Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wyke Regis
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wyke Regis
Wioska Wyke Regis, niegdyś zamieszkiwana przez niemagiczną część brytyjskiego społeczeństwa, po wojnie mugoli całkowicie opustoszała i pozostała niezamieszkałe jeszcze na kilka lat po zakończeniu konfliktu.
Wtedy pojawili się pierwsi czarodzieje, zajmując puste domostwa. Być może wielu z nich miało już dość tłocznego Londynu gdzie spokój zaburzały coraz to nowe ekscesy władzy. Wybrali życie w spokojnym Wyke Regis z dala od ferworu wielkich miast, parając się hodowlą i uprawą. Kilkanaście lat później pojawiło się tu zaledwie kilka nowych budynków, a zamieszkujący wioskę czarodzieje stworzyli tu harmonijną, zamkniętą społeczność, która wiodła spokojny tryb życia, nienaruszony niepokojącymi donosami nadchodzącymi ze stolicy. Przynajmniej do czasu.
Budynki skupiają się wokół głównej drogi, prowadzącej na szczyt urwiska, a wokół niej rozpierzchło się kilka gospodarstw, do których prowadzą ubite, polne ścieżki. Jest tu tylko jedna karczma, a nowoprzybyli traktowani są tam z dużą rezerwą. Mieszkańcy wioski wyczuwają ich na mile i niezbyt ufnie przyjmują ich obecność. Wyke Regis żyje swoim własnym tempem dyktowany zmianami kolejnych pór roku. Z dala od wielkich konfliktów, pokojowo traktując mugoli zamieszkujących sąsiednie miejscowości.
Wtedy pojawili się pierwsi czarodzieje, zajmując puste domostwa. Być może wielu z nich miało już dość tłocznego Londynu gdzie spokój zaburzały coraz to nowe ekscesy władzy. Wybrali życie w spokojnym Wyke Regis z dala od ferworu wielkich miast, parając się hodowlą i uprawą. Kilkanaście lat później pojawiło się tu zaledwie kilka nowych budynków, a zamieszkujący wioskę czarodzieje stworzyli tu harmonijną, zamkniętą społeczność, która wiodła spokojny tryb życia, nienaruszony niepokojącymi donosami nadchodzącymi ze stolicy. Przynajmniej do czasu.
Budynki skupiają się wokół głównej drogi, prowadzącej na szczyt urwiska, a wokół niej rozpierzchło się kilka gospodarstw, do których prowadzą ubite, polne ścieżki. Jest tu tylko jedna karczma, a nowoprzybyli traktowani są tam z dużą rezerwą. Mieszkańcy wioski wyczuwają ich na mile i niezbyt ufnie przyjmują ich obecność. Wyke Regis żyje swoim własnym tempem dyktowany zmianami kolejnych pór roku. Z dala od wielkich konfliktów, pokojowo traktując mugoli zamieszkujących sąsiednie miejscowości.
Jeżeli ktoś chciałby spytać się Castora, czy spodziewał się natknąć w Wyke Regis na osobę pokroju pani Apolloni, powiedziałby z pełnym przekonaniem i szczerością, że nie. Staruszka zrobiła na nim piorunujące wręcz wrażenie — nie wiedział tylko, czy bardziej darzył ją szacunkiem, czy podświadomie bał. Z jednej strony była bowiem tylko staruszką. Kobieciną o pewnie niewielkiej mocy wyrządzenia mu fizycznej krzywdy w razie ewentualnej ucieczki (w końcu poruszała się o lasce). Z drugiej jednak strony Sprout przekonany był, że gdyby faktycznie naraził się tej kobiecie, gotowa była go zlać nie tylko słowem, czy właśnie tą laską, ale zdzielić zaklęciem, o którego mocy nie chciał nawet myśleć. Przeszedł więc do trybu skupienia, który miał go w domyśle uchronić przed rozgniewaniem staruszki. Im bardziej jej jednak słuchał, tym bardziej miał wrażenie, że cokolwiek nie powie, zostanie to obrócone przeciwko niemu. Mógł się więc tylko przepraszająco uśmiechać i starać nienachalnie zerkać w jej kierunku, skupiając się na rytmicznym stukaniu laski o bruk.
Stuk, stuk, stuk.
Przez moment zastanawiał się, czy pani Mitten nie zmarznie, siedząc tak na ławce w środku zimy stulecia, ale coś podpowiadało mu, że złego diabli nie biorą, a staruszka przeżyła w swoim życiu pewnie większe okropności niż trochę poważnie minusowych temperatur. Skupił się więc na uchylających się drzwiach i wychylającej się zza nich postaci. Pani w średnim wieku, więc zapewne również pani domu. Skłonił się kobiecie grzecznie, płynniej jakoś i mniej sztywno niż wcześniej robił to względem Apolloni, jednak starając się przekazać jej tak samo duży szacunek.
— Gdy pani mąż wróci, proszę przekazać mu najserdeczniejsze życzenia — powiedział z uśmiechem, a gdy kobieta postanowiła przepuścić ich w drzwiach, skorzystał z zaproszenia bez zawahania. Mimo wszystko zawsze lepiej było schować się we względnie ciepłych czterech ścianach niż trząść się z zimna na zewnątrz.
Gdy dostrzegł sylwetkę kolejnej osoby w środku, uśmiechnął się ciepło i skinął głową także do Magdalene, nie wdając się z nią jednak w dyskusję. Kątem oka zauważył, że Jenny chciała chyba zamienić kilka słów z córką gospodyni, nie zamierzał im przeszkadzać, skupiając się przede wszystkim na zadaniu, które miał dzisiaj wypełnić. Słuchał więc pani Evans uważnie, a wiadomość o tym, że była ostatnio na grzybach z mężem sprawiła, że aż zatrzymał się w miejscu, próbując samemu dojrzeć słoiki z przetworami, jeszcze przed wskazaniem ich przez gospodynię.
— Nie jedliście ich jeszcze, prawda? — dopytał cicho, kierując się przede wszystkim względami ostrożności. Pozwolił się zaprowadzić do spiżarki, po czym poświęcił kilka minut na przyglądanie się wszystkim słoikom z partii z zieloną nakrętką. Wydawało się, że szczęśliwie wszystkie z przygotowanych w ten sposób grzybów były jadalne, do czasu aż zostały mu tylko dwa słoiki do inspekcji. Przedostatni wydał mu się nieco podejrzany. Grzyby miały co prawda kształt borowika, dokładniej borowika ceglastoporowego, ale coś nie grało mu z barwą.
— Przeproszę panią na moment... — szepnął, wychodząc ze spiżarki do kuchni. Tam podsunął słoik pod okno i wpadające przez nie słońce, mamrocząc coś niewyraźnie pod nosem. Brwi miał ściągnięte do środka, minę naprawdę nietęgą, aż wreszcie, po kilkunastu sekundach uważnej egzaminacji westchnął ciężko, odwracając się na pięcie w kierunku przejętej pani Evans. — Całe szczęście, że nie zdążyliście państwo tego zjeść — i choć wciąż mówił miękko, robił to zdecydowanie ciszej niż na początku ich spotkania. Odstawił słoik na stolik z drobnym szczęknięciem, choć nie zdejmował dłoni z zielonej zakrętki. — Grzyby, które państwo zebrali, te konkretne, są niestety trujące. To borowiki, ale nawet wśród nich zdarzają się gatunki, których zjedzenie nie kończy się dla nas dobrze... — nawet dla czarodziei, co dopiero dla mugoli — Borowiki z czerwonym trzonem ą jadalne tylko wtedy, gdy mają brązowy kapelusz, niech pani zobaczy — sam podszedł do kobiety, chcąc pokazać jej, gdzie leżał problem. Zauważył, że była dość przejęta, możliwe, że Apollonia zwracała jej już kiedyś uwagę w swój sposób. Sam pewnie nabawiłby się przez to kompleksów i reagowałby dokładnie tak samo. — Te tutaj mają trzon czerwony, tak, ale tylko do połowy. No i zupełnie biały kapelusz. Prawidłowa nazwa tych grzybów to borowiki grubotrzonowy, a jadalny jest ceglastopory. Pozwoli pani, że zabiorę ten słoik? Nie chcę, żeby kusił kogoś mniej majętnego, jeszcze wyszłaby z tego jaka tragedia...
Po upewnieniu się, że pozostałe słoiki nie stanowiły zagrożenia, powrócił do Jenny (chyba) rozmawiającej z Magdalene, dając jej znać, że powinni już się zbierać. Skłonił się jeszcze raz przed panią i panną Evans.
— Dziękuję za zaufanie i gościnę. Gdyby miały panie, no i oczywiście pan Evans, jakieś wątpliwości odnośnie grzybów w przyszłości, proszę do mnie napisać. Pan Edwards ma do mnie kontakt.
Po pożegnaniu nie chciał tracić ani sekundy. Czekająca na ławce Apollonia pewnie i tak zrobi mu niedługo wykład o tym, że ile to czasu można sprawdzać jedną spiżarkę, ale Castor czuł przynajmniej, że wykonał jakąś część swojego planu, spełnił obywatelski obowiązek.
— Miała pani rację, proszę pani — odezwał się, gdy wraz z Jenny i Archibaldem zatrzymali się na powrót przy staruszce. — Trujące grzyby, ale żeby być sprawiedliwym, pomylenie borowika z borowikiem zdarzyć się może nawet doświadczonym grzybiarzom — dodał po chwili, pokazując Apolloni zabrany przez siebie słoik. — Mówiła pani jeszcze o państwie... Benjamin i Franklin?
Stuk, stuk, stuk.
Przez moment zastanawiał się, czy pani Mitten nie zmarznie, siedząc tak na ławce w środku zimy stulecia, ale coś podpowiadało mu, że złego diabli nie biorą, a staruszka przeżyła w swoim życiu pewnie większe okropności niż trochę poważnie minusowych temperatur. Skupił się więc na uchylających się drzwiach i wychylającej się zza nich postaci. Pani w średnim wieku, więc zapewne również pani domu. Skłonił się kobiecie grzecznie, płynniej jakoś i mniej sztywno niż wcześniej robił to względem Apolloni, jednak starając się przekazać jej tak samo duży szacunek.
— Gdy pani mąż wróci, proszę przekazać mu najserdeczniejsze życzenia — powiedział z uśmiechem, a gdy kobieta postanowiła przepuścić ich w drzwiach, skorzystał z zaproszenia bez zawahania. Mimo wszystko zawsze lepiej było schować się we względnie ciepłych czterech ścianach niż trząść się z zimna na zewnątrz.
Gdy dostrzegł sylwetkę kolejnej osoby w środku, uśmiechnął się ciepło i skinął głową także do Magdalene, nie wdając się z nią jednak w dyskusję. Kątem oka zauważył, że Jenny chciała chyba zamienić kilka słów z córką gospodyni, nie zamierzał im przeszkadzać, skupiając się przede wszystkim na zadaniu, które miał dzisiaj wypełnić. Słuchał więc pani Evans uważnie, a wiadomość o tym, że była ostatnio na grzybach z mężem sprawiła, że aż zatrzymał się w miejscu, próbując samemu dojrzeć słoiki z przetworami, jeszcze przed wskazaniem ich przez gospodynię.
— Nie jedliście ich jeszcze, prawda? — dopytał cicho, kierując się przede wszystkim względami ostrożności. Pozwolił się zaprowadzić do spiżarki, po czym poświęcił kilka minut na przyglądanie się wszystkim słoikom z partii z zieloną nakrętką. Wydawało się, że szczęśliwie wszystkie z przygotowanych w ten sposób grzybów były jadalne, do czasu aż zostały mu tylko dwa słoiki do inspekcji. Przedostatni wydał mu się nieco podejrzany. Grzyby miały co prawda kształt borowika, dokładniej borowika ceglastoporowego, ale coś nie grało mu z barwą.
— Przeproszę panią na moment... — szepnął, wychodząc ze spiżarki do kuchni. Tam podsunął słoik pod okno i wpadające przez nie słońce, mamrocząc coś niewyraźnie pod nosem. Brwi miał ściągnięte do środka, minę naprawdę nietęgą, aż wreszcie, po kilkunastu sekundach uważnej egzaminacji westchnął ciężko, odwracając się na pięcie w kierunku przejętej pani Evans. — Całe szczęście, że nie zdążyliście państwo tego zjeść — i choć wciąż mówił miękko, robił to zdecydowanie ciszej niż na początku ich spotkania. Odstawił słoik na stolik z drobnym szczęknięciem, choć nie zdejmował dłoni z zielonej zakrętki. — Grzyby, które państwo zebrali, te konkretne, są niestety trujące. To borowiki, ale nawet wśród nich zdarzają się gatunki, których zjedzenie nie kończy się dla nas dobrze... — nawet dla czarodziei, co dopiero dla mugoli — Borowiki z czerwonym trzonem ą jadalne tylko wtedy, gdy mają brązowy kapelusz, niech pani zobaczy — sam podszedł do kobiety, chcąc pokazać jej, gdzie leżał problem. Zauważył, że była dość przejęta, możliwe, że Apollonia zwracała jej już kiedyś uwagę w swój sposób. Sam pewnie nabawiłby się przez to kompleksów i reagowałby dokładnie tak samo. — Te tutaj mają trzon czerwony, tak, ale tylko do połowy. No i zupełnie biały kapelusz. Prawidłowa nazwa tych grzybów to borowiki grubotrzonowy, a jadalny jest ceglastopory. Pozwoli pani, że zabiorę ten słoik? Nie chcę, żeby kusił kogoś mniej majętnego, jeszcze wyszłaby z tego jaka tragedia...
Po upewnieniu się, że pozostałe słoiki nie stanowiły zagrożenia, powrócił do Jenny (chyba) rozmawiającej z Magdalene, dając jej znać, że powinni już się zbierać. Skłonił się jeszcze raz przed panią i panną Evans.
— Dziękuję za zaufanie i gościnę. Gdyby miały panie, no i oczywiście pan Evans, jakieś wątpliwości odnośnie grzybów w przyszłości, proszę do mnie napisać. Pan Edwards ma do mnie kontakt.
Po pożegnaniu nie chciał tracić ani sekundy. Czekająca na ławce Apollonia pewnie i tak zrobi mu niedługo wykład o tym, że ile to czasu można sprawdzać jedną spiżarkę, ale Castor czuł przynajmniej, że wykonał jakąś część swojego planu, spełnił obywatelski obowiązek.
— Miała pani rację, proszę pani — odezwał się, gdy wraz z Jenny i Archibaldem zatrzymali się na powrót przy staruszce. — Trujące grzyby, ale żeby być sprawiedliwym, pomylenie borowika z borowikiem zdarzyć się może nawet doświadczonym grzybiarzom — dodał po chwili, pokazując Apolloni zabrany przez siebie słoik. — Mówiła pani jeszcze o państwie... Benjamin i Franklin?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Pani Evans obserwowała Castora z niepokojem, kiedy ten przyglądał się słoikom, a gdy pochwycił jeden z nich i udał się do lepiej oświetlonego pokoju, pomknęła za nim jak nieodłączny cień, niepewna jakie paskudztwo mogło dostać się do jej przetworów... Szczęśliwie - lub nie - kurtyna opadła na ziemię już niebawem, odsłaniając tajemnicę, która wyrwała z piersi kobiety głośniejszy wydech. Co by było, gdyby podała domownikom te grzyby do obiadu? Byłaby odpowiedzialna za chorobę męża i córki, w najgorszym wypadku nawet też za śmierć, ale o tym nie chciała myśleć, nie mogła, próbując przed młodzieńcem udawać, że cała sprawa nie poruszyła jej aż tak dogłębnie - choć wyobraźnia szalała chaotycznie, a policzki pokryły się zażenowanym rumieńcem. Kolana zadrżały delikatnie. Najchętniej usiadłaby z nerwów, przez moment pooddychała spokojnie, dopiero później wysłuchawszy Zakonnika, lecz nie miała ku temu sposobności, zdeterminowana, by nie robić z siebie ofiary, przed czym zawsze ostrzegała ją pani Mitten.
- O matko, nie miałam pojęcia... - przyznała, nawet jeśli nie było to potrzebne. Kilka kroków zbliżyło ją w kierunku Castora, przyjrzała się grzybom umieszczonym w słoiku i wzrokiem podążała za wskazówkami odnośnie kolorów, zdradliwych i wcześniej zlekceważonych, jednocześnie lekko kiwając głową w zrozumieniu. Jej myśli prędko zaczęły obracać się wokół kwestii niedługo wracającego do domu Evansa; powinna mu o tym wszystkim powiedzieć? Wyznać, że przez swoje niedopatrzenie mogła narazić ich rodzinę na niebezpieczeństwo? Z pewnością zrozumiałby, powiedział, że to nie jej wina, był przecież do bólu dobrym człowiekiem, lecz zahukana przez lata niskiej samooceny kobieta nie mogła odsunąć od siebie świdrującej świadomości o tym, że prawie doprowadziła do kolejnej tragedii w Wyke Regis. - Bardzo panu dziękuję, mieliśmy tu kiedyś atlas grzybów, ale moja mama musiała go zabrać, a ja sama to nie bardzo się znam... Dziękuję. Czy mogę jakoś się panu odwdzięczyć? - spytała z nadzieją, jednak czas naglił, a tym bardziej nagliła myśl o Apolonii pozostawionej na zewnątrz, na ławce, która oczekiwała powrotu Castora i Jenny zapewne wciąż stukając laską o chodnik, jakby dźwięk ten miał co najmniej nieść się echem do ich uszu. Pani Evans naturalnie zrozumiała; sama nigdy nie pozwoliłaby Apolonii na siebie czekać. Skinęła młodemu mężczyźnie w momencie opuszczania kuchni przez Jenny i Magdalene. - Och, to takie miłe. Napiszę jeśli jeszcze kiedyś postawię nogę w lesie po... po tym, ale obiecuję nie nadwyrężać pana życzliwości. No i wiedzy. A gdybyście mieli kiedyś trochę czasu, albo czegokolwiek potrzebowali, nasze drzwi też są dla was otwarte. Jeszcze raz bardzo, bardzo dziękuję - powtórzyła z zakłopotanym uśmiechem i pomachała za nimi spomiędzy uchylonych frontowych drzwi; czarodzieje w towarzystwie małego chłopca i zatrutego słoika wrócili wtedy do zarumienionej od chłodu pani Mitten, która na ich widok wymruczała coś niezrozumiałego - coś o tym, jakoby guzdrali się gorzej niż jej syn przy niedzielnym sprzątaniu - i podniosła się z miejsca.
- Benjamin i Franklin - przytaknęła równie surowo, co wcześniej. - A jeśli tam też zejdzie wam tak długo, to przy ostatnim przystanku możecie się spodziewać moich kości, nie mnie. Umrę i zgniję. Odgońcie wtedy chociaż te psy, które tu samopas wypuszczają jacyś durnie - nakazała w dość makabrycznym humorze i, znów nie czekając na wyrażenie gotowości, poprowadziła Castora i Jenny w kierunku kolejnych domów. Ostatecznie wyszło ich więcej, niż pierwotnie zakładali; Benjaminowie wspomnieli jeszcze o Bigginsach co rusz wędrujących do lasu po darmowe dobra, a Franklinowie pokierowali ich w stronę Sleazle'ów i Abernathych, na których zakończyła się trzyosobowa krucjata. Trzyosobowa, ponieważ Apolonia oczywiście towarzyszyła im do końca.
- Wstąpicie do mnie na herbatę - poinformowała ich, zanim młodzież zdążyłaby wymówić się brakiem czasu czy innymi naglącymi obowiązkami, po których nadeszłoby pożegnanie. - A potem pójdziecie sobie precz. Ja już wszystko opowiem Edwardsowi - i mogli być pewni, że Mitten podkoloryzuje opowieść tak, by okazało się, że w historii to on był odpowiedzialny za wszystkie trujące rzeczy odnalezione przez Zakonników.
zt x2
- O matko, nie miałam pojęcia... - przyznała, nawet jeśli nie było to potrzebne. Kilka kroków zbliżyło ją w kierunku Castora, przyjrzała się grzybom umieszczonym w słoiku i wzrokiem podążała za wskazówkami odnośnie kolorów, zdradliwych i wcześniej zlekceważonych, jednocześnie lekko kiwając głową w zrozumieniu. Jej myśli prędko zaczęły obracać się wokół kwestii niedługo wracającego do domu Evansa; powinna mu o tym wszystkim powiedzieć? Wyznać, że przez swoje niedopatrzenie mogła narazić ich rodzinę na niebezpieczeństwo? Z pewnością zrozumiałby, powiedział, że to nie jej wina, był przecież do bólu dobrym człowiekiem, lecz zahukana przez lata niskiej samooceny kobieta nie mogła odsunąć od siebie świdrującej świadomości o tym, że prawie doprowadziła do kolejnej tragedii w Wyke Regis. - Bardzo panu dziękuję, mieliśmy tu kiedyś atlas grzybów, ale moja mama musiała go zabrać, a ja sama to nie bardzo się znam... Dziękuję. Czy mogę jakoś się panu odwdzięczyć? - spytała z nadzieją, jednak czas naglił, a tym bardziej nagliła myśl o Apolonii pozostawionej na zewnątrz, na ławce, która oczekiwała powrotu Castora i Jenny zapewne wciąż stukając laską o chodnik, jakby dźwięk ten miał co najmniej nieść się echem do ich uszu. Pani Evans naturalnie zrozumiała; sama nigdy nie pozwoliłaby Apolonii na siebie czekać. Skinęła młodemu mężczyźnie w momencie opuszczania kuchni przez Jenny i Magdalene. - Och, to takie miłe. Napiszę jeśli jeszcze kiedyś postawię nogę w lesie po... po tym, ale obiecuję nie nadwyrężać pana życzliwości. No i wiedzy. A gdybyście mieli kiedyś trochę czasu, albo czegokolwiek potrzebowali, nasze drzwi też są dla was otwarte. Jeszcze raz bardzo, bardzo dziękuję - powtórzyła z zakłopotanym uśmiechem i pomachała za nimi spomiędzy uchylonych frontowych drzwi; czarodzieje w towarzystwie małego chłopca i zatrutego słoika wrócili wtedy do zarumienionej od chłodu pani Mitten, która na ich widok wymruczała coś niezrozumiałego - coś o tym, jakoby guzdrali się gorzej niż jej syn przy niedzielnym sprzątaniu - i podniosła się z miejsca.
- Benjamin i Franklin - przytaknęła równie surowo, co wcześniej. - A jeśli tam też zejdzie wam tak długo, to przy ostatnim przystanku możecie się spodziewać moich kości, nie mnie. Umrę i zgniję. Odgońcie wtedy chociaż te psy, które tu samopas wypuszczają jacyś durnie - nakazała w dość makabrycznym humorze i, znów nie czekając na wyrażenie gotowości, poprowadziła Castora i Jenny w kierunku kolejnych domów. Ostatecznie wyszło ich więcej, niż pierwotnie zakładali; Benjaminowie wspomnieli jeszcze o Bigginsach co rusz wędrujących do lasu po darmowe dobra, a Franklinowie pokierowali ich w stronę Sleazle'ów i Abernathych, na których zakończyła się trzyosobowa krucjata. Trzyosobowa, ponieważ Apolonia oczywiście towarzyszyła im do końca.
- Wstąpicie do mnie na herbatę - poinformowała ich, zanim młodzież zdążyłaby wymówić się brakiem czasu czy innymi naglącymi obowiązkami, po których nadeszłoby pożegnanie. - A potem pójdziecie sobie precz. Ja już wszystko opowiem Edwardsowi - i mogli być pewni, że Mitten podkoloryzuje opowieść tak, by okazało się, że w historii to on był odpowiedzialny za wszystkie trujące rzeczy odnalezione przez Zakonników.
zt x2
I show not your face but your heart's desire
| 2 lipca?
Karczma w Wyke Regis była co najmniej zatłoczona. Roger nie miał bladego pojęcia, skąd w tak małym miasteczku, w środę, wzięła się taka liczba chętnych na posiłek. Co prawda popołudniowa pora sprzyjała, jednak po ludzku, nie tego się spodziewał. Cudem udało mu się znaleźć wolny stoik dla dwojga w kącie. Nie spodziewał się jednak towarzystwa, wylądował tu jedynie przy okazji i za potrzebą.
Czekając na posiłek, wyjął zza pazuchy kopertę, którą Łosoś przyniósł mu rankiem. Wciąż była zamknięta – wychodząc, nie miał czasu nawet się jej przyjrzeć. Dopiero teraz, w półmroku wnętrza, przyjrzał się, od kogo przyszedł list. Na tyle koperty nie znajdował się dokładny adres Benneta, jednak nadawca był tak miły, aby nakreślić swój. Koperta musiała się jednak zalać, toteż jedyny wyraźny fragment informował, że pochodził z Arkansas. Mężczyzna westchnął ze zrozumieniem, po czym otworzył list, przejrzał go, po czym schował znów do koperty, a tą odłożył na stół.
Przez chwilę siedział w milczeniu. Do jego uszu docierał gwar rozmów. Głosy, które do niego docierały, wydawały się zmęczone i zaniepokojone. Przy stoliku obok ktoś rozmawiał chyba na temat opóźniającej się wypłaty, a czarownica i czarodziej siedzący mniej więcej naprzeciwko zajadle kłócili się o to, czy matagot powinien chronić ich posesje, czy jednak będzie zbyt dużym zagrożeniem dla dzieci. Para usilnie starała się ściszać głosy, ale i tak była na tyle głośna, że większość słów docierała do Rogera bez problemu. Mężczyzna podrapał się po głowie, przeniósł ciężar ciała na drugą nogę i z trudem powstrzymał się od westchnięcia. Nastroje w Anglii były gorsze, niż się spodziewał.
W końcu wzrok Bennetta zwrócił uwagę człowiek, który tak samo, jak on chwilę wcześniej, krążył po karczmie, szukając miejsca do siedzenia. Gdy przechodził obok, Roger złapał jego spojrzenie:
– Tu jest wolne, nie czekam na nikogo – powiedział lekko zachrypniętym głosem, wskazując wzrokiem krzesło znajdujące się naprzeciwko. Okolica stolika była dość ciasna, ale powinna wystarczyć.
W tym samym czasie do Rogera zbliżyła się kelnerka, stawiając przed nim kufel piwa i informując, że na obiad będzie musiał jeszcze chwilę zaczekać z powodu nadmiaru gości. Bennett kiwnął głową, sięgając po fajki. Dłoń natrafiła jednak na pustkę; jakimś cudem od kiedy wrócił do Anglii, nie potrafił ich znaleźć w żadnym sklepie w Plymouth.
Karczma w Wyke Regis była co najmniej zatłoczona. Roger nie miał bladego pojęcia, skąd w tak małym miasteczku, w środę, wzięła się taka liczba chętnych na posiłek. Co prawda popołudniowa pora sprzyjała, jednak po ludzku, nie tego się spodziewał. Cudem udało mu się znaleźć wolny stoik dla dwojga w kącie. Nie spodziewał się jednak towarzystwa, wylądował tu jedynie przy okazji i za potrzebą.
Czekając na posiłek, wyjął zza pazuchy kopertę, którą Łosoś przyniósł mu rankiem. Wciąż była zamknięta – wychodząc, nie miał czasu nawet się jej przyjrzeć. Dopiero teraz, w półmroku wnętrza, przyjrzał się, od kogo przyszedł list. Na tyle koperty nie znajdował się dokładny adres Benneta, jednak nadawca był tak miły, aby nakreślić swój. Koperta musiała się jednak zalać, toteż jedyny wyraźny fragment informował, że pochodził z Arkansas. Mężczyzna westchnął ze zrozumieniem, po czym otworzył list, przejrzał go, po czym schował znów do koperty, a tą odłożył na stół.
Przez chwilę siedział w milczeniu. Do jego uszu docierał gwar rozmów. Głosy, które do niego docierały, wydawały się zmęczone i zaniepokojone. Przy stoliku obok ktoś rozmawiał chyba na temat opóźniającej się wypłaty, a czarownica i czarodziej siedzący mniej więcej naprzeciwko zajadle kłócili się o to, czy matagot powinien chronić ich posesje, czy jednak będzie zbyt dużym zagrożeniem dla dzieci. Para usilnie starała się ściszać głosy, ale i tak była na tyle głośna, że większość słów docierała do Rogera bez problemu. Mężczyzna podrapał się po głowie, przeniósł ciężar ciała na drugą nogę i z trudem powstrzymał się od westchnięcia. Nastroje w Anglii były gorsze, niż się spodziewał.
W końcu wzrok Bennetta zwrócił uwagę człowiek, który tak samo, jak on chwilę wcześniej, krążył po karczmie, szukając miejsca do siedzenia. Gdy przechodził obok, Roger złapał jego spojrzenie:
– Tu jest wolne, nie czekam na nikogo – powiedział lekko zachrypniętym głosem, wskazując wzrokiem krzesło znajdujące się naprzeciwko. Okolica stolika była dość ciasna, ale powinna wystarczyć.
W tym samym czasie do Rogera zbliżyła się kelnerka, stawiając przed nim kufel piwa i informując, że na obiad będzie musiał jeszcze chwilę zaczekać z powodu nadmiaru gości. Bennett kiwnął głową, sięgając po fajki. Dłoń natrafiła jednak na pustkę; jakimś cudem od kiedy wrócił do Anglii, nie potrafił ich znaleźć w żadnym sklepie w Plymouth.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wychodząc z małego ogródka wielkości chustki do nosa czuł wielkie zmęczenie. Mała powierzchnia okazała się istną stajnią Augiasza i to co myślał, że zajmie mu ledwie dwie godziny zamieniło się w pracę aż do popołudnia. Jednak, nie odmawiał żadnej pracy, a przy okazji mógł podrzucić do radia kolejną pluskwę. Nigdy nie odpuszczał takiej okazji, a Ptasie Radio musiało docierać do jak największej ilości ludzi. Czarodzieje powinni wiedzieć co się dzieje w ich kraju, a nie kramili się jedynie papką propagandową z Walczącego Maga. Poczuł głód, kiszki mu marsza grały, a on wiedział, że znajduje się tu jedyna karczma, do której właśnie miał zamiar wejść. Tłum sprawił, że przez krótką chwilę się zawahał, ale zaraz żołądek mu przypomniał, że tu nie ma nad czym się zastanawiać. Musiał coś zjeść, choćby najbardziej cienką zupę jaką posiadali. Z taką więc myślą skierował się do lady, gdzie przez dłuższą chwilę czekał w kolejce nim mógł złożyć swoje zamówienie. Nie wiedział skąd w środku tygodnia tyle ludzi. Starał się wychwycić z toczących się rozmów jakieś informacje, ale nikt nie mówił o jakimś wielkim wydarzeniu. Zaś para kłócąca się o matagody była najbardziej głośna że wszystkich. Ich słowa czasami ginęły w gwarze innych rozmów, ale nie dało się zaprzeczyć, że wybijali się na tle innych.
Musiał teraz znaleźć dla siebie miejsce, co w tak zatłoczonej sali nie było niczym prostym. Rozglądał się uparcie, ale wychodziło na to, że przyjdzie mu jeść na stojąco. Wtedy przez gwar przebił się męski głos. Spojrzał w oczy nieznajomego mężczyzny i skinął w podzięce głową.
-Nie spodziewałem się takich tłumów w środku tygodnia. - Zagadnął siadając przy stole, a w tym czasie obsługa przyniosła piwo nieznajomemu, a jego zapewniając, że również zaraz otrzyma swoje piwo, ale na posiłek będzie musiał poczekać. Chociaż piwem oszuka trochę głód. Wzrok Herberta padł mimowolnie na kopertę jaka leżała na stole. Nie uszedł jego uwadze adres nadawcy. -Nie często widzę nazwę pochodzącą ze Stanów. - Wskazał na napis na kopercie tym samym przerywając ciszę jaka między nimi zapadła. Sam nigdy Ameryki nie odwiedził, przynajmniej nie jest części. Jego kierunkiem zawsze była Amazonia i to tam czuł się najlepiej. Z ulgą przyjął pojawienie się piwa na stole, które pochwycił upijając spory łyk złocistego trunku. Nie było najlepsze, do czego już się przyzwyczaił w trakcie wojny, ale nie mógł narzekać. Ważne, że coś było.
Musiał teraz znaleźć dla siebie miejsce, co w tak zatłoczonej sali nie było niczym prostym. Rozglądał się uparcie, ale wychodziło na to, że przyjdzie mu jeść na stojąco. Wtedy przez gwar przebił się męski głos. Spojrzał w oczy nieznajomego mężczyzny i skinął w podzięce głową.
-Nie spodziewałem się takich tłumów w środku tygodnia. - Zagadnął siadając przy stole, a w tym czasie obsługa przyniosła piwo nieznajomemu, a jego zapewniając, że również zaraz otrzyma swoje piwo, ale na posiłek będzie musiał poczekać. Chociaż piwem oszuka trochę głód. Wzrok Herberta padł mimowolnie na kopertę jaka leżała na stole. Nie uszedł jego uwadze adres nadawcy. -Nie często widzę nazwę pochodzącą ze Stanów. - Wskazał na napis na kopercie tym samym przerywając ciszę jaka między nimi zapadła. Sam nigdy Ameryki nie odwiedził, przynajmniej nie jest części. Jego kierunkiem zawsze była Amazonia i to tam czuł się najlepiej. Z ulgą przyjął pojawienie się piwa na stole, które pochwycił upijając spory łyk złocistego trunku. Nie było najlepsze, do czego już się przyzwyczaił w trakcie wojny, ale nie mógł narzekać. Ważne, że coś było.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Roger odsunął się nieco od stolika, siadając wygodniej i popijając piwo. Faktycznie nie było najlepsze, ale do tego chyba będzie musiał się przyzwyczaić. Wiedział przecież, na co się pisał, gdy wracał do kraju. Nikt nie bronił mu dalej budować życie za wielką wodą. Nie miał chyba jednak siły, aby próbować robić to po raz kolejny. A przynajmniej nie tam, z dala od rodzinnych stron, w chwili, w której bliskim pozostawionym w kraju mogło grozić niebezpieczeństwo.
Pokiwał głową, po czym rzucił znaczące spojrzenie w stronę papierowej torby, która stała przy najbliższym stoliku. Baczne oko mogło zauważyć, że podobne znajdowały się niemal przy każdym z nich; z niektórych wystawały zegary, lampy, czy fragmenty kolorowych tkanin.
– Pod miastem był dziś mały targ, czy raczej wyprzedaż garażowa, a innej karczmy tu nie ma – wyjaśnił. – Chociaż to dalej zaskakujące – przyznał, powstrzymując ziewanie.
Zdecydowanie robił się już głodny i nie na rękę było mu czekanie, ale nie miał chyba za bardzo wyboru. Biorąc jednak pod uwagę ile taki posiłek obecnie kosztował, chyba będzie musiał szybko poznać podstawy gotowania.
Na kolejne słowa mężczyzny wzruszył ramionami i orientując się, że list wciąż leży na blacie stołu, schował go za pazuchę.
– To z byłej pracy. Zaginęły im moje dokumenty, czekam na dosłanie.
Była to sytuacja, cóż, dość niewygodna. Jednocześnie jednak chyba papiery nie były w obecnej sytuacji aż tak ważne, skoro Ministerstwo Magii nie działało normalnie. Szczerze mówiąc, Roger nie za bardzo miał jeszcze pomysł na to, co ze sobą zrobić po powrocie. Miał jednak nadzieję, że gdzieś go jednak przyjmą. Nie musiał przecież od razu zaczynać pracy jako śledczy. W Idaho też nie od razu dostał dobrą posadę, a nie dało się ukryć, że teraz miał zacząć trochę od zera.
Po chwili Roger zreflektował się i podniósł się na chwilę ze stolika.
– Roger Bennett tak właściwie, miło mi. – Skoro mieli razem zjeść, wypadałoby, chociaż wiedzieć z kimś, zwłaszcza że mężczyźnie dobrze patrzyło z oczu. Takie odczucia bywały złudne, ale Bennett od zawsze szczycił się dobrą intuicją i żadko kiedy w tym względzie się mylił.
Pokiwał głową, po czym rzucił znaczące spojrzenie w stronę papierowej torby, która stała przy najbliższym stoliku. Baczne oko mogło zauważyć, że podobne znajdowały się niemal przy każdym z nich; z niektórych wystawały zegary, lampy, czy fragmenty kolorowych tkanin.
– Pod miastem był dziś mały targ, czy raczej wyprzedaż garażowa, a innej karczmy tu nie ma – wyjaśnił. – Chociaż to dalej zaskakujące – przyznał, powstrzymując ziewanie.
Zdecydowanie robił się już głodny i nie na rękę było mu czekanie, ale nie miał chyba za bardzo wyboru. Biorąc jednak pod uwagę ile taki posiłek obecnie kosztował, chyba będzie musiał szybko poznać podstawy gotowania.
Na kolejne słowa mężczyzny wzruszył ramionami i orientując się, że list wciąż leży na blacie stołu, schował go za pazuchę.
– To z byłej pracy. Zaginęły im moje dokumenty, czekam na dosłanie.
Była to sytuacja, cóż, dość niewygodna. Jednocześnie jednak chyba papiery nie były w obecnej sytuacji aż tak ważne, skoro Ministerstwo Magii nie działało normalnie. Szczerze mówiąc, Roger nie za bardzo miał jeszcze pomysł na to, co ze sobą zrobić po powrocie. Miał jednak nadzieję, że gdzieś go jednak przyjmą. Nie musiał przecież od razu zaczynać pracy jako śledczy. W Idaho też nie od razu dostał dobrą posadę, a nie dało się ukryć, że teraz miał zacząć trochę od zera.
Po chwili Roger zreflektował się i podniósł się na chwilę ze stolika.
– Roger Bennett tak właściwie, miło mi. – Skoro mieli razem zjeść, wypadałoby, chociaż wiedzieć z kimś, zwłaszcza że mężczyźnie dobrze patrzyło z oczu. Takie odczucia bywały złudne, ale Bennett od zawsze szczycił się dobrą intuicją i żadko kiedy w tym względzie się mylił.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dopiero liczne torby papierowe, najróżniejsze skarby z nich wystające potwierdziły słowa mężczyzny, a on sam przypomniał sobie, że ostatnimi czasy widział ogłoszenia na tablicach i przy ratuszach, że planowana jest taka wyprzedaż. Nie raz zwana też Pchlim Targiem. Pamiętał jak z ojcem często chodzili na takie wyprzedaże. Pan Grey zawsze coś znalazł i potem znosił do domu, gdzie w zaciszu pracowni majsterkował. Hattie przychodziła do niego z kubkiem herbaty i dopytywał co robił. Ona czarownica, on mugol, a znaleźli drogę do siebie i stworzyli szczęśliwą rodzinę.
-Herbert Grey. - Uścisnął podaną dłoń. -Miło mi.
Przesunął bardziej krzesło, aby przechodzący obok niego bywalcy gospody nie trącali go co chwilę łokciami w plecy. Było tłoczno i z każdą minutą zdawało się, że jest coraz głośniej. Najwyraźniej targ trwał w najlepsze i każdy po skończonych zakupach postanowił wstąpić po drodze na kufel piwa albo na pełnoprawny posiłek. Tak jak on i nowo poznany towarzysz. -Nigdy nie byłem w Stanach. Moje nogi poniosły mnie do Amazonii. - Wtrącił kiedy Roger wspomniał, że czeka na dokumenty z poprzedniej pracy. Wrócił do Anglii w trakcie wojny, wielu tak robiło. Nie dziwiło więc Greya, że spotkał kolejną taką osobę na swojej drodze. Upił kolejny łyk piwa w oczekiwaniu na posiłek. Głównie gotował sam. Z czasem umiejętności były coraz lepsze. Dbał nie tylko o siebie, ale też członków rodziny, choć teraz dom zionął pustkami. Nie sądził, że będzie mu brakować tych hałasów jakie zawsze były w Greengrove Farm. Praca i działania na rzecz Zakonu nie pozwalały mu jednak na zbyt długie myślenie i rozdrapywanie ran. Miał inne sprawy na głowie i to właśnie im poświęcał się z pełnym zaangażowaniem. W tym momencie trafiło go, że dawno nie pisał do Despenser i powinien wysłać jej list, zapewnić, że nic mu nie jest i nie musi się o niego martwić, niczym matka kwoka. Para od matagotów na chwilę zamilkła jak otrzymała swoje zamówienie, istniała więc szansa, że oni również nie będą musieli za długo czekać.
-Herbert Grey. - Uścisnął podaną dłoń. -Miło mi.
Przesunął bardziej krzesło, aby przechodzący obok niego bywalcy gospody nie trącali go co chwilę łokciami w plecy. Było tłoczno i z każdą minutą zdawało się, że jest coraz głośniej. Najwyraźniej targ trwał w najlepsze i każdy po skończonych zakupach postanowił wstąpić po drodze na kufel piwa albo na pełnoprawny posiłek. Tak jak on i nowo poznany towarzysz. -Nigdy nie byłem w Stanach. Moje nogi poniosły mnie do Amazonii. - Wtrącił kiedy Roger wspomniał, że czeka na dokumenty z poprzedniej pracy. Wrócił do Anglii w trakcie wojny, wielu tak robiło. Nie dziwiło więc Greya, że spotkał kolejną taką osobę na swojej drodze. Upił kolejny łyk piwa w oczekiwaniu na posiłek. Głównie gotował sam. Z czasem umiejętności były coraz lepsze. Dbał nie tylko o siebie, ale też członków rodziny, choć teraz dom zionął pustkami. Nie sądził, że będzie mu brakować tych hałasów jakie zawsze były w Greengrove Farm. Praca i działania na rzecz Zakonu nie pozwalały mu jednak na zbyt długie myślenie i rozdrapywanie ran. Miał inne sprawy na głowie i to właśnie im poświęcał się z pełnym zaangażowaniem. W tym momencie trafiło go, że dawno nie pisał do Despenser i powinien wysłać jej list, zapewnić, że nic mu nie jest i nie musi się o niego martwić, niczym matka kwoka. Para od matagotów na chwilę zamilkła jak otrzymała swoje zamówienie, istniała więc szansa, że oni również nie będą musieli za długo czekać.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Roger mógł wplatać w słownictwo mugolskie słowa, wszak były one i w słowniku czarodziejów, jednak prawda była taka, że gdyby ktoś go się spytał, czym tak dokładnie jest ten garaż, nie miałby pojęcia. W przeciwieństwie do Herberta wychowywał się w rodzinie czarodziejów i choć podobno miał jakiś dalszych krewnych, którzy nie władali magią, nigdy nie miał z nimi bliższej styczności. Niemagiczny świat po prostu nigdy niczym go nie zainteresował, Bennett nie skupiał więc na nim swojej uwagi. Ignorancja w tym względzie nie oznaczała jednak, że popierał to, co działo się teraz w jego rodzinnym kraju.
– Stany są jak Anglia, tylko większa, pusta i z domami z papieru, nie masz czego żałować. – Wzruszył ramionami. – Tam to chyba jest zupełna dzicza? Pracowałeś tam? – zapytał.
Roger nie do końca wyobrażał sobie, żeby w tamtym rejonie świata były jakiekolwiek miejsca, w których da się normalnie żyć i funkcjonować; Ameryka Południowa kojarzyła mu się jedynie z dusznymi lasami tropikalnymi, niebezpiecznymi i jadowitymi zwierzętami oraz kompletnym brakiem cywilizacji. Nie miał nic przeciwko wycieczkom w odludne miejsca, ale i to była po prostu kolejna rzecz, której po prostu nigdy nie rozważał. Zresztą po co? Nie był naukowcem, nie sądził, by tam poszukiwali śledczych, a z jego wypłatą na takie turystyczne wyprawy po prostu nie było go stać.
Chociaż Roger siedział obok ściany to i on miał wrażenie, że co chwilę ktoś obok niego przechodzi, niemal się o niego ocierając. Co za armagedon! Może lepiej jednak było znaleźć coś w innym miejscu, zwłaszcza że teleportacja znacznie ułatwiała szybki transport. Skoro jednak już tu siedział…
Po raz kolejny sięgnął po piwo.
– Gdy wyjeżdżałem, nawet w gorszych lokalach smakowało lepiej – powiedział, przypatrując się złotemu płynowi w kuflu. Zmrużył na chwilę oczy, jakby chciał siłą woli przetramsmutować alkohol w coś lepszego, jednak ponieważ nie przyniosło to większych efektów (po prawdzie, nawet w szkole i z różdżką nieszczególnie przynosiło, nie nadawał się do tego) po prostu odłożył szkło na stół.
Czas mijał, a jedzenia nie było ani widu, ani słychu. Co prawda w tłumie dało się co jakiś czas wypatrzyć kelnerki, ale te roznosiły głównie napoje. Czyżby awaria w kuchni naprawdę była dość poważna?
– Stany są jak Anglia, tylko większa, pusta i z domami z papieru, nie masz czego żałować. – Wzruszył ramionami. – Tam to chyba jest zupełna dzicza? Pracowałeś tam? – zapytał.
Roger nie do końca wyobrażał sobie, żeby w tamtym rejonie świata były jakiekolwiek miejsca, w których da się normalnie żyć i funkcjonować; Ameryka Południowa kojarzyła mu się jedynie z dusznymi lasami tropikalnymi, niebezpiecznymi i jadowitymi zwierzętami oraz kompletnym brakiem cywilizacji. Nie miał nic przeciwko wycieczkom w odludne miejsca, ale i to była po prostu kolejna rzecz, której po prostu nigdy nie rozważał. Zresztą po co? Nie był naukowcem, nie sądził, by tam poszukiwali śledczych, a z jego wypłatą na takie turystyczne wyprawy po prostu nie było go stać.
Chociaż Roger siedział obok ściany to i on miał wrażenie, że co chwilę ktoś obok niego przechodzi, niemal się o niego ocierając. Co za armagedon! Może lepiej jednak było znaleźć coś w innym miejscu, zwłaszcza że teleportacja znacznie ułatwiała szybki transport. Skoro jednak już tu siedział…
Po raz kolejny sięgnął po piwo.
– Gdy wyjeżdżałem, nawet w gorszych lokalach smakowało lepiej – powiedział, przypatrując się złotemu płynowi w kuflu. Zmrużył na chwilę oczy, jakby chciał siłą woli przetramsmutować alkohol w coś lepszego, jednak ponieważ nie przyniosło to większych efektów (po prawdzie, nawet w szkole i z różdżką nieszczególnie przynosiło, nie nadawał się do tego) po prostu odłożył szkło na stół.
Czas mijał, a jedzenia nie było ani widu, ani słychu. Co prawda w tłumie dało się co jakiś czas wypatrzyć kelnerki, ale te roznosiły głównie napoje. Czyżby awaria w kuchni naprawdę była dość poważna?
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stany był miejscem, do którego go nie ciągnęło, nie znaczy, że nie rozmyślał jak tam jest. Dusza podróżnika nie pozwalała ignorować tak wielkiego kontynentu, ale to jednak Amazonia skradła jego serce w całości. Nie miał nic przeciwko temu, aby o nich posłuchać czy też wymienić się obserwacjami w trakcie czekania na posiłek. Czas zaś znacznie się wydłużał, co do tego nie miał wątpliwości. -Amazonia jest dzikim krajem, to prawda, ale są mniejsze osady ludzkie. Choć biały człowiek na początku może się łatwo zgubić. Ich styl życia, jest całkiem odmienny od naszego. - Przyznał, z lekkim rozbawieniem wspominając swoje początki kiedy niczego nie wiedział, kiedy uczył się tego świata i to jakimi prawami się rządzi. Nie dla każdego było to miejsce, należało się mocno przestawić, aby odnaleźć się w filozofii życia Indian. -Jestem botanikiem. Szukałem rzadkich roślin, całkowicie nam nie znanych. - Egzotyka stanowiła jego pasję, dlatego też powstała szklarnia. Oczko w głowie Greya. -Badałem tamtejszy ekosystem. - Dzięki temu lepiej rozumiał roślinność w Anglii, która mniej barwna, miała swój urok. -Poza domami z papieru, jest coś w Stanach co jednak było warte czasu i zainteresowania? - Nie chciał wprost pytać kim jest nowo poznany mężczyzna. Nie wiedział z kim dokładnie ma do czynienia, jaka idea mu przyświeca i czy zaraz nie postanowi zaatakować tłumu. Nawet jeżeli z oczu dobrze mu patrzyło to wolał nie ryzykować.
-Prawda, że dają chrzczone piwo. - Zgodził się z lekkim rozbawieniem.-Zadziwiające do jakich rzeczy człowiek potrafi przywyknąć. - Jeszcze przed wojną za taki trunek gospoda zostałaby zbojkotowana. Dzisiaj zaś wszyscy pili i cieszyli się, że mogą zanurzyć usta w czymś innym niż woda. Herbata i kawa też była rzadkością. Parzono miętę oraz liście lipy, z orzechów robiono mąkę. Każdy radził sobie jak mógł, a człowiek bywał bardzo kreatywny kiedy głód zaglądał w oczy. W tym momencie dostrzegł kelnerkę, która lawirowała między ludźmi niosąc na tacy dwa parujące talerze. Wyraźnie zmierzała w ich stronę, ale przejście było utrudnione przez gęstniejący tłum. Istniało spore ryzyko, że ktoś ją zaraz popchnie i całe ich jedzenie wyląduje na ziemi.
-Prawda, że dają chrzczone piwo. - Zgodził się z lekkim rozbawieniem.-Zadziwiające do jakich rzeczy człowiek potrafi przywyknąć. - Jeszcze przed wojną za taki trunek gospoda zostałaby zbojkotowana. Dzisiaj zaś wszyscy pili i cieszyli się, że mogą zanurzyć usta w czymś innym niż woda. Herbata i kawa też była rzadkością. Parzono miętę oraz liście lipy, z orzechów robiono mąkę. Każdy radził sobie jak mógł, a człowiek bywał bardzo kreatywny kiedy głód zaglądał w oczy. W tym momencie dostrzegł kelnerkę, która lawirowała między ludźmi niosąc na tacy dwa parujące talerze. Wyraźnie zmierzała w ich stronę, ale przejście było utrudnione przez gęstniejący tłum. Istniało spore ryzyko, że ktoś ją zaraz popchnie i całe ich jedzenie wyląduje na ziemi.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wysłuchał mężczyzny, kiwając głową.
– Bywałeś w Brazyli, Ekwatorze…? Obiło mi się o uszy, że tamte ludy potrafią być całkiem… hmm… agresywne? – spytał. Rdzenni Amerykanie nawet w USA wydawali się Rogerowi całkiem dzicy; raz nawet zdarzyło mu się rozwiązywać sprawę z nimi związaną. Jednak oni mimo wszystko w dużej mierze zaakceptowali cywilizacje. Amazonia w wielu miejscach wciąż była chyba dzikim lasem z pojedynczymi, ludzkimi osadami, odciętymi od świata zewnętrznego. – O, to fascynujące! Coś udało ci się znaleźć? Nowe gatunki, nowe obserwacje? Nie, żebym się znał na roślinach, ale chyba po to się jeździ w takie miejsca?
Roger nie był pewny, czy pamięta ze szkoły, chociaż podstawy zielarstwa. To nie było coś, czym w tamtym czasie szczególnie zajmował sobie głowę, choć teraz, jako dorosły człowiek, trochę zaczynał tego żałować. Tak jak świadomość anatomii pomagała mu lepiej rozumieć, co stało się poszkodowanym, tak wiedza na temat ziół mogłaby być pomocna choćby przy rozpoznawaniu trucizn. Tylko kto miałby na to wszystko czas?
– Trochę ładnych szlaków. Ludzi jest stosunkowo mniej, niż tutaj, więc łatwiej się odciąć. Z drugiej strony, łatwiej się zgubić… albo zniknąć, kto co woli. – Spraw zaginięć w parkach narodowych nigdy im nie brakowało, niezależnie od tego, czy pracował w Idaho, czy w Arkansas. Jeśli udawało się je rozwiązać, zazwyczaj okazywało się, że zaginiony jest martwy, choć były i przypadki znikaczy, którzy odnajdywali się dekadę później pod zmienionym nazwiskiem.
– Chrzczone? – Tego mugolskiego słowa Roger akurat nie znał. – Łatwo się adaptujemy, inaczej nie byłoby nas tutaj, ani w Amazonii. – Bennett podniósł brew, również kątem oka zauważając kelnerkę.
Tłum zdecydowanie nie pomagał jej w pracy. W linii prostej dotarłaby do ich stolika w kilka sekund; teraz lawirowała pomiędzy tłumem, próbując jednocześnie pozostać w pionie, nie wywrócić tacy i jeszcze się uśmiechać. Nie dało się ukryć, było to całkiem godne podziwu.
– Knut za to, że tu nie dotrze? – spytał Roger towarzysza. Ruszenie na ratunek nie miał w tej chwili sensu; kobieta była zbyt daleko, aby byli w stanie do niej dotrzeć na czas.
| k1 - taca wywraca się i talerze lądują na głowie jednego z gości
k2 - taca wywraca się i spadnie na ziemie, chyba że ktoś uratuje ją zaklęciem
k3 - część porcji się wylewa, jednak kelnerka dociera do celu.
– Bywałeś w Brazyli, Ekwatorze…? Obiło mi się o uszy, że tamte ludy potrafią być całkiem… hmm… agresywne? – spytał. Rdzenni Amerykanie nawet w USA wydawali się Rogerowi całkiem dzicy; raz nawet zdarzyło mu się rozwiązywać sprawę z nimi związaną. Jednak oni mimo wszystko w dużej mierze zaakceptowali cywilizacje. Amazonia w wielu miejscach wciąż była chyba dzikim lasem z pojedynczymi, ludzkimi osadami, odciętymi od świata zewnętrznego. – O, to fascynujące! Coś udało ci się znaleźć? Nowe gatunki, nowe obserwacje? Nie, żebym się znał na roślinach, ale chyba po to się jeździ w takie miejsca?
Roger nie był pewny, czy pamięta ze szkoły, chociaż podstawy zielarstwa. To nie było coś, czym w tamtym czasie szczególnie zajmował sobie głowę, choć teraz, jako dorosły człowiek, trochę zaczynał tego żałować. Tak jak świadomość anatomii pomagała mu lepiej rozumieć, co stało się poszkodowanym, tak wiedza na temat ziół mogłaby być pomocna choćby przy rozpoznawaniu trucizn. Tylko kto miałby na to wszystko czas?
– Trochę ładnych szlaków. Ludzi jest stosunkowo mniej, niż tutaj, więc łatwiej się odciąć. Z drugiej strony, łatwiej się zgubić… albo zniknąć, kto co woli. – Spraw zaginięć w parkach narodowych nigdy im nie brakowało, niezależnie od tego, czy pracował w Idaho, czy w Arkansas. Jeśli udawało się je rozwiązać, zazwyczaj okazywało się, że zaginiony jest martwy, choć były i przypadki znikaczy, którzy odnajdywali się dekadę później pod zmienionym nazwiskiem.
– Chrzczone? – Tego mugolskiego słowa Roger akurat nie znał. – Łatwo się adaptujemy, inaczej nie byłoby nas tutaj, ani w Amazonii. – Bennett podniósł brew, również kątem oka zauważając kelnerkę.
Tłum zdecydowanie nie pomagał jej w pracy. W linii prostej dotarłaby do ich stolika w kilka sekund; teraz lawirowała pomiędzy tłumem, próbując jednocześnie pozostać w pionie, nie wywrócić tacy i jeszcze się uśmiechać. Nie dało się ukryć, było to całkiem godne podziwu.
– Knut za to, że tu nie dotrze? – spytał Roger towarzysza. Ruszenie na ratunek nie miał w tej chwili sensu; kobieta była zbyt daleko, aby byli w stanie do niej dotrzeć na czas.
| k1 - taca wywraca się i talerze lądują na głowie jednego z gości
k2 - taca wywraca się i spadnie na ziemie, chyba że ktoś uratuje ją zaklęciem
k3 - część porcji się wylewa, jednak kelnerka dociera do celu.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Ostatnio zmieniony przez Roger Bennett dnia 06.10.23 20:41, w całości zmieniany 1 raz
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Roger Bennett' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
-W wielu miejscach. - Pokiwał głową, a potem zaśmiał się cicho. -Bywają agresywne jak nie szanujesz ich terytorium i zasad. - Wzruszył ramionami. -Tak jak u nas, nikt nie lubi jak na teren posesji wchodzi ktoś obcy. Tam dają znaki ostrzegawcze, jak ich nie respektujesz, oni nie mają zamiaru respektować ciebie. Proste zasady. - Tak to brzmiało, ale prawda była taka, że sporo czasu mu zajęło nauczenie się wyłapywania ostrzeżeń jakie zawieszali lokalni mieszkańcy dżungli. Parę razy otarł się o śmierć i musiał się gęsto tłumaczyć ze swojej obecności. Za każdym razem mu się udawało, choć nie było łatwo. -Parę przywiozłem i zacząłem hodować w szklarni starając się odtworzyć warunki jakie panowały w Amazonii. Dzięki temu posiadam trochę egzotycznych odmian. Udało mi się odkryć nie tylko rośliny, ale też zwierzęta. Wszystko tam funkcjonuje na zasadzie bardzo widocznej symbiozy. Pewien żółw jedząc tylko jedną odmianę rośliny, podobnie jak ludzie ma słone łzy, które spijają motyle potrzebujące soli w organizmie. - Podał najprostszy przykład z jakim się spotkał w Amazonii. -Pewna orchidea rośnie w obecności tylko jednej odmiany drzewa, a jej korzenie mają silne działanie uśmierzające ból. Indianie suszą je i potem żują przed polowaniami. Dzięki temu nie odczuwają tak bólu na całym ciele kiedy w trakcie wyprawy zostaną ranni. - Kolejny przykład, a takimi mógłby sypać jak z rękawa. -Czy nie wynika to też z tego, że Stany są znacznie większe od Anglii? I dlatego wydaje się, że ludzi jest mniej? - Zagadnął jeszcze. Słyszał o wielkich kanionach i dzikich terenach jakimi szczycą się Stany. Być może, pewnego dnia będzie miał możliwość odwiedzenia tych rejonów.-Chrzczone, oznacza, że rozcieńczają je wodą. - Pospieszył z wyjaśnieniem słów, których czarodziej nie obeznany z mugolską kulturą mógł nie znać takiego nazewnictwa. Piwo było kiepskiej jakości więc na pewno musieli dolewać wody, aby sprzedać więcej kufli. W tym momencie skupił wzrok na kelnerce. Nie miał szans na zerwanie się w tym tłumie, aby jej pomóc. Co najwyżej mógł spróbować za pomocą magii zmniejszyć szkody. -Przyjmuję. - Od razu pochwycił zakład, choć liczył, że jednak otrzymają jedzenie tego dnia. Dziewczyna zachwiała się, ledwo wyminęła potężnego jegomościa, który znienacka odsunął się od swojego stolika. Obróciła się wokół własnej osi, aby nie zderzyć się z chłopcem, który ganiał za kudłatym psem. Na tacy znalazła się część polewki, ale nie cała. W końcu dziewczyna dotarła do nich.
-Najmocniej przepraszam, straszny dziś ruch. - Sięgnęła po ściereczkę, którą oczyściła ścianki naczynia. -Życzę smacznego. - Uśmiechnęła się do nich, a pod oczami kryły się cienie zmęczenia. Herbert spojrzał na Rogera, który właśnie przegrał zakład. Nie było w nim mowy o tym, że nie wyleje ani kropli kiedy do nich dotrze.
-Najmocniej przepraszam, straszny dziś ruch. - Sięgnęła po ściereczkę, którą oczyściła ścianki naczynia. -Życzę smacznego. - Uśmiechnęła się do nich, a pod oczami kryły się cienie zmęczenia. Herbert spojrzał na Rogera, który właśnie przegrał zakład. Nie było w nim mowy o tym, że nie wyleje ani kropli kiedy do nich dotrze.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Trudno było się z tym nie zgodzić. Obcy ludzie wdzierający się na posesje, zwłaszcza w trakcie trwającej obecnie wojny, nie byli raczej mile widziani. Roger przypomniał sobie, że gdy już się wybierze do rodziny, koniecznie będzie musiał sprawdzić, jak zabezpieczony jest budynek.
– Proste, o ile rozumiesz znaki ostrzegawcze – zauważył. Ludzie posługiwali się różnymi językami, a więc i różnymi sygnałami. Nie trzeba było być geniuszem, by wiedzieć, że w takich miejscach po prostu trzeba zachować szczególną ostrożność. – To nie tak, że wszystkie łzy są słone? – Bennett zmarszczył brwi.
Zwierzęta nie były czymś, co szczególnie go interesowało. Co prawda mieli mieć psa… Ale to nie on go chciał. Co prawda, podobała mu się wizja długich spacerów z czworonogiem u boku, tyle że gdy był sam, to nie miało najmniejszego sensu. Zwierzę nie było wcale jego marzeniem. Zresztą, miał już Łososia. Jedno życie, którym należało się zaopiekować, było wystarczającym wyzwaniem dla pracującego kawalera.
– Są większe – potwierdził. – Więc na obszar przypada mniej ludzi. Dlatego przestrzeni jest więcej, łatwiej wyruszyć na samotny szlak. Ale jeśli zaginiesz, przypadkiem lub nie, cóż, można szukać wiatru w polu. Czasem idziesz szlakiem i podnosisz kość, myśląc, że to jakaś sarna, bierzesz ją do domu na pamiątkę, a potem łaskawy znajomy oświeca cię, że to jednak ludzkie szczątki, a ty biorąc je i zapominając skąd, zniszczyłeś szansę rodziny na pochowanie bliskiego w całości. – Wzruszył ramionami, uśmiechając się kwaśno, jakby to sam był tym kimś na szlaku. Nie było sensu się tłumaczyć, że to on zidentyfikował w kości ludzkie pozostałości.
Uniósł brwi. Wyjaśnienie Herberta oczywiście miało sens, ale...
– Specyficzny dobór słów. Skąd to?
Na nieszczęście Rogera kelnerka jednak dotarła do stolika, niosąc jedzenie. Jego żołądek przyjął to z ulgą, kieszeń niekoniecznie. Podziękował przemęczonej kelnerce, a gdy ta odeszła, sięgnął do kieszeni, kładąc na stole knuta.
– Ale przyznasz, było blisko. – Sięgnął po sztućce.
Nawet najlepsza intuicja bywała czasem złudna i tym razem Bennettowi się nie poszczęściło, choć akurat w ten sposób mógł mylić się codziennie. Na służbie wielokrotnie bywało gorzej. Dlatego zwykł zawsze zakładać najgorszy możliwy scenariusz. Tak, by odczuć ulgę, nawet jeśli nie całe śledztwo kończyło się dobrze. Mimo wszystko te najgorsze i najczarniejsze nie zdarzają się wcale aż tak często, chociaż gdy już się wydarzą, potrafią odwrócić cały świat do góry nogami. Bennett coś o tym wiedział.
– Proste, o ile rozumiesz znaki ostrzegawcze – zauważył. Ludzie posługiwali się różnymi językami, a więc i różnymi sygnałami. Nie trzeba było być geniuszem, by wiedzieć, że w takich miejscach po prostu trzeba zachować szczególną ostrożność. – To nie tak, że wszystkie łzy są słone? – Bennett zmarszczył brwi.
Zwierzęta nie były czymś, co szczególnie go interesowało. Co prawda mieli mieć psa… Ale to nie on go chciał. Co prawda, podobała mu się wizja długich spacerów z czworonogiem u boku, tyle że gdy był sam, to nie miało najmniejszego sensu. Zwierzę nie było wcale jego marzeniem. Zresztą, miał już Łososia. Jedno życie, którym należało się zaopiekować, było wystarczającym wyzwaniem dla pracującego kawalera.
– Są większe – potwierdził. – Więc na obszar przypada mniej ludzi. Dlatego przestrzeni jest więcej, łatwiej wyruszyć na samotny szlak. Ale jeśli zaginiesz, przypadkiem lub nie, cóż, można szukać wiatru w polu. Czasem idziesz szlakiem i podnosisz kość, myśląc, że to jakaś sarna, bierzesz ją do domu na pamiątkę, a potem łaskawy znajomy oświeca cię, że to jednak ludzkie szczątki, a ty biorąc je i zapominając skąd, zniszczyłeś szansę rodziny na pochowanie bliskiego w całości. – Wzruszył ramionami, uśmiechając się kwaśno, jakby to sam był tym kimś na szlaku. Nie było sensu się tłumaczyć, że to on zidentyfikował w kości ludzkie pozostałości.
Uniósł brwi. Wyjaśnienie Herberta oczywiście miało sens, ale...
– Specyficzny dobór słów. Skąd to?
Na nieszczęście Rogera kelnerka jednak dotarła do stolika, niosąc jedzenie. Jego żołądek przyjął to z ulgą, kieszeń niekoniecznie. Podziękował przemęczonej kelnerce, a gdy ta odeszła, sięgnął do kieszeni, kładąc na stole knuta.
– Ale przyznasz, było blisko. – Sięgnął po sztućce.
Nawet najlepsza intuicja bywała czasem złudna i tym razem Bennettowi się nie poszczęściło, choć akurat w ten sposób mógł mylić się codziennie. Na służbie wielokrotnie bywało gorzej. Dlatego zwykł zawsze zakładać najgorszy możliwy scenariusz. Tak, by odczuć ulgę, nawet jeśli nie całe śledztwo kończyło się dobrze. Mimo wszystko te najgorsze i najczarniejsze nie zdarzają się wcale aż tak często, chociaż gdy już się wydarzą, potrafią odwrócić cały świat do góry nogami. Bennett coś o tym wiedział.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zakładał, że jego nowo poznany towarzysz miałby tyle oleju w głowie, aby poznać wcześniej zwyczaje lokalnych mieszkańców nim by się wpakował na ich teren.
-To bardzo dobry start do poznania panujących zwyczajów. - Zgodził się, bo sam postąpił tak samo. Pierwsze tygodnie spędził na poznawaniu kultury, próbę porozumienia się z mieszkańcami aglomeracji miejskich nim został wpuszczony w dzikie lasy Amazonii. Tam zaś musiał być bardzo ostrożny i uważny. Wiele miesięcy mu zajęło zdobycie zaufania indian. -Nie wszystkie zwierzęta nawet płaczą. - Zauważył nie zrażony tym pytaniem, ponieważ było ono naturalne. -Nie wszystkie łzy są słone, a o sól w Amazonii bardzo ciężko. Dlatego też biały człowiek jak się spoci, jest natychmiast atakowany przez owady. Te nie gryzą, ale obłażą, co powoduje panikę. - Sam był zaskoczony ilością owadów, a przecież był uprzedzany. Co innego jednak słyszeć, a co innego samemu doświadczyć. Informacje jakie przekazywał mu Roger były czymś nowym, a z jego słów wnioskował, że ten pracował jako ktoś na wzór śledczego. Dobór słów oraz przykładów do zobrazowania ogromu stanów jawnie o tym świadczył. -Pracowałeś jako Auror? - Zagadnął, bo przecież nie będzie udawał głupka. Jeżeli zaś nie był aurorem to może kimś na wzór funkcjonariusza z wiedźmiej straży? Na pewno jednak miał dość duże doświadczenie, choć w tej kwestii Grey mógł się mylić. On sam jako podróżnik i botanik nie miał wiele styczności z jednymi i drugimi. Po prawdzie zaraz po skończeniu szkoły większość czasu spędzał w Amazonii, a nie w cywilizowanych krajach.
-Mugole mają swoją wiarę, taką gdzie idą z dzieckiem do świątyni, niemowlakiem jeszcze i polewają jego głowę wodą. Nazywają to chrztem. - Postarał się wyjaśnić coś czego sam do końca nie rozumiał. Był półkrwi ale większość życia spędził w świecie magii. Ojciec starał mu się pokazać jak żyją mugole więc tłumaczył wiele zjawisk, a młody umysł szybko chłonął informacje oraz przyjmował pewne powiedzenia. -Jednak nie znam szczegółów tego rytuału. Wiem, że to właśnie od niego pojawiło się to stwierdzenie, że piwo jest rozcieńczane wodą.
Z ulgą przyjął to, że dziewczyna jednak nie wylała ich jedzenia. Naczekał się tak długo, że byłby bardzo niepocieszony, że był ledwie parę metrów od upragnionego posiłku.
-Zamarłem na parę sekund. - Przyznał z rozbawieniem w głosie i wyraźną ulgą. Ujął sztućce w dłonie, po czym zabrał się za spożywanie posiłku. Towarzysz musiał wybaczyć, że nie podtrzymywał przez chwilę rozmowy, ale głód nie dawał za wygraną. Parę oczu spojrzało na nich z zazdrością, gdyż też czekali na swoją kolej.
-To bardzo dobry start do poznania panujących zwyczajów. - Zgodził się, bo sam postąpił tak samo. Pierwsze tygodnie spędził na poznawaniu kultury, próbę porozumienia się z mieszkańcami aglomeracji miejskich nim został wpuszczony w dzikie lasy Amazonii. Tam zaś musiał być bardzo ostrożny i uważny. Wiele miesięcy mu zajęło zdobycie zaufania indian. -Nie wszystkie zwierzęta nawet płaczą. - Zauważył nie zrażony tym pytaniem, ponieważ było ono naturalne. -Nie wszystkie łzy są słone, a o sól w Amazonii bardzo ciężko. Dlatego też biały człowiek jak się spoci, jest natychmiast atakowany przez owady. Te nie gryzą, ale obłażą, co powoduje panikę. - Sam był zaskoczony ilością owadów, a przecież był uprzedzany. Co innego jednak słyszeć, a co innego samemu doświadczyć. Informacje jakie przekazywał mu Roger były czymś nowym, a z jego słów wnioskował, że ten pracował jako ktoś na wzór śledczego. Dobór słów oraz przykładów do zobrazowania ogromu stanów jawnie o tym świadczył. -Pracowałeś jako Auror? - Zagadnął, bo przecież nie będzie udawał głupka. Jeżeli zaś nie był aurorem to może kimś na wzór funkcjonariusza z wiedźmiej straży? Na pewno jednak miał dość duże doświadczenie, choć w tej kwestii Grey mógł się mylić. On sam jako podróżnik i botanik nie miał wiele styczności z jednymi i drugimi. Po prawdzie zaraz po skończeniu szkoły większość czasu spędzał w Amazonii, a nie w cywilizowanych krajach.
-Mugole mają swoją wiarę, taką gdzie idą z dzieckiem do świątyni, niemowlakiem jeszcze i polewają jego głowę wodą. Nazywają to chrztem. - Postarał się wyjaśnić coś czego sam do końca nie rozumiał. Był półkrwi ale większość życia spędził w świecie magii. Ojciec starał mu się pokazać jak żyją mugole więc tłumaczył wiele zjawisk, a młody umysł szybko chłonął informacje oraz przyjmował pewne powiedzenia. -Jednak nie znam szczegółów tego rytuału. Wiem, że to właśnie od niego pojawiło się to stwierdzenie, że piwo jest rozcieńczane wodą.
Z ulgą przyjął to, że dziewczyna jednak nie wylała ich jedzenia. Naczekał się tak długo, że byłby bardzo niepocieszony, że był ledwie parę metrów od upragnionego posiłku.
-Zamarłem na parę sekund. - Przyznał z rozbawieniem w głosie i wyraźną ulgą. Ujął sztućce w dłonie, po czym zabrał się za spożywanie posiłku. Towarzysz musiał wybaczyć, że nie podtrzymywał przez chwilę rozmowy, ale głód nie dawał za wygraną. Parę oczu spojrzało na nich z zazdrością, gdyż też czekali na swoją kolej.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Czy Roger zrobiłby tak samo? Być może, ale trudno to było jednoznacznie stwierdzić. Skoro nigdy nie planował takich wyjazdów, to też nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak powinien w trakcie podróży do amazońskiego lasu postępować. Niemniej, to co opowiadał Herbert brzmiało całkiem intrygująco, nawet dla takiego ignoranta, jak on.
– Och – stwierdził po prostu na wieść o tym, że nie każde zwierzę płacze. Bennett po prostu założył, że tak. – Takie rzeczy też warto wiedzieć – przyznał. Dobrze, że nie mieli takich problemów w Anglii. Jeszcze tego by brakowało, jakby komary to było zbyt mało.
Ta wiadomość jednak tylko jeszcze bardziej utwierdziła Rogera w przekonaniu, że chyba jednak nie ma sensu myśleć o ewentualnej podróży w tropiki. Lubił chodzić, to pomagało oczyszczać mu myśli, ale raczej preferował umiarkowany klimat. Najlepiej chodziło mu się wiosną i jesienią: wtedy powietrze było przyjemnie chłodne i świeże, wspaniale pobudzając zarówno płuca, jak i umysł. Nie wyobrażał siebie przedzierającego się przez zarośniętą dżunglę, nawet jeśli z zainteresowaniem słuchał słów towarzysza.
Na kolejne pytanie pokręcił głową.
– Służby specjalne to chyba za wysokie progi na moje nogi – stwierdził, wzruszając ramionami.
Po prawdzie, gdyby dostał taką propozycję, pewnie by jej nie odmówił, jednak jako emigrant w Stanach raczej nie miał na to szansy, a obecna sytuacja w kraju raczej mu na to nie pozwalała. Być może gdyby Longbottom był cały czas u władzy… Zaczęły już do niego spływać jakieś informacje o tajnym rządzie, jednak najpierw trzeba było do niego jakoś dotrzeć. Do oficjalnego Ministerstwa nie miał zamiaru zaś się zgłaszać, więc pozostawało mu na razie chyba tylko otwarcie jakiejś własnej, niewielkiej praktyki. Tylko czy w ogóle będzie w stanie się z tego utrzymać?
Roger uniósł brew, słysząc o mugolskich rewelacjach.
– Utopić je próbują? – spytał ironicznym tonem, zaskoczony. – Chodzi o te ich kościoły? Myślałem, że tam jakieś sprawy urzędowe załatwiają, czy co. – To były duże, widoczne budynki, więc trudno było ich nie spotkać. Bennett nigdy jednak nie miał powodów, żeby wnikać w to, czym tak po prawdzie były. – Jasne, chyba nie ma co wnikać.
Chociaż być może jednak czasem byłoby warto? Mugolskie wynalazki potrafiły być przerażające i biorąc pod uwagę sytuację w kraju, może to za ich pomocą dałoby się odbić Londyn? Bennett musiałby jednak naprawdę mocno nadrobić wiedzę w tej dziedzinie, aby gdybanie mogło zmienić się choćby w najbardziej podstawowy plan.
Widząc, że towarzysz zabrał się za jedzenie, Bennett również skupił się na swoim talerzu. Porcja była mniejsza, niż mu się wydawała i już po chwili odłożył łyżkę na bok. Ech, naprawdę, będzie musiał nauczyć się samodzielnie gotować, to nie mogło tak wyglądać, że wszystko będzie tutaj zamawiać. To nie było Arkansas, w którym mógł poszczycić się stałą pracą.
– Dobra, nie ma co siedzieć, praca na mnie czeka – zapowiedział, wstając z miejsca: – Jakbym potrzebował botanika… mogę cię znaleźć pod jakimś adresem? – spytał niezobowiązującym tonem. Dostęp do specjalisty zawsze mogła mu się w pracy przydać, a Herbert wydawał się całkiem rosądnym gościem.
– Och – stwierdził po prostu na wieść o tym, że nie każde zwierzę płacze. Bennett po prostu założył, że tak. – Takie rzeczy też warto wiedzieć – przyznał. Dobrze, że nie mieli takich problemów w Anglii. Jeszcze tego by brakowało, jakby komary to było zbyt mało.
Ta wiadomość jednak tylko jeszcze bardziej utwierdziła Rogera w przekonaniu, że chyba jednak nie ma sensu myśleć o ewentualnej podróży w tropiki. Lubił chodzić, to pomagało oczyszczać mu myśli, ale raczej preferował umiarkowany klimat. Najlepiej chodziło mu się wiosną i jesienią: wtedy powietrze było przyjemnie chłodne i świeże, wspaniale pobudzając zarówno płuca, jak i umysł. Nie wyobrażał siebie przedzierającego się przez zarośniętą dżunglę, nawet jeśli z zainteresowaniem słuchał słów towarzysza.
Na kolejne pytanie pokręcił głową.
– Służby specjalne to chyba za wysokie progi na moje nogi – stwierdził, wzruszając ramionami.
Po prawdzie, gdyby dostał taką propozycję, pewnie by jej nie odmówił, jednak jako emigrant w Stanach raczej nie miał na to szansy, a obecna sytuacja w kraju raczej mu na to nie pozwalała. Być może gdyby Longbottom był cały czas u władzy… Zaczęły już do niego spływać jakieś informacje o tajnym rządzie, jednak najpierw trzeba było do niego jakoś dotrzeć. Do oficjalnego Ministerstwa nie miał zamiaru zaś się zgłaszać, więc pozostawało mu na razie chyba tylko otwarcie jakiejś własnej, niewielkiej praktyki. Tylko czy w ogóle będzie w stanie się z tego utrzymać?
Roger uniósł brew, słysząc o mugolskich rewelacjach.
– Utopić je próbują? – spytał ironicznym tonem, zaskoczony. – Chodzi o te ich kościoły? Myślałem, że tam jakieś sprawy urzędowe załatwiają, czy co. – To były duże, widoczne budynki, więc trudno było ich nie spotkać. Bennett nigdy jednak nie miał powodów, żeby wnikać w to, czym tak po prawdzie były. – Jasne, chyba nie ma co wnikać.
Chociaż być może jednak czasem byłoby warto? Mugolskie wynalazki potrafiły być przerażające i biorąc pod uwagę sytuację w kraju, może to za ich pomocą dałoby się odbić Londyn? Bennett musiałby jednak naprawdę mocno nadrobić wiedzę w tej dziedzinie, aby gdybanie mogło zmienić się choćby w najbardziej podstawowy plan.
Widząc, że towarzysz zabrał się za jedzenie, Bennett również skupił się na swoim talerzu. Porcja była mniejsza, niż mu się wydawała i już po chwili odłożył łyżkę na bok. Ech, naprawdę, będzie musiał nauczyć się samodzielnie gotować, to nie mogło tak wyglądać, że wszystko będzie tutaj zamawiać. To nie było Arkansas, w którym mógł poszczycić się stałą pracą.
– Dobra, nie ma co siedzieć, praca na mnie czeka – zapowiedział, wstając z miejsca: – Jakbym potrzebował botanika… mogę cię znaleźć pod jakimś adresem? – spytał niezobowiązującym tonem. Dostęp do specjalisty zawsze mogła mu się w pracy przydać, a Herbert wydawał się całkiem rosądnym gościem.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czasami drobna, zdająca się nic nie znaczyć, wiedza potrafiła uratować życie. Dlatego nigdy nie ignorował rozmów z innymi, chętnie słuchał i sam dzielił się swoją wiedzą. Bywały momenty kiedy stawał się istnym gadułą, zwłaszcza wtedy kiedy sprawa dotykała kwestii, które jego samego fascynowały. Nie inaczej było z Amazonią, podróżami oraz roślinami. Co jak co, ale na tym ostatnim znał się najlepiej i zawsze chętnie poszerzał swoją wiedzę.
Towarzysz był intrygujący, niewiele mówił, ale bardzo treściwie, jakby wybierał na swoje odpowiedzi samą esencję wywodu jaki tkwił w jego głowie.
Zabawna zaś była myśl, że mugole chcą topić własne dzieci w trakcie przedziwnego rytuału.
-Nie mam pojęcia, ale raczej nie jest to główny cel. - Zaśmiał się niefrasobliwie nad miską niedużej potrawki. Nie żałował, że zdecydował się na posiłek w tym miejscu. Zanim trafi do domu i oporządzi obejście będzie już ciemno, a od kiedy Hattie przeniosła się do siostry, a brat wyjechał tak nie miał czasu, aby dbać o siebie. Ten ciepły posiłek, nawet słabej jakości, był niczym zbawienie. -Mugole bywają bardzo sprytni. - Kontynuował wątek, w końcu sam trochę ich świata poznał. -Choć czasami, uważam, że gdyby znali magię to ze swoja pomysłowością, zawojowali by świat. - Odważne stwierdzenie, bo przecież człowiek siedzący obok niego mógł w każdej chwili okazać się tym, który stoi po drugiej stronie barykady. Jednak miał przeczucie, że jest inaczej. Wydawał się kimś, kto nie tak dawno zjawił się w kraju i stara się rozeznać w sytuacji. Jednak, nie mówił tego, tylko po to, aby testować mężczyznę, ale też towarzystwo obok. Kątem oka patrzył kto się poruszył, kto wręcz zerknął na niego przez ramię. Zorientował się, już jakiś czas temu, że to pozwalało mu określić jakie są nastroje wśród ludzi, a dzięki temu wiedział jakie dalsze akcje podjąć. Nawet jeżeli działał w pojedynkę czy z niewielką pomocą innych, to zawsze był to jakiś krok ku zmianie, albo iluzji, bo kto wie czy za jego życia do zmiany dojdzie.
-Greengrove Farm. - Odpowiedział, nie bał się. Farma została zabezpieczona więc nawet jeżeli miałby spotkać się z przykrym rozczarowaniem mógł mieć nadzieję, że przeżyje. Chyba, że nowo poznany czarodziej przybędzie z posiłkami, wtedy marny los Herberta Greya.
| zt x 2
Towarzysz był intrygujący, niewiele mówił, ale bardzo treściwie, jakby wybierał na swoje odpowiedzi samą esencję wywodu jaki tkwił w jego głowie.
Zabawna zaś była myśl, że mugole chcą topić własne dzieci w trakcie przedziwnego rytuału.
-Nie mam pojęcia, ale raczej nie jest to główny cel. - Zaśmiał się niefrasobliwie nad miską niedużej potrawki. Nie żałował, że zdecydował się na posiłek w tym miejscu. Zanim trafi do domu i oporządzi obejście będzie już ciemno, a od kiedy Hattie przeniosła się do siostry, a brat wyjechał tak nie miał czasu, aby dbać o siebie. Ten ciepły posiłek, nawet słabej jakości, był niczym zbawienie. -Mugole bywają bardzo sprytni. - Kontynuował wątek, w końcu sam trochę ich świata poznał. -Choć czasami, uważam, że gdyby znali magię to ze swoja pomysłowością, zawojowali by świat. - Odważne stwierdzenie, bo przecież człowiek siedzący obok niego mógł w każdej chwili okazać się tym, który stoi po drugiej stronie barykady. Jednak miał przeczucie, że jest inaczej. Wydawał się kimś, kto nie tak dawno zjawił się w kraju i stara się rozeznać w sytuacji. Jednak, nie mówił tego, tylko po to, aby testować mężczyznę, ale też towarzystwo obok. Kątem oka patrzył kto się poruszył, kto wręcz zerknął na niego przez ramię. Zorientował się, już jakiś czas temu, że to pozwalało mu określić jakie są nastroje wśród ludzi, a dzięki temu wiedział jakie dalsze akcje podjąć. Nawet jeżeli działał w pojedynkę czy z niewielką pomocą innych, to zawsze był to jakiś krok ku zmianie, albo iluzji, bo kto wie czy za jego życia do zmiany dojdzie.
-Greengrove Farm. - Odpowiedział, nie bał się. Farma została zabezpieczona więc nawet jeżeli miałby spotkać się z przykrym rozczarowaniem mógł mieć nadzieję, że przeżyje. Chyba, że nowo poznany czarodziej przybędzie z posiłkami, wtedy marny los Herberta Greya.
| zt x 2
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Wyke Regis
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset