Wydarzenia


Ekipa forum
Lynmouth
AutorWiadomość
Lynmouth [odnośnik]17.02.21 0:10
First topic message reminder :

Lynmouth

Lynmouth to wioska w hrabstwie Devon w Anglii. Wioska leży u zbiegu rzek West Lyn i East Lyn. Na wschód od wsi znajduje się półwysep Foreland Point - najdalej na północ wysunięty przylądek na wybrzeżu Devon i Exmoor. Wybrzeże klifowe wznosi się w najwyższym punkcie na 89 metrów. W 1952 wioskę dotknęła powódź, nieliczni mugole zamieszkujący wioskę uważają, że odpowiedzialna jest za to burza której towarzyszyła ulewa - prawdą jest że te miały miejsce tego dnia, jednak finalnie całość wydarzenia spowodowana była źle rzuconym rzuconym zaklęciem w którego wyniku zginęły 34 osoby. Co roku w nocy z 15 na 16 sierpnia mieszkańcy zbierają się, by w ognisku złożyć dary dla pogody, chcąc ułaskawić ją i prosić, by więcej nie doświadczyła ich w taki sposób. Przeważająca część czarodziejów odnajduje w dorocznych spotkaniach przestrogę, by nie eksperymentować z zaklęciami, nie posiadając ku temu odpowiednich predyspozycji. W połowie roku 1957 mugole zostali przesiedleni do znajdujących się niedaleko wiosek. A Lynmouth stało się całkowicie czarodziejską wioską.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Lynmouth - Page 7 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Lynmouth [odnośnik]12.03.22 22:29
Uważałam, że powinnam - wziąć i sprawdzić jak się sprawy miały w innych miejscach. Ostatecznie skoro ja ich wszystkich poprosiłam o pomoc, ja też powinnam sprawdzić czy wszystko idzie w porządku takim, jak iść powinno. Gdyby coś się walić zaczęło, to też ja się tym powinnam zająć. Tak mi się przynajmniej wydawało. Po krótkiej rozmowie z panią Lande weszłam więc do namiotu rozglądając się wokół podchodząc bliżej Castora i Olliego posyłając uśmiech Virginii.
- Tak, jest wam wdzięczna. - odpowiedziałam Castorowi unosząc usta w uśmiechu. Splotłam dłonie przed sobą. - Cieszy mnie, że zaufała mi na tyle, by wyznać to, co ją trapi. - podzieliłam się tym jeszcze, bo naprawdę ta myśl ogrzewała moje serce. Dzięki jej odwadze, mogliśmy zorganizować działania. Byłam pewna, że kuzyn Elroy się wszystkim odpowiednio zajmie. A my tutaj, chociaż trochę pomożemy wlać w serca ludzi nadzieję i wiarę w to, że dobro zawsze do człowieka wraca i nie należy z niej rezygnować. - Jestem wam wdzięczna, naprawdę. Sama nie osiągnęłabym niczego. - to też było prawdą i to też było ważne. Zgoda budowała, uczono mnie tego od małego. A wspólne działanie dodatkowo spajało. Wspólne działanie, wspólny cel - to wszystko było znaczące i ważne.
Przygotowałam się do z czym mogłabym pomóc, jednak zanim którykolwiek zdołał mi odpowiedzieć do namiotu weszła trójka mężczyzn.
- Oh, tak, jasne. - odpowiedziałam Olliemu, ruszając do przodu i dopiero teraz uświadamiając sobie, że znam najstarszego człowieka. - Wuja Ben? - zaryzykowałam przekrzywiając głowę trochę. - Niech panowie usiądą tutaj, moi przyjaciele zaraz pomogą. - przeniosłam wzrok od złamanej ręki, do nosa który też nie wyglądał najlepiej.
- Nela, Dim pisał o działaniu, nie sądziłem, że będę musiał wam zawrócić głowę. - westchnął tłumacząc się i pocierając kark. Dwójka mężczyzn zajęła wskazane miejsca. - Pomyśleć, że tak sami siebie urządzą. - mruknął jeszcze. - Zostawię ich pod waszą opieką. - dodał chwilę później znikając poza namiotem. Wuja Ben miał zająć się zapewnieniem ciepła przy posiłku. Posiadał duże metalowe kosze w których można było rozpalić ogniska i które zgodził się dostarczyć, żeby nikt nie marznie na mrozie.
- Oczywiście. - zgodziłam się podchodząc do niego z uśmiechem, zabierając się do tej stabilizacji tak jak widziałam już wcześniej. - Proszę jej nie nadwyrężać przez jakiś czas. - poleciłam jeszcze kiedy skończyłam to co miałam. Głos Castora mnie już przywołał. Podeszłam bliżej, ujmując mężczyznę pod brodę, żeby obejrzeć nos. - Też nie dostrzegam przesunięcia. - zgodziłam się z Castorem unosząc różdżkę. - Fractura Texta- wypowiedziałam pewnie, po tym jak różdżkę do nasa mężczyzny przytknęłam. Głuchy dźwięk rozszedł się informując o skuteczności zaklęcia. Mężczyzna syknął poczuwszy ból. Uniosłam rękę dotykając czubek. - W porządku będzie. - zadecydowałam cofając się o krok. - Wracam do Paprotki, na dwunasta podejdźcie na plac to już zaraz prawie, zjemy razem wszyscy z mieszkańcami. Myślę, że kto chciał już do nas zawitał, ale może nie zbierajcie rzeczy wcześniej - tak na wszelki wypadek. - powiedziałam do nich. Posyłając im uśmiech i zmierzając do wyjścia, wiedząc, że poradzą sobie z resztą, tak jak radzili do tej pory. - Widzimy się za chwilę. - dodałam jeszcze wiedząc, że zaraz dołączą do mnie i reszty na zewnątrz.

| ztx3


she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
felix felicis
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t4071-neala-weasley https://www.morsmordre.net/t4260-victoria-sowa-brena-ale-tez-moja#87876 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f171-ottery-st-catchpole https://www.morsmordre.net/t9744-skrytka-bankowa-nr-1054#295656 https://www.morsmordre.net/t4240-neala-weasley#86909
Re: Lynmouth [odnośnik]22.06.22 16:44
6 kwietnia 1958


I choć wciąż jeszcze czuł nieco zmęczenia po ostatnich wydarzeniach — pierwsze próby udzielenia pomocy powodzianom w epicentrum katastrofy żywiołowej i to jeszcze od rana do wczesnego popołudnia w dzień pełni, następnie wybryk (bo nie mógł myśleć w innych kategoriach o zabawie w kotka i myszkę, którą urządzili sobie z Goshawkiem w Leeds) wieczorem, już po przespaniu całego dnia i próbie zebrania się po pełni — musiał działać dalej. Jego wezwaniem, śpiewem feniksa było bowiem coś równie istotnego, choć mniej dostrzeganego na pierwszy rzut oka w odniesieniu do zbrojnej walki. Jego naturalny zestaw przymiotów pchał go w kierunku bezpośredniej pomocy ludziom, przyniesienia ukojenia, a te istotne było właśnie tutaj, w Devon, które stało się ofiarą powodzi, jakiej chyba nigdy nie widział przez całe swoje życie.
Pierwszy etap, ten — w jego mniemaniu — trudniejszy, postanowił wykonać przy pomocy Yvette. Czarownica o francuskobrzmiącym imieniu i nazwisku prędko zdobyła jego zaufanie i była w ocenie Castora odrobinę bardziej przygotowana na to, co zastać mogą we wciąż pachnącym stęchlizną, rozmoczonymi deskami i błotem mieście.
Ale wciąż łapał się na tym, że myślami uciekał do spokojnego, niemal niewzruszonego spojrzenia pewnego osiadłego w Walii magipsychiatry. Miał względem niego plany, plany poważne, choć wciąż bał się jeszcze wygłosić je wprost, zwerbalizować i puścić w świat. Odkąd usłyszał, że pomagał lordom Derbyshire, pewien ciężar zsunął się z barków blondyna, pozwalając ułożyć sobie tę relację w głowie. Ale nie był głupi, wiedział, że każde powiązanie z nim — Sproutem, członkiem Zakonu Feniksa — stanowiło dla niego zagrożenie. Mógł prowadzić Hectora w słodkiej niewiedzy, wymigiwać się szeregiem przygotowywanych pieczołowicie wymówek, ale choć nie chciał tego przyznać, wiedział, że prędzej czy później Vale miał się domyślić. Był przecież człowiekiem skrajnie inteligentnym, przyzwyczajonym do szukania drugiego albo nawet i trzeciego dna w słowach swych rozmówców, a śmierć nie przychodziła tak często jak do Castora do nikogo, kto nie był w wojnę aktywnie zaangażowany. Nawet jeżeli miał mugolską krew. Odnajdywał komfort w myśli, że kiedyś powie mu wszystko. Uspokoi skołatane nerwy, te na pewno dokuczały magipsychiatrze z każdym kolejnym mogłem umrzeć i myślałem, że to koniec. Wolałby, gdyby Hector dowiedział się o tym wszystkim od niego, nie od kogokolwiek innego i chyba byłby rozgoryczony, gdyby stało się inaczej.
Ale jeszcze nie teraz.
Dziś umówił się z nim w miejscu nieprzypadkowym. Lynmouth również stało się ofiarą powodzi, właściwie to nie dziwiło go to zupełnie, skoro leżało u zbiegu dwóch rzek. Było jednak miejscem zdecydowanie bezpiecznieszym od Exeter i ucierpiało w stopniu mniejszym. Castor był przekonany, że w tym miejscu znajdowali się ludzie potrzebujący ich pomocy. Ich — Zakonu Feniksa — i ich — uzdrowicieli, nawet takich udawanych, jak Sprout. Bał się o Hectora, to oczywiste. Bał się tak, jak boi się ktoś, kto pierwszy raz w życiu odnalazł miłość, coś tak cennego, że każda zadra, każda rysa stanowić będzie zatrzęsienie filarów wszechświata. Wiedział też, że gdy podda się swym lękom, nigdy nie pozwoli na wzrost. I Hectorowi, i sobie. A to niezwykle marne życie.
Gdy tylko usłyszał przy sobie znajomy dźwięk oznajmiający niedaleką teleportację, obejrzał się przez ramię i natychmiast uśmiechnął szeroko. Z nieba wciąż kapał nieprzyjemny, marznący deszcz, ale Castor miał na głowie jedną ze swoich czapek i płaszcz zapięty pod samą szyję. Drgnął, pragnąc podejść do Vale, objąć go mocno na powitanie, może złożyć kilka motylich pocałunków na jego twarzy, ale... Nie byli w bezpieczeństwie zasłoniętych okien i zamkniętych drzwi walijskiego domu. Od najbliższych domostw Lynmouth dzieliło ich ledwie dziesięć metrów, musieli być ostrożni.
— Dobrze cię widzieć, Hectorze — uśmiechnął się, próbując utrzymać profesjonalny ton, choć drżenie kącików ust w rozbawieniu od razu zdradzało jego prawdziwe podejście. Jeżeli Hector sobie poradzi, będzie mógł zabierać go w więcej miejsc, oswajać z tym, co dzieje się w kraju, z pomocą, której potrzebują ludzie... — Paskudny zapach — dodał po chwili, marszcząc lekko nos, jak zawsze, gdy coś mu się niekoniecznie podobało. Magipsychiatra mógł poczuć ledwie wyczuwalną woń wilgoci, która nadchodziła z kierunku domostw, jednakże Castor czuł to zdecydowanie mocniej. — Chodźmy, nie ma czasu do stracenia. Niedawno przeszła tędy powódź, rzeki wezbrały, zalały wszystko — kontynuował, udając, że nie zwraca uwagi na głośne chlapnięcia, które towarzyszyły jego krokom, jednak sprawny obserwator mógł zauważyć, że Castor uważał, by stawiać kroki lżej, próbował jak najbardziej obniżyć hałas, który sobą powodował. — Nie było co prawda tak źle, jak w Exeter, ale trochę ludzi ucierpiało — dodał, zanim zatrzymali się przed pierwszym z domostw. — Dlatego pomyślałem, że mógłbyś mi pomóc. Ale najpierw jeszcze jedna rzecz. Sphaecessatioróżdżka skierowana została na Hectora. Jego mogli pamiętać, niekoniecznie robiło mu to różnicę, Devon pod auspicjami Weasleyów było miejscem raczej bezpiecznym, niż nie. Gdyby znajdowali się gdzieś indziej, pewnie sam potraktowałby siebie tym zaklęciem, lecz teraz liczyło się to, by zapewnić Hectorowi choć delikatną anonimowość i przychylność napotykanych przez nich mieszkańców. Dopiero po wszystkim jeszcze raz się do niego uśmiechnął. Odrobinę łobuzersko, odrobinę dumnie. Wyglądało na to, że jakoś sobie poradzą. — Mogę zapukać, jeżeli się wstydzisz — niski ton drobnej przekomarzanki zwiastował, że pomimo nieprzyjemnych zapachów Castor—Oliver miał dziś wybitnie dobry humor.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Lynmouth [odnośnik]24.06.22 0:21
6.04

Zobaczą się wcześniej niż w środę - przemknęło mu przez myśl, gdy z kiepsko skrywanym entuzjazmem upewnił się, że nie ma na tego dnia zaplanowanych spotkań z pacjentami i prędko zgodził na propozycję Olivera. Potem przemknęło mu przez myśl, że może powinien najpierw pomyśleć o tych poszkodowanych ofiarach, o których mówił blondyn, o powodzi, o ludzkiej tragedii. Zamrugał, uświadamiając sobie, że podobne odruchy empatii nadal przychodzą do niego zbyt powoli - niegdyś zastąpione ciekawością, a teraz najwyraźniej własnym szczęściem. Z drugiej strony, nigdy nie przeżył katastrofy ekologicznej, nie zetknął się z rozszalałym żywiołem. Mógł im współczuć jedynie na poziomie teoretycznym, tragedia wciąż pozostawała dla niego abstrakcją - dopiero miał ją zobaczyć. Przywykł do innego rodzaju bólu niż dobytek życia tracony z dnia na dzień - do tego powolnego, zjadającego od środka dzień po dniu, rok po roku. Najbardziej nagłą tragedią jaką przeżył była śmierć ojca, a w teorii śmierć Beatrice. Obydwie przyjął z zaskoczeniem, emocje przyszły dopiero później. W przypadku Beatrice nie przychodziły wcale.
Mógł dzisiaj czerpać trochę z własnego doświadczenia, ale na szczęście nie potrzebował - już dawno przekonał się, że nie musiał doświadczyć wszystkiego, z czym zmagali się pacjenci, by ich zrozumieć, by im pomóc. Wręcz przeciwnie, lata spędzone na coraz bardziej zaskakujących rozmowach uczyły dystansu.
Tylko wobec jednego pacjenta zabrakło mu dystansu, ale on nie był już jego pacjentem. Był kimś, kto poprosił go o pomoc w uzdrawianiu, o ekspertyzę, którą Hector pragnął odświeżyć. Wiedział, że nie zapomniał niczego z kursu uzdrowicielskiego, niczego nigdy nie zapominał, ale listy od Archibalda nieprzyjemnie zakłuły jego ambicję. Czy odnalazłby się w szpitalu polowym, w którym (jak zasugerował i w co Hector naiwnie uwierzył) działał teraz lord Prewett? Nie wiedział, ale  może zupełnie mimochodem napisze toksykologowi, że pomagał powodzianom - nie tylko za pomocą magipsychiatrii, choć na pewno tkwili w szoku pourazowym.
Zapakował kilka eliksirów, na wszelki wypadek, a potem kilkakrotnie poprawił kołnierz koszuli - tym razem nie najlepszej, którą ubierał w środy, a skromniejszej, odpowiedniej do pracy. Odgarnął z czoła niesforny lok, ale teraz skronie wydawały się nieco bardziej siwe - normalnie mu to nie przeszkadzało, zwłaszcza w pracy wiek dodawał powagi, ale dzisiaj przecież widzi się z Oliverem. Z niezadowoleniem zacisnął usta i z niezadowoleniem obejrzał się w lustrze po ubraniu czarnego płaszczu. Zdawał się odrobinę za luźny w ramionach, od śmierci żony i wybuchu wojny Hector nieco schudł, nie powinno mu to przeszkadzać, Oliver widział go już tak ubranego w Kumbrii, ale wtedy przecież nie wiedział, że go spotka. Z irytacją zanotował w kalendarzu, że powinien oddać płaszcz do krawieckich poprawek, a potem wziął kilka głębokich wdechów, wmawiając sobie, że wcale nie ma tremy i cieni pod oczyma. Ostatnio się nie wysypiał.
Oliver też chyba się nie wysypiał, wyglądał na bardzo zmęczonego - dotarło do Hectora, gdy teleportował się do Lynmouth i stanął przed młodym alchemikiem, ale trudno było się skupić na tej myśli, gdy serce biło zbyt szybko i gdy promienie porannego słońca odbijały się w złotych lokach młodzieńca. Prędko odnalazł jego spojrzenie, nawet nieświadom, że Oliver podzielił się z nim swoim blaskiem - jasne, zwykle zimne oczy Hectora, iskrzyły radośnie nawet gdy próbował powściągnąć zbyt szeroki uśmiech. Nie wiedział nawet, że wygląda zupełnie inaczej niż w marcu, podczas ich pierwszego spotkania - smutek, na który zwrócił wtedy uwagę Oliver, jakoś zniknął.
Melancholia wracała, rzecz jasna (Hector wiedział, że ludzka psychika potrzebuje czasu, że żadne magiczne remedium nie działa natychmiastowo, może nawet miłość nie działa natychmiastowo), zwłaszcza gdy Olivera nie było w pobliżu i Vale zaczynał się o niego martwić. Próbował jednak zachować spokój i odpędzać nachalne myśli o dementorach, a przy Oliverze był zbyt radosny by zdradzać zaniepokojenie. W głębi duszy cieszył się przecież nie tylko z tego, że go zobaczy - ale też wszystkim z tego, że spędzą ten dzień razem, kolejny dzień wykradziony wojnie, bo Hector czuł się jakoś pewniej gdy Oliver był przy nim, nawet pomimo żałosnej i przykrej świadomości, że od niektórych niebezpieczeństw nie byłby w stanie go ochronić, że być może czasem byłby nawet ciężarem. Albo i nie. - miał przecież czystą krew, odpowiednie papiery i gadane, a wczoraj, mimochodem, ćwiczył Commotio na pustym miejscu na ścianie, w którym wisiał kiedyś portret Beatrice. Opanował je do perfekcji z bliska, ale dawno nie rzucał uroków do celu. Może by wypadało.
-Ciebie też, Oliverze. - odpowiedział, starając się nie zatrzymywać wzroku zbyt długo na jego pełnych ustach, na błękitnych w świetle poranka oczach (czasem bywały szare, Hector lubił zgadywać jaki kolor przyjmą w danej chwili, w danym świetle), na niesfornym loku, który pragnąłby odgarnąć mu z czoła. Wsunął dłonie do kieszeni.
-Zapach? - zamrugał. Zaprzątnięty wpatrywaniem się w Olivera, zignorował zupełnie smród stęchlizny, choć przecież go czuł. -Ach, tak. Okropny. - odpowiedział bez przekonania, choć starał się zabrzmieć przekonująco.
Przy nim nic nie było okropne i wszystko było piękne - uświadomił sobie Hector, po raz kolejny próbując zganić się w myśli za to, że zachowuje się jak zakochany nastolatek. Po chwili jednak się poddał i uśmiechnął pod nosem, chciał przecież się tak czuć. A jako nastolatek myślał, że nie potrafi i nigdy nie będzie potrafił.
Rozchylił lekko usta, chyba ze zdziwienia, gdy Oliver skierował na jego różdżkę i wypowiedział inkantację niesłyszaną od czasów Hogwartu. Hector pamiętał doskonale wszystkie podstawowe zaklęcia, teoria zawsze przychodziła mu łatwo - gorzej z praktyką.
-O... - coś ścisnęło go za gardło, gdy przypomniał sobie jak działa Sphaecessatio i uświadomił, że Oliver chyba chce go... chronić? Zamrugał, spoglądając na niego łagodnie, z wdzięcznością, której nie do końca potrafił wyrazić. Cicha troska Olivera była inna niż to, do czego był przyzwyczajony - matka bywała nadopiekuńcza, ale poza nią nie opiekował się nim nikt, samemu uparcie przyjmował rolę starszego brata i odpowiedzialnego męża i ojca, nawet gdy była dusząca. -Dziękuję. - szepnął, kąciki warg znów drżały w ledwo powstrzymywanym uśmiechu. Ten zbladł nagle, gdy Hector uświadomił sobie coś jeszcze.
Że powinien się odwdzięczyć i że pewnie nie umie. Obrona przed czarną magią bywała jego piętą achillesową - tak, jakby coś w jego wnętrzu uniemożliwiało mu sięgnięcie po białą magię.
Wziął głęboki wdech, odwagi. Chociaż spróbuje, choć na policzki wpełzał mu już rumieniec nadchodzącego upokorzenia.
-Czekaj, to ty też... Sphaecessatio. - zaproponował cicho, a zaklęcie wymówił jeszcze ciszej, trochę nieśmiało, choć wyraźnie. Różdżka rozgrzała się pod palcami i...
...zamrugał z niedowierzaniem. -Zadziałało? - upewnił się z bladym uśmiechem, zaskoczony bezbłędnym sukcesem. Nie ćwiczył, przywykł do myśli, że nawet najprostsze zaklęcia musiał rzucać kilka razy, ale... może do czasów szkolnych dorósł.
A może coś w nim nie było już tak złamane, jak dotąd myślał.
Nie okazywał dumy ani ekscytacji równie barwnie jak Oliver, ale mimowolnie uniósł lekko podbródek do góry, w jasnych oczach błysnęła satysfakcja. Ruszył za Oliverem pewniejszym krokiem, wypatrując nieco twardszej ziemi, na której mógłby oprzeć czasem laskę. Prędki uśmiech, gdy Oliver zaoferował, że zacznie - każdy introwertyk potrzebował obok kogoś takiego, ale Hector przez lata oswoił się z własną nieśmiałością.
-Zapukam. - odpowiedział, wznosząc lekko oczy do góry, głos brzmiał ciepło, dziękuję, dziękuję, że jesteś. Wygładził płaszcz i uniósł dłoń. -Ale - ty nas przedstaw. - zastrzegł, bo to Oliver najwyraźniej miał jakiś plan. Hector nie wyszukiwał pacjentów, to oni przychodzili do niego, "dzień dobry, czy potrzebuje pan pomocy uzdrowiciela?" wydawało się mu nieco nienaturalne i niecodzienne, ale podpatrzy jak robi to Oliver i podeprze to własną ekspertyzą oraz manierami. Podchwytywał słowa i zachowania szybko, najwyraźniej zdołał podchwycić nawet Sphaecessatio.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Lynmouth [odnośnik]24.06.22 19:45
Uśmiechnął się, szeroko, jednak powstrzymał się od śmiechu. Śmiech nie przystawał do miejsca takiego jak to, wciąż pogrążonego w zapachu wilgoci (na całe szczęście Castor nie mógł wyczuć zapachu krwi). Ale cieszył się — cieszył się ogromnie z tego spotkania, z tego, że może wreszcie zaobserwować Hectora w pracy, jako obserwator, nie jako pacjent, że zrobią coś dobrego dla lokalnej ludności. Wyborowe towarzystwo było wspaniałym dodatkiem, dodatkiem energetyzującym, do tego stopnia, że Castor prawie przeoczył to nieobecne i nieprzekonane stwierdzenie o zapachu, które wygłosił Vale. Dopiero gdy ono wybrzmiało Sprout zastygł na moment, przypominając sobie, że nie wszyscy (właściwie to nikt, kogo znał, za wyjątkiem Michaela) nie miał tak dobrego powonienia, co on sam. Powód takiego stanu rzeczy był oczywisty, podpowiedzi znajdowały się na lewym barku i prawym boku.
Przełknął z trudem ślinę, ale nie odezwał się. Starał się tylko utrzymać uśmiech na wargach i nie patrzeć na Hectora zbyt długo, by nie wzbudzić niepotrzebnych podejrzeń. Sam pozwolił sobie na wyraz zdziwienia, gdy tym razem różdżka skierowana została na niego, a co więcej — poczuł, że zaklęcie poczęło działać. Prędko uśmiechnął się jednak z dumą i korzystając z ostatnich chwil, w których trakcie nie byli obserwowani, nachylił się nad jego uchem.
— Zapamiętaj to zaklęcie. I rzucaj za każdym razem, gdy wchodzisz w nowe miejsce. W starym właściwie też nie zaszkodzi — poinstruował go szeptem, chociaż w sposób zdecydowanie łagodniejszy względem analogicznych instrukcji słyszanych od Michaela. Zależało mu na bezpieczeństwie ukochanego, musiał sprawić, by zapamiętał jak najwięcej. Nie zawsze będzie w stanie go ochronić... Właściwie to nawet teraz szanse na to były nikłe, ale musieli sobie radzić. — Zadziałało — potwierdził po chwili, odsuwając się od niego, by — zgodnie ze wcześniejszym zaoferowaniem — pozwolić magipsychiatrze zapukać do drzwi.
Gdy te się otworzyły, stanęła w nich niska, korpulentna kobieta o włosach tak siwych, że niemal srebrnych. Prędko wytarła dłonie w półfartuch, który zawiązała sobie na biodrach i wysokim, energicznym głosem zaświergotała.
— Och, panowie już są, jak dobrze! — aż klasnęła w dłonie z entuzjazmu, z których strzepnęła tym samym ostatnie resztki mąki. Przesunęła się w drzwiach, wpuszczając obu mężczyzn do środka. Wyglądało na to, że wnętrze domu nie ucierpiało, a na blacie stojącym w centrum izby stała miska z jakimś rodzajem ciasta wystającym z niej. Nie znawszy się na gotowaniu Vale i Sprout mogli się domyślić, że fakt, że był to żytni chleb mógł im umknąć. — Zakładam, że to pan uzdrowiciel — kontynuowała, przyglądając się Hectorowi uważnie, ale ze wszech miar życzliwie — A to jego asystent — dodała, przenosząc wzrok na blondyna, który uśmiechnął się szeroko i wreszcie dopuszczony do głosu przeszedł do udzielania odpowiedzi.
— Tak, to my. Cieszymy się, że trafiliśmy pod właściwy adres, pani Marion — bo to właśnie Marion Attenberry, czarodziejka mugolskiego pochodzenia miała być dzisiaj ich przewodniczką, wskazać domy najbardziej potrzebujących i przeprowadzić przez Lynmouth suchą stopą.
— Tak, tak, ale panowie dadzą mi jeszcze sekundkę, już kończę i możemy wychodzić! — mówiąc to, wróciła do blatu, gdzie dokończyła obsypywanie ciasta mąką, aby wreszcie przykryć je uszytą prawdopodobnie własnoręcznie ścierką. Po wszystkim umyła ręce, osuszyła je i chwyciła przewieszony przez jedno z krzeseł płaszcz, zarzucając go sobie na ramię. — Dobrze, już jestem gotowa. Najpierw pójdziemy do Skeeterów, im się przyda pomoc najpilniej... Wyobraźcie sobie panowie, że ich dom, ten na skraju rzeki, zupełnie już nie istnieje. Matka z córką zdążyły uciec, ale są strasznie poobijane, mała kuleje, ale ojciec... Ech, szkoda gadać, przestał się odzywać, trzeci dzień już będzie, jak milczy. Ledwo jeść chce — kobieta machnęła ręką ze zrezygnowaniem, kręcąc przy tym głową. Prowadziła ich przez uliczki Lynmouth do jednego z lepiej zachowanych domów. — Zatrzymali się u rodziców Ruth, u Daviesów. To tutaj — powiedziała, wskazując na dom z niebieskimi okiennicami, ledwie kilkanaście kroków od miejsca, w którym się zatrzymali. Sama przysiadła na okolicznej ławce, poprawiając ułożenie swego płaszcza. — Nie kłopoczcie się, panowie, tam i tak już mało miejsca, na co ja komu tam włazić mam. Poczekam tu na panów, nawet jakby miało być długo.
Castor spojrzał tylko na Hectora z miną, która mówiła całkiem sporo o jego niepewności względem tego, co mogą zobaczyć. Lekką ulgę przynosiło mu, że Vale był magipsychiatrą i na pewno udzieli mężczyźnie odpowiedniej pomocy. Poobijanymi matką i córką mógł zająć się osobiście, z tym nie będzie zbyt wielu problemów, a przynajmniej taką miał nadzieję. Kiwnął więc głową na Hectora, ruszając w kierunku domu. Tym razem sam zapukał, a po nieco dłuższym, niż za pierwszym razem okresie oczekiwania, drzwi otworzyła im kolejna staruszka, tym razem wyższa, chuda i wyglądająca na wysuszoną, ale również o miłym wyrazie twarzy. Wyglądając znad ramienia Hectora dostrzegła siedzącą na ławce Marion.
— Dzień dobry, pani Davies jak mniemam — Castor skłonił się przed starszą panią, mając nadzieję, że Hector zrobi to samo. — Pani Marion mówiła, że u pani zatrzymała się rodzina pani córki i że potrzebują pomocy. To doktor Henry, uzdrowiciel ze specjalizacją z magipsychiatrii, ja jestem jego asystentem — ale tylko dzisiaj, dodał w myślach, podsumowując całą tę maskaradę. — Ach, zapomniałbym, na imię mi Oliver. Bardzo miło mi panią poznać.
Na odpowiedź pani Davies nie trzeba było czekać długo.
— Zapraszam, panowie. Panie doktorze — kobieta przepuściła ich w drzwiach, lecz szybko skierowała całą swą uwagę na Hectora, niemal przylepiając się do jego prawego boku. — Jeżeli pan naprawdę jest magipsychiatrą, porozmawia pan z moim zięciem? Nie było go, gdy przyszła fala, trzy dni temu przed obiadem krzyczał, że to wszystko musi być jego wina, nie ma nocy, żeby nie budził nas wszystkich krzykami, ale od czasu tego indycentu przed obiadem w ogóle już nie mówi... Martwimy się o niego, ja, moja córka, wnusia, mój mąż... — mówiła dalej, ciągnąc już Hectora w kierunku jednych z zamkniętych drzwi. Czarodziej mógł domyślić się, że to za nimi przebywa pan Skeeter.
Tymczasem Castor kątem oka zauważył pewne poruszenie na kanapie obok.
— To pan uzdrowiciel, Mia — wesoły, choć słaby ton kobiety dotarł do jego uszu, gdy już absolutnie porzucił próby podsłuchania rozmowy pani Davies z Hectorem. Zamiast tego skierował się ku kanapie, na której siedziała mała, około pięcioletnia dziewczynka, wtulona w swoją mamę.
— Naprawdę umie pan leczyć ludzi? — spytała, wpatrując się w Castora dużymi, zielonymi oczyma. Ten uklęknął przed kanapą, uśmiechając się szeroko. Nie potrzebował wiele czasu, by zobaczyć rozległe siniaki, wciąż bardziej fioletowe niż zielonkawe, które pokrywały ręce i nogi dziewczynki.
— Umiem leczyć ludzi i umiem sprawiać, że takie plamy znikają prędzej niż schnie pranie — odpowiedział dziewczynce, uśmiechając się przy tym konspiracyjnie i posyłając jej rozbawione oczko. Mówiąc o plamach, wskazał różdżką na krwiak kształtujący się na lewym kolanie dziewczynki, po czym przeniósł wzrok na trzymającą ją w objęciach matkę. — Oczywiście, jeżeli mama się zgodzi — dodał po chwili, a gdy ta skinęła głową, wykonał odpowiedni ruch nadgarstkiem i wypowiedział inkantację zaklęcia Episkey Maximai tak, jak przewidywał, krwiak począł znikać jak na zawołanie. Dziewczynka przypatrywała się temu zjawisku szczerze zachwycona, klaszcząc przy tym w dłonie z ekscytacji.
— Jeju, naprawdę pan potrafi! — pisnęła zadowolona, a Castor nie mógł się już powstrzymać i sam zachichotał krótko. Dzieci potrafiły być naprawdę uroczymi odbiorcami. — A... A ten? — spytała, pokazując na siniak, lżejszy już, na prawym łokciu. — Ten też by pan potrafił? — zielone oczy błyszczały z radości i ekscytacji, a Castor... jak to Castor, nie potrafił odmówić.
— Hm... Możemy spróbować — powiedział, przystawiając powoli różdżkę do siniaka, po czym jeszcze raz świst, inkantacja... Episkeyi ten siniak również zaczął znikać. Dziewczynka zaklaskała raz jeszcze w dłonie, a Castor przeniósł na moment są uwagę na jej mamę. — Jak myślisz, może powinniśmy teraz pomóc twojej mamie?


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Lynmouth [odnośnik]01.07.22 6:24
Zastygł w niemalże bliźniaczym do Castora geście, uważnie obserwując swojego towarzysza (partnera w uzdrawianiu, zażyłego przyjaciela, współpracownika w alchemii - smakował w myślach i na języku wiele synonimów, wiedząc, że i tak nigdy ich nie użyje, bo ludzie pytali rzadziej niż można było sobie wyobrazić, bo zwykle wystarczały im słowa proste i oszczędne. Smakował dla siebie, jakby próbując określić kim są dla siebie, a kim dla świata - ale słowa to frustrowały, to wymykały się, każde zdawało się albo na wskroś nieodpowiednie, albo zabawne, żadne prawdziwe. Angielskich słów trochę się wstydził - może dlatego, że słyszał je od Valerie, może dlatego, że czytał je w innych kontekstach, może dlatego, że w jego domu nie okazywano czułości słowami ani inaczej. Wreszcie sięgnął do łaciny, a potem - z pomocą łaciny i Homera - do Greki - eros, filia, rozważał, choć szukał jeszcze innego słowa, tego trzeciego). Słowa, słowa, słowa - wolał od nich obserwację, to, czego słowa nie oddadzą. Nie patrz na niego zbyt nachalnie, wystraszysz go - wciąż łapał się na tej myśli, więc zamrugał, ale i tak nie mógł nie patrzeć, nie próbować zarejestrować najmniejszego nawet gestu. Czytał tak pacjentów, cały czas, nabierając podświadomie przykrego przekonania, że inaczej ludzi nie zrozumie, że inaczej coś mu umknie, coś kluczowego. Może nie powinien obserwować tak uważnie Olivera, ludzie tego nie lubili, ale nie mógł przecież przestać. Wisiało nad nimi fatum tragedii i łez, które wyschły dopiero w połowie marca i o których Hector zapomnieć nie mógł. Oliver wciąż był nierozwiązaną zagadką, najwspanialszą zagadką, a zarazem Vale bał się, że dotknie go nieodpowiednio, że powie coś nieodpowiedniego, nigdy w życiu się tak nie bał, więc musiał się go uczyć i nie mógł przestać. Teraz, na przykład, nauczył się, że Oliver chyba nie lubi zapachu stęchlizny, albo że nie chce o czymś rozmawiać - szybko przełknięta ślina, lekko zastygnięte rysy twarzy, spojrzenie umykające w bok, Hector rozpoznawał już te wskazówki.
Uśmiechnął się uspokajająco, samemu pośpiesznie odwracając wzrok, wcale nie patrzyłem, nie rozmawiajmy o tym.
-Ono sprawia, że... ludzie wydają się nieszkodliwi, prawda? - upewnił się, wyczuwając też, że Oliver chętnie(j) rozmawia o zaklęciach, rozpoznając już ten gorączkowy szept. -Wyglądasz trochę inaczej - ale tak, jak zwykle. Dla mnie. - zmarszczył lekko brwi, usiłując ocenić efekty własnego czaru. Oliver zapewniał, że zadziałał, ale jak to poznać? Jeśli wzbudzało sympatię, to przecież Hector już go kochał, nie wzbudzi większej.
Potem patrzył dalej. Na swobodę i czar, z jakimi Oliver podchodzi do tej kobiety, Attenberry, nie znam tego nazwiska. Nie obracała się zatem w inteligenckich kręgach jego rodziny ani w gronie rodzin, z którymi Vale brali śluby, ale i na taką nie wyglądała. Była zbyt... serdeczna. Oliver też był przy niej serdeczny, a Hector mimowolnie wrócił myślami do początków marca, do swojego gabinetu. Czy gdyby potrafił być równie ciepły, młody pacjent gość krępowałby się mniej? Nie, pewnie nie - przyszedł tam w innym celu i w innym stanie - spróbował sobie zracjonalizować, ale irracjonalna zazdrość o sposób bycia pani Attenberry go nie opuściła. Jego matka nie była taka, siostry też nie, sam nigdy nie u m i a ł.
-Dzień dobry, pani Marion. - uśmiechnął się czarująco i skłonił jej jakby nigdy nic, bo cokolwiek by nie myślał, to doskonale wiedział, jak się zachować przy starszych czarodziejkach. Stanowiły cenny trzon jego klienteli, a jego sposób bycia - elegancja, profesjonalne zachowanie, wciąż młodzieńcza twarz pomimo siwych skroni - w jakiś sposób je urzekał. Znał balans dystansu i serdeczności, który pozwalał na ich oczarowanie, wystarczy grać rolę idealnego zięcia i okraszać ją nutą profesjonalizmu. -Dziękujemy za pani pomoc. - dodał w tym wyćwiczonym tonie, ale może nieco zbyt oficjalnie - pani Attenberry obracała się w innych kręgach niż dobrze urodzone klientki, nieco przesadna grzeczność Hectora wydała się jej czarująco zabawna (co Oliver i Hector mogli od razu wyczytać z jej uśmiechu), a nie miła i normalna.
Zapamiętałby to, ale ona mówiła już dalej - streszczając jakże ciekawe objawy. Nie siniaki, to go nie interesowało, było proste i nudne, ale katatonia nie zdarzała się często.
Spojrzał pytająco na Olivera, wiedziałeś?, w jasnych oczach błysnęły iskry - ciekawości? Entuzjazmu? - a potem Hector wpił w panią Attenberry spojrzenie wręcz chciwe informacji. Każdy pacjent był jak zagadka kryminalna, a oto trafił się ciekawy.
-Myśli pani, że nie chce czy nie może się odzywać? - spróbował uściślić, ale ku jego rozczarowaniu pani Attenberry wzruszyła tylko ramionami.
-A bo ja wiem, kochanieńki? Milczy i już. - odpowiedziała konkretnie pani Marion, a Oliver mógł dostrzec wyraz lekkiego zdziwienia na twarzy nieprzywykłego do podobnego sposobu bycia Hectora. Magipsychiatra uśmiechnął się jednak i równie konkretnie skinął głową, odruchowo wznosząc podbródek w górę. Lubił wyzwania.
Henry. Powstrzymał ochotę, by posłać Oliverowi porozumiewawczy uśmiech i zamiast tego uśmiechnął się promiennie do pani Davies, grając swoją rolę. W pamięci zanotował, że Oliver jest bardzo ostrożny - i że najwyraźniej wie, jak odwiedzać nieznajomych - a potem skupił uwagę na wpatrzonej w niego matronie.
-Oczywiście, że go zbadam. - zapewnił, bo skoro pacjent nie mówił, to porozmawiam wydawało się obietnicą na wyrost. -I tak, naprawdę jestem magipsychiatrą. - Oliver, znający Hectora lepiej, mógłby przysiąc, że w jego głosie zadźwięczała nuta ciepłego rozbawienia - ale dla pani Davies mógł się wydać po prostu uprzejmy, mówiąc z typową dla siebie wyćwiczoną łagodnością. -Opowie mi pani coś więcej, zanim go zobaczę? O objawach, o tym co krzyczy? - poprosił, zniżając głos i to ostatnie, co Oliver mógł usłyszeć zanim przeszli dalej. Pani Davies podjęła temat konspiracyjnym szeptem, korzystając z przykładu Hectora - ale nie udzieliła mu zbyt wielu nowych informacji. Nie wiedziała, gdzie był gdy przyszła fala - podobno w pracy, pracował dużo, nocami też. Potem, gdy wrócił, był trochę nieswój, ale zabrał żonę i dzieci z domu, wybuchł dopiero przed obiadem, gdy byli bezpieczni - pani Davies zupełnie tego nie rozumiała, ale Hector kiwał cierpliwie głową, wiedząc, jak działa adrenalina.
Zapukał do drzwi i wszedł do pokoju sam, choć nie wiedział, czego spodziewać się po panu Skeeterze. Z doświadczenia wiedział, że ludzie, którzy nagle milkną, potrafią równie nagle wybuchnąć. Własnego doświadczenia, każde słowo wyrzutu, które dławił kiedyś przy Beatrice, zmieniało się końcu w kiedyś w pręgę po lasce na czyjejś skórze.
W takich chwilach jak ta, przy poznaniu nieznajomego pacjenta, zazdrościł kolegom z Munga przeszkolenia w defensywie, ale to tylko jeden - milczący - mężczyzna. Może i nie przyszedł do gabinetu o własnych siłach, może i za drzwiami jest starsza kobieta, ale to przecież nie różni się niczym od wizyty domowej.
Na pierwszy rzut oka mężczyzna wyglądał trochę jak w stanie prawie katatonicznym - nie podniósł nawet wzroku na widok Hectora, kiwał się w przód i w tył, patrząc w jeden punkt. Magipsychiatra zauważył jednak ściągnięte brwi, spięte mięśnie, nerwowo wystukiwany nogą rytm. Nie, to nie była całkowita katatonia - pan Skeeter był świadomy, czujny, zamknięty w sobie i niebywale zestresowany.
-Dzień dobry. Nazywam się Henry Runcorn - nie lubił kłamać, ale szanując wolę Olivera, użył nazwiska panieńskiego matki. I tak nikt nie powinien jej skojarzyć z Vale'ami i magipsychiatrią- była zbyt szara, zbyt niewidzialna, zbyt stłamszona przez ojca, by ktokolwiek właściwie ją pamiętał. Odsunięta na bok jak Lata, jak każda niewygodna kobieta w ich rodzinie, to tylko jemu brakowało determinacji by odesłać do domu Beatrice. -Jestem magipsychiatrą - nie odrywał od mężczyzny wzroku, kucając przed jego krzesłem. Lekki nerwowy tik na twarzy, zrozumiał. Był barczysty, przystojny w typowo męski sposób, którego Hector nie lubił, typ, który sam pewnie nie lubi magipsychiatrow. -i uzdrowicielem. - dodał pojednawczo, tik minął, mężczyzna dalej się nie odzywał. -Pańska rodzina - napięte mięśnie, wzrok wbity w podłogę, słowo rodzina mu się nie spodobało -poprosiła, bym panu pomógł. Czy mogę rzucić proste zaklęcie uspokajające? Na rozluźnienie.
Mężczyzna milczał.
Nie protestował, nerwowy rytm nadal wystukiwany nogą.
Hector wyciągnął różdżkę, myśląc o tym, że to jak gra w pokera. Czasem trzeba blefować, nie znając ręki przeciwnika.
Dobrze wyczuć moment.
Powoli, łagodnie, nakierował ją na pacjenta - ale zamiast rzucić czar, odezwał się. Zanim go uspokoi, musi sprawdzić reakcję.
-Ma pan poczucie winy, bo zostawił ich pan tamtej nocy, prawda? - natychmiast porzucił łagodny ton, zimny nacisk, oskarżycielskie brzmienie. Tej roli nie musiał się uczyć, ojciec brzmiał tak całe życie. Słowa były nagłe, ostre, być może niesprawiedliwe - nie obchodziło go to, chciał tylko zbadać trop i uzyskać reakcję, jakąkolwiek. Jeśli oskarżył go niesłusznie - gorączkowe zaprzeczenie. Musiał zbadać, jak mocno zależy mu na rodzinie - i czy to z nimi nie chce rozmawiać.
Gwałtownie poderwana głowa, błysk strachu w ciemnych oczach, Skeeter niemalże zapadł się w fotelu, rozszerzone źrenice, pewnie wzrost ciśnienia.
-Paxo Horribilis. - od razu użył silniejszego zaklęcia, przygotowany na taką ewentualność. Pacjent był zbyt zaskoczony, zbyt przestraszony by zareagować - a Hector z satysfakcją obserwował, jak na blade policzki znów napływa krew, jak oddech się stabilizuje. Rad była też, że refleks go nie zawiódł, że nie wypadł z wprawy - wiedział, że gdyby musiał powtarzać zaklęcie, przeciągnąłby niepotrzebnie stres pacjenta.
-Jak pan... skąd pan... - Skeeter nadal był przestraszony, dodatkowo zirytowany, ale zaklęcie złagodziło obydwie te emocje. Drgnął, dłonią dotknął skroni, skrzywił się. -Zresztą... proszę mnie zostawić, pęka mi głowa. - burknął ze złością. Hector zauważył na jego dłoniach zadrapania i siniaki, możliwe, że powstałe podczas wyciągania kogoś - lub czegoś - z gruzów, ale na twarzy nie miał żadnych obrażeń.
Nie jadł, nie spał, stres. Typowe czynniki dla...
-Czy to migrena? Decephalgo. - znał to zaklęcie doskonale, zbyt często używał go na sobie. Ostatnio migreny minęły, w latach małżeństwa były ciągłe. -Lepiej? - spytał łagodnie, ale z naciskiem. -Episkey. - dodał przy okazji, łatwiejszy czar, kierując różdżkę na zadrapania na dłoniach Skeetera. -Teraz powinien się czuć pan bardziej komfortowo - porozmawiajmy. - mówił już o wiele łagodniej, ale z naciskiem, korzystając z ulgi i zdziwienia na twarzy pacjenta. -Wszystko co mi pan powie zostanie między nami - tylko między nami. To podstawa zawodu magipsychiatry, a pańska rodzina poprosiła by został pan dziś moim pacjentem. Zależy im na panu - bardzo. - wyjaśnił łagodnie Hector, z ciekawości podkreślając ostatnie zdanie. Pękł, gdy zrobili mu obiad - nie wcześniej, nie później.
Skeeter wziął chwiejny oddech i ukrył twarz w dłoniach.
-To nie tak... oni... niech mnie pan zostawi, nie zasługuję. To moja wina, nie wiedziałem... nie było mnie, nie wiedziałem, że gdy będę z nią to nadejdzie tragedia, czyli to moja wina, to kara boska... - jęknął cicho, spokojniej dzięki czarom, ale z rezygnacją.
Hector nie miał pojęcia, co to jest kara boska - nie spotkał czarodziejów, którzy wierzyliby w coś takiego, nawet mugolacy odchodzili raczej od mogolskiej religii i Skeeter musiał zwrócić się do takich metafor w chwili stresu - ale pomimo niewiedzy, cierpliwie pokiwał głową.
-Milczeniem karze pan swoją rodzinę - nie siebie. - przypomniał tylko, profesjonalnie, w gardle dławiąc gorycz. Zerknął w stronę drzwi, zastanawiając się, jak radzi sobie Oliver i mając nadzieję, że może tu zostać jeszcze chwilę. Skeeter ewidentnie tego potrzebował, a jego rodzina potrzebowała dobrych wiadomości.
Nie jest dobrym mężem, ale nie jest nieuleczalnie chory., musi to ubrać w dyplomatyczne słowa.


rzuty


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Lynmouth [odnośnik]03.07.22 21:29
— Jeżeli dobrze je rozumiem, sprawia, że ludzie myślą, że masz dobre zamiary, dopóki ich nie wyprowadzisz z błędu. No i... ciężej jest zapamiętać czyjąś twarz — powiedział ostrożnie, przywołując w pamięci zapamiętane z kart księgi o białej magii definicję i opisy działań zaklęcia. Nie był asem z zakresu białej magii, ale starał się tak naprawdę jak tylko potrafił. Ciężko było nadgonić pewne zaległości, jeszcze gorzej, gdy porównywało się do aurorów, z którymi mieszkało się pod jednym dachem. Ale jedynym środkiem na robienie postępów było właśnie to. Próbowanie, próbowanie aż do skutku. Uśmiechnął się natomiast do Hectora, gdy mówił o tym, co w nim widział. W nim — pod wpływem zaklęcia — w kontraście do tego, jak prezentował się bez. I... według tegoż opisu wszystko zdawało się być takie, jakie powinno.

Pozostawiając panią Davies wraz z Hectorem, skupił się w zupełności na małej Mii i jej mamie. Dziewczynka wydawała się być już zdrowa, siniaki zniknęły pod wpływem zaklęć, ale Castor pamiętał, że miała ona jeszcze kuleć. Ucieszył się wtedy właściwie z tego, że Hector znajdował się w innym pomieszczeniu. Może nie reagował na podobne objawy w innych tak mocno, jak jednak empatycznie nastawiony Sprout, ale myśl o tym, że widok kulejącego dziecka mógłby się magipsychiatrze nieprzyjemnie skojarzyć, a w dziewczynce zakodować widok, że mogłaby również zmagać się z chwilową przecież przypadłością do końca życia. Przez działalność Zakonną Castor miał zresztą wiele okazji do kontaktu z dziećmi — zaskakująco wiele jak na człowieka, który przecież działał w bądź co bądź organizacji terrorystycznej, jak to lubili nazywać ich w gazetach.
— Mia, pani Marion mi mówiła, że możesz mieć problem z chodzeniem — zagadnął dziewczynkę, jednocześnie posyłając jej mamie uspokajające spojrzenie, jeszcze moment, obiecuję. Mia natomiast wyplątała się z objęć matki, powoli zsunęła się na ziemię, ale Castor widział, że staje pewnie jedynie na lewej nodze, a kostka prawej jest wyraźnie zaczerwieniona. Dziewczynka syknęła cicho z bólu, próbując stanąć na niej pełną stopą i wykonać krok, ale później prędko zrezygnowała z tej próby, balansując na jednej nodze. Castor wzniósł się z kucek. — Mogę? — spytał, wyciągając ręce do dziewczynki, która pokiwała prędko głową i sama wyciągnęła ku niemu ramiona. Castor złapał ją ostrożnie pod pachy, po czym podniósł (z pewnym trudem) i usadził na kanapie. — Noga wyprostowana, Mia, zaraz się tym zajmiemy — polecił dziewczynce, uśmiechając się przy tym szeroko. Ostrożnie złapał dwoma palcami za piętę dziewczynki, chcąc unieruchomić nogę na czas zaklęcia.
— To też pan potrafi wyleczyć? — spytała cicho, przekrzywiając głowę w bok, teraz spoglądając na młodego mężczyznę nieco niepewnie. Castor natomiast spojrzał na nią znad osuniętych przez schylenie okularów, lecz wzrok dalej miał ciepły, przyjemny i skrzący radością.
— Słyszałaś kiedyś o feniksie? — spytał konspiracyjnym szeptem, kątem oka spoglądając też na matkę dziewczynki. Pani Marion przysłała ich tutaj nie bez powodu, gdyby nie zaklęcie rzucone przez Hectora Skeeterowie zapamiętaliby jego twarz i powiązania z Zakonem Feniksa, ale teraz musiał improwizować. Dziś nie był na całe szczęście pierwszy raz, w którym opowiadał dziecku bajkę o feniksie. Dziewczynka na całe szczęście pokiwała twierdząco głową, takie obrazki były zapamiętywane prościej niż rozmowy o polityce. — Feniks to taki ognisty ptak. Niesie nadzieję wszędzie tam, gdzie się pojawia, a jego łzy potrafią wyleczyć każdą krzywdę. I ten feniks właśnie przysłał mnie i doktora Henry'ego.
Po tym małym wstępie uśmiechnął się szeroko, różdżka znów została skierowana na dziewczynkę, tym razem na opuchniętą kostkę.
Arcorectewiązka kojącego zaklęcia wydostała się z końca różdżki, a opuchlizna wyraźnie się zmniejszyła. — Musisz teraz trochę uważać, najlepiej nie biegać przez najbliższe trzy dni — nie miał doświadczenia uzdrowicielskiego, ale trzy dni wydawały się być rozsądnym terminem, a mama małej Mii nie wydawała się być zdziwiona jego zaleceniem. Może mógł mieć rację.
— Trzy dni bez biegania? — dziewczynka jęknęła niezadowolona, również spoglądając na mamę, która wzruszyła lekko ramionami i nachyliła się do córki, by pocałować ją w czoło.
— Pan Oliver powiedział, że trzy, to trzy, kochanie — odpowiedziała, po czym wyciągnęła w kierunku Castora swą lewą rękę, wyraźnie stłuczoną, z siniakiem rozlanym w nieregularny kształt. Kształt, który najbardziej przypominał Sproutowi gruszkę z odwróconymi proporcjami. Castor zmarszczył lekko brwi, ale zaraz rozchmurzył się, decydując się jednak na zwykłą wersję Episkey. Siniak nie był tak duży, jak te na Mii, co skłoniło go do myślenia, że prawdopodobnie mała otrzymała więcej uderzeń, albo miała jakieś problemy z krzepliwością krwi. Może powinien do nich wrócić niedługo z porcją eliksiru wzmacniającego?
— Proszę się nie ruszać — poprosił kobietę, chcąc wycelować zaklęcie z całą pewnością siebie. Episkey wypowiedział inkantację, a chwilę później obserwował już (z Mią ciekawsko układającą brodę na jego ramieniu dla lepszego widoku), jak kolejny siniak znikał im sprzed oczu. Gdy wszystko poszło tak, jak miało, posłał jeszcze delikatnie łobuzerski uśmiech w kierunku Mii, przerzucił różdżkę do lewej ręki, prawą zanurzając w wewnętrznej kieszeni swojego płaszcza. Wyciągnął z niej... Pióro feniksa, które kilka dni wcześniej zabrał z cmentarza w Dolinie Godryka, gdy feniks uratował przed dementorem i jego. — Spójrz, Mia. To pióro prawdziwego feniksa. Gdy ktoś o czystym sercu bardzo tego potrzebuje, feniks przylatuje go uratować — opowiadał dalej, ciepłym szeptem, spoglądając to na Mię, to na jej mamę. Cały czas uśmiechał się szeroko, ale też nasłuchiwał, czy z pokoju, przy którym stała pani domu, babcia dziewczynki, nie dochodziły go żadne głosy. Nie było tak, Hector musiał więc radzić sobie świetnie albo wcale, ale miał nadzieję, że... było dobrze.
Chowając pióro do kieszeni, podniósł się z klęczek. Zapiął płaszcz, po czym podszedł do pani Davies.
— Proszę pani, jak doktor skończy, proszę mu powiedzieć, że czekam z panią Marion przed domem — poprosił starszą kobietę ściszonym głosem, po czym ukłonił się przed nią, a zaraz po tym pomachał do siedzących na kanapie matki i córki. Skierował się do wyjścia, a gdy tylko przekroczył próg, przywitała go powstająca z ławeczki pani Marion.
— Bój się Merlina, chłopcze, było aż tak źle? — spytała, łącząc swe dłonie na wysokości ust, lecz nie zauważyła znajdującej się przed nią kałuży. Grunt w Lynmouth wciąż był miękki i śliski, błoto zalegało na uliczkach, a pani Marion... stała się jego kolejną ofiarą, tracąc grunt pod nogami i całkiem spektakularnie (choć wyjątkowo niebezpiecznie zważywszy na jej zaawansowany wiek) tracąc grunt pod nogami i wywracając się na oczach Castora. — Dobry Merlinie... — jęknęła z bólem, a w powietrzu rozległo się jeszcze alarmujące strzyknięcie. Kobiecina zacisnęła mocno zęby, w wyraźnej próbie zduszenia krzyku, ale Sprout nie mógł dłużej czekać.
Podbiegł do kobiety — znacznie wolniej i ostrożniej stawiając nogi po tym, co przed chwilą widział, po czym ukucnął obok. Wyglądało na to, że stłukła sobie lewe biodro.
— Jejku, pani Marion... Może pani wstać? — spytał zaaferowany, próbując unormować oddech. Kobiecina pokręciła początkowo głową przecząco, po czym zalała się łzami.
— Boli... — jęknęła, drżącą dłonią próbując dotknąć bolącego miejsca, ale zaraz syknęła i cofnęła rękę. — Słodka Morgano, czy ja złamałam sobie biodro? — pytanie kobiety napotkało niezręczną ciszę ze strony Castora, który z niepewną miną zerknął na drzwi domu Daviesów. Hector powinien ją zobaczyć, może był magipsychiatrą, ale przynajmniej miał papiery na uzdrowiciela, musiał przecież przejść jakiś kurs i ze złamań!
— Tego... tego nie wiem, ale proszę poczekać... Spróbuję coś zaradzić... — próbował uspokoić kobietę, ale niekoniecznie wiedział, jak powinien się zachować. Na myśl przyszło mu jedno zaklęcie, a Hector mówił, że lepiej było zaczynać od delikatnego, a następnie stopniować. Subsisto Dolorem.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Lynmouth [odnośnik]05.07.22 15:00
Sytuacja w Lynmouth nie rozpieszczała mieszkańców i choć przybycie do miasta uzdrowiciela z asystentem mogło zdawać się być promieniem nadziei dla rannych, pogoda i stan gruntu przypominały o tym, że nie było tego dobrego, co by na gorsze nie wyszło.
Wojna wcale nie wpływała korzystnie na stan zdrowia i możliwości dbania o siebie - również i wiek kobiety w połączeniu z osłabieniem i niedożywieniem panującym przez kryzys ekonomicznym sprawiał, że jej ciało było znacznie bardziej podatne na złamania i uszczerbki na zdrowiu. Paraliżujący ją ból w połączeniu przy niskim upadku przyniósł pani Marion właściwe skojarzanie - szyjka kości udowej rzeczywiście uległa poważnemu złamaniu, które czym prędzej powinien obejrzeć doświadczony uzdrowiciel, którym jednak podający się za Oliviera Castor nie był.
Dobre chęci pomocy rannej i nauki Hectora nakierowały byłego puchona na zaklęcie, które zdawało się być odpowiednim. Rzucone we właściwy sposób powinno kupić odrobinę czasu zanim bardziej doświadczony w dziedzinie uzdrawiania czarodziej zjawi się na miejscu - i wszystko zdawało się działać poprawnie, kiedy z twarzy pani Marion znikał grymas bólu.
Po chwili do uszu Castora dotarł dziwny zgrzyt drewna, który mógł zrzucić na potencjalną wadę drewna - w końcu nie znał się ani na różdżkach, ani nie znał swojej aktualnej lepiej niż tej, na której zaczynał uczyć się magii.
Już po chwili jego samego obalił na ziemię ból w okolicach kości biodrowej. Kobieta zdawała się zupełnie zaskoczona tym, co działo się na jej oczach, kiedy młody czarodziej skulił się w niezrozumiałym dla niego bólu - nie miał problemów ruchowych, czuł że nie był ranny, a jednak ból zaczynał promieniować w jego ciele, odzwierciedlając ten, który odczuwała jeszcze przed chwilą ranna mieszkanka Lynmouth.

Jednorazowa interwencja w związku z wyrzuceniem przez Castora krytycznej porażki.
Zaklęcie użyte na pani Marion odniosło skutek zgodny z jego działaniem w opisie - ból jednak przeszedł na Castora, który w związku z tym przez następne trzy tury otrzymuje 10 obrażeń/tura (psychiczne) w związku z promieniującym bólem.
Próba zniwelowania bólu zaklęciem sprawi, że efekt przejdzie na rzucającego zaklęcie uzdrowiciela.
Przez następną godzinę różdżka Castora odmawia rzucania zaklęć z dziedziny uzdrawiania.
Thomas Doe
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Lynmouth - Page 7 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Lynmouth [odnośnik]31.07.22 2:19
Spróbował zapamiętać wszystko, co Oliver mówił o zaklęciu, z odmętów pamięci wydobywając wspomnienie zajęć w Hogwarcie. Musiał już słyszeć tą inkantację, jako pilny Krukon uważał przecież na wszystkich zajęciach, nawet nielubianej obronie przed czarną magią. Z jakiegoś powodu nie uznał jednak wtedy tego zaklęcia za użyteczne - może dlatego, że w czasach pokoju i z uwagi na własny przywilej wydawało mu się wtedy bezużyteczne?
Korciło go spytać, kiedy i o kogo Oliver nauczył się ostrożności, ale ugryzł się w język. Durne pytanie, był na celowniku władz. Odwzajemnił uprzejmy uśmiech, tłumiąc niepokój, boleśnie świadomy własnego przywileju. Po chwili nie był już jednak Hectorem Vale, a Henrym Runcorn - a choć nazwisko nadal miał czystokrwiste, to nikogo wydawało się to nie obchodzić.

Hectora zaczął za to obchodzić los tej rodziny - tak zaaferowanej stanem zdrowia zięcia-ojca-męża, który kobietom wydawał się ciężko chory i którego zżerały wyrzuty sumienia. Vale doskonale wiedział, że poczucie winy faktycznie potrafi wpędzić ludzi w apatię i nienormalne stany psychiczne, ale chwilowo - nawet bardziej od pacjenta - zajął go los kobiet i dzieci, za które Skeeter przecież odpowiadał. Był młodszy od teściów, którzy go przyjęli, był m ę ż c z y z n ą, w chwili biedy i katastrofy był tutaj potrzebny.
Matka usprawiedliwiała ojca podobnie, jak pani Marion jego. - przemknęło mu przez myśl z nagłą irytacją, ale wciąż spoglądał na pacjenta z łagodnym uśmiechem, nie dając po sobie poznać, że małżeńskie zdrady to jego drażliwy temat. Wbił w Skeetera przenikliwe spojrzenie, jakby oczekując odpowiedzi - a zestresowanym rozmówcom zwykle nie zajmowało zbyt wiele czasu, by pęknąć. Czuli się w obowiązku coś powiedzieć, konwenanse i wstyd trzymały się ludzi zadziwiająco mocno, nawet tych w kryzysie psychicznym - o ile rozchwianie emocjonalne nie było naprawdę głębokie.
-N...nie chcę ich karać, ale nie mogę im spojrzeć w oczy. Zresztą, to nie tak, że nic nie robię. Po prostu... w nocy mam koszmary, jetem niewyspany i... - zaczął Skeeter, najpierw ze wstydem, a potem - chyba rozumiejąc niewypowiedzianą aluzję Hectora - z lekkim oburzeniem.
-Przepiszę panu eliksir słodkiego snu, który pozwoli odzyskać siły. Na tydzień, rozpiszę dawkowanie. Nie więcej, łatwo się od niego uzależnić, nie jest tani - a wam powódź zalała dom -a koszmary ustąpią samoistnie gdy pogodzi się pan z rodziną oraz samym sobą. - zawyrokował Hector konkretnie, o koszmarach mówiąc zresztą z własnego doświadczenia.
-A...ale... zresztą... jak pogodzić, to złamie im serce... - wymamrotał Skeeter.
-Nie musi pan im mówić. W waszej sytuacji to właściwie niewskazane, macie dość stresów. - pokręcił Hector głową, mówiąc powoli, jak do dziecka. -Zadręcza się pan swoimi... błędami, a bezczynność jedynie temu sprzyja - w tym czasie pańska żona i teściowa zastanawiają się, jak żyć dalej, jak odbudować to, co utracone. To pana rola o tym myśleć, a jeśli to pana obecnie przerasta - należy podejść do problemu krok po kroku. Nie myśleć o karze i przeszłości, a o tym, co zrobić dzisiaj i jutro. Dzisiaj, na przykład, wyjdzie pan ze mną do rodziny i się do nich odezwie. - wyjaśniał krok po kroku, planując to za Skeetera. -Jutro wrócę z pierwszą dawką eliksiru, gratis. Resztę będzie musiał pan u mnie zamówić, zalecam też dyskretną terapię. Dwa, trzy spotkania, a pomogę uporać się z poczuciem winy - ale nie dzisiaj. Krok po kroku. - nakreślił harmonogram, reklamując nienachalnie własne usługi. Więcej dawek eliksiru nie zapewni charytatywnie, składniki drożały, ale mógł poświęcić Skeeterowi kilka godzin. Przeczuwał zresztą, że gdy pacjent stanie już na nogi finansowo - to i tak wróci po więcej. Mógł w miarę prędko pomóc mu żyć z poczuciem winy i ocenić efekty traumy, ale problemy Skeetera zdawały się sięgać głębiej - nie zdradził przecież żony bez powodu.
Mężczyzna bezradnie kiwał głową, więc Hector dodał jeszcze miłosiernie, dla zachęty:
-Błędy każdemu się zdarzają. Pytanie, co się z nimi zrobi - a siedzenie w milczeniu ich nie naprawi. - tchnął w słowa przekonanie, ale wcale w nie nie wierzył. Shropshire nie wybaczało błędów.
Ale byli w końcu w Devon.
Porozmawiał jeszcze chwilę ze Skeeterem, ściszonymi głosami. Dowiedział się trochę o jego kochance, mieszkała w Gloucestershire i była zamożniejsza, z przekory ją też zaprosił do siebie, umiejętnie sugerując pacjentowi, że może był narzędziem dla zaspokojenia kobiecej histerii. Skeeter znów trochę zbladł i zaczął mówić o karach (Hector wiedział z doświadczenia, że jedna rozmowa nie pomoże w obsesyjnych myślach, będą musieli do tego wrócić), ale magipsychiatra szybko nakierował jego myśli na tu i teraz.
-Nie ma pan jeszcze żadnych obrażeń? - upewnił się na końcu, a Skeeter niechętnie pokazał mu szereg zadrapań i zabliźnionych nacięć na brzuchu, skutki ewakuacji przy powodzi. Rany były płytkie, wystarczyło wspomóc gojenie.
-Curatio Vulnera. - szepnął Hector, a zaklęcie natychmiast przyniosło mężczyźnie trochę ulgi. -Sprawdzę jeszcze, czy na pewno nie ma pan obrażeń wewnętrznych. - jego żona pewnie będzie się martwić, a i sam Hector wolał wykluczyć, że stan psychiczny jest spowodowany urazem głowy. -Diagno haemo. - magia podpowiedziała mu, że wszystkie organy pacjenta, w tym mózg, funkcjonują prawidłowo.
-Proszę jeszcze obiecać, że zastosuje się pan do moich zaleceń, w razie chęci izolacji spróbuje zamienić chociaż kilka słów z rodziną, i nigdy nie skontaktuje się z tą kobietą. - poprosił jeszcze Hector, a pacjent zgodził się żarliwie. Vale, korzystając z tej żarliwości, przypieczętował jeszcze tą obietnicę krótkim -Luxatio - zwykle nie zniżał się do tego, gdy ufał swoim pacjentom, ale Skeeterowi jakoś nie ufał.
Po kilkunastu minutach (na pewno rozmawiali dłużej niż kwadrans, ale chyba krócej niż pół godziny) wyszli z pokoju, a Hector odruchowo poszukał wzrokiem Olivera. Nie znalazł go, ale szybko zdusił (irracjonalną?) tęsknotę, przyjmując maskę profesjonalizmu - i z uśmiechem obwieścił pani Skeeter oraz jej teściowej, że panu Skeeter nie dolega nic poważnego. Sam zainteresowany przytulił żonę, przepraszając za dni milczenia - a ona, naiwna, ze łzami w oczach zapewniała, że cieszy się, że już mu się poprawiło. Magipsychiatrze rzewnie podziękowano, a gdy rodzina usłyszała, że wróci, obiecali, że jakoś mu się odwdzięczą - Hector kręcił głową, ależ nie trzeba, trzeba sobie pomagać, ale podobnie bezinteresownej empatii dopiero się uczył i w głębi duszy przeczuwał, że zaproszą go na obiad albo coś podobnego. Może spyta Olivera, jak wtedy zareagować, sumienie podpowiadało mu, że akurat od ofiar powodzi nie powinien przyjmować nic zbyt szczodrego.
Wyszedł na zewnątrz, gdzie miał czekać jego asystent z panią Marion - i przystanął, widząc wyraźnie zdziwioną kobietę i dziwnie skulonego Olivera.
-Co się stało? - podpierając się mocniej na lasce, w kilku krokach dopadł do blondyna, nie chcąc niby zdradzać zbytniego zaniepokojenia - ale oczy miał czujne i smutne, jak zwykle.


rzuty


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Lynmouth [odnośnik]08.08.22 18:22
Strzyknięcie drewna nie mogło świadczyć o niczym dobrym. Castor w jednej chwili pobladł zupełnie, przygotowując się nawet na najgorszy ze scenariuszy w postaci złamanej różdżki. Nie po to przecież nie tak dawno wybrał się do samego lorda Ollivander, by sprawić sobie nową różdżkę, by teraz okazało się, że ma nie działać!
Ale niewiele mógł Castor wiedzieć o tym, że jego różdżka w dalszym ciągu działała, nie tak jednak, jakby tego sobie życzył młody alchemik. Wiązka zaklęcia przeciwbólowego faktycznie trafiła do pani Marion, z twarzy kobiety powoli odchodziły oznaki przeżywanego bólu, ale świat — pechowo przypominając sobie o rządzących nim prawach — nie lubił próżni. Summers miał przekonać się o tym na własnej skórze i tak właśnie się stało.
— Ała! — wrzasnął, zaskoczony nie potrafiąc nawet kontrolować swoich reakcji na ból. Wrażenie nie było nawet nieprzyjemne, było po prostu trudne i dolegliwe. Wolną, lewą dłoń odruchowo przycisnął do bolącego miejsca, nie zwracając nawet uwagi, że bolesny impuls ściągnął go na ziemię, że właściwie wpadł w błoto tuż obok staruszki. Czystość ubrania zeszła na dalszy plan, gdy chciało mu się niemal wić z bólu i pewnie doszłoby do tego, gdyby nie fakt, że nieprzyjemne uczucie było tak silne, że zdawało mu się, że nie był w stanie zupełnie się poruszyć, poza skuleniem nóg i przyciśnięciem mocno ręki do własnej kości biodrowej. Dzięki temu przyciśnięciu bowiem wiedział, że w trakcie upadku (wszystko działo się tak szybko, mógłby uwierzyć, że i on złamał sobie biodro, gdyby nie fakt, że to właśnie cierpienie ściągnęło jego ciało na ziemię) nie nadwyrężył sobie niczego. Przez wzgląd na swą mizerną posturę, jego kości były doskonale wyczuwalne nawet przez materiał spodni. Próbował skupić się na tyle na tej jednej sensacji, by wyczuć, czy faktycznie nie naruszył którejś z kości, ale palce nie wyczuły ani niespodziewanego zgrubienia, ani pęknięcia, którego dotknięcie mogłoby spotęgować i tak zaciskającą się na jego organizmie pętlę bólu. Myśli pobiegły w kierunku różdżki i tego złowrogiego dźwięku, który wydała. Czyżby postanowiła się zbuntować, może w jakiś dziwny sposób naruszył jej charakter?
Pomyślałby o tym intensywniej, gdyby nie to, że musiał z całej siły zaciskać zęby, by nie zacząć piszczeć z bólu. Oczy zaszły mu łzami, ale widział, że pani Marion próbuje się podnieść. Zmusił się więc do podniesienia ręki, chcąc zatrzymać staruszkę w jej zamiarach. Przecież to, że nie bolało, nie oznaczało wcale, że przyczyna bólu zniknęła. Wciąż jeszcze musiał ją obejrzeć Hector, Oliver był doskonale świadom, że znajdując się w takim, a nie innym stanie nie będzie mógł pomóc staruszce tak, jak powinien.
— Niech pani... — wydusił z siebie, próbując nabrać oddech. Niestety, łapane przez zaciśnięte zęby hausty powietrza dalekie były od relaksujących, pełnych wdechów. Musiał sobie jakoś radzić. — Się nie rusza... — dodał po chwili, zaciskając palce mocniej na swej różdżce. Tę nakierował na własne biodro, chcąc powtórzyć inkantację wcześniejszego zaklęcia — Subsisto Dolorem — i nic. Pomimo pewności w ruchu i inkantacji, z różdżki nie wydostała się nawet najmniejsza, najsłabsza wiązka zaklęcia. Zniecierpliwiony Oliver spróbował powtórzyć zaklęcie — Subsisto Dolorem — tylko po to, by sytuacja znów się powtórzyła. Różdżka najwyraźniej postanowiła zaprotestować swojemu wykorzystaniu w magii uzdrawiania, co nie stanowiło najlepszej prognozy na kolejne wizyty w domach poszkodowanych mieszkańców Lynmouth.
— Kochanieńki, może ja jednak wstanę i pójdę po doktora... — zaniepokojona widokiem cierpiącego młodego mężczyzny pani Marion miała przecież dobre serce i chęci, jednak Oliver w jednej chwili otworzył szeroko oczy, kiwając energicznie głową na boki. Nie mógł zgodzić się na taki stan rzeczy, chwilowa ulga od bólu sprawiała często, że ludzie przeceniali swoje możliwości, ostatecznie doprowadzając się do jezszcze większego urazu. Na to nie mógł — pani Marion ani sobie — pozwolić.
— N—niech pani tutaj poczeka... — poprosił więc, a kobieta z wyraźnym zawahaniem i ciężkim sercem przystała na jego propozycję, najwyraźniej twierdząc, że będzie bardziej potrzebna tu na miejscu, dotrzymując mu towarzystwa. Oliver mógł w tej chwili jedynie błagać w myślach, żeby Hector pospieszył się z czymkolwiek, czym był teraz zajęty, wyszedł wreszcie z domu państwa Davies i zjawił się obok, gotowy i bardziej przygotowany do pomocy pani Marion bardziej, niż on sam. Był przecież na siebie zły — popełnił jakiś, jeszcze niedookreślony błąd i leżał teraz skulony w błocie. Gdyby taka sytuacja stała się gdzieś na polu walki albo w trakcie ucieczki, byłoby przecież już po nim. Czuł, że policzki czerwienią mu się coraz bardziej i nie miał pojęcia, czy dzieje się tak dlatego, że było mu tak okropnie wstyd, czy może to jego ciało mówiło teraz, jakim dużym wysiłkiem było dla niego wstrzymanie się od płaczu i krzyku z bólu. Prawdopodobnie prawdą było i jedno i drugie.
Nie zauważył zatem, gdy drzwi od domostwa otworzyły się, a Hector pojawił się znów na zewnątrz. Gdzieś na skraju uwagi usłyszał charakterystyczny dźwięk, który wydawała jego laska, ale nie podnosił głowy, niekoniecznie gotów do zaufania sobie, że to przecież prawda, a nie wymysł pragnącego wybawienia własnego umysłu. Dopiero gdy usłyszał pytanie Hectora, spróbował odwrócić głowę w jego kierunku, (wciąż utrzymując — według siebie — dość neutralną mimikę), po czym wskazał brodą na panią Marion.
— Pani ma... chyba... pęknięte biodro... — wysyczał przez zaciśnięte zęby, pociągając przy tym nosem. Na moment szarobłękitne spojrzenie zawiesił w jasnoniebieskich oczach doktora Vale, kierując do niego najpierw prywatną, niemą prośbę zajmij się nią, poradzę sobie, dopiero później dodając więcej szczegółów. — Lewe. Ale już nie boli, tylko... musisz sprawdzić... I zrosnąć... — przez ból zapomniał nawet, że chyba powinien zwracać się do swojego doktora per "panie doktorze"; może pani Marion pomyśli, że byli na tyle zgranymi współpracownikami, że gdzieś w toku współpracy pozwolili sobie przejść na "ty"?
Na pewno staruszka wyglądała na naprawdę zadowoloną nadejściem Hectora. Choć zgodnie z poleceniem od Castora nie ruszała się z miejsca, teraz złożyła obie dłonie jak do modlitwy, wznosząc je do ust.
— Jak dobrze, że pan przyszedł, doktorze Runcorn. Pana asystent próbował mi pomóc i poszło mu dobrze, ale teraz leży biedaczyna i zabronił mi wstać, ja bym po pana już dawno poleciała... — i choć mówiła z lekkim wyrzutem (własnego sumienia, chciała się przecież do czegoś przydać), Hector nie miał problemów z wyczuciem, że kobieta mówiła prawdę. Przyglądała się uzdrowicielowi wyczekująco, powoli przesuwając się na ziemi tak, by raz jeszcze wyeksponować poszkodowaną nogę — Bo ja poślizgnęłam się na błocie, sam doktor widzi i upadłam na to biodro. Oj, Merlin zły być musi na naszą wioskę, że co chwilę jakieś problemy nam zsyła... Ale to nic, to nic, muszę was wziąć, panowie, na obiad do mnie w podzięce. Podjecie sobie, panowie, a pan Oliver odpocznie w tym czasie, co panowie na to? I tak was później dalej poprowadzę, a kto by potrzebował prędkiej pomocy, wie, że to ja was zawołałam...

| na zaklęcia nie rzucam, bo i tak różdżka odmawia posłuszeństwa
żywotność: 162/172


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Lynmouth [odnośnik]12.08.22 2:04
Być może rozpoznałby prędzej na twarzy pani Marion charakterystyczne odprężenie wywołane zaklęciem przeciwbólowym, ale najpierw całą jego uwagę przykuł Oliver - Oliver o opuszczonej głowie, rozpalonych policzkach, rzęsach drżących z emocji i napiętych mięśniach szczęki. Jeśli Hector Vale znał się w życiu na czymś równie dobrze, jak na magipsychiatrii, to był to ból, w każdej postaci. Ból istnienia, ból w skruszonej psychice pacjentów, każdy rodzaj bólu na twarzach kobiet w burdelu, ból przeszywający stale lewą nogę. Znał jego smak, widok, zapach, każdy ogień zbyt dobrze, by Oliver mógł przed nim cokolwiek ukryć - znał i jego samego, od miesiąca obserwując każdy jego gest i tik, tak jakby od tego zależało ich życie.
Bo zależało. Musiał, m u s i a ł wiedzieć wszystko, n i e m ó g ł tracić czujności, uważaj na siebie, Hector, szeptała matka i umarła wkrótce po tym, jak stracił czujność w rodzinnej bibliotece i na ślubnym kobiercu.
Był też ten jeden specyficzny rodzaj bólu, najrzadszy. Gdzieś we własnym mostku - pierwszy raz pojawił się, gdy matce się pogorszyło, wracał zawsze gdy Orestes rozbił sobie kolano i pulsował tępo w łazience gabinetu. Hector poczuł jego szarpnięcie teraz, widząc cierpienie w jasnych oczach Olivera. Mniejsze i inne niż miesiąc temu, to też umiał rozpoznawać, ale zawsze.
-Oliverze. - wydusił tylko, chyba trochę karcąco, chyba bardzo smutno. Pojął prośbę w jego oczach, znał zresztą etykę lekarską, a pani Marion bała się wstać (lub ktoś roztropnie jej tego zabronił) - najpierw pomóc słabszej, starszej kobiecie, potem młodszemu asystentowi, który powinien ocenić stan samego siebie. Tak powinien. Ale nie chciał, choć nie rozumiał tej irracjonalnej, nagłej przekory - ani myśli, że Oliver jest uparty, co jeśli to poważna sprawa?
Nie, nie mogła być a ż t a k poważna, by faktycznie nie mogła poczekać kilku minut, mimo, że serce Hectora rwało się do działania. Rozsądek i doświadczenie podpowiadały mu, że jest przecież wiele etapów bólu, że to dobrze, że Oliver wciąż zaciska szczęki i udaje twardego - gdyby było naprawdę źle, nie byłby przecież w stanie.
W domu, już na spokojnie, zrozumie jeszcze jedną genezę własnego napięcia. Chciałby móc przesunąć dłonią po udzie Olivera - ale naturalnie, a nie z udawanym medycznym chłodem, jak będzie zaraz musiał publicznie, wchodząc w rolę rzeczowego uzdrowiciela. Chciałby móc go przytulić, wyszeptać coś do ucha gdy będzie rzucał zaklęcie przeciwbólowe, może nawet ucałować w czoło - ale te wszystkie gesty będą musiały poczekać aż obydwaj zdejmą nakładane publicznie maski (maski, które dla Hectora, szczęśliwego męża, powinny się przez lata stać drugą skórą, ale nagle zaczęły uwierać), a wtedy moment nie będzie przecież ten sam.
-A powiesz mi, co się stało t o b i e? - zapytał, kulturalnie zwlekając z tym wtrąceniem dopóki Oliver nie skończy mówić, choć miał ochotę się odezwać już przy słowie "musisz." Ton był przesadnie wręcz grzeczny, ale w niebieskich oczach lśniło zmartwienie. Na szczęście, odezwała się pani Marion i spojrzenie Hectora momentalnie złagodniało, gdy oderwał od Olivera wzrok by posłać jej uprzejmy uśmiech.
-Dziękuję za wyjaśnienia, pani Marion. Pokaże mi pani, gdzie na biodro? Muszę dotknąć - mogę? Oliverze, odwróć proszę głowę, dajmy pani trochę prywatności. - skupiony, spoglądał już na Olivera tylko kątem oka. Kontrolnie, wiedział, że i tak nie patrzy, ale chciał przede wszystkim zagwarantować trochę komfortu pacjentce. -Nie boli dzięki zaklęciu, prawda? Zacznie pewnie za kwadrans - używał wszystkich wersji na sobie tak regularnie, by to wiedzieć. Oliver pewnie użył podstawowej, tak jak na nim w sypialni, choć może sięgnął po średnią? -więc potem je ponowię, ale po naszym wyjeździe będzie musiała pani sporo odpoczywać, doślę też mikstury przeciwbólowe. Ale najpierw - uśmiechnął się cieplej, kąciki ust wygięły się w idealnie wyćwiczonym grymasie, potrafił to robić naprawdę dobrze, tak by ciepło prawie sięgało oczu - -muszę zdiagnozować złamanie i je nastawić. Magia nie pomoże mi we wszystkim, będę musiał dotknąć, dobrze? - i tylko lekkie drgnięcie głosu, ledwo słyszalne, mogło dać Oliverowi do myślenia, że słowa "złamana kość" Hector wypowiada z pewnym wysiłkiem, z głębszym niż zwykle smutkiem, może nawet nadwrażliwe wilkołacze nozdrza wychwyciły nutę zapachu strachu.
-Diagno haemo. - kontynuował tymczasem uzdrowiciel, chcąc upewnić się, że upadek nie uszkodził żadnych organów, że złamana jest tylko kość. Magia szybko przyniosła mu pewność, a dłonie -przepraszam, będą zimne - pozwoliły ocenić miejsce złamania - poważnego, ale bez przemieszczenia. Zmarszczył brwi na dłuższą chwilę, zastanawiając się, czy nastawianie nie będzie w tym przypadku ryzykowne - doświadczony uzdrowiciel ze skrzydła w Mungu zajmującego się złamaniami zrobiłby to być może perfekcyjnie, ale Vale znał anatomię na tyle dobrze, by wiedzieć, że minimalny błąd może być jeszcze gorszy po tym, jak przez lata nie leczył złamania biodra (ostatnio sąsiadce, ale gdy Orestes miał dwa lata). Że, w wieku pani Marion, najlepiej będzie po prostu zrosnąć pękniętą kość - nie ograniczy to wszak jej mobilności. -Fractura Texta. - rzucił w końcu, skupiony i cichy. Dotknął jeszcze kontrolnie miejsca, upewnił się, że zaklęcie przeciwbólowe nadal działa.
-Już, ale proszę iść bardzo ostrożnie. Mieszka pani daleko? - upewnił się, pomagając jej wstać. -Z przyjemnością wpadniemy na obiad, dziękujemy. - odpowiedział prędko, za siebie i za Olivera, chcąc jak najprędzej zająć się drugim pacjentem. Leczenia nie pospieszał, small talk - być może, ale pani Marion jego uśmiech i tak powinien zdać się ujmujący.
-Oliverze. Muszę dotknąć. - powiedział cicho, przykucając obok, pani Marion ich słyszała, mówiły więc tylko oczy - przejęte, smutne, przepraszam, że tak długo to trwało. Zmarszczył lekko brwi, nie wyczuwając przez spodnie n i c , ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać, brwi Olivera nadal były ściągnięte, a o żałował każdej sekundy zwłoki, jemu łamało się przecież serce.
-Subsisto Dolorem. - szepnął prędko, nie wkładając w pośpiechu w zaklęcie tak dużej mocy jak zwykle, ale wystarczającą, by stępić ból Olivera. Nie wiedzieli jeszcze, że ból i tak nie wróci - różdżka rozgrzała się nagle, elektryczny impuls przebiegł po dłoni Hectora, ten rozszerzył oczy z wyraźnym zdziwieniem - i zacisnął je równie prędko.
Nie musiał walczyć ze sobą, by stłumić krzyk i nabiegające do oczu łzy - nauczył się przecież tego w dzieciństwie. Zacisnąć oczy, na chwilę, wstrzymać oddech, raz, dwa, trzy, ból nie ustępował, ale podstawa to opanować własny szok, z bólem dało się żyć, nawet gdy rozsadzał mu biodro gorzej niż noga w z ł e dni.
Ścisnął laskę tak kurczowo, aż pobielały mu kłykcie. Nie wiedział, co się dzieje, ale jednego był pewien - nie mógł nic sobie złamać, gdy nieruchomo kucał.
A gdyby znowu coś sobie złamał, wyłby chyba z bezsilności i strachu, nie mógł więc nawet dopuścić do siebie takiej ewentualności.
N i c się nie stało.
-Lepiej? Chodźmy. - podniósł się ciężko, na lasce, nie czekając na Olivera, nie chciał go martwić, choć przecież i on znał wyraz twarzy Hectora, gdy coś go bolało. Dopiero gdy chwiejnie stanął obok pani Marion (- -Pójdę z panią, powoli - powinna pani... uważać, wytyczę... tempo. - to akurat nie było trudne, czuł się jak człowiek ze złamanym biodrem ) - dopiero wtedy jeszcze raz omiótł kontrolnym spojrzeniem Olivera, zapanowawszy nad własnym.
Zobaczył, że już nie boli, a przez mgłę bólu przebiła się radość, drżący, ale prawdziwy uśmiech.
-Opowie nam pani o reszcie potrzebujących? - słowa, słowa, słowa, cudze cierpienie mogło go odciągnąć od własnego. Obiad nagle zdał się doskonałym pomysłem, musiał chwilę odpocząć.


rzuty & tu
leczę 5+7 obrażeń psychicznych Castora (wszystkie)
żywotność: 185/195


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Lynmouth [odnośnik]17.08.22 10:54
Ogniste języki bólu wciąż prześlizgiwały się po kości, zupełnie przecież zdrowej, w sposób, który absolutnie odmawiał wykorzystania praw logiki. Magia jednakże potrafiła wymykać się z tych ram, tak jak teraz, doprowadzając do stanu, w którym Oliver nigdy nie chciał się znaleźć. Zaciskał więc tylko zęby, tak jak kiedyś, próbując nie wyć z bólu; pomyślałby ktoś, że przez te wszystkie razy, gdy śmierć zaglądała mu w oczy, z każdą mijającą pełnią księżyca będzie na ból odporniejszy — właściwie tak było, jednak nigdy nie miał w sobie wystarczająco siły, by ból zupełnie ignorować. Nie był przecież idiotą, który po złamaniu nogi staje właśnie na nią i idzie przed siebie, jak gdyby nigdy nic. Doskonale znał wagę zdrowia, długie i kręte ścieżki powrotu do tegoż. Dlatego też, działając według swych własnych, altruistycznych wartości, musiał najpierw przekierować uwagę Hectora na panią Marion. Znał swojego ukochanego, wiedział, że prędko nie ustąpi, ale tak po prostu musiało być. W terenie nie byli przecież parą, a nawet jeżeli — interes potrzebujących musiał zawsze przeważyć ponad egoistyczne interesy jednostek. Oliver już to wiedział, Hector z kolei miał odebrać kolejną ważną lekcję.
— Jak skończysz — wydusił z siebie z trudem, ale Hector mógł przecież brać to za dobry znak. Normalnie nie odezwałby się ani słowem, albo prędko zmienił temat; teraz natomiast zgadzał się na wyjaśnienia, tylko nie w tej chwili, a potem, gdy oboje będą mieli spokojne sumienia i pani Marion będzie już zaopiekowana. Wtedy będzie czas na wyjaśnienia.
Sama staruszka uśmiechnęła się nieco, słysząc podziękowania za swą krótką odpowiedź. Doktor Runcorn wydawał się jej być niezwykle dobrze wychowanym młodym człowiekiem, dlatego też bardzo prędko mu zaufała. Początkowo przyglądała się mu z cierpliwym wyczekiwaniem, nie rejestrując nawet, że asystent Runcorna odwrócił już głowę, że zanurzony był w swym własnym bólu na tyle, by zagwarantować jej dodatkową prywatność.
— Nie, nie boli. Pana asystent zabrał ten ból w mgnieniu oka — powiedziała spokojnie, nieświadomie podsuwając Hectorowi brakujacy element układanki przy użyciu słowa "zabrał". Staruszka nie była zaznajomiona z magią uzdrawiania, używała słów bardziej dla niej intuicyjnych. — Dobrze, panie doktorze... — dodała jeszcze zupełnie ufnie, w odpowiedzi na wszystkie zalecenia, a także zapraszając niejako Hectora do dalszej części badań. Starcze ciało drgnęło lekko na dotyk zimnych rąk, ale wśród wszystkiego, co pani Marion widziała i czuła w trakcie swojego długiego życia, taki delikatny szok temperaturowy był czymś nawet przyjemnym. Starsze pokolenie potrafiło bardzo szybko dochodzić do siebie i nie grymasić nawet w takich sytuacjach. Zacisnęła lekko zęby, gdy Hector rzucał zaklęcie zrastające kość, ale wcześniejsze zaklęcia przeciwbólowe pozwoliły jej jeszcze na delikatne przeżycie tego zdarzenia. Do tego stopnia, że w pewnym momencie staruszka powstała wreszcie przy asyście Hectora, otrzepała się mocno z brudu, po czym westchnęła głęboko, układając dłonie zaciśnięte w piersi na biodrach.
— Usmażę wam chleba z jajkiem. W ramach podziękowania. — oznajmiła wreszcie, przyglądając się przez ledwie ułamek sekundy temu, co czynił Hector przy Oliverze. Pamiętała bowiem, żeby zapewnić pacjentom odrobinę prywatności, i chciała odwdzięczyć się blondynowi za to, że i on uszanował tę jej. — Pana asystent wygląda, jakby mógł go porwać mocniejszy podmuch wiatru, a i panu się przyda coś zjeść — uśmiechnęła się szerzej, kierując się bardzo powoli w kierunku domu, z którego już nadeszli, pozostawiając na moment Vale i Summersa samego.
Tymczasem gdy Hector przykucnął przy Oliverze i dotknął naruszonej kości, blondyn wypuścił ze swoich ust głośne syknięcie, niemal odbijając się znowu połową ciała o ziemię. Łzy zakręciły się w szarobłękitnych oczach, nie zauważył nawet, gdy Hector przystawił swoją różdżkę do jego biodra; inkantacja, błysk zaklęcia i nagle...
Zupełnie nic. Jak ręką odjął.
Zaskoczony podniósł się do siadu, a jego spojrzenie natychmiast utkwiło w postaci Hectora. Hectora, którego znał przecież tak samo dobrze, jak on znał jego. Zauważył — nie mógł przegapić — grymas bólu, białe knykcie zaciśniętej na lasce ręki i chciałby się rzucić teraz do niego, odebrać mu ból, chwycić policzki w dłonie, jestem obok, jestem, zaraz się tego pozbędziemy... O stokroć wolał przecież cierpieć samemu, jakkolwiek długo miałoby to nie trwać. Wyraz cierpienia malujący się tak jaskrawie na twarzy Vale łamał mu przecież serce. I nie było jego zgody na to, by stan ten trwał tak długo.
— Doktorze... — szepnął więc, a jego głos, przepełniony żalem jak nigdy musiał nieść za sobą wszystkie jego emocje. Podniósł się — jak Hector — z ziemi, po czym skierował na siebie różdżkę, pewien, że i tym razem nie zechce się go posłuchać. Był jednak oblepiony błotem po prawej stronie ciała, a nie lubił być brudny. — Evanesco — a jednak mgiełka zaklęcia wyleciała z jego różdżki, czyszcząc ubranie. Zamrugał kilkukrotnie, wyraźnie zdziwiony, spoglądając na różdżkę i swoją szatę, a im dłużej myślał, tym bardziej składał wszystko w całość. Hector i pani Marion ruszyli do przodu, a serce Summersa podeszło mu do gardła. To było dość nieprawdopodobne, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi skłaniały go do uznania, że jednak odkrył tajemnicę wędrującego bólu biodra. Bo to, że Hector cierpiał, nie pozostawało w wątpliwości.
— To... coś dziwnego stało się z tym zaklęciem — szepnął Hectorowi, gdy zrównał się marszem z nim i starszą panią. — Rzuciłem je tak, jak normalnie, ale różdżka zgrzytnęła i wydaje się, że... Ten ból nie zniknął, ale przeszedł na mnie i ... — zawiesił na moment głos — Teraz na ciebie — dodał po chwili, z trudem przełykając ślinę. Cała postawa Olivera mówiła bowiem, że było mu z tego powodu bardzo głupio i przykro. — Próbowałem sam potraktować się Subsisto Dolorem, ale nic się nie działo. Myślałem, że różdżka mi już zupełnie nie działa, ale Evanesco rzuciłem poprawnie... — kontynuował, marszcząc brwi w zamyśleniu. — Zupełnie tego nie rozumiem...
Wreszcie dotarli do domu pani Marion. Ta zniknęła w kuchni, przygotowując coś, co niektórzy nazwaliby jajkochlebkami, a inni — chlebem w jajku. Oliver pomógł Hectorowi usiąść, samemu zajmując miejsce przy stole obok niego. Gdy już zasiedli, sięgnął pod blat, szukając ręki Hectora, chciał chociaż trochę mu ulżyć, choć nie mógł tego zrobić skutecznie, za pomocą magii i miał z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia.
Tymczasem staruszka wróciła do nich po jakimś czasie z talerzem pełnym gorącego, choć prostego posiłku.
— Tak jak już mówiłam, panie Runcorn. Ze cztery domy od Daviesów mieszka jeszcze Maya z dzieciakami. Dzieciaki od powodzi mają gorączkę, czasami udaje się nam ją zbić, ale wygląda na to, że musiały się czymś przytruć. Nie do końca wiemy czym, bo najbardziej choruje dwójka najstarszych, Stanley i Patricia, a to oni zajmują się maluchami, gdy Maya idzie do pracy. Ale najpierw jedzcie, żebyście w ogóle mieli na to siłę — zachęciła, sama sięgając po jedną kromkę chleba. [bylobrzydkobedzieladnie]


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.


Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 29.08.22 19:54, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Lynmouth [odnośnik]23.08.22 16:59
Obydwoje uczyli się niejako od nowa nie tylko pracy w terenie - z którą Hector swoim zdaniem nie miał przecież regularnie czynienia po zakończeniu kursu, choć regularnie leczył sąsiadów w Walii (czego nie uważał za nic szczególnego, choć ich urazy i choroby wykraczały przecież poza jego zwykłe kompetencje). Oni nie byli jednak nieznajomymi. Oliver uczył się zaś wojny, dłużej niż Hector, ale wciąż był przecież młody.
Przede wszystkim uczyli się jednak uczuć - splątanych, wciąż świeżych, przebijającym się niczym dzikie kwiaty przez łąkę pełną chwastów i cierni i utrwalonych skojarzeń i kompleksów. Jeśli Oliverowi troska kojarzyła się z egoizmem, to Hectorowi z bólem, z niepokojem - nikogo, kogo kochał, nie umiał przecież ochronić. Poza Orestesem, ale gorzkie przeczucie podpowiadało mu, że niezupełnie ochronił go od ciężaru grzechów jego matki.
Zacisnął lekko usta, podświadomie lękając się, że jak skończy to będzie w jakiś sposób za późno - ale rozsądek Olivera i własna ekspertyza podpowiadały mu przecież, że to pani Marion pilniej potrzebuje pomocy. Lata dławienia własnych emocji pozwoliły zaś podejść do niej z łagodnym uśmiechem, wzbudzając jej zaufanie. Niecierpliwość ukrył na tyle skutecznie, że Oliver mógł dostrzec ją dopiero w nerwowym drżeniu dłoni, gdy Hector wreszcie rzucał na niego zaklęcie przeciwbólowe - a potem w nieco szybszym stukaniu laski, gdy stawiał każdy krok niecierpliwie, pragnąc jak najprędzej dojść do domu pani Marion i pozbyć się bólu. Wiedział przecież, jak to zrobić i liczył, że się uda. Zabrał ból, słowa staruszki nasunęły mu to podejrzenie, skutek własnego zaklęcia je potwierdził, a Oliver - już w marszu - ubrał w słowa.
-Spokojnie. - szepnął, chwilowo nie mając siły komentować tej całej sprawy ani się nad nią rozwodzić. Ból biodra stłumił nawet krukońską ciekawość, pozwalając tylko na dwa pragnienia. Pierwsze - by Oliver się już nie martwił, by pozwolił mu cierpieć bez upokorzenia. I drugie - które Hector zdolny był zwerbalizować. -Rzucę na siebie zaklęcie przeciwbólowe w domu, w łazience. Mam wprawę.  - szepnął prędko, by uspokoić Olivera i by pani Marion nie słyszała. Nie był nawet świadom, ile goryczy wybrzmiało w dwóch ostatnich słowach, mam wprawę. Udawanie pogodzonego z własnym kalectwem kosztowało go zawsze sporo wysiłku, a choć nosił tą maskę prawie tak długo, jak żył - to teraz nie miał już chyba siły.
Dom był skromny, o wiele skromniejszy niż te, w których bywał zwykle Hector - ale dziwnie ciepły. Poczuł wyrzuty sumienia, że zjedzą tutaj poczęstunek, co jeśli zjedzą staruszce ostatnie zapasy? Potrzebowali jednak odpoczynku, a on poszukał spojrzenia Olivera - ten wydawał się akceptować to zaproszenie, a Hector, choć był doktorem Runcornem, podążał dzisiaj przecież za młodszym przyjacielem. Obiecał sobie w myślach, że za kilka dni wróci tutaj - już na spokojnie, może sam - i sprawdzi, jak goi się biodro pani Marion, a w miarę możliwości odda jej coś z własnych zapasów eliksiru wzmacniającego.
Gdy poczuł dotyk ciepłej (zawsze był taki ciepły) dłoni Olivera, prawie obejrzał się odruchowo przez ramię - ale Oliver miał ze swojego widok na kuchnię, a szczęk talerzy i długość obrusu utwierdziły Hectora w przekonaniu, że są bezpieczni. Splótł ich palce na krótki moment, szukając spojrzenia Olivera, kiwając lekko głową, z wdzięcznością. Zmarszczka bólu zniknęła na moment z czoła, Vale pojaśniał cały, jak zawsze w takich sytuacjach. Potem cofnął dłoń i przeprosił na moment i Olivera i wciąż pracującą w kuchni gospodynię - ból doskwierał mu dalej, zdawał się nasilać, ale tuż obok była przecież łazienka. Nie był pewien, jak dalej zachowa się kapryśna magia, ale jeśli chciał skutecznie skupić się na kolejnych pacjentach (i poczęstunku) - musiał spróbować. Zsunął spodnie, raz jeszcze dokładnie obmacał własne biodro, ale nie czuł żadnego złamania, żadnego sińca. Blizny i nierówności zaczynały się dopiero na udzie.
-Subsisto Dolorem Maxima. - szepnął, przykładając różdżkę do biodra - a ku jego uldze zaklęcie zadziałało. Ból zniknął, a choć zdawał się jeszcze lekko pulsować pod skórą, to dzięki zaklęciu był znośny - nie rozkojarzy już uzdrowiciela.
Ze szczerym uśmiechem powrócił do jadalni, gdzie komplementował nieznane sobie danie i posłał Oliverowi niemalże radosne spojrzenie (od połowy marca blondyn mógł zacząć się przyzwyczajać do tego, że z melancholijnych oczu Hectora czasem znika smutek, że iskrzą tak, jak nigdy).
-Dziękujemy. Jest pyszne i pozwoli nam nabrać energii do pracy. - odpowiedział staruszce, gdy opowiedziała o dalszych domach. -Jak ma na nazwisko pani Maya? Pójdziemy tam już sami, pani nie powinna dziś nadwyrężać biodra. I pomożemy posprzątać - zerknął znacząco na talerze -a pani niech się położy, dobrze? Gdy wrócimy zejdą już pewnie zaklęcia przeciwbólowe, porozmawiamy wtedy i upewnię się, czy wszystko w porządku. - poprosił, a choć staruszka początkowo oponowała przed pomocą w kuchni, to Hector zabrał się do sprzątania bez dalszych pytań. Rozmawiało się miło, zostawili po sobie czystą kuchnię, w sumie spędzili w domu pani Marion trochę ponad godzinę - słońce wciąż jednak stało wysoko na niebie, mieli czas na dalsze wizyty domowe.
Pani Maya Bott, młoda wdowa (jak wyjaśniła pani Marion, spoglądając na Hectora w sposób, który mu się nie spodobał), otworzyła im drzwi od razu. Oczy miała podpuchnięte, a Vale na pierwszy rzut oka zauważył, że jest niewyspana.
-Dzień dobry. Pani Marion opowiedziała nam, że pani dzieci potrzebują pomocy uzdrowiciela?  Henry Runcorn, a to mój asystent Oliver. - tym razem to Hector, ewidentnie ośmielony wcześniejszym zachowaniem Olivera, przedstawił się pierwszy. Maya kiwnęła głową, w jej otępiałym spojrzeniu nagle pojawił się błysk rozpoznania - Hector nie wiedział czemu, ale Oliver mógł skojarzyć, że pani Marion uprzedziła ją pewnie o ich wizycie.
-Ja... tak się o nie boję, gorączka im nie schodzi... czy zdołają panowie zdiagnozować, czy to coś... poważnego? - odezwała się, słowa przychodziły jej z trudem i dobierała je ostrożnie. Hector wiedział dlaczego - przez myśl przechodziły jej pewnie najgorsze hipotezy, ale musiała się bać, że ziszczą się jeśli wypowie je na głos. Mechanizm typowy dla osób przesądnych i bardzo zestresowanych nawet dla samego Hectora, ilekroć myślał o własnej klątwie lub o potencjalnym nieszczęściu, które mogło zdarzyć się Orestesowi - i zgubny w małżeńskich kłótniach, gdy nie umiał wytłumaczyć Beatrice dlaczego tak martwi go jej nieuwaga przy synu.
-Proszę się nie martwić. Znam się na - pani Marion mówiła, że to podejrzenie zatrucia, ale Hector nie był hipokrytą. Nie mógł powiedzieć, że zna się na zatruciach, jeśli przyjaźnił się ze specjalistą-toksykologiem. Żałował, że nie ma tu Archibalda, ale przecież jest bardzo zajętym nestorem - a g gdyby nie mógł rozwikłać tej zagadki, po prostu do niego napisze. -anatomii. - dokończył prawdomównie i skromnie, póki co nie przyznając się, że najlepiej zna się na ludzkiej psychice i rodzicielskich troskach. Pomimo braku specjalizacji, potrafił leczyć dzieci i to swoim zdaniem bardzo dobrze. Udało mu się nawet z mugolskimi dziećmi w Derbyshire (!!!! musiał jeszcze dojrzeć do myśli, że mugolskie organizmy nie różnią się aż tak bardzo od czarodziejskich, podświadomie zinternalizował przecież niektóre poglądy swojego ojca), ale przede wszystkim dokształcał się nieustannie dla Orestesa, pochłaniając książki o pediatrii i próbując przewidzieć wszystkie wypadki, jakim może ulec jego syn. Na szczęście Orestes był wyjątkowo grzecznym, ostrożnym dzieckiem (przejmując zapewne lekką nerwicę własnego ojca) i rzadko zdarzały mu się wypadki.
-Rozpocznę od magicznej diagnozy. Zaprowadzi nas pani do dzieci? - poprosił, a pani Maya bez zbędnych słów poprowadziła ich do głównej izby.
Dzieci leżały w łóżkach - dziesięciolatka, siedmiolatek, i dwójka młodszych. Na nie Hector nie zwrócił jeszcze uwagi, bo serce momentalnie mu się ścisnęło na widok siedmiolatka.
Miał ciemne włosy, jak Orestes i był w jego wieku.
-Jak macie... mają na imię? - spytał ich matki, przez zaciśnięte gardło. Stanley, Patricia, Melodie, Matt, imiona dwóch najmłodszych były jak na jego gust nieco zbyt podobne, ale szybko przyporządkował je do wieku. -Pani Marion mówiła, że Stanley i Patricia chorują najdłużej, czy to prawda? - upewnił się, a Maya skinęła głową.
-Tak, odkąd zaczęła się powódź, ale nie odnieśli przecież obrażeń, sprawdzałam... Ciągle im niedobrze, wymiotują, dlatego nie ruszają się z łóżka. Młodsze mają mniejszą gorączkę, ale Stanley i Patricia zawsze się nimi opiekowali... - wyznała, z wyraźnym wstydem. Najwyraźniej fakt, że chodziła do pracy zamiast opiekować się całą czwórką, wyraźnie ciążył jej na sumieniu - choć jak widać nie miała innej alternatywy.
Hector rozumiał. Też czuł się koszmarnie, gdy pracował w Londynie i na całe dnie zostawiał Orestesa z Beą. Omiótł matkę uważnym spojrzeniem, zastanawiając się, czy nie będzie potrzebowała pomocy magipsychiatrycznej - niepokoiły go pewne tiki na twarzy, rozbiegane spojrzenie. Na razie priorytetem były jednak dzieci - na początek starsze, poważniej chore.
Ukląkł przy łóżkach, a Oliver słyszał jak mówi coś do dzieci łagodnym szeptem - ciepłym, prędkim, takim jakiego jeszcze u niego nie słyszał. Mark roześmiał się (!) nawet pomimo osłabienia, Hector musiał trafić w coś zabawnego, a potem dwukrotnie rozbrzmiało -Diagno haemo, diagno haemo, gdy Vale kierował różdżkę na Stanleya i Patricię. Rzucił zaklęcie w pełnym skupieniu, z mocą większą niż zwykle - silna magia, połączona z wiedza o anatomii, dały mu niezbitą pewność odnośnie tego, że dzieciom nie jest nic poważnego. J e s z c z e nie, długotrwałe przytrucie z pewnością wpłynęłoby na ich organizmy, ale przybyli tu w porę.
-Mam dobrą wiadomość. Żadne organy wewnętrzne nie są trwale uszkodzone. - podniósł głowę, szukając kontaktu wzrokowego z panią Mayą. -Trzeba się pozbyć gorączki, ale skoro już kilkakrotnie udało się ją zbić i wraca to... - przechylił lekko głowę, wyraźnie się nad czymś zastanawiając, szukając rozwiązania zagadki.
To mogą przytruwać się c a ł y c z a s. - pomyślał, spojrzenie odruchowo pomknęło w stronę okna, zniszczonego krajobrazu.
-Pani Mayo, pokaże pani mojego asystentowi, skąd dzieci zwykle piją wodę? - poprosił, omiatając wzrokiem też młodsze dzieci - Melodie zdawała się czuć na tyle dobrze, by iść z nimi, wyglądała też na szczerą dziewczynkę. -Oliverze, sprawdzisz, czy jest zdatna do picia? - poprosił, alchemik na pewno oceni to od razu - a on będzie mógł zająć się gorączką i objawami dzieciaków.


w poprzedniej turze Hector dostał 10 obrażeń psychicznych i w tej drugie 10 (razem 20)
Subsisto Dolorem Maxima uleczyło 16 obrażeń
żywotność 191/195


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.



Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 29.08.22 19:56, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Lynmouth [odnośnik]26.08.22 13:48
To dziwne uczucie; odkąd w zimnej łazience obnażyli przed sobą pierwsze warstwy swych lęków, Oliver lubił spoglądać na twarz Hectora, lubił jej szukać swoim spojrzeniem, nawet wtedy, gdy nie była szczególnie ekspresywna, gdy Vale zastygał w swych myślach, w analizie przedstawionych mu informacji. Teraz jednak, gdy Oliver wiedział już, czego szukać, drobne rysy bólu na masce noszonej przez Hectora na twarzy były dla młodego alchemika nie do zniesienia. Zacisnął mocno zęby, starał się nie obciążać Vale swoim wzrokiem, smutkiem i troską. Ale nie podobało mu się to, wolałby tego nie widzieć i gdyby mógł cofnąć czas, oponowałby przed rzuconym na siebie zaklęciem, wolałby sam teraz zwijać się z bólu, niż być właściwie przyczyną tego, że Hector musiał odejść od stołu, zniknąć na moment w łazience, by poczuć, choć odrobinę komfortu. Przez cały czas, gdy Hector ratował się zaklęciem znieczulającym, Oliver trzymał zaciśnięte w pięści ręce na własnych kolanach, pod stołem, ze zmarszczonymi w gniewie brwiami, zły przede wszystkim na siebie, bo to on źle rzucił zaklęcie, c o ś zrobił i teraz efekty tego ponosił niewinny człowiek. Jak mógł być tak nieostrożny?
Jego mimika złagodniała dopiero, gdy Hector powrócił, choć i tak wydawało się, że mina asystenta pozostawała markotna. Uśmiechnął się, gdy pani Marion podsunęła im talerz z chlebem w jajku pod nosy, sam chwycił nawet kilka (!) kromek, jedząc je jednakże powoli, może nawet zbyt wolno. Reperował swoje relacje z jedzeniem, a przynajmniej się starał, przełknięty mały gryz za przełkniętym małym gryzem. Przez większość czasu nie odzywał się właściwie wcale, szaroniebieskie spojrzenie mknęło tylko między Hectorem a panią Marion, gdy ci wymieniali się informacjami.
— Bott — odpowiedziała starsza kobieta, wzdychając z wyraźnym smutkiem. Historia Bottów nie należała przecież do najprzyjemniejszych i najszczęśliwszych, ale młoda wdowa starała się, jak tylko umiała, by zapewnić byt swoim dzieciom. Kobieta podniosła spojrzenie na dwójkę jedzących mężczyzn, gdy zaoferowali się (a raczej Hector zaoferował) z pomocą przy sprzątnięciu po posiłku. Kobieta jadła z nimi, dlatego też, pomimo pierwotnych oporów, zgodziła się zarówno na pomoc, jak i pozostanie w domu i odpoczywanie. Oliver po skończonym posiłku zebrał wszystkie talerze, wymownie spoglądając na Hectora, który powinien zastosować się również do własnych rad i odpocząć, po czym zaniosł je do kuchni, a tam, tym razem bez pomocy magii, umył je, po czym wytarł ręce w wiszącą niedaleko czerwoną ściereczkę. Dopiero wtedy, powrócił do stołu, ukłonił się głęboko przed panią Marion.
— Jeszcze raz bardzo dziękujemy za pomoc i poczęstunek. Był przepyszny. Doktorze Runcorn — przeniósł wyczekujące spojrzenie na Hectora, dając mu sygnał do powstania. — Powinniśmy już iść. Niech pani odpoczywa, powinniśmy dotrzeć do pani Mayi o własnych siłach.
Gdy zjawili się pod domem Bottów, Oliver już szykował się do wyjścia przed szereg i zastukania w drzwi, jednakże z przyjemnym zdziwieniem przyjął nagłe ośmielenie Hectora. Posłał mu tylko porozumiewawcze spojrzenie, uśmiechając się ciepło, na zachętę, zarówno do partnera, jak i do kobiety o podpuchniętych oczach. Musiała dużo płakać, zauważył gdzieś na marginesie własnej świadomości, a ta myśl sprawiła, że serce zacisnęło mu się jakoś bardziej boleśnie. Nie lubił takich sytuacji.
— Proszę się nie martwić, doktorowi Runcorn ufam spośród wszystkich uzdrowicieli najbardziej — wtrącił miękko, zawieszając spojrzenie na pani Mayi. Chciał, żeby trochę jego własnej pewności i wiary w to, że Hector nie zrobi dzieciom krzywdy, a co więcej — z owej krzywdy je wyprowadzi — przeszło również na panią Bott, by znalazła także chwilę ukojenia dla siebie.
W milczeniu poszedł za dwójką dorosłych, odnajdując wzrokiem czwórkę leżących w łóżkach dzieci. Był to prawdziwie przykry widok, odkąd bardziej zaangażował się w działania wojenne, wydawał się widywać dzieci na każdym kroku, ale ich krzywda zawsze była dla niego szczególnie bolesna. Przygryzł lekko wnętrze policzka, oczekując na jakikolwiek trop ze strony Hectora. Zakładał, że podtrucie mogło się wiązać ze spadkiem jakości wody, które często następowało w trakcie powodzi, ale równie dobrze za nagłym osłabieniem dzieci mogły stać czynniki genetyczne, jakaś podła wirusówka, albo coś, o czego istnieniu nie miał w ogóle pojęcia.
Uśmiechnął się szerzej, kierując ten grymas do matki dzieci, gdy Hector oznajmił, że narządy wewnętrzne działają tak, jak trzeba. Uśmiechnął się jeszcze wcześniej, na dziecięcy śmiech zaraz po szeptach Hectora, nigdy nie widział go takiego, ale to dobry znak, to znak, że się prawdziwie nadawał. Mali pacjenci byli najbardziej wymagający, ale Hector pomimo swego raczej chłodnego pierwszego wrażenia zdawał się zdobywać ich serca dość szybko.
— Ja... Tak, tak, już... — kobieta była tak zmartwiona stanem dzieci, że potrzebowała chwili, by zrozumieć, że prośba została wystosowana w jej kierunku. Niemniej jednak poprosiła Olivera, by poszedł za nią. Przechodząc przez kuchnię, zatrzymała się przy wielkim garnku z wodą — Nie pozwalam dzieciom pić prosto z beczki, proszę ich zawsze, by przegotowały wodę — zaczęła, a Oliver ponownie przygryzł lekko policzek. Ścianki garnka pokryły się osadem, jasnożółtym nalotem, który nie zwiastował niczego dobrego.
Nie zostali jednak przy garnku zbyt długo. Pani Maya szybkim tempem wyszła na zewnątrz, prowadząc młodego alchemika do stojącej za domem, dużej beczki, obok której ustawione były dwa blaszane wiadra.
— Nie mamy własnej studni, ale nasz sąsiad pozwala nam korzystać ze swojej. Dzieci noszą wodę kilka razy w tygodniu i wlewają ją do tej beczki. Proszę spojrzeć.
Oliver rzeczywiście spojrzał, a to, co zobaczył, jedynie potwierdziło jego przypuszczenia. Woda nosiła w sobie zdecydowanie za dużo osadu. Przegotowana może byłaby zdatna do picia, ale i w to odrobinę wątpił. Przeniósł spojrzenie na panią Mayę, musiała usłyszeć trochę wytłumaczeń.
— Nie jestem uzdrowicielem, jedynie asystentem, ale... — zaczął powoli, prosząc kobietę gestem, aby podeszła do beczki. — Widzi pani? Ta woda jest wyraźnie zanieczyszczona. Prawdopodobnie studnia została zalana wodą powodziową, zanieczyszczając ujęcie. Jeżeli dzieci to piły, struły się prawdopodobnie tym. Ale jest sposób na to, by wodę przygotować do picia, zaraz pani pokażę — mówiąc to, sięgnął po swoją różdżkę. Mógł mieć wyłącznie nadzieję, że tym razem nie odmówi mu posłuszeństwa, jak ponad godzinę temu przy próbie ulżenia sobie w bólu. Decoquniliopowiedział, nakierowując różdżkę na taflę wody w beczce. Na ich oczach brudny osad rozpierzchł się na krawędzie naczynia, mocno je oblepiając i pozostawiając czystą, zdatną do picia wodę. Oliver pozwolił sobie na szerszy uśmiech, po czym zwrócił się jeszcze raz do kobiety — Skończyła pani może owutemy z eliksirów? — zaklęcie oczyszczające wodę nie było szczególnie trudne, ale wiedza z zakresu eliksirów była w tym przypadku kluczowa. Na całe szczęście kobieta pokiwała kilkukrotnie głową, choć wydawała się dalej być w nie swoim świecie.
— Tak... Tak, jeszcze w szkole... — odpowiedziała w lekkim szoku, a Oliver nie mógł już się temu dłużej przyglądać. Podszedł powoli do kobiety, ostrożnie ułożył dłoń na jej ramieniu.
— Proszę oddychać. Wdech... i wydech... — instruował kobietę, samemu oddychając w wyznaczonym przez siebie rytmie. Musiała się uspokoić, inaczej nie będzie w stanie pomóc swym dzieciom. — Zaraz rzucę na panią zaklęcie, które pomoże pani się uspokoić, dobrze? Paxo wiązka zaklęcia nie była tak mocna, jakiej by się spodziewał, jednakże jakaś się pojawiła. I ten impuls, choć nie tak silny, żeby uspokoić skołatane matczyne serce, wystarczył na tyle, by wreszcie w oczach kobiety odbiło się coś innego poza strachem. Klarowność.
— Ja... Bardzo dziękuję, proszę pana. Jakie to było zaklęcie, jeszcze raz? — spytała, już bardziej łagodniej, na co Oliver cofnął się o krok, zapewniając kobiecie potrzebną dlań przestrzeń.
— Decoqunilio — powtórzył, po czym wskazał głową na dom, oferując, by wrócili do środka. — Wystarczy, że oczyści pani beczkę z osadu, później dla spokoju sumienia można też wodę przegotować i powinno wystarczyć. Ale oczywiście proszę poinformować też sąsiada. Jeżeli nie będzie potrafił, da pani znać pani Marion, przybędę jak najszybciej i postaram się sam oczyścić ujęcie — tłumaczył, gdy wracali do domu. Nie zauważył nawet, kiedy raz jeszcze zjawił się w pokoju dziecięcym, ale już wtedy przeprosił skinięciem głowy panią Mayę, by kucnąć wreszcie przy Hectorze i podzielić się szeptem swoimi odkryciami.
— Zanieczyszczone ujęcie wody ze studni. Nic dziwnego, że się pochorowały, wyczyściłem to, co już zostało przyniesione, pani Maya da sobie radę z taką objętością. Ale... Nie rozumiem jednego, czemu bardziej chorują starsze, niż młodsze? — zmarszczył brwi w zamyśleniu. Jeżeli piły to samo, powinny też tak samo chorować.
Jednakże nikt nie powiedział, że tak koniecznie musiało być.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Lynmouth [odnośnik]29.08.22 21:28
Nie cofnąłby czasu, gdyby wiedział, że kapryśna magia przenosi się na pomagającego. Ba, rad był, że wszystko skończyło się właśnie w ten sposób. Przywykł do bólu (a widząc szkliste oczy Olivera pozostawał całkowicie nieświadom, że jego też bardzo boli, co miesiąc), a co ważniejsze wiedział, jak sobie z nim radzić, jakich zaklęć użyć, jak nie wpadać w panikę (choć ta groziła mu przez moment, zanim kontrolnie zbadał własne biodro, bał się złamań). Oliver też znał podstawy pomocy medycznej, zademonstrował to niejednokrotnie, ale Hector doszedł do perfekcji w uśmierzaniu bólu odkąd lord Prewett, ojciec Archibalda, nauczył go pierwszego zaklęcia przeciwbólowego. W wymierzaniu stopnia pomocy, eksperymentując na sobie samym aby zdecydować kiedy wystarczy łagodne zaklęcie, kiedy sięgnąć po silniejsze, a kiedy ból jest po prostu fantomowy i pomoże odpoczynek w fotelu.
Teraz pomogła po prostu chwila w łazience, kilka momentów samotności, by nie zaciskać już zębów i zdjąć z twarzy maskę spokoju, skuteczne zaklęcie. Gdy wrócił do Olivera, czując na sobie jego badawczy wzrok, uśmiechnął się uspokajająco - już naprawdę było dobrze. A jeśli ból wróci, będzie przygotowany - serce ścisnęła mu co prawda niepewność, gdy zaczął się zastanawiać ile goi się złamane biodro, ale był uzdrowicielem, poradzi sobie. Albo poradzi się Yvette, może lecząc złamania stykała się również z magicznymi anomaliami?
Szedł trochę wolniej niż zwykle, ale dotarł do domu Bottów jakby nic, a jego uwagę całkowicie pochłonęły chore dzieci. Gdy został samemu z trójką i przekonał się z ulgą, że poza podtruciem ich organizmy funkcjonują prawidłowo, przybrał na twarz najcieplejszy z uśmiechów i spojrzał badawczo na każdego brzdąca, po kolei.
-Jedliście - lub piliście - ostatnio coś nowego? Grzyby, surowe jedzenie? Gotujecie wodę, tak jak mówi mama? - od strony Patricii i Stanleya popłynęły pośpieszne zapewnienie, że nie, nie, że gotują, a trzyletni Matt był jeszcze za mały by powiedzieć coś sensownego (Hector przyglądał mu się tylko po to, by wychwycić symptomy choroby - Matt zdawał się czuć lepiej niż pozostała dwójka).
Westchnął, zatrzymując wzrok na dłużej na Stanleyu. Ciemnowłosy chłopiec zdawał się być w wieku Orestesa, co łamało Hectorowi serce, a zarazem umykał wzrokiem w podobny sposób jak syn, gdy chciał coś zataić (co zdarzało się niezwykle rzadko, Orestes był naprawdę dobrym dzieckiem).
-Na pewno? Jeśli nie, to właściwie powód do niepokoju. To będzie znaczyło, że wasza choroba jest tajemnicza, że wasza mama bardzo się zmartwi, że gorączki nie da się zbić, i że nie wrócicie prędko do zabawy. - zapytał, nadal ciepło i łagodnie, ale ze stanowczym naciskiem.
-N...nie, t...o nie tak! P...proszę nie mówić mamie, bo się pogniewa... - bąknęła Patricia, wbijając wzrok w podłogę.
-To naprawdę nie tak, m y piliśmy czasem wodę ze studni, bo gotowała się tak dłuuuugo i jesteśmy d u z i, ale o Matta przecież... Mattem i Melodie się opiekujemy, im dawaliśmy tylko przygotowaną, tak jak prosiła mama! - wyznał Mark, odważniej niż siostra, ale drżącym głosem i wyraźnie nie rozumiejąc. Hector zmarszczył lekko brwi, zamyślony - też nie rozumiał jeszcze, dlaczego młodsze dzieci też chorowały, ale zagadka miała się wkrótce wyjaśnić. Na razie musiał pomóc dwójce najstarszych, ewidentnie przytrutych nieprzegotowaną wodą.
-Spowolnię magią działanie zatrucia i poczujecie się lepiej - ale wasze organizmy muszą poradzić z oczyszczeniem się sobie same, więc musicie jeszcze wyleżeć chorobę, dobrze? - wyjaśnił, starając się zrobić to w przystępny dla siedmiolatka i ośmiolatki sposób (choć możliwe, że i tak użył zbyt wiele żargonu - jego własne zaklęcie przeciwbólowe powoli mijało, ból w biodrze odezwał się nagle ponownie, zmuszając Hectora do zaczerpnięcia głębszego wdechu. Jest fantomowy przypomniał sobie, starając się to ignorować). -Vensistero. - zaczął od dziewczynki, rzucając zaklęcie bezbłędnie i z mocą, jakiej rzadko używał. Naprawdę zależało mu, by jak najbardziej ulżyć zarówno jej, jak i jej mamie. -Vensistero. - powtórzył, lecząc Stanleya. Uporczywy ból w biodrze trochę go rozproszył, moc zaklęcia nie była już tak wielka jak w przypadku Patricii, ale i tak się udało. -A teraz, Stanley. - podniósł na chłopca stalowe spojrzenie. -Obiecasz mi, że nigdy nie napijesz się już nieprzegotowanej wody z tej studni i że dopilnujesz, by rodzeństwo tego nie robiło, dobrze? Po powodzi może tam być wiele zanieczyszczeń. A jeśli złamiesz tą obietnicę, na twojej twarzy pojawią się zielone kropki - wtedy mama o wszystkim się dowie i będzie musiała napisać do mnie. - łagodny uśmiech kontrastował ze stanowczością słów i wzroku. Stanley rozważał chwilę tą propozycję. -Inaczej będę musiał powiedzieć jej od razu, a ona pewnie weźmie wolne z pracy, by was pilnować. - dodał Hector, możliwe, że brutalnie (w oczach chłopcach zatlił się strach, mama potrzebowała pracy i i tak była zmęczona, a gdy kiedyś została z nimi jak była chora, to potem pracowała dłużej), ale skutecznie. Nie wyjdzie stąd z myślą, że te dzieci mogą notorycznie chorować z powodu zakażonej wody. Chłopiec obiecał, a Vale przypieczętował to krótkim -Lexisio.
Zaraz potem powrócili Castor i pani Bott, wraz z rozwiązaniem zagadki. Konieczność uzdatniania wody, zanieczyszczenia po powodzi.
-Czasem nawet gotowanie wody nie pomaga całkowicie - ale teraz wasza mama pomoże wam ją oczyszczać. Słuchajcie jej, dobrze? - zwrócił się do dzieci, ale widząc proszące spojrzenie Stanleya nie powiedział nic więcej. Na razie fakt, że łamali zasady może pozostać tajemnicą - zwłaszcza, że Hector rozpoznał w oczach Mayi nieco mglisty wyraz po niedawnym Paxo. Zerknął dwukrotnie na Olivera, najpierw pytająco, potem porozumiewawczo - na znak, że ma odpowiedź na jego pytanie czemu to starsze dzieci bardziej chorowały, ale powie mu później.
-Pozwoli pani na moment? - zapytał pani Bott, podnosząc się z kolan (krótki spazm bólu w biodrze, dłuższy wydech) i przeszedł z nią do kuchni, tak, by dzieci nie słyszały. Tam streścił jej pokrótce, jak dalej dbać o ich zdrowie - zapewniając, że diagnostyka wskazała na silne organizmy, że ulżył nieco w zatruciu, ale że potrzebują czasu - i że gorączka oraz objawy same znikną (wypytał, jak zbijała ją pani Maya i kazał kontynuować dotychczasowe metody - działały, po prostu niezdatna do picia woda zaostrzała je bardziej) gdy dzieci wyleżą chorobę. Pani Bott słuchała gorliwie, choć wydawała się zmartwiona, spojrzenie nadal miała odrobinę rozbiegane - tak jakby Paxo zadziałało jedynie połowicznie.
-Martwi się pani. Pracą? - zauważył Hector, bardzo cicho. Czuł znajome ukłucie sumienia, wiedział jak czuje się pani Bott.
Też się martwiłem. Codziennie, w Londynie, gdy mój syn zostawał z matką. Nie była tak dobrą matką, jak pani. On radził sobie z tymi uczuciami, ale jeśli ona była bliska paniki dzisiaj, jeśli Oliver musiał jej pomagać - to jak było na co dzień?
-T...tak, ja... co, jeśli jestem złą matką, jeśli zostawiam je tu by miały co jeść, ale jeśli beze mnie stanie się im coś złego, ta powódź... ja... od tej powodzi nie mogę spać, a potem w pracy jest jeszcze gorzej, a potem nie mam siły... nie mam siły... - pomimo zaklęcia uspokajającego, emocje targające kobietą od dawna były zbyt intensywne, w jej oczach znów zaszkliły łzy. Prawdopodobnie tylko dzięki Oliverowi nadal trzymała się w ryzach.
-Proszę posłuchać. - w odróżnieniu od Olivera, Hector nie położył dłoni na jej ramionach, splótł je tylko za plecami. Narzędziami pracy było przeszywające spojrzenie i uprzejmy uśmiech i smutek skryty na dnie błękitnych tęczówek. -Nie będzie pani idealna, ale jest pani dobrą matką. Lepszą od wielu, które spotkałem. A pani dzieci... rozmawiałem z nimi chwilę, są odpowiedzialne - prawie -i wspaniale opiekują się młodszym rodzeństwem. Życie nie będzie idealne, ale trzeba robić, co możemy. I priorytetyzować również własny odpoczynek, dobrze? Jeśli pani nie sypia albo nie dojada, nie wytrzyma pani długo - a dzieci potrzebują pani, zdrowej. Zapiszę pani dawkowanie eliksirów słodkiego snu i uspokajającego, jeśli poczuje się pani znowu tak, jak dzisiaj. Oliver wspominał, że potrafi pani uzdatniać wodę, zna się pani trochę na alchemii? Potrafiłaby je pani warzyć sama? - zagaił ostrożnie, a Maya skinęła głową. Uśmiechnął się blado - to dla niej lepsze rozwiązanie, niż gdyby musiała je od nich kupować. -W razie czego proszę się zwrócić do Olivera, a problemy ze snem nie ustępowały... - urwał, nie da się komuś dyplomatycznie zaproponować pomocy magipsychiatrycznej. -...proszę posłuchać, przyjdę tutaj za tydzień, odwiedzić panią Marion i sprawdzić, jak mają się dzieci. Porozmawiamy wtedy, dobrze? Znam się na leczeniu problemów ze snem - i nie tylko. -proszę zapisać ile pani sypia i ile zajmuje pani zaśnięcie, możliwe, że uda mi się pomóc nawet bez eliksirów. - obiecał. Był tak zaaferowany rozmową, a potem pożegnaniem z dziećmi, że nawet nie zauważył, że ból w biodrze znowu został ustać.
Przypomniał sobie dopiero, gdy stali z Oliverem pod domem Bottów.
-Już wszystko dobrze. - blady uśmiech, podchwycone spojrzenie. Prosto w oczy. Oczy Hectora jak zawsze były smutne, ale w nieco inny sposób niż zwykle, zmęczenie też zdawało się jakieś inne. Dobre. -To, jak oni tu żyją... - pokręcił głową, zniżając głos do szeptu. Przez myśl przemknęło mu, że gdyby mieszkali na terenach niepodlegających Sojuszowi, prędzej otrzymaliby pomoc i środki na odbudowę. Przygryzł lekko dolną wargę. -Nie wiem, czy zrobiliśmy wystarczająco, ale to lepsze niż nic, prawda? - westchnął, marszcząc lekko czoło. Pracował z ludźmi podczas wielokrotnych spotkań, nigdy nie lubił pojedynczych interwencji i urwanych psychoterapii. Kiedyś myślał, że właśnie dlatego tak martwił się tym, jak prędko Oliver wyszedł w marcu z jego gabinetu - dopiero potem, nie mogąc odpędzić spod powiek jasnej twarzy młodzieńca, zrozumiał, że chodzi o coś zupełnie innego.
-Wrócę tu jeszcze, sprawdzić co ze Skeeterem i panią Marion. - w oczach zabłysło nieme pytanie, pójdziesz do pani Marion ze mną? Trochę bardzo Hectora onieśmielała. -Pani Bott też zdaje się potrzebować magipsychiatry, ale nigdy się do tego nie przyzna. Uspokoiłeś ją tam, prawda? Będę "zaglądał do dzieci" dopóki nie wyzdrowieją.
Poprawił kołnierz płaszcza, mając irytujące wrażenie, że stoi o kilkanaście centymetrów za daleko od Olivera.
-Do domu...? - szepnął, dziś nie środa, ale mogliby przecież zostać ze sobą... jeszcze chwilę. A Oliver zdawał się jeszcze bardziej zmęczony od niego, mógłby mu pomóc odpocząć.






rzuty
żywotność: 181/195

/zt x 2  :pwease:


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Lynmouth [odnośnik]13.06.24 16:32
24 września - noc

Było koszmarnie.
Nic tego nie zapowiadało - nic nie zapowiadało wszystkiego co dzisiaj się stało. Od samego początku do końca i wraz z chwilą brania kolejnego oddechu, milczącego zbierania się do wyjścia zastanawiałam się jakim cudem wszystko mogło potoczyć się tak fatalnie. Ale trudno było nie przyznać, że jedna zła decyzja pociągała kolejną w skutach nie wiele lepszą właśnie.
Czekałam. Choć nie byłam sama pewna już na co. Wiadomość przyniesiona przez Eve była gorzka. Nie chciał ze mną gadać, na tyle, że wysyłał kogoś innego nie przychodząc samu, ale chwilę później niosła też złość. W końcu byłam gotowa - jako tako - bo przecież, na koniec świata nikt się nie umiał przygotować. I stojąc w oczekiwaniu w dumie próbowałam ukryć niepewność - a może to nie była niepewność, tylko żałość. Coś ścisnęło mnie mocniej, kiedy znajdując się obok nawet na mnie nie spojrzał.
Miotła jest w korytarzu.
Tylko tyle. Więcej nic. Otworzyłam usta, czując cisnące się na nie słowa, ale gardło nie wydało nawet dźwięku. Z braku czasu, czy obawy? Trudno było mi szczerze odpowiedzieć. Dłoń zacisnęła się mocniej na pasku torby kiedy podążyłam za nim. Niech więc tak będzie.
Lot był ponury. Przetykany niczym innym, poza oddechami i świstem powietrza. Mijał w okropnej rozciągłości ale i w posępnym przekonaniu że kończył mi się czas, że to ostatni moment by wszystko wyjaśnić. Czy naprawić? Tego nie potrafiłam określić. Dłonie oplatały go pasie, jak zawsze, choć dziś zdawały się nie takie. Początkowo uniesiona dumnie broda opadła, by finalnie oprzeć czoło o plecy ale nie zamykałam oczu rejestrując skryte w ciemności kształty. Spojrzenie dostrzegło błysk wody przynosząc krótką realizację kilku faktów.
- Zatrzymaj się. - poleciłam odzywając się w końcu, nie ruszając mocniej. Biorąc wdech. - Musisz to zmyć. - dodałam nie precyzując dokładnie co mam na myśli, czy pył w jego włosach, czy zapach wiśniówki, którą na siebie wylał. Nie miałam pojęcia czy zajął się tym wcześniej. Może szukałam powodu, żeby się zatrzymał, bo w końcu zebrałam słowa. Może chciałam to wyjaśnić do końca, zanim zostawimy to takie, gdzieś pośrodku w połowie. Niepewne, niewyjaśnione, nie do końca określone. Potrzebowałam czasu, miałam mętlik w głowie, który musiałam rozpętlić i choć mijał czas nic nie robiło się prostsze, ale wiedziałam, przeczuwałam może, że drzwi mojego domu będą oznaczać koniec.
Czego konkretnie? Nie byłam pewna, jeszcze. Ale jakiś z pewnością miał nadejść.


she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
felix felicis
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t4071-neala-weasley https://www.morsmordre.net/t4260-victoria-sowa-brena-ale-tez-moja#87876 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f171-ottery-st-catchpole https://www.morsmordre.net/t9744-skrytka-bankowa-nr-1054#295656 https://www.morsmordre.net/t4240-neala-weasley#86909

Strona 7 z 8 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Next

Lynmouth
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach