Szklarnia na tyłach
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Szklarnia na tyłach
Na tyłach domu znajduje się stara szklarnia, która wciąż służy rodzinie Sprout. Znajdują się tam nasiona różnych roślin, przywiezionych zarówno przez domowników, jak i odwiedzających ich gości i innych członków rodziny. Oprócz tego w samym rogu znajduje się biurko ze szkicownikami należącymi do Aurory oraz fotel, gdzie mogą spocząć nielicznie goście. Wewnątrz unosi się przyjemny (przynajmniej dla niektórych) zapach wilgotnej ziemi.
Wysokie rośliny służące za części składowe do eliksirów mają się tutaj świetnie, bo szklane ściany i dach zapewniają im stały dostęp do promieni słonecznych.
Wysokie rośliny służące za części składowe do eliksirów mają się tutaj świetnie, bo szklane ściany i dach zapewniają im stały dostęp do promieni słonecznych.
Mała Twierdza,
Zawierucha,
Nierusz,
Ostatnio zmieniony przez Aurora Sprout dnia 19.04.22 22:37, w całości zmieniany 2 razy
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
15 listopada, późny wieczór
Z Nokturnu jeden krok, jestem już na miejscu. Widzę łąkę, widzę las, ale to nie Yorkshire. Powietrze tez jest inne, o tym gdzie jestem orientuje się dopiero, kiedy nogi zaprowadziły mnie prosto pod znajomy dom. Z przejęciem i skupieniem wymalowanym na twarzy przyglądam się dróżce która pomiędzy wysoka trawą zaprowadzi mnie na tyły domu Sproutów. W środku zapalone ciepłe światła, widzę jak ktoś krząta się w kuchni. Grubotkany sweter miga mi w oknie, ruszam w trawy. Kilka kroków dalej i otwieram sobie furtkę, tak jakbym był tu rok temu. I jestem w szklarni Sproutow. Magiczne rośliny reagują na moja obecność, zdaje mi się, ze wszystkie są gigantyczne w porównaniu do tego jakie były przed rokiem. Przyglądam się liściom i zastanawiam, czy to są w ogóle te same rośliny? Chyba jednak nie. Skinąłem głowa sam do siebie, wchodzę głębiej do szklarni. Jest tu duszno, wilgotno i ciepło, wiec muszę poluzować zapięcie przy szacie wizytowej.
Dziś miałem iść na koncert do mojej narzeczonej, siedzieć przy koniaczku i żartować z przyszłym szwagrem. Ale jak mógłbym się na tym skupić, jak mógłbym to przeżyć, jeżeli ciemność tak niecnie ze mną pogrywa. Stoję przy doniczce z czarnymi liśćmi. Wiem, ze wystarczyłoby się tylko naciąć takim jednym kolcem, a padłbym tu jak długi i moje troski odeszły by w niebyt. Cierpiałyby pewnie dwanaście godzin, ale jeżeli stary Sprout nie przyjdzie tu przed śniadaniem, to miałbym szanse umrzeć. Odsuwam się od rośliny, bo wiem, ze nie stać mnie na taką odwagę. Idę dalej, aż wchodzę do mojej niegdyś ulubionej części szlarnianej - do miejsca w którym Aurora sporządza notatki. Kiedyś był tu fotel, który sobie sprawiłem, żeby móc sobie w nim spędzać czas, kiedy ona pracowała. Byl wielki i złoty, a Aurora śmiała się, że lordowie to wszędzie muszą się przesadnie pokazywać, nawet w takich prywatnych sytuacjach. Nic nie poradzę, ze tylko takie fotele znam. Później najczęściej w tym fotelu siedzieliśmy we dwójkę. Mam same dobre wspomnienia z nim związane. Nic dziwnego, ze się go pozbyła. Staję przy oknie w otoczeniu magicznych kaktusów. Przede mną łąka, za mną otwarte drzwi.
Czy pomimo później pory, wyjdziesz na spotkanie?
We don’t talk anymore
Z Nokturnu jeden krok, jestem już na miejscu. Widzę łąkę, widzę las, ale to nie Yorkshire. Powietrze tez jest inne, o tym gdzie jestem orientuje się dopiero, kiedy nogi zaprowadziły mnie prosto pod znajomy dom. Z przejęciem i skupieniem wymalowanym na twarzy przyglądam się dróżce która pomiędzy wysoka trawą zaprowadzi mnie na tyły domu Sproutów. W środku zapalone ciepłe światła, widzę jak ktoś krząta się w kuchni. Grubotkany sweter miga mi w oknie, ruszam w trawy. Kilka kroków dalej i otwieram sobie furtkę, tak jakbym był tu rok temu. I jestem w szklarni Sproutow. Magiczne rośliny reagują na moja obecność, zdaje mi się, ze wszystkie są gigantyczne w porównaniu do tego jakie były przed rokiem. Przyglądam się liściom i zastanawiam, czy to są w ogóle te same rośliny? Chyba jednak nie. Skinąłem głowa sam do siebie, wchodzę głębiej do szklarni. Jest tu duszno, wilgotno i ciepło, wiec muszę poluzować zapięcie przy szacie wizytowej.
Dziś miałem iść na koncert do mojej narzeczonej, siedzieć przy koniaczku i żartować z przyszłym szwagrem. Ale jak mógłbym się na tym skupić, jak mógłbym to przeżyć, jeżeli ciemność tak niecnie ze mną pogrywa. Stoję przy doniczce z czarnymi liśćmi. Wiem, ze wystarczyłoby się tylko naciąć takim jednym kolcem, a padłbym tu jak długi i moje troski odeszły by w niebyt. Cierpiałyby pewnie dwanaście godzin, ale jeżeli stary Sprout nie przyjdzie tu przed śniadaniem, to miałbym szanse umrzeć. Odsuwam się od rośliny, bo wiem, ze nie stać mnie na taką odwagę. Idę dalej, aż wchodzę do mojej niegdyś ulubionej części szlarnianej - do miejsca w którym Aurora sporządza notatki. Kiedyś był tu fotel, który sobie sprawiłem, żeby móc sobie w nim spędzać czas, kiedy ona pracowała. Byl wielki i złoty, a Aurora śmiała się, że lordowie to wszędzie muszą się przesadnie pokazywać, nawet w takich prywatnych sytuacjach. Nic nie poradzę, ze tylko takie fotele znam. Później najczęściej w tym fotelu siedzieliśmy we dwójkę. Mam same dobre wspomnienia z nim związane. Nic dziwnego, ze się go pozbyła. Staję przy oknie w otoczeniu magicznych kaktusów. Przede mną łąka, za mną otwarte drzwi.
Czy pomimo później pory, wyjdziesz na spotkanie?
Aurora nie miała pojęcia o tym, że gdzieś tam w świecie odbywa się koncert, gdzie bogaci ludzie gratulują sobie nawzajem, kto bardziej komu pomógł, zajadają się przysmakami, dysputując o głodzie potrzebujących i popijają drogi alkohol, gdy inni czerpią deszczówkę.
Jej życie w ostatnim czasie zmieniło się. Nie, żeby w Irlandii opływała w luksusy, ale też nigdy niczego jej nie brakowało. Teraz mogła się cieszyć, że nie należy do tych najbiedniejszych.
Jej dodatkowe zajęcie, jak sprzedaż składników na eliksiry, czy eliksiry same w sobie opłacały się na tyle, że mogła pomóc mamie, która podupadła na zdrowiu. To najpewniej brak brata Aurory w domu, gdy atmosfera wojenna się nasilała, doprowadzał ją do stanu lęku.
A Aurora chociaż chciała, to na tęsknotę nie mogła wiele zdziałać. Na to nie było eliksiru, oprócz tego, który zapewniał łagodny sen. Ale i na niego składniki kurczyły się w zastraszającym tempie. A nowych zleceń nie było.
Sezon na dynie również przeminął. Ludzie w tym roku nie kupowali tak chętnie. Tyle dobrze, że wprawiona od dziecka Aurora mogła porobić różnego rodzaju przetwory, które wspomogą ich liche zimowe zapasy.
Najważniejsze by mama się dobrze odżywiała, bo gdy ona nie jadła, to i ojciec nie miał apetytu. Aurora skrzętnie ukrywała fakt, że i ona nie miała chęci jeść. A jednak sama po sobie widziała, że schudła. Nie jakoś znacznie, ale jednak na tyle, żeby jej nadgarstki dało się objąć kciukiem i palcem serdecznym, a rumiane dotąd policzki zapadły przestały być tak wystające.
Ten wieczór nie różnił się niczym od kilku poprzednich, jeśli nie licząc tego, że wciąż nosiła na twarzy i ramionach drobne ślady od niedawnego pojedynku. Pierwszego w swoim życiu.
I tego, który wciąż budził ją nocą, bo nie radziła sobie z widokiem trzech mężczyzn, a ich głosy, który pokrzykiwały na nią, zdawały się dobiegać zza okna.
Wieczór powitał ich deszczem, a ona myła naczynia po skromnej kolacji, którą wraz z rodzicami zjedli w niemal zupełnej ciszy. Jej brat Castor nie odzywał się od kilku dni i chociaż Aurora próbowała robić dobrą minę do złej gry, to czuła, jak żelazna obręcz strachu zaciska się na jej żołądku. Dlatego prawie podskoczyła, gdy Cu niespodziewanie zaszczekał i podniósł się gwałtownie. Podszedł do drzwi i zadrapał.
Aurora zmrużyła oczy i wyjrzała przez firankę, ale oprócz ciężkich kropel deszczu, rozbijających się o szybę, niczego nie dostrzegła. Jednak pies nie dawał za wygraną. Drapnął ponownie w drzwi i głośno zaszczekał.
- Co jest piesku? - Spytała, poprawiając sweter na szczupłych ramionach. Nie chciała, żeby obudził jej mamę, która drzemała niespokojnym snem w fotelu, więc uchyliła rygiel drzwi i niemal nie została stratowana przez psa, który wystrzelił pomiędzy jej nogami, gnając na złamanie łap w kierunku szklarni.
Aurorę przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Złodzieje? Tutaj w Dolnie Godryka?
Namacała różdżkę w kieszeni i wyszła na podwórze, a potem z różdżką wyciągniętą przed siebie, ruszyła za śladami łap.
Drzwi do szklarni były otwarte, a w środku panował półmrok. Usłyszała dyszenie psa i chyba… chyba czyjś głos.
- Kto tu jest? - Zawołała w mrok, ale wtedy światło z końca różdżki oświetliło znajomą twarz.
W teorii powinna cisnąć teraz zaklęciem. Najokrutniejszym, jakie tylko mogło przyjść jej do głowy. Ale zamiast inkantacji dało się słyszeć tylko krople rozbijające się o szyby szklarni. Światło nieco zostało stłumione, gdy opuściła dłoń wzdłuż ciała.
Czytała o jego zaręczynach… Pamiętała, że gazetą z tego dnia rozpaliła w piecu…
- Ares… Znaczy się… Lordzie Carrow… Co Lord tutaj robi? - Zapytała, mając w pamięci ich ostatnie spotkanie.
Nigdy nie sądziła, że można tak bardzo kogoś kochać, że będzie marzyć, żeby rozbić mu ciężką doniczkę na tej pięknej twarzy.
Jej życie w ostatnim czasie zmieniło się. Nie, żeby w Irlandii opływała w luksusy, ale też nigdy niczego jej nie brakowało. Teraz mogła się cieszyć, że nie należy do tych najbiedniejszych.
Jej dodatkowe zajęcie, jak sprzedaż składników na eliksiry, czy eliksiry same w sobie opłacały się na tyle, że mogła pomóc mamie, która podupadła na zdrowiu. To najpewniej brak brata Aurory w domu, gdy atmosfera wojenna się nasilała, doprowadzał ją do stanu lęku.
A Aurora chociaż chciała, to na tęsknotę nie mogła wiele zdziałać. Na to nie było eliksiru, oprócz tego, który zapewniał łagodny sen. Ale i na niego składniki kurczyły się w zastraszającym tempie. A nowych zleceń nie było.
Sezon na dynie również przeminął. Ludzie w tym roku nie kupowali tak chętnie. Tyle dobrze, że wprawiona od dziecka Aurora mogła porobić różnego rodzaju przetwory, które wspomogą ich liche zimowe zapasy.
Najważniejsze by mama się dobrze odżywiała, bo gdy ona nie jadła, to i ojciec nie miał apetytu. Aurora skrzętnie ukrywała fakt, że i ona nie miała chęci jeść. A jednak sama po sobie widziała, że schudła. Nie jakoś znacznie, ale jednak na tyle, żeby jej nadgarstki dało się objąć kciukiem i palcem serdecznym, a rumiane dotąd policzki zapadły przestały być tak wystające.
Ten wieczór nie różnił się niczym od kilku poprzednich, jeśli nie licząc tego, że wciąż nosiła na twarzy i ramionach drobne ślady od niedawnego pojedynku. Pierwszego w swoim życiu.
I tego, który wciąż budził ją nocą, bo nie radziła sobie z widokiem trzech mężczyzn, a ich głosy, który pokrzykiwały na nią, zdawały się dobiegać zza okna.
Wieczór powitał ich deszczem, a ona myła naczynia po skromnej kolacji, którą wraz z rodzicami zjedli w niemal zupełnej ciszy. Jej brat Castor nie odzywał się od kilku dni i chociaż Aurora próbowała robić dobrą minę do złej gry, to czuła, jak żelazna obręcz strachu zaciska się na jej żołądku. Dlatego prawie podskoczyła, gdy Cu niespodziewanie zaszczekał i podniósł się gwałtownie. Podszedł do drzwi i zadrapał.
Aurora zmrużyła oczy i wyjrzała przez firankę, ale oprócz ciężkich kropel deszczu, rozbijających się o szybę, niczego nie dostrzegła. Jednak pies nie dawał za wygraną. Drapnął ponownie w drzwi i głośno zaszczekał.
- Co jest piesku? - Spytała, poprawiając sweter na szczupłych ramionach. Nie chciała, żeby obudził jej mamę, która drzemała niespokojnym snem w fotelu, więc uchyliła rygiel drzwi i niemal nie została stratowana przez psa, który wystrzelił pomiędzy jej nogami, gnając na złamanie łap w kierunku szklarni.
Aurorę przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Złodzieje? Tutaj w Dolnie Godryka?
Namacała różdżkę w kieszeni i wyszła na podwórze, a potem z różdżką wyciągniętą przed siebie, ruszyła za śladami łap.
Drzwi do szklarni były otwarte, a w środku panował półmrok. Usłyszała dyszenie psa i chyba… chyba czyjś głos.
- Kto tu jest? - Zawołała w mrok, ale wtedy światło z końca różdżki oświetliło znajomą twarz.
W teorii powinna cisnąć teraz zaklęciem. Najokrutniejszym, jakie tylko mogło przyjść jej do głowy. Ale zamiast inkantacji dało się słyszeć tylko krople rozbijające się o szyby szklarni. Światło nieco zostało stłumione, gdy opuściła dłoń wzdłuż ciała.
Czytała o jego zaręczynach… Pamiętała, że gazetą z tego dnia rozpaliła w piecu…
- Ares… Znaczy się… Lordzie Carrow… Co Lord tutaj robi? - Zapytała, mając w pamięci ich ostatnie spotkanie.
Nigdy nie sądziła, że można tak bardzo kogoś kochać, że będzie marzyć, żeby rozbić mu ciężką doniczkę na tej pięknej twarzy.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pies. Wielki, futrzany przyjaciel biegnie pomiędzy donicami tak zwinnie je omijając. I zdaje się jakby każdy włos jego sierści poruszał się samodzielnie, kiedy omija przeszkody. Odwracam się, bo słyszę znajome dyszenie i dźwięk głuchy, łap mięciutkich zapadających się w podłoże. Szukam źródła dźwięku w ciemności i słysząc zbliżającego się psa, wiem, ze tą jedną mordkę zaraz ujrzę. I chociaż ciężko mi na sercu, to właśnie ten pyszczek poprawia mi humor i uśmiecham się widząc jak Cu wyskakuje z cieni wprost w moje ręce.
Chwila zapomnienia, szczęścia ogłupiającego. Mój czworonożny przyjaciel stara się złapać oddech i wylizać mi cała twarz jednocześnie, ja zaś staram się nie pozwolić mu mnie wywrócić na plecy. Ale jest to ciężkie, bo Cu to wielki pies. Zbyt duży do tak małego domku jak dom Sproutów. Witam się z nim drapiąc energicznie łeb i mówiąc wszystkie te czule słówka, których nikomu innemu nie powiem. Ze kocham cię , ze tęskniłem . Czułości kres wyznaczają kroki, które usłyszałem zbyt późno. Wciąż jeszcze klęcząc przy Cu, patrzę w górę i widzę Aurore, która wchodzi w przestrzeń szklarni w której się skryłem.
Jej anielska buzia przypomina mi nagle o tym, że oprócz świata zwierząt, mam tez świat ludzi. Zmarszczone czoło, znów wraca do łask, wstaje z kolan i prawie zahaczam głowa o sufit. Sproutowie maja chyba w genach ten niski wzrost, ale żeby odrazu budować takie niskie pomieszczenia?
- Rory... - mówię w bezwarunkowym odruchu, to brzmi jak jej imię, a czuje jakbym po prostu oddychał w końcu. Samo jej imię zwraca mi umiejętność głębokiego oddychania. Ignoruje zupełnie to, ze znów nazywa mnie Panem Carrowem. Dla niej to rzeczywistość, logiczna konsekwencja moich zachowań wcześniejszych. Okoliczności mego ślubu. Naszych obietnic o końcu związku. Definitywnym. Niestety ja jestem zarzucony gdzieś w nierównowadze. Pomiędzy dobrem a złem, jawą a fikcją, snem a kłamstwem. Nie mam świadomości, a w każdym razie nie takiej która potrafiłbym kontrolować. Wiec gdzie jestem? Czy można zaufać chociaż jednemu słowu wychodzącemu z ust, które oglądam stojąc z boku? Mam dziś umiejetność wyjścia z samego siebie, stanięcia obok i drwienia, poniżania, wywyższania się ponad. A ty Aurora chcesz bym odpowiedział ci jasno.
Co tu robię.
Sam nie wiem, nogi mnie tu przyprowadziły. Oczy moje błyszczą bo ujrzały Ciebie. Moje serce znów zaczęło bić. Niesamowita ta zdolność serca, by budzić się, nawet po totalnej destrukcji. Moja świadomość każe mi wytrzeć z powierzchni szaty włosy, które zostawił na niej zadowolony Cu. Poprawiam się, stroję niczym paw. Ale nie muszę się tak zachowywać, wiem wszak, ze tutaj jako Pan Carrow nie mam na co liczyć.
Poważnieję, bo coraz mniej mam w sobie tych krótkotrwałych endorfin, które stworzyły się przy spotkaniu z drogim psem. Moja twarz wyglada nie tle na smutna, co na osłabioną i nieobecną. Jestem jak zomie, a jednak Aurora widzi we mnie wciąż lorda. Tylko jego.
- Nie mialem gdzie pójść - zaczynam, ale nie wiem czy zrozumie, ja sam nie rozumiem. Jak można podsunąć się do tego, kiedy złamało się komuś serce? Nie myśle jasno. -Mój najlepszy przyjaciel umarł
Chwila zapomnienia, szczęścia ogłupiającego. Mój czworonożny przyjaciel stara się złapać oddech i wylizać mi cała twarz jednocześnie, ja zaś staram się nie pozwolić mu mnie wywrócić na plecy. Ale jest to ciężkie, bo Cu to wielki pies. Zbyt duży do tak małego domku jak dom Sproutów. Witam się z nim drapiąc energicznie łeb i mówiąc wszystkie te czule słówka, których nikomu innemu nie powiem. Ze kocham cię , ze tęskniłem . Czułości kres wyznaczają kroki, które usłyszałem zbyt późno. Wciąż jeszcze klęcząc przy Cu, patrzę w górę i widzę Aurore, która wchodzi w przestrzeń szklarni w której się skryłem.
Jej anielska buzia przypomina mi nagle o tym, że oprócz świata zwierząt, mam tez świat ludzi. Zmarszczone czoło, znów wraca do łask, wstaje z kolan i prawie zahaczam głowa o sufit. Sproutowie maja chyba w genach ten niski wzrost, ale żeby odrazu budować takie niskie pomieszczenia?
- Rory... - mówię w bezwarunkowym odruchu, to brzmi jak jej imię, a czuje jakbym po prostu oddychał w końcu. Samo jej imię zwraca mi umiejętność głębokiego oddychania. Ignoruje zupełnie to, ze znów nazywa mnie Panem Carrowem. Dla niej to rzeczywistość, logiczna konsekwencja moich zachowań wcześniejszych. Okoliczności mego ślubu. Naszych obietnic o końcu związku. Definitywnym. Niestety ja jestem zarzucony gdzieś w nierównowadze. Pomiędzy dobrem a złem, jawą a fikcją, snem a kłamstwem. Nie mam świadomości, a w każdym razie nie takiej która potrafiłbym kontrolować. Wiec gdzie jestem? Czy można zaufać chociaż jednemu słowu wychodzącemu z ust, które oglądam stojąc z boku? Mam dziś umiejetność wyjścia z samego siebie, stanięcia obok i drwienia, poniżania, wywyższania się ponad. A ty Aurora chcesz bym odpowiedział ci jasno.
Co tu robię.
Sam nie wiem, nogi mnie tu przyprowadziły. Oczy moje błyszczą bo ujrzały Ciebie. Moje serce znów zaczęło bić. Niesamowita ta zdolność serca, by budzić się, nawet po totalnej destrukcji. Moja świadomość każe mi wytrzeć z powierzchni szaty włosy, które zostawił na niej zadowolony Cu. Poprawiam się, stroję niczym paw. Ale nie muszę się tak zachowywać, wiem wszak, ze tutaj jako Pan Carrow nie mam na co liczyć.
Poważnieję, bo coraz mniej mam w sobie tych krótkotrwałych endorfin, które stworzyły się przy spotkaniu z drogim psem. Moja twarz wyglada nie tle na smutna, co na osłabioną i nieobecną. Jestem jak zomie, a jednak Aurora widzi we mnie wciąż lorda. Tylko jego.
- Nie mialem gdzie pójść - zaczynam, ale nie wiem czy zrozumie, ja sam nie rozumiem. Jak można podsunąć się do tego, kiedy złamało się komuś serce? Nie myśle jasno. -Mój najlepszy przyjaciel umarł
Nic dziwnego, że Cu zwinnie omija przeszkody. To część jego domu, gdzie przychodzi z Aurorą za każdym razem, gdy dziewczyna potrzebuje czegoś ze szklarni. Zna więc każdy zakątek, każdy róg… Zna jego zapach. Ten sam, który poznał w Irlandii i który teraz znajomo rozchodzi się po szklarni.
Psy nie zapominają tych, którzy byli dla nich dobrzy, ani tych, którzy ich skrzywdzili. W przeciwieństwie do ludzi nie próbowali zapomnieć.
A Aurora tak…
Starała się pójść dalej ze swoim życiem, skupić się na pracy, rodzinie… Nie było to łatwe, bo ich ostatnie spotkanie było dla niej tak bolesne, jak tylko bolesne mogą być spotkania byłych kochanków. Bo tym właśnie dla niego była, prawda?
Nie ukochaną… Nie kandydatką na żonę…
Kochanką.
Jedną z wielu.
Po niej pewnie miał kolejne, a po nich następne… Jakim cudem pamiętał jej imię? A może ona wmawiała sobie, że o niej nie pamięta, żeby łatwiej było znieść to wszystko?
A teraz…? Teraz słysząc, jak wymawia jej imię w sposób tak dobrze znany…
Różdżka powędrowała w dół wzdłuż jej ciała, rozpraszając światło i gubiąc jego twarz w cieniu.
- Coś się stało... - Powiedziała cicho, chociaż w teorii nie powinno jej to obchodzić. On nie powinien jej obchodzić. A jednak pomimo tego, że powinna była, nie umiała nic poradzić na przeraźliwy smutek, jaki przeszył jej ciało, gdy patrzyła na jego zmartwioną twarz.
Nie był sobą… Nie był dumnym, puszącym się Lordem.
Był jej Aresem… Tym, któremu coś złego przytrafiło się w życiu.
- Czekaj… Czekaj… - Powiedziała łagodnie i jej różdżka znów lekko się uniosła. Fotel, który on myślał, że ona wyniosła wyjechał z zacienionej części szklarni. Chciała go wyrzucić, ale nie mogła. Ustawiła go więc tam, gdzie na pierwszy rzut oka nie było go widać, ale zawsze mogła pójść i usiąść na niego w chwilach smutku.
- Usiądź… - Powiedziała łagodnie. - Usiądź i zaczekaj tu na mnie z Cu, dobrze? - Powiedziała, zbliżając się do niego i delikatnie popychając go na siedzisko.
Pies momentalnie położył się u jego stóp, jakby chcąc mieć pewność, że jego pan nigdzie rzeczywiście nie pójdzie.
Aurora nie czekając na pozwolenie, odwróciła się na pięcie i ruszyła szybko do domu. Zarzuciła na siebie coś cieplejszego, zgarnęła koc i imbryk. Oczywiście, mogła to zrobić za pomocą zaklęcia, ale wolała się upewnić, że jej rodzice wciąż śpią, dlatego też rzuciła jeszcze dodatkowo zaklęcie wygłuszające.
Dopiero wtedy wróciła do Aresa i Cu.
Drobne ogniki grzały zawieszony w powietrzu imbryczek, gdzie kobieta wrzuciła zioła z domowej szklarni. Przez chwilę milczała.
- Kto zmarł Aresie? - Zapytała wreszcie, drżącym głosem. Do głowy przychodziły jej dwa imiona wymieniane w czasie ich rozmów. Daniel lub Francis. Niezależnie od tego, który z nich to był, Aurora wiedziała, że dla niego cios byłby bardzo mocny. - Czemu jesteś ubrany jak na bal? Czy dziś był pogrzeb? - Spytała, bo chociaż Ares miał to do siebie, że dosłownie wszystko leżało na nim idealnie, to teraz wyglądał szczególnie odświętnie.
Psy nie zapominają tych, którzy byli dla nich dobrzy, ani tych, którzy ich skrzywdzili. W przeciwieństwie do ludzi nie próbowali zapomnieć.
A Aurora tak…
Starała się pójść dalej ze swoim życiem, skupić się na pracy, rodzinie… Nie było to łatwe, bo ich ostatnie spotkanie było dla niej tak bolesne, jak tylko bolesne mogą być spotkania byłych kochanków. Bo tym właśnie dla niego była, prawda?
Nie ukochaną… Nie kandydatką na żonę…
Kochanką.
Jedną z wielu.
Po niej pewnie miał kolejne, a po nich następne… Jakim cudem pamiętał jej imię? A może ona wmawiała sobie, że o niej nie pamięta, żeby łatwiej było znieść to wszystko?
A teraz…? Teraz słysząc, jak wymawia jej imię w sposób tak dobrze znany…
Różdżka powędrowała w dół wzdłuż jej ciała, rozpraszając światło i gubiąc jego twarz w cieniu.
- Coś się stało... - Powiedziała cicho, chociaż w teorii nie powinno jej to obchodzić. On nie powinien jej obchodzić. A jednak pomimo tego, że powinna była, nie umiała nic poradzić na przeraźliwy smutek, jaki przeszył jej ciało, gdy patrzyła na jego zmartwioną twarz.
Nie był sobą… Nie był dumnym, puszącym się Lordem.
Był jej Aresem… Tym, któremu coś złego przytrafiło się w życiu.
- Czekaj… Czekaj… - Powiedziała łagodnie i jej różdżka znów lekko się uniosła. Fotel, który on myślał, że ona wyniosła wyjechał z zacienionej części szklarni. Chciała go wyrzucić, ale nie mogła. Ustawiła go więc tam, gdzie na pierwszy rzut oka nie było go widać, ale zawsze mogła pójść i usiąść na niego w chwilach smutku.
- Usiądź… - Powiedziała łagodnie. - Usiądź i zaczekaj tu na mnie z Cu, dobrze? - Powiedziała, zbliżając się do niego i delikatnie popychając go na siedzisko.
Pies momentalnie położył się u jego stóp, jakby chcąc mieć pewność, że jego pan nigdzie rzeczywiście nie pójdzie.
Aurora nie czekając na pozwolenie, odwróciła się na pięcie i ruszyła szybko do domu. Zarzuciła na siebie coś cieplejszego, zgarnęła koc i imbryk. Oczywiście, mogła to zrobić za pomocą zaklęcia, ale wolała się upewnić, że jej rodzice wciąż śpią, dlatego też rzuciła jeszcze dodatkowo zaklęcie wygłuszające.
Dopiero wtedy wróciła do Aresa i Cu.
Drobne ogniki grzały zawieszony w powietrzu imbryczek, gdzie kobieta wrzuciła zioła z domowej szklarni. Przez chwilę milczała.
- Kto zmarł Aresie? - Zapytała wreszcie, drżącym głosem. Do głowy przychodziły jej dwa imiona wymieniane w czasie ich rozmów. Daniel lub Francis. Niezależnie od tego, który z nich to był, Aurora wiedziała, że dla niego cios byłby bardzo mocny. - Czemu jesteś ubrany jak na bal? Czy dziś był pogrzeb? - Spytała, bo chociaż Ares miał to do siebie, że dosłownie wszystko leżało na nim idealnie, to teraz wyglądał szczególnie odświętnie.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Usiadłem tam gdzie mi kazała. Siedziałem a pies położył swoją głowę na moich kolanach i zerkał w twarz moją jakby chciał sprawdzić, czy już to pomogło mi, czy mogę zacząć znów oddychać pełną piersią. Nie mogłem, ale Cu się nie poddawał. Wiernie siedział, a ja bezwiednie przesuwałem palcami po sierści na czubku jego łba.
- Dlaczego tu jestem? - zadaję jej pytanie, kiedy wróciła. Sam nie wiem dlaczego, może ona wie? - Nogi same mnie tu przyniosły, teleportowałem się pod sam Twój dom, a miałem wrócić do swojego - niech mi wyjaśni, wyjaśnij mi Auroro, ty z naszej dwójki masz bardziej rozwiniętą emocjonalność. Ja powiedziałbym ci na czym polegają procesy, ale nie kiedy idzie o procesy myślowe u zranionych dusz. Nie umiem zrozumieć co tu robię, ale siedzę w żółtym fotelu, na kolanach mam Cu, nademną bulgocze już woda na herbatę, a przede mną siedzi Aurora i czuję, że wreszcie jestem w domu. Nie w ciemnych czterdziestu czterech ścianach Piaskowego Zamku w Yorku, gdzie zimno łamie mi kości, a wilgoć nieprzyjemnie szczypie oczy i przyprawia o drgawki. Ale tu. W szklarni na południu kraju. Daleko poza blichtrem niedawnej imprezy, której bytność jest dla mnie absurdem. Jak można grać muzykę, kiedy winniśmy zachować ciszę.
Unoszę na nią spojrzenie, kręcę głową.
- Francis... Francis umarł - kiedy mówię te słowa, wiem już, że właśnie mnie ogarniają. Zupełnie w inny sposób, niż wtedy, kiedy przeczytałem o tym w liście od kuzynki. Wtedy list wypadł mi z rąk, byłem zdumiony, napiłem się whisky i nie smakowała mi, a to już źle. Zdenerwowanie uderzyło mi do głowy. Wyszedłem z pokoju, trafiłem do innego, rozbiłem trzy drogie wazony i wciąż niezadowolony wróciłem by spytać Evandry co znaczy, że umarł za swoje przekonania. Zlękłęm się. Czy teraz będą mordować każdego lorda po kolei? Czy na prawdę musiało do tego dojść? Wojna nie przyniesie nic dobrego, mi zabrała przyjaciela. - Po śmierci go wydziedziczyli, nie zrobili mu nawet pogrzebu. Bawił ich przez dziesięć lat, dbał o każdy centymetr ich ciała, o przyjemność i zabawę... a oni go wydziedziczyli. Od tak. Rory, usunięcie z rodziny to jest coś gorszego nawet niż śmierć - chcę jej to dobitnie uzmysłowić, ale obawiam się, że w tej sytuacji konkretnie nie będzie umiała znaleźć dla mnie współczucia. Jak zgodzić się, że wydziedziczenie to katastrofa, kiedy wiele miesięcy marzyło się właśnie o tym dla osoby, którą się kocha. Bo przecież gdyby mnie wydziedziczono, dziś bylibyśmy razem. Rory nie zrozumie tego, ale wierzę, że rozumie moje cierpienie, bo wyraźnie rysuje się w moich oczach. Ja wiem, że na mnie też przyjdzie kolej. I tak długo unikałem tego rozwiązania.
Cu się przejął i zaczął wyć smutno, jakby rozumiał dokładnie co przechodzę. Otrzeźwiło mnie to na tyle, żeby zauważyć, że spytała o pogrzeb:
- Byłem zaproszony na koncert mojej narzeczonej, ale nie mogłem tam zostać. Patrzyłem na kuzynów Francisa, na jego siostrę... oni wszyscy są dla mnie obcymi ludźmi, rozumiesz? To nawet nie jest rodzina, to znaczy jest, szlachetna... ale co w nich nobliwego, jeżeli wybijają się jeden przez drugiego? Rory, te brednie machiavelistyczne wyprały im mózgi, oni są przekonani, że Francis umarł wierny swoim przekonaniom.. A ja nie wiem o które nawet może chodzić?! O jego pochwałę dla hedonistycznego życia? O uciechy cielesne i ich charakter? Rory, ja mam w połowie takie same poglądy jak on, jeżeli umarł za to, to mnie zaraz też powieszą - błądzę niczym ślepiec w tym zawirowaniu i chaosie, nie wiem od czego zacząć poszukiwania prawdy. Czy od dziś zrezygnować z dziewcząt Wenus? Co z porannym drinkiem dla kurażu? A popołudniowe cygaro? Gdzie zacząć pracę nad tym, bym nie poszedł w ślady kochanego kuzyna a jednocześnie nie stracić samego siebie?
- Dlaczego tu jestem? - zadaję jej pytanie, kiedy wróciła. Sam nie wiem dlaczego, może ona wie? - Nogi same mnie tu przyniosły, teleportowałem się pod sam Twój dom, a miałem wrócić do swojego - niech mi wyjaśni, wyjaśnij mi Auroro, ty z naszej dwójki masz bardziej rozwiniętą emocjonalność. Ja powiedziałbym ci na czym polegają procesy, ale nie kiedy idzie o procesy myślowe u zranionych dusz. Nie umiem zrozumieć co tu robię, ale siedzę w żółtym fotelu, na kolanach mam Cu, nademną bulgocze już woda na herbatę, a przede mną siedzi Aurora i czuję, że wreszcie jestem w domu. Nie w ciemnych czterdziestu czterech ścianach Piaskowego Zamku w Yorku, gdzie zimno łamie mi kości, a wilgoć nieprzyjemnie szczypie oczy i przyprawia o drgawki. Ale tu. W szklarni na południu kraju. Daleko poza blichtrem niedawnej imprezy, której bytność jest dla mnie absurdem. Jak można grać muzykę, kiedy winniśmy zachować ciszę.
Unoszę na nią spojrzenie, kręcę głową.
- Francis... Francis umarł - kiedy mówię te słowa, wiem już, że właśnie mnie ogarniają. Zupełnie w inny sposób, niż wtedy, kiedy przeczytałem o tym w liście od kuzynki. Wtedy list wypadł mi z rąk, byłem zdumiony, napiłem się whisky i nie smakowała mi, a to już źle. Zdenerwowanie uderzyło mi do głowy. Wyszedłem z pokoju, trafiłem do innego, rozbiłem trzy drogie wazony i wciąż niezadowolony wróciłem by spytać Evandry co znaczy, że umarł za swoje przekonania. Zlękłęm się. Czy teraz będą mordować każdego lorda po kolei? Czy na prawdę musiało do tego dojść? Wojna nie przyniesie nic dobrego, mi zabrała przyjaciela. - Po śmierci go wydziedziczyli, nie zrobili mu nawet pogrzebu. Bawił ich przez dziesięć lat, dbał o każdy centymetr ich ciała, o przyjemność i zabawę... a oni go wydziedziczyli. Od tak. Rory, usunięcie z rodziny to jest coś gorszego nawet niż śmierć - chcę jej to dobitnie uzmysłowić, ale obawiam się, że w tej sytuacji konkretnie nie będzie umiała znaleźć dla mnie współczucia. Jak zgodzić się, że wydziedziczenie to katastrofa, kiedy wiele miesięcy marzyło się właśnie o tym dla osoby, którą się kocha. Bo przecież gdyby mnie wydziedziczono, dziś bylibyśmy razem. Rory nie zrozumie tego, ale wierzę, że rozumie moje cierpienie, bo wyraźnie rysuje się w moich oczach. Ja wiem, że na mnie też przyjdzie kolej. I tak długo unikałem tego rozwiązania.
Cu się przejął i zaczął wyć smutno, jakby rozumiał dokładnie co przechodzę. Otrzeźwiło mnie to na tyle, żeby zauważyć, że spytała o pogrzeb:
- Byłem zaproszony na koncert mojej narzeczonej, ale nie mogłem tam zostać. Patrzyłem na kuzynów Francisa, na jego siostrę... oni wszyscy są dla mnie obcymi ludźmi, rozumiesz? To nawet nie jest rodzina, to znaczy jest, szlachetna... ale co w nich nobliwego, jeżeli wybijają się jeden przez drugiego? Rory, te brednie machiavelistyczne wyprały im mózgi, oni są przekonani, że Francis umarł wierny swoim przekonaniom.. A ja nie wiem o które nawet może chodzić?! O jego pochwałę dla hedonistycznego życia? O uciechy cielesne i ich charakter? Rory, ja mam w połowie takie same poglądy jak on, jeżeli umarł za to, to mnie zaraz też powieszą - błądzę niczym ślepiec w tym zawirowaniu i chaosie, nie wiem od czego zacząć poszukiwania prawdy. Czy od dziś zrezygnować z dziewcząt Wenus? Co z porannym drinkiem dla kurażu? A popołudniowe cygaro? Gdzie zacząć pracę nad tym, bym nie poszedł w ślady kochanego kuzyna a jednocześnie nie stracić samego siebie?
Mówi się, że psy wyczuwają każdy nastrój właściciela. A czy Ares tego chciał, czy też nie i czy Aurora tego chciała, czy nie Ares pozostawał w sercu psa mimo wszystko. Jeszcze w Irlandii troszczył się przecież o niego, głaskał, czesał, a wspólne spacery tej trójki stanowiły przyjemne zakończenie każdego dnia.
Dlatego właśnie Cu tak uparcie próbował poprawić humor Aresa. A robił to w jedyny sposób, jaki znał. Jedyny sposób, w jaki sam został przecież pocieszony, gdy jako szczenie został znaleziony gdzieś na poboczu irlandzkiej drogi. Miłością.
Gdy mówił o tym, że same nogi go tu przyniosły, poczuła przedziwny ucisk w okolicach serca. Zawsze mu powtarzała, że może na nią liczyć, nieważne co się stanie, ale mówiła, to zanim się rozstali… Jednak prawda była taka, że niewiele się w tej kwestii zmieniło. Aurora nie miałaby serca go kiedykolwiek skrzywdzić, czy odmówić mu pomocy. Cierpiał… Znała go na tyle, widziała jego zmagania… Tak rzadko dawał się ponieść emocjom, że nie mogła odnieść innego wrażenia — coś nim wstrząsnęło do samych korzeni duszy.
- Dobrze, że tu przybyłeś… Odpoczniesz. - Powiedziała szczerze. Nie, nie robiła sobie na nic nadziei. Nie było nadziei dla nich… Ale nie oznaczało to w żadnym razie, że zasługiwał na kaskadę pytań, gdyby wrócił do domu w takim stanie.
Ledwo było słychać chlupot wody nalewanej do filiżanki. Zagłuszał je deszcz łomoczący o szklane ściany. Filiżanka była cała, ale spodeczek pod nią lekko wyszczerbiony. Jej nigdy to nie przeszkadzało. Idealne przedmioty były nowe najczęściej. Nie niosły za sobą żadnej opowieści i historii. Każda rysa, każdy uszczerbek był jakimś wydarzeniem i to zarówno na naczyniach, jak i ludzkich duszach i ciałach. Niektóre rany dało się zaleczyć, ale nawet najpiękniejsza poklejona porcelana, bywała już nieodwracalnie zmieniona.
Zupełnie jak Ares dzisiaj.
- Tak mi przykro… - Powiedziała z głosem drżącym i przejętym i na moment zapomniała o dzielących ich podziałach klasowych. O tym, że tak boleśnie złamał jej serce. Nie byli skłóconymi byłymi kochankami. Byli zbłąkanymi duszami przycupniętymi przy wysokich paprociach. Wsunęła się na oparcie fotela i dłońmi objęła ciemną głową, przytulając na moment do piersi, żeby na czubku złożyć krótki pocałunek. Nijak się to miało to namiętności. Było to zbliżenie pełne rodzinnego ciepła. Jak matka, która pociesza syna, gdy ten spanie z roweru. Z tym że ten rower połamał nie nogi, a serce młodego Lorda.
Ale rzeczywiście… w tym momencie Aurora nie umie zrozumieć, jak ktoś, kogo nazywa się rodziną, może tak po prostu kogoś wyrzucić z rodziny. Wykreślić całe istnienie i udawać, że nigdy nikt taki nie istniał.
Dla Aresa to było najważniejsze… Dlatego nigdy nie zdecydował się na ślub z Aurorą. Bycie Carrowem było dla niego ważniejsze niż życie… Jakże ona mogła z tym konkurować? Ona w tej swojej prostej sukience, dłońmi pachnącymi płynem do naczyń i włosami o zapachu ziół. Kimże ona była, żeby marzyć, że on zostawi dla niej rodzinę.
- Postaraj się ty o nim pamiętać. Nie mów o nim, bo nie spotkasz zrozumienia. Ale pamiętaj… - Powiedziała cicho, lekko głaszcząc jego włosy w uspokajającym geście. - A jeśli masz jego zdjęcie, przynieś je tutaj. Pochowamy go… symbolicznie. - Nie wiedziała, czy to mu coś pomoże, ale liczyła, że chociaż odrobinę pokoju ducha mu zapewni. Francis był dla niego ważny. A przez to był ważny dla Aurory. Kobieta nie miała pojęcia, że to w przybytku należącym do Francisa, Ares zabawiał się z kobietami, gdy Aurory nie było u jego boku. Być może wtedy nie byłaby tak chętna grzebać jego zdjęcia nigdzie w swoim pobliżu. Jej samej nie dotykał inny mężczyzna nigdy… Nie potrafiła wciąż myśleć o takich rzeczach, gdy w jej sercu wciąż był on. Chociaż pomału przestawało boleć ją serce na każde wspomnienie. Teraz jednak… Teraz chciała mu pomóc.
Drugą dłonią odnalazła głowę Cu, który wył rozpaczliwie. Jeśli się nie uspokoi, być może pan Sprout wyjdzie sprawdzić, co się dzieje. A raczej nie chciał Ares spotkać jej ojca po tym, jak złamał serce Aurorze.
I chociaż sama przed chwilą myślała o tym, że ma się już lepiej, to na słowa, że miał iść do narzeczonej, jej dłoń zamarła w jego włosach, a potem cofnęła się niespiesznie. Nie powinna była tak robić. Na moment mogła udawać, że da radę, ale przecież był obiecany innej kobiecie. Ale nie wyszła z roli pocieszycielki. Dla niego była gotowa przełknąć swoją dumę, ukryć ślady pojedynku, jaki odbyła całkiem niedawno. Pokaźnym swetrem zakryć chude ciało.
- Nie rozumiem waszego świata… Nigdy nie rozumiałam. - Przyznała, patrząc mu w oczy. - Ale wychodzi na to, że ty też nie… Musisz na siebie uważać Aresie, bo może Francis miał przekonania oprócz pochwały życia, o których nie miałeś pojęcia, a drążąc ten temat, jedynie narazisz siebie na niebezpieczeństwo. - Starała się zachować rozsądnie, ale znał ją na tyle, że z pewnością zauważył, że boi się o niego… A co jeśli rzeczywiście ktoś na niego dybie? - Bo jeśli chodziłoby o typowe szlacheckie przyjemności, to czy nie wszyscy by już zginęli? Myślisz, że zaczęliby od środka, zamiast strącać najwyższe korony drzew? - Ares był następcą nestora, ale z pewnością byli inni, którzy o wiele bardziej naraziliby się szlachetnym rodom… Inni, których śmierć byłaby bardziej opłacalna.
Ponagliła go gestem, by napił się herbaty, a po krótkiej chwili wleciał do nich przez uchylone drzwi talerz z kromkami domowego chleba, posmarowany masłem i powidłami.
Nie mając wiele, też można się dzielić, prawda?
- Aresie… czy próbowałeś rozmawiać o tym ze swoim ojcem? A może z siostrą Francisa? Pamiętam, że kiedyś byliście blisko… W każdym razie chodzi mi o kogoś, komu możesz zaufać. - Może gdyby podzielił się obawami z kimś innym, zapewniono by mu ochronę. - Czy ja mogę ci jakoś pomóc? - Spytała cicho.
Dlatego właśnie Cu tak uparcie próbował poprawić humor Aresa. A robił to w jedyny sposób, jaki znał. Jedyny sposób, w jaki sam został przecież pocieszony, gdy jako szczenie został znaleziony gdzieś na poboczu irlandzkiej drogi. Miłością.
Gdy mówił o tym, że same nogi go tu przyniosły, poczuła przedziwny ucisk w okolicach serca. Zawsze mu powtarzała, że może na nią liczyć, nieważne co się stanie, ale mówiła, to zanim się rozstali… Jednak prawda była taka, że niewiele się w tej kwestii zmieniło. Aurora nie miałaby serca go kiedykolwiek skrzywdzić, czy odmówić mu pomocy. Cierpiał… Znała go na tyle, widziała jego zmagania… Tak rzadko dawał się ponieść emocjom, że nie mogła odnieść innego wrażenia — coś nim wstrząsnęło do samych korzeni duszy.
- Dobrze, że tu przybyłeś… Odpoczniesz. - Powiedziała szczerze. Nie, nie robiła sobie na nic nadziei. Nie było nadziei dla nich… Ale nie oznaczało to w żadnym razie, że zasługiwał na kaskadę pytań, gdyby wrócił do domu w takim stanie.
Ledwo było słychać chlupot wody nalewanej do filiżanki. Zagłuszał je deszcz łomoczący o szklane ściany. Filiżanka była cała, ale spodeczek pod nią lekko wyszczerbiony. Jej nigdy to nie przeszkadzało. Idealne przedmioty były nowe najczęściej. Nie niosły za sobą żadnej opowieści i historii. Każda rysa, każdy uszczerbek był jakimś wydarzeniem i to zarówno na naczyniach, jak i ludzkich duszach i ciałach. Niektóre rany dało się zaleczyć, ale nawet najpiękniejsza poklejona porcelana, bywała już nieodwracalnie zmieniona.
Zupełnie jak Ares dzisiaj.
- Tak mi przykro… - Powiedziała z głosem drżącym i przejętym i na moment zapomniała o dzielących ich podziałach klasowych. O tym, że tak boleśnie złamał jej serce. Nie byli skłóconymi byłymi kochankami. Byli zbłąkanymi duszami przycupniętymi przy wysokich paprociach. Wsunęła się na oparcie fotela i dłońmi objęła ciemną głową, przytulając na moment do piersi, żeby na czubku złożyć krótki pocałunek. Nijak się to miało to namiętności. Było to zbliżenie pełne rodzinnego ciepła. Jak matka, która pociesza syna, gdy ten spanie z roweru. Z tym że ten rower połamał nie nogi, a serce młodego Lorda.
Ale rzeczywiście… w tym momencie Aurora nie umie zrozumieć, jak ktoś, kogo nazywa się rodziną, może tak po prostu kogoś wyrzucić z rodziny. Wykreślić całe istnienie i udawać, że nigdy nikt taki nie istniał.
Dla Aresa to było najważniejsze… Dlatego nigdy nie zdecydował się na ślub z Aurorą. Bycie Carrowem było dla niego ważniejsze niż życie… Jakże ona mogła z tym konkurować? Ona w tej swojej prostej sukience, dłońmi pachnącymi płynem do naczyń i włosami o zapachu ziół. Kimże ona była, żeby marzyć, że on zostawi dla niej rodzinę.
- Postaraj się ty o nim pamiętać. Nie mów o nim, bo nie spotkasz zrozumienia. Ale pamiętaj… - Powiedziała cicho, lekko głaszcząc jego włosy w uspokajającym geście. - A jeśli masz jego zdjęcie, przynieś je tutaj. Pochowamy go… symbolicznie. - Nie wiedziała, czy to mu coś pomoże, ale liczyła, że chociaż odrobinę pokoju ducha mu zapewni. Francis był dla niego ważny. A przez to był ważny dla Aurory. Kobieta nie miała pojęcia, że to w przybytku należącym do Francisa, Ares zabawiał się z kobietami, gdy Aurory nie było u jego boku. Być może wtedy nie byłaby tak chętna grzebać jego zdjęcia nigdzie w swoim pobliżu. Jej samej nie dotykał inny mężczyzna nigdy… Nie potrafiła wciąż myśleć o takich rzeczach, gdy w jej sercu wciąż był on. Chociaż pomału przestawało boleć ją serce na każde wspomnienie. Teraz jednak… Teraz chciała mu pomóc.
Drugą dłonią odnalazła głowę Cu, który wył rozpaczliwie. Jeśli się nie uspokoi, być może pan Sprout wyjdzie sprawdzić, co się dzieje. A raczej nie chciał Ares spotkać jej ojca po tym, jak złamał serce Aurorze.
I chociaż sama przed chwilą myślała o tym, że ma się już lepiej, to na słowa, że miał iść do narzeczonej, jej dłoń zamarła w jego włosach, a potem cofnęła się niespiesznie. Nie powinna była tak robić. Na moment mogła udawać, że da radę, ale przecież był obiecany innej kobiecie. Ale nie wyszła z roli pocieszycielki. Dla niego była gotowa przełknąć swoją dumę, ukryć ślady pojedynku, jaki odbyła całkiem niedawno. Pokaźnym swetrem zakryć chude ciało.
- Nie rozumiem waszego świata… Nigdy nie rozumiałam. - Przyznała, patrząc mu w oczy. - Ale wychodzi na to, że ty też nie… Musisz na siebie uważać Aresie, bo może Francis miał przekonania oprócz pochwały życia, o których nie miałeś pojęcia, a drążąc ten temat, jedynie narazisz siebie na niebezpieczeństwo. - Starała się zachować rozsądnie, ale znał ją na tyle, że z pewnością zauważył, że boi się o niego… A co jeśli rzeczywiście ktoś na niego dybie? - Bo jeśli chodziłoby o typowe szlacheckie przyjemności, to czy nie wszyscy by już zginęli? Myślisz, że zaczęliby od środka, zamiast strącać najwyższe korony drzew? - Ares był następcą nestora, ale z pewnością byli inni, którzy o wiele bardziej naraziliby się szlachetnym rodom… Inni, których śmierć byłaby bardziej opłacalna.
Ponagliła go gestem, by napił się herbaty, a po krótkiej chwili wleciał do nich przez uchylone drzwi talerz z kromkami domowego chleba, posmarowany masłem i powidłami.
Nie mając wiele, też można się dzielić, prawda?
- Aresie… czy próbowałeś rozmawiać o tym ze swoim ojcem? A może z siostrą Francisa? Pamiętam, że kiedyś byliście blisko… W każdym razie chodzi mi o kogoś, komu możesz zaufać. - Może gdyby podzielił się obawami z kimś innym, zapewniono by mu ochronę. - Czy ja mogę ci jakoś pomóc? - Spytała cicho.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ten pies był jak dziecko, które przeżywa rozwód rodziców. Nie mógł zrozumieć, dlaczego nie ma mnie tak często jak wcześniej w domu, dlaczego się z nim już nie bawię. Czy tęsknił za mną wcześniej, cóż podejrzewam że tak, niech świadczy o tym sposób w jaki mnie dziś przywitał. Ale to nie ja, ale Aurora musiała wysłuchiwać jego wycia. Mimo wszystko, zazdrościłem jej, że Cu został z nią. Nie potrafiłem jej go odebrać, ale z drugiej strony, był pociechą, której mi brakowało.
Aurora widziała już mnie takiego. Smutnego, apatycznego, wycofanego. Dopiero po wypiciu specjalnego eliksiru, zauważałem ją i potrafiłem pozwolić na to, żeby jej obecność mi pomogła. Wcześniej te stany przychodziły niespodziewanie, ale też niespodziewanie odchodziły. To była choroba, o której mało się w świecie czarodziejskim rozmawia, bo chorują na nią również mugole. Poza tym, to choroba kobieca, nazywana histerią albo słabością. Nikt nie chce się przyznać, że lord może mieć depresję. Różnica pomiędzy nimi była taka, że w tym przypadku, moje samopoczucie wynikało z tego, że coś się wydarzyło. I przeżywałem to w bardzo emocjonalny sposób. Czułem, że cokolwiek bym teraz powiedział, nie zobrazuje mojego wnętrza, natomiast wierzyłem, że nikt inny jak ona, może chociaż odrobinę mnie zrozumieć. Czy to dlatego moje serce kazało mi dziś stanąć na progu domu jej ojca? Nie brałem pod uwagę nawet tego, że mógłby wyjść do nas, przyłapać nas, zagrzmieć i wyrzucić za to, co zrobiłem jego córce. Zresztą, początkowo nie brałem nawet pod uwagę tego, że on wie i może mieć wobec mnie jakieś pretensje. Dopiero jakiś czas temu zorientowałem się, że przecież już nie mogę napisać listu z prośbą o wysłanie mi składników eliksiru z jego apteki. Przecież musiała mu powiedzieć, że Irlandia nie wyszła. Sama ta świadomość uderzyła mnie po twarzy, a żołądek skręcał mi się z bólu, bo zrozumiałem, że moje działania musiały zawieźć i uczucia tego dżentelmena.
Pewnie za jakiś czas zrozumie inne rzeczy. Na przykład to, że nie powinienem był jej mówić, że dla mnie nazwisko jest dużo ważniejsze niż cokolwiek innego. Albo że powinienem wybrać ją, a nie owe nazwisko. Możliwe, że już gdzieś w podświadomości kiełkuje mi ta wiedza. A jednak dziś dalej jestem słabym, smutnym lordem, który nie wierzy w to, że ma władzę nad własnym losem. Niby dlaczego miałbym w to wierzyć, kiedy dopeiro co została za moimi plecami podjęta decyzja o ślubie z osobą do której nie mam tyle zaufania, żeby powiedzieć jej o moich obawach i o tym, że cierpię po stracie przyjaciela. Mimo zapewnień Primrose, że to co jej mówię, trafia tylko do niej, wątpię czy tak jest i za każdym razem podejrzewam, że lord Edgar wie o każdym słowie, które wymieniliśmy. Jakże różna była to sytuacja do tej, w której skrzywdzona przeze mnie osoba potrafi odsunąć na bok swoje cierpienie, żeby mnie pocieszać. Czuję bliskość Aurory i jej ramiona przychylające moją głowę do niej. I faktycznie ulga spływa na mnie z każdym biciem serca, które słyszę. W tych silnych emocjach, czując to, wygłupiłem się i wzdryga mną słabość, załkałem a całe moje ciało aż wzdrygnęło się od próby złapania oddechu i uspokojenia się. Nie sądziłem, że stać mnie na to, by pokazać swoją wrażliwą stronę przy kimkolwiek. Najwyraźniej kumulacja niedobrych rzeczy w moim otoczeniu przekroczyła już ostateczną granicę. I ze wszystkich osób na świecie, akurat przy Aurorze musiałem się rozpłakać. Niewygodna sytuacja.
Przychodzę do niej, olewając wydarzenie mojej narzeczonej i płaczę na kolanach swojej byłej. Opłakuję zdrajcę, którego ród Lestrange postanowił wykreślić z pamięci. I wtulam się w ciało mojej byłej ukochanej. Byłej dziewczyny, którą wciąż kocham.
- Nie ma mowy, żebym go pochował tutaj, jeszcze będzie cię nawiedzać i straszyć po nocy - w tym całym dramacie widziałem absurd, w którym duch Francisa, tak samo napalony jak za życia, będzie mu Aurorę prześladować. Ta wizja pozwoliła mi się trochę uspokoić i ocieram policzki, żeby mnie przypadkiem takiego nie widziała, spoglądam na nią do góry wzrokiem pełnym wdzięczności. To jest jedyna prawdziwa rzecz, która mnie spotkała. - Ale dziękuję, że to zaproponowałaś. Znajdziemy mu lepsze miejsce. Pójdziesz ze mną? - a kiedy pytam, moja ręka dotyka jej ręki, ujmuje ją i trzyma, jakbym prosił ją o coś więcej niż tą małą przysługę. Okazuje się, że nawet po największej kłótni, nie umiałem bez niej się podnieść.
W gruncie rzeczy to właśnie taką rozmowę powinienem przeprowadzić ze swoją narzeczoną, czyż nie?
Wspominając o niej, czuję, że Aurora się ode mnie odsuwa. Ale nie chciałem kłamać i nie mówić o tym co oczywiste. To bolesne równie mocno dla niej, jak i dla mnie, ta cała sytuacja. Chociaż najpewniej ona jest przekonana, że jest inaczej. Niech jednak spojrzy na mnie i spróbuje powiedzieć co jest we mnie podobnego do szczęśliwego przyszłego pana młodego. Może chociaż ona cokolwiek dojrzy, bo ja już nie widzę.
- Nie widzę logiki w tym działaniu, Rory. Zdaje mi się, że na to w co wierzyłem, zostało rzucone zaklęcie. Nagle arystokraci traktowani są gorzej od psów z Nokturna, nie dasz wiary, ale dzisiejsze wydarzenie odbyło się właśnie tam. W kanałach, niżej już chyba nie można upaść, niż organizować spotkanie towarzyskie w takim miejscu. Czy nie mamy już Oper, czy nie mamy Galerii sztuki, restauracji? Daruj mi Auroro, ale zdaje się, że pewni szlachcice uwierzyli w to, że pokazywanie się w takich miejscach dodaje im, kiedy w moich oczach jedynie ujmuje. Ta cała fascynacja czarną magią, czuć ją tam było w powietrzu.. Cuchnęła. I zostawiłem tam własną siostrę, powinienem był ją stamtąd zabrać... Calypso na Nokturnie, toż to obraza - załamałem się i teraz jeszcze roztrząsam ten problem. Jak widać, w obecnym świecie widziałem same problemy. Mglistym spojrzeniem staram się dojrzeć czy Aurora też zawędrowała właśnie do krainy z naszych snów, gdzie w małym domku w Irlandii byliśmy bezpiecznie daleko od rewolucji współczesności.
Herbatę wypiłem, złapałem chleb, ale nie mam siły go jeść, mimo że pachnie pysznie. Spytałbym, czy sama go upiekła, ale milknę, a ramiona opadają mi bezsilnie.
- Z Evandrą jesteśmy poróżnieni. Widziałem ją dziś na koncercie. Była radosna, bawił ją ten cyrk. Mam nadzieję, że jest pod klątwą Imperio, bo nie rozumiem jak inaczej mogłaby się tak zachowywać. Zdaje mi się, że jej nie znam. - unoszę na nią spojrzenie i kręcę głową. - Wiesz, że mój ojciec to nie jest Twój ojciec. Z nim nie ma rozmowy - odrzucam czem prędzej myśl o poruszaniu tego tematu z lordem Carrow. Słysząc jej ciche pytanie, wzruszam się, bo nie sądziłem, że będzie chciała. - Już mi pomogłaś
Aurora widziała już mnie takiego. Smutnego, apatycznego, wycofanego. Dopiero po wypiciu specjalnego eliksiru, zauważałem ją i potrafiłem pozwolić na to, żeby jej obecność mi pomogła. Wcześniej te stany przychodziły niespodziewanie, ale też niespodziewanie odchodziły. To była choroba, o której mało się w świecie czarodziejskim rozmawia, bo chorują na nią również mugole. Poza tym, to choroba kobieca, nazywana histerią albo słabością. Nikt nie chce się przyznać, że lord może mieć depresję. Różnica pomiędzy nimi była taka, że w tym przypadku, moje samopoczucie wynikało z tego, że coś się wydarzyło. I przeżywałem to w bardzo emocjonalny sposób. Czułem, że cokolwiek bym teraz powiedział, nie zobrazuje mojego wnętrza, natomiast wierzyłem, że nikt inny jak ona, może chociaż odrobinę mnie zrozumieć. Czy to dlatego moje serce kazało mi dziś stanąć na progu domu jej ojca? Nie brałem pod uwagę nawet tego, że mógłby wyjść do nas, przyłapać nas, zagrzmieć i wyrzucić za to, co zrobiłem jego córce. Zresztą, początkowo nie brałem nawet pod uwagę tego, że on wie i może mieć wobec mnie jakieś pretensje. Dopiero jakiś czas temu zorientowałem się, że przecież już nie mogę napisać listu z prośbą o wysłanie mi składników eliksiru z jego apteki. Przecież musiała mu powiedzieć, że Irlandia nie wyszła. Sama ta świadomość uderzyła mnie po twarzy, a żołądek skręcał mi się z bólu, bo zrozumiałem, że moje działania musiały zawieźć i uczucia tego dżentelmena.
Pewnie za jakiś czas zrozumie inne rzeczy. Na przykład to, że nie powinienem był jej mówić, że dla mnie nazwisko jest dużo ważniejsze niż cokolwiek innego. Albo że powinienem wybrać ją, a nie owe nazwisko. Możliwe, że już gdzieś w podświadomości kiełkuje mi ta wiedza. A jednak dziś dalej jestem słabym, smutnym lordem, który nie wierzy w to, że ma władzę nad własnym losem. Niby dlaczego miałbym w to wierzyć, kiedy dopeiro co została za moimi plecami podjęta decyzja o ślubie z osobą do której nie mam tyle zaufania, żeby powiedzieć jej o moich obawach i o tym, że cierpię po stracie przyjaciela. Mimo zapewnień Primrose, że to co jej mówię, trafia tylko do niej, wątpię czy tak jest i za każdym razem podejrzewam, że lord Edgar wie o każdym słowie, które wymieniliśmy. Jakże różna była to sytuacja do tej, w której skrzywdzona przeze mnie osoba potrafi odsunąć na bok swoje cierpienie, żeby mnie pocieszać. Czuję bliskość Aurory i jej ramiona przychylające moją głowę do niej. I faktycznie ulga spływa na mnie z każdym biciem serca, które słyszę. W tych silnych emocjach, czując to, wygłupiłem się i wzdryga mną słabość, załkałem a całe moje ciało aż wzdrygnęło się od próby złapania oddechu i uspokojenia się. Nie sądziłem, że stać mnie na to, by pokazać swoją wrażliwą stronę przy kimkolwiek. Najwyraźniej kumulacja niedobrych rzeczy w moim otoczeniu przekroczyła już ostateczną granicę. I ze wszystkich osób na świecie, akurat przy Aurorze musiałem się rozpłakać. Niewygodna sytuacja.
Przychodzę do niej, olewając wydarzenie mojej narzeczonej i płaczę na kolanach swojej byłej. Opłakuję zdrajcę, którego ród Lestrange postanowił wykreślić z pamięci. I wtulam się w ciało mojej byłej ukochanej. Byłej dziewczyny, którą wciąż kocham.
- Nie ma mowy, żebym go pochował tutaj, jeszcze będzie cię nawiedzać i straszyć po nocy - w tym całym dramacie widziałem absurd, w którym duch Francisa, tak samo napalony jak za życia, będzie mu Aurorę prześladować. Ta wizja pozwoliła mi się trochę uspokoić i ocieram policzki, żeby mnie przypadkiem takiego nie widziała, spoglądam na nią do góry wzrokiem pełnym wdzięczności. To jest jedyna prawdziwa rzecz, która mnie spotkała. - Ale dziękuję, że to zaproponowałaś. Znajdziemy mu lepsze miejsce. Pójdziesz ze mną? - a kiedy pytam, moja ręka dotyka jej ręki, ujmuje ją i trzyma, jakbym prosił ją o coś więcej niż tą małą przysługę. Okazuje się, że nawet po największej kłótni, nie umiałem bez niej się podnieść.
W gruncie rzeczy to właśnie taką rozmowę powinienem przeprowadzić ze swoją narzeczoną, czyż nie?
Wspominając o niej, czuję, że Aurora się ode mnie odsuwa. Ale nie chciałem kłamać i nie mówić o tym co oczywiste. To bolesne równie mocno dla niej, jak i dla mnie, ta cała sytuacja. Chociaż najpewniej ona jest przekonana, że jest inaczej. Niech jednak spojrzy na mnie i spróbuje powiedzieć co jest we mnie podobnego do szczęśliwego przyszłego pana młodego. Może chociaż ona cokolwiek dojrzy, bo ja już nie widzę.
- Nie widzę logiki w tym działaniu, Rory. Zdaje mi się, że na to w co wierzyłem, zostało rzucone zaklęcie. Nagle arystokraci traktowani są gorzej od psów z Nokturna, nie dasz wiary, ale dzisiejsze wydarzenie odbyło się właśnie tam. W kanałach, niżej już chyba nie można upaść, niż organizować spotkanie towarzyskie w takim miejscu. Czy nie mamy już Oper, czy nie mamy Galerii sztuki, restauracji? Daruj mi Auroro, ale zdaje się, że pewni szlachcice uwierzyli w to, że pokazywanie się w takich miejscach dodaje im, kiedy w moich oczach jedynie ujmuje. Ta cała fascynacja czarną magią, czuć ją tam było w powietrzu.. Cuchnęła. I zostawiłem tam własną siostrę, powinienem był ją stamtąd zabrać... Calypso na Nokturnie, toż to obraza - załamałem się i teraz jeszcze roztrząsam ten problem. Jak widać, w obecnym świecie widziałem same problemy. Mglistym spojrzeniem staram się dojrzeć czy Aurora też zawędrowała właśnie do krainy z naszych snów, gdzie w małym domku w Irlandii byliśmy bezpiecznie daleko od rewolucji współczesności.
Herbatę wypiłem, złapałem chleb, ale nie mam siły go jeść, mimo że pachnie pysznie. Spytałbym, czy sama go upiekła, ale milknę, a ramiona opadają mi bezsilnie.
- Z Evandrą jesteśmy poróżnieni. Widziałem ją dziś na koncercie. Była radosna, bawił ją ten cyrk. Mam nadzieję, że jest pod klątwą Imperio, bo nie rozumiem jak inaczej mogłaby się tak zachowywać. Zdaje mi się, że jej nie znam. - unoszę na nią spojrzenie i kręcę głową. - Wiesz, że mój ojciec to nie jest Twój ojciec. Z nim nie ma rozmowy - odrzucam czem prędzej myśl o poruszaniu tego tematu z lordem Carrow. Słysząc jej ciche pytanie, wzruszam się, bo nie sądziłem, że będzie chciała. - Już mi pomogłaś
Cu na ogół był psem niezwykle spokojnym. Nie zwykł wyć bez powodu, jednak teraz najwyraźniej nastrój Aresa zbyt mocno mu się udzielił, bo nie mógł się uspokoić. Gdyby jednak Ares próbował go zabrać, okazałby się jeszcze bardziej skończonym draniem — zwłaszcza gdy ona wtedy wciąż wypatrywała go w Irlandii. Gdy liczyła na jego powrót. A Cu był jej wtedy jedynym towarzyszem.
On, czego Aurora rzecz jasna wiedzieć nie mogła, mógł pocieszać się fizycznością innych dam. Chociażby takich, których kochać nie musiał. Mógł niemal odegrać ich cały związek, tylko w skrócie. Bo w chwilach złych Aurora nie wątpiła, że była jedynie zabawką — zachcianką, która wyjątkowo wolno mu się nudziła. Ale ostatecznie — czyż nie była po prostu opłaconą pocieszycielką, nieświadomą swojej roli?
Kochała się z nim, bo chciała oddać się ukochanemu mężczyźnie, z którym jak sądziła, przyjdzie jej przeżyć resztę życia. Czy on miał ją za zabawkę? Ale przecież, ilekroć patrzyła w jego ciemne piękne oczy, miała wrażenie, że widzi prawdziwe uczucie. Że on ją naprawdę kocha…
W jej przekonaniu mieli być razem na dobre i na złe, dlatego cała paleta wszelkich nastrojów mogła towarzyszyć im spotkaniom. Mogli czuć wszystko, bo rozumieli siebie. Dlatego znała go jak nikt inny. Prawie 4 pełne lata całego związku były dla nich obojga całkiem długim czasem. Dla Aurory niemal jego ⅕ i mogłoby się wydawać, że w takim czasie pozna się kogoś do cna. I w jakimś stopniu, to była prawda.
Nie oceniała go nigdy — nie kazała mu się rozchmurzyć, czy nie próbowała rozśmieszyć. Współczuła, ale nie żałowała. Wskazywała na pozytywy życia. Była.
Ale odkąd się rozstali, nie szykowała dlań specjalnego eliksiru. Zapasu nie miała, bo musiał być świeży. Jej apteczka zionęła pustką. Jedyne co mogła zaoferować to eliksir uspokajający i herbatę. Kilka ciepłych słów i bliskość drugiego człowieka. Na tyle, na ile powinna.
Nie pytała teraz o jego przemyślenia, czy o to, czy żałuje, że ich drogi się rozeszły. Stało się to, czego Ares przecież tak pragnął. Chciał być doceniony przez nestora, chciał być dobrym synem, chociaż może nie tyle świadomie ile gnała go ku temu wewnętrzna potrzeba.
Dla Aurory był przecież, w czasie ich związku, wystarczający w każdym aspekcie. Nie to, że dostawał wszystko na tacy — musiał się o nią starać i zabiegać, ale gdy to robił, jego starania były doceniane. Nie traktowała go z góry, ale nie pozwalała też, by on ją zdominował. Mieli być wspólnotą ducha i ciała.
Nie myślała o nim, jak o słabym lordzie i chciała mu to nawet powiedzieć, ale ostatecznie uznała, że mogłoby to go zatrzymać w serii zwierzeń, które mogły nadejść. Potrzebowała jego bliskości… Tęskniła za nią, chociaż nie chciała się do tego przyznać. Powinna była być silna, ale nie z jakiegoś powodu nie mogła zdobyć się na to, czując, że jej wyznanie tylko niepotrzebnie skomplikuje całą sytuację.
- Nie boję się umarłych Aresie. Boje się żywych. - Zapewniła i jasną dłonią otarła w czułym geście chropowatość jego policzka. - Z resztą… przypuszczam, że duch nie podąży za zdjęciem, a ciałem. Ale oczywiście rozumiem. Możemy pochować go w miejscu, którym tylko chcesz. - Powiedziała, przez chwilę jeszcze głaszcząc jego policzek, ale wreszcie cofając dłoń. - Pójdę z tobą. Przygotuje dla niego kwiaty… - W listopadzie nie ma zbyt wielu możliwości, ale złociste chryzantemy z dodatkiem paproci i herbacianymi różami mogą prezentować się ciepłem. Wspomnieniem dawnych chwil.
I znów Ares miał rację. Wspomnienie o narzeczonej nijak się ma tego, że mógłby wydawać się szczęśliwy. Nie tak zachowuje się przyszły pan młody wyczekujący spotkania z małżonką. I cisnęło się jej na język pytanie jaka ona jest? Podobna do mnie? Czy całując jej usta, na myśl przychodzę ci ja? . Jednak nie spytała, bo przejęty Ares opowiedział o wieczorze kobiety, która będzie jego boku do końca jego dni.
- Calypso poradzi sobie… Opowiadałeś mi przecież, że radzi sobie świetnie w takich sytuacjach. - Starała się zachować łagodny wyraz twarzy, chociaż przychodziło jej to z trudem. On marzył o operach i teatrach, podczas gdy Aurora biła się z myślami na temat sprzedaży rodzinnego pierścionka. Mama wierciła jej dziurę w brzuchu od co najmniej tygodnia. Zlecenia na leczenie nie napływały — Aurora, wyjeżdżając do Irlandii, nie zdążyła wyrobić sobie opinii jako medyk i teraz imała się wszystkiego, co mogła. Dopiero teraz tak na dobrą sprawę zaczęła zauważać, z jak różnych światów pochodzili.
Jednak nie tylko to zwróciło jej uwagę. Czarna Magia… Aurora aż wzdrygnęła się, a jej skóra pokryła się gęsią skórką.
- Czy oni… czy oni krzywdzili tam kogoś? - Nie mogła przecież wiedzieć, że nie. Może taka właśnie była rozrywka szlachty? Czasem bała się, że ostatecznie sięgną również po jej rodzinę. I to przez jej własną głupotę, która mogła okazać się tragiczna w skutkach. Z jakiegoś powodu jednak, mężczyźni, którzy powinni całą duszą służyć Czarnemu Panu, zbliżali się do niej — czystokrwistej zielarki z Doliny Godryka.
Zachęciła go gestem, by jednak przegryzł, choć kęs kanapki. I dopiero ten gest zaprowadził ją pod irlandzką magnolię. Tam, gdzie jeszcze niedawno był jej dom. Magnolia od Aresa kwitła cały rok i…
- Chcesz go pochować w Irlandii? - Spytała nagle, przenosząc na niego błękitne spojrzenie. O ich małym domku nie wiedział nikt oprócz służących Aresa. Zdjęcie Francisa byłoby tam bezpieczne.
- Evandra jest żoną swego męża. Musi więc uczestniczyć w jego przedstawieniu. Nie oceniaj jej zbyt surowo… Nie każdy, a już zwłaszcza nie kobieta urodzona jako lady, może robić, co jej się podoba. Myśleć też czasem nakazują. - Nie, żeby popierała takie zachowanie. Ona sama, gdyby tylko coś stało się Castorowi, bez wątpienia popadłaby w obłęd. Więź Sproutów była niezrównana.
Widząc jednak jego minę, nie mogła pozostać obojętna. Sięgnęła po jego dłoń kolejny już raz.
- Nie mam twojego eliksiru Aresie… Ale mam trochę słabszy. Uspokajający. Pomoże ci ukoić nerwy, przyniesie sen? Chciałbyś? - Nie może przy nim być. Nie może ramionami ukoić go do snu. Jest teraz zaręczonym mężczyznom, a ona, jedyny dowód uczucia, jaki może mu dać, to odrobina spokoju zamknięta w szklanym flakonie.
On, czego Aurora rzecz jasna wiedzieć nie mogła, mógł pocieszać się fizycznością innych dam. Chociażby takich, których kochać nie musiał. Mógł niemal odegrać ich cały związek, tylko w skrócie. Bo w chwilach złych Aurora nie wątpiła, że była jedynie zabawką — zachcianką, która wyjątkowo wolno mu się nudziła. Ale ostatecznie — czyż nie była po prostu opłaconą pocieszycielką, nieświadomą swojej roli?
Kochała się z nim, bo chciała oddać się ukochanemu mężczyźnie, z którym jak sądziła, przyjdzie jej przeżyć resztę życia. Czy on miał ją za zabawkę? Ale przecież, ilekroć patrzyła w jego ciemne piękne oczy, miała wrażenie, że widzi prawdziwe uczucie. Że on ją naprawdę kocha…
W jej przekonaniu mieli być razem na dobre i na złe, dlatego cała paleta wszelkich nastrojów mogła towarzyszyć im spotkaniom. Mogli czuć wszystko, bo rozumieli siebie. Dlatego znała go jak nikt inny. Prawie 4 pełne lata całego związku były dla nich obojga całkiem długim czasem. Dla Aurory niemal jego ⅕ i mogłoby się wydawać, że w takim czasie pozna się kogoś do cna. I w jakimś stopniu, to była prawda.
Nie oceniała go nigdy — nie kazała mu się rozchmurzyć, czy nie próbowała rozśmieszyć. Współczuła, ale nie żałowała. Wskazywała na pozytywy życia. Była.
Ale odkąd się rozstali, nie szykowała dlań specjalnego eliksiru. Zapasu nie miała, bo musiał być świeży. Jej apteczka zionęła pustką. Jedyne co mogła zaoferować to eliksir uspokajający i herbatę. Kilka ciepłych słów i bliskość drugiego człowieka. Na tyle, na ile powinna.
Nie pytała teraz o jego przemyślenia, czy o to, czy żałuje, że ich drogi się rozeszły. Stało się to, czego Ares przecież tak pragnął. Chciał być doceniony przez nestora, chciał być dobrym synem, chociaż może nie tyle świadomie ile gnała go ku temu wewnętrzna potrzeba.
Dla Aurory był przecież, w czasie ich związku, wystarczający w każdym aspekcie. Nie to, że dostawał wszystko na tacy — musiał się o nią starać i zabiegać, ale gdy to robił, jego starania były doceniane. Nie traktowała go z góry, ale nie pozwalała też, by on ją zdominował. Mieli być wspólnotą ducha i ciała.
Nie myślała o nim, jak o słabym lordzie i chciała mu to nawet powiedzieć, ale ostatecznie uznała, że mogłoby to go zatrzymać w serii zwierzeń, które mogły nadejść. Potrzebowała jego bliskości… Tęskniła za nią, chociaż nie chciała się do tego przyznać. Powinna była być silna, ale nie z jakiegoś powodu nie mogła zdobyć się na to, czując, że jej wyznanie tylko niepotrzebnie skomplikuje całą sytuację.
- Nie boję się umarłych Aresie. Boje się żywych. - Zapewniła i jasną dłonią otarła w czułym geście chropowatość jego policzka. - Z resztą… przypuszczam, że duch nie podąży za zdjęciem, a ciałem. Ale oczywiście rozumiem. Możemy pochować go w miejscu, którym tylko chcesz. - Powiedziała, przez chwilę jeszcze głaszcząc jego policzek, ale wreszcie cofając dłoń. - Pójdę z tobą. Przygotuje dla niego kwiaty… - W listopadzie nie ma zbyt wielu możliwości, ale złociste chryzantemy z dodatkiem paproci i herbacianymi różami mogą prezentować się ciepłem. Wspomnieniem dawnych chwil.
I znów Ares miał rację. Wspomnienie o narzeczonej nijak się ma tego, że mógłby wydawać się szczęśliwy. Nie tak zachowuje się przyszły pan młody wyczekujący spotkania z małżonką. I cisnęło się jej na język pytanie jaka ona jest? Podobna do mnie? Czy całując jej usta, na myśl przychodzę ci ja? . Jednak nie spytała, bo przejęty Ares opowiedział o wieczorze kobiety, która będzie jego boku do końca jego dni.
- Calypso poradzi sobie… Opowiadałeś mi przecież, że radzi sobie świetnie w takich sytuacjach. - Starała się zachować łagodny wyraz twarzy, chociaż przychodziło jej to z trudem. On marzył o operach i teatrach, podczas gdy Aurora biła się z myślami na temat sprzedaży rodzinnego pierścionka. Mama wierciła jej dziurę w brzuchu od co najmniej tygodnia. Zlecenia na leczenie nie napływały — Aurora, wyjeżdżając do Irlandii, nie zdążyła wyrobić sobie opinii jako medyk i teraz imała się wszystkiego, co mogła. Dopiero teraz tak na dobrą sprawę zaczęła zauważać, z jak różnych światów pochodzili.
Jednak nie tylko to zwróciło jej uwagę. Czarna Magia… Aurora aż wzdrygnęła się, a jej skóra pokryła się gęsią skórką.
- Czy oni… czy oni krzywdzili tam kogoś? - Nie mogła przecież wiedzieć, że nie. Może taka właśnie była rozrywka szlachty? Czasem bała się, że ostatecznie sięgną również po jej rodzinę. I to przez jej własną głupotę, która mogła okazać się tragiczna w skutkach. Z jakiegoś powodu jednak, mężczyźni, którzy powinni całą duszą służyć Czarnemu Panu, zbliżali się do niej — czystokrwistej zielarki z Doliny Godryka.
Zachęciła go gestem, by jednak przegryzł, choć kęs kanapki. I dopiero ten gest zaprowadził ją pod irlandzką magnolię. Tam, gdzie jeszcze niedawno był jej dom. Magnolia od Aresa kwitła cały rok i…
- Chcesz go pochować w Irlandii? - Spytała nagle, przenosząc na niego błękitne spojrzenie. O ich małym domku nie wiedział nikt oprócz służących Aresa. Zdjęcie Francisa byłoby tam bezpieczne.
- Evandra jest żoną swego męża. Musi więc uczestniczyć w jego przedstawieniu. Nie oceniaj jej zbyt surowo… Nie każdy, a już zwłaszcza nie kobieta urodzona jako lady, może robić, co jej się podoba. Myśleć też czasem nakazują. - Nie, żeby popierała takie zachowanie. Ona sama, gdyby tylko coś stało się Castorowi, bez wątpienia popadłaby w obłęd. Więź Sproutów była niezrównana.
Widząc jednak jego minę, nie mogła pozostać obojętna. Sięgnęła po jego dłoń kolejny już raz.
- Nie mam twojego eliksiru Aresie… Ale mam trochę słabszy. Uspokajający. Pomoże ci ukoić nerwy, przyniesie sen? Chciałbyś? - Nie może przy nim być. Nie może ramionami ukoić go do snu. Jest teraz zaręczonym mężczyznom, a ona, jedyny dowód uczucia, jaki może mu dać, to odrobina spokoju zamknięta w szklanym flakonie.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obietnica, którą mi złożyła, sprawiła, że czuję krótką ulgę w sercu. Czy wystarczyło, by ukochana osoba zapewniła, ze można na nią liczyć, a nawet najcięższe cierpienie ustępowało? Możliwe. Kiedy jej dłoń ocierała się o mój policzek, kiedy znów trzymałem jej dłoń w swojej, te małe gesty były przepełnione czułością za którą tęskniłem.
Rozmowa o Nokturnie musiała kiedyś nadejść, znakiem naszych czasów niech będzie, że nadeszła teraz, w półmroku sytuacji, która mogłaby się rozwinąć w przepełnioną uczuciami podniosłe wspomnienie kochanków. Może w innym czasie unieślibyśmy się ponad chmury zapomnienia. Nie było to możliwe, bo zamiast bliskości ciał, serc bliskość będziemy celebrować, a moje wątpliwości i strachy ofiaruję w jej delikatne dłonie. I zamiast pocałunków, niech ma w głowie dźwięk moich słów, kiedy brzmię jak przerażony młody człowiek, a nie jak poważny, znający świat lord. Niestety, byłem nimi oboma a z całego garnituru ludzi, tylko Aurorze przyznać się potrafiłem do cierpień, które mną wzdrygają. Moja powierniczka wydawała się być dobrą adresatką, wierzyłem, że z niej nigdy nikt nie wyciągnie natury mojej. Ufałem, że mimo wszystko pozostanie lojalna mi. Gdybym tylko spojrzał ponad swój własny nos i zrozumiał, że i ona ma prawo odczuwać i ona ma prawo mieć nastawienie do tej sytuacji, może wtedy byłbym ostrożniejszy. Nie wziąłem pod uwagę, że moja droga eks narzeczona może mieć serce tak złamane, że będzie chciała wyrządzić mi krzywdę w jakimś odrchu zemsty. Albo że chciałaby opowiedzieć ludziom o tym, że się spotykaliśmy. A przecież powinienem o tym wiedzieć, bo mam wciąż kawałek twarzy w siniakach po wizycie jej walecznego kuzyna Halberta. Co sprawa, mój skrzat zajął się dzis rano odpowiednim przykryciem siniaków, ale po tej całej dramatycznej akcji z koncertem i wychodzeniem z niego i podróżą aż do Doliny Godryka... fioletowe plamy w okolicach szczęki i oka zaczynają być widoczne.
- Chodzi o to... - chcę jej wyjaśnić, żeby nie musiała nigdy iść na tę ulicę i doświadczać tego co doświadczyłem ja. - Przy mnie nikogo nie krzywidzili, ale czuło się to w powietrzu. To nie jest przyjemne miejsce, śmierć unosi się tam w powietrzu. W zagrodzie testrali jest więcej pogoduy ducha - przypominam sobie atmosferę ulicy Nokturn i wciąż nie chce mi sie wierzyć, że moja narzeczona bywa tam codziennie. Uświadamiam sobie też, że faktycznie to może mieć wpływ na jej osobę. Może dlatego jest taka... mało przyjazna?
Jedzenie... nie jadłem od kilku dni, więc kiedy Aurora wmusiła we mnie kawałek kanapki, moje usta nie wiedziały jak się poruszać. Były suche od wydarzeń i bodźców, z trudem przełknąłem kęs. I wtedy pada propozycja Irlandii. Nie sądziłem, że ten temat kiedykolwiek jeszcze będzie pomiędzy nami. Uważnie przyglądam się Aurorze, ale widzę w jej oczach jedynie siłę. To pomaga.
Ale co oznacza dla nas powrót do Irlandii? Czy zostaniemy tam na dłużej? Dwa dni? Jak będziemy tam życ, czy Aurora ugotuje dla nas potrawę? Czy weźmiemy Cu? Czy wrócimy jeszcze tu?
Skinąłem głową, niepewny odpowiedzi na żadne z pytań. Ale sama zaproponowała Irlandię. To znaczy, że musiała mieć kilka odpowiedzi w głowie. Odrywam spojrzenie od jej oczu, czuję, że to będzie trudne, więc zadaję jej pytanie:
- Kiedy możemy wyjechać? - cicho, bo nie jestem wciąż gotowy na to, żeby odpowiedziała mi, że jednak tego nie przemyślała, że jednak to bardzo zły pomyssł, że przecież zerwaliśmy, że mam narzeczoną...
Aurora miała dużo racji kiedy mówiła o Evandrze, ale narazie wstrząsały mną emocje. To jak zdecydowanie broniła moejj kuzynki bardzo mnie jednak poruszyło. Jeżeli Aurora dostrzegała coś, co potrafiła mi pokazać, to może faktycznie źle było, że tak prędko stawiałem krzyżyk na kimś kto jest jednak mi bardzo bliski. Zostawiłem to do przemyślenia, obudziła moją ciekawość jej propozycja z eliksirem.
- Jeżeli mi pomoże... - bo nie sądze, by coś mogło. Ale jest po kursie magimedycyny, węc mogę jej zaufać. Chociaż prawdę mówiąc, nawet gdyby była jedynie kucharką, a darzyłbym ją takim uczuciem, to wypiłbym wszystko co by we mnie wlała i chciałbym się leczyć rosołem.
Rozmowa o Nokturnie musiała kiedyś nadejść, znakiem naszych czasów niech będzie, że nadeszła teraz, w półmroku sytuacji, która mogłaby się rozwinąć w przepełnioną uczuciami podniosłe wspomnienie kochanków. Może w innym czasie unieślibyśmy się ponad chmury zapomnienia. Nie było to możliwe, bo zamiast bliskości ciał, serc bliskość będziemy celebrować, a moje wątpliwości i strachy ofiaruję w jej delikatne dłonie. I zamiast pocałunków, niech ma w głowie dźwięk moich słów, kiedy brzmię jak przerażony młody człowiek, a nie jak poważny, znający świat lord. Niestety, byłem nimi oboma a z całego garnituru ludzi, tylko Aurorze przyznać się potrafiłem do cierpień, które mną wzdrygają. Moja powierniczka wydawała się być dobrą adresatką, wierzyłem, że z niej nigdy nikt nie wyciągnie natury mojej. Ufałem, że mimo wszystko pozostanie lojalna mi. Gdybym tylko spojrzał ponad swój własny nos i zrozumiał, że i ona ma prawo odczuwać i ona ma prawo mieć nastawienie do tej sytuacji, może wtedy byłbym ostrożniejszy. Nie wziąłem pod uwagę, że moja droga eks narzeczona może mieć serce tak złamane, że będzie chciała wyrządzić mi krzywdę w jakimś odrchu zemsty. Albo że chciałaby opowiedzieć ludziom o tym, że się spotykaliśmy. A przecież powinienem o tym wiedzieć, bo mam wciąż kawałek twarzy w siniakach po wizycie jej walecznego kuzyna Halberta. Co sprawa, mój skrzat zajął się dzis rano odpowiednim przykryciem siniaków, ale po tej całej dramatycznej akcji z koncertem i wychodzeniem z niego i podróżą aż do Doliny Godryka... fioletowe plamy w okolicach szczęki i oka zaczynają być widoczne.
- Chodzi o to... - chcę jej wyjaśnić, żeby nie musiała nigdy iść na tę ulicę i doświadczać tego co doświadczyłem ja. - Przy mnie nikogo nie krzywidzili, ale czuło się to w powietrzu. To nie jest przyjemne miejsce, śmierć unosi się tam w powietrzu. W zagrodzie testrali jest więcej pogoduy ducha - przypominam sobie atmosferę ulicy Nokturn i wciąż nie chce mi sie wierzyć, że moja narzeczona bywa tam codziennie. Uświadamiam sobie też, że faktycznie to może mieć wpływ na jej osobę. Może dlatego jest taka... mało przyjazna?
Jedzenie... nie jadłem od kilku dni, więc kiedy Aurora wmusiła we mnie kawałek kanapki, moje usta nie wiedziały jak się poruszać. Były suche od wydarzeń i bodźców, z trudem przełknąłem kęs. I wtedy pada propozycja Irlandii. Nie sądziłem, że ten temat kiedykolwiek jeszcze będzie pomiędzy nami. Uważnie przyglądam się Aurorze, ale widzę w jej oczach jedynie siłę. To pomaga.
Ale co oznacza dla nas powrót do Irlandii? Czy zostaniemy tam na dłużej? Dwa dni? Jak będziemy tam życ, czy Aurora ugotuje dla nas potrawę? Czy weźmiemy Cu? Czy wrócimy jeszcze tu?
Skinąłem głową, niepewny odpowiedzi na żadne z pytań. Ale sama zaproponowała Irlandię. To znaczy, że musiała mieć kilka odpowiedzi w głowie. Odrywam spojrzenie od jej oczu, czuję, że to będzie trudne, więc zadaję jej pytanie:
- Kiedy możemy wyjechać? - cicho, bo nie jestem wciąż gotowy na to, żeby odpowiedziała mi, że jednak tego nie przemyślała, że jednak to bardzo zły pomyssł, że przecież zerwaliśmy, że mam narzeczoną...
Aurora miała dużo racji kiedy mówiła o Evandrze, ale narazie wstrząsały mną emocje. To jak zdecydowanie broniła moejj kuzynki bardzo mnie jednak poruszyło. Jeżeli Aurora dostrzegała coś, co potrafiła mi pokazać, to może faktycznie źle było, że tak prędko stawiałem krzyżyk na kimś kto jest jednak mi bardzo bliski. Zostawiłem to do przemyślenia, obudziła moją ciekawość jej propozycja z eliksirem.
- Jeżeli mi pomoże... - bo nie sądze, by coś mogło. Ale jest po kursie magimedycyny, węc mogę jej zaufać. Chociaż prawdę mówiąc, nawet gdyby była jedynie kucharką, a darzyłbym ją takim uczuciem, to wypiłbym wszystko co by we mnie wlała i chciałbym się leczyć rosołem.
Nie było ważne w tym momencie, że ja skrzywdził. Obiecała mu kiedyś, że zawsze będzie mógł na nią liczyć i słowa zamierzała dotrzymać niezależnie od okoliczności. Nie musiał przecież wiedzieć, jak mocno jej serce biło na jego widok, jak cieszyła się, że to właśnie o niej, a nie kimś innym pomyślał, gdy życie go przytłoczyło.
Oczywiście, że by wolała, żeby do spotkania doszło w innych okolicznościach. Żeby był szczęśliwy i pewny siebie. Ale ta choroba, która toczyła jego umysł, wpływając na ciało, nie była czymś na, co mogła pomóc. A przecież chciała dla niego jak najlepiej — nawet pomimo tego, że wiedziała, że innej będzie przysięgał miłość i wierność.
Pozwalała mu odejść, nie robiąc przy tym scen, bo tak mocno go kochała.
Dlatego pomyślała o Perseusu — nie chciała zdradzać aresowych sekretów przed Blackiem, wiedząc, że sytuacja między lordami może być skomplikowana — nigdy nie rozeznała się bowiem w tych wszystkich koligacjach i korelacjach szlachty. Wiedziała jedynie, że Perseus ukończył magipsychiatrię i to właśnie u niego Ares powinien poszukać pomocy. Ona mogła jedynie wysłuchać, przytulić i podać eliksir. W jakimś więc sensie Aurora na zawsze miała pozostać wierna lordowi z Sandal Castle, nie będąc zdolna do tego, by wyzbyć się uczuć. A przynajmniej nie teraz.
Gdy jego twarz zwróciła się w jej stronę, w pierwszym momencie myślała, że to gra światła, która sprawiła, że wyglądało, jakby to nie była jedyna przygoda Aresa w ostatnim czasie.
- Zaczekaj… zapomnij na chwilę o koncercie i tamtych ludziach… - Powiedziała, z każdą chwilą zaczynając rozumieć, że nie są to światłocienie, a najprawdziwsze siniaki. Dlatego zmarszczyła brwi, a delikatna dłoń, kolejny raz tego wieczoru powędrowała do tej twarzy, której obraz często był tym pierwszym, do czego budziła się w tamtym życiu. - Co ci się stało?
Zaraz znajdzie różdżkę i spróbuje to naprawić. Ktoś musiał się mocno nim zająć, komuś musiał zajść za skórę. Nie przyszło jej nawet do głowy, że to jej własny kuzyn tak go urządził. Niby wspominał, że znali się ze szkoły, jednak skojarzenie nie nasunęło się samo. Kiedy więc Ares niezbyt chętnie przeżuwa jedzenie, Aurora sięga po różdżkę. Nie robiła tego już dawno — w ostatnim czasie oddając się zupełnie produkcji eliksirów, jakby bojąc się, że różdżką może wyrządzić mu większą krzywdę.
Zauważyła, jak drgnął, gdy zaproponowała mu Irlandię. Może pomyślał, że to sposób na to, żeby mogła go zwabić, spróbować nakłonić do powrotu…
Ale ona chce jedynie, by mógł pożegnać godnie tego, którego miłował jak brata. Jak mało wiedziała, że to właśnie u Francisa w lokalu, Ares oddawał się wszystkim uciechom, którym nie powinien, gdy jest się z kimś w stałym związku.
Nieświadoma zupełnie jego poczynań gotowa była poświecić największe sacrum na pochowanie wspomnienia.
- Po 22 listopada? - Odpowiedziała, nie wiedząc, co w zasadzie kotłuje się w jego głowie. Przecież tak naprawdę mogłaby powiedzieć, żeby radził sobie sam. Nie pomyślała, żeby zabrać Cu. Dla niego stres podróżowania był ogromny. I wbrew temu, co sądzą niektórzy czarodzieje, zwierzęta też poddają się nadziei. Co poczułby pies, gdyby myślał, że jego państwo się zeszli, a on znów może całe dnie hasać po ich irlandzkim podwórku.
Ale co by zrobiła, gdyby Ares rzeczywiście zadał te pytania? Ich przytulny domek miał przecież i gościną sypialnie. Nie musieliby tej nocy spędzić razem. Zwłaszcza że, Aurora przecież może być już w odmiennym stanie, gdy w noc duchów do reszty zwariowała z powodu podanego eliksiru.
- To zacznę od siniaków, a zaraz też podam Ci eliksir… - Wycelowała różdżką w jego twarz. - Episkey - Powiedziała, starając się utrzymać jego twarz w dłoni w miarę nieruchomo.
Oczywiście, że by wolała, żeby do spotkania doszło w innych okolicznościach. Żeby był szczęśliwy i pewny siebie. Ale ta choroba, która toczyła jego umysł, wpływając na ciało, nie była czymś na, co mogła pomóc. A przecież chciała dla niego jak najlepiej — nawet pomimo tego, że wiedziała, że innej będzie przysięgał miłość i wierność.
Pozwalała mu odejść, nie robiąc przy tym scen, bo tak mocno go kochała.
Dlatego pomyślała o Perseusu — nie chciała zdradzać aresowych sekretów przed Blackiem, wiedząc, że sytuacja między lordami może być skomplikowana — nigdy nie rozeznała się bowiem w tych wszystkich koligacjach i korelacjach szlachty. Wiedziała jedynie, że Perseus ukończył magipsychiatrię i to właśnie u niego Ares powinien poszukać pomocy. Ona mogła jedynie wysłuchać, przytulić i podać eliksir. W jakimś więc sensie Aurora na zawsze miała pozostać wierna lordowi z Sandal Castle, nie będąc zdolna do tego, by wyzbyć się uczuć. A przynajmniej nie teraz.
Gdy jego twarz zwróciła się w jej stronę, w pierwszym momencie myślała, że to gra światła, która sprawiła, że wyglądało, jakby to nie była jedyna przygoda Aresa w ostatnim czasie.
- Zaczekaj… zapomnij na chwilę o koncercie i tamtych ludziach… - Powiedziała, z każdą chwilą zaczynając rozumieć, że nie są to światłocienie, a najprawdziwsze siniaki. Dlatego zmarszczyła brwi, a delikatna dłoń, kolejny raz tego wieczoru powędrowała do tej twarzy, której obraz często był tym pierwszym, do czego budziła się w tamtym życiu. - Co ci się stało?
Zaraz znajdzie różdżkę i spróbuje to naprawić. Ktoś musiał się mocno nim zająć, komuś musiał zajść za skórę. Nie przyszło jej nawet do głowy, że to jej własny kuzyn tak go urządził. Niby wspominał, że znali się ze szkoły, jednak skojarzenie nie nasunęło się samo. Kiedy więc Ares niezbyt chętnie przeżuwa jedzenie, Aurora sięga po różdżkę. Nie robiła tego już dawno — w ostatnim czasie oddając się zupełnie produkcji eliksirów, jakby bojąc się, że różdżką może wyrządzić mu większą krzywdę.
Zauważyła, jak drgnął, gdy zaproponowała mu Irlandię. Może pomyślał, że to sposób na to, żeby mogła go zwabić, spróbować nakłonić do powrotu…
Ale ona chce jedynie, by mógł pożegnać godnie tego, którego miłował jak brata. Jak mało wiedziała, że to właśnie u Francisa w lokalu, Ares oddawał się wszystkim uciechom, którym nie powinien, gdy jest się z kimś w stałym związku.
Nieświadoma zupełnie jego poczynań gotowa była poświecić największe sacrum na pochowanie wspomnienia.
- Po 22 listopada? - Odpowiedziała, nie wiedząc, co w zasadzie kotłuje się w jego głowie. Przecież tak naprawdę mogłaby powiedzieć, żeby radził sobie sam. Nie pomyślała, żeby zabrać Cu. Dla niego stres podróżowania był ogromny. I wbrew temu, co sądzą niektórzy czarodzieje, zwierzęta też poddają się nadziei. Co poczułby pies, gdyby myślał, że jego państwo się zeszli, a on znów może całe dnie hasać po ich irlandzkim podwórku.
Ale co by zrobiła, gdyby Ares rzeczywiście zadał te pytania? Ich przytulny domek miał przecież i gościną sypialnie. Nie musieliby tej nocy spędzić razem. Zwłaszcza że, Aurora przecież może być już w odmiennym stanie, gdy w noc duchów do reszty zwariowała z powodu podanego eliksiru.
- To zacznę od siniaków, a zaraz też podam Ci eliksir… - Wycelowała różdżką w jego twarz. - Episkey - Powiedziała, starając się utrzymać jego twarz w dłoni w miarę nieruchomo.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Aurora Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 63
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 5
#1 'k100' : 63
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 5
Pochodząc z dwóch różnych światów mamy też różne podejście do kwestii przysiąg. Moje składane w odosobnieniu, na dłonie ukochanej panny Sprout, mówiące o wierności i zapewniające o uczuciu, miały większą wartość niż te, które wyuczone mówiłem podczas ceremonii zaręczyn. Aurora zaś wciąż przeżywała, że to nie ona będzie moją żoną. Wbrew temu, czego chciało moje serce, żoną moją nie zostanie. Ale to nie zmieniało faktu, że moje obietnice wobec niej są prawdziwsze niż każde inne, zaręczynowe czy ślubne. Pod warunkiem, że zrezygnowałbym z sypiania z innymi kobietami, no a tego nie zrobiłem. Jasna sprawa nie robiłem tego wtedy, kiedy byliśmy w związku, chociaż pewnie nie uda mi sie przekonać Aurory, że tak było, bo w jej oczach może nawet i lepiej, żebym był najgorszy z najgorszych. Wolałbym widzieć, że zapomina o mnie i idzie do przodu, niż widzieć smutek, który zalega w najgłębszych kącikach jej oczu.
Niestety dojrzała siniaki. Ocknąłem się momentalnie z tego absurdu i skupiam się na jej oczach. Jak mam jej powiedzieć, skąd mam te ślady na twarzy? Odchylam się, ujawniając, że na bezpieczną odległość nie widać śladów, bo nałożone mam na twarz specjalne zaklęcie maskujące.
- Nic, nic to, nie przejmuj sie. To w pracy... mieliśmy trudną sprawę - ale Aurora wie, że jej kłamię, bo unikam jej spojrzenia i drży mi ręka. Jak na kłamcę z zawodu, to ciężko mi idzie z kłamaniem mojej dziewczynie (byłej). A jednak mimo wszystko postanawia mi pomóc. I jest w tym bardziej efektowna niż ja, który kiedy próbowałem sobie sam poprawić sytuację, to namnożyłem sobie siniaków do potęgi drugiej. Pewnie lepszym wyjściem byłoby wyjawienie jej, że to sprawka Hala, ale... nie chciałem być aż takim frajerem. Cóż, chyba że akurat wyjdzie to w rozmowie...
Zdziwiony tak szybką odpowiedzią, skinąłem głową.
- Niech więc będzie 23 listopada - coś mnie na szczęście podkusiło, żeby nie powiedzieć, żebyśmy się tam wybrali wieczorem 22. Zachowałem dzięki temu resztki godności. - Polecimy.. tak jak kiedyś - mówię, ale wstyd mi różowi okolice policzków, bo z trudnem to powiedziałem. Tak, właśnie zaproponowałem żeby moja była wróciła do bolesnych wspomnień i się na nich skupiła. Jestem więc potworem, skoro ją do tego przymuszam. Postanowiłem jednak iśc za ciosem: - Może będziemy musieli spędzić tam kilka dni, nie wiem, nie chce też nadużywać twojej dobrej woli...
Leczenie nie bolało, ale kiedy Aurora robiła swoje, utrzymywała moją twarz zwróconą do siebie. Odkryłem, że jest to dość idealny moment, żeby móc się bezkarnie w nią wpatrywać. Ciężar wydarzeń wcześniejszych jakby nieco malał przy jej widoku. I chociaż starałem się wyglądać obojętnie, nagle okazało się, że sie nie pilnowałem i wzdycham, z ulgą wypuszczając powietrze.
Och nie, oby się nie domysliła, że jestem tylko słabym mężczyzną, który tęskni za nia każdego dnia. Niech, jeżeli musi cokolwiek o tym myśleć, niech uzna, że to wypadek przy pracy, że pewnie to z powodu tych siniaków, że może mma wstrząśnienie mózgu. Wszystko, ale niech nie odkryje mojego, wielkiego, sekretu. Bo nie przeżyłbym tego. I obawiam się, że ona też nie, kiedy zapałałaby świeżą nadzieją.
Niestety dojrzała siniaki. Ocknąłem się momentalnie z tego absurdu i skupiam się na jej oczach. Jak mam jej powiedzieć, skąd mam te ślady na twarzy? Odchylam się, ujawniając, że na bezpieczną odległość nie widać śladów, bo nałożone mam na twarz specjalne zaklęcie maskujące.
- Nic, nic to, nie przejmuj sie. To w pracy... mieliśmy trudną sprawę - ale Aurora wie, że jej kłamię, bo unikam jej spojrzenia i drży mi ręka. Jak na kłamcę z zawodu, to ciężko mi idzie z kłamaniem mojej dziewczynie (byłej). A jednak mimo wszystko postanawia mi pomóc. I jest w tym bardziej efektowna niż ja, który kiedy próbowałem sobie sam poprawić sytuację, to namnożyłem sobie siniaków do potęgi drugiej. Pewnie lepszym wyjściem byłoby wyjawienie jej, że to sprawka Hala, ale... nie chciałem być aż takim frajerem. Cóż, chyba że akurat wyjdzie to w rozmowie...
Zdziwiony tak szybką odpowiedzią, skinąłem głową.
- Niech więc będzie 23 listopada - coś mnie na szczęście podkusiło, żeby nie powiedzieć, żebyśmy się tam wybrali wieczorem 22. Zachowałem dzięki temu resztki godności. - Polecimy.. tak jak kiedyś - mówię, ale wstyd mi różowi okolice policzków, bo z trudnem to powiedziałem. Tak, właśnie zaproponowałem żeby moja była wróciła do bolesnych wspomnień i się na nich skupiła. Jestem więc potworem, skoro ją do tego przymuszam. Postanowiłem jednak iśc za ciosem: - Może będziemy musieli spędzić tam kilka dni, nie wiem, nie chce też nadużywać twojej dobrej woli...
Leczenie nie bolało, ale kiedy Aurora robiła swoje, utrzymywała moją twarz zwróconą do siebie. Odkryłem, że jest to dość idealny moment, żeby móc się bezkarnie w nią wpatrywać. Ciężar wydarzeń wcześniejszych jakby nieco malał przy jej widoku. I chociaż starałem się wyglądać obojętnie, nagle okazało się, że sie nie pilnowałem i wzdycham, z ulgą wypuszczając powietrze.
Och nie, oby się nie domysliła, że jestem tylko słabym mężczyzną, który tęskni za nia każdego dnia. Niech, jeżeli musi cokolwiek o tym myśleć, niech uzna, że to wypadek przy pracy, że pewnie to z powodu tych siniaków, że może mma wstrząśnienie mózgu. Wszystko, ale niech nie odkryje mojego, wielkiego, sekretu. Bo nie przeżyłbym tego. I obawiam się, że ona też nie, kiedy zapałałaby świeżą nadzieją.
Dla Aurory nic nie miało większego znaczenia niż to, co mówił jej wcześniej, na osobności. Niestety słowa jego miały wydźwięk dwojaki, bo zarówno wszystkie wyznania padły w odosobnieniu, jak i to, że między nimi nastał koniec, a także to, że jest dla niego towarem wybrakowanym.
Wszystko na osobności.
Od tamtej pory Aurora poczuła, jakby coś w jej duszy zostało nadszarpnięte, jakby nie mogło wrócić na to samo miejsce, a ona sama próbowała rozpaczliwie ulepić z tego rozpadającego się piasku, jakiś kształt. Nie był to jednak zamek z piasku, nie był to już nawet mały domek z bielonymi ścianami, gdzieś w Irlandii. To była ona sama… Próbowała utrzymać kształt siebie.
Dla niej liczył się tylko Ares. Teraz jedynie nie przyznawała się do tego nawet przed sobą. Bo wiedziała, że nie miało to sensu. Fakt, że ktoś będzie się zwracał do niego z tytułem, a na obiad ktoś poda mu obiad, nie oczekując w zamian niczego więcej niż zapłata, musiało mu wystarczać do końca jego życia.
I Aurora życzyła mu tego z całego serca.
Żeby niczego mu nie zabrakło.
Ale jemu już nawet teraz brakuje szczerości wobec niej. Dlatego Aurora cmoknęła z niezadowoleniem, gdy próbował ją oszukać.
Dosięgła jego oczy spojrzeniem, dając mu wyraźnie do zrozumienia, że wie, że nie mówi jej prawdy. Na szczęście nie opierał się, gdy chciała go wyleczyć.
- Kiedyś język zawinie ci się w supeł od tych wszystkich kłamstw Aresie… - Stwierdziła, przyglądając mu się, wciąż ściskając w dłoni jego podbródek. Nie była może najlepszym uzdrowicielem, jakiego nosiła Dolina, ale z pewnością umiała to i owo. Zdecydowanie lepiej bowiem radziła sobie w eliksirach niż w zaklęciach.
- Będziesz gotowy, to mi powiesz, albo podam Ci Veritaserum. - Niby żartowała, ale prawda była taka, że gdyby miała uwarzony takowy, to może i by się zdecydowała na coś takiego. Żeby dowiedzieć się, czy naprawdę ją kiedykolwiek kochał.
A może lepiej, żeby nie wiedziała?
Skinęła wiec głową, gdy powiedział, że polecą 23 listopada… Tak jak kiedyś. Czy to naprawdę było takie kiedyś? Czy pół roku mogło sprawić, żeby zapomniała, jak mocno obejmował ją w pasie, gdy w czasie pierwszych lotów, tak bardzo bała się latać? Zapewniał ją wtedy, że jest przy niej i nic jej nie grozi. I mu wierzyła, bo nigdy się jej nie stało, a z czasem pojęła, cały zachwyt podróżą na grzbiecie rumaka.
Usłyszała westchnienie, dostrzegła, że się w nią wpatruje… Uśmiechnęła się łagodnie, puszczając wreszcie jego twarz.
- Jeśli będziesz tego potrzebować, to zostaniemy… - Ale chyba oboje wiedząc, że pomimo tego wszystkiego, to jednak nie będzie do końca jak dawniej. Nigdy nie mówili na to, że dzielą łoże. Aurora uważała to określenie za bardzo chłodne, jakby wspólny sen miał moc sprawiania podziałów nad nimi, zamiast jednoczyć. A teraz nie było o tym mowy. Nieważne, jak mocno tęskniła do jego ramion, nie ważne, że czasem wciąż o nim śniła. To wszystko było przeszłością.
- Zawsze możesz na mnie liczyć… - Powiedziała, chowając różdżkę w kieszeni lekko wyciągniętego swetra.
Skąd miała w sobie tyle czułości dla tego człowieka, podczas gdy wiedziała, że na nic nie może liczyć? Miłość nie wybierała.
- Pamiętaj, żeby wziąć ciepły płaszcz… Zanim rozpalone piece dadzą ciepło na cały dom, możesz zmarznąć. - Powiedziała, czując, że chyba zbliża się czas pożegnania. Bo jeśli nie nadejdzie, to czy uda im się obojgu zachować, jak należy?
Jednak zanim nadejdzie chwila rozstania, Aurora musiała zadać jeszcze jedno pytanie.
- Czy widzisz na swoim horyzoncie światełko nadziei Aresie? - I nie pytała jedynie o to światło, które migocząc, odbijało się w błękicie jej oczu. Tam była już jedynie miłość, bez krztyny nadziei.
Wszystko na osobności.
Od tamtej pory Aurora poczuła, jakby coś w jej duszy zostało nadszarpnięte, jakby nie mogło wrócić na to samo miejsce, a ona sama próbowała rozpaczliwie ulepić z tego rozpadającego się piasku, jakiś kształt. Nie był to jednak zamek z piasku, nie był to już nawet mały domek z bielonymi ścianami, gdzieś w Irlandii. To była ona sama… Próbowała utrzymać kształt siebie.
Dla niej liczył się tylko Ares. Teraz jedynie nie przyznawała się do tego nawet przed sobą. Bo wiedziała, że nie miało to sensu. Fakt, że ktoś będzie się zwracał do niego z tytułem, a na obiad ktoś poda mu obiad, nie oczekując w zamian niczego więcej niż zapłata, musiało mu wystarczać do końca jego życia.
I Aurora życzyła mu tego z całego serca.
Żeby niczego mu nie zabrakło.
Ale jemu już nawet teraz brakuje szczerości wobec niej. Dlatego Aurora cmoknęła z niezadowoleniem, gdy próbował ją oszukać.
Dosięgła jego oczy spojrzeniem, dając mu wyraźnie do zrozumienia, że wie, że nie mówi jej prawdy. Na szczęście nie opierał się, gdy chciała go wyleczyć.
- Kiedyś język zawinie ci się w supeł od tych wszystkich kłamstw Aresie… - Stwierdziła, przyglądając mu się, wciąż ściskając w dłoni jego podbródek. Nie była może najlepszym uzdrowicielem, jakiego nosiła Dolina, ale z pewnością umiała to i owo. Zdecydowanie lepiej bowiem radziła sobie w eliksirach niż w zaklęciach.
- Będziesz gotowy, to mi powiesz, albo podam Ci Veritaserum. - Niby żartowała, ale prawda była taka, że gdyby miała uwarzony takowy, to może i by się zdecydowała na coś takiego. Żeby dowiedzieć się, czy naprawdę ją kiedykolwiek kochał.
A może lepiej, żeby nie wiedziała?
Skinęła wiec głową, gdy powiedział, że polecą 23 listopada… Tak jak kiedyś. Czy to naprawdę było takie kiedyś? Czy pół roku mogło sprawić, żeby zapomniała, jak mocno obejmował ją w pasie, gdy w czasie pierwszych lotów, tak bardzo bała się latać? Zapewniał ją wtedy, że jest przy niej i nic jej nie grozi. I mu wierzyła, bo nigdy się jej nie stało, a z czasem pojęła, cały zachwyt podróżą na grzbiecie rumaka.
Usłyszała westchnienie, dostrzegła, że się w nią wpatruje… Uśmiechnęła się łagodnie, puszczając wreszcie jego twarz.
- Jeśli będziesz tego potrzebować, to zostaniemy… - Ale chyba oboje wiedząc, że pomimo tego wszystkiego, to jednak nie będzie do końca jak dawniej. Nigdy nie mówili na to, że dzielą łoże. Aurora uważała to określenie za bardzo chłodne, jakby wspólny sen miał moc sprawiania podziałów nad nimi, zamiast jednoczyć. A teraz nie było o tym mowy. Nieważne, jak mocno tęskniła do jego ramion, nie ważne, że czasem wciąż o nim śniła. To wszystko było przeszłością.
- Zawsze możesz na mnie liczyć… - Powiedziała, chowając różdżkę w kieszeni lekko wyciągniętego swetra.
Skąd miała w sobie tyle czułości dla tego człowieka, podczas gdy wiedziała, że na nic nie może liczyć? Miłość nie wybierała.
- Pamiętaj, żeby wziąć ciepły płaszcz… Zanim rozpalone piece dadzą ciepło na cały dom, możesz zmarznąć. - Powiedziała, czując, że chyba zbliża się czas pożegnania. Bo jeśli nie nadejdzie, to czy uda im się obojgu zachować, jak należy?
Jednak zanim nadejdzie chwila rozstania, Aurora musiała zadać jeszcze jedno pytanie.
- Czy widzisz na swoim horyzoncie światełko nadziei Aresie? - I nie pytała jedynie o to światło, które migocząc, odbijało się w błękicie jej oczu. Tam była już jedynie miłość, bez krztyny nadziei.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To, że Aurora umiała przejrzeć mnie na wylot, było oczywiste. Czasami brakowało mi, żeby ktoś z taką łatwością czytał moje wnętrze, o ile łatwiejsza była rozmowa, kiedy nie plątałem się w zeznaniach, a ona potrafiła powiedzieć mi stanowczo, że wie, że kłamię. Niestety, możliwe, że podejrzewała, że karmię ją kłamstwami od dawna, a to by oznaczało, że wcale mnie nie zna, tylko ma mnie za okropnego człowieka, gotowego sprzedać jej każdą bujdę, żeby osiągnąć swój cel.
- To nie do końca kłamstwo, Auroro - chciałem jej to uświadomić, ale kiedy spoglądała na mnie, a ja w jej oczy patrzyłem, poczułem, że tak bardzo chcę się jej przyznać do tego, że ciosy jakie przyjąłem, to jest dla mnie symbol, bo są to te ciosy, które ja sam sobie wymierzyłem pięścią jej kuzyna. Przeraziła mnie jednak wizja tego, że miałaby mi podać Veritaseum, głównie dlatego, że wiem, że nigdy by tego nie zrobiła. W każdym razie wierzyłem, że nie posunęłaby się do tak czarnej magii. Bo jest czarną magią wymuszanie odpowiedzi od człowieka, któy sam w sobie postanowił że jej nie ujawni. - Nie żartuj nawet.. - kręcę głową i po chwili milczenia wskazuję winnego: - Rozmawiałaś ostatnio z panem Greyem o... naszej relacji?
Chwile poświęcone na zaleczenie ran pod ruchami jej różdżki były jedynie krótkimi momentami, ale dla mnie proces leczenia się z Aurory miał jeszcze trwać, kto wie, może będzie trwał nieprzerwanie. Smutne uśmiechy posyłam jej, staram się wziąć w garść, bo wracam do siebie, już nie jestem rozedrganym smutnym człowiekiem, który pojawił się na progu jej szklarni kilka godzin wcześniej.
Nie mogła się powstrzymać przed upomnieniem go o garderobie, mimo że wiedziała, że on sam się nie pakuje. Może to tylko nawyk, a może chciała mu w ten sposób przypomieć jak to ona była odpowiedzialna w pewnym momencie za to które ubrania ma zostawić w szafie, a których nie.
Niestety w odpowiedzi na jej pytanie mogłem tylko schować smutny uśmiech w wbijając spojrzenie w ziemię. Nie, nie ma nadziei kochana Auroro.
- To nie do końca kłamstwo, Auroro - chciałem jej to uświadomić, ale kiedy spoglądała na mnie, a ja w jej oczy patrzyłem, poczułem, że tak bardzo chcę się jej przyznać do tego, że ciosy jakie przyjąłem, to jest dla mnie symbol, bo są to te ciosy, które ja sam sobie wymierzyłem pięścią jej kuzyna. Przeraziła mnie jednak wizja tego, że miałaby mi podać Veritaseum, głównie dlatego, że wiem, że nigdy by tego nie zrobiła. W każdym razie wierzyłem, że nie posunęłaby się do tak czarnej magii. Bo jest czarną magią wymuszanie odpowiedzi od człowieka, któy sam w sobie postanowił że jej nie ujawni. - Nie żartuj nawet.. - kręcę głową i po chwili milczenia wskazuję winnego: - Rozmawiałaś ostatnio z panem Greyem o... naszej relacji?
Chwile poświęcone na zaleczenie ran pod ruchami jej różdżki były jedynie krótkimi momentami, ale dla mnie proces leczenia się z Aurory miał jeszcze trwać, kto wie, może będzie trwał nieprzerwanie. Smutne uśmiechy posyłam jej, staram się wziąć w garść, bo wracam do siebie, już nie jestem rozedrganym smutnym człowiekiem, który pojawił się na progu jej szklarni kilka godzin wcześniej.
Nie mogła się powstrzymać przed upomnieniem go o garderobie, mimo że wiedziała, że on sam się nie pakuje. Może to tylko nawyk, a może chciała mu w ten sposób przypomieć jak to ona była odpowiedzialna w pewnym momencie za to które ubrania ma zostawić w szafie, a których nie.
Niestety w odpowiedzi na jej pytanie mogłem tylko schować smutny uśmiech w wbijając spojrzenie w ziemię. Nie, nie ma nadziei kochana Auroro.
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Szklarnia na tyłach
Szybka odpowiedź