Salonik
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Salonik
"Wybuduję tobie dom zielony,
Dom zielony, bielony, brzozowy,
Do połowy winem ocieniony,
Malowany słońcem do połowy."
Nagromadzenie bibelotów i przeróżnych cudeniek, sprawia, że przestrzeń zamknięta w czterech pomarańczowych ścianach, wydaje się mniejsza niż w rzeczywistości. Wszędzie pełzają kolory, a czasem wydaje się jakoby wszystko było dobrane tak, aby nie pasowało do reszty. Obrazki, rysunki, książki, dzbanuszki, koszyczki, poduszki, poduszeczki, taboreciki, figurki, rzeźby... Pełno jest tu wszystkiego, co ewidentnie tworzy chaos, w jakim tylko stali bywalcy są w stanie się odnaleźć. Dom zielony, bielony, brzozowy,
Do połowy winem ocieniony,
Malowany słońcem do połowy."
[bylobrzydkobedzieladnie]
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Ostatnio zmieniony przez Julien de Lapin dnia 28.02.21 17:56, w całości zmieniany 3 razy
3 października 1957
Ciężko stwierdzić czy większy bałagan był w saloniku odkąd przyjechał Julien, czy to wszystko wyglądało jak jedna wielka graciarnia już wcześniej. Kurz unosił się z fotela za każdym razem, gdy młody czarodziej zmieniał pozycję, aby wygodniej czytało mu się książkę. Właściwie czas spędzał głównie w kuchni lub sypialni, zaś salonik stanowił osobną przestrzeń, tę najbardziej zagraconą. Wszędzie walały się doniczki po roślinach, jakieś talerze, obrazki, poduszki, książki, narzuty, koce, szpargały, wazoniki, bibeloty, koszyczki, lampki, świece, karty, kule do wróżenia, wahadełka, perfumy, kamienie i minerały, figurki, uschnięte gałązki, świeczniki, pudełeczka, puzderka, serwetki i wiele, wiele więcej przedmiotów, które można by zanieść do piwniczki lub schowka, jednak do tego trzeba było czasu, siły i woli, a tak trywialne zajęcia, nawet z pomocą magii mogły być zbyt czasochłonne dla wróżbity, któremu nie do końca chciało się decydować co, gdzie powinno stać. Określić to wszystko można było bałaganem, którego nikt nie chciał ruszyć, choć przecież żadna z tych rzeczy nie pleśniała, ani nie prosiła się o wyrzucenie – no może poza tymi niepodlanymi roślinami.
Znacznie ciekawsza była lektura w dłoniach artysty, przynajmniej dla niego. Ciepło kominka powoli dogasało, a przeciąg pod nieszczelnym progiem ponownie dawał się we znaki. Młodzieniec westchnął ciężko, rozglądając się wokół za kocem, który mógłby mu posłużyć za dobrą warstwę izolacyjną od chłodu, lecz jak na złość ten najbliżej był… daleko. Tykanie zegara zawieszonego na jednej z pomarańczowych ścian, zdawało się nasilać w tej gęstniejącej ciszy, gdy de Lapin musiał zdecydować czy wstanie, czy będzie marznąć dalej. Trudne decyzje wymagały wielkich poświęceń, a różowa różdżka spoczywała wesoło na kominku, ciesząc się ostatnimi oddechami ciepła, jakie wypluwał ogień. – Losie chcesz mej zguby? – zajęczał sam do siebie i wygiął się na fotelu w teatralnej pozie, przysłaniając twarz literaturą. Okładkę zdobiło nazwisko George’a Orwella oraz dźwięcznie brzmiący tytuł „Folwark zwierzęcy”. Wygrzebał książkę parę dni temu z pudełek cioteczki, gdzie znajdowały się przeróżne wydania mugolskich (ale również magicznych) książek. Westchnął ciężko i zerknął ponownie w stronę koca, a potem spróbował do niego dosięgnąć. Przechylał się… i przechylał… I BUM! Szklane wazoniki zadźwięczały, a tumany kurzu uniosły się w mglistym świetle, przebijającym się przez okno. Julien wylądował na podłodze, przeklinając dźwięcznie pod nosem, rzecz jasna w swoim rodzimym języku. Bolały go przedramiona i biodro z tego całego upadku, a oczy załzawiły od wznoszących się w powietrzu drobinek. Może jednak powinien tu posprzątać? Pojękując, obrócił się na plecy i po prostu wlepił wzrok w pajęczynę na suficie, jaką wił sobie w najlepsze jakiś pajączek. Od drobnego pęknięcia, aż do niedziałającego żyrandola. – „Siedem. Wszystkie zwierzęta są równe.” Żyj pajączku, żyj – podsumował swojego współlokatora, przetaczając się znów na brzuch. Leniwie i powoli, podniósł się do pionu, rzucając w międzyczasie książkę na pobliski stolik. Zerknął za okno, jakby sam nie wiedząc, czego tam szuka i w jednej chwili zdał sobie sprawę, że przecież miał dziś przyjść do niego Alex! Sylwetka przyjaciela zamajaczyła na ścieżce, a młody jasnowidz pędem ruszył do drzwi, zapominając o przewróconym fotelu.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Alexander wyruszył z Kurnika w tę niedługą podróż do Makówki idąc pospiesznie, nie napawając się porankiem, któremu daleko już było do ciepłych, letnich wschodów słońca. Jesień zaczęła się na dobre i nie sposób było z tym dyskutować. Strzępy mgły przewalały się leniwie po lesie, wpełzając na ścieżkę i owijając się wokół stóp, a Alexander nie mógł jakoś dać oczarować się temu widokowi. Żałował, że nie udał się do Juliena później, kiedy świat mocniej się rozbudzi do życia, bo przemierzając leśną ścieżynką drogę do czerwonego domku Farley był niespokojny: dookoła było zbyt cicho i zbyt pusto i nawet przebijające się przez żółknące liście promienie słońca nie były w stanie rozgonić mroków, które kłębiły się w głowie Gwardzisty. Alex nieprzerwanie oglądał się za siebie, a bystre spojrzenie przeczesywało wtedy las, czasami dostrzegając coś, czego w rzeczywistości pomiędzy drzewami nie było. Cisza dobijała go jeszcze bardziej, więc zaczął nucić pod nosem. Wpierw niepewnie, z chwili na chwilę jednak coraz bardziej zdecydowanie.
– Des yeux qui font baisser les miens, un rire qui se perd sur sa bouche, voila le portrait sans retouche, de l'homme auquel j'appartiens – jego głos niósł się po lesie, a choć nie był wybitnie uzdolnionym śpiewakiem to powodów do wstydu też nie miał. Kolejne wersy przetaczały się pomiędzy drzewami, a przed chwilą tak niepokojący go świat przestawał być aż tak straszny. Już kiedy wybierali się do Azkabanu zdawał sobie sprawę, że szanse na to, że wyjdą z tej wyprawy cało były właściwie zerowe. I tak dziękował wszelkim magicznym patronom, że od paru dni nie nawiedzały go już halucynacje, które od początku lipca towarzyszyły mu nieustannie, zatruwając życie i stwarzając zagrożenie dla wszystkich dookoła, w tym dla samego Selwyna.
Z piosenką na ustach jego krok stracił na nerwowości, a choć Alexander miał się wciąż na baczności to szło mu się zdecydowanie lżej. I kiedy stanął u progu chatki był nawet w stanie szczerze się uśmiechnąć na widok przyjaciela, a kiedy otaczało go kojące światło wdzierające się z wnętrza chatki, Farley akurat dotarł do końcowych wersów piosenki.
– Et dès que je t'aperçois, alors je sens en moi, mon coeur qui bat – wyśpiewał, stojąc na progu i rozkładając ręce, dając de Lapinowi znać już całkowicie transparentnie, kogo te słowa się tyczyły. – Bonjour – powiedział na koniec, uśmiechając się nieco szerzej. Chociaż jednak Alexander nie był już sam, tak jednak za jego plecami wciąż pozostawała cisza, a w głowie ciemność.
| Turlam na konsekwencje po Azkabanie (był edit w treści po rzucie, proszę nie bić).[bylobrzydkobedzieladnie]
– Des yeux qui font baisser les miens, un rire qui se perd sur sa bouche, voila le portrait sans retouche, de l'homme auquel j'appartiens – jego głos niósł się po lesie, a choć nie był wybitnie uzdolnionym śpiewakiem to powodów do wstydu też nie miał. Kolejne wersy przetaczały się pomiędzy drzewami, a przed chwilą tak niepokojący go świat przestawał być aż tak straszny. Już kiedy wybierali się do Azkabanu zdawał sobie sprawę, że szanse na to, że wyjdą z tej wyprawy cało były właściwie zerowe. I tak dziękował wszelkim magicznym patronom, że od paru dni nie nawiedzały go już halucynacje, które od początku lipca towarzyszyły mu nieustannie, zatruwając życie i stwarzając zagrożenie dla wszystkich dookoła, w tym dla samego Selwyna.
Z piosenką na ustach jego krok stracił na nerwowości, a choć Alexander miał się wciąż na baczności to szło mu się zdecydowanie lżej. I kiedy stanął u progu chatki był nawet w stanie szczerze się uśmiechnąć na widok przyjaciela, a kiedy otaczało go kojące światło wdzierające się z wnętrza chatki, Farley akurat dotarł do końcowych wersów piosenki.
– Et dès que je t'aperçois, alors je sens en moi, mon coeur qui bat – wyśpiewał, stojąc na progu i rozkładając ręce, dając de Lapinowi znać już całkowicie transparentnie, kogo te słowa się tyczyły. – Bonjour – powiedział na koniec, uśmiechając się nieco szerzej. Chociaż jednak Alexander nie był już sam, tak jednak za jego plecami wciąż pozostawała cisza, a w głowie ciemność.
| Turlam na konsekwencje po Azkabanie (był edit w treści po rzucie, proszę nie bić).[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 22.02.21 11:32, w całości zmieniany 3 razy
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Byli jak bracia, to było z pewnością niezaprzeczalne, a przynajmniej ze strony młodego Francuza. Zresztą Julien przywiązywał się bardzo mocno do ludzi, pokładając w nich wiele nadziei i emocji – bywało, że prowadziło to do katastrof sercowych, lecz częściej okazywał się dzięki temu niezawodnym wsparciem. Dlatego każda wizyta Alexa w Makówce, była dla jasnowidza wyjątkowo ważna, nie zapomniał o nim, nawet jeśli ich wspólne chwile rozmyły się w niepamięci. Często rozważał, aby przekazać mu swoje wspomnienia nie tylko opowieściami. Był czarodziejem, mógł je po prostu wyjąć z głowy i zaprezentować w myślodsiewni. Oczywiście kosztem utracenia ich w takiej formie, w jakiej posiadał… Było to na swój sposób smutne, lecz ostatecznie byłby w stanie to zrobić, jeśli miało to pomóc przyjacielowi przypomnieć, jak wielka więź ich łączyła. Pocieszający był jednak fakt, że nawet pomimo braku wspomnień, byli w stanie utrzymać relację na podobnym poziomie co wcześniej. Brakowało w niej niektórych odniesień, przez co właśnie de Lapin ubolewał – bo przecież jak zabawne było to gdy Lex zmieniał się w dziewczynę? Ile radości mieli, buszując po teatrze, gdy – wówczas jeszcze – Selwyn przybywał do Paryża? A te wybryki w klasach Akademii? Uśmiechał się, ilekroć przypominał sobie to co wspólnie wyprawiali, uchodząc bez kary za te maślane oczy, których oboje byli posiadaczami.
- BONJOUR, ALEX! – zawołał radośnie, a potem raptownie wciągnął przyjaciela do środka, zamykając za nim drzwi pospiesznie. Na szczęście nie musiał siłować się już z klamką i zamkiem, dzięki wprawnej opiece Botta, który okazał się znakomitym specjalistą w kwestii tych wszystkich… zapadek, sprężynek i innych drobiazgów, do których Francuz nie miał głowy. Zaraz potem w typowy dla niego sposób przytulił Farleya, aby już po chwili ciągnąć go do środka domu, nawet nie pozwalając mu zdjąć butów. – Ależ się cieszę, że w końcu przyszedłeś! Wybacz, że tyle gratów zastępuje nam drogę, ale nie miałem jeszcze głowy do nich – zaczął wylewnie mówić, rzecz jasna po francusku. Wokół unosił się kurz, a mnogość różnorakich bibelotów zajmujących półki i półeczki wydawała się gęstnieć z sekundy na sekundę. Przez to wszystko przebijał się zapach palonych ziół i ciepło świec rozstawionych w różnych częściach korytarza, a także salonu. – Ja tu zrobię porządek… kiedyś – mamrotał pod nosem, podchodząc do kanapy w pomarańczowym saloniku. – Chcesz ziół? Z przykrością muszę ci oznajmić, że nie mam herbaty, ani kawy… właściwie niewiele mam w ogóle – zaśmiał się pod nosem, cofając kilka kroków do framugi bez drzwi. Machnął różdżką w kierunku gramofonu, a tam zaraz rozległa się piosenka, którą wcześniej postanowił wyśpiewać Lex pod drzwiami. – Alex Piaf, wybitna śpiewaczka… A może Edith Farley – zaśmiał się pod nosem, opierając się o przejście. – Lżejszy dzień w Lecznicy? Ech… Może powinienem zachodzić tam, żeby cię częściej widywać... Potrzebujecie pomocy? Wiem, że me umiejętności nikłe, ale... – zamyślił się na głos. Fakt był faktem, posiadanie zapracowanego i zabieganego przyjaciela, wiązało się z małą ilością czasu na wspólne wieczory, poranki, popołudnia, herbatki, rozmowy, wypady czy różne inne zabawy. Gdzie się podziały te czasy, kiedy mogli wspólnie trwonić chwile nad jeziorem i wylegiwać się w blasku ciepłego słońca?
- BONJOUR, ALEX! – zawołał radośnie, a potem raptownie wciągnął przyjaciela do środka, zamykając za nim drzwi pospiesznie. Na szczęście nie musiał siłować się już z klamką i zamkiem, dzięki wprawnej opiece Botta, który okazał się znakomitym specjalistą w kwestii tych wszystkich… zapadek, sprężynek i innych drobiazgów, do których Francuz nie miał głowy. Zaraz potem w typowy dla niego sposób przytulił Farleya, aby już po chwili ciągnąć go do środka domu, nawet nie pozwalając mu zdjąć butów. – Ależ się cieszę, że w końcu przyszedłeś! Wybacz, że tyle gratów zastępuje nam drogę, ale nie miałem jeszcze głowy do nich – zaczął wylewnie mówić, rzecz jasna po francusku. Wokół unosił się kurz, a mnogość różnorakich bibelotów zajmujących półki i półeczki wydawała się gęstnieć z sekundy na sekundę. Przez to wszystko przebijał się zapach palonych ziół i ciepło świec rozstawionych w różnych częściach korytarza, a także salonu. – Ja tu zrobię porządek… kiedyś – mamrotał pod nosem, podchodząc do kanapy w pomarańczowym saloniku. – Chcesz ziół? Z przykrością muszę ci oznajmić, że nie mam herbaty, ani kawy… właściwie niewiele mam w ogóle – zaśmiał się pod nosem, cofając kilka kroków do framugi bez drzwi. Machnął różdżką w kierunku gramofonu, a tam zaraz rozległa się piosenka, którą wcześniej postanowił wyśpiewać Lex pod drzwiami. – Alex Piaf, wybitna śpiewaczka… A może Edith Farley – zaśmiał się pod nosem, opierając się o przejście. – Lżejszy dzień w Lecznicy? Ech… Może powinienem zachodzić tam, żeby cię częściej widywać... Potrzebujecie pomocy? Wiem, że me umiejętności nikłe, ale... – zamyślił się na głos. Fakt był faktem, posiadanie zapracowanego i zabieganego przyjaciela, wiązało się z małą ilością czasu na wspólne wieczory, poranki, popołudnia, herbatki, rozmowy, wypady czy różne inne zabawy. Gdzie się podziały te czasy, kiedy mogli wspólnie trwonić chwile nad jeziorem i wylegiwać się w blasku ciepłego słońca?
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Widząc jak Julien rozpromienia się na jego widok Alexander nie był w stanie powstrzymać swoich zębów przed ukazaniem się w pełnowymiarowym uśmiechu. Niepokój i niepewność, które towarzyszyły młodemu czarodziejowi jeszcze kilka chwil temu na ścieżce zniknęły, oddając miejsce niesamowitej fali sympatii, która czuł do swojego przyjaciela. Najlepszego przyjaciela, o którym zapomniał, lecz w momencie gdy po raz pierwszy po utracie pamięci położył na nim swoje spojrzenie to wiedział, że właśnie odnalazł jeden ze swoich najważniejszy brakujących elementów. Nie był pewien, jak to nazwać, lecz braterstwo – takie prawdziwe, z wyboru i o które obaj dbali latami – w istocie wydawało się najodpowiedniejszym określeniem. Dał się więc wciągnąć do środka, nie oponował przed nagłym przypływem czułości w postaci przytulenia, a i sam przyciągnął do siebie Julka, kiewając się nieco na boki i nie hamując krótkiego śmiechu, który wyrwał mu się z gardła.
– Nie widzieliśmy się ile, kilkanaście godzin? – odparł również po francusku, bo był to najnaturalniejszy z odruchów przy de Lapinie. Zaraz jednak rozejrzał się po wnętrzu, w którym się znaleźli: w końcu nie dane mu było jeszcze odwiedzić Makówki, ciotkę Juliena widywał parę razy w okolicy jak się jeszcze pojawiała w Dolinie, lecz progu domku jeszcze nie przestąpił.
I może lepiej, bo ani wtedy, ani teraz nie byłby na to tak do końca gotowy.
To co ujrzał Farley było chaosem. Nieładem, całkowitym nieporządkiem zakrawający miejscami o niezbyt chlubne określenie aspirującego syfu. Może trochę wyolbrzymiał, jednak przyzwyczajony do porządku, porządek miłujący i porządek utrzymujący Alexander doznał szoku. Dlatego Julien mógł sobie mówić, wyrzucając z siebie kolejne słowa i myśli, mknąc niepowstrzymanie przez tematy jak to miał w zwyczaju, a Alexander w tym czasie próbował dojść do siebie i powiedzieć cokolwiek. Kłapnął ustami niczym ryba ze dwa razy, choć najpewniej umknęło to uwadze krzątającego się Francuza. Na płonący stos Wendeliny... i on tu tak żył? Jakim cudem Julien mógł w ogóle zebrać myśli w takim miejscu? Można było to tłumaczyć siłą przyzwyczajenia, ale Selwyn w pierwszej chwili poczuł się po prostu przytłoczony, podążając za Julienem bezwiednie i w transie: do momentu aż się z niego otrząsnął.
– Julien, porządek trzeba zrobić tu teraz – oznajmił, wcinając się w zamyślenie przyjaciela. Prędko zrzucił z ramion błękitny płaszcz i zaczął szukać miejsca aby go odwiesić, ostatecznie poddając się i zaklęciem wprawiając go w stan lewitacji w pobliżu wejścia do Makówki. – Melisy mi zaparz, Julien – uzdrowiciel rzucił przejętym tonem, który zwiastował, że miał przed sobą misję. Zakasał zaraz rękawy żółtego swetra, swojego ulubionego i znoszonego elementu garderoby, z którym nie potrafił się rozstać. Nie do końca dbał o to, że w ten sposób odsłonił paskudne szramy, które na co dzień zdobiły tylko widoczną zza mankietu dłoń, teraz zaś odsłaniając swoje różowe, bliznowate oblicze na przedramieniu Gwardzisty. Poza tym, był dziś właściwie bardzo jak na siebie kolorowy, bo nawet jego spodnie nie były całkowicie czarne: miały bardzo ciemny odcień granatu. – Lecznica da sobie beze mnie dziś radę, i tak nie planowałem tam być przed popołudniem, ale to... – podchodząc do okna wyciągnął różdżkę i niepewnie dźgnął jej końcem firanę, a w przedzierających się pomiędzy jej połami promieniach październikowego słońca zawirowały tumany kurzu. – To bardziej wymaga mojej pomocy – westchnął, a że rozmawiali po francusku to wyszło to o wiele bardziej dramatycznie. Rozejrzał się jeszcze po saloniku, na koniec spojrzenie szaroniebieskich oczu kładąc na przyjacielu. – Jesteś tu w ogóle w stanie myśleć? To wszystko aż krzyczy... – rozłożył ręce w geście bezradności, zaraz pozwalając im z cichym klaśnięciem opaść do ud. Cóż, przynajmniej grała muzyka, co stanowiło obiecujący wstęp do wielkiego sprzątania, które już w myślach planował Alexander.
– Nie widzieliśmy się ile, kilkanaście godzin? – odparł również po francusku, bo był to najnaturalniejszy z odruchów przy de Lapinie. Zaraz jednak rozejrzał się po wnętrzu, w którym się znaleźli: w końcu nie dane mu było jeszcze odwiedzić Makówki, ciotkę Juliena widywał parę razy w okolicy jak się jeszcze pojawiała w Dolinie, lecz progu domku jeszcze nie przestąpił.
I może lepiej, bo ani wtedy, ani teraz nie byłby na to tak do końca gotowy.
To co ujrzał Farley było chaosem. Nieładem, całkowitym nieporządkiem zakrawający miejscami o niezbyt chlubne określenie aspirującego syfu. Może trochę wyolbrzymiał, jednak przyzwyczajony do porządku, porządek miłujący i porządek utrzymujący Alexander doznał szoku. Dlatego Julien mógł sobie mówić, wyrzucając z siebie kolejne słowa i myśli, mknąc niepowstrzymanie przez tematy jak to miał w zwyczaju, a Alexander w tym czasie próbował dojść do siebie i powiedzieć cokolwiek. Kłapnął ustami niczym ryba ze dwa razy, choć najpewniej umknęło to uwadze krzątającego się Francuza. Na płonący stos Wendeliny... i on tu tak żył? Jakim cudem Julien mógł w ogóle zebrać myśli w takim miejscu? Można było to tłumaczyć siłą przyzwyczajenia, ale Selwyn w pierwszej chwili poczuł się po prostu przytłoczony, podążając za Julienem bezwiednie i w transie: do momentu aż się z niego otrząsnął.
– Julien, porządek trzeba zrobić tu teraz – oznajmił, wcinając się w zamyślenie przyjaciela. Prędko zrzucił z ramion błękitny płaszcz i zaczął szukać miejsca aby go odwiesić, ostatecznie poddając się i zaklęciem wprawiając go w stan lewitacji w pobliżu wejścia do Makówki. – Melisy mi zaparz, Julien – uzdrowiciel rzucił przejętym tonem, który zwiastował, że miał przed sobą misję. Zakasał zaraz rękawy żółtego swetra, swojego ulubionego i znoszonego elementu garderoby, z którym nie potrafił się rozstać. Nie do końca dbał o to, że w ten sposób odsłonił paskudne szramy, które na co dzień zdobiły tylko widoczną zza mankietu dłoń, teraz zaś odsłaniając swoje różowe, bliznowate oblicze na przedramieniu Gwardzisty. Poza tym, był dziś właściwie bardzo jak na siebie kolorowy, bo nawet jego spodnie nie były całkowicie czarne: miały bardzo ciemny odcień granatu. – Lecznica da sobie beze mnie dziś radę, i tak nie planowałem tam być przed popołudniem, ale to... – podchodząc do okna wyciągnął różdżkę i niepewnie dźgnął jej końcem firanę, a w przedzierających się pomiędzy jej połami promieniach październikowego słońca zawirowały tumany kurzu. – To bardziej wymaga mojej pomocy – westchnął, a że rozmawiali po francusku to wyszło to o wiele bardziej dramatycznie. Rozejrzał się jeszcze po saloniku, na koniec spojrzenie szaroniebieskich oczu kładąc na przyjacielu. – Jesteś tu w ogóle w stanie myśleć? To wszystko aż krzyczy... – rozłożył ręce w geście bezradności, zaraz pozwalając im z cichym klaśnięciem opaść do ud. Cóż, przynajmniej grała muzyka, co stanowiło obiecujący wstęp do wielkiego sprzątania, które już w myślach planował Alexander.
Ciepły uścisk przyjaciela stanowił najokazalszy z prezentów, jaki kiedykolwiek można było doświadczyć. Dlaczego? Szczerość, braterstwo i zrozumienie w wymienionym rytmie bijących serc, było największym dowodem na nieprzemijającą przyjaźń. Jak zatem mogły z tym konkurować pieniądze czy cokolwiek materialnego? Po prostu nie mogło, a młody czarodziej spijał te chwile, tańcząc ze wspomnieniami z dawnych lat. Dlatego pytanie wybiło go nieco z rytmu radosnego nastroju, jednak tylko na krótki momencik.
- To jest całkiem sporo godzin, rok cię nie widziałem, więc teraz nadrabiam! – wzburzył się, przyspieszając z każdym słowem, na tyle, aby pojedyncze głoski zaczęły zlewać się w jednolitą falę. Płynęły w równym rzędzie, zaledwie zmienna była ich amplituda wysokości tonu młodego Francuza. Przecinał powietrze sztormem słów, które, chociaż mogły mieć różnorakie znaczenie, tak miały swój zawiły, zabawny sens. – Alexandrze, czerpię radość z każdej chwili, jaką mogę spędzić w twoim szanownym towarzystwem, a ty raczysz się śmiać z mej tęsknoty? – zaczął wyolbrzymiać z lekkim przekąsem na twarzy – udawanym, oczywiście. Ewidentna teatralizacja gestów miała służyć podkreśleniu, jak bardzo zależało mu na zrobieniu z tej chwili sztuki. Lecz przecież to był żart, oboje o tym wiedzieli. Wtem młody jasnowidz wzniósł dłoń do czoła, stając na środku korytarza, jak gdyby znalazł się w tej samej chwili na przestrzeni scenicznej, gdzie wszelkie reflektory padły na jego skromną osobę. Zbolałym tonem zaczął recytować, co też mu ślina na język przyniosła.
– Przyjacielu najdroższy, co go wieki nie widziałem,
Za najbliższego ze wszystkich ciebie zawsze miałem,
Ty raczysz zaś śmiać się z mej srogiej tęsknoty,
A przecież przedarłem się dla cię przez płoty! – i nim tylko skończył, wybuchnął śmiechem, który rozniósł się po domostwie. Lecz zaraz przybrał kolejną teatralną pozę, opierając się o framugę drzwi, gotów niemal opaść po niej i rozedrzeć koszulę niczym bohater na płótnie najsławniejszego polskiego artysty. Na szczęście ten gest sobie darował zaledwie, wzdychając przeciągle.
– Dla ciebie to chwila, drobnostka, pyłek,
Zaś ja mam w mych myślach młynek! – ton świadczył, że całkowicie odleciał w formę parodii poetyckiej. Śpiew z gramofonu dodał dramatyczności sytuacji, a młody czarodziej z obrotem skierował się na środek salonu, czyniąc ukłon.
– Porządku w mym domu chcesz,
A ja mówię tym myślom – PRECZ! – wyrzekł kolejne rymujące się wersy, całkowicie nieprzemyślane, być może odrobinę idiotyczne, lecz jakże czarownie naiwne. I nim Farley zdążył odpowiedzieć na ten teoretyczny brak zgody na porządkowanie, młody jasnowidz przemierzył już drogę do kuchni.
– Melisy dzban zaleję tobie,
A potem powiem twej sowie,
Jak mój bałagan się zowie! – wykrzyczał z kuchni, będąc już w takim humorze, jak gdyby kilka chwil temu uraczył się czymś wysokoprocentowym. Śmiech i chichot rozbrzmiewały w Makówce, a Francuz po prostu się cieszył, najzwyczajniej w świecie, że wreszcie Alex go odwiedził. Ile to lat minęło, odkąd mógł go gościć? Pięć? Cztery? Sześć? Mniej więcej w tej granicy, nie licząc tych odwiedzin rok temu, lecz wtedy za gościnę odpowiadała przecież cioteczka, a dziś de Lapin mógł zadbać o swojego brata – związanego nie krwią, a wyborem i duszą.
– Firana ma świetnie się miewa,
Aż powie ci, że ma gęba ziewa – zrymował, wracając z kubkiem melisy. Widok Alexa dźgającego niewinne zasłony, jakoś bawił go jeszcze bardziej. Przeciągnął się, ziewając adekwatnie to wypowiedzianych słów. Na pytanie postawione przez przyjaciela wzruszył niedbale ramionami, a zaraz potem sięgnął po własną różdżkę, aby rzucić ją na stolik i samemu opaść na kanapę. – Alex, przestań, nie będziesz u mnie sprzątał. Zostaw… proszę, ledwo nauczyłem się, gdzie co leży, przyjacielu. Przestawienie, tych wszelakich bibelotów zaledwie zmąci me myśli, wtedy nastanie chaos! Alexandrze Selwynie, czy chcesz chaosu mych myśli? – zapytał, opacznie zapominając o tym, że właściwie jego przyjaciel był już… byłym szlachcicem. Spojrzenie utkane z leśnego mchu przystanęło w szarobłękitnym pochmurnym niebie ognistego Gwardzisty, gotowego najwyraźniej przetrawić malutki domek z czerwonej cegły czyścicielską pożogą.
- To jest całkiem sporo godzin, rok cię nie widziałem, więc teraz nadrabiam! – wzburzył się, przyspieszając z każdym słowem, na tyle, aby pojedyncze głoski zaczęły zlewać się w jednolitą falę. Płynęły w równym rzędzie, zaledwie zmienna była ich amplituda wysokości tonu młodego Francuza. Przecinał powietrze sztormem słów, które, chociaż mogły mieć różnorakie znaczenie, tak miały swój zawiły, zabawny sens. – Alexandrze, czerpię radość z każdej chwili, jaką mogę spędzić w twoim szanownym towarzystwem, a ty raczysz się śmiać z mej tęsknoty? – zaczął wyolbrzymiać z lekkim przekąsem na twarzy – udawanym, oczywiście. Ewidentna teatralizacja gestów miała służyć podkreśleniu, jak bardzo zależało mu na zrobieniu z tej chwili sztuki. Lecz przecież to był żart, oboje o tym wiedzieli. Wtem młody jasnowidz wzniósł dłoń do czoła, stając na środku korytarza, jak gdyby znalazł się w tej samej chwili na przestrzeni scenicznej, gdzie wszelkie reflektory padły na jego skromną osobę. Zbolałym tonem zaczął recytować, co też mu ślina na język przyniosła.
– Przyjacielu najdroższy, co go wieki nie widziałem,
Za najbliższego ze wszystkich ciebie zawsze miałem,
Ty raczysz zaś śmiać się z mej srogiej tęsknoty,
A przecież przedarłem się dla cię przez płoty! – i nim tylko skończył, wybuchnął śmiechem, który rozniósł się po domostwie. Lecz zaraz przybrał kolejną teatralną pozę, opierając się o framugę drzwi, gotów niemal opaść po niej i rozedrzeć koszulę niczym bohater na płótnie najsławniejszego polskiego artysty. Na szczęście ten gest sobie darował zaledwie, wzdychając przeciągle.
– Dla ciebie to chwila, drobnostka, pyłek,
Zaś ja mam w mych myślach młynek! – ton świadczył, że całkowicie odleciał w formę parodii poetyckiej. Śpiew z gramofonu dodał dramatyczności sytuacji, a młody czarodziej z obrotem skierował się na środek salonu, czyniąc ukłon.
– Porządku w mym domu chcesz,
A ja mówię tym myślom – PRECZ! – wyrzekł kolejne rymujące się wersy, całkowicie nieprzemyślane, być może odrobinę idiotyczne, lecz jakże czarownie naiwne. I nim Farley zdążył odpowiedzieć na ten teoretyczny brak zgody na porządkowanie, młody jasnowidz przemierzył już drogę do kuchni.
– Melisy dzban zaleję tobie,
A potem powiem twej sowie,
Jak mój bałagan się zowie! – wykrzyczał z kuchni, będąc już w takim humorze, jak gdyby kilka chwil temu uraczył się czymś wysokoprocentowym. Śmiech i chichot rozbrzmiewały w Makówce, a Francuz po prostu się cieszył, najzwyczajniej w świecie, że wreszcie Alex go odwiedził. Ile to lat minęło, odkąd mógł go gościć? Pięć? Cztery? Sześć? Mniej więcej w tej granicy, nie licząc tych odwiedzin rok temu, lecz wtedy za gościnę odpowiadała przecież cioteczka, a dziś de Lapin mógł zadbać o swojego brata – związanego nie krwią, a wyborem i duszą.
– Firana ma świetnie się miewa,
Aż powie ci, że ma gęba ziewa – zrymował, wracając z kubkiem melisy. Widok Alexa dźgającego niewinne zasłony, jakoś bawił go jeszcze bardziej. Przeciągnął się, ziewając adekwatnie to wypowiedzianych słów. Na pytanie postawione przez przyjaciela wzruszył niedbale ramionami, a zaraz potem sięgnął po własną różdżkę, aby rzucić ją na stolik i samemu opaść na kanapę. – Alex, przestań, nie będziesz u mnie sprzątał. Zostaw… proszę, ledwo nauczyłem się, gdzie co leży, przyjacielu. Przestawienie, tych wszelakich bibelotów zaledwie zmąci me myśli, wtedy nastanie chaos! Alexandrze Selwynie, czy chcesz chaosu mych myśli? – zapytał, opacznie zapominając o tym, że właściwie jego przyjaciel był już… byłym szlachcicem. Spojrzenie utkane z leśnego mchu przystanęło w szarobłękitnym pochmurnym niebie ognistego Gwardzisty, gotowego najwyraźniej przetrawić malutki domek z czerwonej cegły czyścicielską pożogą.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Alexander nie był w stanie przestać się uśmiechać, nie kiedy widział szczerość bijącą od gestów i słów Juliena. Często zdarzało mu się odrywać od siebie, często po prostu nie było miejsca i czasu na to żeby liczyło się cokolwiek poza tym, co musiał zrobić, wymyślić, pojąć. Istniało ryzyko, że mógłby odkleić się całkowicie od swojej osobowości, bo w końcu poświęcił Zakonowi całego siebie, to było jedyne wspomnienie, które w jakiś sposób tworzyło jego postrzeganie siebie po tym jak utracił pamięć. A później... później ponownie zaczęli pojawiać się w jego życiu ludzie, którzy kawałek po kawałku dawali mu fragmenty jego samego. Był jak kalendarzyk adwentowy, który skrywał w sobie tajemnicze prezenty, do których zakryte okienka mogli otworzyć wszyscy, poza Alexandrem. I Julek idealnie wpasowywał się w rolę rozentuzjazmowanego dziecięcia, które jak przychodził czas otwierało kolejną skrytkę z niespodzianką.
– Jesteś całkowicie, zupełnie niesamowity – komplementując Francuza potrząsnął głową, roześmiany i niezwykle lekki. To właśnie ta lekkość bytu przy Julienie sprawiała, że Farley odnajdywał w sobie wcześniej niewyeksploatowane pokłady energii, o których istnieniu zdawał się nie mieć wcześniej pojęcia. – Nie śmiałbym się z ciebie śmiać, po prostu nie ważne jak dobrze się znamy, wciąż łapię się na tym, że to wszystko pozostaje takie... nie nudzące się, nie popadające w rutynę, żywe – wyznał, wiedząc, że nie musiał pytać Julka czy rozumiał. Tkwili w tej przyjaźni razem i obaj mieli względem siebie takie samo poczucie nieprzemijającego braterstwa. Tego nikt mu nigdy nie zabierze, niczym. Zawsze mógł liczyć na Juliena, a Julien na niego.
Ta niezawodność sprawdzała się również w przypadku de Lapina w rozśmieszaniu nieco bardziej poważnego Alexandra. Słysząc wiersz układany na poczekaniu Alexander najpierw musiał tłumić chichot, a następnie walczyć o to by nie popłakać się na widok tych poetyckich wygibasów słowno-gimnastycznych. – Wciąż się z ciebie nie śmieję, pamiętaj! – wydusił w końcu, kiedy nieco się uspokoił. Zapomniał już o tym uczuciu przerażenia, które ogarnęło go na widok bałaganu w domu przyjaciela, bo w końcu była to przecież drobnostka, z którą poradzi sobie raz-dwa. – Śmieję się przez ciebie – uzupełnił swoją wypowiedź, biorąc się pod boki i raz jeszcze ogarniając spojrzeniem panujący dookoła artystyczny nieład. Ostatecznie udał się do wejścia do kuchni, wsadzając do środka tylko głowę. Widząc nieporządek panujący także i tam machnął różdżką, a spomiędzy pasm masywów górskich niepozmywanych naczyń z brzękiem wyrwała się szczotka, a z jakiegoś zapomnianego kąta wystrzeliła ścierka, całkiem nieużywana najwyraźniej, bo czysta. Niewerbalnym Facere Alexander posłał je do zmywania i wycierania naczyń. Woda zaszumiała, chlusnęła i popłynęła, zaraz namydlając się i zabierając się do czynienia swej magii. Alexander spojrzał znów na Juliena, wysłuchując jego sprzeciwu z niezbyt wielkim przejęciem.
– Nie wmówisz mi, że twoje myśli są uporządkowane, znam cię za dobrze żebyś wcisnął mi tę bajkę. Nie wmanewrujesz mnie w wycofanie się z mojego postanowienia – stwierdził, obracając w palcach swoją różdżkę. – Jest coś, co powinno zostać tak jak jest i pod żadnym pozorem nie powinienem tego ruszać? Nie licząc kart, oczywiście – powiedział, kątem oka dostrzegając wspomnianego tarota. – Chcesz mi coś opowiedzieć w międzyczasie? Albo wywróżyć? – zapytał jeszcze, unosząc różdżkę i otwierając resztę okien przez które zaraz wyleciały zasłony, aby się wytrzepać. To samo zrobił z drzwiami i wycieraczką, a także kocem, który wyrwał się spod ciała jego rozwalonego na kanapie przyjaciela i wyleciał aby nieco się przewietrzyć.
– Jesteś całkowicie, zupełnie niesamowity – komplementując Francuza potrząsnął głową, roześmiany i niezwykle lekki. To właśnie ta lekkość bytu przy Julienie sprawiała, że Farley odnajdywał w sobie wcześniej niewyeksploatowane pokłady energii, o których istnieniu zdawał się nie mieć wcześniej pojęcia. – Nie śmiałbym się z ciebie śmiać, po prostu nie ważne jak dobrze się znamy, wciąż łapię się na tym, że to wszystko pozostaje takie... nie nudzące się, nie popadające w rutynę, żywe – wyznał, wiedząc, że nie musiał pytać Julka czy rozumiał. Tkwili w tej przyjaźni razem i obaj mieli względem siebie takie samo poczucie nieprzemijającego braterstwa. Tego nikt mu nigdy nie zabierze, niczym. Zawsze mógł liczyć na Juliena, a Julien na niego.
Ta niezawodność sprawdzała się również w przypadku de Lapina w rozśmieszaniu nieco bardziej poważnego Alexandra. Słysząc wiersz układany na poczekaniu Alexander najpierw musiał tłumić chichot, a następnie walczyć o to by nie popłakać się na widok tych poetyckich wygibasów słowno-gimnastycznych. – Wciąż się z ciebie nie śmieję, pamiętaj! – wydusił w końcu, kiedy nieco się uspokoił. Zapomniał już o tym uczuciu przerażenia, które ogarnęło go na widok bałaganu w domu przyjaciela, bo w końcu była to przecież drobnostka, z którą poradzi sobie raz-dwa. – Śmieję się przez ciebie – uzupełnił swoją wypowiedź, biorąc się pod boki i raz jeszcze ogarniając spojrzeniem panujący dookoła artystyczny nieład. Ostatecznie udał się do wejścia do kuchni, wsadzając do środka tylko głowę. Widząc nieporządek panujący także i tam machnął różdżką, a spomiędzy pasm masywów górskich niepozmywanych naczyń z brzękiem wyrwała się szczotka, a z jakiegoś zapomnianego kąta wystrzeliła ścierka, całkiem nieużywana najwyraźniej, bo czysta. Niewerbalnym Facere Alexander posłał je do zmywania i wycierania naczyń. Woda zaszumiała, chlusnęła i popłynęła, zaraz namydlając się i zabierając się do czynienia swej magii. Alexander spojrzał znów na Juliena, wysłuchując jego sprzeciwu z niezbyt wielkim przejęciem.
– Nie wmówisz mi, że twoje myśli są uporządkowane, znam cię za dobrze żebyś wcisnął mi tę bajkę. Nie wmanewrujesz mnie w wycofanie się z mojego postanowienia – stwierdził, obracając w palcach swoją różdżkę. – Jest coś, co powinno zostać tak jak jest i pod żadnym pozorem nie powinienem tego ruszać? Nie licząc kart, oczywiście – powiedział, kątem oka dostrzegając wspomnianego tarota. – Chcesz mi coś opowiedzieć w międzyczasie? Albo wywróżyć? – zapytał jeszcze, unosząc różdżkę i otwierając resztę okien przez które zaraz wyleciały zasłony, aby się wytrzepać. To samo zrobił z drzwiami i wycieraczką, a także kocem, który wyrwał się spod ciała jego rozwalonego na kanapie przyjaciela i wyleciał aby nieco się przewietrzyć.
Komplement przemknął miło po jego uszach, a on wyszczerzył się szeroko. – Możliwe, że jestem – zaśmiał się pod nosem, a iskierki w omszałych oczach zatańczyły tango wraz z podlanym ego czarodzieja. – Już, już, bo mówisz, jakbyś się zakochał – parsknął śmiechem, a zaraz potem kontynuował dalszą rozmowę. – Skoro mowa o żywych, to cieszę się, że jesteś żywy – rzucił nostalgicznie. Będąc w Paryżu, obawiał się o zdrowie przyjaciela, szczególnie gdy nawiedzały go przeraźliwe wizje, jakich potrafił doświadczać z Farleyem w roli głównej. Nie potrafił w pełni popierać tego, na co narażał się Alex, niezależnie jak piękne idee by temu wszystkiemu przeświecały, to nie chciał go tracić. Nie wiedział też, czy byłby w stanie zachować się tak jak przyjaciel, porzucić wszystko dla walki o lepsze jutro. Z drugiej strony jaki miał inny wybór i kto o to zawalczy jeśli nie on? Francuz westchnął lekko, lecz nie miał zamiaru komentować w żaden inny sposób poczynań Alexandra – ufał mu, że wie, co robi. Zresztą on przecież od zawsze był obrońcą, a Julien po prostu tchórzył, skrywając się za jego plecami.
Krzywe spojrzenie pomknęło po naczyniach, szmatkach i wodzie, które z mocą zaklęcia przyjaciela zaczęły zajmować się typowym dla siebie zajęciem – czyszczeniem. Ostatecznie nie protestował, a jego twarz dosyć prędko się rozchmurzyła. Dopiero w salonie znów nad jego głową pojawiły się chmury, lecz nie zasępiły go, a raczej pozwoliły podążyć w kierunku ciekawych rozmyślań.
– Drogi Alexie, wszystko jest zależne od naszej perspektywy, wszak to, co dla mnie porządkiem dla ciebie zaś chaosem. Nie praw mi, że me myśli nie są porządkiem. Dla mnie są – wyjaśnił dobitnie. – Chcesz stworzyć po prostu swój porządek – kontynuował, niebezpiecznie balansując na krawędzi najwyraźniej zbyt głębokiego jeziora dyskusji. A może był to już ocean? – To, co ty uznajesz za słuszne – wymamrotał pod nosem, a po chwili zmarszczył brwi w zastanowieniu. – Lecz to chyba nieustanny konflikt każdego z każdym. Nikt nie jest taki sam, wszyscy jesteśmy różni, a nasze punkty widzenia rozbiegają się na rzecz przeżyć, wychowania czy towarzystwa, w którym przebywamy – prowadził dysputę, prawie sam ze sobą, a jego usta wciąż się nie zamykały, niemal nie dając Farleyowi możliwości na przerwanie. – Pytanie kto ma rację, a kto nie jest takie… bezsensowne. Podobnie jak ustalenie, który porządek jest odpowiedniejszy. Ty uznasz swój, bazując na doświadczeniach własnych, zaś ja będę się trzymać mego, gdyż jest dla mnie najwygodniejszy – mówił w eter, wodząc wzrokiem za Alexandrem i ruchami jego różdżki. Chociaż mówił bez przerwy, jakby nie miał się zgadzać na te generalne porządki, tak przysiadł na kanapie i pozwolił przyjacielowi robić, co tylko chciał. Sam Francuz chyba nie wiedział, do czego próbuje dążyć w rozważaniach, najwyraźniej zaledwie przedstawiał proces myślowy, gnający po łąkach i polach żyznej gleby umysłu. Zaraz potem rozpromienił się i zamaszystym ruchem klepnął kanapę. – Naszej przyjaźni! Tego nie wolno ruszać – zabłysnął, uznając, że to jedna z najbardziej cwanych odpowiedzi, jakie przyszło mu wymyślić w ciągu ostatnich dni. Zaraz potem zadarł głowę do góry i paluszkiem – możliwe, że trochę niegrzecznie – wskazał na pajęczynę pod sufitem. – I zostaw pająka – podkreślił, zerkając na tarota. Wróżenie brzmiało ciekawie, jednak zamiast tego młody jasnowidz sięgnął po wcześniej czytaną książkę. – Poczytam ci! – zaoferował, otwierając na porzuconym rozdziale. – W tej samej chwili trzy krowy, które... – i kontynuował czytanie dzieła, wczuwając się w role oraz gestykulując zamaszyście w odpowiednich momentach.
Krzywe spojrzenie pomknęło po naczyniach, szmatkach i wodzie, które z mocą zaklęcia przyjaciela zaczęły zajmować się typowym dla siebie zajęciem – czyszczeniem. Ostatecznie nie protestował, a jego twarz dosyć prędko się rozchmurzyła. Dopiero w salonie znów nad jego głową pojawiły się chmury, lecz nie zasępiły go, a raczej pozwoliły podążyć w kierunku ciekawych rozmyślań.
– Drogi Alexie, wszystko jest zależne od naszej perspektywy, wszak to, co dla mnie porządkiem dla ciebie zaś chaosem. Nie praw mi, że me myśli nie są porządkiem. Dla mnie są – wyjaśnił dobitnie. – Chcesz stworzyć po prostu swój porządek – kontynuował, niebezpiecznie balansując na krawędzi najwyraźniej zbyt głębokiego jeziora dyskusji. A może był to już ocean? – To, co ty uznajesz za słuszne – wymamrotał pod nosem, a po chwili zmarszczył brwi w zastanowieniu. – Lecz to chyba nieustanny konflikt każdego z każdym. Nikt nie jest taki sam, wszyscy jesteśmy różni, a nasze punkty widzenia rozbiegają się na rzecz przeżyć, wychowania czy towarzystwa, w którym przebywamy – prowadził dysputę, prawie sam ze sobą, a jego usta wciąż się nie zamykały, niemal nie dając Farleyowi możliwości na przerwanie. – Pytanie kto ma rację, a kto nie jest takie… bezsensowne. Podobnie jak ustalenie, który porządek jest odpowiedniejszy. Ty uznasz swój, bazując na doświadczeniach własnych, zaś ja będę się trzymać mego, gdyż jest dla mnie najwygodniejszy – mówił w eter, wodząc wzrokiem za Alexandrem i ruchami jego różdżki. Chociaż mówił bez przerwy, jakby nie miał się zgadzać na te generalne porządki, tak przysiadł na kanapie i pozwolił przyjacielowi robić, co tylko chciał. Sam Francuz chyba nie wiedział, do czego próbuje dążyć w rozważaniach, najwyraźniej zaledwie przedstawiał proces myślowy, gnający po łąkach i polach żyznej gleby umysłu. Zaraz potem rozpromienił się i zamaszystym ruchem klepnął kanapę. – Naszej przyjaźni! Tego nie wolno ruszać – zabłysnął, uznając, że to jedna z najbardziej cwanych odpowiedzi, jakie przyszło mu wymyślić w ciągu ostatnich dni. Zaraz potem zadarł głowę do góry i paluszkiem – możliwe, że trochę niegrzecznie – wskazał na pajęczynę pod sufitem. – I zostaw pająka – podkreślił, zerkając na tarota. Wróżenie brzmiało ciekawie, jednak zamiast tego młody jasnowidz sięgnął po wcześniej czytaną książkę. – Poczytam ci! – zaoferował, otwierając na porzuconym rozdziale. – W tej samej chwili trzy krowy, które... – i kontynuował czytanie dzieła, wczuwając się w role oraz gestykulując zamaszyście w odpowiednich momentach.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Alexander uśmiechnął się szeroko, może nieco za szeroko, tak jakby właśnie Julien sprawił mu taki komplement, że Farley był z siebie nazbyt zadowolony, zaraz jednak łagodniejąc pod wpływem kolejnych słów Francuza. Żył, jakimś cudem wciąż stąpał po tym świecie.
– Bo kocham cię, bracie i ty też ani mi się waż umierać – oznajmił, posyłając Julienowi krótkie, acz niezwykle intensywne spojrzenie, w którym zdawały się spotykać ze sobą niebo i ziemia. – Umówmy się po prostu, że obaj będziemy żyć – stwierdził ostatecznie, zasądzając remis w tej niekonkurencyjnej rozmowie, w której nie odbywała się jakakolwiek walka. Tak, to był rozsądny kompromis: żaden z nich nie będzie próbował umknąć z tego świata i wszystko będzie w porządku. A nawet jeśli coś się stało... Alexander zerknął na Juliena i uśmiechnął się nie za szeroko, jednak z pewną determinacją w spojrzeniu. Nawet jeśli to mam plan. Śmierć wcale nie oznaczała końca, nie kiedy mieli to w zasięgu swoich dłoni.
Farley zabrał się za sprzątanie, a de Lapin za mówienie. Jego głos plątał się i mieszał z melodyjnym śpiewem płynącym z płyty i ożywiającym się pod różdżką uzdrowiciela domem. Słowa poety sprawiły jednak, że Alexander zwolnił, opuścił dłoń i spojrzał na przyjaciela z wyrazem głębokiego zamyślenia na twarzy. Powoli, pomału w miarę upływu sekund Farley zaczynał się jednak uśmiechać, coraz szerzej i szerzej, przechylając głowę i obserwując jasnowidza z ciepłem emanującym z szaroniebieskich oczu. uwielbiał takie momenty kiedy obaj w swoim towarzystwie zaczynali zatapiać się w bycie sobą i nie zauważać świata dookoła. Niezwykle lubił kiedy de Lapin wpadał w filozoficzny nastrój, zawsze wtedy wyciągając na wierzch niezwykle intrygujące i często dość zaskakujące toki myślowe. Niezwykłym zjawiskiem pozostawało funkcjonowanie ludzkiego umysłu i Alexander chłonął je w każdym calu.
– Nie sądzisz, że to jak świat jest ułożony to po prostu zazębiające się wzajemnie porządki? Mogą być jednak niezwykle różne, sprzeczne wręcz. Klucz tkwi w znalezieniu czegoś... pomiędzy. Kompromisu – powiedział, spojrzeniem przetaczając po wnętrzu. Postanowił wtedy, że pod żadnym pozorem nie będzie starał się rzeczy przekładać czy segregować. Jedynie to, co było na podłodze wyraźnie rozrzucone jakoś postara się ułożyć, stworzyć jedną czy dwie wieżyczki z walających się w kątach i pod meblami książek, złożyć to co pozostawało zmięte i posprzątać w formie pozbycia się brudu. Kiedy Julien uderzył jednak gwałtownie w kanapę, wzbijając przy tym w powietrze kolejny obłoczek kurzu, Alexander podskoczył i mechanicznie uniósł różdżkę w obronnym geście. Prędko się jednak rozluźnił i zaśmiał, palcami wolnej reki przeczesując poskręcane loki na głowie.
– Nie śmiałbym! A każdego kto by spróbował tak bym przemaglował, że zapomniałby jak ma na imię! – oznajmił walecznie, ustawiając się w pozie jak do pojedynku, jakby zaraz przez drzwi wtargnąć miał cały tłum tych, co tylko czekali na okazję aby nastać na relację, którą współdzieliła ta dwójka młodzieńców w chaotycznym, lecz przytulnym saloniku. Ich przyjaźń była twierdzą, której nie naruszyła nawet utrata pamięci Farleya: to, co ze sobą dzielili było niezwykle wyjątkowe.
Powiódł wzrokiem za wskazanym przez Julka niewielkim mieszkańcem makówkowego kąta, kiwając z powagą głową. – Zostawię. Pożyteczna istota – przytaknął, zabierając się znów do czarowania.
Julien czytał na głos, a Alexander przemieszczał się z miejsca na miejsce, zostawiając po sobie czystość. Pomagały mu w tym miotła i ściereczki, które z furkotem mknęły w powietrzu, sprzątając co się dało. Rozrzucone ubrania w łazience zaraz wpakowały się do, oczywiście, pustego kosza na bieliznę przeznaczonego, a płytki i powierzchnie płaskie zaraz zalśniły czystością. Lex uśmiechnął się pod nosem, zauważając na jednej z półeczek z mydełkami znajomy kształt słonika. Coś świtało mu w głowie, powrócił do niego korzenny zapach przypraw i uczucie jakby ciepłe promienie słońca musnęły go po twarzy. Wrócił zaraz do salonu, gdzie Julien niestrudzenie czytał dalej i już miał zadać pytanie, kiedy jego przyjaciel zamilknął. Alexander spojrzał na niego ze ściągniętymi brwiami, a ledwie mgnienie oka później twarz czarodzieja przejęła obawa.
– Jules! – wyrwało się kiedy doskakiwał do przyjaciela, łapiąc go w ramiona nim zdążyłby spaść z kanapy. Wcisnął się zaraz w jej najdalszy róg, bezwładne ciało Juliena kładąc plecami na sobie, jednym ramieniem otaczając de Lapina w pewnym uścisku, a po wciśnięciu różdżki pomiędzy dwie z poduszek zaczął miarowo, w kojących ruchach przeczesywać włosy pogrążonego w wizji Francuza. – Mam cię – powiedział cicho, czekając na to, co wieszcz miał przepowiedzieć.
– Bo kocham cię, bracie i ty też ani mi się waż umierać – oznajmił, posyłając Julienowi krótkie, acz niezwykle intensywne spojrzenie, w którym zdawały się spotykać ze sobą niebo i ziemia. – Umówmy się po prostu, że obaj będziemy żyć – stwierdził ostatecznie, zasądzając remis w tej niekonkurencyjnej rozmowie, w której nie odbywała się jakakolwiek walka. Tak, to był rozsądny kompromis: żaden z nich nie będzie próbował umknąć z tego świata i wszystko będzie w porządku. A nawet jeśli coś się stało... Alexander zerknął na Juliena i uśmiechnął się nie za szeroko, jednak z pewną determinacją w spojrzeniu. Nawet jeśli to mam plan. Śmierć wcale nie oznaczała końca, nie kiedy mieli to w zasięgu swoich dłoni.
Farley zabrał się za sprzątanie, a de Lapin za mówienie. Jego głos plątał się i mieszał z melodyjnym śpiewem płynącym z płyty i ożywiającym się pod różdżką uzdrowiciela domem. Słowa poety sprawiły jednak, że Alexander zwolnił, opuścił dłoń i spojrzał na przyjaciela z wyrazem głębokiego zamyślenia na twarzy. Powoli, pomału w miarę upływu sekund Farley zaczynał się jednak uśmiechać, coraz szerzej i szerzej, przechylając głowę i obserwując jasnowidza z ciepłem emanującym z szaroniebieskich oczu. uwielbiał takie momenty kiedy obaj w swoim towarzystwie zaczynali zatapiać się w bycie sobą i nie zauważać świata dookoła. Niezwykle lubił kiedy de Lapin wpadał w filozoficzny nastrój, zawsze wtedy wyciągając na wierzch niezwykle intrygujące i często dość zaskakujące toki myślowe. Niezwykłym zjawiskiem pozostawało funkcjonowanie ludzkiego umysłu i Alexander chłonął je w każdym calu.
– Nie sądzisz, że to jak świat jest ułożony to po prostu zazębiające się wzajemnie porządki? Mogą być jednak niezwykle różne, sprzeczne wręcz. Klucz tkwi w znalezieniu czegoś... pomiędzy. Kompromisu – powiedział, spojrzeniem przetaczając po wnętrzu. Postanowił wtedy, że pod żadnym pozorem nie będzie starał się rzeczy przekładać czy segregować. Jedynie to, co było na podłodze wyraźnie rozrzucone jakoś postara się ułożyć, stworzyć jedną czy dwie wieżyczki z walających się w kątach i pod meblami książek, złożyć to co pozostawało zmięte i posprzątać w formie pozbycia się brudu. Kiedy Julien uderzył jednak gwałtownie w kanapę, wzbijając przy tym w powietrze kolejny obłoczek kurzu, Alexander podskoczył i mechanicznie uniósł różdżkę w obronnym geście. Prędko się jednak rozluźnił i zaśmiał, palcami wolnej reki przeczesując poskręcane loki na głowie.
– Nie śmiałbym! A każdego kto by spróbował tak bym przemaglował, że zapomniałby jak ma na imię! – oznajmił walecznie, ustawiając się w pozie jak do pojedynku, jakby zaraz przez drzwi wtargnąć miał cały tłum tych, co tylko czekali na okazję aby nastać na relację, którą współdzieliła ta dwójka młodzieńców w chaotycznym, lecz przytulnym saloniku. Ich przyjaźń była twierdzą, której nie naruszyła nawet utrata pamięci Farleya: to, co ze sobą dzielili było niezwykle wyjątkowe.
Powiódł wzrokiem za wskazanym przez Julka niewielkim mieszkańcem makówkowego kąta, kiwając z powagą głową. – Zostawię. Pożyteczna istota – przytaknął, zabierając się znów do czarowania.
Julien czytał na głos, a Alexander przemieszczał się z miejsca na miejsce, zostawiając po sobie czystość. Pomagały mu w tym miotła i ściereczki, które z furkotem mknęły w powietrzu, sprzątając co się dało. Rozrzucone ubrania w łazience zaraz wpakowały się do, oczywiście, pustego kosza na bieliznę przeznaczonego, a płytki i powierzchnie płaskie zaraz zalśniły czystością. Lex uśmiechnął się pod nosem, zauważając na jednej z półeczek z mydełkami znajomy kształt słonika. Coś świtało mu w głowie, powrócił do niego korzenny zapach przypraw i uczucie jakby ciepłe promienie słońca musnęły go po twarzy. Wrócił zaraz do salonu, gdzie Julien niestrudzenie czytał dalej i już miał zadać pytanie, kiedy jego przyjaciel zamilknął. Alexander spojrzał na niego ze ściągniętymi brwiami, a ledwie mgnienie oka później twarz czarodzieja przejęła obawa.
– Jules! – wyrwało się kiedy doskakiwał do przyjaciela, łapiąc go w ramiona nim zdążyłby spaść z kanapy. Wcisnął się zaraz w jej najdalszy róg, bezwładne ciało Juliena kładąc plecami na sobie, jednym ramieniem otaczając de Lapina w pewnym uścisku, a po wciśnięciu różdżki pomiędzy dwie z poduszek zaczął miarowo, w kojących ruchach przeczesywać włosy pogrążonego w wizji Francuza. – Mam cię – powiedział cicho, czekając na to, co wieszcz miał przepowiedzieć.
Rozczulony wyznaniem westchnął ciężko, aczkolwiek z zachwytem, bynajmniej należało szukać w tym ciężkości serca wynikającej z negatywnych emocji. Radowało go podejście Farleya, wszak przecież był jego najlepszym przyjacielem, nawet jeśli wspomnienia szkolnych ław miały pozostać żywe tylko w jego pamięci.
– Wybornie, więc obaj będziemy żyć – wzniósł dłoń do góry w teatralnym geście, aby ukłonić się należycie, zupełnie jakby sam był aktorem, który właśnie skończył swe przedstawienie. Jedynie brak było w tle oklasków, wiwatów oraz – a może przede wszystkim – kwiatów rzuconych na deski teatru w podzięce za czar występu. De Lapin starał się nie przywiązywać do ukutej idei śmierci – że nadejdzie, że jest nieubłagana, że istnieje. Odsuwał od siebie tę myśl, starając się być przekonanym o tym, że najważniejsze jest życie. A co miała przynieść przyszłość? Tego doświadczał wybiórczo, chociaż nieubłaganie każde widziadło przyszłości i każdy symbol chciało wyrywać młodzieńca od epikurejskiego wręcz myślenia.
Zadumał się przez chwilę nad słowami Farleya, lecz ciężko mu było ująć jego słowa w dalszy nurt przepychania się, kto miał rację. Zgadzał się z nim absolutnie, więc raczył wrócić do rzeczywistości, problemem, który rozpoczął tę dyskusję. – Oczywiście, że jest! Tylko cóż to za kompromis gdy daję ci robić prawie wszystko z mym mieszkaniem, a właściwie mieszkaniem mojej cioteczki? – uniósł brew, zatrzymując spojrzenie na dłużej w burzowym spojrzeniu czarodzieja. – Gdybym przyszedł do Kurnika, robiąc bałagan… – zawahał się, pojmując, że właściwie to przecież przychodził. Potrafił tam nabałaganić i w dodatku objeść przyjaciela z dobroci, jakie miał w zapasach. Zmarszczył brwi, a intensywny wraz głębokiego zastanowienia przelał się po jego twarzy, aby wreszcie parsknąć i zwiesić głowę. – Kto będzie Yin, a kto Yang? – zapytał, wracając spojrzeniem na młodego Gwardzistę. Chciał rzec coś więcej, lecz ostatecznie się powstrzymał, hamując swój okres burzy i naporu – nie czas było na buntowniczy okres niemieckiej literatury.
Na obietnicę przemaglowania, pokiwał wesoło głową, przyjmując to jako coś niezaprzeczalnego na wieki wieków. Chciał jednak coś napomknąć o zapominaniu, lecz gdy spoglądał na przyjaciela, po prostu nie miał odwagi poruszać tego tematu. Zresztą, cały Julien był niezbyt odważny – ale to było raczej oczywiste.
– Chciałbym mieć kiedyś kota, wiesz? – wypalił nagle, po stwierdzeniu o pająku. – Wolnego i frywolnego dachowca, który sam wybrałby moje towarzystwo – mruknął rozmarzony. Zwykle to on przyczepiał się do kogoś i nie, żeby bardzo mu to przeszkadzało, bycie tym, który bardziej wykazuje się inicjatywą, jednak jakieś ciche marzenie bycia „wybranym”, majaczące niejako z „wyjątkowym” rościło sobie miejsce w umyśle. Wiele osób mogło tego nie dostrzegać, wszak młodzieniec nie wyglądał na takiego, który mógłby mieć niską samoocenę, jednakże prawda była zgoła inna, bo tam w środku, wrażliwy Julien miał swoje kompleksy. Niegdyś były znacznie bardziej uwypuklone, szczególnie gdy przybył pierwszy raz w szkolne progi, tak teraz? Miał wiele lat, aby nauczyć się z tym godzić.
Czytał i czytał, aż zastygł nagle, gdy przemożny dreszcz wzbił się po jego ciele w lot ponad przestworza teraźniejszości. Czasem uczucie skutkowało niczym, zaledwie omdleniem bez poznawania czegokolwiek konkretnego. Jednakże kontrolę nad sobą i tak tracił, niezależnie od jego intencji i siły, którą próbował wówczas włożyć w utrzymanie ciała. Stawał się teatralną kukiełką z obciętymi sznurkami, niezdolną do jakiegokolwiek ruchu. Książka wypadła z jego dłoni, a on chciał jak najprędzej wstać – tylko po co? Nie wiedział, przecież mógł dalej zajmować wygodne miejsce na kanapie, a jednak oczekiwał chyba ratunku? Poczuł, jak odpływa, nie wiedząc, co przyniesie dalej los. Kolory? Barwy? Dźwięki? Ułudę? Prawdę? A może nic...
| Rzucam na wizję (+82 do rzutu). Wątki przypisane do kości k6 wysłane na konto MG.
Wątki do k6: 1, 2, 3, 4, 5, 6
– Wybornie, więc obaj będziemy żyć – wzniósł dłoń do góry w teatralnym geście, aby ukłonić się należycie, zupełnie jakby sam był aktorem, który właśnie skończył swe przedstawienie. Jedynie brak było w tle oklasków, wiwatów oraz – a może przede wszystkim – kwiatów rzuconych na deski teatru w podzięce za czar występu. De Lapin starał się nie przywiązywać do ukutej idei śmierci – że nadejdzie, że jest nieubłagana, że istnieje. Odsuwał od siebie tę myśl, starając się być przekonanym o tym, że najważniejsze jest życie. A co miała przynieść przyszłość? Tego doświadczał wybiórczo, chociaż nieubłaganie każde widziadło przyszłości i każdy symbol chciało wyrywać młodzieńca od epikurejskiego wręcz myślenia.
Zadumał się przez chwilę nad słowami Farleya, lecz ciężko mu było ująć jego słowa w dalszy nurt przepychania się, kto miał rację. Zgadzał się z nim absolutnie, więc raczył wrócić do rzeczywistości, problemem, który rozpoczął tę dyskusję. – Oczywiście, że jest! Tylko cóż to za kompromis gdy daję ci robić prawie wszystko z mym mieszkaniem, a właściwie mieszkaniem mojej cioteczki? – uniósł brew, zatrzymując spojrzenie na dłużej w burzowym spojrzeniu czarodzieja. – Gdybym przyszedł do Kurnika, robiąc bałagan… – zawahał się, pojmując, że właściwie to przecież przychodził. Potrafił tam nabałaganić i w dodatku objeść przyjaciela z dobroci, jakie miał w zapasach. Zmarszczył brwi, a intensywny wraz głębokiego zastanowienia przelał się po jego twarzy, aby wreszcie parsknąć i zwiesić głowę. – Kto będzie Yin, a kto Yang? – zapytał, wracając spojrzeniem na młodego Gwardzistę. Chciał rzec coś więcej, lecz ostatecznie się powstrzymał, hamując swój okres burzy i naporu – nie czas było na buntowniczy okres niemieckiej literatury.
Na obietnicę przemaglowania, pokiwał wesoło głową, przyjmując to jako coś niezaprzeczalnego na wieki wieków. Chciał jednak coś napomknąć o zapominaniu, lecz gdy spoglądał na przyjaciela, po prostu nie miał odwagi poruszać tego tematu. Zresztą, cały Julien był niezbyt odważny – ale to było raczej oczywiste.
– Chciałbym mieć kiedyś kota, wiesz? – wypalił nagle, po stwierdzeniu o pająku. – Wolnego i frywolnego dachowca, który sam wybrałby moje towarzystwo – mruknął rozmarzony. Zwykle to on przyczepiał się do kogoś i nie, żeby bardzo mu to przeszkadzało, bycie tym, który bardziej wykazuje się inicjatywą, jednak jakieś ciche marzenie bycia „wybranym”, majaczące niejako z „wyjątkowym” rościło sobie miejsce w umyśle. Wiele osób mogło tego nie dostrzegać, wszak młodzieniec nie wyglądał na takiego, który mógłby mieć niską samoocenę, jednakże prawda była zgoła inna, bo tam w środku, wrażliwy Julien miał swoje kompleksy. Niegdyś były znacznie bardziej uwypuklone, szczególnie gdy przybył pierwszy raz w szkolne progi, tak teraz? Miał wiele lat, aby nauczyć się z tym godzić.
Czytał i czytał, aż zastygł nagle, gdy przemożny dreszcz wzbił się po jego ciele w lot ponad przestworza teraźniejszości. Czasem uczucie skutkowało niczym, zaledwie omdleniem bez poznawania czegokolwiek konkretnego. Jednakże kontrolę nad sobą i tak tracił, niezależnie od jego intencji i siły, którą próbował wówczas włożyć w utrzymanie ciała. Stawał się teatralną kukiełką z obciętymi sznurkami, niezdolną do jakiegokolwiek ruchu. Książka wypadła z jego dłoni, a on chciał jak najprędzej wstać – tylko po co? Nie wiedział, przecież mógł dalej zajmować wygodne miejsce na kanapie, a jednak oczekiwał chyba ratunku? Poczuł, jak odpływa, nie wiedząc, co przyniesie dalej los. Kolory? Barwy? Dźwięki? Ułudę? Prawdę? A może nic...
| Rzucam na wizję (+82 do rzutu). Wątki przypisane do kości k6 wysłane na konto MG.
Wątki do k6: 1, 2, 3, 4, 5, 6
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
The member 'Julien de Lapin' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k6' : 1
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k6' : 1
Alexander nie musiał rozumieć, by wiedzieć. W ten właśnie sposób do jego życia ponownie wkroczył Julien ubiegłego roku: po prostu był częścią jego życia, której nie dało się wyciąć wraz z wyrwaniem go z pamięci, bo w jakiś sposób wiedział. Wiedział, że te niewielkie teatrzyki codzienności to też i jego codzienność, te wykrzyknienia i kwieciste metafory, pełne i barwne gesty i ciepło. I ten aplauz po ukłonie Francuza był jedną z takich rzeczy, tak samo jak każde rozbawione wywrócenie oczami i praktycznie nie powstrzymywany uśmiech gdy tak plątali się w tych rozprawach o kompromisach.
– Dobrze, że się zgadzamy – stwierdził tylko i nieznacznie kiwnął głową dla podkreślenia swoich słów. – I możesz wybrać, kto jest czym, oddaję wybór w twoje ręce, jako że brzmisz jakbyś rozumiał o czym mówisz – stwierdził jeszcze tylko z błyskiem w oku, licząc, że rozprawa nad podziałem ról zajmie na chwilę myśli jego przyjaciela w energicznych dywagacjach.
To bowiem dało się objąć rozumem, taką krótką rozprawę filozoficzną sam na sam. Instynkt i przeczucie były natomiast czymś, czego nie do końca dało się pojąć. Na próżno było starać się znaleźć stojące za nimi prawidła, na których się opierały: należało po prostu im się poddać i dać poprowadzić. Było to coś trudnego zwłaszcza dla kogoś, kto całe życie opierał na racjonalnych decyzjach, a przynajmniej sądził, że tak właśnie jest, do własnych porywów serca doprawiając rozumnie ugruntowane teorie.
Co jednak gdy rozum szwankował, a pamięć zawodziła? Pozostawała jedynie intuicja, której oddawało się cugle w dłoń, na własnych oczach zawiązując opaskę. Czasami młody uzdrowiciel miał wrażenie, że tak naprawdę niewiele z tego co czynił należało do jego świadomych decyzji: co chwilę okazywało się bowiem, że w czymś co uważał za całkowicie swoje była jakaś naleciałość z przeszłości, której nie pamiętał i do której nie umiał się ustosunkować. Czy to był on, czy ktoś inny, skoro trwał w oderwaniu od swojej poprzedniej osoby? Nigdy nie odpowiedział na to pytanie ze stuprocentową pewnością, zawsze pozostawał ten margines powątpiewania.
Teraz jednak Alexander dostał niezbity dowód na to, że nie miał możliwości stwierdzić, że nic go nie łączyło z tamtym chłopakiem, który w wyniku tragicznej pomyłki w kalkulacjach stracił pamięć i wolną wolę z ręki Ramseya Mulcibera. Zrozumienie tego, co się działo z Julienem i zareagowanie zajęło mu mniej niż wymagał tego normalny ciąg myślowy przy pierwszym zetknięciu się z danym zjawiskiem. Dla Alexandra nie było w tej chwili nic bardziej naturalnego od momentalnego doskoczenia do przyjaciela i ułożenia go w najbardziej bezpieczny, komfortowy sposób jaki mógłby znać.
– Jak mogłem cię zapomnieć – westchnął szepcząc, wciąż bezwiednie głaszcząc Juliena po głowie, przeczesując splątane loki przyjaciela, który w tej chwili podróżował po odległych miejscach i czasach. Alexander nie lubił być w jakikolwiek sposób zależny, lecz w tym przypadku...
– Dobrze, że się zgadzamy – stwierdził tylko i nieznacznie kiwnął głową dla podkreślenia swoich słów. – I możesz wybrać, kto jest czym, oddaję wybór w twoje ręce, jako że brzmisz jakbyś rozumiał o czym mówisz – stwierdził jeszcze tylko z błyskiem w oku, licząc, że rozprawa nad podziałem ról zajmie na chwilę myśli jego przyjaciela w energicznych dywagacjach.
To bowiem dało się objąć rozumem, taką krótką rozprawę filozoficzną sam na sam. Instynkt i przeczucie były natomiast czymś, czego nie do końca dało się pojąć. Na próżno było starać się znaleźć stojące za nimi prawidła, na których się opierały: należało po prostu im się poddać i dać poprowadzić. Było to coś trudnego zwłaszcza dla kogoś, kto całe życie opierał na racjonalnych decyzjach, a przynajmniej sądził, że tak właśnie jest, do własnych porywów serca doprawiając rozumnie ugruntowane teorie.
Co jednak gdy rozum szwankował, a pamięć zawodziła? Pozostawała jedynie intuicja, której oddawało się cugle w dłoń, na własnych oczach zawiązując opaskę. Czasami młody uzdrowiciel miał wrażenie, że tak naprawdę niewiele z tego co czynił należało do jego świadomych decyzji: co chwilę okazywało się bowiem, że w czymś co uważał za całkowicie swoje była jakaś naleciałość z przeszłości, której nie pamiętał i do której nie umiał się ustosunkować. Czy to był on, czy ktoś inny, skoro trwał w oderwaniu od swojej poprzedniej osoby? Nigdy nie odpowiedział na to pytanie ze stuprocentową pewnością, zawsze pozostawał ten margines powątpiewania.
Teraz jednak Alexander dostał niezbity dowód na to, że nie miał możliwości stwierdzić, że nic go nie łączyło z tamtym chłopakiem, który w wyniku tragicznej pomyłki w kalkulacjach stracił pamięć i wolną wolę z ręki Ramseya Mulcibera. Zrozumienie tego, co się działo z Julienem i zareagowanie zajęło mu mniej niż wymagał tego normalny ciąg myślowy przy pierwszym zetknięciu się z danym zjawiskiem. Dla Alexandra nie było w tej chwili nic bardziej naturalnego od momentalnego doskoczenia do przyjaciela i ułożenia go w najbardziej bezpieczny, komfortowy sposób jaki mógłby znać.
– Jak mogłem cię zapomnieć – westchnął szepcząc, wciąż bezwiednie głaszcząc Juliena po głowie, przeczesując splątane loki przyjaciela, który w tej chwili podróżował po odległych miejscach i czasach. Alexander nie lubił być w jakikolwiek sposób zależny, lecz w tym przypadku...
Leżał bezwładnie, niby jagnię, które podstawiono rzeźnikowi. Wystawiony na każdy atak; bezbronny, całkowicie będący w zupełnie innym miejscu i czasie. I jak to jest błądzić w oddalonej przyszłości? Poznając to, co ma nadejść, wchodząc w czyjąś skórę i patrząc oczami, nieświadomego wówczas obiektu. Czasem była to rozmowa, czasem krzywda, a jeszcze innym razem… śmierć. Czy los chciał mu spłatać figla, by połączyć to wszystko razem? Widział wiele, zderzył się z niejednym problemem, lecz ostatecznie wracał do siebie, do swego czasu i własnej rzeczywistości, mogąc odetchnąć i skupić się na tym, jak mógł pomóc. Spadał, a wszystko pulsowało, tętniło z całym rozmachem w wyraźnych, intensywnych kolorach, zaś usta układały się w opisy tego co widział. A widział wiele, lecz to ona przywróciła mu koncentrację. Zaraz przepowiednia poczęła wypływać z ust poety.
– Bezmiar okalającej mnie zieleni,
Dziwnie ponurym mrokiem zoczy,
Tutejszego zła nic nie wypleni,
Aż wreszcie odnajduję surowe oczy… – urwał, gdy głos w wizji rozbrzmiał. Syczące echo w jego głowie, pełen złości, agresji i wrzącej pasji. Rookwood. Czy tak się teraz nazywał? Zaraz jednak to głos młodzieńca wyrwał się z piersi, tej żywej, tej, która była w Dolinie Godryka, ale również tej w wizji, będąc głosem choć jego, tak należącym do kogoś innego. – Przeze mnie?! – wyrzekł i tchu mu brakło na krótką chwilę. – Nie kazałam mu dotykać kamienia. Sama byłam martwa! – jego głos się załamał na chwilę i ucichł. Serce dygotało w piersi, nie wiedząc, gdzie kończyła się jawa, a gdzie sen.
– Tło rozmyte w potężnym gniewie,
Dłoń po mym karku wodzi, ja-… – skrzywił się, głos się złamał ponownie. Bolało go. Nie dokończył. Ból przeszył go wzdłuż kręgosłupa, jednak w wizji… nie zamykał oczu. Nie był sobą, nie zareagował płaczem, a ciszą i pokornością. — Puść mnie. To nie była moja wina… — wyszeptał cicho w pomarańczowym salonie, leżąc u boku przyjaciela, a jego głos istniał na jawie, docierając zaledwie do Alexandra.
— Ochłonęła rozogniona egzotyczna dama,
A mglista poświata zieleni zelżała… Cassandra żyje? — pytanie pozostało bez odpowiedzi w Makówce, by zaraz potem z ust młodzieńca wymsknęły się kolejne słowa, lecz urwane. W jego głowie było więcej, lecz ciało nie nadążało. – Skała… Kilku Rycerzy Walpurgii… Nie oni… – usta mówiły same, kierowane podświadomością, a nie myślą, należały bowiem do dwóch płaszczyzn. – Śmierci… dotknęłam… w podziemiach Banku Gringotta… – oddech nie był równomierny, a słowa łamały się raz za razem. – Zwariowałam… Byłam gdzieś… Dalej… Śni… Wraca… Przywlekłam… martwych – ostatnie słowa zdawały się ledwo słyszalne. – Alphard… Theodore Wilkes… Czuję smród rozkładu, smród śmierci… czy sama żyję – przestał, a cisza rozlała się po salonie Makówki, lecz nie w salonie, w którym przebywał podczas wizji.
— I sięga znów mych włosów, niby śmierć zmysłowa,
A gdzieś w zagubionej duszy mnie kole zagłada morowa.
Spotkało mnie to, co Alpharda – ciężka robi się głowa.
Zapłacił swoim życiem za moje – trudno wyrzec słowa. — i zamilkł na dłużej. Były inne treści, lecz usta ich nie wypowiedziały, pozostały zaledwie w głowie jasnowidza. Nie usłyszał już odpowiedzi na pewne pytania, lecz zderzenie z pomarańczowym widokiem salonu zmieszało go do reszty. Był jeszcze tam, a może nie był? Był sobą, czy już nie? Zerwał się wystraszony, wciąż czując na sobie mrok tamtego miejsca. Drżał bezwiednie, a dłoń mimowolnie pomknęła do karku, próbując rozmasować ból, jaki wciąż wydawał mu się w ułudzie towarzyszyć. Widok ciemnowłosej kobiety, przepełnionej agresywnym gestem, nawiedził go gdy tylko spuścił powieki i cofnął się raz jeszcze, wpadając na komodę. Bibeloty zabrzęczały donośnie, a bezpański kot zasyczał na parapecie okna, słysząc wysoki dźwięk przez uchylone okno. – To nie była moja wina. To nie była moja wina! – powtarzał rozgorączkowany, aż napotkał burzowe oczy przyjaciela, w których spróbował zakotwiczyć w się w rzeczywistości. Oddychał nierówno zestresowany tym wszystkim, co dane mu było dostrzec i poczuć. Tak realnie, tak mocno, tak… prawdziwie. – Nie moja! Nie moja! – powtarzał, osuwając się powoli po ściance mebla. – Ja… naprawdę umarłem… – mruknął pod nosem, a zaraz potem rozpłakał się rzewnie, czerwieniejąc z każdą chwilą. Zaczynało być mu gorąco, skóra parzyła, a ciuchy wydawały się lepić do ciała w bolesny sposób. Nie chciał już więcej mówić, głuchy na pytania zamknął się w sobie niby kwiat o zmierzchu.
| zt potrzebuję ochłonąć...
– Bezmiar okalającej mnie zieleni,
Dziwnie ponurym mrokiem zoczy,
Tutejszego zła nic nie wypleni,
Aż wreszcie odnajduję surowe oczy… – urwał, gdy głos w wizji rozbrzmiał. Syczące echo w jego głowie, pełen złości, agresji i wrzącej pasji. Rookwood. Czy tak się teraz nazywał? Zaraz jednak to głos młodzieńca wyrwał się z piersi, tej żywej, tej, która była w Dolinie Godryka, ale również tej w wizji, będąc głosem choć jego, tak należącym do kogoś innego. – Przeze mnie?! – wyrzekł i tchu mu brakło na krótką chwilę. – Nie kazałam mu dotykać kamienia. Sama byłam martwa! – jego głos się załamał na chwilę i ucichł. Serce dygotało w piersi, nie wiedząc, gdzie kończyła się jawa, a gdzie sen.
– Tło rozmyte w potężnym gniewie,
Dłoń po mym karku wodzi, ja-… – skrzywił się, głos się złamał ponownie. Bolało go. Nie dokończył. Ból przeszył go wzdłuż kręgosłupa, jednak w wizji… nie zamykał oczu. Nie był sobą, nie zareagował płaczem, a ciszą i pokornością. — Puść mnie. To nie była moja wina… — wyszeptał cicho w pomarańczowym salonie, leżąc u boku przyjaciela, a jego głos istniał na jawie, docierając zaledwie do Alexandra.
— Ochłonęła rozogniona egzotyczna dama,
A mglista poświata zieleni zelżała… Cassandra żyje? — pytanie pozostało bez odpowiedzi w Makówce, by zaraz potem z ust młodzieńca wymsknęły się kolejne słowa, lecz urwane. W jego głowie było więcej, lecz ciało nie nadążało. – Skała… Kilku Rycerzy Walpurgii… Nie oni… – usta mówiły same, kierowane podświadomością, a nie myślą, należały bowiem do dwóch płaszczyzn. – Śmierci… dotknęłam… w podziemiach Banku Gringotta… – oddech nie był równomierny, a słowa łamały się raz za razem. – Zwariowałam… Byłam gdzieś… Dalej… Śni… Wraca… Przywlekłam… martwych – ostatnie słowa zdawały się ledwo słyszalne. – Alphard… Theodore Wilkes… Czuję smród rozkładu, smród śmierci… czy sama żyję – przestał, a cisza rozlała się po salonie Makówki, lecz nie w salonie, w którym przebywał podczas wizji.
— I sięga znów mych włosów, niby śmierć zmysłowa,
A gdzieś w zagubionej duszy mnie kole zagłada morowa.
Spotkało mnie to, co Alpharda – ciężka robi się głowa.
Zapłacił swoim życiem za moje – trudno wyrzec słowa. — i zamilkł na dłużej. Były inne treści, lecz usta ich nie wypowiedziały, pozostały zaledwie w głowie jasnowidza. Nie usłyszał już odpowiedzi na pewne pytania, lecz zderzenie z pomarańczowym widokiem salonu zmieszało go do reszty. Był jeszcze tam, a może nie był? Był sobą, czy już nie? Zerwał się wystraszony, wciąż czując na sobie mrok tamtego miejsca. Drżał bezwiednie, a dłoń mimowolnie pomknęła do karku, próbując rozmasować ból, jaki wciąż wydawał mu się w ułudzie towarzyszyć. Widok ciemnowłosej kobiety, przepełnionej agresywnym gestem, nawiedził go gdy tylko spuścił powieki i cofnął się raz jeszcze, wpadając na komodę. Bibeloty zabrzęczały donośnie, a bezpański kot zasyczał na parapecie okna, słysząc wysoki dźwięk przez uchylone okno. – To nie była moja wina. To nie była moja wina! – powtarzał rozgorączkowany, aż napotkał burzowe oczy przyjaciela, w których spróbował zakotwiczyć w się w rzeczywistości. Oddychał nierówno zestresowany tym wszystkim, co dane mu było dostrzec i poczuć. Tak realnie, tak mocno, tak… prawdziwie. – Nie moja! Nie moja! – powtarzał, osuwając się powoli po ściance mebla. – Ja… naprawdę umarłem… – mruknął pod nosem, a zaraz potem rozpłakał się rzewnie, czerwieniejąc z każdą chwilą. Zaczynało być mu gorąco, skóra parzyła, a ciuchy wydawały się lepić do ciała w bolesny sposób. Nie chciał już więcej mówić, głuchy na pytania zamknął się w sobie niby kwiat o zmierzchu.
| zt potrzebuję ochłonąć...
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Dla postronnego obserwatora trans jasnowidza był czymś niezwykłym. Alexander odczuwał niemałą fascynację tym, jak zarazem podobny i różny był to stan do pogrążenia we śnie. Wiedział, że Julien mógł teraz widzieć dosłownie wszystko, może coś całkiem odległego, może w ogóle niedotyczącego wydarzeń bezpośrednio go dotykających. Wiedział, że czekał teraz na coś, nie był pewien na co, ale miało to nadejść ze strony bezwiednie leżącego w jego ramionach przyjaciela. I przeczucie uzdrowiciela nie myliło się, bo zaraz z ust Juliena zaczęły padać słowa, wersy, wiersze wieszcza, których treści wstrzymały wszelkie ruchy Alexandra. Dłoń zatrzymała się w pół ruchu, zastygła w powietrzu, czyniąc z dwójki młodzieńców coś na kształt monumentu, posągu znieruchomiałego na wieki w kamieniu. Tyle że oni, w przeciwieństwie do artystycznych tworów, byli żywi i stale zmienni. I tak scena pękła, chwila przeminęła, a oni stanęli twarzą w twarz z kolejnym zesłanym im przez los zdarzeniem. Alexander wiedział, że Julien mógł wydawać się przytomny tak naprawdę nie zwracając się do niego, lecz momentalnie na dźwięk szeptanej prośby rozluźnił chwyt na ciele przyjaciela, teraz jedynie pozwalając mu na sobie spoczywać, nie ingerując bardziej w jego przestrzeń osobistą. I znów znieruchomiał, zdjęty złym przeczuciem, uchwycony słowami, które niosły złowrogie wróżby. Rycerze Walpurgii. Alexander na bieżąco starał się rozszyfrowywać przepowiednię, zdawało mu się, że rozróżniał narrację od wydarzeń, wiersze od echa głosów jeszcze nie wypowiedzianych, lecz prawdę mógł znać tylko Julien. Milion i jedno pytanie szumiało w głowie Alexandra, lecz widok wstrząśniętego przyjaciela po przebudzeniu z transu zatrzymał je skutecznie na tamie ust. Patrzył na Francuza, który niczym płochliwe zwierzę odskoczył i wcisnął się w najdalszy kąt pomarańczowego saloniku, drżąc niczym krople deszczu smagane uderzającym o szybę wiatrem. Ich spojrzenia się spotkały, zachmurzone przestwory nieba i nieprzenikniona dzikość zieleni, a Alexander wyprostował się, nie odrywając uwagi od przyjaciela.
– Jules, jesteś bezpieczny. Jesteś w Anglii, w domu ciotki. Jestem tu – powiedział, powoli z sofy przechodząc na podłogę i zbliżając się nieco do Juliena. Miał ochotę zbliżyć się bardziej, pocieszyć, lecz po tym jak gwałtownie zareagował wcześniej nie uznał tego za dobry pomysł. Podniósł się więc i ściągnął z sofy koc, który zarzucił delikatnie na Juliena. Mógł jedynie czekać, aż przyjaciel ochłonie i znów się do niego odezwie. A w międzyczasie... cóż, wrócił do krzątania się po domku, mówiąc do Juliena o wszelkich sprawach przyziemnych, prostych i przyjemnych. Zerkał raz po raz na skuloną formę przyjaciela, odnotowywał wszelkie zmiany oddechu i płaczu, czuwał gotów w mgnieniu oka znaleźć się obok. Zaparzył ziółek, tych których zapach najbardziej mu się kojarzył z Julienem, kubek stawiając na podłodze nieopodal komody i de Lapina. Posprzątał jeszcze, po czym wrócił po płaszcz, gdzie w jednej z dużych kieszeni schował bochenek starego chleba – na kanapki może i się nie nadawał, lecz na grzanki już jak najbardziej – i dwie maślane bułeczki. Julien w końcu odżyje, a jak odżyje powinien coś zjeść, albo chociaż spróbować. Pozostawało jedynie być cierpliwym.
| zt :<
– Jules, jesteś bezpieczny. Jesteś w Anglii, w domu ciotki. Jestem tu – powiedział, powoli z sofy przechodząc na podłogę i zbliżając się nieco do Juliena. Miał ochotę zbliżyć się bardziej, pocieszyć, lecz po tym jak gwałtownie zareagował wcześniej nie uznał tego za dobry pomysł. Podniósł się więc i ściągnął z sofy koc, który zarzucił delikatnie na Juliena. Mógł jedynie czekać, aż przyjaciel ochłonie i znów się do niego odezwie. A w międzyczasie... cóż, wrócił do krzątania się po domku, mówiąc do Juliena o wszelkich sprawach przyziemnych, prostych i przyjemnych. Zerkał raz po raz na skuloną formę przyjaciela, odnotowywał wszelkie zmiany oddechu i płaczu, czuwał gotów w mgnieniu oka znaleźć się obok. Zaparzył ziółek, tych których zapach najbardziej mu się kojarzył z Julienem, kubek stawiając na podłodze nieopodal komody i de Lapina. Posprzątał jeszcze, po czym wrócił po płaszcz, gdzie w jednej z dużych kieszeni schował bochenek starego chleba – na kanapki może i się nie nadawał, lecz na grzanki już jak najbardziej – i dwie maślane bułeczki. Julien w końcu odżyje, a jak odżyje powinien coś zjeść, albo chociaż spróbować. Pozostawało jedynie być cierpliwym.
| zt :<
Strona 1 z 2 • 1, 2
Salonik
Szybka odpowiedź