Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Tereny wokół Doliny Godryka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Tereny wokół Doliny Godryka
Wokół Doliny Godryka rozciągają się duże połacie terenu - począwszy od dzikich łąk, wiosną zapełniających się kolorowymi kwiatami, o każdej porze roku obfitującymi w przeróżne ingrediencje, przez liczne pola uprawne, na których leniwie kołyszą się zboża i kolby kukurydzy, wykorzystujące potencjał ziemi, aż do lasów mieszanych, pełnych zwierzyny oraz dzikich roślin i pachnących ziół. Malownicze wzgórza to częste trasy spacerów, widoki rozpościerające się z wyższych pagórków są naprawdę piękne, niezależnie od miesiąca, zimą cieszą się niezwykłym powodzeniem wśród młodzieży, wybierających się tu na sanki. W okolicy Doliny można trafić na miejsca mniej i bardziej uczęszczane, lecz próżno szukać tu ulic, wędrowców prowadzą wydeptane dróżki, a śpiew ptaków zdaje się napływać zewsząd.
Huk wystrzału – przypominający wybuch magicznego fajerwerku albo rzuconą z mocą bombardę – przeszył powietrze, sprawiając, że z drzew tworzących przylegający do Doliny Godryka las, poderwało się niewielkie stado ptaków. Dziwny pocisk, niepodobny do żadnego znanego czarodziejom zaklęcia, nie trafił jednak wystraszonych zwierząt – a świsnął między gałęziami, zmierzając prosto ku jednemu z przelatujących ponad wierzchołkami lotników. Ukryty pod czarem kameleona, pozostawał prawie niewidoczny, dopóki echem nie poniósł się jego wystraszony krzyk; dopiero wtedy ściągnięte hałasem oko było w stanie wychwycić cztery upodobnione do szarego koloru nieba sylwetki na miotłach, między którymi – przywiązany do wszystkich drewnianych rączek – unosił się sporych rozmiarów pakunek. Zranienie jednego z miotlarzy zachwiało konwojem – szarpnąwszy niekontrolowanie miotłą, czarodziej najpierw odbił gwałtownie w bok, a później poszybował w dół, niknąc pomiędzy drzewami. Pozostałe trzy miotły, ściągnięte ciężarem pakunku, podążyły zaraz za nim, mimo usilnych prób naprostowania kursu. Później rozległy się krzyki.
Pomiędzy pniami pojawiło się pół tuzina męskich sylwetek – wcześniej ukryte w poszyciu, na tle pokrywającego wszystko śniegu stały się widoczne jak na dłoni. Mężczyźni byli w różnym wieku, najmłodszy z nich wyglądał, jakby wciąż jeszcze nie skończył siedemnastu lat, najstarszy miał szczękę porośniętą siwym zarostem i pomarszczoną twarz; kilku z nich trzymało w dłoniach długie, metalowe instrumenty, w których jedynie czarodziej dobrze obeznany z mugolskim światem (wymagany min. II poziom biegłości mugoloznawstwa) rozpoznałby strzelby myśliwskie. Cała grupa ruszyła biegiem w stronę miejsca, gdzie upadli miotlarze, a krzyki, które rozległy się w powietrzu, nie pozostawiały wątpliwości co do tego, że ich celem był niesiony przez lotników pakunek.
| Do rozgrywki może dołączyć dowolna postać lub postacie, które na co dzień mieszkają bądź też przebywają w Dolinie Godryka. Sytuacja ma miejsce na przełomie stycznia i lutego, konkretną datę wybiera pierwsza postać, która pojawi się w wątku.
Pakunek, który transportowali lotnicy, okaże się zawierać żywność oraz eliksiry potrzebne do zaopatrzenia działającej w Dolinie Godryka apteki. Mugole, którzy zaatakowali transport, nie odpuszczą po dobroci, nie odejdą też z pustymi rękami – przekonanie ich do pozostawienia miotlarzy w spokoju wymagać będzie zastosowania dowolnego środka perswazji lub użycia siły, w przypadku wejścia z nimi w dialog okaże się jednak, że są częścią większej ukrywającej się w lesie grupy, która została pozbawiona środków do życia i dachów nad głową – zaskoczeni przez najstraszniejszą od dziesięcioleci zimę, walczą o przetrwanie. Należy uznać, że co najmniej troje z nich jest uzbrojonych w mugolskie strzelby, pozostali mają noże – jeśli poczują się w jakikolwiek sposób zagrożeni, podejmą walkę.
Jeden z lotników – ten trafiony pociskiem – jest poważnie ranny i wymaga natychmiastowej pomocy uzdrowiciela. Pozostawiony na mrozie na dłużej niż trzy tury, osłabnie i straci przytomność – w takiej sytuacji nie uda się go już uratować. Pozostali doznali mniej lub bardziej poważnych stłuczeń oraz – w przypadku jednego z nich – złamania otwartego nogi.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki, ale jeśli w jej ramach zostanie rozpoczęty więcej niż jeden wątek (w innej lokacji) proszę o informacyjne przesłanie linku do odpowiedniego tematu drogą prywatnej wiadomości do Williama.
W razie pytań również zapraszam.
Pomiędzy pniami pojawiło się pół tuzina męskich sylwetek – wcześniej ukryte w poszyciu, na tle pokrywającego wszystko śniegu stały się widoczne jak na dłoni. Mężczyźni byli w różnym wieku, najmłodszy z nich wyglądał, jakby wciąż jeszcze nie skończył siedemnastu lat, najstarszy miał szczękę porośniętą siwym zarostem i pomarszczoną twarz; kilku z nich trzymało w dłoniach długie, metalowe instrumenty, w których jedynie czarodziej dobrze obeznany z mugolskim światem (wymagany min. II poziom biegłości mugoloznawstwa) rozpoznałby strzelby myśliwskie. Cała grupa ruszyła biegiem w stronę miejsca, gdzie upadli miotlarze, a krzyki, które rozległy się w powietrzu, nie pozostawiały wątpliwości co do tego, że ich celem był niesiony przez lotników pakunek.
| Do rozgrywki może dołączyć dowolna postać lub postacie, które na co dzień mieszkają bądź też przebywają w Dolinie Godryka. Sytuacja ma miejsce na przełomie stycznia i lutego, konkretną datę wybiera pierwsza postać, która pojawi się w wątku.
Pakunek, który transportowali lotnicy, okaże się zawierać żywność oraz eliksiry potrzebne do zaopatrzenia działającej w Dolinie Godryka apteki. Mugole, którzy zaatakowali transport, nie odpuszczą po dobroci, nie odejdą też z pustymi rękami – przekonanie ich do pozostawienia miotlarzy w spokoju wymagać będzie zastosowania dowolnego środka perswazji lub użycia siły, w przypadku wejścia z nimi w dialog okaże się jednak, że są częścią większej ukrywającej się w lesie grupy, która została pozbawiona środków do życia i dachów nad głową – zaskoczeni przez najstraszniejszą od dziesięcioleci zimę, walczą o przetrwanie. Należy uznać, że co najmniej troje z nich jest uzbrojonych w mugolskie strzelby, pozostali mają noże – jeśli poczują się w jakikolwiek sposób zagrożeni, podejmą walkę.
Jeden z lotników – ten trafiony pociskiem – jest poważnie ranny i wymaga natychmiastowej pomocy uzdrowiciela. Pozostawiony na mrozie na dłużej niż trzy tury, osłabnie i straci przytomność – w takiej sytuacji nie uda się go już uratować. Pozostali doznali mniej lub bardziej poważnych stłuczeń oraz – w przypadku jednego z nich – złamania otwartego nogi.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki, ale jeśli w jej ramach zostanie rozpoczęty więcej niż jeden wątek (w innej lokacji) proszę o informacyjne przesłanie linku do odpowiedniego tematu drogą prywatnej wiadomości do Williama.
W razie pytań również zapraszam.
4 lutego 1958
Dolinę Godryka odwiedzała dość często. Mieszkało tu wielu znajomych, a także przyjaciół, do których lubiła od czasu do czasu wpaść i zobaczyć, jak się miewają, czy czegoś im nie potrzeba i czy są bezpieczni. Zresztą, to ostatnie nie było takie trudne, Sommerset w końcu należało do terenów, do których Rycerze Walpurgii nie zaglądali zbyt chętnie. I na pewno zbyt łatwo nie wychodzili z nich cali i zdrowi.
Jackie dzięki temu mogła czuć się swobodniej. Nie musiała pilnować na każdym kroku, czy osoba, która ją mijała, nie była kimś, kto zgłosi jej miejsce pobytu odpowiednim organom ścigania i czy nie zleci się zaraz na nią chmara czarodziejów skuszonych nagrodą za jej głowę. Owszem, w tych czasach każdy mógł to w sumie zrobić i Rineheart potrafiła zrozumieć, że pieniądze były całkiem dużą motywacją. Dlatego nie rezygnowała z kaptura naciągniętego na głowę, który przeszkadzał w dojrzeniu, kto dokładnie się pod nim krył. Na wszelki wypadek.
Tym razem ugościła ją Aurora, w sumie Jackie bywała u niej ostatnio całkiem często, zdążyła nawet załapać się na obiad, co było dodatkowym atutem dzisiejszej gościny, zresztą nie jedynym, bo u Aurory gościł dziś także Cillian, którego zawsze miło było widzieć. A widywała go i tak często, bo nie raz udostępniała mu swoje skromne cztery progi na miejsce noclegowe.
Pomysł ze spacerem wyszedł spontanicznie. Jackie coraz trudniej było usiedzieć w czterech ścianach, dlatego ucieszyła się na ten pomysł, chętnie wychodząc na mroźne powietrze, które cuciło jej umysł i ciało. Opatulona w swój ciemny płaszcz, z rękami wsadzonymi w jego kieszenie, przyglądała się więc zimowym krajobrazom, przysłuchując się rozmowie Aurory z Cillianem na tematy przyziemne i tak cudownie zwykłe w tym świecie ogarniętym wojną, czasem dorzucając kilka swoich groszy, uśmiechając się przy tym życzliwie. Obrazek był niezwykle sielankowy. Nie straciła jednak przy nim czujności.
Huk i późniejsze krzyki postawiły ją w gotowości. W przeciągu kilku sekund dobyła różdżki, porozumiewając się spojrzeniami z towarzyszącymi jej czarodziejami. Iść, czy nie iść?
W końcu jednak ruszyli w stronę, z której doszedł głośny dźwięk. Jackie stąpała ostrożnie, wypatrując zagrożenia, które mogłoby ich czekać. Nie chciała przegapić niczego i nikogo, kto w końcu mógłby wyrządzić jej krzywdę. Słysząc głosy, mocniej ścisnęła różdżkę.
- Pilnujcie się - rzuciła, dostrzegając pomiędzy drzewami sylwetki. Widziała czarodziejów z miotłami, którzy wyglądali na spanikowanych i poturbowanych, po chwili też mogła dojrzeć kolejne osoby, trzymając dziwne, nieznane jej przyrządy. Najpewniej mugole. Nie rozumiała sytuacji, zarówno jednak jak i jedna grupa mogła być dla nich zagrożeniem, a ona wolała nie ryzykować. Zatrzymała się w bezpiecznej odległości, by zarówno jednych jak i drugich mieć na oku. Nie kryła się ze swoją obecnością. Chciała, by ich słyszeli, tak, by byli mniej wystraszeni i nie potraktowali ich przypadkiem zaklęciami, lub czymkolwiek innym. Czasem nawet kamień mógł zabić.
- Ktoś wy? - rzuciła głośno, tak, by słowa dotarły do obu grup. Jednocześnie starała się nasłuchiwać, czy nie nadchodzi ktoś więcej. I tak sytuacja wyglądała na dość napiętą. Dwie duże grupy i oni, wciśnięci między nie, nie wiedząc, z kim mają do czynienia. Wystarczająco, by poziom jej adrenaliny wybił poza skalę.
Dolinę Godryka odwiedzała dość często. Mieszkało tu wielu znajomych, a także przyjaciół, do których lubiła od czasu do czasu wpaść i zobaczyć, jak się miewają, czy czegoś im nie potrzeba i czy są bezpieczni. Zresztą, to ostatnie nie było takie trudne, Sommerset w końcu należało do terenów, do których Rycerze Walpurgii nie zaglądali zbyt chętnie. I na pewno zbyt łatwo nie wychodzili z nich cali i zdrowi.
Jackie dzięki temu mogła czuć się swobodniej. Nie musiała pilnować na każdym kroku, czy osoba, która ją mijała, nie była kimś, kto zgłosi jej miejsce pobytu odpowiednim organom ścigania i czy nie zleci się zaraz na nią chmara czarodziejów skuszonych nagrodą za jej głowę. Owszem, w tych czasach każdy mógł to w sumie zrobić i Rineheart potrafiła zrozumieć, że pieniądze były całkiem dużą motywacją. Dlatego nie rezygnowała z kaptura naciągniętego na głowę, który przeszkadzał w dojrzeniu, kto dokładnie się pod nim krył. Na wszelki wypadek.
Tym razem ugościła ją Aurora, w sumie Jackie bywała u niej ostatnio całkiem często, zdążyła nawet załapać się na obiad, co było dodatkowym atutem dzisiejszej gościny, zresztą nie jedynym, bo u Aurory gościł dziś także Cillian, którego zawsze miło było widzieć. A widywała go i tak często, bo nie raz udostępniała mu swoje skromne cztery progi na miejsce noclegowe.
Pomysł ze spacerem wyszedł spontanicznie. Jackie coraz trudniej było usiedzieć w czterech ścianach, dlatego ucieszyła się na ten pomysł, chętnie wychodząc na mroźne powietrze, które cuciło jej umysł i ciało. Opatulona w swój ciemny płaszcz, z rękami wsadzonymi w jego kieszenie, przyglądała się więc zimowym krajobrazom, przysłuchując się rozmowie Aurory z Cillianem na tematy przyziemne i tak cudownie zwykłe w tym świecie ogarniętym wojną, czasem dorzucając kilka swoich groszy, uśmiechając się przy tym życzliwie. Obrazek był niezwykle sielankowy. Nie straciła jednak przy nim czujności.
Huk i późniejsze krzyki postawiły ją w gotowości. W przeciągu kilku sekund dobyła różdżki, porozumiewając się spojrzeniami z towarzyszącymi jej czarodziejami. Iść, czy nie iść?
W końcu jednak ruszyli w stronę, z której doszedł głośny dźwięk. Jackie stąpała ostrożnie, wypatrując zagrożenia, które mogłoby ich czekać. Nie chciała przegapić niczego i nikogo, kto w końcu mógłby wyrządzić jej krzywdę. Słysząc głosy, mocniej ścisnęła różdżkę.
- Pilnujcie się - rzuciła, dostrzegając pomiędzy drzewami sylwetki. Widziała czarodziejów z miotłami, którzy wyglądali na spanikowanych i poturbowanych, po chwili też mogła dojrzeć kolejne osoby, trzymając dziwne, nieznane jej przyrządy. Najpewniej mugole. Nie rozumiała sytuacji, zarówno jednak jak i jedna grupa mogła być dla nich zagrożeniem, a ona wolała nie ryzykować. Zatrzymała się w bezpiecznej odległości, by zarówno jednych jak i drugich mieć na oku. Nie kryła się ze swoją obecnością. Chciała, by ich słyszeli, tak, by byli mniej wystraszeni i nie potraktowali ich przypadkiem zaklęciami, lub czymkolwiek innym. Czasem nawet kamień mógł zabić.
- Ktoś wy? - rzuciła głośno, tak, by słowa dotarły do obu grup. Jednocześnie starała się nasłuchiwać, czy nie nadchodzi ktoś więcej. I tak sytuacja wyglądała na dość napiętą. Dwie duże grupy i oni, wciśnięci między nie, nie wiedząc, z kim mają do czynienia. Wystarczająco, by poziom jej adrenaliny wybił poza skalę.
I survivedbecause fire inside me burned brighter than the fire around me
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Życie potrafiło zaskakiwać. To miało być krótkie, spokojne spotkanie trójki przyjaciół, a teraz... a teraz stali tutaj, w tym zimnym, smutnym lesie i byli świadkami tak wielkiej tragedii, że poczuł w brzuchu gigantyczne ukucie bólu. Widok krwi nie przerażał go już tak dawno jak wcześniej, ale przecież... Billy pracował jako taki lotnik i... To on mógł tam leżeć w tym śniegu, to on mógł tam konać, żegnając się w duchu z rodziną i innymi ludźmi, których kochał. Strzelby były zabójcze. Rozumiał to o wiele lepiej niż Jackie i Aurora, bo dobrze orientował się w świecie osób niemagicznych. Może dlatego pobladł o wiele bardziej niż jego koleżanka. Bo nauczył się już panować nad rozdzierającym serce strachem, ale to, że potrafił się poruszać, mimo napięcia rozchodzącego się po mięśniach, nie znaczył przecież, że przestał dostrzegać zagrożenie. Mogli być czarodziejami, ale jeden celny strzał i nie uratuje ich żaden eliksir, żadna inkantacja — to będzie miejsce ich śmierci.
— Strzelby — wyszeptał więc — naciskają na spust, z lufy wylatuje błyskawicznie metalowa kula, szybciej niż da się to zauważyć, niż zaklęcie. Przebija skórę, mięśnie, kości. Może zabić, utknąć w ciele, przelecieć na wylot...
I w sumie tyle wiedział. Był przecież historykiem, a nie żołnierzem. Coś tam człowiekowi świta, że jeżeli Aurora ma tych ludzi uratować, a pewnie chce to zrobić i już dyszy mu za plecami, to musi wiedzieć, że tę kulę trzeba najpierw wydłubać, ale chyba to wie...? Jest uzdrowicielem, a on... on w sumie nie wie jak się takiej kuli pozbyć, po prostu czytał to w zapisach historycznych i opowiadaniach, a poza tym brakowało im czasu. Zwłaszcza że w gorącej wodzie kąpana Rineheart zwróciła na nich uwagę czarujących jegomościów, którzy dokonali właśnie aktu mordu.
Cillian chciał instynktownie złapać pannę Sprout za dłoń, ale zamiast tego się przeżegnał. Tyle mu zostało. Kula w łeb i nie żyje, tyle po nim będzie. Nigdy tych wszystkich opowieści nie do kończy, nigdy już nie zobaczy uśmiechu swojej ukochanej, nigdy już nawet nie zobaczy tego domu w Irlandii, który miał stać się ich prywatną oazą i tulić swoim ciepłem w najczarniejszych chwilach życia. A jednak ruszył do przodu. Niech go ten Bóg teraz ochroni, albo przynajmniej przyjmie z otwartymi ramionami. Wiedząc, że nie chciał tu ginąć, ale nie mógł tak po prostu odejść.
— Mamy ręce w górze! — Powiedział, faktycznie je unosząc. Zdawał sobie sprawę z tego, że dla mugoli to był dość uniwersalny znak tego, że oby nie ma zamiaru ich skrzywdzić, a jedynie porozmawiać. Nie powinni raczej zakładać tragicznie złych intencji u kogoś, kto poddawał się na wstępie, prawda? Prawda...? — Wyjdę powoli.
On pierwszy, bo był świadomy tego, że jeżeli ktoś ma go ochronić przed tym strzałem, to będzie to właśnie Jackie. Poza tym zdawało się, że powinien rozumieć sytuację najlepiej z całej trójki. Był częścią obu światów i ostatecznie... miał dar przekonywania, a to mogło odegrać tu dużą rolę.
— Nie chcemy walczyć, chcemy tylko zrozumieć co się stało i uratować rannych. Jest z nami lekarka — nigdy nie zrozumieliby słowa uzdrowicielka — może ich opatrzeć, tylko jej na to pozwólcie. — Ale to nie było wszystko. — Czy to będzie zbyt wiele jeżeli zapytam, co was do tego skłoniło? Uwierzcie mi, zrobię wszystko, aby pomóc obu stronom, ale nie pozwólcie nikomu umrzeć, ten świat oszalał już wystarczająco. Moja rodzina walczyła na froncie zachodnim i pamiętamy tak wiele krzywd, a teraz to znowu się zazębia i...
Możliwe, że nie powinien tyle gadać, kiedy kilka osób trzymało go na muszce. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego jak bardzo absurdalnie to musiało wyglądać. Wyłonił się jakby znikąd i gadał teraz o cholernej wojnie, kiedy kompletnie niewinny lotnik wpatrywał się w niego osłupiały i po prostu nie rozumiał dlaczego. Jego ostatnią iskrą nadziei był jakiś kompletny wariat, który co prawda zaczął to wszystko od złej strony, ale... napastnicy się w niego wpatrywali. Nikt nie strzelił. Ani w niego, ani w konających w gęstwinie czarodziejów. Czy to było jakieś zwycięstwo? Chociaż małe? Na początku nie wiedział co odpowiedzieć. „Co ty możesz kurwa wiedzieć o froncie zachodnim, wyglądasz w tym płaszczu jakbyś miał piętnaście lat” niemal zmusiło go do ataku spazmatycznego kaszlu.
— Sporo, bo nałogowo czytam opracowania historyczne — błagam, niech to się skończy, zanim zapadnie się w tę zaspę — ale błagam, odłóżmy to na bok. Dajcie przejść tej blondynce, ona jest bezbronna, po prostu ich wyleczy, nim się wykrwawią. Ja... mogę wam pomóc, naprawdę. — Skinął w stronę skrzyń. — Znam się na tym na tyle, żeby ocenić, co jest w środku. Nie znacie się pewnie na tym, co mogą przewozić czarodzieje. — Spróbował ocenić po wyrazie ich twarzy, czy miał rację. Nie był specjalistą, ale nie musiał kłamać — na pewno wiedział więcej niż oni, bo edukację w Hogwarcie ukończył, a to raczej mugolom dane nie było. Uznał to za skuteczny środek perswazji, ale na wszelki wypadek, gdyby odmówili, mógł dodać śmiało, że spożycie czarodziejskich wyrobów może skończyć się dla osób niemagicznych nawet śmiercią.
— Strzelby — wyszeptał więc — naciskają na spust, z lufy wylatuje błyskawicznie metalowa kula, szybciej niż da się to zauważyć, niż zaklęcie. Przebija skórę, mięśnie, kości. Może zabić, utknąć w ciele, przelecieć na wylot...
I w sumie tyle wiedział. Był przecież historykiem, a nie żołnierzem. Coś tam człowiekowi świta, że jeżeli Aurora ma tych ludzi uratować, a pewnie chce to zrobić i już dyszy mu za plecami, to musi wiedzieć, że tę kulę trzeba najpierw wydłubać, ale chyba to wie...? Jest uzdrowicielem, a on... on w sumie nie wie jak się takiej kuli pozbyć, po prostu czytał to w zapisach historycznych i opowiadaniach, a poza tym brakowało im czasu. Zwłaszcza że w gorącej wodzie kąpana Rineheart zwróciła na nich uwagę czarujących jegomościów, którzy dokonali właśnie aktu mordu.
Cillian chciał instynktownie złapać pannę Sprout za dłoń, ale zamiast tego się przeżegnał. Tyle mu zostało. Kula w łeb i nie żyje, tyle po nim będzie. Nigdy tych wszystkich opowieści nie do kończy, nigdy już nie zobaczy uśmiechu swojej ukochanej, nigdy już nawet nie zobaczy tego domu w Irlandii, który miał stać się ich prywatną oazą i tulić swoim ciepłem w najczarniejszych chwilach życia. A jednak ruszył do przodu. Niech go ten Bóg teraz ochroni, albo przynajmniej przyjmie z otwartymi ramionami. Wiedząc, że nie chciał tu ginąć, ale nie mógł tak po prostu odejść.
— Mamy ręce w górze! — Powiedział, faktycznie je unosząc. Zdawał sobie sprawę z tego, że dla mugoli to był dość uniwersalny znak tego, że oby nie ma zamiaru ich skrzywdzić, a jedynie porozmawiać. Nie powinni raczej zakładać tragicznie złych intencji u kogoś, kto poddawał się na wstępie, prawda? Prawda...? — Wyjdę powoli.
On pierwszy, bo był świadomy tego, że jeżeli ktoś ma go ochronić przed tym strzałem, to będzie to właśnie Jackie. Poza tym zdawało się, że powinien rozumieć sytuację najlepiej z całej trójki. Był częścią obu światów i ostatecznie... miał dar przekonywania, a to mogło odegrać tu dużą rolę.
— Nie chcemy walczyć, chcemy tylko zrozumieć co się stało i uratować rannych. Jest z nami lekarka — nigdy nie zrozumieliby słowa uzdrowicielka — może ich opatrzeć, tylko jej na to pozwólcie. — Ale to nie było wszystko. — Czy to będzie zbyt wiele jeżeli zapytam, co was do tego skłoniło? Uwierzcie mi, zrobię wszystko, aby pomóc obu stronom, ale nie pozwólcie nikomu umrzeć, ten świat oszalał już wystarczająco. Moja rodzina walczyła na froncie zachodnim i pamiętamy tak wiele krzywd, a teraz to znowu się zazębia i...
Możliwe, że nie powinien tyle gadać, kiedy kilka osób trzymało go na muszce. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego jak bardzo absurdalnie to musiało wyglądać. Wyłonił się jakby znikąd i gadał teraz o cholernej wojnie, kiedy kompletnie niewinny lotnik wpatrywał się w niego osłupiały i po prostu nie rozumiał dlaczego. Jego ostatnią iskrą nadziei był jakiś kompletny wariat, który co prawda zaczął to wszystko od złej strony, ale... napastnicy się w niego wpatrywali. Nikt nie strzelił. Ani w niego, ani w konających w gęstwinie czarodziejów. Czy to było jakieś zwycięstwo? Chociaż małe? Na początku nie wiedział co odpowiedzieć. „Co ty możesz kurwa wiedzieć o froncie zachodnim, wyglądasz w tym płaszczu jakbyś miał piętnaście lat” niemal zmusiło go do ataku spazmatycznego kaszlu.
— Sporo, bo nałogowo czytam opracowania historyczne — błagam, niech to się skończy, zanim zapadnie się w tę zaspę — ale błagam, odłóżmy to na bok. Dajcie przejść tej blondynce, ona jest bezbronna, po prostu ich wyleczy, nim się wykrwawią. Ja... mogę wam pomóc, naprawdę. — Skinął w stronę skrzyń. — Znam się na tym na tyle, żeby ocenić, co jest w środku. Nie znacie się pewnie na tym, co mogą przewozić czarodzieje. — Spróbował ocenić po wyrazie ich twarzy, czy miał rację. Nie był specjalistą, ale nie musiał kłamać — na pewno wiedział więcej niż oni, bo edukację w Hogwarcie ukończył, a to raczej mugolom dane nie było. Uznał to za skuteczny środek perswazji, ale na wszelki wypadek, gdyby odmówili, mógł dodać śmiało, że spożycie czarodziejskich wyrobów może skończyć się dla osób niemagicznych nawet śmiercią.
no beauty shines brighter
than a good heart
than a good heart
Cillian Moore
Zawód : Wygnany powieściopisarz, chwyta się prac dorywczych
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Chodźmy nad wodę
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To było zmęczenie nie do opisania. Nie mogła spać i jeść, a w jej myślach nieustannie przewijał się obrzydliwy dotyk, który niemal czuła na swojej skórze. Nocne koszmary przerodziły się w dzienne mary, które nawiedzały ją wraz z każdym skrzypieniem, czy poruszeniem cienia. Ran fizycznych nie było widać — zajął się nimi najpierw Ollie, a potem ona sama. Podawała sobie eliksiry, które może były nieco ciut mocniejsze — miały przyćmić głowę, spowodować senność, pomóc wyzbyć się drżenia rąk. Rodzice widzieli zmiany zachodzące w córce, jednak ona zbywała ich troskę, tłumacząc to wszystko zimową chandrą i kobiecą historią. Wiedziała, że nie uwierzyli, ale chyba zrozumieli, że drążenie tematu niewiele pomoże. Aby jednak ich nie niepokoić, musiała znaleźć sobie zajęcie, które wyciągnie ją z dala od ich zatroskanych spojrzeń. Taka okazja nadarzyła się, gdy Cillian i Jackie odwiedzili ją w Dolinie. Co prawda Aurora gdzieś w duchu liczyła na to, że ich spacer nie okaże się tak poważny w skutkach, ale nie miała na to żadnego wpływu. A raczej na to, jak jej ciało i umysł na przynajmniej ten czas oderwało się od własnej traumy, jedynie po to, żeby móc pomóc komuś innemu. Wymierzone w nich długie rury wyglądły dość cudacznie, ale jednocześnie dość groźnie. To z nich mugole rzucali zaklęcia, żeby zranić? Ciekawe, że nie potrzebowali różdżki do tego, żeby zabić. Nie wiedziała, którą częścią metalu jest lufa, a czym jest spust, ale w ślad za Cillianem uniosła dłonie do góry, próbując nie wyglądać na żadne zagrożenie, co mogło wydać się dość komiczne. Była zdecydowanie najniższa w towarzystwie, a swoje mięśnie najwyraźniej oddała komarom, żeby zrobiły sobie pięty.
Z trwogą spoglądała na Cilliana, który wyszedł trochę przed nią i Jackie. Te metalowe strzelby mogły z łatwością go skrzywdzić, a nie była pewna, czy Protego byłoby w stanie odbić ten cały pocisk. No i przede wszystkim, czy ona sama zdążyłaby sięgnąć po różdżkę.
Gdy Moore wspomniał o tym, że jest lekarką, postąpiła chwiejnym krokiem naprzód, wciąż trzymając drżące dłonie nad głową.
Spierzchnięte i nieco podkrwione usta zdradzały, że jeszcze przed chwilą je zagryzała. Ale widziała, że mężczyzna leżący w śniegu ma niewiele czasu. Bladł i to bardzo szybko. Czy nawet w takich chwilach należało mówić o wojnie?
- Niech idzie… - Powiedział jeden z mężczyzn, w dalszym ciągu trzymając ich na muszce. Czy chciał użyć broni? Tego Aurora nie wiedziała, ale jak tylko otrzymała pozwolenie, opuściła dłonie i wsunęła dłoń w kieszeń, żeby wyciągnąć różdżkę, drugą zaś zaczęła grzebać w swojej torbie. Na widok różdżki, jeden z mężczyzn wycelował w nią broń, więc Aurora zaczęła się niepewnie tłumaczyć.
- Podam mu teraz eliksir… znaczy lekarstwo. Stracił bardzo dużo krwi… - Plama na śniegu powiększała się, a Aurora pozwoliła sobie klęknąć przy pojękującym mężczyźnie. Nie słysząc sprzeciwu, Aurora zwinnymi ruchami odsłoniła poszarpane kula ciało mężczyzny i wycelowała różdżką w jego ranę.
- Fosilio - Mruknęła pod nosem. W skupieniu przyglądała się, jak krew przestaje tłoczyć się z rany. To ułatwiło ocenę, że w ranie nic nie zostało. Całe szczęście, bo chociaż udało się zatrzymać krwotok, mężczyzna wciąż był bardzo słaby. Musiała jak najszybciej zabrać go na Wrzosowisko albo w inne bezpieczne miejsce. Ale do tego musiała jeszcze trochę go opatrzeć. W takim stanie nie było mowy o przeniesieniu go. Jeszcze chwilę mocnowała się z własną torbą, aż wreszcie rozległ się odgłos odkorkowanej butelki.
Maść o przyjemnej zielonej barwie, nałożona na ranę momentalnie wsiąknęła i zasklepiła ranę.
- Muszę go zabrać w inne miejsce… - Powiedziała Aurora ni to do swoich towarzyszy, ni to do mugoli, przykrywając lotnika, żeby do tego wszystkiego jeszcze bardziej go nie wyziębiać. Rozejrzała się, jednak wciąż pozostawiając na ziemi. - Czy ktoś jeszcze jest ranny? - Nie wiedziała, czy prędko uda się jej wrócić, a może kogoś pominęła.
______________________________________________
- Rzut na Fosilio - udany;
- Podaje rannemu Maść z wodnej gwiazdy
Z trwogą spoglądała na Cilliana, który wyszedł trochę przed nią i Jackie. Te metalowe strzelby mogły z łatwością go skrzywdzić, a nie była pewna, czy Protego byłoby w stanie odbić ten cały pocisk. No i przede wszystkim, czy ona sama zdążyłaby sięgnąć po różdżkę.
Gdy Moore wspomniał o tym, że jest lekarką, postąpiła chwiejnym krokiem naprzód, wciąż trzymając drżące dłonie nad głową.
Spierzchnięte i nieco podkrwione usta zdradzały, że jeszcze przed chwilą je zagryzała. Ale widziała, że mężczyzna leżący w śniegu ma niewiele czasu. Bladł i to bardzo szybko. Czy nawet w takich chwilach należało mówić o wojnie?
- Niech idzie… - Powiedział jeden z mężczyzn, w dalszym ciągu trzymając ich na muszce. Czy chciał użyć broni? Tego Aurora nie wiedziała, ale jak tylko otrzymała pozwolenie, opuściła dłonie i wsunęła dłoń w kieszeń, żeby wyciągnąć różdżkę, drugą zaś zaczęła grzebać w swojej torbie. Na widok różdżki, jeden z mężczyzn wycelował w nią broń, więc Aurora zaczęła się niepewnie tłumaczyć.
- Podam mu teraz eliksir… znaczy lekarstwo. Stracił bardzo dużo krwi… - Plama na śniegu powiększała się, a Aurora pozwoliła sobie klęknąć przy pojękującym mężczyźnie. Nie słysząc sprzeciwu, Aurora zwinnymi ruchami odsłoniła poszarpane kula ciało mężczyzny i wycelowała różdżką w jego ranę.
- Fosilio - Mruknęła pod nosem. W skupieniu przyglądała się, jak krew przestaje tłoczyć się z rany. To ułatwiło ocenę, że w ranie nic nie zostało. Całe szczęście, bo chociaż udało się zatrzymać krwotok, mężczyzna wciąż był bardzo słaby. Musiała jak najszybciej zabrać go na Wrzosowisko albo w inne bezpieczne miejsce. Ale do tego musiała jeszcze trochę go opatrzeć. W takim stanie nie było mowy o przeniesieniu go. Jeszcze chwilę mocnowała się z własną torbą, aż wreszcie rozległ się odgłos odkorkowanej butelki.
Maść o przyjemnej zielonej barwie, nałożona na ranę momentalnie wsiąknęła i zasklepiła ranę.
- Muszę go zabrać w inne miejsce… - Powiedziała Aurora ni to do swoich towarzyszy, ni to do mugoli, przykrywając lotnika, żeby do tego wszystkiego jeszcze bardziej go nie wyziębiać. Rozejrzała się, jednak wciąż pozostawiając na ziemi. - Czy ktoś jeszcze jest ranny? - Nie wiedziała, czy prędko uda się jej wrócić, a może kogoś pominęła.
______________________________________________
- Rzut na Fosilio - udany;
- Podaje rannemu Maść z wodnej gwiazdy
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jackie mimowolnie się spięła, będąc gotową do sięgnięcia po różdżkę - w razie, gdyby była potrzebna reakcja i pomoc, obrona lub atak przed ludźmi, na których się natknęli. Wojna nie była czymś, co uczyłoby jej większego zaufania - raczej większej ostrożności. Ale atak nie był nigdy rozwiązaniem.
Widząc jak Cillian przejął inicjatywę, również nieco się uspokoiła. Wyraźnie znajomość mugolskich wynalazków przez Moore'a stanowczo zaintrygowała mugoli - a przynajmniej sprawiła, że nie chcieli oni zaatakować czarodziejów tak od razu, bo wciąż daleko było im od przyjaznych pogawędek.
Mimo, że przepuścili Aurorę, przyglądali się niepewnie zarówno jej, jak i jej czynom. Nie ufali jej, a Cillian i Jackie wyczuwali, że nie czuli się zbyt komfortowo w takim natłoku obcych, kiedy ci zerkali na działania uzdrowicielki. Nie było pewne przecież czy któraś ze strzelb nie wystrzeli nagle w kierunku blondynki - czy nie będą chcieli ich zaatakować idą w wierze, że w zastanym świecie można było tylko zostać zjedzonym lub zjadać, a czarodzieje każdego typu stanowili największe zagrożenie.
- Możemy również więcej porozmawiać o froncie, albo porozmawiać o dolegliwościach, waszych jak i tych... tutaj panów. Oni są ranni, ale jestem pewny, że i wasi są chorzy, prawda? - powiedział pewnie Cillian, chcąc podkreślić że przecież wcale ich tak wiele nie różniło - krwawili wszyscy w jednako. A nie potrzeba było więcej czerwieni na białym śniegu.
- Jesteście w stanie nam pomóc? - zapytał niepewnie jeden z mężczyzn, chociaż drugi obok zaraz mocniej ścisnął strzelbę w dłoniach. Znów zerknięto w stronę Aurory, która skupiała się na leczeniu, a już po chwili powiedziała o przeniesieniu gdzieś mężczyźni.
Mugole zerknęli po czarodziejach niepewnie, a po tym na ładunek i rannych.
- Tak... Ale Davis jest chyba najbardziej... - odezwał się jeden z lotników, krzywiąc się. Upadek z powietrza w końcu nie był najlżejszy w zniesieniu.
Siedmiu czarodziejów i dwunastu mugoli. Nie było pewne, która ze stron mogłaby wygrać potencjalną potyczkę, ale obie strony wyraźnie nie do końca chciały walczyć - w obawie przed przegraną.
- Zabierzmy ładunek i rannych w ustronne miejsce... Niedaleko jest szopa, w której możemy się schronić i ogrzać - zaproponował Cillian. - I porozmawiamy czego potrzebujecie, i jak możemy wam pomóc - dodał, a twarze mugoli przez moment wykazywały zawahanie.
Jackie skinęła lekko głową, zaraz zbliżając się do jednego z rannych, aby pomóc go przenieść. Moore za to przy pomocy magii udźwignął ładunek, chociaż jeden z mugoli rzucił mu bardzo niechętne spojrzenie. Pozostali jednak również skierowali się do do pomocy rannym, aby móc ich przenieść do względnie bezpiecznej acz opuszczonej stodoły w okolicy. Sytuacja wciąż wydawała się być napięta, a niemagiczni obserwowali z uwagą każdy ruch różdżki, obawiając się o własne życia - nie ufali sobie wzajemnie, ale byli na tyle zdesperowani, że chcieli chwycić się każdej deski ratunku. I wyraźnie chcieli uniknąć w tym momencie walki, nie będąc pewnym czy byliby w stanie przeciwstawić się, mimo że rannym, to sporej liczbie czarodziejów. W końcu nie pojmowali w pełni działania magii.
Widząc jak Cillian przejął inicjatywę, również nieco się uspokoiła. Wyraźnie znajomość mugolskich wynalazków przez Moore'a stanowczo zaintrygowała mugoli - a przynajmniej sprawiła, że nie chcieli oni zaatakować czarodziejów tak od razu, bo wciąż daleko było im od przyjaznych pogawędek.
Mimo, że przepuścili Aurorę, przyglądali się niepewnie zarówno jej, jak i jej czynom. Nie ufali jej, a Cillian i Jackie wyczuwali, że nie czuli się zbyt komfortowo w takim natłoku obcych, kiedy ci zerkali na działania uzdrowicielki. Nie było pewne przecież czy któraś ze strzelb nie wystrzeli nagle w kierunku blondynki - czy nie będą chcieli ich zaatakować idą w wierze, że w zastanym świecie można było tylko zostać zjedzonym lub zjadać, a czarodzieje każdego typu stanowili największe zagrożenie.
- Możemy również więcej porozmawiać o froncie, albo porozmawiać o dolegliwościach, waszych jak i tych... tutaj panów. Oni są ranni, ale jestem pewny, że i wasi są chorzy, prawda? - powiedział pewnie Cillian, chcąc podkreślić że przecież wcale ich tak wiele nie różniło - krwawili wszyscy w jednako. A nie potrzeba było więcej czerwieni na białym śniegu.
- Jesteście w stanie nam pomóc? - zapytał niepewnie jeden z mężczyzn, chociaż drugi obok zaraz mocniej ścisnął strzelbę w dłoniach. Znów zerknięto w stronę Aurory, która skupiała się na leczeniu, a już po chwili powiedziała o przeniesieniu gdzieś mężczyźni.
Mugole zerknęli po czarodziejach niepewnie, a po tym na ładunek i rannych.
- Tak... Ale Davis jest chyba najbardziej... - odezwał się jeden z lotników, krzywiąc się. Upadek z powietrza w końcu nie był najlżejszy w zniesieniu.
Siedmiu czarodziejów i dwunastu mugoli. Nie było pewne, która ze stron mogłaby wygrać potencjalną potyczkę, ale obie strony wyraźnie nie do końca chciały walczyć - w obawie przed przegraną.
- Zabierzmy ładunek i rannych w ustronne miejsce... Niedaleko jest szopa, w której możemy się schronić i ogrzać - zaproponował Cillian. - I porozmawiamy czego potrzebujecie, i jak możemy wam pomóc - dodał, a twarze mugoli przez moment wykazywały zawahanie.
Jackie skinęła lekko głową, zaraz zbliżając się do jednego z rannych, aby pomóc go przenieść. Moore za to przy pomocy magii udźwignął ładunek, chociaż jeden z mugoli rzucił mu bardzo niechętne spojrzenie. Pozostali jednak również skierowali się do do pomocy rannym, aby móc ich przenieść do względnie bezpiecznej acz opuszczonej stodoły w okolicy. Sytuacja wciąż wydawała się być napięta, a niemagiczni obserwowali z uwagą każdy ruch różdżki, obawiając się o własne życia - nie ufali sobie wzajemnie, ale byli na tyle zdesperowani, że chcieli chwycić się każdej deski ratunku. I wyraźnie chcieli uniknąć w tym momencie walki, nie będąc pewnym czy byliby w stanie przeciwstawić się, mimo że rannym, to sporej liczbie czarodziejów. W końcu nie pojmowali w pełni działania magii.
I show not your face but your heart's desire
Przeniesienie jednego rannego do innego miejsca było bardzo dobrym pomysłem i Aurora upewniła się jedynie, że mężczyzna, którego przed chwilą leczyła, jest odpowiednio zabezpieczony do takiego przeniesienia. Szopa znajdowała się blisko, ale nie warto było ryzykować, jeśli mieliby mu pogorszyć to, co ona zdołała naprawić. Czuła na sobie czujny wzrok otaczających ją mężczyzn, ale postanowiła nie słowami, a własnymi czynami pokazać, że nie ma złych zamiarów. Wiedziała, że Cillian w razie czego będzie umiał ich przekonać o tym, że świat mugoli wcale nie jest tak odległy od tego, co znają czarodzieje. Ona co prawda nie znała się na nim zupełnie, ale Moore zdawał się mieć ogromne pojęcie w tym, co robi i mówi.
- Idźcie przodem. - Powiedziała z przekonaniem, bo rzeczywiście, niesienie jednego to jedno, ale już dwóch mężczyzn spowalniających marsz stanowiło większe utrudnienie. Zwłaszcza że naprawdę można było wszystko uszkodzić. Zwłaszcza jeden z mężczyzn przykuł wzrok Aurory — Jego noga wykrzywiona była pod nienaturalnym kątem, a w dodatku śnieg wokół tej właśnie kończyny przybrał brunatną barwę. Słyszała, jak jęczy — starał się to hamować, ale nie był w stanie. Może bał się, że swoim zachowaniem kogoś zdenerwuje lub zwróci na siebie niepotrzebną uwagę?
Aurora również potrzebowała chwili wytchnienia. Nie mogła wciąż do końca skupić się na wszystkich zadaniach, jakie na siebie wzięła. Nie mogła spać, więc szukała sobie zajęcia, byle tylko nie dopuścić do tego, by mogła skupić się na przerażających wspomnieniach z Doliny, gdzie dopadł ją Hannibal.
- Pomogę panu. - Nie wiedziała, czy tamci posłuchają i czy rzeczywiście pójdą przodem, ale ten mężczyzna nie powinien ruszyć się, dopóki nie nastawi mu kości. Przemieszczenie nawet, przy pomocy zaklęcia, mogło mieć kiepskie skutki, gdy wzięło się pod uwagę to, że było to złamanie otwarte.
Wiedziała też, że Cillian i Jackie zrobią wszystko, by najbardziej poszkodowanego mężczyznę doprowadzić do ciepłego miejsca, gdzie Aurora będzie miała okazję przyjrzeć mu się dokładniej. W tym momencie najważniejsze jednak było, że jeśli zejdzie z mrozu, zniknie największe zagrożenie dla jego życia. Gdy przykucnęła przy mężczyźnie z otwartym złamaniem, kątem oka dostrzegła, że Jackie już pomaga kolejnemu z rannych. Nie padło żadne zastrzeżenie, więc chyba otrzymali wolną rękę do działania. To nieco uspokoiło czarownicę — oczywiście, jeśli chodzi o te sprawy, które były wewnętrzne. Potrzebowała kolejnej chwili, by się skupić na tym, że musiała nastawić złamanie.
Wyciągnęła różdżkę i wycelowała ją w nogę.
- To nie będzie przyjemne, ale ból potrwa dosłownie sekundę. Później będzie już lepiej. - Powiedziała, spoglądając na niego, a gdy skinął głową, na znak, że rozumie, Aurora mruknęła:
- Fractura Texta - Cichy trzask poniósł się na wespół z jęknięciem, ale zaraz za pierwszym zaklęciem, poleciało zaklęcie bandaży, uciskając nogę w odpowiednim miejscu. Ferula bywała bardzo przydatna w takich momentach. - Pomogę panu wstać i pójdziemy z innymi do szopy. - Instruowała dalej, przywołując jednocześnie zaklęciem grubą gałąź, która miała stanowić wspomaganie z drugiej strony mężczyzny. Kość była zrośnięta, jednak nie znaczyło to, że z miejsca należało ją dalej forsować. W związku z tym potrzebowali dłuższej chwili, żeby dołączyć do pozostałych. W środku nie było wiele miejsca, ale paradoksalnie stanowiło to jeszcze większą ochronę przed zimnem.
Aurora wykorzystała też tę chwilę, by spojrzeć za Sillym i Jackie.
- Wszystko w porządku? Dowiedzieliście się czegoś? - Spytała Aurora, gdy mężczyzna, którego prowadziła, usiadł wreszcie, puszczając tym samym jej ramię. Dała sobie krótki moment na rozmowę z przyjaciółmi, nim wreszcie rozejrzała się po zatłoczonym pomieszczeniu.
- Czy ktoś jeszcze potrzebuje pomocy? - Robić coś. Cokolwiek. Byle nie myśleć o Rookwoodzie. To był jej cel.
Rzuty na Fectura Texa i Ferula
- Idźcie przodem. - Powiedziała z przekonaniem, bo rzeczywiście, niesienie jednego to jedno, ale już dwóch mężczyzn spowalniających marsz stanowiło większe utrudnienie. Zwłaszcza że naprawdę można było wszystko uszkodzić. Zwłaszcza jeden z mężczyzn przykuł wzrok Aurory — Jego noga wykrzywiona była pod nienaturalnym kątem, a w dodatku śnieg wokół tej właśnie kończyny przybrał brunatną barwę. Słyszała, jak jęczy — starał się to hamować, ale nie był w stanie. Może bał się, że swoim zachowaniem kogoś zdenerwuje lub zwróci na siebie niepotrzebną uwagę?
Aurora również potrzebowała chwili wytchnienia. Nie mogła wciąż do końca skupić się na wszystkich zadaniach, jakie na siebie wzięła. Nie mogła spać, więc szukała sobie zajęcia, byle tylko nie dopuścić do tego, by mogła skupić się na przerażających wspomnieniach z Doliny, gdzie dopadł ją Hannibal.
- Pomogę panu. - Nie wiedziała, czy tamci posłuchają i czy rzeczywiście pójdą przodem, ale ten mężczyzna nie powinien ruszyć się, dopóki nie nastawi mu kości. Przemieszczenie nawet, przy pomocy zaklęcia, mogło mieć kiepskie skutki, gdy wzięło się pod uwagę to, że było to złamanie otwarte.
Wiedziała też, że Cillian i Jackie zrobią wszystko, by najbardziej poszkodowanego mężczyznę doprowadzić do ciepłego miejsca, gdzie Aurora będzie miała okazję przyjrzeć mu się dokładniej. W tym momencie najważniejsze jednak było, że jeśli zejdzie z mrozu, zniknie największe zagrożenie dla jego życia. Gdy przykucnęła przy mężczyźnie z otwartym złamaniem, kątem oka dostrzegła, że Jackie już pomaga kolejnemu z rannych. Nie padło żadne zastrzeżenie, więc chyba otrzymali wolną rękę do działania. To nieco uspokoiło czarownicę — oczywiście, jeśli chodzi o te sprawy, które były wewnętrzne. Potrzebowała kolejnej chwili, by się skupić na tym, że musiała nastawić złamanie.
Wyciągnęła różdżkę i wycelowała ją w nogę.
- To nie będzie przyjemne, ale ból potrwa dosłownie sekundę. Później będzie już lepiej. - Powiedziała, spoglądając na niego, a gdy skinął głową, na znak, że rozumie, Aurora mruknęła:
- Fractura Texta - Cichy trzask poniósł się na wespół z jęknięciem, ale zaraz za pierwszym zaklęciem, poleciało zaklęcie bandaży, uciskając nogę w odpowiednim miejscu. Ferula bywała bardzo przydatna w takich momentach. - Pomogę panu wstać i pójdziemy z innymi do szopy. - Instruowała dalej, przywołując jednocześnie zaklęciem grubą gałąź, która miała stanowić wspomaganie z drugiej strony mężczyzny. Kość była zrośnięta, jednak nie znaczyło to, że z miejsca należało ją dalej forsować. W związku z tym potrzebowali dłuższej chwili, żeby dołączyć do pozostałych. W środku nie było wiele miejsca, ale paradoksalnie stanowiło to jeszcze większą ochronę przed zimnem.
Aurora wykorzystała też tę chwilę, by spojrzeć za Sillym i Jackie.
- Wszystko w porządku? Dowiedzieliście się czegoś? - Spytała Aurora, gdy mężczyzna, którego prowadziła, usiadł wreszcie, puszczając tym samym jej ramię. Dała sobie krótki moment na rozmowę z przyjaciółmi, nim wreszcie rozejrzała się po zatłoczonym pomieszczeniu.
- Czy ktoś jeszcze potrzebuje pomocy? - Robić coś. Cokolwiek. Byle nie myśleć o Rookwoodzie. To był jej cel.
Rzuty na Fectura Texa i Ferula
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jackie skupiła się na zorientowaniu wśród ludzi, w ich stanie i ocenie czy byli niebezpieczni czy bardziej przerażeni - bo wiedziała doskonale czym różnią się od siebie te dwie rzeczy. Ci, którzy nie mieli niczego do stracenia, byli najbardziej niebezpieczni, bo mogli przestać już działać racjonalnie. Jak wiele żyć, jak wiele słów inni byli w stanie zdzierżyć, nie zatracając swojej prawdziwej osoby?
Cillian za to skupił się na rozmowie z ludźmi. Zabawiał ich dobrym słowem, próbował zagadnąć odnośnie części w broniach, odnośnie jakiś wspomnień o książkach, i choć nie do końca spodziewał się tego, niektórzy z ludzi zdawali się znać dzieła, o których wspominał. Rozmawiając z jedną osobą przyjaźnie, zaraz otworzyło to drugą. Mieli wspólny cel dzisiaj, aby udzielić pomocy tym, którzy tego potrzebowali - i choć niemagiczni wciąż byli niepewni i nie opuszczali nawet na moment swojej gardy, zaciskając dłonie na strzelbach, zdawali się być nieco bardziej przyjaźni. Albo wiedzieli, że większą korzyść przyniesie im dzisiaj współpraca niż stawianie się - mogli otrzymać pomoc, i potencjalnie lepszą pomoc.
Kiedy Aurora skupiła się na leczeniu, ludzie wciąż byli niepewni co do tego całego machania różdżkami.
- Wiedźma... - warknął ktoś z mugoli pod nosem, posyłając jej nieprzychylne spojrzenie. Inny splunął jakby w odpowiedzi na to gdzieś nieopodal.
Grupa, która tutaj stała była różnorodna - wybuchowa i mogło się okazać, że również i problematyczna.
- Och, trochę... - odpowiedział Cillian, zastanawiając się przez moment i zerkając na ludzi. - Rozmawiałem z nimi, niektórzy z nich są nauczycielami, pracowali w szkole przed wojną... Historii i angielskiego nauczali, tam też mamy matematyka. Ten pan tam zna się na gospodarstwie - mówił cicho Aurorze, kiwając lekko głową w stronę odpowiedniego człowieka, tak żeby jednak nie zwrócić na siebie nieprzychylnej uwagi. - A ten tam zajmował się tworzeniem mebli, rzemieślnik. To jego syn, uczył się fachu... - dodał z uśmiechem, wskazując kolejnego mugola.
Koniec końców okazało się, że większość z mężczyzn, na których tutaj natrafili, zdawali się być zwykłymi członkami społeczeństwa jeszcze przed wojną - to właśnie ona zmusiła ich do barbarzyńskich zachowań. Zjedz lub zostań zjedzony - zabierz lub zostań okradnięty. Tak jak teraz, wciąż nie ufali czarodziejom, bo w końcu między innymi to właśnie im podobni sprowadzili na nich ten koszmar, w którym przyszło im teraz żyć.
- Zależy jak możesz pomóc. Leczysz tylko złamania? - zapytał syn stolarza, na co zaraz został popchnięty lekko.
- No chyba żartujesz młody, nie po to...
- Nie żartuję! Jak długo chcecie się ukrywać w tym lesie?! Nie mamy leków, ani medyków! A ona coś potrafi! - rzucił w młodzieńczym buncie, który w czasach wojny był jeszcze bardziej dostrzegalny - i jeszcze bardziej uzasadniony. Cały świat, cały kraj był przeciwko niemu. - Więc jak? Mamy chorych, płuca... Mówił ten tam, oczytany laluś, że macie jakąś szopę? Da radę, żebyśmy ją przejęli? Możemy uszczelnić...
- Zaprowadźmy ich tam. Kilku poszło z rannym tam już, Jackie też - zaproponował Cillian.
Cillian za to skupił się na rozmowie z ludźmi. Zabawiał ich dobrym słowem, próbował zagadnąć odnośnie części w broniach, odnośnie jakiś wspomnień o książkach, i choć nie do końca spodziewał się tego, niektórzy z ludzi zdawali się znać dzieła, o których wspominał. Rozmawiając z jedną osobą przyjaźnie, zaraz otworzyło to drugą. Mieli wspólny cel dzisiaj, aby udzielić pomocy tym, którzy tego potrzebowali - i choć niemagiczni wciąż byli niepewni i nie opuszczali nawet na moment swojej gardy, zaciskając dłonie na strzelbach, zdawali się być nieco bardziej przyjaźni. Albo wiedzieli, że większą korzyść przyniesie im dzisiaj współpraca niż stawianie się - mogli otrzymać pomoc, i potencjalnie lepszą pomoc.
Kiedy Aurora skupiła się na leczeniu, ludzie wciąż byli niepewni co do tego całego machania różdżkami.
- Wiedźma... - warknął ktoś z mugoli pod nosem, posyłając jej nieprzychylne spojrzenie. Inny splunął jakby w odpowiedzi na to gdzieś nieopodal.
Grupa, która tutaj stała była różnorodna - wybuchowa i mogło się okazać, że również i problematyczna.
- Och, trochę... - odpowiedział Cillian, zastanawiając się przez moment i zerkając na ludzi. - Rozmawiałem z nimi, niektórzy z nich są nauczycielami, pracowali w szkole przed wojną... Historii i angielskiego nauczali, tam też mamy matematyka. Ten pan tam zna się na gospodarstwie - mówił cicho Aurorze, kiwając lekko głową w stronę odpowiedniego człowieka, tak żeby jednak nie zwrócić na siebie nieprzychylnej uwagi. - A ten tam zajmował się tworzeniem mebli, rzemieślnik. To jego syn, uczył się fachu... - dodał z uśmiechem, wskazując kolejnego mugola.
Koniec końców okazało się, że większość z mężczyzn, na których tutaj natrafili, zdawali się być zwykłymi członkami społeczeństwa jeszcze przed wojną - to właśnie ona zmusiła ich do barbarzyńskich zachowań. Zjedz lub zostań zjedzony - zabierz lub zostań okradnięty. Tak jak teraz, wciąż nie ufali czarodziejom, bo w końcu między innymi to właśnie im podobni sprowadzili na nich ten koszmar, w którym przyszło im teraz żyć.
- Zależy jak możesz pomóc. Leczysz tylko złamania? - zapytał syn stolarza, na co zaraz został popchnięty lekko.
- No chyba żartujesz młody, nie po to...
- Nie żartuję! Jak długo chcecie się ukrywać w tym lesie?! Nie mamy leków, ani medyków! A ona coś potrafi! - rzucił w młodzieńczym buncie, który w czasach wojny był jeszcze bardziej dostrzegalny - i jeszcze bardziej uzasadniony. Cały świat, cały kraj był przeciwko niemu. - Więc jak? Mamy chorych, płuca... Mówił ten tam, oczytany laluś, że macie jakąś szopę? Da radę, żebyśmy ją przejęli? Możemy uszczelnić...
- Zaprowadźmy ich tam. Kilku poszło z rannym tam już, Jackie też - zaproponował Cillian.
I show not your face but your heart's desire
Słyszała wiele opowieści o tym, że mugole nie lubią ich, jako społeczności, ale zawsze próbowała wytłumaczyć to sobie, jako strach przed nieznanym. Ona przecież też nie miała pojęcia o wielu ich wynalazkach, które zastępowały im magię. I bała się tych rzeczy. Może i nie okazywała wobec nich wrogości, ale ile ludzi, tyle obyczajów, a ona nikogo nie zamierzała zmieniać, wierząc, że każdy dochodzi prędzej czy później do jednego wniosku i do prawdy. W mniej lub bardziej bolesny sposób. Najważniejsze jednak było to, że w tym momencie, pomimo nieprzychylnych słów i gestów, nie próbowali jej przeszkodzić, wszystko było na dobrej drodze.
Podniosła więc tylko spojrzenie na tego, który nazwał ją wiedźmą, albo przynajmniej w stronę, skąd mogło paść to słowo, ale nie powiedziała nic. Była tutaj do pomocy, a nie od wdawania się w dyskusje. Słuchała też słów przyjaciela, który objaśniał jej wszystkie zależności o ludziach. Czy naprawdę różnili się od nich tak bardzo, że potrzeba było przelewu krwi? Sprout szczerze w to wątpiła. Ale ona i jej opinia nie mogły zmienić zbyt wiele na świecie, więc robiła swoje.
Przeniesienie rannego lotnika było priorytetem, więc Aurora bez namysłu zgodziła się, żeby on znalazł się tam jako pierwszy — a przynajmniej w pierwszym transporcie.
- Potrafię więcej, niż tylko leczyć złamania. - Powiedziała do chłopaka, unikając w razie czego wzroku Cilliana, gdyby chciał ją zatrzymać. Wątpiła, ale nie chciała też ryzykować dyskusji i marnować na nią czasu. Skoro byli chorzy, potrzebowali leków i specjalisty. A skoro ona była jedynym takim na ten moment w najbliższej okolicy, to nie miała wyjścia a się tym zająć.
- Przyprowadźcie ich do mnie, chyba że już są na miejscu. Jeśli nie uda mi się wyleczyć wszystkiego zaklęciami, mogę wrócić do was jutro z potrzebnymi eliksirami. - Wyjaśniła. Była cholernie wycieńczona sama z siebie, ale pomoc innym sprawiała, że nie musiała myśleć. Nie musiała zajmować się sama sobą. W dodatku niosła wreszcie realną pomoc, a o coś podobnego chodziło jej już od dłuższego czasu.
- Długo już tak koczujecie? - Spytała Aurora, nie mając pojęcia, jak inaczej jeszcze można im pomóc. Koce? Jedzenie? Sami przecież byli po tej stronie, która w obliczu konfliktu musiała liczyć się z cięższymi czasami, ale i tak wydawało jej się, że nie mają aż tak źle. A przynajmniej nie w porównaniu do tych ludzi, którzy marzli, głodowali i cierpieli.
- Czy powinniśmy ich gdzieś zgłosić? - Spytała Aurora w stronę Cilliana, starając się, by jej szept dotarł jedynie do jej uszu. Nie znała zbyt wielu osób, które byłyby chętne przyjąć pod swój dach mugoli, czy nawet mugolaków, ale może ta słynna Oaza? Aurora tylko o niej słyszała, ale nie wiedziała nic więcej. No i nie chciała mówić o tym głośno. Nie brzmiało to zbyt dobrze, ale może ktoś powinien o nich wiedzieć? Że potrzebują pomocy? Że ktoś powinien dostarczyć im jedzenia i zapewnić bezpieczeństwo.
Aurora nie znała się na zabezpieczeniach, więc mogła tylko gdybać, co jest potrzebne, ale szopa i tak nie wydawała jej się najlepszym miejscem na spędzenie takich mrozów.
- No i też zależy, ilu was jest… To nie jest wielka szopa. - Wróciła do rozmowy z młodzieńcem, który najwyraźniej chciał naprawdę pomóc swoim ludziom. Gdyby Aurora była w lepszym stanie z pewnością bardziej by to doceniła. Teraz mogła skupić się jedynie na tym, żeby zdobyć możliwie najwięcej informacji. Jedzenie, coś ciepłego, bezpieczeństwo. Nie była wcześniej w podobnej sytuacji, więc miała szczerą nadzieję, że będą mogli porozumieć się z kimś bardziej wprawionym w niesieniu pomocy grupom ludzi.
Podniosła więc tylko spojrzenie na tego, który nazwał ją wiedźmą, albo przynajmniej w stronę, skąd mogło paść to słowo, ale nie powiedziała nic. Była tutaj do pomocy, a nie od wdawania się w dyskusje. Słuchała też słów przyjaciela, który objaśniał jej wszystkie zależności o ludziach. Czy naprawdę różnili się od nich tak bardzo, że potrzeba było przelewu krwi? Sprout szczerze w to wątpiła. Ale ona i jej opinia nie mogły zmienić zbyt wiele na świecie, więc robiła swoje.
Przeniesienie rannego lotnika było priorytetem, więc Aurora bez namysłu zgodziła się, żeby on znalazł się tam jako pierwszy — a przynajmniej w pierwszym transporcie.
- Potrafię więcej, niż tylko leczyć złamania. - Powiedziała do chłopaka, unikając w razie czego wzroku Cilliana, gdyby chciał ją zatrzymać. Wątpiła, ale nie chciała też ryzykować dyskusji i marnować na nią czasu. Skoro byli chorzy, potrzebowali leków i specjalisty. A skoro ona była jedynym takim na ten moment w najbliższej okolicy, to nie miała wyjścia a się tym zająć.
- Przyprowadźcie ich do mnie, chyba że już są na miejscu. Jeśli nie uda mi się wyleczyć wszystkiego zaklęciami, mogę wrócić do was jutro z potrzebnymi eliksirami. - Wyjaśniła. Była cholernie wycieńczona sama z siebie, ale pomoc innym sprawiała, że nie musiała myśleć. Nie musiała zajmować się sama sobą. W dodatku niosła wreszcie realną pomoc, a o coś podobnego chodziło jej już od dłuższego czasu.
- Długo już tak koczujecie? - Spytała Aurora, nie mając pojęcia, jak inaczej jeszcze można im pomóc. Koce? Jedzenie? Sami przecież byli po tej stronie, która w obliczu konfliktu musiała liczyć się z cięższymi czasami, ale i tak wydawało jej się, że nie mają aż tak źle. A przynajmniej nie w porównaniu do tych ludzi, którzy marzli, głodowali i cierpieli.
- Czy powinniśmy ich gdzieś zgłosić? - Spytała Aurora w stronę Cilliana, starając się, by jej szept dotarł jedynie do jej uszu. Nie znała zbyt wielu osób, które byłyby chętne przyjąć pod swój dach mugoli, czy nawet mugolaków, ale może ta słynna Oaza? Aurora tylko o niej słyszała, ale nie wiedziała nic więcej. No i nie chciała mówić o tym głośno. Nie brzmiało to zbyt dobrze, ale może ktoś powinien o nich wiedzieć? Że potrzebują pomocy? Że ktoś powinien dostarczyć im jedzenia i zapewnić bezpieczeństwo.
Aurora nie znała się na zabezpieczeniach, więc mogła tylko gdybać, co jest potrzebne, ale szopa i tak nie wydawała jej się najlepszym miejscem na spędzenie takich mrozów.
- No i też zależy, ilu was jest… To nie jest wielka szopa. - Wróciła do rozmowy z młodzieńcem, który najwyraźniej chciał naprawdę pomóc swoim ludziom. Gdyby Aurora była w lepszym stanie z pewnością bardziej by to doceniła. Teraz mogła skupić się jedynie na tym, żeby zdobyć możliwie najwięcej informacji. Jedzenie, coś ciepłego, bezpieczeństwo. Nie była wcześniej w podobnej sytuacji, więc miała szczerą nadzieję, że będą mogli porozumieć się z kimś bardziej wprawionym w niesieniu pomocy grupom ludzi.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Informacja wyraźnie poruszyła niektórych ludzi, którzy obejrzeli się niepewnie po sobie. Nie ufali czarodziejom, nie ufali tym osobom, które zjawiły się przed nimi tutaj. Bali się, że to wszystko to kolejna zasadzka, która odbierze im możliwość pomocy - a tę przecież sobie właśnie zapewnili w postaci zapasów. Przynajmniej tak im się wydawało. Cokolwiek dokładnego było w paczkach - leki, jedzenie czy nawet kawałki ubrań, było to więcej niż posiadali w tej chwili, a czego mogli potrzebować do przeżycia nocy, a może i nawet kilku dni.
- Kilku... Kaszle i smarcze, wręcz się duszą. Nie mogą oddychać, cały czas się pocą mimo, że jest taki mróz tutaj - wyjaśnił ten sam mężczyzna Aurorze mimo niezadowolenia kilku starszych. Nie ufali ani jej, ani nikomu z pozostałych.
- Kilka, może kilkanaście dni - dodał w odpowiedzi na pytanie o czas ich koczowania. Nie mieli wiele, co było po nich widać. Ubrania brudne, przetarte i wyraźnie cerowane. Ich twarze były zmęczone, ślady braku snu i niedożywienia przemykały cieniem po twardych i zaciętych wyrazach.
Cillian zerknął na Aurorę, zamyślając się na moment nad sytuacją, która przed nimi została przedstawiona. W końcu ludzie potrzebowali pomocy, ale oni mieli ograniczone zasoby.
- Volly i Billy mogliby coś więcej wiedzieć czy jest jakieś miejsce, do którego można by było ich skierować - zaproponował Moore po chwili ciszy, zerkając znów na grupę. Nie było tych mężczyzn wiele, ale ich stan wyraźnie wymagał interwencji. Potrzebowali pomocy, to było niezaprzeczalne.
Mężczyzna, który wyraźnie był najchętniejszy do współpracy z Aurorą, zbliżył się do niej.
- Tutaj szóstka, ale drugie tyle jest nas dalej, w lesie... Mamy obóz, ale brakuje nam wszystkiego, śpimy pod drzewami. Nie mamy nic, leków ani jedzenia, gdzie spać. Nawet gdzie się umyć, rozumiesz... Jestem Joe - dodał na samym końcu z zawahaniem, wyciągając dłoń do Aurory, aby ją uścisnąć. Ta była okryta dziurawymi rękawiczkami, które stanowczo już dawno nie chroniły przed zimnem, będąc wielokrotnie przemoknięte i zmrożone na nowo. - Ta szopa... Dwie osoby są w najgorszym stanie. Jak mówiłem, duszą się i plują krwią, ciężko cokolwiek z nimi zrobić. Ale potrzebujemy... tego. Cokolwiek tam jest. Po prostu potrzebujemy, okej? Nie mamy niczego, musimy jakoś leczyć naszych ludzi, mieć cokolwiek do zjedzenia czy do wypicia... - dodał mocniej, wyraźnie nie chcąc oddać grupie nieznajomym tego, co próbowali ukraść i traktowali już jak swoją własność - nawet jeśli lotnicy wciąż jednak pilnowali swoich przesyłek.
Część mugoli, mimo że jeden z nich rozmawiał z Aurorą, wyraźnie nie była tak bardzo chętna do dzielenia się informacjami o czymkolwiek. Nie ufali im, co było jasno zaznaczane w ich mowie ciała czy niechętnym i opryskliwym tonie, kiedy Cillian starał się nawiązać jakiś większy kontakt.
- Jest trochę opuszczonych domów w Dolinie... no wiesz... to nie jest szlachetne, ale może warto byłoby spróbować któryś zagospodarować dla nich..? Nie mają gdzie spać, to może im wiele pomóc - zaproponował Moore po cichu, odciągając Aurorę na bok tak, aby pozostali nie dosłyszeli ich rozmowy.
- Kilku... Kaszle i smarcze, wręcz się duszą. Nie mogą oddychać, cały czas się pocą mimo, że jest taki mróz tutaj - wyjaśnił ten sam mężczyzna Aurorze mimo niezadowolenia kilku starszych. Nie ufali ani jej, ani nikomu z pozostałych.
- Kilka, może kilkanaście dni - dodał w odpowiedzi na pytanie o czas ich koczowania. Nie mieli wiele, co było po nich widać. Ubrania brudne, przetarte i wyraźnie cerowane. Ich twarze były zmęczone, ślady braku snu i niedożywienia przemykały cieniem po twardych i zaciętych wyrazach.
Cillian zerknął na Aurorę, zamyślając się na moment nad sytuacją, która przed nimi została przedstawiona. W końcu ludzie potrzebowali pomocy, ale oni mieli ograniczone zasoby.
- Volly i Billy mogliby coś więcej wiedzieć czy jest jakieś miejsce, do którego można by było ich skierować - zaproponował Moore po chwili ciszy, zerkając znów na grupę. Nie było tych mężczyzn wiele, ale ich stan wyraźnie wymagał interwencji. Potrzebowali pomocy, to było niezaprzeczalne.
Mężczyzna, który wyraźnie był najchętniejszy do współpracy z Aurorą, zbliżył się do niej.
- Tutaj szóstka, ale drugie tyle jest nas dalej, w lesie... Mamy obóz, ale brakuje nam wszystkiego, śpimy pod drzewami. Nie mamy nic, leków ani jedzenia, gdzie spać. Nawet gdzie się umyć, rozumiesz... Jestem Joe - dodał na samym końcu z zawahaniem, wyciągając dłoń do Aurory, aby ją uścisnąć. Ta była okryta dziurawymi rękawiczkami, które stanowczo już dawno nie chroniły przed zimnem, będąc wielokrotnie przemoknięte i zmrożone na nowo. - Ta szopa... Dwie osoby są w najgorszym stanie. Jak mówiłem, duszą się i plują krwią, ciężko cokolwiek z nimi zrobić. Ale potrzebujemy... tego. Cokolwiek tam jest. Po prostu potrzebujemy, okej? Nie mamy niczego, musimy jakoś leczyć naszych ludzi, mieć cokolwiek do zjedzenia czy do wypicia... - dodał mocniej, wyraźnie nie chcąc oddać grupie nieznajomym tego, co próbowali ukraść i traktowali już jak swoją własność - nawet jeśli lotnicy wciąż jednak pilnowali swoich przesyłek.
Część mugoli, mimo że jeden z nich rozmawiał z Aurorą, wyraźnie nie była tak bardzo chętna do dzielenia się informacjami o czymkolwiek. Nie ufali im, co było jasno zaznaczane w ich mowie ciała czy niechętnym i opryskliwym tonie, kiedy Cillian starał się nawiązać jakiś większy kontakt.
- Jest trochę opuszczonych domów w Dolinie... no wiesz... to nie jest szlachetne, ale może warto byłoby spróbować któryś zagospodarować dla nich..? Nie mają gdzie spać, to może im wiele pomóc - zaproponował Moore po cichu, odciągając Aurorę na bok tak, aby pozostali nie dosłyszeli ich rozmowy.
I show not your face but your heart's desire
Jeden za drugim, przemierzała las biegnąc gdzieś przed siebie. Gotowa była zareagować w każdej chwili gdyby coś na nią wyskoczyło, wybierając w miarę bezpieczniejsze tereny dla swoich treningów…ale nie mogła się zaniedbać. Musiała ćwiczyć, robiąc co tylko możliwe kiedy zbierała się do pracy, a pozostawanie na lądzie nie służyło absolutnie żadnemu marynarzowi. Możliwe też, że po prostu potrzebowała czasem zmiany scenerii albo zrobić co tylko jej się wymarzy. Stres przekuwała w agresję albo…inne bardziej fizyczne działania. Ponieważ to drugie jednak odpadało, musiała się jakoś skupić na ćwiczeniach. I ewentualnej próbie dania komuś w nos, jeżeli tylko na to mogła liczyć. Dlatego kiedy tak przemierzała przez całą przestrzeń, rozważała wszystko, dobre, złe, próbowała od siebie odsunąć wszystkie myśli. Albo znaleźć rozwiązanie którego nie było. Albo jakkolwiek przygotować się do tego, że jej życie miało dalej być popaprane i nie było czasu na to, aby je jakkolwiek naprawić.
Wystrzał. To zatrzymało ją w miejscu. Brzmiało jak dziwny zalążek czegoś, co przypominało jej samochód, ale nie do końca. Nie byłaby jednak sobą, gdyby nie skierowała się w tym kierunku, zaciekawiona z tego, co nagle wydaje z siebie taki hałas. Pochylając się, niemal natychmiast skierowała się w stronę, z którego dochodził hałas, starając się rozpoznać, o co się tu rozchodziło. Starała się ostrożnie przemykać pomiędzy drzewami, pomiędzy cieniami, pomiędzy wszystkim, co mogło dawać jej tymczasowe schronienie zanim nie przemknęła od jednego punktu do drugiego. Hałas powtarzał się, ale tym razem głośniej, co oznaczało, że zmierzała w dobrym kierunku.
Przystanęła za drzewem, zaciekawiona, co powinna zrobić. Przez chwilę czekała aż kolejny hałas się powtórzy, ale chwilę później spojrzała na to, kto właściwie wyżywa się na mieszkańcach oraz okolicznej faunie (cóż, bardziej na faunie, bo mieszkańców tutaj ciężko było uświadczyć) i ich uszach, kiedy dostrzegła znajomą fryzurę. I znajomą sylwetkę. Parsknęła cicho, nie wiedząc nawet czemu, ale towarzystwo Alfiego wydawało się ciekawe. Ostrożnie złapała kamień i rzuciła nim tak, aby trafić w grunt niedaleko Summersa, a kiedy wiedział już, że ktoś jest w okolicy, wysunęła się szybko spomiędzy drzew, dając znać, że jest tu obecna – a przynajmniej zanim nie przyskoczyła do Summersa, zakrywając mu oczy i uśmiechając się lekko.
- Złapałam cię. Co dostanę w zamian za jednego Alfiego?
Ekwipunek: różdżka, szata, talizman, kryształ, nóż, świstoklik - koralik, eliksir słodkiego snu
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Las ostatnio stał się jego drugim domem.
Jego szum był dla niego, jak znajomy głos matki dobiegający z kuchni, przypominający czasy dzieciństwa. Strzelanie gałęzi pod stopami było przyjemną melodią dla jego uszu.
Skupiał się na polowaniu, wtedy jego myśli miały jasny cel. Zmysły wyczulone były na konkretnie znaki - szukał śladów na ściółce, nasłuchiwał szelestu w koronach liści.
Mimo nieprzewidywalności żywej istoty, na którą miał zapolować, to w całym procesie widział pewnego rodzaju rutynę, która pozwalała mu odnaleźć spokój. Podobnie jak w prostych czynnościach, takich jak odpalenie papierosa - czego mu cholernie brakowało, albo jak w mechanicznych cennościach podczas pracy w drukarni. Miał swoje rytuały, które pozwalały mu zachować jasność umysłu, jeżeli chwilowy spokój zazwyczaj wzburzonych myśli można było tak właśnie określić.
Zadzierał właśnie głowę do góry, gdzie wśród koron trzepotały skrzydła ptactwa - które przy odrobinie szczęścia miało w najbliższym czasie wylądować na jego talerzu. W końcu po to, to robił, tak? Odnawiał znajomość z dawno niewidzianym towarzyszem. Jego karabin był tym, czym różdżka dla aurora - przedłużeniem ręki i myśli. Czasem palec naciskał spust, zanim świadomość tego czynu dotarła do jego myśli.
Jeden wystrzał. Nic.
Drugi. Znowu nic.
Frustracja odmalowała się na jego twarzy w postaci ściągniętych brwi, między którymi pojawiła się głęboka zmarszczka.
Wystarczył hałas i rzucony kamień, aby odruchowo zwrócił się w tym kierunku z bronią uniesioną przed siebie. Gdyby nie te kilka chwil, które miał na rozpoznanie znajomej sylwetki zapewne zareagowałby zupełnie inaczej.
- Zależy kogo spytasz - rzucił słodko-gorzkim żartem. Prawda była taka, że szmalcownicy mogliby zapłacić jej niezłą sumę za doprowadzenie mugolaka przed ich oblicza. Co prawda był jedynie kroplą w morzu dużo bardziej pożądanych nazwisk, ale czystki, to czystki, prawda? - Dobrze cię... widzieć - rzucił, wahając się pod koniec, bo przecież zakryła mu właśnie oczy, czyż nie? Tak czy inaczej intencja była szczera - szczególnie w tych czasach, kiedy kontakt był utrudniony. Miło było odnaleźć znajomą twarz, jest to pewnego rodzaju ulga.
Jego szum był dla niego, jak znajomy głos matki dobiegający z kuchni, przypominający czasy dzieciństwa. Strzelanie gałęzi pod stopami było przyjemną melodią dla jego uszu.
Skupiał się na polowaniu, wtedy jego myśli miały jasny cel. Zmysły wyczulone były na konkretnie znaki - szukał śladów na ściółce, nasłuchiwał szelestu w koronach liści.
Mimo nieprzewidywalności żywej istoty, na którą miał zapolować, to w całym procesie widział pewnego rodzaju rutynę, która pozwalała mu odnaleźć spokój. Podobnie jak w prostych czynnościach, takich jak odpalenie papierosa - czego mu cholernie brakowało, albo jak w mechanicznych cennościach podczas pracy w drukarni. Miał swoje rytuały, które pozwalały mu zachować jasność umysłu, jeżeli chwilowy spokój zazwyczaj wzburzonych myśli można było tak właśnie określić.
Zadzierał właśnie głowę do góry, gdzie wśród koron trzepotały skrzydła ptactwa - które przy odrobinie szczęścia miało w najbliższym czasie wylądować na jego talerzu. W końcu po to, to robił, tak? Odnawiał znajomość z dawno niewidzianym towarzyszem. Jego karabin był tym, czym różdżka dla aurora - przedłużeniem ręki i myśli. Czasem palec naciskał spust, zanim świadomość tego czynu dotarła do jego myśli.
Jeden wystrzał. Nic.
Drugi. Znowu nic.
Frustracja odmalowała się na jego twarzy w postaci ściągniętych brwi, między którymi pojawiła się głęboka zmarszczka.
Wystarczył hałas i rzucony kamień, aby odruchowo zwrócił się w tym kierunku z bronią uniesioną przed siebie. Gdyby nie te kilka chwil, które miał na rozpoznanie znajomej sylwetki zapewne zareagowałby zupełnie inaczej.
- Zależy kogo spytasz - rzucił słodko-gorzkim żartem. Prawda była taka, że szmalcownicy mogliby zapłacić jej niezłą sumę za doprowadzenie mugolaka przed ich oblicza. Co prawda był jedynie kroplą w morzu dużo bardziej pożądanych nazwisk, ale czystki, to czystki, prawda? - Dobrze cię... widzieć - rzucił, wahając się pod koniec, bo przecież zakryła mu właśnie oczy, czyż nie? Tak czy inaczej intencja była szczera - szczególnie w tych czasach, kiedy kontakt był utrudniony. Miło było odnaleźć znajomą twarz, jest to pewnego rodzaju ulga.
The member 'Alfie Summers' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Była gdzie tylko mogła, kierowała się po wszystkich miejscach, czasem czyhając na okazję aby komuś pomóc, a czasem musząc po prostu przystosować się do tego, co się działo. A czasem potrzebując przestrzeni. Kiedy była na statku, umiała sobie zawsze znaleźć zajęcie, jakoś wypełnić czas, pustkę. Uczyła się ekonomii, czytała, grała z innymi. Ale tutaj, tutaj czuła się jakby coś w niej płonęło. Nie mogła się ruszyć bez wrażenia, że dusi się za każdym momentem, kiedy nie umie wyzbyć się swojej frustracji.
Chciała biegać. Chciała się bić, w pulsującym bólu z rozciętej wargi znajdując coś znajomego. Budzić się z obolałymi mięśniami. Zdrapywać sobie skórę przy rozplątywaniu lin albo uderzaniu cudzej twarzy. Czy kiedykolwiek miała szansę na opanowanie tej przemocy? Bała się o tym z kimkolwiek rozmawiać, może poza Hectorem, ale czy był sens? Kiedy wcześniej się tak zachowywała, otrzymywała za to uderzenia albo kary. Czy ktoś w ogóle umiał to zrozumieć?
Spoglądając na Alfiego, dochodziła do wniosku że nie wiedziała dalej. Widziała jego frustrację, ale czy był to ten sam typ? Był w tym miejscu, bo potrzebował odetchnąć czy polowanie było głównym powodem? Przemykając przez las, była pewna, że widział ją kiedy to robiła, zwłaszcza że nie chciała aby zmieniła się w obiad Alfiego, kończąc po drugiej stronie tej lufy.
- Powiedzmy, że pytam ciebie, chociaż kto wie, może cię nie oddam? – Zaśmiała się lekko, zaraz też oddychając lekko kiedy czuła jego aluzję. Zabrała dłonie, wsuwając je do kieszeni, chociaż wiadome było, że nie zostanie na dłużej bezczynnie. Jej oddech wciąż był przyśpieszony, unosząc się w powietrzu lekką mgiełką, zwłaszcza kiedy ruszyła się aby klepnąć go w ramię. – Spokojnie, wiesz że bym zatęskniła gdybyś zniknął.
Spojrzenie naturalnie uciekło w kierunku broni, którą trzymał. Wiedziała, czym była, głównie ze słyszenia, chociaż zdarzało jej się obserwować je w akcji. Ostrożnie też położyła swoje dłonie na jego własnych, wciąż trzymających broń, unosząc ją dość niezręcznie, jakby nie do końca nie umiała się do tego pasować. Pytająco-proszące spojrzenie skierowała w jego stronę, nie wiedząc nawet jak powinna w tym momencie działać.
- Jeżeli nie jesteś zbyt zajęty strzelaniem w powietrze, możesz mi pokazać, jak to się robi? – Kiedyś, kiedy być może będzie musiała stanąć z kimś oko w oko mając tylko to, mogła się tym posłużyć i chyba dobrze było wiedzieć jak.
Chciała biegać. Chciała się bić, w pulsującym bólu z rozciętej wargi znajdując coś znajomego. Budzić się z obolałymi mięśniami. Zdrapywać sobie skórę przy rozplątywaniu lin albo uderzaniu cudzej twarzy. Czy kiedykolwiek miała szansę na opanowanie tej przemocy? Bała się o tym z kimkolwiek rozmawiać, może poza Hectorem, ale czy był sens? Kiedy wcześniej się tak zachowywała, otrzymywała za to uderzenia albo kary. Czy ktoś w ogóle umiał to zrozumieć?
Spoglądając na Alfiego, dochodziła do wniosku że nie wiedziała dalej. Widziała jego frustrację, ale czy był to ten sam typ? Był w tym miejscu, bo potrzebował odetchnąć czy polowanie było głównym powodem? Przemykając przez las, była pewna, że widział ją kiedy to robiła, zwłaszcza że nie chciała aby zmieniła się w obiad Alfiego, kończąc po drugiej stronie tej lufy.
- Powiedzmy, że pytam ciebie, chociaż kto wie, może cię nie oddam? – Zaśmiała się lekko, zaraz też oddychając lekko kiedy czuła jego aluzję. Zabrała dłonie, wsuwając je do kieszeni, chociaż wiadome było, że nie zostanie na dłużej bezczynnie. Jej oddech wciąż był przyśpieszony, unosząc się w powietrzu lekką mgiełką, zwłaszcza kiedy ruszyła się aby klepnąć go w ramię. – Spokojnie, wiesz że bym zatęskniła gdybyś zniknął.
Spojrzenie naturalnie uciekło w kierunku broni, którą trzymał. Wiedziała, czym była, głównie ze słyszenia, chociaż zdarzało jej się obserwować je w akcji. Ostrożnie też położyła swoje dłonie na jego własnych, wciąż trzymających broń, unosząc ją dość niezręcznie, jakby nie do końca nie umiała się do tego pasować. Pytająco-proszące spojrzenie skierowała w jego stronę, nie wiedząc nawet jak powinna w tym momencie działać.
- Jeżeli nie jesteś zbyt zajęty strzelaniem w powietrze, możesz mi pokazać, jak to się robi? – Kiedyś, kiedy być może będzie musiała stanąć z kimś oko w oko mając tylko to, mogła się tym posłużyć i chyba dobrze było wiedzieć jak.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Podejście ludzi chcących żyć balansowało w jego przypadku na granicy między podziwem a irytacją. On sam wychodził raczej z konieczności. Coś kiedyś sprawiło, że dalej oddychał, że nie oddał swojego życia w morzu szkarłatu, które jeszcze nie zdążyło wsiąknąć w europejską ziemię. I z podziwem patrzył na ludzi, którzy mieli jeszcze chęci chwytać życie we własne dłonie. Z drugiej strony ten nadmierny - jego zdaniem - entuzjazm spotykał się z tęgą miną Alfreda i zaciskającymi się zębami, które między zębami zgniatały słowa chcące wydostać się na język. Dla niego każdy dzień był koniecznością a nie błogosławieństwem. Liczyło się jedynie przetrwanie do kolejnego poranka i jakieś życie, które jeszcze komuś mogło przynieść pożytek.
Las dawał możliwość zapomnienia - ilość bodźców, które nie były widoczne bądź słyszalne na pierwszy rzut oka sprawiały, że skutecznie odciągały go od ponurych myśli od lat krążących po jego głowie.
- Co mam to dam, za Alfiego i jednego papierosa - rzucił niego zblazowanym tonem, głosem chropowatym od wieloletniego uzależnienia. Głos miał gęsty i ciężki, jak dym wypuszczany z płuc, jak smużki wijące się z końcówki papierosa. Sytuacja sprawiała, że tytoń stał się w mieszkaniu Summersów towarem deficytowym ku niezadowoleniu samego Alfiego. Brak papierosów wzmagał jedynie nerwowość, drażnił zmysły, których nie miał czym rozproszyć. - Naprawdę? To dla mnie nowość - rzucił zaczepnie, przerzucając na nią swoje spojrzenie.
Thalia była dla niego zagadką - kobietą silną nie pasującą do końca do świata kobiet i nie będąca akceptowana w środowisku zdominowanym przez mężczyzn. Zdawać się jednak mogło, że żeglarka nie przywiązywała do tego wagi. Nie żeby Summers miał coś przeciwko jej dosyć liberalnemu podejściu do konwenansów powszechnie uznanych nie tylko w świecie czarodziejów.
- Nie w powietrze, a w ptaki - mruknął w odpowiedzi, patrząc na nią. Jej bliskość sprawiała, że czuł się niekomfortowo, co wyczuć można było w ogólnym spięciu mięśni pod materiałem. - Czekaj - dodał jeszcze, zabezpieczając broń, aby ta nie wystrzeliła niespodziewanie. - Ręką wiodącą złap o tu, w połowie długości kolby - powiedział, stukając palcem wskazującym w miejscu, o które mu chodziło. Dokładnie w połowie od spodu. - Koniec oprzyj na ramieniu, to pozwoli ci ustabilizować broń, która odskakuje w trakcie wystrzału, rozumiesz? - w sumie nie pytał po co jej ta wiedza i za specjalnie go to nie obchodziło. Podobnie jak fakt, czy mógł mieć do niej zaufanie. Mógł? Nie wiedział. Nie wyglądała jednak na kolaborantkę - nie ktoś o tak buntowniczym charakterze.
Las dawał możliwość zapomnienia - ilość bodźców, które nie były widoczne bądź słyszalne na pierwszy rzut oka sprawiały, że skutecznie odciągały go od ponurych myśli od lat krążących po jego głowie.
- Co mam to dam, za Alfiego i jednego papierosa - rzucił niego zblazowanym tonem, głosem chropowatym od wieloletniego uzależnienia. Głos miał gęsty i ciężki, jak dym wypuszczany z płuc, jak smużki wijące się z końcówki papierosa. Sytuacja sprawiała, że tytoń stał się w mieszkaniu Summersów towarem deficytowym ku niezadowoleniu samego Alfiego. Brak papierosów wzmagał jedynie nerwowość, drażnił zmysły, których nie miał czym rozproszyć. - Naprawdę? To dla mnie nowość - rzucił zaczepnie, przerzucając na nią swoje spojrzenie.
Thalia była dla niego zagadką - kobietą silną nie pasującą do końca do świata kobiet i nie będąca akceptowana w środowisku zdominowanym przez mężczyzn. Zdawać się jednak mogło, że żeglarka nie przywiązywała do tego wagi. Nie żeby Summers miał coś przeciwko jej dosyć liberalnemu podejściu do konwenansów powszechnie uznanych nie tylko w świecie czarodziejów.
- Nie w powietrze, a w ptaki - mruknął w odpowiedzi, patrząc na nią. Jej bliskość sprawiała, że czuł się niekomfortowo, co wyczuć można było w ogólnym spięciu mięśni pod materiałem. - Czekaj - dodał jeszcze, zabezpieczając broń, aby ta nie wystrzeliła niespodziewanie. - Ręką wiodącą złap o tu, w połowie długości kolby - powiedział, stukając palcem wskazującym w miejscu, o które mu chodziło. Dokładnie w połowie od spodu. - Koniec oprzyj na ramieniu, to pozwoli ci ustabilizować broń, która odskakuje w trakcie wystrzału, rozumiesz? - w sumie nie pytał po co jej ta wiedza i za specjalnie go to nie obchodziło. Podobnie jak fakt, czy mógł mieć do niej zaufanie. Mógł? Nie wiedział. Nie wyglądała jednak na kolaborantkę - nie ktoś o tak buntowniczym charakterze.
Od zawsze była spisana na straty, przez wielu postrzegana jako odpadek, a od momentu, kiedy zaczęła pływać jako kobieta, jej opinia stała się jeszcze gorsza od tej, jaką miały prostytutki stojące na rogach ulic. Kobiety, jak wszyscy wiedzieli, nie mogły sięgać po to, co męskie, więc tym mocniej i tym chętniej wyciągała po to dłonie. Obserwowanie jak pewni siebie mężczyźni tracili kontrolę było niesamowite, a chociaż nie uważała, że cały rodzaj męski zasługiwał na wybicie (sporo z nich w końcu było porządnymi ludźmi, miała nadzieję, że jednak większość), zdecydowanie lubiła męczyć tych, którzy na to zasługiwali. Zastanawiała się, kiedy skończy z rozbitą głową albo poderżniętym gardłem gdzieś daleko od lądu, ale potem odpowiedź przychodziła dość szybko – w momencie, kiedy przestanie być przydatna. Podejrzewała, że w takich wypadkach ludzie czuli się jeszcze gorzej.
Dla niej las kojarzył się z paranoją, gdy wszystko zaczynało się spokojnie, ale zaraz potem nagle wszystko zaczynało cię drażnić. Każdy szelest stawał się podejrzany, każdy odgłos sprawiał, że człowiek rozważał, czy nikt nie zamierza go podejść. Wszystko wydawało przywoływać oczekiwanie na różne momenty, tak jak wtedy, kiedy magipolicja wpadała do miejsca, próbując wyciągnąć przemytników, tak jak wtedy, kiedy wszyscy chowali się pod statkiem, czekając i oddychając w ciemnościach, licząc na to, że nie sprawdzi ich straż wokół portu. Życie w cieniu stawało się powoli życiem w strachu.
- Hm, w takim razie trzymam za słowo. – Dłoń powędrowała do kieszeni aby wyłuskać z niej jednego papierosa. Rozumiała takie problemy, wiedząc jak ciężko jej było teraz bez alkoholu którym mogła umilać sobie noce. Niestety landrynówka powoli się wykańczała, a Zieloną Wróżkę należało trzymać dopiero wtedy, gdy miało się towarzystwo. – Może potem dostaniesz więcej? – Uśmiechnęła się lekko, spoglądając jeszcze raz na broń.
- Czemu nie? Ty na pewno byś tęsknił za pobożnym życzeniem aby ta ruda kobieta w końcu mogła się przymknąć i była chwila ciszy. – Przez większość czasu potrafiła zachować cisze kiedy była potrzebna, w wielu wypadkach jednak ciągle i ciągle, bez końca i bez końca, wybijała się z tłumu nie tylko gadatliwością ale i głośnością. Alfie dalej był dla niej niejaką zagadką, a ona musiała jak zawsze dowiadywać się czegoś więcej. Przynajmniej dopóki wyciągnięta dłoń nie spotkała się z ogniem. Widziała, że poczuł się nieswojo, dlatego tez odruchowo odsunęła się nieco. Może i koncept przestrzeni osobistej był dla niej dość obcy, widziała jednak kiedy kto czuje się niekomfortowo.
- Hm…tak jak teraz? – Zmarszczyła lekko brwi. Dłoń lekko przesunęła w to miejsce, w które wskazał, chociaż zbyt silnym chwytem, koniec wedle polecenia opierając na prawym ramieniu. Stała tak chwilę, marszcząc brwi, nie do końca rozumiejąc co chciał powiedzieć. – Jak to odskakuje? – Przechyliła lekko głowę, spoglądając jeszcze na jej tymczasowego „instruktora”. Że co niby robiła, brała w długą i leciała?
- I tylko tyle? – Znowu spojrzała przed siebie, tym razem na nowo kierując spojrzenie w stronę lasu. – Czy to sprawia, że czujesz się…bezpieczniej? – Nie wiedziała nawet, czy to dobre słowo i wrażenie. Ale tego musiała się już dowiedzieć od niego.
Dla niej las kojarzył się z paranoją, gdy wszystko zaczynało się spokojnie, ale zaraz potem nagle wszystko zaczynało cię drażnić. Każdy szelest stawał się podejrzany, każdy odgłos sprawiał, że człowiek rozważał, czy nikt nie zamierza go podejść. Wszystko wydawało przywoływać oczekiwanie na różne momenty, tak jak wtedy, kiedy magipolicja wpadała do miejsca, próbując wyciągnąć przemytników, tak jak wtedy, kiedy wszyscy chowali się pod statkiem, czekając i oddychając w ciemnościach, licząc na to, że nie sprawdzi ich straż wokół portu. Życie w cieniu stawało się powoli życiem w strachu.
- Hm, w takim razie trzymam za słowo. – Dłoń powędrowała do kieszeni aby wyłuskać z niej jednego papierosa. Rozumiała takie problemy, wiedząc jak ciężko jej było teraz bez alkoholu którym mogła umilać sobie noce. Niestety landrynówka powoli się wykańczała, a Zieloną Wróżkę należało trzymać dopiero wtedy, gdy miało się towarzystwo. – Może potem dostaniesz więcej? – Uśmiechnęła się lekko, spoglądając jeszcze raz na broń.
- Czemu nie? Ty na pewno byś tęsknił za pobożnym życzeniem aby ta ruda kobieta w końcu mogła się przymknąć i była chwila ciszy. – Przez większość czasu potrafiła zachować cisze kiedy była potrzebna, w wielu wypadkach jednak ciągle i ciągle, bez końca i bez końca, wybijała się z tłumu nie tylko gadatliwością ale i głośnością. Alfie dalej był dla niej niejaką zagadką, a ona musiała jak zawsze dowiadywać się czegoś więcej. Przynajmniej dopóki wyciągnięta dłoń nie spotkała się z ogniem. Widziała, że poczuł się nieswojo, dlatego tez odruchowo odsunęła się nieco. Może i koncept przestrzeni osobistej był dla niej dość obcy, widziała jednak kiedy kto czuje się niekomfortowo.
- Hm…tak jak teraz? – Zmarszczyła lekko brwi. Dłoń lekko przesunęła w to miejsce, w które wskazał, chociaż zbyt silnym chwytem, koniec wedle polecenia opierając na prawym ramieniu. Stała tak chwilę, marszcząc brwi, nie do końca rozumiejąc co chciał powiedzieć. – Jak to odskakuje? – Przechyliła lekko głowę, spoglądając jeszcze na jej tymczasowego „instruktora”. Że co niby robiła, brała w długą i leciała?
- I tylko tyle? – Znowu spojrzała przed siebie, tym razem na nowo kierując spojrzenie w stronę lasu. – Czy to sprawia, że czujesz się…bezpieczniej? – Nie wiedziała nawet, czy to dobre słowo i wrażenie. Ale tego musiała się już dowiedzieć od niego.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Tereny wokół Doliny Godryka
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka