdy przyszło im spacerować w sercu jej miasta, w cieniu rzucanym przez imponujacą podobiznę Cronusa. - Ciekawe, czy większość magicznego społeczeństwa zdaje sobie z tego sprawę - odparła powoli, wieloznacznie; krążyli wokół stóp Malfoya, ale to przecież nie on sprawował pełnię władzy. Był pionkiem, użytecznym, doświadczonym, majestatycznym, pozwalającym gładziej wprowadzać trudniejsze zmiany w czarodziejskiej rzeczywistości - do kiedy jednak miał pełnić taką rolę? Wątpiła, by Czarny Pan pragnął oglądać rosnący las swych podobizn, rzeźbionych w mamurach, magicznych kamieniach i złocie. Władanie zza kulis miało więcej zysków niż korzyści, przekonywała się o tym na własnej skórze. Publiczne uznanie sporo ułatwiało, mile gładziło też poszarpane doświadczeniami ego, lecz zamykało równie wiele dróg. Przebywanie w ostrym świetle reflektorów publicznego zainteresowania przyprawiało Deirdre o stały ból głowy, wymagając stałej czujności. Westchnęła ciężej, choć bez dramatycznego twistu, odgarniając czarny kosmyk włosów, wijący się wokół jej bladej twarzy. - Ciekawa jestem tego, co przyniosą następne miesiące. Jakie tajemnice zdołamy zgłębić. Jaką moc poznać, posiąść i zmusić do posłuszeństwa - kontynuowała ciszej, w zamyśleniu; nie mogli osiąść na laurach, choć zwyciężyli tę bitwę, czekały ich jeszcze setki kolejnych. Czarny Pan wymagał od nich wszystkiego, a Śmierciożercy zamierzali właśnie to mu ofiarować, niezależnie od kosztów.
Gdy podjęła temat dzieci, przywdziała na twarzy lekki uśmiech, nie sięgający jednak oczu. - Mam nadzieję, że inni nie są tak spostrzegawczy i domyślni, jak ty - odparła miękko, była wdową, dzieci nie miały ojca, ale potrzebowały przecież jego wzorca. Czy istniał lepszy od nestora i najbliższego poplecznika Czarnego Pana, do tego w postaci przyjaciela tragicznie zmarłego Bastiena Mericourta? Pochodzenie dzieci wydawało się bezpiecznym sekretem; gorzej z przeszłością samej Miu, ale nie chciała się tym teraz przesadnie martwić. - Boję się tylko, że staną się nieprzewidywalnym zagrożeniem - wyznała po chwili, nie musząc tłumaczyć, że w jakiś pokrętny sposób interpretuje mroczne siły bliźniąt jako przedziwną wersją mocy obskurusów. - Ale to zapewne zwykła troska, którą nosi w sobie każda matka - dodała szybko, nie chcąc wyjść na nadopiekuńczą czy zalęknioną. Wystarczyło, że wykazywała się niezwykłą skromnością. Znów się uśmiechnęła, mocniej wspierając się na ramieniu Ignotusa - niech poćwiczy trochę ciężej mięśnie utrzymujące go w pionie. Nacisk nie miał związku z poruszonym tematem burdelu...chyba.
Skinęła głową na jego zapewnienie, choć ciągle miała wątpliwości. Gdyby nie burdel, nigdy nie zostałaby przyprowadzona przed oblicze Czarnego Pana, a jej początkowe działania, jako Rycerki Walpurgii, zostałyby ograniczone. Wiele ich początkowych akcji wiązało się przecież z dawną rolą Miu, z dojściami, jakie gwarantowała, ze znajomościami, informacjami i plotkami, które posiadała.
- Skromność pasuje madame Mericourt. Dobrze wygląda w biografii, tak myślę - zmarszczyła lekko brwi; wyniesienie do rangi Namiestniczki i obdarzenie Orderami sprawiło, że musiała inaczej podchodzić do tego, kim się stała. Jeszcze ostrożniej niż dotychczas. Miała być pokorna, czy może dosadniej zaznaczać swą władzę? Urokliwa i kokieteryjna, jak na patronkę sztuk przystało, czy może bezwzględna, skoro przewodziła wojnie jako jedna z Śmierciożerców? Nie istniała chyba idealna odpowiedź, ale mimo to rozpaczliwie pragnęła ją uzyskać. - Spytałabym cię o rady w zakresie pielęgnowania publicznego wizerunku, ale sam rozumiesz - rzuciła mu krótki, uroczy uśmiech; Mulciber mógł się zrehabilitować, zmienić nazwisko, rzucić na swą przeszłość równie nieprzenikalną zasłonę, jaką Deirdre przysłoniła własną historię, lecz w kwestii dostosowania się do kaprysów opinii publicznej ufała bardziej Corneliusowi. Czy nawet Ramseyowi. Mężczyźni mieli łatwiej, mogli być po prostu waleczni i wyniośli.
Nawet, gdy wracali po długiej nieobecności. Słuchała koszmarnej opowieści Ignotusa z uwagą, bez przerywania. Dementorzy, krew, kości, śmierć; niegdyś może zlekceważyłaby całą tą historyjkę, zamykając ją w krótkim to tylko złe wizje, ale na własnej skórze przekonała się, jak okrutne bywały mroczne sny. Zwłaszcza zsyłane przez nie do końca zbadane zakresy świadomości czy choroby.
- Cóż, miejmy nadzieję, że nie były to sny prorocze - podsumowała spokojnie, choć już bez uśmiechu. Nie chciała zamykać Ignotusa w trumnie, wręcz przeciwnie, musieli wskrzesić go do życia. - Ile czasu potrzebujesz, by być całkowicie sprawny? - celowo nie podkreśliła, czy chodzi o dyspozycję fizyczną - nawet utykając byłby przydatny na placu boju - czy psychiczną. Czasem z traumy leczyło się dłużej niż z potwornie skomplikowanego, czarnomagicznego złamania. - I jakiego wsparcia? Z mojej, z naszej strony?- dodała, nie litowała się nad nim, po prostu była ciekawa, czego potrzebował, by jak najszybciej móc stanąć na nogi. Krzyżując różdżkę z rebeliantami i wrogami miłosiernie panującego - dzięki nim - reżimu. - Wiadomo, czy to może się powtórzyć? - jego choroba, koszmary, nieobecność. Nie wyjawił jej dokładnie przyczyn stanu rzeczy, a ona nie zamierzała ponownie dopytywać, szanując jego granice. Musiała jednak wiedzieć, czy za miesiąc, rok, dwa Mulciber znów nie zostanie porwany w mrok. Był zbyt cenny, by mogli sobie pozwolić na jego ostateczną utratę.
Gdy podjęła temat dzieci, przywdziała na twarzy lekki uśmiech, nie sięgający jednak oczu. - Mam nadzieję, że inni nie są tak spostrzegawczy i domyślni, jak ty - odparła miękko, była wdową, dzieci nie miały ojca, ale potrzebowały przecież jego wzorca. Czy istniał lepszy od nestora i najbliższego poplecznika Czarnego Pana, do tego w postaci przyjaciela tragicznie zmarłego Bastiena Mericourta? Pochodzenie dzieci wydawało się bezpiecznym sekretem; gorzej z przeszłością samej Miu, ale nie chciała się tym teraz przesadnie martwić. - Boję się tylko, że staną się nieprzewidywalnym zagrożeniem - wyznała po chwili, nie musząc tłumaczyć, że w jakiś pokrętny sposób interpretuje mroczne siły bliźniąt jako przedziwną wersją mocy obskurusów. - Ale to zapewne zwykła troska, którą nosi w sobie każda matka - dodała szybko, nie chcąc wyjść na nadopiekuńczą czy zalęknioną. Wystarczyło, że wykazywała się niezwykłą skromnością. Znów się uśmiechnęła, mocniej wspierając się na ramieniu Ignotusa - niech poćwiczy trochę ciężej mięśnie utrzymujące go w pionie. Nacisk nie miał związku z poruszonym tematem burdelu...chyba.
Skinęła głową na jego zapewnienie, choć ciągle miała wątpliwości. Gdyby nie burdel, nigdy nie zostałaby przyprowadzona przed oblicze Czarnego Pana, a jej początkowe działania, jako Rycerki Walpurgii, zostałyby ograniczone. Wiele ich początkowych akcji wiązało się przecież z dawną rolą Miu, z dojściami, jakie gwarantowała, ze znajomościami, informacjami i plotkami, które posiadała.
- Skromność pasuje madame Mericourt. Dobrze wygląda w biografii, tak myślę - zmarszczyła lekko brwi; wyniesienie do rangi Namiestniczki i obdarzenie Orderami sprawiło, że musiała inaczej podchodzić do tego, kim się stała. Jeszcze ostrożniej niż dotychczas. Miała być pokorna, czy może dosadniej zaznaczać swą władzę? Urokliwa i kokieteryjna, jak na patronkę sztuk przystało, czy może bezwzględna, skoro przewodziła wojnie jako jedna z Śmierciożerców? Nie istniała chyba idealna odpowiedź, ale mimo to rozpaczliwie pragnęła ją uzyskać. - Spytałabym cię o rady w zakresie pielęgnowania publicznego wizerunku, ale sam rozumiesz - rzuciła mu krótki, uroczy uśmiech; Mulciber mógł się zrehabilitować, zmienić nazwisko, rzucić na swą przeszłość równie nieprzenikalną zasłonę, jaką Deirdre przysłoniła własną historię, lecz w kwestii dostosowania się do kaprysów opinii publicznej ufała bardziej Corneliusowi. Czy nawet Ramseyowi. Mężczyźni mieli łatwiej, mogli być po prostu waleczni i wyniośli.
Nawet, gdy wracali po długiej nieobecności. Słuchała koszmarnej opowieści Ignotusa z uwagą, bez przerywania. Dementorzy, krew, kości, śmierć; niegdyś może zlekceważyłaby całą tą historyjkę, zamykając ją w krótkim to tylko złe wizje, ale na własnej skórze przekonała się, jak okrutne bywały mroczne sny. Zwłaszcza zsyłane przez nie do końca zbadane zakresy świadomości czy choroby.
- Cóż, miejmy nadzieję, że nie były to sny prorocze - podsumowała spokojnie, choć już bez uśmiechu. Nie chciała zamykać Ignotusa w trumnie, wręcz przeciwnie, musieli wskrzesić go do życia. - Ile czasu potrzebujesz, by być całkowicie sprawny? - celowo nie podkreśliła, czy chodzi o dyspozycję fizyczną - nawet utykając byłby przydatny na placu boju - czy psychiczną. Czasem z traumy leczyło się dłużej niż z potwornie skomplikowanego, czarnomagicznego złamania. - I jakiego wsparcia? Z mojej, z naszej strony?- dodała, nie litowała się nad nim, po prostu była ciekawa, czego potrzebował, by jak najszybciej móc stanąć na nogi. Krzyżując różdżkę z rebeliantami i wrogami miłosiernie panującego - dzięki nim - reżimu. - Wiadomo, czy to może się powtórzyć? - jego choroba, koszmary, nieobecność. Nie wyjawił jej dokładnie przyczyn stanu rzeczy, a ona nie zamierzała ponownie dopytywać, szanując jego granice. Musiała jednak wiedzieć, czy za miesiąc, rok, dwa Mulciber znów nie zostanie porwany w mrok. Był zbyt cenny, by mogli sobie pozwolić na jego ostateczną utratę.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 13 z 14 • 1 ... 8 ... 12, 13, 14
Pomnik Cronusa Wyzwoliciela
Szybka odpowiedź