Zewnętrzny basen
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Zewnętrzny basen
Na tyłach Wenus znajdują się letnie ogrody, a w nich kompleks sadzawek, fontann oraz zewnętrznych basenów. Nie są one przeznaczone do kąpieli, jednakowoż, kiedy w restauracji odbywają się zamknięte przyjęcia, damom oraz dżentelmenom, zdarza się tracić głowę po paru lampkach bąbelków. Panowie często zachęcają dziewczęta z obsługi do ożywczej kąpieli i chętnie je nagradzają za odpowiednio niesforne pluski.
Wykonujesz rzut k6:
1 - miałeś pecha poślizgnąć się tuż przy brzegu. Przez niefortunny zbieg okoliczności wpadasz do basenu i dokumentnie moczysz swoje ubranie. Bez obaw - już śpieszy ku tobie służba z naręczem puchatych ręczników, szlafrokiem oraz ofertą gorącego napoju. Jednak jeśli jesteś kobietą, twoją wpadkę skomentuje paru świadków - niewykluczone, że plotka pójdzie w świat
2 - spacerując nieopodal fontann, bawisz się swoją biżuterią - zegarkiem, broszą, pierścionkiem itd. - która przez Twoją nieuwagę ląduje w wodzie. Jeśli chcesz ją odzyskać, musisz poprosić kogoś, by pomógł ci ją wyciągnąć
3 - przechadzając się po ogrodzie, zauważasz złoty błysk odbijający się w wodzie. Podchodzisz bliżej basenu i zauważasz galeona lśniącego tuż przy brzegu. Możesz go wyciągnąć, ale wiąże się to z zamoczeniem rękawa aż do łokcia, który nie da się wysuszyć za pomocą magii (uprawnia do dopisania w skrytce +5 PM)
4 - nachylając się nad fontanną zauważasz, że wyglądasz dziś wyjątkowo atrakcyjnie. Twoje odbicie mruga do ciebie, a ty przez cały dzień czujesz się pewniejszy, niż zwykle, a twoje zaloty odbierane są przychylniej
5 - kiedy spacerujesz nieopodal kompleksu wodnego, elegancko zaczepia cię sługa w srebrnej liberii i informuje, że dziś zamiast wody, sadzawki wypełniono magicznym szampanem. Jeśli chcesz, możesz go skosztować - gwarantuje dobry nastrój do końca dnia
6 - już z daleka widzisz, jak w basenie pluska się kilka dziewcząt - jeśli jesteś mężczyzną, proponują ci, byś do nich dołączył
Lokacja zawiera kości.Wykonujesz rzut k6:
1 - miałeś pecha poślizgnąć się tuż przy brzegu. Przez niefortunny zbieg okoliczności wpadasz do basenu i dokumentnie moczysz swoje ubranie. Bez obaw - już śpieszy ku tobie służba z naręczem puchatych ręczników, szlafrokiem oraz ofertą gorącego napoju. Jednak jeśli jesteś kobietą, twoją wpadkę skomentuje paru świadków - niewykluczone, że plotka pójdzie w świat
2 - spacerując nieopodal fontann, bawisz się swoją biżuterią - zegarkiem, broszą, pierścionkiem itd. - która przez Twoją nieuwagę ląduje w wodzie. Jeśli chcesz ją odzyskać, musisz poprosić kogoś, by pomógł ci ją wyciągnąć
3 - przechadzając się po ogrodzie, zauważasz złoty błysk odbijający się w wodzie. Podchodzisz bliżej basenu i zauważasz galeona lśniącego tuż przy brzegu. Możesz go wyciągnąć, ale wiąże się to z zamoczeniem rękawa aż do łokcia, który nie da się wysuszyć za pomocą magii (uprawnia do dopisania w skrytce +5 PM)
4 - nachylając się nad fontanną zauważasz, że wyglądasz dziś wyjątkowo atrakcyjnie. Twoje odbicie mruga do ciebie, a ty przez cały dzień czujesz się pewniejszy, niż zwykle, a twoje zaloty odbierane są przychylniej
5 - kiedy spacerujesz nieopodal kompleksu wodnego, elegancko zaczepia cię sługa w srebrnej liberii i informuje, że dziś zamiast wody, sadzawki wypełniono magicznym szampanem. Jeśli chcesz, możesz go skosztować - gwarantuje dobry nastrój do końca dnia
6 - już z daleka widzisz, jak w basenie pluska się kilka dziewcząt - jeśli jesteś mężczyzną, proponują ci, byś do nich dołączył
Nie mógł się nie zgodzić ze słowami Tristana w kontekście eksperymentów na mugolach i ich jakości jako obiektów doświaczalnych. Kiedy spytał o gościnę, uśmiechnął się.
— Kiedy tylko będzie to możliwe. Kontynuując nasze działania zabieram się do gruntownych porządków. Nie mógłbym pozwolić na zakłócanie nam spokoju. Przydrożny bar brzmi całkiem, jak dom, co Macnair? — mruknął, stukając się z nim szklanką. Skinął głową Corneliusowi kiedy ten przyznał, że z chęcią zapozna się z teoriami badaczy. Wiedział, że doskonale spopularyzuje pewne teorie i uczyni je bardziej przyswajalnymi dla czarodziejskiej społeczności. Nie było lepszych dowodów podkreślających wartość ich działań niż nauka. Kiedy wspomniał o profesorze Vane westchnął wyraźnie, ale pokiwał głowom po słowach Tristana.
— Anomalie z pewnością zachęciły profesora do podobnych wniosków. Wszyscy widzieliśmy, co uczyniły. Ale tym właśnie jest anomalia. Odchyleniem od normy. W normalnych warunkach mugole nie byliby w stanie władać magią ani jej z siebie wykrzesać. Nauka ma to do siebie, że jest wolna, a hipotezy muszą mieć podporę w twardych badaniach i dowodach, by stały się tezą. Teorie profesora są teoriami, które pozostaną w świecie baśni tak długo dopóki nie zechce prowadzić eksperymentów na mugolach. Tego potrzebuje do potwierdzenia swych teorii, a tego nigdy nie uczyni — mruknął z drwiącym rozbawieniem. O podobnych pracach i eksperymentach słyszał już dawno temu. Nie było w tym nic odkrywczego ani zaskakującego, był spokojny, a tezy głoszone przez Vane’a nie wzbudzały w nim najmniejszych emocji. Spojrzał na Tristana i uśmiechnął się, wiedząc, że miał racje. Łatwo było wykorzystać ten artykuł do własnych celów. — Naturalnie —odpowiedział Corneliusowi, kiedy podchwycił temat. Kiedy Sallow wspomniał o życzeniach dotyczących gazety, wskazał na niego szklanką z alkoholem z nagłym ożywieniem. — Nigdy nie byłem dobry w sporcie. Zrobisz ze mnie niedocenioną gwiazdę? — spytał zaczepnie, nieco marzycielskim tonem. Nigdy nie lubił quidditcha, ani latania na miotle, a wizje, które go nawiedzały niespodziewanie stanowiły nie lada przeszkodę. Aktywność fizyczna go męczyła i była paskudną stratą czasu, skoro znacznie więcej mógł wynieść z opasłych tomów. — Nic z tych rzeczy — zaprzeczył na pytanie o zajęciach z etyki w Hogwarcie, ale Cornelius już wyręczył go w wyjaśnieniach.— Hogwart dziś jest szkołą, która wymaga bardzo poważnych reform, a Dippet nawet jeśli jest gotów podporządkować się ministerstwu zrobi to na swoich warunkach. Nie wiemy czego naprawdę uczy młodych czarodziejów. Przydałby się wysłannik ministerstwa, który upewniłby się, że wpajane są im odpowiednie wartości. Może to już pora wymienić dyrektora szkoły… Wybrać to, co najlepsze w Durmstrangu, Beauxbatons i wprowadzić nowe zasady. Czas, by Dippet odszedł na zasłużony odpoczynek. Z przyjemnością zająłbym jego gabinet — przyznał z rozbawieniem, z łatwością wyobrażając sobie siebie w takim miejscu. — Mam spore doświadczenie w pracy z dziećmi — dodał, wiedząc, że Rycerze Walpurgii wiedzieli o jego eksperymentach, o których przyznał się przed Czarnym Panem tuż przed wyprawą do podziemi Gringotta. Słysząc o zaręczynach Drew i potwierdzeniu ich przez Belvinę, upił łyk alkoholu i spojrzał z rozbawieniem na towarzysza, kiedy zaprzeczył. A jeszcze szerzej się uśmiechnął kiedy odebrał tacę od kelnera. Korzystając z okazji oddał mu pustą szklankę i wziął następną. Spojrzał na Traversa, kiedy spytał o jego towarzyszkę.
— Panna Lyon. Salome Lyon. Jest dość utalentowaną, młodą pianistką, ale… nie oszukujmy się, słuch mam absolutnie fatalny, nie grą ujmuje. Prawda? — spytał z rozbawieniem, unosząc szklankę do ust. Każdy kto go znał wiedział, że jest artystycznym ignorantem, nie pojmował sztuki w najmniejszym stopniu. Salome była młoda, śliczna, a jej ciało kruche i drobne. — Jej umysł jest chłonny i gotowy przyjąć odpowiednie kierunki. Trudno o tym zapomnień.— Zakończył z uśmieszkiem, powtarzając słowa Tristana. Kobietę taką jak ona dało się ukształtować, był pewien, że nie zdąży nabyć szkodliwych nawyków i spojrzeń. A z nietuzinkową urodą wydawała się odpowiednią kandydatką na towarzyszkę. Jako jego największa ozdoba, ale także być może i przyszła kandydatka na małżonkę.
— Budżetowy zamiennik skrzata to uproszczenie, panie Crabbe. Dzięki wykorzystaniu mugolek — zaznaczam, nie mugoli — wiele rodzin mogłoby na tym skorzystać. Męskie jednostki należy eliminować. Stanowią zagrożenie, nie są nam chyba do niczego potrzebni, a znając życie obdarzeni łaską prędko by nią wzgardzili, zemstą odwdzięczając się za darowanie życia. Czarodziejskie społeczeństwo potrzebuje dziś taniej siły roboczej do odbudowy tego, co zostało zniszczone w trakcie tej wojny. A jeśli jesteśmy od nich lepsi, dlaczego mielibyśmy swoich wykorzystywać do tych najgorszych zadań? Warto dziś pokreślać naszą wyjątkowość i dzielące nas różnice z mugolami. Warto dziś jednać się, by nie dać naszym wrogom satysfakcji i możliwości. Na razie...— Czarodzieje byli różni, gorsi, lepsi, mniej i bardziej zasłużeni a przede wszystkim mniej i bardziej godni magii, którą dzierżyli, ale ich zadaniem było wygrać tę wojnę. Wszyscy pozostali stawali się potencjalnymi wrogami, ale przelewanie czarodziejskiej krwi było bezsensem. Należało stłamsić rebelię jak najszybciej i zająć się istotnym problemem - pozbyciem się mugoli z Wielkiej Brytanii. — Ilu potrzebowalibyśmy legilimentów, by tego dokonać? — spytał Xaviera, ale spojrzał na Corneliusa. — Legilimencja to bardzo potężna umiejętność, mało kto ja potrafi, a jeszcze mniej osób potrafi ją odpowiednio wykorzystać. — Brzydziła go. Za każdym razem, kiedy Czarny Pan ją stosował wzbudzała w nim coraz większy strach, niechęć i obrzydzenie. Nigdy nie pozwoliłby sobie na to, by jakikolwiek inny czarodziej choćby spróbował wyciągnąć różdżkę w jego kierunku by sięgnąć do jego umysłu.— Mugoli jest tak wielu, że cały proces trwałby dość długo, a włożone w to wysiłki można by spożytkować na innych. Na przykład czarodziejów, których krew i geny są nam potrzebne. — Do reprodukcji, do zachowania istnienia. Legilimencja jako tak potężna i doskonała sztuka wydawała mu się stratą czasu na mugolach, ale nie znał się na niej na tyle, by móc to potwierdzić.
Wznosił szklankę za szklanką, kiedy podniosły się toasty. Alkohol nie uderzał go zbyt szybko, praktykował picie ognistej przed snem, bo tylko tak — jeśli nie eliksirem- mógł sobie zapewnić odpoczynek podczas bezsennych nocy. Dziś jednak spore ilości szybko rozrzedzały krew, rozluźniały. Dziś mogli sobie na to pozwolić, dziś nie mogło się nic złego wydarzyć. Mogli odetchnąć, odpocząć, zabawić się należycie. Słysząc propozycje Drew, posłał mu przeciągłe, ostrzegawcze spojrzenie. Naprawdę ten ignorant śmiał drwić z potęgi nauki?
— Obiecuję, że będziesz tego żałował — mruknął, czując jak alkohol zaczyna działać. Ta zniewaga krwi wymaga. Sięgnął po tęgoskóra, chwytając go za nóżkę. Przyjrzał się grzybowi chwilę, po czym zjadł go, spoglądając na Drew wyczekująco. — Dobry — uprzedził, odpowiadając Traversowi. Podziękował Edgarowi, po czym spojrzał po wszystkich zgromadzonych nagląco. — Panowie .
— Kiedy tylko będzie to możliwe. Kontynuując nasze działania zabieram się do gruntownych porządków. Nie mógłbym pozwolić na zakłócanie nam spokoju. Przydrożny bar brzmi całkiem, jak dom, co Macnair? — mruknął, stukając się z nim szklanką. Skinął głową Corneliusowi kiedy ten przyznał, że z chęcią zapozna się z teoriami badaczy. Wiedział, że doskonale spopularyzuje pewne teorie i uczyni je bardziej przyswajalnymi dla czarodziejskiej społeczności. Nie było lepszych dowodów podkreślających wartość ich działań niż nauka. Kiedy wspomniał o profesorze Vane westchnął wyraźnie, ale pokiwał głowom po słowach Tristana.
— Anomalie z pewnością zachęciły profesora do podobnych wniosków. Wszyscy widzieliśmy, co uczyniły. Ale tym właśnie jest anomalia. Odchyleniem od normy. W normalnych warunkach mugole nie byliby w stanie władać magią ani jej z siebie wykrzesać. Nauka ma to do siebie, że jest wolna, a hipotezy muszą mieć podporę w twardych badaniach i dowodach, by stały się tezą. Teorie profesora są teoriami, które pozostaną w świecie baśni tak długo dopóki nie zechce prowadzić eksperymentów na mugolach. Tego potrzebuje do potwierdzenia swych teorii, a tego nigdy nie uczyni — mruknął z drwiącym rozbawieniem. O podobnych pracach i eksperymentach słyszał już dawno temu. Nie było w tym nic odkrywczego ani zaskakującego, był spokojny, a tezy głoszone przez Vane’a nie wzbudzały w nim najmniejszych emocji. Spojrzał na Tristana i uśmiechnął się, wiedząc, że miał racje. Łatwo było wykorzystać ten artykuł do własnych celów. — Naturalnie —odpowiedział Corneliusowi, kiedy podchwycił temat. Kiedy Sallow wspomniał o życzeniach dotyczących gazety, wskazał na niego szklanką z alkoholem z nagłym ożywieniem. — Nigdy nie byłem dobry w sporcie. Zrobisz ze mnie niedocenioną gwiazdę? — spytał zaczepnie, nieco marzycielskim tonem. Nigdy nie lubił quidditcha, ani latania na miotle, a wizje, które go nawiedzały niespodziewanie stanowiły nie lada przeszkodę. Aktywność fizyczna go męczyła i była paskudną stratą czasu, skoro znacznie więcej mógł wynieść z opasłych tomów. — Nic z tych rzeczy — zaprzeczył na pytanie o zajęciach z etyki w Hogwarcie, ale Cornelius już wyręczył go w wyjaśnieniach.— Hogwart dziś jest szkołą, która wymaga bardzo poważnych reform, a Dippet nawet jeśli jest gotów podporządkować się ministerstwu zrobi to na swoich warunkach. Nie wiemy czego naprawdę uczy młodych czarodziejów. Przydałby się wysłannik ministerstwa, który upewniłby się, że wpajane są im odpowiednie wartości. Może to już pora wymienić dyrektora szkoły… Wybrać to, co najlepsze w Durmstrangu, Beauxbatons i wprowadzić nowe zasady. Czas, by Dippet odszedł na zasłużony odpoczynek. Z przyjemnością zająłbym jego gabinet — przyznał z rozbawieniem, z łatwością wyobrażając sobie siebie w takim miejscu. — Mam spore doświadczenie w pracy z dziećmi — dodał, wiedząc, że Rycerze Walpurgii wiedzieli o jego eksperymentach, o których przyznał się przed Czarnym Panem tuż przed wyprawą do podziemi Gringotta. Słysząc o zaręczynach Drew i potwierdzeniu ich przez Belvinę, upił łyk alkoholu i spojrzał z rozbawieniem na towarzysza, kiedy zaprzeczył. A jeszcze szerzej się uśmiechnął kiedy odebrał tacę od kelnera. Korzystając z okazji oddał mu pustą szklankę i wziął następną. Spojrzał na Traversa, kiedy spytał o jego towarzyszkę.
— Panna Lyon. Salome Lyon. Jest dość utalentowaną, młodą pianistką, ale… nie oszukujmy się, słuch mam absolutnie fatalny, nie grą ujmuje. Prawda? — spytał z rozbawieniem, unosząc szklankę do ust. Każdy kto go znał wiedział, że jest artystycznym ignorantem, nie pojmował sztuki w najmniejszym stopniu. Salome była młoda, śliczna, a jej ciało kruche i drobne. — Jej umysł jest chłonny i gotowy przyjąć odpowiednie kierunki. Trudno o tym zapomnień.— Zakończył z uśmieszkiem, powtarzając słowa Tristana. Kobietę taką jak ona dało się ukształtować, był pewien, że nie zdąży nabyć szkodliwych nawyków i spojrzeń. A z nietuzinkową urodą wydawała się odpowiednią kandydatką na towarzyszkę. Jako jego największa ozdoba, ale także być może i przyszła kandydatka na małżonkę.
— Budżetowy zamiennik skrzata to uproszczenie, panie Crabbe. Dzięki wykorzystaniu mugolek — zaznaczam, nie mugoli — wiele rodzin mogłoby na tym skorzystać. Męskie jednostki należy eliminować. Stanowią zagrożenie, nie są nam chyba do niczego potrzebni, a znając życie obdarzeni łaską prędko by nią wzgardzili, zemstą odwdzięczając się za darowanie życia. Czarodziejskie społeczeństwo potrzebuje dziś taniej siły roboczej do odbudowy tego, co zostało zniszczone w trakcie tej wojny. A jeśli jesteśmy od nich lepsi, dlaczego mielibyśmy swoich wykorzystywać do tych najgorszych zadań? Warto dziś pokreślać naszą wyjątkowość i dzielące nas różnice z mugolami. Warto dziś jednać się, by nie dać naszym wrogom satysfakcji i możliwości. Na razie...— Czarodzieje byli różni, gorsi, lepsi, mniej i bardziej zasłużeni a przede wszystkim mniej i bardziej godni magii, którą dzierżyli, ale ich zadaniem było wygrać tę wojnę. Wszyscy pozostali stawali się potencjalnymi wrogami, ale przelewanie czarodziejskiej krwi było bezsensem. Należało stłamsić rebelię jak najszybciej i zająć się istotnym problemem - pozbyciem się mugoli z Wielkiej Brytanii. — Ilu potrzebowalibyśmy legilimentów, by tego dokonać? — spytał Xaviera, ale spojrzał na Corneliusa. — Legilimencja to bardzo potężna umiejętność, mało kto ja potrafi, a jeszcze mniej osób potrafi ją odpowiednio wykorzystać. — Brzydziła go. Za każdym razem, kiedy Czarny Pan ją stosował wzbudzała w nim coraz większy strach, niechęć i obrzydzenie. Nigdy nie pozwoliłby sobie na to, by jakikolwiek inny czarodziej choćby spróbował wyciągnąć różdżkę w jego kierunku by sięgnąć do jego umysłu.— Mugoli jest tak wielu, że cały proces trwałby dość długo, a włożone w to wysiłki można by spożytkować na innych. Na przykład czarodziejów, których krew i geny są nam potrzebne. — Do reprodukcji, do zachowania istnienia. Legilimencja jako tak potężna i doskonała sztuka wydawała mu się stratą czasu na mugolach, ale nie znał się na niej na tyle, by móc to potwierdzić.
Wznosił szklankę za szklanką, kiedy podniosły się toasty. Alkohol nie uderzał go zbyt szybko, praktykował picie ognistej przed snem, bo tylko tak — jeśli nie eliksirem- mógł sobie zapewnić odpoczynek podczas bezsennych nocy. Dziś jednak spore ilości szybko rozrzedzały krew, rozluźniały. Dziś mogli sobie na to pozwolić, dziś nie mogło się nic złego wydarzyć. Mogli odetchnąć, odpocząć, zabawić się należycie. Słysząc propozycje Drew, posłał mu przeciągłe, ostrzegawcze spojrzenie. Naprawdę ten ignorant śmiał drwić z potęgi nauki?
— Obiecuję, że będziesz tego żałował — mruknął, czując jak alkohol zaczyna działać. Ta zniewaga krwi wymaga. Sięgnął po tęgoskóra, chwytając go za nóżkę. Przyjrzał się grzybowi chwilę, po czym zjadł go, spoglądając na Drew wyczekująco. — Dobry — uprzedził, odpowiadając Traversowi. Podziękował Edgarowi, po czym spojrzał po wszystkich zgromadzonych nagląco. — Panowie .
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Z zainteresowaniem słuchał słów szwagra opowiadającego o zachowaniu krakena; oceaniczne bestie zawsze należały do tych najbardziej tajemniczych - znacznie trudniej jest je przecież odnaleźć, upolować i odłowić celem przebadania, a nawet odłowiony byłby niezwykle trudny do przetrzymania. Niezwykle interesujące było słyszeć podobne ciekawostki z ust kogoś, kto znalazł wspólny język z tak potężną bestią, te podania były cenniejsze niż wiedza z najdawniejszych ksiąg. - Będą o tym stworzeniu opowiadać legendy - stwierdził z przekonaniem, zdobycie tak cennego pupila miało niebagatelne znaczenie, nawet jeśli w oparach alkoholu jego kwestia była trywializowana. Kluczowe było to, ile Manannan mógł dokonać z jego pomocą. Wielkie Łowy w Suffolk rysowały się jako interesująca rozrywka, ale tylko rozrywka. Zadumał się nad pytaniem Corneliusa, ile osób kraken mógłby pożreć w jednej chwili, co wcale nie było przecież takie oczywiste.
- Jest młody - przypomniał, spoglądając na Traversa, nie znał dokładnego gatunku, a i tak nie znał się na nich szczególnie, lecz z opowieści Rycerzy wynikało, że należał do gatunków szczególnie niebezpiecznych, co za tym idzie gabarytowo pewnie jednym z większych. Można było spodziewać się po nim żywiołowości, ale przecież nie widział tego stworzenia. - Głodem bestii można manipulować umiejętnie przeprowadzoną deprywacją trwającą co najmniej kilka poprzedzających dni. Przegłodzony spokojnie pożre kilka tuzinów. - Kilkanaście? Z pewnością wystarczająco, by łowy i samo widowisko okazało się emocjonujące dla widza. Nie był pewien, wydawało mu się, że morskie bestie były bardziej żarłoczne od smoków, ale mógł się opierać na stereotypowym myśleniu; pogrążył się jednak w tych myślach o chwilę zbyt długo, bo słysząc twierdzenie o niemożności przeniesienia krakena na miejski rynek zakrztusił się szampanem i odszedł dwa kroki na bok, żeby dojść do siebie, krztusząc się w zaciśniętą pięść, gdy ominęły go dalsze rozważania o celebracji niezwykłego święta i podjęty przez Rycerzy toast.
- Po co mielibyśmy walczyć o świat, w którym nie będzie wina? - zwrócił się do Drew, poranne postanowienia poprawy zwykle go nie dotyczyły, utrata rozrywek wydawała mu się wyjątkowo drastycznym posunięciem, nawet jeśli rzadko pozwalał sobie, zwłaszcza ostatnio, na trudne i bolesne poranki.
Kiwnął głową na słowa Corneliusa, gdy podjął nagłówek, nie zwracając większej uwagi na czynione przez niego notatki. - I śliczna dziewczyna na okładkę - podsunął, o ich cnocie gazety rozpisywać się nie mogły, nie budząc powszechnego oburzenia, ale sugestia odnajdzie odpowiednie struny wyobraźni. - Wielkooka, smutnooka... Spojrzenie musi być przeszywające... Ta jest niezła. - Kiwnął głową na jedną z dziewcząt pluskających się w sadzawce, której kelner podawał właśnie alkohol na polecenie Traversa; nie miało znaczenia, że tak naprawdę nie było jej na miejscu, wtedy w Warwick. Wydawała się młodziutka, śliczna i nie do końca potrafiła zamaskować smutek na twarzy. Kiwnął głową czarodziejowi w odpowiedzi na jego gest, gdy wspomniał o słowach pieśni, jednocześnie nie odnosząc się do dalszych słów. Nie zamierzał stawać się bardem nowego porządku, muza, jak każda kobieta, obdarzała mężczyzn swoją łaską kapryśnie. Spośród jej oddechów wybierał tylko te najsilniejsze, czy głos Valerie porwie go na tyle, by zastanowił się nad kolejnym - pokazać mógł tylko czas. - Kto komponuje muzykę dla panny Vanity? - zapytał, w kontekście późniejszej rozmowy z Corneliusa z Crabbem. Nie posądzał o to samej artystki, ale zastanawiał się, czy współpracowała z uznanym kompozytorem, czy słyszał go kiedyś, choćby w filharmonii?
- Madame Mericourt została naznaczona mrocznym znakiem przez Czarnego Pana - przypomniał zadziwiająco trzeźwo Corneliusowi, gdy o niej napomknął, zaciekawione spojrzenie Sallowa nie mogło spotkać się z odzewem. Służyła wiernie i z poświęceniem, stając się prawdziwie ważną dla ich pana, choć czasem jej krwawe zabawy wymykały się spod kontroli. Jej imię nie mogło pojawić się obok rozważań o histerycznych buntowniczkach, nikt pośród obecnych nie był władny podważyć decyzji Lorda Voldemorta - niezależnie od tego, ile razy tej histerii od niej w istocie doświadczył. Ona i Evandra jeszcze niedawno zdawały się stawać w szranki, targując się w niechętnych mu grymasach.
- Vane to napisze? - zapytał Corneliusa, wracając do kwestii Horyzontów Zaklęć, coś błysnęło w jego oku, kiedy wypowiedział to nazwisko na głos. - Czekajcie... - Jego usta zadrżały w rozbawieniu, wspomnienia wydarły się na pierwszy plan, odrzucając wzniosła ideę, na istocie magicznych kataklizmów i tak nie potrafił się wyznać. - To był ten gość, który nagle pojawił się na scenie, kiedy... - Zmarszczył brew, usiłując przypomnieć sobie uroczystość, życie towarzyskie Londynu było szybkie, a on zawsze brał w nim udział intensywnie; musiał nabrać powietrza, zduszony powstrzymywanym śmiechem. - Kiedy twoja siostra dawała występ? - Uśmiechnął się szczerzej do Edgara, ze szczerym rozbawieniem, choć już niezbyt dokładnie pamiętał tamto zdarzenie; czy facet pojawił się na scenie czy pod nią, czy Primrose była w trakcie występu, czy przed nim, może po? Pamiętał jego zdumienie i nagłą ciszę, która wtedy zapadła. - Na Nokturnie, panowie! - przemknął wzrokiem po tych czarodziejach, którzy nie byli uczestnikami jesiennej zbiorki. - Spróbujcie to sobie wyobrazić, lady doyenne Burke na scenie obok lady Primrose, siostry szacownego i obecnego tu lorda nestora, skupione na dźwiękach nut, to chyba był Schubert, a przed nimi nagle pojawił się znikąd Vane, wzniecając zewsząd okrzyki pan profesor. Wtargnął na scenę tak po prostu, aportował się w sam środek zamkniętego przyjęcia. Facet przeprosił i powiedział, że nie wie, co tu robi. - Z pewnością wypity już alkohol winny był temu, że tak trudno było mu powstrzymać śmiech. Tamtego dnia wyszło mu to znacznie lepiej. - Co się z nim stało? - zapytał, wciąż z rozbawieniem, Xaviera, ktoś go wtedy wyprowadził? Aleja Nokturnu nie groziła Rycerzom, ale Vane nie wyglądał tam na kogoś, kto sobie poradzi. W zasadzie nie wyglądał wtedy na kogoś, kto radzi sobie gdziekolwiek.
- Strach zarządza słabymi, ale tylko nimi. Z bezkształtnej masy trzeba jeszcze wyłowić tych, którzy zdolni będą zabłysnąć. Cóż nam po żołnierzu, którego łatwo wystraszyć? Czy nie porzuci walki przy pierwszej nadążającej się okazji, gdy nie będzie wierzył sercem w sens naszej walki? - spytał, gdy Cornelius wspomniał o zarządzaniu strachem; można w ten sposób było wychowywać dziecko, ale nie przyszłego żołnierza. Czy byłby tym, kim był, gdyby służył ze strachu? Nie do końca przemawiała do niego polityka Averych, daleko idąca brutalność zakrawała o prymitywizm i zatracała istotne wartości. Odwaga była bezwzględnie konieczną cechą budowniczych nowego porządku. Tchórze nie osiągali niczego, byli zbitą czarną masą, którą można było dowolnie kształtować, pożytecznymi idiotami, jak szmalcownicy, lecz nie tym, czego chciał od doskonałego świata. Tchórzami gardzono. Chciał widzieć nowy wspaniały świat jako idealny w każdym calu. Sallow mógł mieć jednak rację, apatyczni młodzi nie interesowali się niczym - tak postrzegał młodego Blacka, co do którego wszyscy żywili przecież nadzieję, że ruszy dumnym szlakiem wytyczonym przez tragicznie zmarłego starszego brata. - Apatię należy rozbudzić płomienną ideą. Wychować ich w zapalczywości wobec sprawy i oddaniu wobec koncepcji czystej krwi. Rozbudzić w nich brawurę stawianymi wyzwaniami i późniejszymi nagrodami - zastanowił się, nie potrzebowali przecież przerażonych trusi, a czarodziejów, którzy odważą się rzucić w wir walki. Przytaknął Traversowi, niehonorowych tchórzy należało przykładnie karać. Jak Francisa, który nigdy nie istniał, choć Tristan wciąż pamiętał lata wspólnej przyjaźni.
Westchnął, kiedy Edgar wyznał prawdę o specyfiku, rozwiewając wątpliwości Macnaira, ale nie odezwał się słowem, zamiast tego wysłuchując politycznych nowinek z Ameryki, wyglądało na to, że sprawy nie szły pomyślnie; zaskoczyłby się, gdyby Edgar uraczył go bardziej rozwiniętą opowieścią. - Istnieje szansa na poprawę przepływu handlu, jeśli wszystko pójdzie tak, jak powinno? - zapytał, cenne zioła zza oceanu były przecież sprowadzane z coraz większym trudem. Z zaskoczeniem przyjął za to wieści o Chinach, które przedstawił Xavier; państwo było im niesamowicie odległe, ale równie, co odległe, było też wielkie i potencjalnie wpływowe. - I oto znaleźliśmy się krok bliżej do przebudzenia całego świata. Świata! Od Ameryki po Azję, nasze wpływy sięgają od wschodu do zachodu słońca. Porty - odniósł się do słów Traversa - potem drogi, miasta i rzeki, a całe państwa dadzą się porwać naszej idei. Panowie, mamy wielkie szczęście być dziś twórcami historii. Nasza rewolucja odmieni oblicze świata na zawsze, a mugole już nigdy nie poczują się tak pewnie, jak jeszcze parę lat temu. Zapamiętajcie dzisiejszy zapach powietrza, tak pachnie zwycięstwo! - rzucił, unosząc kieliszek szampana w kolejnym toaście i upijając z niego łyk alkoholu. - Ruszamy na Kornwalię - przypieczętował słowa Drew, skinąwszy głową Traversowi wspominającemu o braku magicznych fortyfikacji na granicy. Jak mieli panować nad światem, jeśli nie potrafili nawet nad własnym podwórkiem? - Końcem miesiąca. Przekonają się, czym naprawdę jest piekło, kiedy zgotujemy im to, co oni uczynili czarodziejom w Warwick i w Suffolku. Potem możemy sprawdzić, czy mugolki rzeczywiście się do czegoś nadają - dodał, z błądzącym na ustach kpiącym uśmiechem, lecz w jego oku nie błysnął ten sam entuzjazm, gdy Macnair poruszył kwestię przeciwnych im rodów. - To wciąż najczystsza krew Wielkiej Brytanii - Tak czystej krwi zostało bardzo niewiele. Czy mogli pozwolić sobie na rozlanie jej ostatków? Można było pielęgnować krew pozostałych, odtworzyć tradycję, lecz nic nie zmieni przeszłości. - Czy dążenie do ich zniszczenia nie jest dążeniem do samounicestwienia? - Potrzebowali ich, żeby przetrwać. - Nie zmieszali się z niemagicznymi przez tysiące lat, a teraz nagle stają w ich obronie. Lecz na ile poważnie należy brać te deklaracje? Na ile w rodzinie panuje powszechna zgoda na to szaleństwo? - Nie bez powodu powiódł wzrokiem na Traversa; gdyby objęli politykę, o której wspomniał Macnair, dziś nie miałby już żadnych wpływów. - Lepiej byłoby ich umiejętnie podsycić i przeciągnąć ku sobie. Lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach. - A potoczyły się już dwa, Traversowie i Selwynowie odzyskali zdrowy rozsądek, nawet jeśli zwłaszcza w przypadku tych drugich mogła być to deklaracja rzucona nieco na wyrost.
Roześmiał się, kiedy Macnair zachęcił wszystkich do zakosztowania grzybka i nie zawahał się ani chwili, postępując krok bliżej z zamiarem poczęstowania się rośliną śladem Ramseya, lecz wówczas jego spojrzenie ponownie pomknęło w kierunku pobliskiego budynku. Z rozdartymi myślami w końcu kiwnął głową, najwyraźniej potrzebując chwili przerwy:
- Wybaczcie, panowie - rzucił, wycofując się kilka kroków. - Zaraz wrócę - oznajmił, nieśpiesznie odchodząc w kierunku wnętrza budynku, po drodze upijając łyk z niepełnej już lampki szampana.
Tristan zt
- Jest młody - przypomniał, spoglądając na Traversa, nie znał dokładnego gatunku, a i tak nie znał się na nich szczególnie, lecz z opowieści Rycerzy wynikało, że należał do gatunków szczególnie niebezpiecznych, co za tym idzie gabarytowo pewnie jednym z większych. Można było spodziewać się po nim żywiołowości, ale przecież nie widział tego stworzenia. - Głodem bestii można manipulować umiejętnie przeprowadzoną deprywacją trwającą co najmniej kilka poprzedzających dni. Przegłodzony spokojnie pożre kilka tuzinów. - Kilkanaście? Z pewnością wystarczająco, by łowy i samo widowisko okazało się emocjonujące dla widza. Nie był pewien, wydawało mu się, że morskie bestie były bardziej żarłoczne od smoków, ale mógł się opierać na stereotypowym myśleniu; pogrążył się jednak w tych myślach o chwilę zbyt długo, bo słysząc twierdzenie o niemożności przeniesienia krakena na miejski rynek zakrztusił się szampanem i odszedł dwa kroki na bok, żeby dojść do siebie, krztusząc się w zaciśniętą pięść, gdy ominęły go dalsze rozważania o celebracji niezwykłego święta i podjęty przez Rycerzy toast.
- Po co mielibyśmy walczyć o świat, w którym nie będzie wina? - zwrócił się do Drew, poranne postanowienia poprawy zwykle go nie dotyczyły, utrata rozrywek wydawała mu się wyjątkowo drastycznym posunięciem, nawet jeśli rzadko pozwalał sobie, zwłaszcza ostatnio, na trudne i bolesne poranki.
Kiwnął głową na słowa Corneliusa, gdy podjął nagłówek, nie zwracając większej uwagi na czynione przez niego notatki. - I śliczna dziewczyna na okładkę - podsunął, o ich cnocie gazety rozpisywać się nie mogły, nie budząc powszechnego oburzenia, ale sugestia odnajdzie odpowiednie struny wyobraźni. - Wielkooka, smutnooka... Spojrzenie musi być przeszywające... Ta jest niezła. - Kiwnął głową na jedną z dziewcząt pluskających się w sadzawce, której kelner podawał właśnie alkohol na polecenie Traversa; nie miało znaczenia, że tak naprawdę nie było jej na miejscu, wtedy w Warwick. Wydawała się młodziutka, śliczna i nie do końca potrafiła zamaskować smutek na twarzy. Kiwnął głową czarodziejowi w odpowiedzi na jego gest, gdy wspomniał o słowach pieśni, jednocześnie nie odnosząc się do dalszych słów. Nie zamierzał stawać się bardem nowego porządku, muza, jak każda kobieta, obdarzała mężczyzn swoją łaską kapryśnie. Spośród jej oddechów wybierał tylko te najsilniejsze, czy głos Valerie porwie go na tyle, by zastanowił się nad kolejnym - pokazać mógł tylko czas. - Kto komponuje muzykę dla panny Vanity? - zapytał, w kontekście późniejszej rozmowy z Corneliusa z Crabbem. Nie posądzał o to samej artystki, ale zastanawiał się, czy współpracowała z uznanym kompozytorem, czy słyszał go kiedyś, choćby w filharmonii?
- Madame Mericourt została naznaczona mrocznym znakiem przez Czarnego Pana - przypomniał zadziwiająco trzeźwo Corneliusowi, gdy o niej napomknął, zaciekawione spojrzenie Sallowa nie mogło spotkać się z odzewem. Służyła wiernie i z poświęceniem, stając się prawdziwie ważną dla ich pana, choć czasem jej krwawe zabawy wymykały się spod kontroli. Jej imię nie mogło pojawić się obok rozważań o histerycznych buntowniczkach, nikt pośród obecnych nie był władny podważyć decyzji Lorda Voldemorta - niezależnie od tego, ile razy tej histerii od niej w istocie doświadczył. Ona i Evandra jeszcze niedawno zdawały się stawać w szranki, targując się w niechętnych mu grymasach.
- Vane to napisze? - zapytał Corneliusa, wracając do kwestii Horyzontów Zaklęć, coś błysnęło w jego oku, kiedy wypowiedział to nazwisko na głos. - Czekajcie... - Jego usta zadrżały w rozbawieniu, wspomnienia wydarły się na pierwszy plan, odrzucając wzniosła ideę, na istocie magicznych kataklizmów i tak nie potrafił się wyznać. - To był ten gość, który nagle pojawił się na scenie, kiedy... - Zmarszczył brew, usiłując przypomnieć sobie uroczystość, życie towarzyskie Londynu było szybkie, a on zawsze brał w nim udział intensywnie; musiał nabrać powietrza, zduszony powstrzymywanym śmiechem. - Kiedy twoja siostra dawała występ? - Uśmiechnął się szczerzej do Edgara, ze szczerym rozbawieniem, choć już niezbyt dokładnie pamiętał tamto zdarzenie; czy facet pojawił się na scenie czy pod nią, czy Primrose była w trakcie występu, czy przed nim, może po? Pamiętał jego zdumienie i nagłą ciszę, która wtedy zapadła. - Na Nokturnie, panowie! - przemknął wzrokiem po tych czarodziejach, którzy nie byli uczestnikami jesiennej zbiorki. - Spróbujcie to sobie wyobrazić, lady doyenne Burke na scenie obok lady Primrose, siostry szacownego i obecnego tu lorda nestora, skupione na dźwiękach nut, to chyba był Schubert, a przed nimi nagle pojawił się znikąd Vane, wzniecając zewsząd okrzyki pan profesor. Wtargnął na scenę tak po prostu, aportował się w sam środek zamkniętego przyjęcia. Facet przeprosił i powiedział, że nie wie, co tu robi. - Z pewnością wypity już alkohol winny był temu, że tak trudno było mu powstrzymać śmiech. Tamtego dnia wyszło mu to znacznie lepiej. - Co się z nim stało? - zapytał, wciąż z rozbawieniem, Xaviera, ktoś go wtedy wyprowadził? Aleja Nokturnu nie groziła Rycerzom, ale Vane nie wyglądał tam na kogoś, kto sobie poradzi. W zasadzie nie wyglądał wtedy na kogoś, kto radzi sobie gdziekolwiek.
- Strach zarządza słabymi, ale tylko nimi. Z bezkształtnej masy trzeba jeszcze wyłowić tych, którzy zdolni będą zabłysnąć. Cóż nam po żołnierzu, którego łatwo wystraszyć? Czy nie porzuci walki przy pierwszej nadążającej się okazji, gdy nie będzie wierzył sercem w sens naszej walki? - spytał, gdy Cornelius wspomniał o zarządzaniu strachem; można w ten sposób było wychowywać dziecko, ale nie przyszłego żołnierza. Czy byłby tym, kim był, gdyby służył ze strachu? Nie do końca przemawiała do niego polityka Averych, daleko idąca brutalność zakrawała o prymitywizm i zatracała istotne wartości. Odwaga była bezwzględnie konieczną cechą budowniczych nowego porządku. Tchórze nie osiągali niczego, byli zbitą czarną masą, którą można było dowolnie kształtować, pożytecznymi idiotami, jak szmalcownicy, lecz nie tym, czego chciał od doskonałego świata. Tchórzami gardzono. Chciał widzieć nowy wspaniały świat jako idealny w każdym calu. Sallow mógł mieć jednak rację, apatyczni młodzi nie interesowali się niczym - tak postrzegał młodego Blacka, co do którego wszyscy żywili przecież nadzieję, że ruszy dumnym szlakiem wytyczonym przez tragicznie zmarłego starszego brata. - Apatię należy rozbudzić płomienną ideą. Wychować ich w zapalczywości wobec sprawy i oddaniu wobec koncepcji czystej krwi. Rozbudzić w nich brawurę stawianymi wyzwaniami i późniejszymi nagrodami - zastanowił się, nie potrzebowali przecież przerażonych trusi, a czarodziejów, którzy odważą się rzucić w wir walki. Przytaknął Traversowi, niehonorowych tchórzy należało przykładnie karać. Jak Francisa, który nigdy nie istniał, choć Tristan wciąż pamiętał lata wspólnej przyjaźni.
Westchnął, kiedy Edgar wyznał prawdę o specyfiku, rozwiewając wątpliwości Macnaira, ale nie odezwał się słowem, zamiast tego wysłuchując politycznych nowinek z Ameryki, wyglądało na to, że sprawy nie szły pomyślnie; zaskoczyłby się, gdyby Edgar uraczył go bardziej rozwiniętą opowieścią. - Istnieje szansa na poprawę przepływu handlu, jeśli wszystko pójdzie tak, jak powinno? - zapytał, cenne zioła zza oceanu były przecież sprowadzane z coraz większym trudem. Z zaskoczeniem przyjął za to wieści o Chinach, które przedstawił Xavier; państwo było im niesamowicie odległe, ale równie, co odległe, było też wielkie i potencjalnie wpływowe. - I oto znaleźliśmy się krok bliżej do przebudzenia całego świata. Świata! Od Ameryki po Azję, nasze wpływy sięgają od wschodu do zachodu słońca. Porty - odniósł się do słów Traversa - potem drogi, miasta i rzeki, a całe państwa dadzą się porwać naszej idei. Panowie, mamy wielkie szczęście być dziś twórcami historii. Nasza rewolucja odmieni oblicze świata na zawsze, a mugole już nigdy nie poczują się tak pewnie, jak jeszcze parę lat temu. Zapamiętajcie dzisiejszy zapach powietrza, tak pachnie zwycięstwo! - rzucił, unosząc kieliszek szampana w kolejnym toaście i upijając z niego łyk alkoholu. - Ruszamy na Kornwalię - przypieczętował słowa Drew, skinąwszy głową Traversowi wspominającemu o braku magicznych fortyfikacji na granicy. Jak mieli panować nad światem, jeśli nie potrafili nawet nad własnym podwórkiem? - Końcem miesiąca. Przekonają się, czym naprawdę jest piekło, kiedy zgotujemy im to, co oni uczynili czarodziejom w Warwick i w Suffolku. Potem możemy sprawdzić, czy mugolki rzeczywiście się do czegoś nadają - dodał, z błądzącym na ustach kpiącym uśmiechem, lecz w jego oku nie błysnął ten sam entuzjazm, gdy Macnair poruszył kwestię przeciwnych im rodów. - To wciąż najczystsza krew Wielkiej Brytanii - Tak czystej krwi zostało bardzo niewiele. Czy mogli pozwolić sobie na rozlanie jej ostatków? Można było pielęgnować krew pozostałych, odtworzyć tradycję, lecz nic nie zmieni przeszłości. - Czy dążenie do ich zniszczenia nie jest dążeniem do samounicestwienia? - Potrzebowali ich, żeby przetrwać. - Nie zmieszali się z niemagicznymi przez tysiące lat, a teraz nagle stają w ich obronie. Lecz na ile poważnie należy brać te deklaracje? Na ile w rodzinie panuje powszechna zgoda na to szaleństwo? - Nie bez powodu powiódł wzrokiem na Traversa; gdyby objęli politykę, o której wspomniał Macnair, dziś nie miałby już żadnych wpływów. - Lepiej byłoby ich umiejętnie podsycić i przeciągnąć ku sobie. Lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach. - A potoczyły się już dwa, Traversowie i Selwynowie odzyskali zdrowy rozsądek, nawet jeśli zwłaszcza w przypadku tych drugich mogła być to deklaracja rzucona nieco na wyrost.
Roześmiał się, kiedy Macnair zachęcił wszystkich do zakosztowania grzybka i nie zawahał się ani chwili, postępując krok bliżej z zamiarem poczęstowania się rośliną śladem Ramseya, lecz wówczas jego spojrzenie ponownie pomknęło w kierunku pobliskiego budynku. Z rozdartymi myślami w końcu kiwnął głową, najwyraźniej potrzebując chwili przerwy:
- Wybaczcie, panowie - rzucił, wycofując się kilka kroków. - Zaraz wrócę - oznajmił, nieśpiesznie odchodząc w kierunku wnętrza budynku, po drodze upijając łyk z niepełnej już lampki szampana.
Tristan zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
- Z pewnością zgłębienie działania legilimencji w połączeniu z klątwami jest warte sprawdzenia, Corneliusie - przyznał z zastanowieniem, przesuwając zaraz wzrok na Drew. Nie ukrywał uśmiechu, upijając kolejne łyki alkoholu.
- Nie musisz pytać mnie dwa razy. Które statki wypływają na wybrzeża Norwegii jestem w stanie wyrecytować ci z pamięci i znaleźć się na nim przy najbliższym terminie, kiedy opuszczają port - odpowiedział, choć wiedział że w czerwcu wciąż musiał być w Anglii. Ull wciąż nie podjął decyzji czy chciał zamieszkać z nim, czy na Pokątnej z rodzicami, ale warto było chociaż przywitać młodszego brata w kraju. - Nie można ukryć, że trudno pojąć w pełni magię run, bo kiedy odkrywasz kolejne zapisy okazują się być niejednokrotnie czymś zupełnie nowym. Język jest żywy, a wszak tym były runy. Dzisiaj dla wielu są niezrozumiałymi zapisami, ale kiedyś były zapisem pozostawionym dla potomnych, nie wyłącznie zapisami dotyczącymi magii. Deszyfrowanie tych zapisów pomaga nam zrozumieć lepiej zapisy skorelowane z klątwami i sposobem, w jaki magia była w nich zaklinana. Język przechodzi przemiany, w zależności od miejsca i kraju, w zależności od sytuacji... - zamyślił się na moment, zastanawiając się samemu nad tak wieloma różnicami nawet między norweskim, a staronordyckim. Znajomość języków, szczególnie tych którymi posługiwali się czarodzieje przed wiekami, wymagała nie tylko nauki zapisków, ale również i kultury - wymagał zrozumienia sposobu myślenia tych osób sprzed wieków, a to stanowiło niejednokrotnie wyzwanie.
- Jestem zawsze do dyspozycji, zarówno w sklepie jak i w czasie prywatnym. Nie mógłbym odmówić pomocy w działaniu dla większego celu, szczególnie w zakresie run i klątw - przyznał, wiedząc doskonale, że nie musiał kryć swoich umiejętności ani specjalizacji - nie w towarzystwie, w którym właśnie się znalazł. Nie musiał zdradzać wprost w sklepie przy klientach, kto tworzył klątwy które ci zamawiali - nie musiał również wspominać o podobnych rzeczach żadnemu innemu napotkanemu czarodziejowi, bo w końcu znajomość czarnej magii w Anglii wciąż mogła być bronią obusieczną. Wciąż była nielegalna, wciąż przerażała czarodziejów zamkniętych - nie sięgał po nią nikt bez zastanowienia, nikt nieodpowiedni.
- Durmstrang jest doskonałą placówkę w kwestii wprowadzania dyscypliny. Jestem pewny, że gdyby nawiązać współpracę z tamtejszymi profesorami, szczególnie tymi żywo zafascynowanymi wprowadzanymi zmianami na wyspach brytyjskich, znaleźliby się chętni do naprostowania systemu edukacji w Hogwarcie - przyznał spokojnie. Nie orientował się zupełnie jak wyglądały nauki we francuskiej szkole, ale o tej znajdującej się w szkockich górach nie miał najlepszego zdania - nie z tego, jak różnych jej absolwentów widział. Czegoś z pewnością tym ludziom brakowało, ale nie potrafił do końca tego wskazać. A może był to problem jednostek? Może była to czysta wina zgnilizny w samym podejściu szlamojebców, które wylewało się na młode pokolenia na korytarzach Hogwartu?
Choć nie wypowiedział się w żadnym momencie o tchórzostwie - samemu nigdy nie odznaczając się odwagą. Szukał w życiu przede wszystkim wygody. Były ideały, które warto było poprzeć - choć bezpośrednie starcia nie były sposobem, w który chciał pomagać.
- Sieć fiuu czy świstokliki powinny być wystarczającym środkiem transportu dla tych czarodziejów, którzy finansowo są w stanie cieszyć się ofertą palarni, ale tworzenie z Nokturnu atrakcji turystycznej zupełnie odbiega od duszy tej dzielnicy - zgodził się z opinią Xaviera oraz Edgara w tym temacie. Samemu spędził lata życia właśnie w tych regionach Londynu - od dziecka przebywał w sklepie wraz z pracującym tam dziadkiem, a dzisiaj mieszkał w nieopodal Borgin & Burke. Wzdrygnął się na myśl o klienteli, która miałaby się chmarą wedrzeć do sklepów, o których niczego nie wiedzieli. - Czarodzieje zjawiający się na Nokturnie wiedzą czego potrzebują i jakich rozwiązań mogą oczekiwać - mówiąc, popił znów alkohol. Nie chciał nawet myśleć o ilości wypadków, które mogłyby mieć miejsce, gdyby sklep stał się atrakcją turystyczną. Ile razy można było powtarzać ludziom, aby nie dotykali niczego na półkach? A ile razy czarodzieje by się nie posłuchali? Ilość skarg i zażaleń byłaby nie do zniesienia, szczególnie w momencie, w którym ludzie byliby sami sobie winni wypadków.
Przyjął od Edgara tęgoskóra, określonego przez Drew jako ziemniaka. Uśmiechnął się, spoglądając na Macnaira. Nie rozumiał do końca, jakim sposobem nie przeszedł chociażby obok podobnych używek - choć może powinien to naprawić? Zorganizować dla przyjaciela testowanie, aby następnym razem w podobnym towarzystwie, był pewny czego i w jaki sposób kosztować?
Podobny pomysł z pewnością spodobałby się Belvinie, a to tylko przemawiało na korzyść podobnego spotkania.
- Śmiało, śmiało, Drew, nie musisz się obawiać, że cię ugryzie. Raczej - dodał z przekąsem, również racząc się grzybem.
- Nie musisz pytać mnie dwa razy. Które statki wypływają na wybrzeża Norwegii jestem w stanie wyrecytować ci z pamięci i znaleźć się na nim przy najbliższym terminie, kiedy opuszczają port - odpowiedział, choć wiedział że w czerwcu wciąż musiał być w Anglii. Ull wciąż nie podjął decyzji czy chciał zamieszkać z nim, czy na Pokątnej z rodzicami, ale warto było chociaż przywitać młodszego brata w kraju. - Nie można ukryć, że trudno pojąć w pełni magię run, bo kiedy odkrywasz kolejne zapisy okazują się być niejednokrotnie czymś zupełnie nowym. Język jest żywy, a wszak tym były runy. Dzisiaj dla wielu są niezrozumiałymi zapisami, ale kiedyś były zapisem pozostawionym dla potomnych, nie wyłącznie zapisami dotyczącymi magii. Deszyfrowanie tych zapisów pomaga nam zrozumieć lepiej zapisy skorelowane z klątwami i sposobem, w jaki magia była w nich zaklinana. Język przechodzi przemiany, w zależności od miejsca i kraju, w zależności od sytuacji... - zamyślił się na moment, zastanawiając się samemu nad tak wieloma różnicami nawet między norweskim, a staronordyckim. Znajomość języków, szczególnie tych którymi posługiwali się czarodzieje przed wiekami, wymagała nie tylko nauki zapisków, ale również i kultury - wymagał zrozumienia sposobu myślenia tych osób sprzed wieków, a to stanowiło niejednokrotnie wyzwanie.
- Jestem zawsze do dyspozycji, zarówno w sklepie jak i w czasie prywatnym. Nie mógłbym odmówić pomocy w działaniu dla większego celu, szczególnie w zakresie run i klątw - przyznał, wiedząc doskonale, że nie musiał kryć swoich umiejętności ani specjalizacji - nie w towarzystwie, w którym właśnie się znalazł. Nie musiał zdradzać wprost w sklepie przy klientach, kto tworzył klątwy które ci zamawiali - nie musiał również wspominać o podobnych rzeczach żadnemu innemu napotkanemu czarodziejowi, bo w końcu znajomość czarnej magii w Anglii wciąż mogła być bronią obusieczną. Wciąż była nielegalna, wciąż przerażała czarodziejów zamkniętych - nie sięgał po nią nikt bez zastanowienia, nikt nieodpowiedni.
- Durmstrang jest doskonałą placówkę w kwestii wprowadzania dyscypliny. Jestem pewny, że gdyby nawiązać współpracę z tamtejszymi profesorami, szczególnie tymi żywo zafascynowanymi wprowadzanymi zmianami na wyspach brytyjskich, znaleźliby się chętni do naprostowania systemu edukacji w Hogwarcie - przyznał spokojnie. Nie orientował się zupełnie jak wyglądały nauki we francuskiej szkole, ale o tej znajdującej się w szkockich górach nie miał najlepszego zdania - nie z tego, jak różnych jej absolwentów widział. Czegoś z pewnością tym ludziom brakowało, ale nie potrafił do końca tego wskazać. A może był to problem jednostek? Może była to czysta wina zgnilizny w samym podejściu szlamojebców, które wylewało się na młode pokolenia na korytarzach Hogwartu?
Choć nie wypowiedział się w żadnym momencie o tchórzostwie - samemu nigdy nie odznaczając się odwagą. Szukał w życiu przede wszystkim wygody. Były ideały, które warto było poprzeć - choć bezpośrednie starcia nie były sposobem, w który chciał pomagać.
- Sieć fiuu czy świstokliki powinny być wystarczającym środkiem transportu dla tych czarodziejów, którzy finansowo są w stanie cieszyć się ofertą palarni, ale tworzenie z Nokturnu atrakcji turystycznej zupełnie odbiega od duszy tej dzielnicy - zgodził się z opinią Xaviera oraz Edgara w tym temacie. Samemu spędził lata życia właśnie w tych regionach Londynu - od dziecka przebywał w sklepie wraz z pracującym tam dziadkiem, a dzisiaj mieszkał w nieopodal Borgin & Burke. Wzdrygnął się na myśl o klienteli, która miałaby się chmarą wedrzeć do sklepów, o których niczego nie wiedzieli. - Czarodzieje zjawiający się na Nokturnie wiedzą czego potrzebują i jakich rozwiązań mogą oczekiwać - mówiąc, popił znów alkohol. Nie chciał nawet myśleć o ilości wypadków, które mogłyby mieć miejsce, gdyby sklep stał się atrakcją turystyczną. Ile razy można było powtarzać ludziom, aby nie dotykali niczego na półkach? A ile razy czarodzieje by się nie posłuchali? Ilość skarg i zażaleń byłaby nie do zniesienia, szczególnie w momencie, w którym ludzie byliby sami sobie winni wypadków.
Przyjął od Edgara tęgoskóra, określonego przez Drew jako ziemniaka. Uśmiechnął się, spoglądając na Macnaira. Nie rozumiał do końca, jakim sposobem nie przeszedł chociażby obok podobnych używek - choć może powinien to naprawić? Zorganizować dla przyjaciela testowanie, aby następnym razem w podobnym towarzystwie, był pewny czego i w jaki sposób kosztować?
Podobny pomysł z pewnością spodobałby się Belvinie, a to tylko przemawiało na korzyść podobnego spotkania.
- Śmiało, śmiało, Drew, nie musisz się obawiać, że cię ugryzie. Raczej - dodał z przekąsem, również racząc się grzybem.
I den skal Fienderne falde
Dalens sønner i skjiul ei krøb
Oyvind Borgin
Zawód : Pracownik Borgin and Burkes, specjalista od run nordyckich
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Hide away the proof that I had loved you
Never see the truth, that final breakthrough
Never see the truth, that final breakthrough
OPCM : 7
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 9 +2
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-A zatem fajerwerki, wpisowe i zakłady. - podsumował informacje od Manannana i Drew, odprężony, zrelaksowany i pełen optymizmu. Nie pomyślał nawet o trudnościach logistycznych, może zastanowi się nad nimi jak wytrzeźwieje - opary dymu i ognista whiskey sprawiały, że wszystko wydawało się możliwe. Oczyma wyobraźni widział już gigantyczną kałamarnicę, która oplatała mackami mugolski plac miejski (a nie, Manannan powiedział, że jednak nie miasto - musiał o tym pamiętać przy planowaniu scenerii) i skarbiec w Suffolk, który pławi się w pieniądzach od widowni. Próbując poznać nowych namiestników zanotował w myślach, że Macnair ma chyba smykałkę do ekonomii - samemu nie znał się na niej na tyle, by ocenić jego pomysł, choć czuł na sobie wyczekujące spojrzenie. W odpowiedzi uśmiechnął się promiennie, z uznaniem, bo choć nie znał się na finansach, to znał się na podlizywaniu się. -To byłby piękny początek lata. - rozmarzył się. -Długo zajęłoby uprzątnięcie fortu i wzniesienie takiej loży? - a raczej, ile trzeba by za to zapłacić? -Pojmanych mugoli można wykorzystać do budowy. Pod nadzorem, żeby nie wpadli na nic głupiego. - był typem, który podejrzliwie spoglądał na czarodziejów wzywanych do drobnych napraw w domu, był skłonny uwierzyć w paranoiczne teorie, że mugole jakimś cudem będą sabotować wznoszone przez siebie konstrukcje. Nie pod nadzorem, rzecz jasna.
-Mugole potrafią posługiwać się eliksirami? Przecież to niebezpieczne, chyba nawet dla nich. Kolejny dowód na szaleństwo, wplotę to gdzieś jako przestrogę. - uniósł brwi, słuchając o forcie. Nie znał się wcale na alchemii, ale miał wystarczająco dużo wyobraźni, by przywołać przed oczy jakiegoś szalonego mugola, który sam wysadza się miksturą buchorożca. Jeśli napisze o tym jakąś propagandową bajkę, pokaże ją najpierw ministerialnemu alchemikowi, żeby sprawdzić, czy ma sens.
Skinął gorliwie głową, gdy Edgar w kilku słowach podsumował, że Dippet musi odejść.
-Za kwartał zaczną się wakacje, idealny moment na wymianę dyrektora Hogwartu. Etyka, odpowiednia modyfikacja programu historii magii, a dla starszych uczniów może przysposobienie wojenne? Choćby ćwiczenia Confundusa, to proste zaklęcie, a efektownie psuje mugolskie bronie. Nie wiem tylko, na jakich zajęciach... - przecież nie na mugoloznastwie, tego już nie będzie. Może specjalne kilka lekcji na zaklęciach uroków? Albo obrony przed czarną magią? Urwał, słysząc, że Ramsey chętnie wymieni Dippeta - nie był pewien, czy to plany snute po alkoholu (na trzeźwo zastanowiłby się, czy namiestnik Warwickshire miałby na to czas) ani co miał na myśli mówiąc o pracy z dziećmi (nie był jeszcze w Gwiezdnym Proroku), ale z szacunkiem wzniósł szklankę. -Miałbyś posłuch, a twoje badania z pewnością dobrze wpłynęłyby na morale uczennic. - zgodził się.
-Spokojnie, nasz deptak to Pokątna, nie Nokturn. Tak jak mówi lord Xavier, chodzi jedynie o to, by czystokrwiści goście poczuli się odrobinę... bardziej komfortowo. - dodał, orientując się, że nadmierne reformy miejskie nie spotkają się z aprobatą rodu Burke. -A tamtejsi... mieszkańcy - te niedobitki, które możnaby zdaniem Xaviera zmieść z kostki brukowej -z pewnością mają talenty, które są obecnie bardziej przydatne na froncie. - złodzieje, najemnicy, opryszkowie, po co mieliby marnować czas w oczyszczonym Londynie skoro Ministerstwo chętnie zapłaci im za mugolskie głowy i działalność w promugolskich hrabstwach?
-Nauka wymaga odwagi. - uśmiechnął się drwiąco pod nosem, słysząc z ulgą od Ramsey'a, że udowodnienie wniosków Vane'a wymagałoby eksperymentów na mugolach. Spojrzał porozumiewawczo na Oyvinda i Xaviera, pomoc w ich badaniach już zadeklarował - nawet jeśli bez znajomości run mógł jedynie służyć potencjałem magicznym. Mulciber też mógł dostrzec chorobliwie ambitny błysk w oczach Sallowa - choć Cornelius sprawiał wrażenie rozważnego, było ewidentne, że w imię zaspokojenia ciekawości mógłby pomóc Rycerzom w jakikolwiek sposób, przesuwając wszelkie moralne granice. -Och, tak, mamy za mało legilimentów by wpływać na umysły wszystkich mugoli. To raczej eksperyment na jednostkach, który mógłby pomóc nam w przyszłości. Moim priorytetem pozostają rzecz jasna potrzeby nasze i Czarnego Pana. - Rycerze byli najliczniejszą grupą osób, której przyznał się do swojego talentu, nie bez powodu. Wiedział, że na ich tle musi się czymś wybić - legilimencja na żądanie była, poza propagandą, najcenniejszym talentem, jaki mógł im oferować. Do spraw politycznych, rzecz jasna, ale w imię zacieśniania zawodowych stosunków pomógłby również z... prywatnymi potrzebami.
Parsknął śmiechem, gdy Rosier tak zabawnie (nie znał go od tej strony!) streścił perypetie Jaydena na Nokturnie.
-Jak to - aportował się do Londynu, pomimo blokady teleportacyjnej? I tego nie wyjaśnił? - w Corneliusie odezwał się stróż prawa, choć cały czas brzmiał na rozbawionego.
Podążył za wzrokiem Manannana i Tristana do dziewcząt pluskających w fontannie. Podobały mu się, zatęsknił nagle za obecnością Valerie, za świętowaniem w domu - nieświadom, że rozpustny humor opuści go w powozie, gdy osłabnie działanie diablego ziela. Jeszcze bardziej spodobała mu się wizja okładki. -Ubrana skromnie, z rozburzonymi włosami... Polecę ją fotografowi Walczącego Maga. - mruknął z uznaniem dla wprawnego oka Rosiera.
-Melodie dla Valerie komponują przeważnie jej bracia, cała rodzina jest związana z muzyką. W tym Septimus, który karierę zrobił w Niemczech i czynnie wspierał naszą sprawę w Shropshire. - i którego tu nie ma, pomyślał z rozczarowaniem, że przyjaciela zabrakło u jego boku w takim momencie. Septimus nie wiedziałby, co zrobić w obliczu problemów Corneliusa (bo o nich nie wiedział i właściwie nigdy nie wiedział, co robić), ale był rozpoznawalny i znał się na muzyce, zareklamowałby Valerie jeszcze lepiej niż on. -Ale jest otwarta na współpracę z innymi. - dodał przezornie, nie chcąc zamykać żadnych furtek, propozycja napisania tekstu przez lorda nestora spadła w końcu na nich jak grom z jasnego nieba.
Słuchał płomiennych słów dalej, idea, wymierzenie lekcji zdrajcom z Półwyspu, Czarny Pan, rewolucja rozlewająca się na cały świat.
-Ideą. Rozlewającą się po całym świecie, brzmiącą i w sztuce i w propagandzie i w pięknych uroczystościach, takich jak dzisiejsza. - zgodził się z Tristanem, dając się ponieść tej fali. Apatyczna młodzież faktycznie potrzebowała ognia - może wszyscy potrzebowali, kilka lat temu samemu nie był wszak równym radykałem jak dzisiaj. Może nawet przedwczoraj nie wierzył w ideę równie mocno. Skinął głową, gdy Tristan mówił o Deirdre - samemu wiedział, że wybrał ją Czarny Pan, ale to nie zmieniało faktu, że biografie wszystkich nowych namiestników trzeba przystępnie wyjaśnić angielskiej publice. Większość obywateli nie widziała na żywo Czarnego Pana, a sam Cornelius w pełni pojął jego potęgę dopiero gdy zobaczył go w Staffordshire. Oprócz tego argumentu będą potrzebowali pięknych biogramów, przekonujących kłamstw.
Zajmie się tym jutro. Teraz spojrzenie błądziło to na jasnowłosą dziewczynę fontannie, to w stronę budynku. Gdzieś tam lśniły złote włosy Valerie, robiło się późno, a on nie mógł pozwolić sobie na wzięcie ziemniaczka. Cenił nową przyjaźń z lordami i namiestnikami, ale pomimo pozycji w Rycerzach Walpurgii nie czuł się z nimi na równi - nie na tyle, by pozwolić sobie na pełną swobodę (na którą nie pozwalał sobie nigdy).
-Proszę wybaczyć, narzeczona na mnie czeka. Mieliśmy jeszcze pomówić z lordem Avery, a robi się późno. - skłonił się nisko towarzystwu, wygodnie zasłaniając się obecnością nestora ze Shropshire. Już i tak z nim dziś rozmawiał, a sprawy ślubne omówili na marcowym obiedzie, ale zebrani nie musieli o tym wiedzieć. -Za sukces i wyborowe towarzystwo, panowie. - wzniósł jeszcze jeden toast, dziękując Rycerzom za miły i owocny czas - a potem nieco otumaniony myślami o ponętnej narzeczonej, propagandowych biogramach i mugolskich niewolnicach - ruszył w kierunku drzwi.
/zt
-Mugole potrafią posługiwać się eliksirami? Przecież to niebezpieczne, chyba nawet dla nich. Kolejny dowód na szaleństwo, wplotę to gdzieś jako przestrogę. - uniósł brwi, słuchając o forcie. Nie znał się wcale na alchemii, ale miał wystarczająco dużo wyobraźni, by przywołać przed oczy jakiegoś szalonego mugola, który sam wysadza się miksturą buchorożca. Jeśli napisze o tym jakąś propagandową bajkę, pokaże ją najpierw ministerialnemu alchemikowi, żeby sprawdzić, czy ma sens.
Skinął gorliwie głową, gdy Edgar w kilku słowach podsumował, że Dippet musi odejść.
-Za kwartał zaczną się wakacje, idealny moment na wymianę dyrektora Hogwartu. Etyka, odpowiednia modyfikacja programu historii magii, a dla starszych uczniów może przysposobienie wojenne? Choćby ćwiczenia Confundusa, to proste zaklęcie, a efektownie psuje mugolskie bronie. Nie wiem tylko, na jakich zajęciach... - przecież nie na mugoloznastwie, tego już nie będzie. Może specjalne kilka lekcji na zaklęciach uroków? Albo obrony przed czarną magią? Urwał, słysząc, że Ramsey chętnie wymieni Dippeta - nie był pewien, czy to plany snute po alkoholu (na trzeźwo zastanowiłby się, czy namiestnik Warwickshire miałby na to czas) ani co miał na myśli mówiąc o pracy z dziećmi (nie był jeszcze w Gwiezdnym Proroku), ale z szacunkiem wzniósł szklankę. -Miałbyś posłuch, a twoje badania z pewnością dobrze wpłynęłyby na morale uczennic. - zgodził się.
-Spokojnie, nasz deptak to Pokątna, nie Nokturn. Tak jak mówi lord Xavier, chodzi jedynie o to, by czystokrwiści goście poczuli się odrobinę... bardziej komfortowo. - dodał, orientując się, że nadmierne reformy miejskie nie spotkają się z aprobatą rodu Burke. -A tamtejsi... mieszkańcy - te niedobitki, które możnaby zdaniem Xaviera zmieść z kostki brukowej -z pewnością mają talenty, które są obecnie bardziej przydatne na froncie. - złodzieje, najemnicy, opryszkowie, po co mieliby marnować czas w oczyszczonym Londynie skoro Ministerstwo chętnie zapłaci im za mugolskie głowy i działalność w promugolskich hrabstwach?
-Nauka wymaga odwagi. - uśmiechnął się drwiąco pod nosem, słysząc z ulgą od Ramsey'a, że udowodnienie wniosków Vane'a wymagałoby eksperymentów na mugolach. Spojrzał porozumiewawczo na Oyvinda i Xaviera, pomoc w ich badaniach już zadeklarował - nawet jeśli bez znajomości run mógł jedynie służyć potencjałem magicznym. Mulciber też mógł dostrzec chorobliwie ambitny błysk w oczach Sallowa - choć Cornelius sprawiał wrażenie rozważnego, było ewidentne, że w imię zaspokojenia ciekawości mógłby pomóc Rycerzom w jakikolwiek sposób, przesuwając wszelkie moralne granice. -Och, tak, mamy za mało legilimentów by wpływać na umysły wszystkich mugoli. To raczej eksperyment na jednostkach, który mógłby pomóc nam w przyszłości. Moim priorytetem pozostają rzecz jasna potrzeby nasze i Czarnego Pana. - Rycerze byli najliczniejszą grupą osób, której przyznał się do swojego talentu, nie bez powodu. Wiedział, że na ich tle musi się czymś wybić - legilimencja na żądanie była, poza propagandą, najcenniejszym talentem, jaki mógł im oferować. Do spraw politycznych, rzecz jasna, ale w imię zacieśniania zawodowych stosunków pomógłby również z... prywatnymi potrzebami.
Parsknął śmiechem, gdy Rosier tak zabawnie (nie znał go od tej strony!) streścił perypetie Jaydena na Nokturnie.
-Jak to - aportował się do Londynu, pomimo blokady teleportacyjnej? I tego nie wyjaśnił? - w Corneliusie odezwał się stróż prawa, choć cały czas brzmiał na rozbawionego.
Podążył za wzrokiem Manannana i Tristana do dziewcząt pluskających w fontannie. Podobały mu się, zatęsknił nagle za obecnością Valerie, za świętowaniem w domu - nieświadom, że rozpustny humor opuści go w powozie, gdy osłabnie działanie diablego ziela. Jeszcze bardziej spodobała mu się wizja okładki. -Ubrana skromnie, z rozburzonymi włosami... Polecę ją fotografowi Walczącego Maga. - mruknął z uznaniem dla wprawnego oka Rosiera.
-Melodie dla Valerie komponują przeważnie jej bracia, cała rodzina jest związana z muzyką. W tym Septimus, który karierę zrobił w Niemczech i czynnie wspierał naszą sprawę w Shropshire. - i którego tu nie ma, pomyślał z rozczarowaniem, że przyjaciela zabrakło u jego boku w takim momencie. Septimus nie wiedziałby, co zrobić w obliczu problemów Corneliusa (bo o nich nie wiedział i właściwie nigdy nie wiedział, co robić), ale był rozpoznawalny i znał się na muzyce, zareklamowałby Valerie jeszcze lepiej niż on. -Ale jest otwarta na współpracę z innymi. - dodał przezornie, nie chcąc zamykać żadnych furtek, propozycja napisania tekstu przez lorda nestora spadła w końcu na nich jak grom z jasnego nieba.
Słuchał płomiennych słów dalej, idea, wymierzenie lekcji zdrajcom z Półwyspu, Czarny Pan, rewolucja rozlewająca się na cały świat.
-Ideą. Rozlewającą się po całym świecie, brzmiącą i w sztuce i w propagandzie i w pięknych uroczystościach, takich jak dzisiejsza. - zgodził się z Tristanem, dając się ponieść tej fali. Apatyczna młodzież faktycznie potrzebowała ognia - może wszyscy potrzebowali, kilka lat temu samemu nie był wszak równym radykałem jak dzisiaj. Może nawet przedwczoraj nie wierzył w ideę równie mocno. Skinął głową, gdy Tristan mówił o Deirdre - samemu wiedział, że wybrał ją Czarny Pan, ale to nie zmieniało faktu, że biografie wszystkich nowych namiestników trzeba przystępnie wyjaśnić angielskiej publice. Większość obywateli nie widziała na żywo Czarnego Pana, a sam Cornelius w pełni pojął jego potęgę dopiero gdy zobaczył go w Staffordshire. Oprócz tego argumentu będą potrzebowali pięknych biogramów, przekonujących kłamstw.
Zajmie się tym jutro. Teraz spojrzenie błądziło to na jasnowłosą dziewczynę fontannie, to w stronę budynku. Gdzieś tam lśniły złote włosy Valerie, robiło się późno, a on nie mógł pozwolić sobie na wzięcie ziemniaczka. Cenił nową przyjaźń z lordami i namiestnikami, ale pomimo pozycji w Rycerzach Walpurgii nie czuł się z nimi na równi - nie na tyle, by pozwolić sobie na pełną swobodę (na którą nie pozwalał sobie nigdy).
-Proszę wybaczyć, narzeczona na mnie czeka. Mieliśmy jeszcze pomówić z lordem Avery, a robi się późno. - skłonił się nisko towarzystwu, wygodnie zasłaniając się obecnością nestora ze Shropshire. Już i tak z nim dziś rozmawiał, a sprawy ślubne omówili na marcowym obiedzie, ale zebrani nie musieli o tym wiedzieć. -Za sukces i wyborowe towarzystwo, panowie. - wzniósł jeszcze jeden toast, dziękując Rycerzom za miły i owocny czas - a potem nieco otumaniony myślami o ponętnej narzeczonej, propagandowych biogramach i mugolskich niewolnicach - ruszył w kierunku drzwi.
/zt
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Śmiałe rozważania o podbiciu całego magicznego i niemagicznego świata oraz plany kreślone podniesionymi głosami działały na niego bardziej upajająco niż rozlewany hojnie alkohol; choć barwne obrazy rankiem miały zblednąć, stanowiąc zaledwie mętne echo unoszącej się w powietrzu, słodkiej euforii, to póki co – poddawał się jej w pełni, czując się prawie tak, jak gdyby już zwyciężyli. Zresztą – o to właśnie chodziło przecież tego wieczoru, dzisiaj świętowali odniesione sukcesy, jedne z pierwszych na długiej, niemającej końca liście. Skoro troje z nich było w stanie sprawić, by upadł cały mugolski fort, kto miał stanąć im na drodze? Jeśli mogli okiełznać legendarną bestię, to gdzie leżała granica, której by nie przekroczyli? – Szalona Selma jest tak twoja, jak i moja! – zapewnił szczodrze w odpowiedzi na sugestię Macnaira; umiejscowienie loży honorowej na jego ukochanym okręcie było pomysłem, który na trzeźwo stanowczo by odrzucił, lecz krążący w żyłach i mącący w głowie alkohol sprawiał, że każda rzucona pod wpływem chwili idea wydawała się wspaniała. – Kiedy urządzimy pierwsze Łowy? Może po wyprawie na Kornwalię? – rzucił, wznosząc wyżej szklankę w odpowiedzi na decyzję Tristana, choć koniec miesiąca nagle wydał mu się odległy; najchętniej wsiadłby na pokład już, zainspirowany nakreśloną przez Rosiera perspektywą, jeśli uderzyliby nocą, zaskoczyliby szlamolubów w ich własnych łóżkach. Rocznica Bezksiężycowej Nocy wydawała się idealną porą, Manannan uwielbiał podobne symbole; mógłby namówić wuja do posłania tam całej floty, mógł zrobić to nawet teraz – Koronos z pewnością gdzieś jeszcze się tu kręcił, wieczór dopiero się rozpoczynał. – Pojmani zdrajcy jako pierwsi stoczyliby bój z krakenem – dodał, w jego głowie wszystko składało się w spójną całość – i pewnie nawet pokusiłby się o przekucie planów w czyny, ale pijane marzenia o sławie i chwale rozproszyło wyzwanie rzucone przez Drew, podjęte natychmiast przez Ramseya. Przyglądał się mu przez moment, gdy brał fioletowego grzyba od Edgara, przytakując z zadowoleniem, kiedy potwierdził, że w istocie był smaczny. – Twoim słowom zawierzę – oznajmił, bez zawahania sięgając po tęgoskóra i wrzucając go sobie do ust. Smak nie kojarzył mu się z niczym, rozpłynął się jednak po języku przyjemnie; przełknął ślinę, czekając na efekt. – Twoja kolej, Macnair – rzucił, przenosząc wyczekujące spojrzenie na Drew – jedynie przelotnie rejestrując zniknięcie najpierw Tristana, a później Corneliusa.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Im dłużej zatracaliśmy się w śmiałym planowaniu kolejnych kroków, tym bardziej szumiało mi w głowie od ilości wypitego alkoholu. Kelnerzy nie nadążali z donoszeniem trunków, dlatego w końcu po prostu zapewnili nam kilka butelek zapasu – czyż nie był to znacznie prostszy sposób? Z resztą wolałem poddać się swobodnej dyskusji bez ich obecności, bez ciekawskich oczu, jakie udawały, że nam się nie przyglądają.
-Aż nie wiem co powiedzieć- rzuciłem w kierunku Traversa i posłałem mu szeroki uśmiech.
-To prawie tak jakbyś podzielił się własną żoną, doceniam!- zaśmiałem się i ponownie wychyliłem całą zawartość szkła. Manannan potrafił wypić, miał głowę i wątrobę godną prawdziwego żeglarza, dlatego obawiałbym się wypłynąć z nim w jakąś podróż. Gdzie byśmy skończyli? U wybrzeży Ameryki? Byłaby to wyborna przygoda i choć rozwaga podpowiadała, żeby nawet nie myśleć o podobnej propozycji, to ciekawość i adrenalina przyćmiewały zdrowy osąd. Kto wie, może przyjdzie nam dożyć czasów, w których będziemy mogli pozwolić sobie na nieco wytchnienia, na tego typu rozrywki.
-Zmieciemy ją z powierzchni ziemi- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie. Taki plan wydawał się dla mnie najbardziej skuteczny – przynajmniej w tamtej chwili – bowiem poparcie działań Zakonu było tam bezsprzeczne. -Potem odbudujemy na nowo i na dobre usuniemy z historii plugawy fragment. W innym wypadku nawet kulawy psidwak nie będzie chciał tam zamieszkać- wzruszyłem ramionami zupełnie niewzruszony ilością istnień, które byśmy zmietli z powierzchni ziemi. Sami zadecydowali o swym losie, nikt nie trzymał ich tam na siłę. -Tak, najpierw robota, potem przyjęcie- zgodziłem się z Traversem zatrzymując na nim nieco zamglony wzrok. -Zacieram ręce na te łowy. Wyobrażasz to sobie? Pierwszy zawodnik, fanfary, werble, wejście krakena i…- nie było to celowe przeciągnięcie, po prostu szukałem dobrego słowa. -Jak ktoś nie siedział akurat na dupie, tylko kupował ognistą, to przegapił rundę- zaśmiałem się pod nosem wiedząc, że taka walka nie potrwa zbyt długo, a właściwie – nie potrwa nawet kilku minut.
-Będziesz gościem honorowym, właściwie to jak już mówiłem zawsze jesteś. Może znajdziesz sobie jakiś dom w Suffolk?- zasugerowałem, po czym ściągnąłem brwi. -Co ja gadam, nie jeden, ile chcesz- uśmiechnąłem się szeroko, by po chwili przenieść wzrok na ziemniaki. Od samego początku nie wzbudzały one mojego zaufania, wiedziałem, że jeśli ich spróbuję, to rano będę tego żałować. Środki im podobne nie szły ze mną w parze, a właściwie ja nie lubiłem przechadzać się z nimi. Unikałem, nigdy nie próbowałem, a ilość spalonego diablego ziela mogłem zliczyć na placach jednej ręki.
Ramsey nawet się nie wahał, dał wszystkim dobry przykład. W jego ślady poszedł Travers, jaki zaraz po tym spojrzał na mnie wzrokiem niecierpiącym sprzeciwu. Nie pozostało mi nic innego jak poczęstować się ziemniaczkiem, którego chwyciłem pewnym ruchem i wrzuciłem od razu do ust. W smaku nie przypominał niczego, ale przecież jego zadaniem nie było zadbać o nasze podniebienia, a jeszcze lepszy nastrój. -To może w końcu zobaczymy co u syrenek?- istniała szansa, że woda mnie pobudzi i złagodzi nieco jego działanie. Jeszcze, a może już, nie przejmowałem się konsekwencjami, ale paść pierwszemu po prostu nie wypadało.
-Aż nie wiem co powiedzieć- rzuciłem w kierunku Traversa i posłałem mu szeroki uśmiech.
-To prawie tak jakbyś podzielił się własną żoną, doceniam!- zaśmiałem się i ponownie wychyliłem całą zawartość szkła. Manannan potrafił wypić, miał głowę i wątrobę godną prawdziwego żeglarza, dlatego obawiałbym się wypłynąć z nim w jakąś podróż. Gdzie byśmy skończyli? U wybrzeży Ameryki? Byłaby to wyborna przygoda i choć rozwaga podpowiadała, żeby nawet nie myśleć o podobnej propozycji, to ciekawość i adrenalina przyćmiewały zdrowy osąd. Kto wie, może przyjdzie nam dożyć czasów, w których będziemy mogli pozwolić sobie na nieco wytchnienia, na tego typu rozrywki.
-Zmieciemy ją z powierzchni ziemi- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie. Taki plan wydawał się dla mnie najbardziej skuteczny – przynajmniej w tamtej chwili – bowiem poparcie działań Zakonu było tam bezsprzeczne. -Potem odbudujemy na nowo i na dobre usuniemy z historii plugawy fragment. W innym wypadku nawet kulawy psidwak nie będzie chciał tam zamieszkać- wzruszyłem ramionami zupełnie niewzruszony ilością istnień, które byśmy zmietli z powierzchni ziemi. Sami zadecydowali o swym losie, nikt nie trzymał ich tam na siłę. -Tak, najpierw robota, potem przyjęcie- zgodziłem się z Traversem zatrzymując na nim nieco zamglony wzrok. -Zacieram ręce na te łowy. Wyobrażasz to sobie? Pierwszy zawodnik, fanfary, werble, wejście krakena i…- nie było to celowe przeciągnięcie, po prostu szukałem dobrego słowa. -Jak ktoś nie siedział akurat na dupie, tylko kupował ognistą, to przegapił rundę- zaśmiałem się pod nosem wiedząc, że taka walka nie potrwa zbyt długo, a właściwie – nie potrwa nawet kilku minut.
-Będziesz gościem honorowym, właściwie to jak już mówiłem zawsze jesteś. Może znajdziesz sobie jakiś dom w Suffolk?- zasugerowałem, po czym ściągnąłem brwi. -Co ja gadam, nie jeden, ile chcesz- uśmiechnąłem się szeroko, by po chwili przenieść wzrok na ziemniaki. Od samego początku nie wzbudzały one mojego zaufania, wiedziałem, że jeśli ich spróbuję, to rano będę tego żałować. Środki im podobne nie szły ze mną w parze, a właściwie ja nie lubiłem przechadzać się z nimi. Unikałem, nigdy nie próbowałem, a ilość spalonego diablego ziela mogłem zliczyć na placach jednej ręki.
Ramsey nawet się nie wahał, dał wszystkim dobry przykład. W jego ślady poszedł Travers, jaki zaraz po tym spojrzał na mnie wzrokiem niecierpiącym sprzeciwu. Nie pozostało mi nic innego jak poczęstować się ziemniaczkiem, którego chwyciłem pewnym ruchem i wrzuciłem od razu do ust. W smaku nie przypominał niczego, ale przecież jego zadaniem nie było zadbać o nasze podniebienia, a jeszcze lepszy nastrój. -To może w końcu zobaczymy co u syrenek?- istniała szansa, że woda mnie pobudzi i złagodzi nieco jego działanie. Jeszcze, a może już, nie przejmowałem się konsekwencjami, ale paść pierwszemu po prostu nie wypadało.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Zdawało się, że nic nie było w stanie popsuć mu humoru; zaśmiał się w reakcji na słowa Macnaira, jednak wspomnienie Melisande otrzeźwiło go na sekundę – klepnął czarodzieja w bark, nachylając się w jego stronę. – Żonę akurat będziesz musiał sobie znaleźć swoją. Po dzisiejszym wieczorze – na pewno nie będziesz miał z tym problemu – rzucił wesoło, odsuwając się, żeby opróżnić do końca trzymaną w dłoni szklankę. Nie przesadzał, medale, które w trakcie uroczystości zawisły na ich piersiach musiały wzbudzić zainteresowanie – nie zdziwiłby się, gdyby z propozycjami matrymonialnymi do nowych namiestników zwróciły się arystokratki, służba Czarnemu Panu znaczyła teraz wiele – a miała znaczyć jeszcze więcej, na ich oczach, ich rękami, tworzył się przecież właśnie nowy porządek świata. Lepszego, wolnego od szlamu; takiego, w którym będzie mógł pływać po siedmiu morzach, nie wpadając na ich bezkształtne, mugolskie statki. – A może statek też sobie sprawisz? – zasugerował, ileż czasu można było wszak spędzić na jednym i tym samym lądzie.
– Uderzymy ze wszystkich stron, nie będą nawet mieli dokąd uciekać – przytaknął słowom Macnaira, położenie półwyspu kornwalijskiego sprawiało, że był idealnym celem morskiego ataku; ich flota mogłaby go otoczyć, wyłączyć z użytku strategiczne porty, uwięzić w pułapce – odcięcie ich od wsparcia ze strony lądu też nie byłoby trudne. Ostatecznie: musieliby się im poddać albo umrzeć. – Jako pierwszy musiałby pójść ktoś istotny – zastanowił się, symboliczne otwarcie wielkich łowów nie mogłoby zostać dokonane przez przypadkowego mugola ani nieopierzonego buntownika. – Może, ten – jak mu tam..? – zastanowił się, starając sobie przypomnieć wydrukowane na ruchomych plakatach imię i nazwisko, ale personalia poszukiwanego członka Zakonu Feniksa zupełnie uciekły mu z pamięci. – No, nieważne. W każdym razie – ktoś, kto ustoi dłużej niż dwie minuty – dodał, nie mogli pozwolić na to, żeby kraken zanudził się na śmierć.
– A może sobie znajdę – przytaknął. Nie wiedział co prawda, po co byłby mu dom w Suffolk, o rzut kamieniem od rodowej siedziby, ale na pewno znalazłby dla niego jakiś użytek. Jeśli nie sam – to z pomocą zjedzonego tęgoskóra, sprawiającego, że jego umysł odprężył się przyjemnie, pozbywając się resztek niepotrzebnych, trzeźwych myśli. Nie wiedział, czy był to kolejny punkt wieczoru, czy może tylko w jego oczach wszystko zrobiło się nagle jakieś bardziej barwne, kolory stały się żywsze, a muzyka – zaczęła docierać do samych jego wnętrzności, ale nie zastanawiał się nad tym zbyt długo. – Chodźmy! – zgodził się z Macnairem, jedną ręką chwytając z najbliższego stolika pełną jeszcze butelkę, a drugą zarzucając na ramię towarzysza. Droga do zajmowanej przez roześmiane kobiety sadzawki wydała mu się dziwnie długa, nie potrafił pozbyć się wrażenia, że ścieżka pod jego stopami porusza się miarowo jak kołyszący się na falach pokład okrętu – szedł też dlatego nieco chwiejnie, żeby ostatecznie zanurzyć się w przyjemnie chłodnej wodzie – pod powiekami wciąż mając wizję unoszącego się w górę dymu i morza wzburzonego gniewem morskiej bestii.
| Mani i Drew zt
– Uderzymy ze wszystkich stron, nie będą nawet mieli dokąd uciekać – przytaknął słowom Macnaira, położenie półwyspu kornwalijskiego sprawiało, że był idealnym celem morskiego ataku; ich flota mogłaby go otoczyć, wyłączyć z użytku strategiczne porty, uwięzić w pułapce – odcięcie ich od wsparcia ze strony lądu też nie byłoby trudne. Ostatecznie: musieliby się im poddać albo umrzeć. – Jako pierwszy musiałby pójść ktoś istotny – zastanowił się, symboliczne otwarcie wielkich łowów nie mogłoby zostać dokonane przez przypadkowego mugola ani nieopierzonego buntownika. – Może, ten – jak mu tam..? – zastanowił się, starając sobie przypomnieć wydrukowane na ruchomych plakatach imię i nazwisko, ale personalia poszukiwanego członka Zakonu Feniksa zupełnie uciekły mu z pamięci. – No, nieważne. W każdym razie – ktoś, kto ustoi dłużej niż dwie minuty – dodał, nie mogli pozwolić na to, żeby kraken zanudził się na śmierć.
– A może sobie znajdę – przytaknął. Nie wiedział co prawda, po co byłby mu dom w Suffolk, o rzut kamieniem od rodowej siedziby, ale na pewno znalazłby dla niego jakiś użytek. Jeśli nie sam – to z pomocą zjedzonego tęgoskóra, sprawiającego, że jego umysł odprężył się przyjemnie, pozbywając się resztek niepotrzebnych, trzeźwych myśli. Nie wiedział, czy był to kolejny punkt wieczoru, czy może tylko w jego oczach wszystko zrobiło się nagle jakieś bardziej barwne, kolory stały się żywsze, a muzyka – zaczęła docierać do samych jego wnętrzności, ale nie zastanawiał się nad tym zbyt długo. – Chodźmy! – zgodził się z Macnairem, jedną ręką chwytając z najbliższego stolika pełną jeszcze butelkę, a drugą zarzucając na ramię towarzysza. Droga do zajmowanej przez roześmiane kobiety sadzawki wydała mu się dziwnie długa, nie potrafił pozbyć się wrażenia, że ścieżka pod jego stopami porusza się miarowo jak kołyszący się na falach pokład okrętu – szedł też dlatego nieco chwiejnie, żeby ostatecznie zanurzyć się w przyjemnie chłodnej wodzie – pod powiekami wciąż mając wizję unoszącego się w górę dymu i morza wzburzonego gniewem morskiej bestii.
| Mani i Drew zt
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Tutaj nie była Zinnią Albury.
Przemierzając parne korytarze Wenus wypełnione ciężkim aromatem tytoniu, alkoholu i rozgrzanych ciał, była Ćmą, w ten wieczór obdarzoną rzadkim zaszczytem pławienia się w obecności i napiwkach najznamienitszych czarodziejów. Zaszczyconych, wyniesionych ponad innych, odznaczonych medalami, których ciężar musiał przyjemnie osiadać na ciele.
W porównaniu do wielu innych dziewcząt, odczuwała przyjemność ze swej pracy. Zagubiona w próżności, rekompensowała sobie poczucie własnego zepsucia toksyczną świadomością bycia pożądaną, upragnioną. Nie bez powodu tak długo przygotowywała się do dzisiejszego wieczora - spod połów półprzezroczystej, purpurowej peleryny widać było fragmenty nagiego ciała, znaczonego misternym złotym tuszem. Układał się w fantazyjne, skomplikowane i szalenie precyzyjne ścieżki opięte wokół kończyn, na niej całej, poza twarzą, tworzył obraz, arcydzieło tutejszego malarza, który niestrudzenie przekuwał jej skórę w płótno i powoływał na niej do życia ćmy zagubione w kunsztownych kwiatach. Kruczoczarne, lśniące włosy okalały smukłą twarz z dużymi, błękitnymi oczyma i lekko zadartym noskiem. Każdy jej ruch był płynny, koci, wystudiowany, choć sprawiał wrażenie naturalnego i pozbawionego wszelkiego wysiłku. Bose stopy stąpały po posadzkach, wręcz niewrażliwe na ich chłód. Z leniwym uśmiechem i delikatnie rozkołysanymi biodrami umilała czas, wyłapywała głodne spojrzenia i bawiła się nimi, odpowiadała na nie, ale nigdy tak chętnie i namolnie, by wzięto ją za nachalnie usłużną. Miała w sobie odrobinę dystansu, wyzwania, które rzucała spojrzeniem, zachęty, by ruszyć za nią w pogoń. Z premedytacją wybierała rolę ofiary w polowaniu, a przy tym przysłuchiwała się toczonym dookoła rozmowom z nadzieją na wyłapanie co ciekawszych kąsków.
Imponowała jej polityczna świadomość obecnych tu czarodziejów, ich biegłość, zasługi. Bezksiężycowa Noc w mniemaniu Zinnii była decyzją mądrą i dobrą, profitującą na przyszłość; mugole przyczynili się do śmierci jej rodziny i od tamtej pory nie miała w sercu dla nich litości.
W subtelnej grze światła i cienia tusz na jej ciele mienił się przyjemnie, a spojrzenie odnalazło jego twarz. Jedną z wielu, okrzykniętą na uroczystości jako twarz człowieka silnego, odpowiadającego za wspaniałe dokonania wojenne. Mógłby być zapyziałym starcem, oddałaby mu się niezależnie od tego - ale był młody, przystojny, a oczy miał tajemnicze. Podobało się jej to. Bez wahania sięgnęła do tacy przechadzającej się obok kelnerki i zgarnęła z niej kieliszek wypełniony alkoholem, wraz z nim kocim krokiem zbliżając się w kierunku Mulcibera. Zdawało się, że na moment znalazł się w odosobnieniu, zapraszał ją samotnością, otwierał wrota szansy. Nie zostanie jego żoną, nie zostanie kochanką, ale mogła szczycić się byciem zawładniętą na kilka uderzeń serca przez człowieka jego pokroju. Zinnia nie wymagała od życia wiele; pragnęła potęgi, nie własnej, a cudzej, pragnęła potęgę czuć w sobie.
Toast dobiegł końca, narkotyki rozlały się po ciałach, a po jej ustach rozlał się uśmiech. Filuterny, kuszący. Przy dłuższym, lekkim kroku poły peleryny zakołysały się na boki, odsłoniwszy fragmenty znaczonych złotym ornamentem piersi.
- Namiestniku - zwróciła się do Ramseya miękko, tytułem, który tego wieczora otrzymał. Wenus wiedziało co świętowali czarodzieje, kurtyzany wiedziały z kim dziś miały do czynienia. Wiedzieli wszyscy. - Twój kieliszek wygląda na pusty - zauważyła, po czym poruszyła lekko szkłem we własnych dłoniach i alkohol zatańczył w szklanej obręczy. Nie wyciągnęła jednak rąk w jego kierunku, jeszcze nie; zamiast tego uniosła kielich wyżej i ledwie musnęła wargami jego krawędź, delikatnie, prawie niewyczuwalnie.
Przemierzając parne korytarze Wenus wypełnione ciężkim aromatem tytoniu, alkoholu i rozgrzanych ciał, była Ćmą, w ten wieczór obdarzoną rzadkim zaszczytem pławienia się w obecności i napiwkach najznamienitszych czarodziejów. Zaszczyconych, wyniesionych ponad innych, odznaczonych medalami, których ciężar musiał przyjemnie osiadać na ciele.
W porównaniu do wielu innych dziewcząt, odczuwała przyjemność ze swej pracy. Zagubiona w próżności, rekompensowała sobie poczucie własnego zepsucia toksyczną świadomością bycia pożądaną, upragnioną. Nie bez powodu tak długo przygotowywała się do dzisiejszego wieczora - spod połów półprzezroczystej, purpurowej peleryny widać było fragmenty nagiego ciała, znaczonego misternym złotym tuszem. Układał się w fantazyjne, skomplikowane i szalenie precyzyjne ścieżki opięte wokół kończyn, na niej całej, poza twarzą, tworzył obraz, arcydzieło tutejszego malarza, który niestrudzenie przekuwał jej skórę w płótno i powoływał na niej do życia ćmy zagubione w kunsztownych kwiatach. Kruczoczarne, lśniące włosy okalały smukłą twarz z dużymi, błękitnymi oczyma i lekko zadartym noskiem. Każdy jej ruch był płynny, koci, wystudiowany, choć sprawiał wrażenie naturalnego i pozbawionego wszelkiego wysiłku. Bose stopy stąpały po posadzkach, wręcz niewrażliwe na ich chłód. Z leniwym uśmiechem i delikatnie rozkołysanymi biodrami umilała czas, wyłapywała głodne spojrzenia i bawiła się nimi, odpowiadała na nie, ale nigdy tak chętnie i namolnie, by wzięto ją za nachalnie usłużną. Miała w sobie odrobinę dystansu, wyzwania, które rzucała spojrzeniem, zachęty, by ruszyć za nią w pogoń. Z premedytacją wybierała rolę ofiary w polowaniu, a przy tym przysłuchiwała się toczonym dookoła rozmowom z nadzieją na wyłapanie co ciekawszych kąsków.
Imponowała jej polityczna świadomość obecnych tu czarodziejów, ich biegłość, zasługi. Bezksiężycowa Noc w mniemaniu Zinnii była decyzją mądrą i dobrą, profitującą na przyszłość; mugole przyczynili się do śmierci jej rodziny i od tamtej pory nie miała w sercu dla nich litości.
W subtelnej grze światła i cienia tusz na jej ciele mienił się przyjemnie, a spojrzenie odnalazło jego twarz. Jedną z wielu, okrzykniętą na uroczystości jako twarz człowieka silnego, odpowiadającego za wspaniałe dokonania wojenne. Mógłby być zapyziałym starcem, oddałaby mu się niezależnie od tego - ale był młody, przystojny, a oczy miał tajemnicze. Podobało się jej to. Bez wahania sięgnęła do tacy przechadzającej się obok kelnerki i zgarnęła z niej kieliszek wypełniony alkoholem, wraz z nim kocim krokiem zbliżając się w kierunku Mulcibera. Zdawało się, że na moment znalazł się w odosobnieniu, zapraszał ją samotnością, otwierał wrota szansy. Nie zostanie jego żoną, nie zostanie kochanką, ale mogła szczycić się byciem zawładniętą na kilka uderzeń serca przez człowieka jego pokroju. Zinnia nie wymagała od życia wiele; pragnęła potęgi, nie własnej, a cudzej, pragnęła potęgę czuć w sobie.
Toast dobiegł końca, narkotyki rozlały się po ciałach, a po jej ustach rozlał się uśmiech. Filuterny, kuszący. Przy dłuższym, lekkim kroku poły peleryny zakołysały się na boki, odsłoniwszy fragmenty znaczonych złotym ornamentem piersi.
- Namiestniku - zwróciła się do Ramseya miękko, tytułem, który tego wieczora otrzymał. Wenus wiedziało co świętowali czarodzieje, kurtyzany wiedziały z kim dziś miały do czynienia. Wiedzieli wszyscy. - Twój kieliszek wygląda na pusty - zauważyła, po czym poruszyła lekko szkłem we własnych dłoniach i alkohol zatańczył w szklanej obręczy. Nie wyciągnęła jednak rąk w jego kierunku, jeszcze nie; zamiast tego uniosła kielich wyżej i ledwie musnęła wargami jego krawędź, delikatnie, prawie niewyczuwalnie.
I show not your face but your heart's desire
Z większym zainteresowaniem wysłuchał opowieści Tristana na temat nagłego i niespodziewanego pojawienia się profesora Hogwartu na Alei Śmiertelnego Nokturnu. Jego aktywność naukowa i twórczość nie wzbudzała jego sympatii, choć wielu twierdzeń i spostrzeżeń nie mógł mu odmówić. Brylował w innej dziedzinie wiedzy, podważenie jego kontrowersyjnych teorii nie mogło być trudne, a jednak brak komentarza wydawał się w takich chwilach wymowniejszy niż zaciekłe dyskusje. Upił łyk szampana, próbując zobrazować sobie to nietypowe zdarzenie i minę poważnego człowieka, który niespodziewanie zjawia się w centrum kulturalnego wydarzenia i swoim zamieszaniem zupełnie psuje jego koncepcję. Pokiwał głową Corneliusowi, gdy kontynuował wizję wymiany Dippetta i wprowadzenie zmian do Hogwartu. To nie było coś, co dało się przygotować z dnia na dzień. Podobną reformę należało dobrze przemyśleć, znacznie lepiej i sprytniej przeprowadzić niż wtedy, kiedy Grindelwald objął stołek dyrektora szkoły, ale przecież byli już pijani, a słowa wypadały z nich w formie żartów same.
— Uczennic, wypijmy za to — powtórzył po Corneliusie, wtórując jego toastowi i przechylił kieliszek z szampanem, powoli opróżniając jego zawartość. Stracił już rozeznanie, który to był, ale alkohol przyjemnie odprężał. W istocie, dostrzegł spojrzenie Corneliusa i odczytał to, co się za nim kryło. Wiedział, że kiedy przyjdzie odpowiedni czas, będzie miał się do kogo zwrócić w tej sprawie.
Utkwione spojrzenie w Tristanie, który zawahał się nad skosztowaniem podarku od Edgara tylko na ułamek sekundy wzmogło w nim instynktowną czujność — wiedział już doskonale na co się porywali i doskonale znał skutki przeklętego specyfiku i dlatego właśnie zrezygnował?
— Dokąd? — zawołał za Tristanem, ale po nim nie było już śladu. Zaraz za nim w powietrzu rozpłynął się także Sallow, którego już milcząco odprowadził wzrokiem. Zasłoniwszy się narzeczoną uniknął spróbowania tajemniczego ziemniaka, ale odważniejszy okazał się Travers, i zaraz za nim spojrzał na Drew wyczekująco.
Pozostawszy z resztą dżentelmenów obserwował, jak dwaj mężczyźni kierują swoje chwiejne kroki do sadzawki wypełnionej kobietami. W przeciwieństwie do towarzyszy nie spieszyło mu się do odnalezienia Salome, towarzyszki tego wieczoru. Kiedy wychodził na zewnątrz zajęta była odnajdywaniem się w towarzystwie. Nie miał wątpliwości, że dzisiejszy wyjście okazało się dla niej przepustką do nowego świata. Była zniewalająco piękna — jej uroda przyciągała jego uwagę za każdym razem, gdy rozglądał się w tłumie i choć ciało potrzebowało jej obok, pragnęło jej bliskości, dotyku; co chwilę przypominał sobie o tym, jak bardzo nieinteresująca towarzyszką rozmowy była. Wsłuchiwał się więc w coraz to bardziej odległe rozmowy arystokratów, którzy towarzyszyli mu na basenie, czując, jak specyfik zaczyna działać. Odejmując twarz od Edgara obrócił głowę w stronę basenu z kobietami, w którym kąpali się jego kompani i wtedy dostrzegł zbliżającą się ku nich istotę. Nie był pewien jej realności. Wydawała się być żywym obrazem, który przyobleczono w ładny papier. Kroczyła ku niemu z lekkością kota, stawiając bose stopy ostrożnie, jakby przemierzała dziką, pełną niebezpieczeństw dżunglę z rozmysłem. Cienka peleryną falowała przy każdym jej kroku, podobnie jak kruczoczarne włosy. Czy była snem? Czy była postacią z innego życia? W pierwszej chwili nie zorientował się, że jej oczy były niebieskie. Ciemne włosy i lekki chód przywiodły wspomnienie noworocznego sabatu, kiedy to ukryta za drobną maską czarownica wbiła mu kołek w tył głowy, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Opierał się temu, jak opierał się manipulacjom i sugestiom, ale czy to był przypadek? Czy ktoś czytał mu w myślach, czy umysł płatał figle?
— Przepraszam na moment — zwrócił się do towarzyszy, odchodząc kilka kroków, by odstawić na pierwszy lepszy mebel pusty kieliszek po wypitym szampanie. Kąpiel z syrenkami stała się kuszącą opcją, ale prędko pojawiła się inna — ciekawsza, atrakcyjniejsza. Wkroczyła w jego przestrzeń ze zmysłowością, cicho, podstępnie, uruchamiając wszystkie zmysły. Spojrzał na nią — wpierw na śliczną twarz, potem pokryte złotem ciało, nieskrywające żadnych tajemnic a jednak wcale nie nagie. Powoli obrócił się ku niej przodem, powracając niechętnie spojrzeniem do jej twarzy, ciemnych włosy i w końcu niebieskich oczu, które nadały jej nową tożsamość. Spojrzenie wyostrzyło się, gdy uniosła kieliszek do ust, niewątpliwie zapraszając go tym do wspólnego tańca. Nie odrywając od niej szarych tęczówek, uśmiechnął się.
— Trafna uwaga — mruknął, unosząc brwi. — Ale nie wyglądasz jakbyś zamierzała coś z tym zrobić — odpowiedział przekornie, rozchylając wargi i spoglądając na jej, które lekko muskały cienkie szkło. W głosie rozbrzmiała jednocześnie przygana i prowokacja, ale w oczach tańczyło już rozbawienie wzniecone alkoholem i narkotykiem. Nie spieszył się, nie rujnując tej chwili, słodkiego wyczekiwania. Czyż nie było najbardziej nęcącą i uciskającą trzewia grą? Wymiana spojrzeń, które doskonale już wiedziały jak to wszystko się zakończy; oddechów już teraz zastygłych na lekko rozchylonych, skropionych alkohol ustach, a ostatecznie skąpych gestów, które po zrzuceniu resztek przyzwoitości zatopią się w gorących wędrówkach po ludzkim ciele. — Zmęczył mnie szampan — dodał po chwili z nonszalancją, nim zdążyła zaoferować mu swój własny kieliszek. W końcu odjął od niej spojrzenie, które powoli prześlizgnęło się po nielicznych już gościach pozostających przy basenie. Potrzebował czegoś mocniejszego; czegoś co nie tylko uderza na chwilę do głowy, ale i w niej pozostaje, wypełnia każdą komórkę ciała swoją intensywnością. Powrócił do niej spojrzeniem, wiedząc doskonale, że potrafiła mu to dać i da, już za chwilę.
— Uczennic, wypijmy za to — powtórzył po Corneliusie, wtórując jego toastowi i przechylił kieliszek z szampanem, powoli opróżniając jego zawartość. Stracił już rozeznanie, który to był, ale alkohol przyjemnie odprężał. W istocie, dostrzegł spojrzenie Corneliusa i odczytał to, co się za nim kryło. Wiedział, że kiedy przyjdzie odpowiedni czas, będzie miał się do kogo zwrócić w tej sprawie.
Utkwione spojrzenie w Tristanie, który zawahał się nad skosztowaniem podarku od Edgara tylko na ułamek sekundy wzmogło w nim instynktowną czujność — wiedział już doskonale na co się porywali i doskonale znał skutki przeklętego specyfiku i dlatego właśnie zrezygnował?
— Dokąd? — zawołał za Tristanem, ale po nim nie było już śladu. Zaraz za nim w powietrzu rozpłynął się także Sallow, którego już milcząco odprowadził wzrokiem. Zasłoniwszy się narzeczoną uniknął spróbowania tajemniczego ziemniaka, ale odważniejszy okazał się Travers, i zaraz za nim spojrzał na Drew wyczekująco.
Pozostawszy z resztą dżentelmenów obserwował, jak dwaj mężczyźni kierują swoje chwiejne kroki do sadzawki wypełnionej kobietami. W przeciwieństwie do towarzyszy nie spieszyło mu się do odnalezienia Salome, towarzyszki tego wieczoru. Kiedy wychodził na zewnątrz zajęta była odnajdywaniem się w towarzystwie. Nie miał wątpliwości, że dzisiejszy wyjście okazało się dla niej przepustką do nowego świata. Była zniewalająco piękna — jej uroda przyciągała jego uwagę za każdym razem, gdy rozglądał się w tłumie i choć ciało potrzebowało jej obok, pragnęło jej bliskości, dotyku; co chwilę przypominał sobie o tym, jak bardzo nieinteresująca towarzyszką rozmowy była. Wsłuchiwał się więc w coraz to bardziej odległe rozmowy arystokratów, którzy towarzyszyli mu na basenie, czując, jak specyfik zaczyna działać. Odejmując twarz od Edgara obrócił głowę w stronę basenu z kobietami, w którym kąpali się jego kompani i wtedy dostrzegł zbliżającą się ku nich istotę. Nie był pewien jej realności. Wydawała się być żywym obrazem, który przyobleczono w ładny papier. Kroczyła ku niemu z lekkością kota, stawiając bose stopy ostrożnie, jakby przemierzała dziką, pełną niebezpieczeństw dżunglę z rozmysłem. Cienka peleryną falowała przy każdym jej kroku, podobnie jak kruczoczarne włosy. Czy była snem? Czy była postacią z innego życia? W pierwszej chwili nie zorientował się, że jej oczy były niebieskie. Ciemne włosy i lekki chód przywiodły wspomnienie noworocznego sabatu, kiedy to ukryta za drobną maską czarownica wbiła mu kołek w tył głowy, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Opierał się temu, jak opierał się manipulacjom i sugestiom, ale czy to był przypadek? Czy ktoś czytał mu w myślach, czy umysł płatał figle?
— Przepraszam na moment — zwrócił się do towarzyszy, odchodząc kilka kroków, by odstawić na pierwszy lepszy mebel pusty kieliszek po wypitym szampanie. Kąpiel z syrenkami stała się kuszącą opcją, ale prędko pojawiła się inna — ciekawsza, atrakcyjniejsza. Wkroczyła w jego przestrzeń ze zmysłowością, cicho, podstępnie, uruchamiając wszystkie zmysły. Spojrzał na nią — wpierw na śliczną twarz, potem pokryte złotem ciało, nieskrywające żadnych tajemnic a jednak wcale nie nagie. Powoli obrócił się ku niej przodem, powracając niechętnie spojrzeniem do jej twarzy, ciemnych włosy i w końcu niebieskich oczu, które nadały jej nową tożsamość. Spojrzenie wyostrzyło się, gdy uniosła kieliszek do ust, niewątpliwie zapraszając go tym do wspólnego tańca. Nie odrywając od niej szarych tęczówek, uśmiechnął się.
— Trafna uwaga — mruknął, unosząc brwi. — Ale nie wyglądasz jakbyś zamierzała coś z tym zrobić — odpowiedział przekornie, rozchylając wargi i spoglądając na jej, które lekko muskały cienkie szkło. W głosie rozbrzmiała jednocześnie przygana i prowokacja, ale w oczach tańczyło już rozbawienie wzniecone alkoholem i narkotykiem. Nie spieszył się, nie rujnując tej chwili, słodkiego wyczekiwania. Czyż nie było najbardziej nęcącą i uciskającą trzewia grą? Wymiana spojrzeń, które doskonale już wiedziały jak to wszystko się zakończy; oddechów już teraz zastygłych na lekko rozchylonych, skropionych alkohol ustach, a ostatecznie skąpych gestów, które po zrzuceniu resztek przyzwoitości zatopią się w gorących wędrówkach po ludzkim ciele. — Zmęczył mnie szampan — dodał po chwili z nonszalancją, nim zdążyła zaoferować mu swój własny kieliszek. W końcu odjął od niej spojrzenie, które powoli prześlizgnęło się po nielicznych już gościach pozostających przy basenie. Potrzebował czegoś mocniejszego; czegoś co nie tylko uderza na chwilę do głowy, ale i w niej pozostaje, wypełnia każdą komórkę ciała swoją intensywnością. Powrócił do niej spojrzeniem, wiedząc doskonale, że potrafiła mu to dać i da, już za chwilę.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Delikatnie przechyliła głowę do boku, pozwoliwszy, by kosmyki czarnych włosów gęściej musnęły ramię i opłynęły je w harmonii ruchów, które dla obserwatora miały przeistoczyć ją w całość - spójną, ulotną i zwiewną jak wiatr niosący w sobie słodką obietnicę wiosny prześwitującej przez ulewy i ostatnie opady zagubionego śniegu; skoordynowaną w obrazie pokusy i nonszalancji. Uśmiech sięgnął oczu. Błękitne tęczówki roziskrzyły się podjętym wyzwaniem, przyjemnością, którą Ramsey Mulciber sprawił jej odrobiną uwagi. Ciężar ciała oparła na jednej nodze, odsunąwszy kieliszek od ust, a potem obniżyła dłoń, która dzierżyła eleganckie szkło naznaczone karminem szminki i przesunęła opuszką palca po jego krawędzi.
- Och? Co za niegościnność z mojej strony - podjęła cicho, z kocim uśmiechem, jednak nie dygnęła w przeprosinach ani nie rzuciła się do jego stóp, by błagać o wybaczenie. Zamiast tego Zinnia pozostała w niewzruszonym, wyzywającym bezruchu, wpatrzona w niego bez słowa przez kilka uderzeń serca, zanim jej ciało poruszyło się na nowo, miękkie i gibkie.
- W tradycyjnej formie bywa nudny. Bez wyrazu. Obiecuje więcej, niż jest w stanie zaoferować. Ale gdyby zmienić sposób jego podania... - urwała, a palce wspięły się przez szklaną obręcz, zanurzywszy się w złoconym alkoholu. Wskazujący i środkowy. Poczuła na nich satysfakcjonującą, chłodną wilgoć, jednocześnie zbliżywszy się do Śmierciożercy o kilka niespiesznych kroków, jakby z rozmysłem przeciągała skąpaną w ciszy chwilę, podczas której igrali ze sobą spojrzeniem. Miał mądre oczy i chyba to podobało się Zinnii najbardziej. Tym ją kusił, przyciągał, nie tyle odznaczeniami i osiągnięciami żłobiącymi ścieżki w kręgosłupie jego postaci, co przepastnym bogactwem czającym się pod kopułą czaszki. Nie była w stanie wyobrazić sobie ile wiedział i to było w nim pociągające. Wyobrażała sobie potęgę magii zaklętą w jego różdżce, moc, którą podbijał świat i którą wykorzystywał w eliminacji mugolskiego plugastwa - a myśli te słały gorąc w jej podbrzusze, przyjemne mrowienie rozchodzące się w dół. Zatrzymawszy się tuż przed nim, na tyle, by niemalże poczuła bijące od niego ciepło, cofnęła palce i przywiodła je do ust Ramseya. Zwilżone szampanem opuszki ułożyła na jego wargach, górnej i dolnej, i przesunęła nimi powoli, z finezją, ani na moment nie pozwalając sobie utracić jego wzroku. Była od niego niższa, znacznie drobniejsza, z chęcią zadzierała podbródek, by patrzeć na niego z dołu. Lubiła tę pozycję, to położenie. Lubiła czuć, że górował nad nią ktoś silny. - Może jednak cię do niego przekonam, namiestniku? - spytała cichym, wibrującym pomrukiem, po czym na nowo zanurzyła palce w szampanie i tym razem przyłożyła je do własnych ust. Pozwoliła trunkowi obficie skropić wargi, na ułamek sekundy musnęła opuszkę koniuszkiem języka, kilka kropel spłynęło w dół podbródka - i rozchyliła wargi w niemym zaproszeniu, zachęcie, choć sądziła, że Ramsey nawet jej nie potrzebował. Stali teraz zbyt blisko, by mógł zrozumieć to inaczej; czekała na pocałunek i wierzyła, że jej go nie poskąpi.
- Och? Co za niegościnność z mojej strony - podjęła cicho, z kocim uśmiechem, jednak nie dygnęła w przeprosinach ani nie rzuciła się do jego stóp, by błagać o wybaczenie. Zamiast tego Zinnia pozostała w niewzruszonym, wyzywającym bezruchu, wpatrzona w niego bez słowa przez kilka uderzeń serca, zanim jej ciało poruszyło się na nowo, miękkie i gibkie.
- W tradycyjnej formie bywa nudny. Bez wyrazu. Obiecuje więcej, niż jest w stanie zaoferować. Ale gdyby zmienić sposób jego podania... - urwała, a palce wspięły się przez szklaną obręcz, zanurzywszy się w złoconym alkoholu. Wskazujący i środkowy. Poczuła na nich satysfakcjonującą, chłodną wilgoć, jednocześnie zbliżywszy się do Śmierciożercy o kilka niespiesznych kroków, jakby z rozmysłem przeciągała skąpaną w ciszy chwilę, podczas której igrali ze sobą spojrzeniem. Miał mądre oczy i chyba to podobało się Zinnii najbardziej. Tym ją kusił, przyciągał, nie tyle odznaczeniami i osiągnięciami żłobiącymi ścieżki w kręgosłupie jego postaci, co przepastnym bogactwem czającym się pod kopułą czaszki. Nie była w stanie wyobrazić sobie ile wiedział i to było w nim pociągające. Wyobrażała sobie potęgę magii zaklętą w jego różdżce, moc, którą podbijał świat i którą wykorzystywał w eliminacji mugolskiego plugastwa - a myśli te słały gorąc w jej podbrzusze, przyjemne mrowienie rozchodzące się w dół. Zatrzymawszy się tuż przed nim, na tyle, by niemalże poczuła bijące od niego ciepło, cofnęła palce i przywiodła je do ust Ramseya. Zwilżone szampanem opuszki ułożyła na jego wargach, górnej i dolnej, i przesunęła nimi powoli, z finezją, ani na moment nie pozwalając sobie utracić jego wzroku. Była od niego niższa, znacznie drobniejsza, z chęcią zadzierała podbródek, by patrzeć na niego z dołu. Lubiła tę pozycję, to położenie. Lubiła czuć, że górował nad nią ktoś silny. - Może jednak cię do niego przekonam, namiestniku? - spytała cichym, wibrującym pomrukiem, po czym na nowo zanurzyła palce w szampanie i tym razem przyłożyła je do własnych ust. Pozwoliła trunkowi obficie skropić wargi, na ułamek sekundy musnęła opuszkę koniuszkiem języka, kilka kropel spłynęło w dół podbródka - i rozchyliła wargi w niemym zaproszeniu, zachęcie, choć sądziła, że Ramsey nawet jej nie potrzebował. Stali teraz zbyt blisko, by mógł zrozumieć to inaczej; czekała na pocałunek i wierzyła, że jej go nie poskąpi.
I show not your face but your heart's desire
Wokół wszystko zaczynało się rozmywać, zlewać ze sobą. Towarzysze rozmów przestawali istnieć, niknąc gdzieś w nieistotnym cieniu, pluski w basenie przestawały do niego docierać i zaskarbiać sobie jego uwagę. Materiał, który miała na sobie w jego wyobraźni zanikał, stając się półprzezroczysta woalką, która muskała idealne, smukłe ciało. Stalowe spojrzenie — zwykle ostre i czujne, mętniało z każdą chwilą. Ustępowała sztywność ramion, których ułożenie stawało się bardziej otwarte, nonszalanckie. Ruch jej głowy pozwolił, by włosy spłynęły kaskadą po jej ramieniu, niczym tafla ciemnej wody, smoły, zalała jaj ramię. Nie oparł się pokusie — kilkanaście minut wcześniej byłby gotów to uczynić, teraz nie potrafił — sięgnął dłonią do jej twarzy, by odgarnąć ciemne włosy do tyłu. Dotknął jej ramienia, szyi, twarzy, palcami przesunął po linii żuchwy pod brodę, którą uniósł ku sobie zuchwale, a jej zuchwałość okazała się podniecająca. Był gotów wmówić sobie, że było w niej coś intrygującego, ciekawego; coś, co go przyciągało, ale wiedział, że nie. Nie stała przy nim, by podjąć z nim rozmowę, poruszyć istotny temat, który zajmie jego myśli. Zarzuciła wędkę, by połknął haczyk. I właśnie to robił, pewien, że nie zdawała sobie sprawy, jak wiele silnych i skrajnych emocji targnie nią tej nocy. Obietnica nocy innej niż wszystkie inne była nęcąca, ale złudna. Jak wiele wyjątkowych nocy miał za sobą, jak wiele było jeszcze przed nim? Co mogła mu dać Ćma z Wenus?
Opuścił dłoń, unosząc brew w ostatnich chwilach stoickiego spokoju.
Stała się paralelą drinka; reklamując i zachwalając szampana, opowiadała o sobie. Przestał słuchać w połowie, koncentrując się na jej zachowaniu, mowie ciała; pozwalając sobie na wzniecenie iskrzących w głowie fantazji, które zapragnął spełnić. Zaskarbiła sobie jego uwagę, utrzymała jego spojrzenie, nawet wtedy, kiedy jej delikatne palce sięgnęły jego ust. Pragnął nocy, do której będzie chciał wracać we wspomnieniach; pragnął wrażeń, które przyciągną go tu ponownie. Kobiety, która pozna jego potrzeby i znajdzie sposób, by zaspokoić je wszystkie. Czy to ty? Czy dziś to będziesz ty?
Zbliżył się do niej, niwelując ostatnie centymetry, jakie między nimi pozostawiła. Pochylił się ku niej, nie po to jednak by złączyć ich usta; nie ich smaku pragnął. Przylgnął do niej policzkiem, na moment przymknął oczy, zastanawiając się, czym pachniały jej włosy.
— Nie chcę szampana — stwierdził surowo, twardo prosto do jej ucha. uniósł dłoń, zaczesując delikatnie jej kosmyki. Palcami przeciągnął po szyi, dwa z nich, wskazujący i środkowy przycisnął mocniej. Poczuł pod nimi szybkie pulsowanie; jej serce biło szybko. Oplótł dłonią jej szyję, kciuk dociskając do zagłębienia między obojczykami. Wtedy tez się wycofał, by spojrzeć jej w oczy. — Jeśli nie możesz mi dać ognistej, nie możesz dać niczego — uznał z zawodem, zbliżając się do jej warg, stykając z nią nosem. Chciał więcej, chciał bardziej. Jak bardzo potrafiła ugryźć, jak głośno potrafiła krzyknąć? Jak skutecznie tłumić w sobie lęk? Były wspaniałymi aktorkami, potrafiły zaspokoić najbadziej wymagających klientów, ale nie szukał fałszu, nie szukał przedstawienia, bo taki — upojony halucynogennym środkiem — nie chciał być aktorem. Czy potrafiła mu ofiarować prawdę? Czy potrafiła ją znieść, nawet jeśli miałaby przekroczyć wszelkie granice? — Zaprowadź mnie — zarządał, podjąwszy decyzję. Zgadzając się na jej warunki, czy może dyktując swoje własne? Chciał ujrzeć to wszystko i przeżyć to, co potrafiła przeżyć. Zasmakować emocji, które każdego dnia były zakazane, ukryte. Patrzeć jak się zmieniają — z satysfakcji w kolejne porządnie, z radości w strach, ze strachu w złość, ze złości w nienawiść, obrzydzenie, porządnie, wszystko na raz. Nie spocznie dopóki nie dostanie tego wszystkiego, całego wachlarzu. Nawet, gdy braknie jej na to sił. Zasmakował jej ust ze zdecydowaniem i brutalnością, odbierając jej oddech, z gubiącym serce rytmem kosztując krwi z jej warg.
Opuścił dłoń, unosząc brew w ostatnich chwilach stoickiego spokoju.
Stała się paralelą drinka; reklamując i zachwalając szampana, opowiadała o sobie. Przestał słuchać w połowie, koncentrując się na jej zachowaniu, mowie ciała; pozwalając sobie na wzniecenie iskrzących w głowie fantazji, które zapragnął spełnić. Zaskarbiła sobie jego uwagę, utrzymała jego spojrzenie, nawet wtedy, kiedy jej delikatne palce sięgnęły jego ust. Pragnął nocy, do której będzie chciał wracać we wspomnieniach; pragnął wrażeń, które przyciągną go tu ponownie. Kobiety, która pozna jego potrzeby i znajdzie sposób, by zaspokoić je wszystkie. Czy to ty? Czy dziś to będziesz ty?
Zbliżył się do niej, niwelując ostatnie centymetry, jakie między nimi pozostawiła. Pochylił się ku niej, nie po to jednak by złączyć ich usta; nie ich smaku pragnął. Przylgnął do niej policzkiem, na moment przymknął oczy, zastanawiając się, czym pachniały jej włosy.
— Nie chcę szampana — stwierdził surowo, twardo prosto do jej ucha. uniósł dłoń, zaczesując delikatnie jej kosmyki. Palcami przeciągnął po szyi, dwa z nich, wskazujący i środkowy przycisnął mocniej. Poczuł pod nimi szybkie pulsowanie; jej serce biło szybko. Oplótł dłonią jej szyję, kciuk dociskając do zagłębienia między obojczykami. Wtedy tez się wycofał, by spojrzeć jej w oczy. — Jeśli nie możesz mi dać ognistej, nie możesz dać niczego — uznał z zawodem, zbliżając się do jej warg, stykając z nią nosem. Chciał więcej, chciał bardziej. Jak bardzo potrafiła ugryźć, jak głośno potrafiła krzyknąć? Jak skutecznie tłumić w sobie lęk? Były wspaniałymi aktorkami, potrafiły zaspokoić najbadziej wymagających klientów, ale nie szukał fałszu, nie szukał przedstawienia, bo taki — upojony halucynogennym środkiem — nie chciał być aktorem. Czy potrafiła mu ofiarować prawdę? Czy potrafiła ją znieść, nawet jeśli miałaby przekroczyć wszelkie granice? — Zaprowadź mnie — zarządał, podjąwszy decyzję. Zgadzając się na jej warunki, czy może dyktując swoje własne? Chciał ujrzeć to wszystko i przeżyć to, co potrafiła przeżyć. Zasmakować emocji, które każdego dnia były zakazane, ukryte. Patrzeć jak się zmieniają — z satysfakcji w kolejne porządnie, z radości w strach, ze strachu w złość, ze złości w nienawiść, obrzydzenie, porządnie, wszystko na raz. Nie spocznie dopóki nie dostanie tego wszystkiego, całego wachlarzu. Nawet, gdy braknie jej na to sił. Zasmakował jej ust ze zdecydowaniem i brutalnością, odbierając jej oddech, z gubiącym serce rytmem kosztując krwi z jej warg.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie udawała, że dotyk jego rąk wprawiał ją w drżenie, wiedziała bowiem, że w mig przejrzałby cnotliwe zagrywki rozpuszczonej w lubieżności ćmy, która co noc wracała do języków ognia i tańczyła z nimi, rada z tego w jakie popioły obracały jej skrzydła. Leniwy uśmiech pełen pewności siebie wykrzywiał jej wargi, gdy patrzyła na niego spod kaskady pociemniałych rzęs, bez wstydu lustrując wzrokiem krzywizny jego twarzy, tworzącą go geometrię, zapamiętywała rozstaw oczu, kształt nosa, długość podbródka, kształt linii wytyczającej szlak żuchwy. Był niewątpliwie pięknym mężczyzną, pociągała ją jego zimna surowość, to, że nie miał w sobie już krztyny chłopięcego uroku, który odbierałby mu powagi, ujmował dojrzałości.
Ciepło jego policzka skomentowała cichym, zadowolonym pomrukiem, wibrującym na czubku gardła, i instynktownie przymknęła powieki, nieświadoma, że w tym samym czasie czarodziej również to uczynił. Zinnia przechyliła głowę do boku, by jeszcze mocniej, jeszcze szczelniej zjednać się z jego skórą, jakby wychodziła mu naprzeciw; nozdrza Ramseya wypełniła woń olejków wcieranych we włosy, frezji i malin otulających krucze pasma, które odchylił od jej ucha, by odeprzeć jej propozycję stanowczym szeptem. W dół jej kręgosłupa przebiegł dreszcz - tym razem niewymuszony, gorący i zimny jednocześnie. Emanował od niego niebezpieczny pierwiastek, który podsycał wyobraźnię i wtłaczał do podbrzusza rozemocjonowane igiełki; otwarła oczy, by ponownie podchwycić jego spojrzenie, pewna, wyzywająca. Może pożałuje tej nocy wraz z nadejściem poranka. Może zapłacze nad zgubną decyzją, nad siniakami rozkwitającymi na ciele, nad śladami zadrapań, nad brzmieniem zdartego głosu. Może przeklnie go w myślach, kiedy spali ją na popiół i da jej to, czego naiwnie poszukiwała. Ale to wydarzy się jutro. Na błędy i ich konsekwencje dopiero wtedy przyjdzie czas.
- Ognistej nie. Ogień - to co innego - wymruczała i ułożyła dłoń na jego piersi, palcami przez chwilę bawiąc się ze ścieżką materiałowego szwu. Zahaczała paznokciem o eleganckie nitki i sunęła przy tym dłonią ku górze, w kierunku kołnierza, pod który wślizgnęła się zachłannymi opuszkami palców ledwie na ułamek sekundy - jej dotyk był gorący, łatwo odnalazł punkt, w którym mogła wyczuć tętno pod skórą, zanim cofnęła rękę. - Zapomnij o basenie i jego nimfach. Spłoń ze mną. Niech zostaną tylko zgliszcza - szeptała tuż po jego poleceniu, ale przed tym, jak wpił się w jej usta, kalecząc ich miękką fakturę brutalnym, bezwzględnym pocałunkiem, który zaskoczył ją swoją intensywnością. Przewidywała, że taki będzie, silny, stanowczy, jednak przekroczył jej oczekiwania, wydobył pierwsze krople krwi, które sprawiły, że jęknęła w złączenie ich ust, ich gwałtowną harmonię; rozpalał w niej dzikość i sprawiał, że odruchowo pragnęła mu dorównać, nie wiedząc jeszcze jak bezowocnym będzie to zadaniem. Zacisnęła obie dłonie na połach jego szaty i pociągnęła go za sobą wyćwiczoną drogą w głąb korytarza, przylegała do niego ciasno, a kiedy zgasły wokół nich światła zewnętrznego basenu i przerodziły się w półmrok holu prowadzącego do prywatnych pokojów, zwalniała czasem, by zostawić na jego szyi karminowe ślady malowane krwią płynącą z jej własnych ust. Jutro - zacznie się go bać. Dziś, na te kilka godzin, ten krótki fragment życia, go kochała.
zt x2
Ciepło jego policzka skomentowała cichym, zadowolonym pomrukiem, wibrującym na czubku gardła, i instynktownie przymknęła powieki, nieświadoma, że w tym samym czasie czarodziej również to uczynił. Zinnia przechyliła głowę do boku, by jeszcze mocniej, jeszcze szczelniej zjednać się z jego skórą, jakby wychodziła mu naprzeciw; nozdrza Ramseya wypełniła woń olejków wcieranych we włosy, frezji i malin otulających krucze pasma, które odchylił od jej ucha, by odeprzeć jej propozycję stanowczym szeptem. W dół jej kręgosłupa przebiegł dreszcz - tym razem niewymuszony, gorący i zimny jednocześnie. Emanował od niego niebezpieczny pierwiastek, który podsycał wyobraźnię i wtłaczał do podbrzusza rozemocjonowane igiełki; otwarła oczy, by ponownie podchwycić jego spojrzenie, pewna, wyzywająca. Może pożałuje tej nocy wraz z nadejściem poranka. Może zapłacze nad zgubną decyzją, nad siniakami rozkwitającymi na ciele, nad śladami zadrapań, nad brzmieniem zdartego głosu. Może przeklnie go w myślach, kiedy spali ją na popiół i da jej to, czego naiwnie poszukiwała. Ale to wydarzy się jutro. Na błędy i ich konsekwencje dopiero wtedy przyjdzie czas.
- Ognistej nie. Ogień - to co innego - wymruczała i ułożyła dłoń na jego piersi, palcami przez chwilę bawiąc się ze ścieżką materiałowego szwu. Zahaczała paznokciem o eleganckie nitki i sunęła przy tym dłonią ku górze, w kierunku kołnierza, pod który wślizgnęła się zachłannymi opuszkami palców ledwie na ułamek sekundy - jej dotyk był gorący, łatwo odnalazł punkt, w którym mogła wyczuć tętno pod skórą, zanim cofnęła rękę. - Zapomnij o basenie i jego nimfach. Spłoń ze mną. Niech zostaną tylko zgliszcza - szeptała tuż po jego poleceniu, ale przed tym, jak wpił się w jej usta, kalecząc ich miękką fakturę brutalnym, bezwzględnym pocałunkiem, który zaskoczył ją swoją intensywnością. Przewidywała, że taki będzie, silny, stanowczy, jednak przekroczył jej oczekiwania, wydobył pierwsze krople krwi, które sprawiły, że jęknęła w złączenie ich ust, ich gwałtowną harmonię; rozpalał w niej dzikość i sprawiał, że odruchowo pragnęła mu dorównać, nie wiedząc jeszcze jak bezowocnym będzie to zadaniem. Zacisnęła obie dłonie na połach jego szaty i pociągnęła go za sobą wyćwiczoną drogą w głąb korytarza, przylegała do niego ciasno, a kiedy zgasły wokół nich światła zewnętrznego basenu i przerodziły się w półmrok holu prowadzącego do prywatnych pokojów, zwalniała czasem, by zostawić na jego szyi karminowe ślady malowane krwią płynącą z jej własnych ust. Jutro - zacznie się go bać. Dziś, na te kilka godzin, ten krótki fragment życia, go kochała.
zt x2
I show not your face but your heart's desire
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Zewnętrzny basen
Szybka odpowiedź