Ogród
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cave Inimicum,
Mała Twierdza,
Zawierucha,
Nierusz,
Ogród
Ogrody milczące jak zimowe rzeki,
Martwe, ciche, białe zimy krajobrazy
W spokoju dni krótkich jak sople zastygłe
Pełne miękkich, lekkich, śnieżnobiałych gładzi
Kołysane wiatrem śnieżną swoją szatę
Kiedy już nadmiarem ciążą białe puchy
Pyłem srebrnobiałym z gałęzi zrzucają
Ogrody zimowe ,zimowe poduchy
Na atłasie śniegu gwiazdy haftowane
Zlotem połyskują z słońca wykradzione
Ogrody zimowe w te cuda ubrane
W ciszy dni zimowych trwają zamyślone
Martwe, ciche, białe zimy krajobrazy
W spokoju dni krótkich jak sople zastygłe
Pełne miękkich, lekkich, śnieżnobiałych gładzi
Kołysane wiatrem śnieżną swoją szatę
Kiedy już nadmiarem ciążą białe puchy
Pyłem srebrnobiałym z gałęzi zrzucają
Ogrody zimowe ,zimowe poduchy
Na atłasie śniegu gwiazdy haftowane
Zlotem połyskują z słońca wykradzione
Ogrody zimowe w te cuda ubrane
W ciszy dni zimowych trwają zamyślone
Mała Twierdza,
Zawierucha,
Nierusz,
Ostatnio zmieniony przez Aurora Sprout dnia 19.04.22 22:37, w całości zmieniany 3 razy
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Ha! – wykrzyknął radośnie, kiedy udało mu się uniknąć wymierzonego przez brata ciosu; obrócił się na pięcie z triumfalnym uśmiechem, nie spodziewając się, że tuż po pierwszym ataku nadejdzie kolejny – i z tego samego powodu nawet nie próbując odskoczyć. Jego oczy rozszerzyły się w wyrazie zaskoczenia, gdy para silnych dłoni popchnęła go w tył; stracił równowagę – lewa stopa zahaczyła o prawą łydkę, zamachał gwałtownie ramionami (jednocześnie wypuszczając z ręki miotłę), po czym wylądował plecami na wysokiej śnieżnej zaspie. – Ile ty masz lat, d-d-dwanaście? – rzucił z udawanym oburzeniem, opierając się łokciami o śnieg i spoglądając na Volansa spod byka. Odepchnął się, korzystając z siły ramion żeby stanąć na własnych nogach, przy okazji nie powstrzymując się jednak przed nabraniem całej garści zmrożonego śniegu. Kącik warg drgnął mu łobuzersko, ale nie czekał, aż zdradzą go gesty; zamachnął się, ciskając białą kulką w stronę brata, mając nadzieję trafić go prosto w odsłonięte ucho.
Być może rozpętałby tym śniegową bitwę, znajdowali się jednak zdecydowanie za blisko Wrzosowiska – a sprawa, w jakiej się tu zjawili, szybko ściągnęła jego myśli z powrotem na ziemię. – Wszystkim nam b-b-było – odparł krótko, wzruszając ramionami; już dawno przestał szukać dla siebie usprawiedliwień, akceptując, że w przeszłości nie raz i nie dwa zachował się jak dzieciak. Kiedyś oburzał się, kiedy mu to wytykano, dzisiaj miał w sobie jednak zdecydowanie więcej pokory.
Skinął głową w odpowiedzi na kolejne słowa Volansa, zerkając na niego z ukosa. – Konkrety p-p-pozostawię tobie, bracie. Chyba, że mam ją zap-p-prosić za ciebie? – zagadnął zaczepnie, starając się jednocześnie wyłapać jego reakcję, ale poważniejąc zaraz potem. – W porządku – powiedział, odwracając spojrzenie w stronę stojącej w drzwiach, kobiecej sylwetki; jeśli Volans jej ufał, to on też zamierzał.
– Psidwakosyny – burknął pod nosem, komentując teorię wygłoszoną przez brata, skądinąd – całkiem prawdopodobną; odetchnął głęboko zimnym powietrzem, pozwalając, by ostudziło nieco kotłujące się za mostkiem emocje. Wciąż nie potrafił tak do końca pozbyć się gniewu, ogarniającego go na myśl o Rycerzach Walpurgii i szmalcownikach, i o tym, co robili ludziom, których uważali za gorszych od siebie; pozbawionym dachu nad głową mugolom i czarodziejom o wychudzonych policzkach i szaleństwie w zmatowiałych tęczówkach, zamkniętych za kratami magicznego więzienia, pilnowanych przez najstraszliwsze istoty, jakie w życiu spotkał. I dzieciom – dzieci w tym wszystkim dotykały go najmocniej; to, że wciągano je w ogień krzyżowy i mordowano bez litości. Przełknął powoli ślinę, razem z nią starając się pozbyć rozlewającej się po języku goryczy. – Wiem – przytaknął, uśmiechając się lekko do Volansa, a później już większość uwagi skupiając na Aurorze, z rosnącym (choć skrywanym) zainteresowaniem obserwując zabarwioną troską dynamikę pomiędzy nią a jego starszym bratem. Uśmiechnął się ciepło, ostatecznie z wdzięcznością przyjmując propozycję zaparzenia herbaty; kiedy jednak Aurora wspomniała o mamie, zmarszczył brwi, nieświadom pojawiającej się między nimi, pionowej zmarszczki. – Macie wszystko, czego wam p-p-potrzeba? – zapytał cicho. Kompletnie nie znał się na medycynie, ani magicznej ani mugolskiej, były jednak inne rzeczy, które potrafił; ludzie, z którymi w razie czego mógł się skontaktować i poprosić o pomoc. – Gdybyście potrzebowali p-p-pomocy – z pracami wokół domu, albo z czymkolwiek – wystarczy, że napiszesz – zaoferował, przelotnie spoglądając w stronę zajętego przygotowaniem herbaty Volansa.
Zawahał się przez moment słysząc odpowiedź kobiety, zastanawiając się, czy powinien naciskać; nie uwierzył jej – ciche wszystko dobrze padające z ust mieszkańców Oazy i ukrywających się ludzi, którym od miesięcy dostarczał paczki, nigdy nie oznaczało, że naprawdę nie mieli się czym martwić, zwłaszcza, gdy temu zapewnieniu towarzyszyły smutne spojrzenia i drżące palce – ale wiedział też, że część z nich w ten sposób zaklinała rzeczywistość, czyniąc ją bardziej znośną; normalniejszą. Skinął powoli głową, uśmiechając się ciepło, przyjmując jej dalsze słowa z wdzięcznością; żart na temat plakatów z jego podobizną zatańczył mu na języku, otworzył już nawet usta, żeby odruchowo odjąć nieco ciężaru własnej sytuacji, ale nim zdążyłby się odezwać, coś ciężkiego i lodowatego wpadło do jego żołądka, a on na krótką chwilę znów znalazł się pod ziemią.
Nie pomyślał o tym – że Pomona była jej kuzynką; że zanim na listach gończych pojawiło się jej nowe nazwisko, nosiła to panieńskie; być może nie dostrzegał podobizny między tak różnymi od siebie kobietami, a może nie chciał jej dostrzec – ani myśleć o tym, co stało się tam, i co nastąpiło później. Zamrugał szybko, powoli wciągając do płuc powietrze i szukając nowych, bardziej właściwych słów, ale te uparcie rozpierzchały się w jego głowie. Przełknął ślinę, czując nagłą suchość w ustach. – P-p-przykro mi – odezwał się w końcu, nie potrafiąc pozbyć się wrażenia, że głoski zabrzmiały głucho, pusto; jak szept obijający się echem od ścian tworzących niekończące się labirynty Azkabanu. – Ja, uhm – byłem tam wtedy, chciał powiedzieć, ale zdanie, choć krótkie, za nic nie chciało przecisnąć się przez jego gardło. Sięgnął dłonią karku, starając się pozbyć fantomowego swędzenia; niosące pociechę zapewnienie Volansa rozległo się gdzieś obok, ale chociaż sam niepodważalnie wierzył, że właśnie tak będzie – że Rycerze Walpurgii i ich poplecznicy odpowiedzą za każdą przeraźliwą zbrodnię, której się dopuścili – to nie potrafił jeszcze nadać obijającym się o czaszkę wspomnieniom barw bohaterstwa. Nie widział nic poetyckiego w chwili, w której sam zaglądał w oczy śmierci; nie potrafił dostrzec też tego w bezwładnym, wychudzonym ciele kilkulatki; w ciemnych oczach o pustym spojrzeniu; w zakrwawionych głowach oddzielonych od ciał, w smugach krwi na brudnej posadzce. To wszystko budziło w nim tylko niegasnący gniew i wściekłość, i strach, że już nigdy nie zdoła wymazać spod powiek tych obrazów; że zostaną z nim na zawsze. Albo wprost przeciwnie – że zapomni, i że ci wszyscy ludzie również znikną. – Pomona była jedną z nas – powiedział po dłuższej chwili, ciszej; decydując się przemilczeć własny udział w wyciągnięciu jej ciała z magicznego więzienia. W jasnej kuchni ta opowieść wydawała się nie na miejscu.
Drgnął nagle, wyciągnięty z własnych myśli przez przeciągły gwizd czajnika. – Alchemicy i uzd-d-drowiciele są teraz na wagę złota – przytaknął, zgadzając się ze słowami brata. Spojrzał na Aurorę uważniej, kiwając głową, gdy stanowczo potwierdziła swoją chęć pomocy. – Nie musisz w-w-walczyć – dodał, wychwytując w padających z ust kobiety zdaniach jakieś nieme usprawiedliwienie. – Nie magią, nie bezpośrednio – sprostował po chwili; niesienie pomocy medycznej mugolom i czarodziejom wyklętym przez społeczeństwo również stanowiło pewien rodzaj walki, wcale nie mniej istotnej; mogącej doprowadzić na egzekucję tak samo, jak stanięcie oko w oko z ludźmi Czarnego Pana. – W Oazie mamy p-p-prowizoryczny szpital, ale brakuje w nim lekarstw i rąk do p-p-pracy. Jeśli możesz i chcesz pomóc, możemy też sk-k-kierować cię we właściwe miejsca, skontaktować z naszymi p-p-przyjaciółmi. My też ci pomożemy. Chronimy siebie wzajemnie – powiedział, opierając się wygodniej o blat; dłonią sięgając do kubka postawionego przez Volansa i podnosząc go ostrożnie, a bratu posyłając milczące dziękuję. – Na pewno czujesz się na siłach, żeby p-p-polecieć tam z nami dzisiaj? – zapytał, pilnując, by w jego głosie wybrzmiała wyłącznie troska, nie litość. – To w p-p-porządku, jeśli nie – zapewnił, nie potrafiąc zignorować odbijającego się w jej twarzy zmęczenia.
Być może rozpętałby tym śniegową bitwę, znajdowali się jednak zdecydowanie za blisko Wrzosowiska – a sprawa, w jakiej się tu zjawili, szybko ściągnęła jego myśli z powrotem na ziemię. – Wszystkim nam b-b-było – odparł krótko, wzruszając ramionami; już dawno przestał szukać dla siebie usprawiedliwień, akceptując, że w przeszłości nie raz i nie dwa zachował się jak dzieciak. Kiedyś oburzał się, kiedy mu to wytykano, dzisiaj miał w sobie jednak zdecydowanie więcej pokory.
Skinął głową w odpowiedzi na kolejne słowa Volansa, zerkając na niego z ukosa. – Konkrety p-p-pozostawię tobie, bracie. Chyba, że mam ją zap-p-prosić za ciebie? – zagadnął zaczepnie, starając się jednocześnie wyłapać jego reakcję, ale poważniejąc zaraz potem. – W porządku – powiedział, odwracając spojrzenie w stronę stojącej w drzwiach, kobiecej sylwetki; jeśli Volans jej ufał, to on też zamierzał.
– Psidwakosyny – burknął pod nosem, komentując teorię wygłoszoną przez brata, skądinąd – całkiem prawdopodobną; odetchnął głęboko zimnym powietrzem, pozwalając, by ostudziło nieco kotłujące się za mostkiem emocje. Wciąż nie potrafił tak do końca pozbyć się gniewu, ogarniającego go na myśl o Rycerzach Walpurgii i szmalcownikach, i o tym, co robili ludziom, których uważali za gorszych od siebie; pozbawionym dachu nad głową mugolom i czarodziejom o wychudzonych policzkach i szaleństwie w zmatowiałych tęczówkach, zamkniętych za kratami magicznego więzienia, pilnowanych przez najstraszliwsze istoty, jakie w życiu spotkał. I dzieciom – dzieci w tym wszystkim dotykały go najmocniej; to, że wciągano je w ogień krzyżowy i mordowano bez litości. Przełknął powoli ślinę, razem z nią starając się pozbyć rozlewającej się po języku goryczy. – Wiem – przytaknął, uśmiechając się lekko do Volansa, a później już większość uwagi skupiając na Aurorze, z rosnącym (choć skrywanym) zainteresowaniem obserwując zabarwioną troską dynamikę pomiędzy nią a jego starszym bratem. Uśmiechnął się ciepło, ostatecznie z wdzięcznością przyjmując propozycję zaparzenia herbaty; kiedy jednak Aurora wspomniała o mamie, zmarszczył brwi, nieświadom pojawiającej się między nimi, pionowej zmarszczki. – Macie wszystko, czego wam p-p-potrzeba? – zapytał cicho. Kompletnie nie znał się na medycynie, ani magicznej ani mugolskiej, były jednak inne rzeczy, które potrafił; ludzie, z którymi w razie czego mógł się skontaktować i poprosić o pomoc. – Gdybyście potrzebowali p-p-pomocy – z pracami wokół domu, albo z czymkolwiek – wystarczy, że napiszesz – zaoferował, przelotnie spoglądając w stronę zajętego przygotowaniem herbaty Volansa.
Zawahał się przez moment słysząc odpowiedź kobiety, zastanawiając się, czy powinien naciskać; nie uwierzył jej – ciche wszystko dobrze padające z ust mieszkańców Oazy i ukrywających się ludzi, którym od miesięcy dostarczał paczki, nigdy nie oznaczało, że naprawdę nie mieli się czym martwić, zwłaszcza, gdy temu zapewnieniu towarzyszyły smutne spojrzenia i drżące palce – ale wiedział też, że część z nich w ten sposób zaklinała rzeczywistość, czyniąc ją bardziej znośną; normalniejszą. Skinął powoli głową, uśmiechając się ciepło, przyjmując jej dalsze słowa z wdzięcznością; żart na temat plakatów z jego podobizną zatańczył mu na języku, otworzył już nawet usta, żeby odruchowo odjąć nieco ciężaru własnej sytuacji, ale nim zdążyłby się odezwać, coś ciężkiego i lodowatego wpadło do jego żołądka, a on na krótką chwilę znów znalazł się pod ziemią.
Nie pomyślał o tym – że Pomona była jej kuzynką; że zanim na listach gończych pojawiło się jej nowe nazwisko, nosiła to panieńskie; być może nie dostrzegał podobizny między tak różnymi od siebie kobietami, a może nie chciał jej dostrzec – ani myśleć o tym, co stało się tam, i co nastąpiło później. Zamrugał szybko, powoli wciągając do płuc powietrze i szukając nowych, bardziej właściwych słów, ale te uparcie rozpierzchały się w jego głowie. Przełknął ślinę, czując nagłą suchość w ustach. – P-p-przykro mi – odezwał się w końcu, nie potrafiąc pozbyć się wrażenia, że głoski zabrzmiały głucho, pusto; jak szept obijający się echem od ścian tworzących niekończące się labirynty Azkabanu. – Ja, uhm – byłem tam wtedy, chciał powiedzieć, ale zdanie, choć krótkie, za nic nie chciało przecisnąć się przez jego gardło. Sięgnął dłonią karku, starając się pozbyć fantomowego swędzenia; niosące pociechę zapewnienie Volansa rozległo się gdzieś obok, ale chociaż sam niepodważalnie wierzył, że właśnie tak będzie – że Rycerze Walpurgii i ich poplecznicy odpowiedzą za każdą przeraźliwą zbrodnię, której się dopuścili – to nie potrafił jeszcze nadać obijającym się o czaszkę wspomnieniom barw bohaterstwa. Nie widział nic poetyckiego w chwili, w której sam zaglądał w oczy śmierci; nie potrafił dostrzec też tego w bezwładnym, wychudzonym ciele kilkulatki; w ciemnych oczach o pustym spojrzeniu; w zakrwawionych głowach oddzielonych od ciał, w smugach krwi na brudnej posadzce. To wszystko budziło w nim tylko niegasnący gniew i wściekłość, i strach, że już nigdy nie zdoła wymazać spod powiek tych obrazów; że zostaną z nim na zawsze. Albo wprost przeciwnie – że zapomni, i że ci wszyscy ludzie również znikną. – Pomona była jedną z nas – powiedział po dłuższej chwili, ciszej; decydując się przemilczeć własny udział w wyciągnięciu jej ciała z magicznego więzienia. W jasnej kuchni ta opowieść wydawała się nie na miejscu.
Drgnął nagle, wyciągnięty z własnych myśli przez przeciągły gwizd czajnika. – Alchemicy i uzd-d-drowiciele są teraz na wagę złota – przytaknął, zgadzając się ze słowami brata. Spojrzał na Aurorę uważniej, kiwając głową, gdy stanowczo potwierdziła swoją chęć pomocy. – Nie musisz w-w-walczyć – dodał, wychwytując w padających z ust kobiety zdaniach jakieś nieme usprawiedliwienie. – Nie magią, nie bezpośrednio – sprostował po chwili; niesienie pomocy medycznej mugolom i czarodziejom wyklętym przez społeczeństwo również stanowiło pewien rodzaj walki, wcale nie mniej istotnej; mogącej doprowadzić na egzekucję tak samo, jak stanięcie oko w oko z ludźmi Czarnego Pana. – W Oazie mamy p-p-prowizoryczny szpital, ale brakuje w nim lekarstw i rąk do p-p-pracy. Jeśli możesz i chcesz pomóc, możemy też sk-k-kierować cię we właściwe miejsca, skontaktować z naszymi p-p-przyjaciółmi. My też ci pomożemy. Chronimy siebie wzajemnie – powiedział, opierając się wygodniej o blat; dłonią sięgając do kubka postawionego przez Volansa i podnosząc go ostrożnie, a bratu posyłając milczące dziękuję. – Na pewno czujesz się na siłach, żeby p-p-polecieć tam z nami dzisiaj? – zapytał, pilnując, by w jego głosie wybrzmiała wyłącznie troska, nie litość. – To w p-p-porządku, jeśli nie – zapewnił, nie potrafiąc zignorować odbijającego się w jej twarzy zmęczenia.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Być może gdyby miała pojęcie, że bracia Moore tak sobie radośnie radzą na śniegu, Aurora nie spieszyłaby się z wyjściem po nich. Być może potrzebny był im taki moment, gdy mogli porozmawiać o męskich, braterskich sprawach, gdy nikt ich nie oceniał i w zasadzie ryzyko podsłuchania niemal wcale nie istniało. Skryte pośród drzew Wrzosowisko, stało w oddaleniu od innych chat, stanowiąc idealne miejsce do skrycia się przed wzrokiem ciekawskich. To właśnie dlatego Aurora zgodziła się zorganizować tu sylwestra — ryzyko przyłapania było naprawdę niewielkie.
Była jednak zupełnie nieświadoma całej tej sytuacji — podobnie jak chmura deszczowa nieświadoma bywała tego, że być może zamoczy komuś schnące pranie, czy przerwie romantyczny piknik. Jej smutek ciągnął się za nią, chociaż usilnie starała się nie dać nic po sobie poznać. Problem polegał na tym, że daleko jej było do wybitnej aktorki, a i brakło jej zwyczajnie sił na trzymanie masek. Zdawała sobie też sprawę, że żaden z nich jej nie uwierzył, ale uszanowali fakt, że nie chciała im zawracać głowy. Nie czuła się w żadnym razie ważna na tyle, by uznali za istotne to, co jej się przytrafiło. Wymusiła na Olliem obietnicę, że nikomu nie powie, z jakich ran musiał ją leczyć. I chyba jak na razie się wywiązywał, bo nawet Castor zdawał się zupełnie tego świadomy. Musiała poradzić sobie z tym wszystkim sama.
Przycupnęła sobie na zydelku, skubiąc poranionymi palcami rękawy. Wiedziała, że tata jest silny, ale wiedziała też, że przeżywa chorobę żony, jak nikt inny. Byli ze sobą całą życie, a choroba spadła na nich niespodziewanie i w dodatku, żadne z dzieci, ani nawet profesjonalnych medyków nie umiał jej pomóc. Każde przeziębienie ją osłabiało i zdawała się łapać wszystkie możliwe infekcje. W pewnym momencie Aurora zaczęła nawet rozważać, że może mugolski lekarz byłby w stanie coś poradzić, ale pani Sprout odmawiała pójścia do takowego. Wychodziło więc na to, że kobiety z tej rodziny nie bardzo chciały martwić jakichkolwiek mężczyzn w swoim życiu — czy to mężowie, czy przyjaciele.
- Dziękuje Billy… Mamy wszystko. - Castor już z nimi nie mieszkał, a tak zupełnie po prawdzie to Aurora nawet nie wiedziała, dokąd się wyprowadził i czy planował wrócić. Przydałaby się jego pomoc, ale nie mogła go prosić o powrót. Skoro się zaszył, widocznie miał ku temu powód. Drżące dłonie skryły się w rękawach, jakby kobieta wystraszyła się, że mogą zdradzić zbyt wiele. Podniosła jednak wzrok na Williama. - Będę pamiętać rzecz jasna, ale wolałabym, żebyś nie ryzykował za często. - Stwierdziła z przekonaniem, żeby zaraz spojrzeć na Volansa. - Staram się. I obiecuję poprawę. Nie wiedziałam, że przebywanie ze mną Volansie sprawi, że i ty zamienisz się w uzdrowiciela. Czy ja też tak brzmię, gdy wydaje zalecenia? - Powinno zabrzmieć to lepiej — lżej. Powinno zabrzmieć, jak dawna Aurora, ale zamiast jutrzenką, była jedynie echem.
Nie była jak jej inni członkowie ich rodziny. Nie pchała się na pierwszy front, może dlatego tak niewielu ludzi kojarzyło Sprout z Doliny Godryka z Pomoną i jej rodziną. Ostatecznie w chwili śmierci ona nosiła już zupełnie inne nazwisko. A jednak — jej pamięć wciąż była żywa w Sproutach. Nie do końca wyjaśniona zagadka jej śmierci nie była rozwiązana, ale wszyscy wierzyli, że był w tym jakiś cel. Musiał być… Bezcelowa śmierć była bowiem niemal tak samo straszna, jak życie bez celu.
- Zemsta nie jest rozwiązaniem - Jej głos złagodniał na moment. - Nikt nie powinien też zwyciężać za taką cenę. Czasem trudno mi uwierzyć, że potrafimy z taką łatwością podnieść różdżkę jeden na drugiego. - Westchnęła, nieznacznie kręcąc głową. Drgnęła jednak na wieść, że Pomona należała do Zakonu.
- Nie jestem tak wprawiona w walce, ani nie będę starała się zająć jej miejsca, ale jeśli naprawdę dacie mi szansę, to zrobię wszystko, by jej brak nie był aż tak odczuwalny. - Stwierdziła. Nie sądziła, by śmierć kogokolwiek mogła zmienić coś na tym świecie, oprócz tego, że dalej siała zniszczenie. Każde życie było coś warte, każde na inny sposób. Jednak wśród tych górnolotnych myśli, nie było miejsca dla litości dla niej samej. Nie odnajdywała dla siebie ani krzty współczucia, czując, że cokolwiek jej się przytrafia, jest swoistą zapłatą za wszystkie dotychczasowe błędy, jakie popełniła.
Skinęła więc głową, jakby na potwierdzenie tego, że zrozumiała, że nikt jej do wojny nie zaciągnie siłą. Że wystarczą jej eliksiry, jej magia lecznicza. Lecząc innych, miała szansę spróbować uleczyć część swojej duszy, która niemal zginęła tam w lesie.
- Pokażcie i powiedzcie co mam zrobić i gdzie się zjawić. - Odparła na słowa Billy’ego. Musiała złapać ewentualnie kilka eliksirów i płaszcz i była gotowa do drogi.
Uśmiechnęła się do Volansa, gdy podsunął jej kubeczek. Jeszcze nie zwęszyła alkoholu, który różnie mógł zareagować z eliksirami, które trzymały ją na nogach.
- Jestem gotowa Billy. To naprawdę jedynie zmęczenie. - Próbowała go przekonać, chociaż jej ciało napędzały obecnie ból i mieszanki zaserwowane przez Olliego i nią samą. - Wczoraj pomagał przy prowizorycznym obozie. Dlatego nie mogłam potem spać. - To akurat była prawda. Razem z Halbertem i Florką niosła pomoc medyczną wśród potrzebujących mugoli.
Upiła łyk i poczuła nagłe uderzenie gorąca, które malinowym kolorem odmalowało się na policzkach, a kobieta zakaszlała.
- Ojej… - Zakasłała kolejny raz, bo zupełnie nieprzywykła do mocnych trunków. Nie była zła, a jedynie zaskoczona. - Wzmacniający Volansie? A nie przypadkiem pozbawiający władzy w nogach i języku? - Spytała i zerknęła na butelkę. Prezent od Aresa. Dla niego też powinna walczyć. Nie miała już do niego żalu. Był ofiarą systemu podobnie jak ona. - Ale jak się tam dostaniemy? Ani ja, ani Dorothy i chłopcy nie mamy mioteł. - Spytała, odganiając myśli o byłym kochanku.
Była jednak zupełnie nieświadoma całej tej sytuacji — podobnie jak chmura deszczowa nieświadoma bywała tego, że być może zamoczy komuś schnące pranie, czy przerwie romantyczny piknik. Jej smutek ciągnął się za nią, chociaż usilnie starała się nie dać nic po sobie poznać. Problem polegał na tym, że daleko jej było do wybitnej aktorki, a i brakło jej zwyczajnie sił na trzymanie masek. Zdawała sobie też sprawę, że żaden z nich jej nie uwierzył, ale uszanowali fakt, że nie chciała im zawracać głowy. Nie czuła się w żadnym razie ważna na tyle, by uznali za istotne to, co jej się przytrafiło. Wymusiła na Olliem obietnicę, że nikomu nie powie, z jakich ran musiał ją leczyć. I chyba jak na razie się wywiązywał, bo nawet Castor zdawał się zupełnie tego świadomy. Musiała poradzić sobie z tym wszystkim sama.
Przycupnęła sobie na zydelku, skubiąc poranionymi palcami rękawy. Wiedziała, że tata jest silny, ale wiedziała też, że przeżywa chorobę żony, jak nikt inny. Byli ze sobą całą życie, a choroba spadła na nich niespodziewanie i w dodatku, żadne z dzieci, ani nawet profesjonalnych medyków nie umiał jej pomóc. Każde przeziębienie ją osłabiało i zdawała się łapać wszystkie możliwe infekcje. W pewnym momencie Aurora zaczęła nawet rozważać, że może mugolski lekarz byłby w stanie coś poradzić, ale pani Sprout odmawiała pójścia do takowego. Wychodziło więc na to, że kobiety z tej rodziny nie bardzo chciały martwić jakichkolwiek mężczyzn w swoim życiu — czy to mężowie, czy przyjaciele.
- Dziękuje Billy… Mamy wszystko. - Castor już z nimi nie mieszkał, a tak zupełnie po prawdzie to Aurora nawet nie wiedziała, dokąd się wyprowadził i czy planował wrócić. Przydałaby się jego pomoc, ale nie mogła go prosić o powrót. Skoro się zaszył, widocznie miał ku temu powód. Drżące dłonie skryły się w rękawach, jakby kobieta wystraszyła się, że mogą zdradzić zbyt wiele. Podniosła jednak wzrok na Williama. - Będę pamiętać rzecz jasna, ale wolałabym, żebyś nie ryzykował za często. - Stwierdziła z przekonaniem, żeby zaraz spojrzeć na Volansa. - Staram się. I obiecuję poprawę. Nie wiedziałam, że przebywanie ze mną Volansie sprawi, że i ty zamienisz się w uzdrowiciela. Czy ja też tak brzmię, gdy wydaje zalecenia? - Powinno zabrzmieć to lepiej — lżej. Powinno zabrzmieć, jak dawna Aurora, ale zamiast jutrzenką, była jedynie echem.
Nie była jak jej inni członkowie ich rodziny. Nie pchała się na pierwszy front, może dlatego tak niewielu ludzi kojarzyło Sprout z Doliny Godryka z Pomoną i jej rodziną. Ostatecznie w chwili śmierci ona nosiła już zupełnie inne nazwisko. A jednak — jej pamięć wciąż była żywa w Sproutach. Nie do końca wyjaśniona zagadka jej śmierci nie była rozwiązana, ale wszyscy wierzyli, że był w tym jakiś cel. Musiał być… Bezcelowa śmierć była bowiem niemal tak samo straszna, jak życie bez celu.
- Zemsta nie jest rozwiązaniem - Jej głos złagodniał na moment. - Nikt nie powinien też zwyciężać za taką cenę. Czasem trudno mi uwierzyć, że potrafimy z taką łatwością podnieść różdżkę jeden na drugiego. - Westchnęła, nieznacznie kręcąc głową. Drgnęła jednak na wieść, że Pomona należała do Zakonu.
- Nie jestem tak wprawiona w walce, ani nie będę starała się zająć jej miejsca, ale jeśli naprawdę dacie mi szansę, to zrobię wszystko, by jej brak nie był aż tak odczuwalny. - Stwierdziła. Nie sądziła, by śmierć kogokolwiek mogła zmienić coś na tym świecie, oprócz tego, że dalej siała zniszczenie. Każde życie było coś warte, każde na inny sposób. Jednak wśród tych górnolotnych myśli, nie było miejsca dla litości dla niej samej. Nie odnajdywała dla siebie ani krzty współczucia, czując, że cokolwiek jej się przytrafia, jest swoistą zapłatą za wszystkie dotychczasowe błędy, jakie popełniła.
Skinęła więc głową, jakby na potwierdzenie tego, że zrozumiała, że nikt jej do wojny nie zaciągnie siłą. Że wystarczą jej eliksiry, jej magia lecznicza. Lecząc innych, miała szansę spróbować uleczyć część swojej duszy, która niemal zginęła tam w lesie.
- Pokażcie i powiedzcie co mam zrobić i gdzie się zjawić. - Odparła na słowa Billy’ego. Musiała złapać ewentualnie kilka eliksirów i płaszcz i była gotowa do drogi.
Uśmiechnęła się do Volansa, gdy podsunął jej kubeczek. Jeszcze nie zwęszyła alkoholu, który różnie mógł zareagować z eliksirami, które trzymały ją na nogach.
- Jestem gotowa Billy. To naprawdę jedynie zmęczenie. - Próbowała go przekonać, chociaż jej ciało napędzały obecnie ból i mieszanki zaserwowane przez Olliego i nią samą. - Wczoraj pomagał przy prowizorycznym obozie. Dlatego nie mogłam potem spać. - To akurat była prawda. Razem z Halbertem i Florką niosła pomoc medyczną wśród potrzebujących mugoli.
Upiła łyk i poczuła nagłe uderzenie gorąca, które malinowym kolorem odmalowało się na policzkach, a kobieta zakaszlała.
- Ojej… - Zakasłała kolejny raz, bo zupełnie nieprzywykła do mocnych trunków. Nie była zła, a jedynie zaskoczona. - Wzmacniający Volansie? A nie przypadkiem pozbawiający władzy w nogach i języku? - Spytała i zerknęła na butelkę. Prezent od Aresa. Dla niego też powinna walczyć. Nie miała już do niego żalu. Był ofiarą systemu podobnie jak ona. - Ale jak się tam dostaniemy? Ani ja, ani Dorothy i chłopcy nie mamy mioteł. - Spytała, odganiając myśli o byłym kochanku.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Za pierwszym razem jego bratu się upiekło. Za drugim nie miał on tyle szczęścia i teraz to on uśmiechnął się z nieukrywanym triumfem. Tym bardziej, że Billy naprawdę spektakularnie poleciał w zaspę. Nie mógł powstrzymać śmiechu, obejmującego również niebieskie tęczówki. Czasem dobrze było poczuć się jak szczeniak, doświadczyć odrobiny beztroski.
— Dwanaście! — Zakrzyknął wesoło uśmiechnięty, obserwując jak Billy staje na nogi. Nie umknęło mu to, że ten czarodziej pośpiesznie ulepił kulę ze śniegu, która trafiła go prosto w odsłonię ucho. Pomasował je palcami, zaraz też mocniej naciągając czapkę na uszy. — Celowałeś w twarz? Czyżby celność już nie ta, braciszku? — Pozwolił sobie na dogryzanie bratu z rzekomo pogorszonej celności podczas tego rzutu. Starał się go sprowokować, wciągnąć go w tę szczeniacką zabawę. Będzie musiało to poczekać. Nie przyszli tutaj obrzucać się śnieżkami jak dzieci. Uniósł znów brew, tym razem za sprawą propozycji, która padła z ust Williama. Zaskoczył go tym pytaniem i skłonił do krótkiego przemyślenia istoty tej propozycji. Wcisnął dłonie do kieszeni płaszcza.
— Zaproszę ją. Nie wiem tylko gdzie. Większość lokali zostało zamkniętych albo znajduje się w Londynie. Do siebie? Ostatnio, gdy pomagała mi pozbyć się magicznego kataru... byłem przed obiadem. Miałem go robić i zaproponować by została. Nie wiem, jak to się stało, ale trochę się nie zrozumieliśmy i zamiast zjeść ten obiad razem ze mną, pomagała mi go zrobić. Nie mogę zaprosić jej do siebie, bo znowu będzie chciała gotować. Nie żebym miał coś przeciwko temu, gotuje lepiej ode mnie. Mógłbym sam się tym zająć, ale co jeśli po wszystkim będzie chciała pomóc mi w zmywaniu naczyń? Przecież nie mogę na to pozwolić — Początkowo brzmiał na pewnego siebie. Zaproszenie kobiety na kolację nie było dla niego problemem. Był nim brak miejsca i inne przeszkody. Gdy wyjaśniał bratu złożoność tego problemu, spoważniał i żywo gestykulował dłońmi, czasem marszczył czoło lub nos, przewracał oczami. Wydawał się być skonsternowany tym wszystkim. Miał nadzieję, że Billy podejdzie do tego wszystko równie poważnie, co on i nie będzie się śmiać z pewnej absurdalności omawianej przez niego sytuacji. Tego nie zniósłby.
Pokiwał głową, uśmiechając się gorzko. Zasługiwali na to i wiele innych podobnych określeń. Podzielał wszystkie uczucia brata względem obecnej sytuacji. Chciał pomagać ludziom niezależnie od ich pochodzenia, jeśli tego potrzebowali. Ograniczone możliwości tego nie zmienią. Zawsze znajdzie się ktoś, kto ma gorzej od nich. Jeśli trzeba to pomoże również Sproutom. Dlatego uważał, że jego brat dobrze mówi.
Coś było na rzeczy. Nie lubił niedomówień. Prawda zawsze wyjdzie na jaw. Nie zamierzał jednak naciskać na Aurorę. Mógł mieć tylko nadzieję, że mu powie gdy będzie gotowa. Musiał narzucić sobie cierpliwość i po prostu czekać. Wolał działać, niż czekać na to, co może nigdy nie nadejść. Ta niewiedza i towarzysząca jej bezsilność. Nieobecność Castora naprawdę rzucała się w oczy i w myślach zadawał sobie pytanie, dlaczego go tutaj nie ma. Aurora potrzebowała wsparcia ze strony najbliższych. On za swoją rodziną wskoczyłby w ogień.
Nie uszło to jego uwadze, że Billy urwał swoją wypowiedź. Odwrócił nieznacznie głowę, spoglądając na niego kątem oka, ze zrozumieniem. Nie zachęcił go do dokończenia. Zostanie uwięzionym w Azkabanie to najstraszniejsze, co może spotkać człowieka. Gorsze, niż śmierć. Ona zazwyczaj następowała szybko. Tam przychodziła bardzo powoli i zabierała to, co zostało z człowieka. W jego oczach Billy jest bohaterem. Chciał, by i on przeżył tę wojnę oraz by został oczyszczony ze stawianych mu zarzutów. A jeśli polegnie to chciał, by jego życie i bohaterstwo zostało należycie upamiętnione. Każda ofiara terroru również na to zasługiwała.
— To jedno z tych zaleceń, które sam mogę zaproponować bez konieczności posiadania wiedzy medycznej. Prawie tak samo. Jeszcze spoglądasz groźnym wzrokiem jakbyś miała zamiar przełożyć przez kolano każdego, kto się miga od dostosowania do nich — Powiedział na pozór niefrasobliwie, bez cienia drwiny. Nie zamierzał z niej drwić, tylko starał się rozładować atmosferę. Nieudolnie. Miał poczucie humoru i sporo dystansu do siebie, skrywanych pod maską powagi i odpowiedzialności.
— W istocie. Nie jest. Gdy zwyciężymy, zostaną sprawiedliwie osądzeni i ukarani — Każdy mógłby się z nim nie zgodzić w tej kwestii. Nie nie powinni wywierać krwawej zemsty, tylko wymierzać sprawiedliwość.
— Auroro, nie jesteś zastępstwem za poległą bohaterkę — Zapewnił ją. Nie miała nim być, tylko kolejnym niepowtarzalnym ogniwem tego łańcucha. Billy powiedział wszystko i on nie miał nic do dodania. Miała jego pełne poparcie. Tak samo jak Billy.
Usłyszawszy to zapewnienie, nie wydawał się być przekonany. Zmęczenie to jedno, ale ona wygląda jak cień człowieka. W ostatnim czasie widywali się dosyć często i to nie były subtelne zmiany.
— Przecież ty wyglądasz jak cień człowieka — Przyznał bezpośrednio, nie kryjąc się ze swoją spostrzegawczością. To zdecydowanie było więcej, niż zmęczenie. Siedząc przy stole z kubkiem w dłoniach posłał bratu przelotne spojrzenie. Napił się herbaty, którą doprawił alkoholem. Przyjemnie rozgrzewała od środka. Zachichotał cicho za sprawą reakcji Aurory na naprawdę ognistą herbatę.
— Patrz Billy, jeden łyk i odzyskała kolor. Jak zawsze niezawodne — Skomentował z niemalże niewinnym uśmiechem żywe rumieńce widoczne na policzkach uzdrowicielki. To lekarstwo pomagało tylko na niektóre objawy, nie leczyło istoty problemów. Mogło jednak pomóc jej wyjść na światło dzienne. Od czegoś trzeba było zacząć. — Tak. Nie podałbym ci czegoś, czego sam nie sprawdziłem. Tylko jak wypijesz więcej niż jeden kubek — Zapewnił Aurorę. Jednocześnie nie był tego tak do końca pewien, ale czas pokaże czy ma rację.
— To bardzo dobre pytanie. Billy? — Spojrzał pytająco na młodszego brata.
— Dwanaście! — Zakrzyknął wesoło uśmiechnięty, obserwując jak Billy staje na nogi. Nie umknęło mu to, że ten czarodziej pośpiesznie ulepił kulę ze śniegu, która trafiła go prosto w odsłonię ucho. Pomasował je palcami, zaraz też mocniej naciągając czapkę na uszy. — Celowałeś w twarz? Czyżby celność już nie ta, braciszku? — Pozwolił sobie na dogryzanie bratu z rzekomo pogorszonej celności podczas tego rzutu. Starał się go sprowokować, wciągnąć go w tę szczeniacką zabawę. Będzie musiało to poczekać. Nie przyszli tutaj obrzucać się śnieżkami jak dzieci. Uniósł znów brew, tym razem za sprawą propozycji, która padła z ust Williama. Zaskoczył go tym pytaniem i skłonił do krótkiego przemyślenia istoty tej propozycji. Wcisnął dłonie do kieszeni płaszcza.
— Zaproszę ją. Nie wiem tylko gdzie. Większość lokali zostało zamkniętych albo znajduje się w Londynie. Do siebie? Ostatnio, gdy pomagała mi pozbyć się magicznego kataru... byłem przed obiadem. Miałem go robić i zaproponować by została. Nie wiem, jak to się stało, ale trochę się nie zrozumieliśmy i zamiast zjeść ten obiad razem ze mną, pomagała mi go zrobić. Nie mogę zaprosić jej do siebie, bo znowu będzie chciała gotować. Nie żebym miał coś przeciwko temu, gotuje lepiej ode mnie. Mógłbym sam się tym zająć, ale co jeśli po wszystkim będzie chciała pomóc mi w zmywaniu naczyń? Przecież nie mogę na to pozwolić — Początkowo brzmiał na pewnego siebie. Zaproszenie kobiety na kolację nie było dla niego problemem. Był nim brak miejsca i inne przeszkody. Gdy wyjaśniał bratu złożoność tego problemu, spoważniał i żywo gestykulował dłońmi, czasem marszczył czoło lub nos, przewracał oczami. Wydawał się być skonsternowany tym wszystkim. Miał nadzieję, że Billy podejdzie do tego wszystko równie poważnie, co on i nie będzie się śmiać z pewnej absurdalności omawianej przez niego sytuacji. Tego nie zniósłby.
Pokiwał głową, uśmiechając się gorzko. Zasługiwali na to i wiele innych podobnych określeń. Podzielał wszystkie uczucia brata względem obecnej sytuacji. Chciał pomagać ludziom niezależnie od ich pochodzenia, jeśli tego potrzebowali. Ograniczone możliwości tego nie zmienią. Zawsze znajdzie się ktoś, kto ma gorzej od nich. Jeśli trzeba to pomoże również Sproutom. Dlatego uważał, że jego brat dobrze mówi.
Coś było na rzeczy. Nie lubił niedomówień. Prawda zawsze wyjdzie na jaw. Nie zamierzał jednak naciskać na Aurorę. Mógł mieć tylko nadzieję, że mu powie gdy będzie gotowa. Musiał narzucić sobie cierpliwość i po prostu czekać. Wolał działać, niż czekać na to, co może nigdy nie nadejść. Ta niewiedza i towarzysząca jej bezsilność. Nieobecność Castora naprawdę rzucała się w oczy i w myślach zadawał sobie pytanie, dlaczego go tutaj nie ma. Aurora potrzebowała wsparcia ze strony najbliższych. On za swoją rodziną wskoczyłby w ogień.
Nie uszło to jego uwadze, że Billy urwał swoją wypowiedź. Odwrócił nieznacznie głowę, spoglądając na niego kątem oka, ze zrozumieniem. Nie zachęcił go do dokończenia. Zostanie uwięzionym w Azkabanie to najstraszniejsze, co może spotkać człowieka. Gorsze, niż śmierć. Ona zazwyczaj następowała szybko. Tam przychodziła bardzo powoli i zabierała to, co zostało z człowieka. W jego oczach Billy jest bohaterem. Chciał, by i on przeżył tę wojnę oraz by został oczyszczony ze stawianych mu zarzutów. A jeśli polegnie to chciał, by jego życie i bohaterstwo zostało należycie upamiętnione. Każda ofiara terroru również na to zasługiwała.
— To jedno z tych zaleceń, które sam mogę zaproponować bez konieczności posiadania wiedzy medycznej. Prawie tak samo. Jeszcze spoglądasz groźnym wzrokiem jakbyś miała zamiar przełożyć przez kolano każdego, kto się miga od dostosowania do nich — Powiedział na pozór niefrasobliwie, bez cienia drwiny. Nie zamierzał z niej drwić, tylko starał się rozładować atmosferę. Nieudolnie. Miał poczucie humoru i sporo dystansu do siebie, skrywanych pod maską powagi i odpowiedzialności.
— W istocie. Nie jest. Gdy zwyciężymy, zostaną sprawiedliwie osądzeni i ukarani — Każdy mógłby się z nim nie zgodzić w tej kwestii. Nie nie powinni wywierać krwawej zemsty, tylko wymierzać sprawiedliwość.
— Auroro, nie jesteś zastępstwem za poległą bohaterkę — Zapewnił ją. Nie miała nim być, tylko kolejnym niepowtarzalnym ogniwem tego łańcucha. Billy powiedział wszystko i on nie miał nic do dodania. Miała jego pełne poparcie. Tak samo jak Billy.
Usłyszawszy to zapewnienie, nie wydawał się być przekonany. Zmęczenie to jedno, ale ona wygląda jak cień człowieka. W ostatnim czasie widywali się dosyć często i to nie były subtelne zmiany.
— Przecież ty wyglądasz jak cień człowieka — Przyznał bezpośrednio, nie kryjąc się ze swoją spostrzegawczością. To zdecydowanie było więcej, niż zmęczenie. Siedząc przy stole z kubkiem w dłoniach posłał bratu przelotne spojrzenie. Napił się herbaty, którą doprawił alkoholem. Przyjemnie rozgrzewała od środka. Zachichotał cicho za sprawą reakcji Aurory na naprawdę ognistą herbatę.
— Patrz Billy, jeden łyk i odzyskała kolor. Jak zawsze niezawodne — Skomentował z niemalże niewinnym uśmiechem żywe rumieńce widoczne na policzkach uzdrowicielki. To lekarstwo pomagało tylko na niektóre objawy, nie leczyło istoty problemów. Mogło jednak pomóc jej wyjść na światło dzienne. Od czegoś trzeba było zacząć. — Tak. Nie podałbym ci czegoś, czego sam nie sprawdziłem. Tylko jak wypijesz więcej niż jeden kubek — Zapewnił Aurorę. Jednocześnie nie był tego tak do końca pewien, ale czas pokaże czy ma rację.
— To bardzo dobre pytanie. Billy? — Spojrzał pytająco na młodszego brata.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Celowałem d-d-dokładnie tam, gdzie trafiłem – odparł pozornie tylko urażony, nie potrafiąc, ani nawet nie próbując ukryć podrywających się w górę kącików ust, czując się poniekąd tak, jakby na krótką chwilę z jego klatki piersiowej zniknął cały przygniatający ją ciężar. Poprawił kołnierz skórzanej kurtki, wciągając do płuc porcję otrzeźwiającego, zimowego powietrza; smakowało czymś odległym i znajomym jednocześnie, przywodzącym na myśl dzieciństwo i dom – wolne od woni dymu i śmierci, snujących się po ulicach Londynu ostatnim razem, kiedy tam był. Rzadko o nim myślał – o Londynie; miasto, kiedyś tętniące życiem i magią, kojarzyło mu się już wyłącznie z porażką; być może najdotkliwszą, jaką do tej pory odnieśli.
Otrzepał ze spodni resztki śniegu, zrównując się krokiem z bratem i przez moment jedynie obserwując go z ukosa, gdzieś w połowie nieco chaotycznego wywodu unosząc brew w wyrazie konsternacji. Nie śmiał się z niego – umykająca spomiędzy głosek pewność siebie brzmiała nieco zbyt znajomo – ale tak rzadko zdarzało mu się widzieć Volansa w stanie podobnego poruszenia, że nie potrafił ukryć własnej ciekawości. – Volly, Volly – zwolnij – odezwał się w końcu, wyciągając rękę, żeby w pokrzepiającym geście zacisnąć dłoń na ramieniu brata; nie miał na myśli tempa marszu, drzwi do Wrzosowiska zdążyły się już uchylić, nie mieli wiele czasu – starając się jedynie zatrzymać falę wylewających się z ust Volansa słów. – Wymyśliłeś sobie właśnie trzy niepotrzebne p-p-problemy. Miałem na myśli, żebyście wp-p-padli do nas – do Irlandii. Przysięgam, że nie p-p-pozwolimy jej zmywać po obiedzie – powiedział, bez zbędnej powagi, ale za to z pozbawioną drwiny życzliwością – pozwalając sobie jeszcze na krótkie klepnięcie brata w bark, nim obaj znaleźli się w plamie ciepłego światła wylewającego się z otwartych drzwi wprost na ścieżkę.
Nie chciał nadużywać gościnności Aurory ani wpędzać ją w dyskomfort, starał się więc nie przyglądać zbyt długo szczupłym, szarpiącym rękawy palcom, choć doskonale znał ten gest: z dłużących się w nieskończoność wieczorów i nieprzespanych nocy, w trakcie których ignorowane za dnia demony wypełzały z cieni i zawisały tuż nad nim, niezagłuszone ciszą uśpionego domu; z chwil, w których czuł się najbardziej bezbronny, milczących i samotnych. – Jestem łącznikiem u Macmillanów – powiedział po prostu, spokojnie, kiedy wspomniała o ryzyku; nie naciskając, ale jednocześnie chcąc, żeby wiedziała, że nie proponował jej pomocy jedynie grzecznościowo. Ludzie na ogół nie lubili dzielić się własnymi problemami, ale jedne czy drugie odwiedziny u Sproutów nimi nie były. – Od niedawna, ale mam trochę nieodebranych p-p-przysług u różnych czarodziejów, albo u ludzi, którzy znają ludzi. Jeśli będziecie czegoś p-p-potrzebować, napisz. Mówię poważnie – dodał, w reakcji na jej słowa jedynie krótko kiwając głową, a później w milczeniu podnosząc kubek do ust; przysłuchując się wymianie zdań między Aurorą a Volansem – ciepłych, wybrzmiewających troską; utwierdzających go w przekonaniu, że znali się nieco lepiej, niż początkowo sądził.
Odstawił ostrożnie kubek na blat, zaraz po tym schylając się, żeby pogłaskać kota, który otarł się o jego kostki; herbata w połączeniu z alkoholem przyjemnie grzała w gardło, choć ani jedno ani drugie nie było w stanie przedrzeć się przez nagły chłód, który ogarnął go na wspomnienie Azkabanu. – Nie, oczywiście, że nie – odparł łagodnie, spoglądając w stronę brata; nie o zastępstwo tu chodziło, nigdy nie pomyślałby o Aurorze w ten sposób – nazwisko, które nosiła, nie obligowało ją do niczego, nie ujmowało też bezinteresownej chęci pomocy. – Będziemy ci wdzięczni za każdą p-p-pomoc – dodał, pozwalając sobie na uśmiech. Oparł dłonie o kolana, Volans poniekąd miał rację – czarownica naprawdę nie wyglądała najlepiej, bladość policzków i niepewność gestów zdradzały zmęczenie, może coś jeszcze – ale skoro sama twierdziła, że czuła się na siłach, nie miał zamiaru traktować jej protekcjonalnie. Była dorosłą kobietą, odpowiedzialną uzdrowicielką; być może istniało coś, co ciągnęło ją w dół, ale determinacja zdawała się przeciwdziałać wyczerpaniu. – W razie p-p-potrzeby odpoczniemy w Oazie, znajdzie się miejsce – zapewnił, raz jeszcze na krótko spoglądając w stronę brata; może starając się go trochę uspokoić, odjąć ciążącej na barkach troski. – Obozie? – podchwycił po chwili, a w otwartych szerzej oczach błysnęło zainteresowanie; o jakim obozie mówiła?
Kącik ust drgnął mu w rozbawieniu, kiedy Aurora zakrztusiła się herbatą; uśmiechnął się, po chwili opuszczając wzrok na własny kubek, z którego pociągnął kolejny łyk. – Niedaleko stąd, w d-d-dolinie, jest świstoklik, którego możemy użyć – odpowiedział, odstawiając naczynie na stół. Wolną dłonią potarł nasadę nosa, myśli ściągając na właściwe tory. – Zabierze nas do Irlandii, tam będę m-m-musiał zawiązać wam oczy i zaprowadzić do p-p-portalu – nie jestem Strażnikiem Tajemnicy, w inny sposób nie będę mógł was p-p-przez niego przeprowadzić – wyjaśnił, bezwiednie dotykając palcami przodu kurtki; w wewnętrznej kieszeni, starannie złożone, miał schowane błękitne, magiczne chusty, otrzymane od lorda Longbottoma. Nie miał użyć ich po raz pierwszy, choć wciąż nie do końca pojmował, jak właściwie działały. – Czy Dorothy i jej synowie są g-g-gotowi do drogi? Mają ciepłe ubrania? – Nie był pewien, co mieli przy sobie, kiedy Volans ich odnalazł; chociaż odcinek, który mieli przebyć, nie był długi, na zewnątrz było zimno – podobnie zresztą, jak w samej Oazie, pomimo chroniącej ją magii wciąż narażonej na surowy klimat Morza Północnego.
Otrzepał ze spodni resztki śniegu, zrównując się krokiem z bratem i przez moment jedynie obserwując go z ukosa, gdzieś w połowie nieco chaotycznego wywodu unosząc brew w wyrazie konsternacji. Nie śmiał się z niego – umykająca spomiędzy głosek pewność siebie brzmiała nieco zbyt znajomo – ale tak rzadko zdarzało mu się widzieć Volansa w stanie podobnego poruszenia, że nie potrafił ukryć własnej ciekawości. – Volly, Volly – zwolnij – odezwał się w końcu, wyciągając rękę, żeby w pokrzepiającym geście zacisnąć dłoń na ramieniu brata; nie miał na myśli tempa marszu, drzwi do Wrzosowiska zdążyły się już uchylić, nie mieli wiele czasu – starając się jedynie zatrzymać falę wylewających się z ust Volansa słów. – Wymyśliłeś sobie właśnie trzy niepotrzebne p-p-problemy. Miałem na myśli, żebyście wp-p-padli do nas – do Irlandii. Przysięgam, że nie p-p-pozwolimy jej zmywać po obiedzie – powiedział, bez zbędnej powagi, ale za to z pozbawioną drwiny życzliwością – pozwalając sobie jeszcze na krótkie klepnięcie brata w bark, nim obaj znaleźli się w plamie ciepłego światła wylewającego się z otwartych drzwi wprost na ścieżkę.
Nie chciał nadużywać gościnności Aurory ani wpędzać ją w dyskomfort, starał się więc nie przyglądać zbyt długo szczupłym, szarpiącym rękawy palcom, choć doskonale znał ten gest: z dłużących się w nieskończoność wieczorów i nieprzespanych nocy, w trakcie których ignorowane za dnia demony wypełzały z cieni i zawisały tuż nad nim, niezagłuszone ciszą uśpionego domu; z chwil, w których czuł się najbardziej bezbronny, milczących i samotnych. – Jestem łącznikiem u Macmillanów – powiedział po prostu, spokojnie, kiedy wspomniała o ryzyku; nie naciskając, ale jednocześnie chcąc, żeby wiedziała, że nie proponował jej pomocy jedynie grzecznościowo. Ludzie na ogół nie lubili dzielić się własnymi problemami, ale jedne czy drugie odwiedziny u Sproutów nimi nie były. – Od niedawna, ale mam trochę nieodebranych p-p-przysług u różnych czarodziejów, albo u ludzi, którzy znają ludzi. Jeśli będziecie czegoś p-p-potrzebować, napisz. Mówię poważnie – dodał, w reakcji na jej słowa jedynie krótko kiwając głową, a później w milczeniu podnosząc kubek do ust; przysłuchując się wymianie zdań między Aurorą a Volansem – ciepłych, wybrzmiewających troską; utwierdzających go w przekonaniu, że znali się nieco lepiej, niż początkowo sądził.
Odstawił ostrożnie kubek na blat, zaraz po tym schylając się, żeby pogłaskać kota, który otarł się o jego kostki; herbata w połączeniu z alkoholem przyjemnie grzała w gardło, choć ani jedno ani drugie nie było w stanie przedrzeć się przez nagły chłód, który ogarnął go na wspomnienie Azkabanu. – Nie, oczywiście, że nie – odparł łagodnie, spoglądając w stronę brata; nie o zastępstwo tu chodziło, nigdy nie pomyślałby o Aurorze w ten sposób – nazwisko, które nosiła, nie obligowało ją do niczego, nie ujmowało też bezinteresownej chęci pomocy. – Będziemy ci wdzięczni za każdą p-p-pomoc – dodał, pozwalając sobie na uśmiech. Oparł dłonie o kolana, Volans poniekąd miał rację – czarownica naprawdę nie wyglądała najlepiej, bladość policzków i niepewność gestów zdradzały zmęczenie, może coś jeszcze – ale skoro sama twierdziła, że czuła się na siłach, nie miał zamiaru traktować jej protekcjonalnie. Była dorosłą kobietą, odpowiedzialną uzdrowicielką; być może istniało coś, co ciągnęło ją w dół, ale determinacja zdawała się przeciwdziałać wyczerpaniu. – W razie p-p-potrzeby odpoczniemy w Oazie, znajdzie się miejsce – zapewnił, raz jeszcze na krótko spoglądając w stronę brata; może starając się go trochę uspokoić, odjąć ciążącej na barkach troski. – Obozie? – podchwycił po chwili, a w otwartych szerzej oczach błysnęło zainteresowanie; o jakim obozie mówiła?
Kącik ust drgnął mu w rozbawieniu, kiedy Aurora zakrztusiła się herbatą; uśmiechnął się, po chwili opuszczając wzrok na własny kubek, z którego pociągnął kolejny łyk. – Niedaleko stąd, w d-d-dolinie, jest świstoklik, którego możemy użyć – odpowiedział, odstawiając naczynie na stół. Wolną dłonią potarł nasadę nosa, myśli ściągając na właściwe tory. – Zabierze nas do Irlandii, tam będę m-m-musiał zawiązać wam oczy i zaprowadzić do p-p-portalu – nie jestem Strażnikiem Tajemnicy, w inny sposób nie będę mógł was p-p-przez niego przeprowadzić – wyjaśnił, bezwiednie dotykając palcami przodu kurtki; w wewnętrznej kieszeni, starannie złożone, miał schowane błękitne, magiczne chusty, otrzymane od lorda Longbottoma. Nie miał użyć ich po raz pierwszy, choć wciąż nie do końca pojmował, jak właściwie działały. – Czy Dorothy i jej synowie są g-g-gotowi do drogi? Mają ciepłe ubrania? – Nie był pewien, co mieli przy sobie, kiedy Volans ich odnalazł; chociaż odcinek, który mieli przebyć, nie był długi, na zewnątrz było zimno – podobnie zresztą, jak w samej Oazie, pomimo chroniącej ją magii wciąż narażonej na surowy klimat Morza Północnego.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Być może za sprawą emocji towarzyszących trudnej rozmowie lub zmęczenia, ale żadne z was nie usłyszało momentu, w którym kobieta, o której rozmawialiście, pojawiła się na schodach. Była w połowie drogi, kiedy jej krok przykuł uwagę Billy'ego - to on jako pierwszy spostrzegł kobietę. Odnotował, że pomimo osłabienia po niedawnych przejściach poruszała się z nadzwyczajną ostrożnością i robiła to umiejętnie. Zaskakująco umiejętnie, jak na przypadkiem odnalezioną kobietę w potrzebie i schorowaną matkę dwójki dzieci. Czujność Volansa wzbudził Billy, po chwili również mógł dostrzec cień na schodach. Obu spostrzegawczych braci musiała najść myśl - czy fakt, że nie usłyszeliście jej wcześniej, na pewno był dziełem przypadku? Tylko Aurora mogła z całą pewnością wiedzieć, że kobieta miała na nogach poważne odmrożenia, które niewątpliwie wciąż utrudniały jej poruszanie się, jednak zaczerwienienia na bosych stopach również mogli spostrzec obaj bracia. Mysie włosy przewieszone przez ramię związane były wstążką Aurory w luźnym warkoczu, strój, który nosiła, również został pożyczony od panny Sprout. Była od niej ciut tęższa i wyższa, ale jednocześnie nie wyglądała, jakby niedopasowany strój sprawiał jej problem. Blada twarz zdradzała, że nie wróciła jeszcze do pełni sił, z oczu dało się wyczytać dziwny niepokój. Usta nie były ni smutne ni uśmiechnięte. Nie było z nią chłopców.
- Ja... - zaczęła, gdy poczuła na sobie pierwsze spojrzenia. - Wybaczcie, jeśli was wystraszyłam. Zbudziłam się i... - zwróciła się do nich, schodząc niżej, niepewnym i powolnym krokiem zbliżając się do stołu, przy którym wszyscy siedzieli razem. - Nie podziękowałam należycie za pomoc. Jestem bardzo wdzięczna. Dorothy - przedstawiła się, kiwając głową Williamowi, który nie zdołał poznać jej wcześniej. - Słyszałam... słyszałam waszą rozmowę - dodała bez przekonania, niepewnie unosząc spojrzenie na Volansa. - Chłopcy śpią - dodała po chwili. - Mogę... mogę spytać, co zamierzacie? - zapytała, kładąc dłoń na oparciu najbliższego sobie krzesła, przenosząc pytające spojrzenie na Aurorę.
- Wydaje mi się, że... że powinniśmy porozmawiać - dodała, przygryzając usta. - W tym amoku ledwo pamiętam, co się działo w ostatnim czasie. - Ściągnęła brew, przykładając dłoń do skroni. Pomoc Aurory niewątpliwie ocaliła jej życie, ale wciąż była bardzo słaba. Potrzebowała czasu, żeby dojść do siebie.
Na reakcję na kobietę macie 48 godzin, w razie pytań należy zwrócić się do Tristana.
- Ja... - zaczęła, gdy poczuła na sobie pierwsze spojrzenia. - Wybaczcie, jeśli was wystraszyłam. Zbudziłam się i... - zwróciła się do nich, schodząc niżej, niepewnym i powolnym krokiem zbliżając się do stołu, przy którym wszyscy siedzieli razem. - Nie podziękowałam należycie za pomoc. Jestem bardzo wdzięczna. Dorothy - przedstawiła się, kiwając głową Williamowi, który nie zdołał poznać jej wcześniej. - Słyszałam... słyszałam waszą rozmowę - dodała bez przekonania, niepewnie unosząc spojrzenie na Volansa. - Chłopcy śpią - dodała po chwili. - Mogę... mogę spytać, co zamierzacie? - zapytała, kładąc dłoń na oparciu najbliższego sobie krzesła, przenosząc pytające spojrzenie na Aurorę.
- Wydaje mi się, że... że powinniśmy porozmawiać - dodała, przygryzając usta. - W tym amoku ledwo pamiętam, co się działo w ostatnim czasie. - Ściągnęła brew, przykładając dłoń do skroni. Pomoc Aurory niewątpliwie ocaliła jej życie, ale wciąż była bardzo słaba. Potrzebowała czasu, żeby dojść do siebie.
Aurora pozostawała zupełnie nieświadoma tego, że była obiektem rozmowy. Owszem piekły ją uszy i policzki, ale jeśli miałaby być zupełnie szczera, takie drobnostki w żadnym razie nie zajmowały jej głowy. Jej ciało istniało w tym momencie, zupełnie niezdolne do wykonywania większych wysiłków, jeśli kobieta by się sama do tego nie zmuszała. Zagryzła wargi, zaciskała zęby i istniała. Dorothy i jej synowie byli jednym z tych przedsięwzięć, które zajmowały jej głowę, nie dopuszczając do ataków paniki. Na te pozwalała sobie jedynie w samotności — z trudem łapiąc oddech i szorując skórą pod gorącą wodą, jakoby miała zmyć z siebie brud jego dotyku. Płakanie w poduszkę było i zagryzanie jej nie przynosiło jednak skutku, a chociaż Aurora nie szukała jeszcze nigdzie pomocy, to wiedziała, że bez znalezienia sobie zajęcia, nie będzie w stanie pójść dalej w życiu. Problem w tym, że nic z jej zajęć nie miało sensu. No, a przynajmniej nie do momentu, gdy tego dnia w jej progu stanęli bracia Moore. Czyżby właśnie temu miała się teraz poświęcić zupełnie?
Była już w wieku, gdy większość panien miała mężów i dzieci, a ona zmarnowała jedynie czas przy mężczyźnie, którego nigdy nie mogła mieć. 4 lata z Aresem były więc zarazem czasem zmarnowanym, bo niewnoszącym nic do jej przyszłości, ale jednocześnie nie mogła żałować tego wszystkiego, czego się przy nim nauczyła oraz tego, jak się wtedy czuła. Ale żalu nie było. Zdawała sobie jednak sprawę, że być może nigdy więcej nie znajdzie się w takim stanie, a wszystko, co ją czeka to jedynie skrywanie tajemnicy już do końca. A w zasadzie dwóch tajemnic, bo nie umiała sobie wyobrazić tego, że opowiadałaby innym o tym, co chciał zrobić jej Hannibal, ani tego, jakim zaklęciem ostatecznie w nią rzucił. Wspomnienie Crucio bolało niemal tak samo mocno, jak jego przeżywanie i Aurora wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie zapomnieć tamtego bólu.
- Dziękuję Billy. - Nigdy nie czuła się zbyt “dobra” na to, by prosić o pomoc, bo przecież to nic złego. Ale po prostu nie wiedziała nawet, o co mogłaby prosić. Jedzenie mieli — może nie jakąś niesamowitą ilość, ale z pewnością nie przymierali głodem. To raczej stres związany z wojną nie pozwalał Aurorze przegryzać więcej niż kilku kęsów, a dodatkowo umyśliła sobie, że musi być pewna, że nigdy, ale to przenigdy, nie zabraknie jedzenia dla jej rodziców. Ona była młoda i pozornie silniejsza, więc powinna dać sobie ze wszystkim radę. Nawet w podręcznikach do anatomii czytała o tym, że człowiek może przeżyć bez jedzenia bardzo długo, jeśli ma dostęp do wody. A nawet zimą, gdy śnieg był bardzo głęboki, mogła bez wahania jeść go do woli. Chociaż i na niego brakowało jej apetytu. Słuchała jednak z uwagą tego, co mówili o jej kuzynce i musiała przyznać, że fakt, że miała mieć w życiu jakiś cel, rozpalał nieco jakąś iskrę gdzieś w czarnej pustce, w jakiej się obecnie znajdowała. Problem polegał na tym, że Volans wypomniał jej na głos, że chociaż ze wszystkich sił starała się pokazać, że wszystko jej dobrze, nic najwidoczniej dobrze nie było. Podniosła więc oczy w kierunku starszego z braci. Błękit oczu odbił gdzieś prośbę, która miała jeszcze podkreślić jej własne słowa.
- Volansie… Proszę… - Prawie złamał jej się głos. Prawie zadrżał pod ciężarem chwil, ale przecież takiej by jej nie chcieli — takiej słabej i złamanej.
Skorzystała więc z okazji i podłapała pytanie Billa.
- Herbert, ja i Florka pomagaliśmy rannym w obozie. Zima okazała się bardziej sroga, niż się spodziewano. - Nie znała dokładnie historii tych ludzi, ale skoro jej kuzyn mówił, że należało pomóc, to należało — bez zadawania dodatkowym pytań. Zresztą, chyba nie powinna też mówić zbyt wiele, bo oficjalnie była jedynie uzdrowicielem, który pomagał kuzynowi. A komu? To już mniejsza sprawa. W domu nie byli przecież sami. I chyba lepiej, żeby nikt nie wiedział, że właśnie spożywała alkohol, siedząc z dwojgiem mężczyzn w kuchni, bo już zupełnie przyprawiłaby swoich rodziców o ból głowy — nawet jeśli byli to znani i lubiani przez nich panowie Moore. Skinęła głową na słowa Williama — stosowane środki bezpieczeństwa wydawały jej się zupełnie normalne i wcale nie przesadzone i zdawała się akceptować nawet zasłonienie oczu, chociaż jednocześnie na myśl o tym, czuła przemożny strach. Miała znów być zupełnie bezbronna.
I chciała coś dodać o tym, że medycyna niekonwencjonalna to coś, czym powinien zająć się Volans, gdy zauważyła zmianę zachowania mężczyzn. Otępiała i w swoim własnym świecie niemal nie dostrzegła nadchodzącej Dorothy. Jak to się stało, że sama doszła aż tutaj, zupełnie nie zwracając na siebie uwagi? Czyżby jej stan polepszył się w ostatnim czasie tak bardzo, a Rory tego nie zauważyła?
Nie odezwała się na temat Zakonu. Nie znała tej kobiety na tyle — oddała jej i synom sypialnię gościnną, część własnych zapasów i ubrania, ale to Volans i Billy byli tutaj od mówienia. A sama Aurora? Poczuła niepokój, że chłopcy tak długo wciąż spali. Może nadeszła jakaś nocna gorączka?
- Dorothy… Pójdę sprawdzić co u chłopców. - Nie przyszło jej nawet do głowy, że to jej mogła chcieć podziękować kobieta. To przecież Volans wyprowadził ją z przeklętej wioski. Ona tylko robiło, co do niej należało. Aurora odstawiła kubek i spróbowała uśmiechnąć się. Wstała dość nieporadnie, a przyduży sweter wydawał się teraz jeszcze bardziej dużo za duży. Pomyślała, że przy okazji sprawdzi, jak się miewa mama. Wyrobiła sobie taki nawyk, by co jakiś czas zaglądać do pani Sprout. - Volans parzy wyśmienitą herbatę. - Dodała jeszcze, nim odeszła powolnym krokiem w kierunku, z którego nadeszła Dorothy.
________________________________
Aurora poszła sprawdzić, co u chłopców i swojej mamy. Wróci na swoją kolej odpisu.
Była już w wieku, gdy większość panien miała mężów i dzieci, a ona zmarnowała jedynie czas przy mężczyźnie, którego nigdy nie mogła mieć. 4 lata z Aresem były więc zarazem czasem zmarnowanym, bo niewnoszącym nic do jej przyszłości, ale jednocześnie nie mogła żałować tego wszystkiego, czego się przy nim nauczyła oraz tego, jak się wtedy czuła. Ale żalu nie było. Zdawała sobie jednak sprawę, że być może nigdy więcej nie znajdzie się w takim stanie, a wszystko, co ją czeka to jedynie skrywanie tajemnicy już do końca. A w zasadzie dwóch tajemnic, bo nie umiała sobie wyobrazić tego, że opowiadałaby innym o tym, co chciał zrobić jej Hannibal, ani tego, jakim zaklęciem ostatecznie w nią rzucił. Wspomnienie Crucio bolało niemal tak samo mocno, jak jego przeżywanie i Aurora wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie zapomnieć tamtego bólu.
- Dziękuję Billy. - Nigdy nie czuła się zbyt “dobra” na to, by prosić o pomoc, bo przecież to nic złego. Ale po prostu nie wiedziała nawet, o co mogłaby prosić. Jedzenie mieli — może nie jakąś niesamowitą ilość, ale z pewnością nie przymierali głodem. To raczej stres związany z wojną nie pozwalał Aurorze przegryzać więcej niż kilku kęsów, a dodatkowo umyśliła sobie, że musi być pewna, że nigdy, ale to przenigdy, nie zabraknie jedzenia dla jej rodziców. Ona była młoda i pozornie silniejsza, więc powinna dać sobie ze wszystkim radę. Nawet w podręcznikach do anatomii czytała o tym, że człowiek może przeżyć bez jedzenia bardzo długo, jeśli ma dostęp do wody. A nawet zimą, gdy śnieg był bardzo głęboki, mogła bez wahania jeść go do woli. Chociaż i na niego brakowało jej apetytu. Słuchała jednak z uwagą tego, co mówili o jej kuzynce i musiała przyznać, że fakt, że miała mieć w życiu jakiś cel, rozpalał nieco jakąś iskrę gdzieś w czarnej pustce, w jakiej się obecnie znajdowała. Problem polegał na tym, że Volans wypomniał jej na głos, że chociaż ze wszystkich sił starała się pokazać, że wszystko jej dobrze, nic najwidoczniej dobrze nie było. Podniosła więc oczy w kierunku starszego z braci. Błękit oczu odbił gdzieś prośbę, która miała jeszcze podkreślić jej własne słowa.
- Volansie… Proszę… - Prawie złamał jej się głos. Prawie zadrżał pod ciężarem chwil, ale przecież takiej by jej nie chcieli — takiej słabej i złamanej.
Skorzystała więc z okazji i podłapała pytanie Billa.
- Herbert, ja i Florka pomagaliśmy rannym w obozie. Zima okazała się bardziej sroga, niż się spodziewano. - Nie znała dokładnie historii tych ludzi, ale skoro jej kuzyn mówił, że należało pomóc, to należało — bez zadawania dodatkowym pytań. Zresztą, chyba nie powinna też mówić zbyt wiele, bo oficjalnie była jedynie uzdrowicielem, który pomagał kuzynowi. A komu? To już mniejsza sprawa. W domu nie byli przecież sami. I chyba lepiej, żeby nikt nie wiedział, że właśnie spożywała alkohol, siedząc z dwojgiem mężczyzn w kuchni, bo już zupełnie przyprawiłaby swoich rodziców o ból głowy — nawet jeśli byli to znani i lubiani przez nich panowie Moore. Skinęła głową na słowa Williama — stosowane środki bezpieczeństwa wydawały jej się zupełnie normalne i wcale nie przesadzone i zdawała się akceptować nawet zasłonienie oczu, chociaż jednocześnie na myśl o tym, czuła przemożny strach. Miała znów być zupełnie bezbronna.
I chciała coś dodać o tym, że medycyna niekonwencjonalna to coś, czym powinien zająć się Volans, gdy zauważyła zmianę zachowania mężczyzn. Otępiała i w swoim własnym świecie niemal nie dostrzegła nadchodzącej Dorothy. Jak to się stało, że sama doszła aż tutaj, zupełnie nie zwracając na siebie uwagi? Czyżby jej stan polepszył się w ostatnim czasie tak bardzo, a Rory tego nie zauważyła?
Nie odezwała się na temat Zakonu. Nie znała tej kobiety na tyle — oddała jej i synom sypialnię gościnną, część własnych zapasów i ubrania, ale to Volans i Billy byli tutaj od mówienia. A sama Aurora? Poczuła niepokój, że chłopcy tak długo wciąż spali. Może nadeszła jakaś nocna gorączka?
- Dorothy… Pójdę sprawdzić co u chłopców. - Nie przyszło jej nawet do głowy, że to jej mogła chcieć podziękować kobieta. To przecież Volans wyprowadził ją z przeklętej wioski. Ona tylko robiło, co do niej należało. Aurora odstawiła kubek i spróbowała uśmiechnąć się. Wstała dość nieporadnie, a przyduży sweter wydawał się teraz jeszcze bardziej dużo za duży. Pomyślała, że przy okazji sprawdzi, jak się miewa mama. Wyrobiła sobie taki nawyk, by co jakiś czas zaglądać do pani Sprout. - Volans parzy wyśmienitą herbatę. - Dodała jeszcze, nim odeszła powolnym krokiem w kierunku, z którego nadeszła Dorothy.
________________________________
Aurora poszła sprawdzić, co u chłopców i swojej mamy. Wróci na swoją kolej odpisu.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Wciąż nie jestem przekonany — Powiedział z udawanym brakiem przekonania i wyraźnym rozbawieniem, szczerym uśmiechem, który nie schodził mu z ust. Podchodził do tego podobnie jak jego młodszy brat. Czerpał pełnymi garściami z tych ulotnych chwil, gdy mogli zachowywać się niczym mali chłopcy, którymi przed laty byli. Ten czas nigdy tak naprawdę już nie wróci.
Nie lubił rozmawiać bez bezpośredniego kontaktu ze swoim rozmówcą, dlatego dobrze się stało, że Billy zrównał się z nim. Spoglądając co jakiś czas na Williama, dostrzegał tę konsternację na jego twarzy. Nigdy nie podejrzewał brata o naśmiewanie się z niego, zwłaszcza w tak poważnych sytuacjach. Podchodził do tego wystarczająco poważnie. Słowa brata, sugerujące mu zwolnienie tempa, wystarczyły by wyraźnie zmieszany spojrzał pytająco na Williama, dotykający w pokrzepiającym geście. Ta dyskusja zdecydowanie będzie musiała zostać przerwana
— Zaproszenie Aurory do Irlandii to trochę odległa perspektywa, nie uważasz? To akurat pochwalam, bo gość nie powinien takich rzeczy robić — Powiedział na wyraźne zakończenie tej dyskusji. Na razie nie mógł powiedzieć, że jego znajomość z Aurorą była już w pełni jednoznaczna, by móc tak daleko wybiegać w przyszłość. A ta, poza nielicznymi jasnymi punktami, jawiła się w wyjątkowo czarnych barwach.
— Mi również podejmowanie ryzykownych działań nie jest obce — Zapewnił goszczącą ich kobietę. Billy o tym doskonale wiedział. Bez względu na wszystko będzie wspierać swoich sojuszników. W ten sposób postrzegał również Aurorę. Docenił płynącą ze strony Billy'ego chęć niesienia pomocy potrzebującym. Byli w tym względzie podobni. Dobrze ich wychowano. Gdy już założy rodzinę to te same wartości, które im wpojono, przekaże swoim dzieciom.
— Taki odpoczynek może być konieczny — Przystał na to. Nieszczególnie miał w tym momencie na myśli siebie, a właśnie Aurorę raz znalezioną w Elkstone kobietę i jej synów. Oni powinni znieść całą tę podróż znacznie lepiej. — Mówię, jak jest — Wymruczał cicho, zupełnie jakby na swoją obronę. Nie było to żadnym powodem do wstydu. Była wśród przyjaciół, którzy byli gotowi jej wysłuchać. Kwestia tego prowizorycznego obozu okazała się interesująca i dla niego. Dlatego jedynie przysłuchiwał się tej dynamicznej, nie z mniejszym zainteresowaniem. Pomoc rannym to poważne zadanie.
— Nie znoszę podróżować świstoklikami, choć w tym przypadku to najlepsze wyjście — Zauważył z niezadowoleniem. Pomijając ryzyko rozszczepienia podczas teleportacji i upadku z miotły, tak te środki transportu postrzegał za przyjemniejsze od świstoklika. Nie zakwestionował w żaden sposób powziętych przez Zakon środków bezpieczeństwa mieszkańców Oazy. Były niezbędne.
Dobrze pamiętał, w jak ciężkim stanie znalazł tę kobietę. Był również obecny podczas leczenia jej przez Aurorę i to od niej dowiedział się o tym, że chora kobieta miała odmrożenia stóp. Aurora jest doświadczoną uzdrowicielką, jednak zrobiła to, co tylko mogła w kwestii wyleczenia kobiety. Czyżby byli tak pochłonięci rozmową, że stracili czujność? Wrzosowisko było jednym z nielicznych przyjaznych domów, w których można było poczuć się bezpiecznie. Mimo to, ta kobieta nie powinna ich tak łatwo podejść. Nie w swoim stanie. Gdy za sprawą brata wykrzesał z siebie stosowną czujność, spojrzał znacząco na mężczyznę. Po chwili powrócił bacznym spojrzeniem do bladej twarzy kobiety, dostrzegając to zaniepokojenie w jej oczach. Posłał kolejne spojrzenie Williamowi. Nie mógł zbyt długo milczeć. Powinien coś powiedzieć.
— Twoje nadejście było niespodziewane. Jak się czujesz? — Zwrócił się do Dorothy, gdy już zbliżyła się do stołu, przy którym siedzieli. — Każdy zrobiłby to na naszym miejscu — Dodał w odpowiedzi na to podziękowanie. Uniósł jednak prawą brew na wieść, że kobieta słyszała ich rozmowę oraz na tę wzmiankę o śpiących chłopcach. Czy zatem naprmieli powody do obaw? Czas pokaże.
— Zamierzamy zapewnić wam bezpieczne schronienie — Zwrócił się do kobiety, uznając za stosowne to aby nie podawać jej wielu informacji z tego planu ani nie wspominać o Oazie. Nie wiedzieli, ile tak naprawdę zdołała usłyszeć z prowadzonych przez nich rozmów. — O czym chciałabyś pomówić? Napijesz się herbaty? — Dopytywał. Przelotnie spojrzał na zmierzającą w głąb domostwa uzdrowicielkę. Nie kwestionował tego zajrzenia do chłopców. Nie wiedział tylko jak na zareaguje Dorothy.
Nie lubił rozmawiać bez bezpośredniego kontaktu ze swoim rozmówcą, dlatego dobrze się stało, że Billy zrównał się z nim. Spoglądając co jakiś czas na Williama, dostrzegał tę konsternację na jego twarzy. Nigdy nie podejrzewał brata o naśmiewanie się z niego, zwłaszcza w tak poważnych sytuacjach. Podchodził do tego wystarczająco poważnie. Słowa brata, sugerujące mu zwolnienie tempa, wystarczyły by wyraźnie zmieszany spojrzał pytająco na Williama, dotykający w pokrzepiającym geście. Ta dyskusja zdecydowanie będzie musiała zostać przerwana
— Zaproszenie Aurory do Irlandii to trochę odległa perspektywa, nie uważasz? To akurat pochwalam, bo gość nie powinien takich rzeczy robić — Powiedział na wyraźne zakończenie tej dyskusji. Na razie nie mógł powiedzieć, że jego znajomość z Aurorą była już w pełni jednoznaczna, by móc tak daleko wybiegać w przyszłość. A ta, poza nielicznymi jasnymi punktami, jawiła się w wyjątkowo czarnych barwach.
— Mi również podejmowanie ryzykownych działań nie jest obce — Zapewnił goszczącą ich kobietę. Billy o tym doskonale wiedział. Bez względu na wszystko będzie wspierać swoich sojuszników. W ten sposób postrzegał również Aurorę. Docenił płynącą ze strony Billy'ego chęć niesienia pomocy potrzebującym. Byli w tym względzie podobni. Dobrze ich wychowano. Gdy już założy rodzinę to te same wartości, które im wpojono, przekaże swoim dzieciom.
— Taki odpoczynek może być konieczny — Przystał na to. Nieszczególnie miał w tym momencie na myśli siebie, a właśnie Aurorę raz znalezioną w Elkstone kobietę i jej synów. Oni powinni znieść całą tę podróż znacznie lepiej. — Mówię, jak jest — Wymruczał cicho, zupełnie jakby na swoją obronę. Nie było to żadnym powodem do wstydu. Była wśród przyjaciół, którzy byli gotowi jej wysłuchać. Kwestia tego prowizorycznego obozu okazała się interesująca i dla niego. Dlatego jedynie przysłuchiwał się tej dynamicznej, nie z mniejszym zainteresowaniem. Pomoc rannym to poważne zadanie.
— Nie znoszę podróżować świstoklikami, choć w tym przypadku to najlepsze wyjście — Zauważył z niezadowoleniem. Pomijając ryzyko rozszczepienia podczas teleportacji i upadku z miotły, tak te środki transportu postrzegał za przyjemniejsze od świstoklika. Nie zakwestionował w żaden sposób powziętych przez Zakon środków bezpieczeństwa mieszkańców Oazy. Były niezbędne.
Dobrze pamiętał, w jak ciężkim stanie znalazł tę kobietę. Był również obecny podczas leczenia jej przez Aurorę i to od niej dowiedział się o tym, że chora kobieta miała odmrożenia stóp. Aurora jest doświadczoną uzdrowicielką, jednak zrobiła to, co tylko mogła w kwestii wyleczenia kobiety. Czyżby byli tak pochłonięci rozmową, że stracili czujność? Wrzosowisko było jednym z nielicznych przyjaznych domów, w których można było poczuć się bezpiecznie. Mimo to, ta kobieta nie powinna ich tak łatwo podejść. Nie w swoim stanie. Gdy za sprawą brata wykrzesał z siebie stosowną czujność, spojrzał znacząco na mężczyznę. Po chwili powrócił bacznym spojrzeniem do bladej twarzy kobiety, dostrzegając to zaniepokojenie w jej oczach. Posłał kolejne spojrzenie Williamowi. Nie mógł zbyt długo milczeć. Powinien coś powiedzieć.
— Twoje nadejście było niespodziewane. Jak się czujesz? — Zwrócił się do Dorothy, gdy już zbliżyła się do stołu, przy którym siedzieli. — Każdy zrobiłby to na naszym miejscu — Dodał w odpowiedzi na to podziękowanie. Uniósł jednak prawą brew na wieść, że kobieta słyszała ich rozmowę oraz na tę wzmiankę o śpiących chłopcach. Czy zatem naprmieli powody do obaw? Czas pokaże.
— Zamierzamy zapewnić wam bezpieczne schronienie — Zwrócił się do kobiety, uznając za stosowne to aby nie podawać jej wielu informacji z tego planu ani nie wspominać o Oazie. Nie wiedzieli, ile tak naprawdę zdołała usłyszeć z prowadzonych przez nich rozmów. — O czym chciałabyś pomówić? Napijesz się herbaty? — Dopytywał. Przelotnie spojrzał na zmierzającą w głąb domostwa uzdrowicielkę. Nie kwestionował tego zajrzenia do chłopców. Nie wiedział tylko jak na zareaguje Dorothy.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pojawienie się Aurory w drzwiach Wrzosowiska skutecznie odwróciło jego uwagę od prowadzonej z Volansem rozmowy, posłał mu więc jedynie okraszony wzruszeniem ramion uśmiech, oznaczający, że miał zamiar wrócić do tej kwestii później – kiedy już upewnią się, że ludzie uratowani z przeklętej wioski mieli wszystko, co było im potrzebne do stanięcia na nogi. Oaza nie mogła im zaoferować wiele, prostym chatom daleko było do luksusów, ale skrawek przestrzeni i dach nad głową, które można było nazwać własnymi, potrafiły zrobić ogromną różnicę – podobnie jak towarzystwo innych, czarodziejów i mugoli, którzy również zmagali się z podobnymi doświadczeniami. Wierzył, że zarówno Dorothy jak i jej synowie się tam odnajdą, Płazy zadbają, by nie czuli się samotni; może nawet wciągną ich do drużyny – załatwienie dwóch dodatkowych mioteł nie powinno być problemem.
Na wspomnienie o istniejącym gdzieś w pobliżu obozie zmarszczył brwi, nieświadomy pojawienia się między nimi głębokiej, pionowej zmarszczki; wiedział, że takie miejsca istniały – odwiedzał je czasem, dostarczając pakunki z żywnością i przekazując wiadomości – ale wieść o każdym kolejnym powodowała, że coś ściskało go nieprzyjemnie za mostkiem, a wnętrzności rozpalały się bezsilnym gniewem wobec tych, którzy rościli sobie prawo do odbierania ludziom wszystkiego – i to w samym środku najsroższej zimy, jaką pamiętał. – Mają wszystko, czego p-p-potrzebują? Ci ludzie? – zapytał, kierując poważne spojrzenie na Aurorę – nim jednak doczekałby się odpowiedzi, coś innego zwróciło jego uwagę. W pierwszej chwili dostrzegł jedynie cień, ledwie zauważalny ruch gdzieś na krawędzi pola widzenia – subtelny jak trzepot skrzydeł złotego znicza, łatwy do pominięcia i zignorowania. Zamrugał, odwracając się odruchowo, żeby przenieść wzrok na prowadzące na piętro schody – i dopiero wtedy rejestrując pojawienie się na nich nieznajomej mu kobiety – z pewnością Dorothy. W jaki sposób udało jej się zejść tak bezszelestnie? Coś – przeczucie, być może – ukłuło go ostrzegawczo w tył głowy, ale póki co odsunął od siebie to wrażenie; w ostatnich miesiącach towarzyszyło mu odrobinę za często, na ogół nie odnajdując logicznego uzasadnienia w rzeczywistości. Azkaban pozostawił po sobie piętno, niewidzialne i niemożliwe do starcia, sprawiające, że przez pierwsze tygodnie po opuszczeniu magicznego więzienia podskakiwał przy najcichszym nawet dźwięku; halucynacje, które go później dręczyły, szczęśliwie należały już do przeszłości, ale niepewność co do własnych instynktów pozostała – zwłaszcza, że nie miał pewności, co dokładnie go zaalarmowało. Czy w istocie była to jakaś dziwna, trudna do opisania nienaturalność, czy wspomnienia przywołał widok bosych, czerwonych od zimna stóp? Odwrócił od nich wzrok szybko, nie chcąc wprawić kobiety w zakłopotanie, zamiast tego wymieniając milczące, porozumiewawcze spojrzenie z Volansem – starając się z jego twarzy wyczytać, czy on również dostrzegł w pojawieniu się Dorothy coś osobliwego.
– William – przedstawił się, uśmiechając się pokrzepiająco i również kiwając głową w stronę kobiety. – Miło mi cię p-p-poznać, Dorothy – dodał, jednocześnie podnosząc się z krzesła, żeby sięgnąć do oparcia tego stojącego najbliżej. Odsunął je dla niej, zaraz potem wskazując na nie dłonią. – Usiądź, proszę – powiedział; była bosa, a podłoga musiała być zimna, poza tym – wiedział, że wciąż dochodziła do siebie; z pewnością była zmęczona. Kiedy Aurora wspomniała o sprawdzeniu, jak miewały się dzieci, odprowadził ją krótko wzrokiem; powinni ich zbudzić i przygotować do drogi, nie powinni zwlekać długo. – Jesteśmy p-p-przyjaciółmi Aurory – wyjaśnił; nie wiedział, czy kobieta rozpoznała jego twarz z plakatów, póki co – nic na to nie wskazywało. Słysząc słowa Volansa, skinął potwierdzająco głową. – Chcemy zabrać was do w-w-wioski. Dobrze ukrytej, bezpiecznej. Chata, w której do n-n-niedawna mieszkałem z córką, stoi pusta – byłoby wam tam dobrze – uzupełnił wypowiedź brata, wciąż jeszcze ignorując irytujące wrażenie, że coś było nie tak. – Mieszka tam sp-p-poro dzieci, twoi synowie mieliby towarzystwo. Jak mają na imię? – zapytał, uśmiechając się ciepło. – Dobrze się czujesz, D-d-dorothy? – upewnił się, dłoń przyłożona do skroni wydawała się alarmująca, podobnie jak jej słowa.
Na wspomnienie o istniejącym gdzieś w pobliżu obozie zmarszczył brwi, nieświadomy pojawienia się między nimi głębokiej, pionowej zmarszczki; wiedział, że takie miejsca istniały – odwiedzał je czasem, dostarczając pakunki z żywnością i przekazując wiadomości – ale wieść o każdym kolejnym powodowała, że coś ściskało go nieprzyjemnie za mostkiem, a wnętrzności rozpalały się bezsilnym gniewem wobec tych, którzy rościli sobie prawo do odbierania ludziom wszystkiego – i to w samym środku najsroższej zimy, jaką pamiętał. – Mają wszystko, czego p-p-potrzebują? Ci ludzie? – zapytał, kierując poważne spojrzenie na Aurorę – nim jednak doczekałby się odpowiedzi, coś innego zwróciło jego uwagę. W pierwszej chwili dostrzegł jedynie cień, ledwie zauważalny ruch gdzieś na krawędzi pola widzenia – subtelny jak trzepot skrzydeł złotego znicza, łatwy do pominięcia i zignorowania. Zamrugał, odwracając się odruchowo, żeby przenieść wzrok na prowadzące na piętro schody – i dopiero wtedy rejestrując pojawienie się na nich nieznajomej mu kobiety – z pewnością Dorothy. W jaki sposób udało jej się zejść tak bezszelestnie? Coś – przeczucie, być może – ukłuło go ostrzegawczo w tył głowy, ale póki co odsunął od siebie to wrażenie; w ostatnich miesiącach towarzyszyło mu odrobinę za często, na ogół nie odnajdując logicznego uzasadnienia w rzeczywistości. Azkaban pozostawił po sobie piętno, niewidzialne i niemożliwe do starcia, sprawiające, że przez pierwsze tygodnie po opuszczeniu magicznego więzienia podskakiwał przy najcichszym nawet dźwięku; halucynacje, które go później dręczyły, szczęśliwie należały już do przeszłości, ale niepewność co do własnych instynktów pozostała – zwłaszcza, że nie miał pewności, co dokładnie go zaalarmowało. Czy w istocie była to jakaś dziwna, trudna do opisania nienaturalność, czy wspomnienia przywołał widok bosych, czerwonych od zimna stóp? Odwrócił od nich wzrok szybko, nie chcąc wprawić kobiety w zakłopotanie, zamiast tego wymieniając milczące, porozumiewawcze spojrzenie z Volansem – starając się z jego twarzy wyczytać, czy on również dostrzegł w pojawieniu się Dorothy coś osobliwego.
– William – przedstawił się, uśmiechając się pokrzepiająco i również kiwając głową w stronę kobiety. – Miło mi cię p-p-poznać, Dorothy – dodał, jednocześnie podnosząc się z krzesła, żeby sięgnąć do oparcia tego stojącego najbliżej. Odsunął je dla niej, zaraz potem wskazując na nie dłonią. – Usiądź, proszę – powiedział; była bosa, a podłoga musiała być zimna, poza tym – wiedział, że wciąż dochodziła do siebie; z pewnością była zmęczona. Kiedy Aurora wspomniała o sprawdzeniu, jak miewały się dzieci, odprowadził ją krótko wzrokiem; powinni ich zbudzić i przygotować do drogi, nie powinni zwlekać długo. – Jesteśmy p-p-przyjaciółmi Aurory – wyjaśnił; nie wiedział, czy kobieta rozpoznała jego twarz z plakatów, póki co – nic na to nie wskazywało. Słysząc słowa Volansa, skinął potwierdzająco głową. – Chcemy zabrać was do w-w-wioski. Dobrze ukrytej, bezpiecznej. Chata, w której do n-n-niedawna mieszkałem z córką, stoi pusta – byłoby wam tam dobrze – uzupełnił wypowiedź brata, wciąż jeszcze ignorując irytujące wrażenie, że coś było nie tak. – Mieszka tam sp-p-poro dzieci, twoi synowie mieliby towarzystwo. Jak mają na imię? – zapytał, uśmiechając się ciepło. – Dobrze się czujesz, D-d-dorothy? – upewnił się, dłoń przyłożona do skroni wydawała się alarmująca, podobnie jak jej słowa.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kobieta drgnęła, kiedy usłyszała głos Aurory, ale jedynie skinęła głową na jej słowa. Jej palce zacisnęły się na oparciu krzesła, nie patrzyła na nikogo, gdy zapytano ją o samopoczucie, choć grymas, który nagle pojawił się na jej twarzy, zdradzał, że wciąż nie było z nią najlepiej.
- Znacznie lepiej. Dzięki wam - odparła jednak na przekór. Przeniosła wzrok, z pewnym niepokojem, na schody, na których zniknęła już Aurora. - I waszej przyjaciółce - Nie była jeszcze w pełni sprawna. Mówiła powoli i cicho, zmarszczona brew zdradzała, że potrzebowała więcej czasu, żeby skupić myśli. - Chciałabym wierzyć, że to prawda - westchnęła na słowa Volansa, najwyraźniej miała już w przeszłości okazję przekonać się, że czarodzieje bardzo często nad bezpieczeństwo innych wybierali własną wygodę.
- Moore - uzupełniła słowa Williama, kiedy się przedstawił, dopiero teraz, stojąc bliżej, była w stanie dokładnie mu się przyjrzeć. Jej twarz rozjaśniała nagle zaskoczeniem. Oczy otworzyły się szerzej. - Oczywiście, że tak - dodała, już bardziej chyba do siebie, uciekając wzrokiem na stół, gdzieś pomiędzy obu mężczyzn, po chwili zawahania korzystając z propozycji zajęcia miejsca przy stole. Skinęła też głową na propozycję herbaty złożoną przez Volansa. - Co to za wioska? W jaki sposób ją zabezpieczyliście? - zapytała, po chwili wracając spojrzeniem ku młodszemu z braci. Pokręciła przecząco głową. - To Harry i Johnny. Wciąż trudno mi uwierzyć, że... Ta wojna, wybaczcie - powoli położyła prawą dłoń na stole, ostrożnie wspierając się o jego blat, jakby traciła siły czynić to o własnych silach. - Moi chłopcy już przeszli znacznie więcej, niż powinno spotykać chłopców w ich wieku. - Zacisnęła usta w wąską kreskę, nie spojrzała na nikogo, kiedy Volans zapytał, o czym chciała pomówić. Bladość na jej twarzy zdała się jeszcze jaśniejsza, rozbiegane spojrzenie nie nabrało spokoju. - Elkstone - szepnęła, drżącym głosem. Ledwie dosłyszalnie. Volans pamiętał, w jakim stanie została odnaleziona, z ciężką gorączką nie mogła być w pełni świadoma tego, co ją otaczało. - Ben i Alice, Paul, Olgierd, Mona... - wymieniała imiona z rozdzierającą emocją. - Też ich macie? Są w tej waszej wiosce? Chłopcy mówili, że podróżowaliśmy sami. A reszta ludzi z Elkstone? Muszę... muszę wiedzieć, gdzie oni są, nim gdziekolwiek pójdę. - Zacisnęła palce dłoni na blacie stołu, coś w jej spojrzeniu zdradzało, że wolała kryć swoje tajemnice dla siebie, lecz stan nie pozwalał jej zapanować nad gniewną bezsilnością ciała. - Mona mieszkała z nami - dodała szybko, najwyraźniej sądząc, że może w ten sposób zdołacie zidentyfikować kobietę. - Była przy mnie - dodała, bez zawahania. - Jest teraz tutaj? Jest gdzieś w okolicy?
Aurora odeszła od stołu, wpierw zaglądając do swojej matki - pani Sprout była zajęta wełnianą robótką ręczną i uśmiechnęła się ciepło do córki - później do chłopców. Kobieta mówiła, że spali, dzieci siedziały na krzesłach w użyczonym im pokoju. Starszy i szczuplejszy chłopiec właśnie podrzucał piłeczkę splecioną ze starych szmatek, z każdym rzutem powtarzając wyliczankę:
- Raz, dwa i trzy - na trzy rzucając zabawkę bratu;
- Dziś zasłonę trzymasz ty! - odpowiedział niższy i ryży, odrzucając mu zabawkę.
- Znacznie lepiej. Dzięki wam - odparła jednak na przekór. Przeniosła wzrok, z pewnym niepokojem, na schody, na których zniknęła już Aurora. - I waszej przyjaciółce - Nie była jeszcze w pełni sprawna. Mówiła powoli i cicho, zmarszczona brew zdradzała, że potrzebowała więcej czasu, żeby skupić myśli. - Chciałabym wierzyć, że to prawda - westchnęła na słowa Volansa, najwyraźniej miała już w przeszłości okazję przekonać się, że czarodzieje bardzo często nad bezpieczeństwo innych wybierali własną wygodę.
- Moore - uzupełniła słowa Williama, kiedy się przedstawił, dopiero teraz, stojąc bliżej, była w stanie dokładnie mu się przyjrzeć. Jej twarz rozjaśniała nagle zaskoczeniem. Oczy otworzyły się szerzej. - Oczywiście, że tak - dodała, już bardziej chyba do siebie, uciekając wzrokiem na stół, gdzieś pomiędzy obu mężczyzn, po chwili zawahania korzystając z propozycji zajęcia miejsca przy stole. Skinęła też głową na propozycję herbaty złożoną przez Volansa. - Co to za wioska? W jaki sposób ją zabezpieczyliście? - zapytała, po chwili wracając spojrzeniem ku młodszemu z braci. Pokręciła przecząco głową. - To Harry i Johnny. Wciąż trudno mi uwierzyć, że... Ta wojna, wybaczcie - powoli położyła prawą dłoń na stole, ostrożnie wspierając się o jego blat, jakby traciła siły czynić to o własnych silach. - Moi chłopcy już przeszli znacznie więcej, niż powinno spotykać chłopców w ich wieku. - Zacisnęła usta w wąską kreskę, nie spojrzała na nikogo, kiedy Volans zapytał, o czym chciała pomówić. Bladość na jej twarzy zdała się jeszcze jaśniejsza, rozbiegane spojrzenie nie nabrało spokoju. - Elkstone - szepnęła, drżącym głosem. Ledwie dosłyszalnie. Volans pamiętał, w jakim stanie została odnaleziona, z ciężką gorączką nie mogła być w pełni świadoma tego, co ją otaczało. - Ben i Alice, Paul, Olgierd, Mona... - wymieniała imiona z rozdzierającą emocją. - Też ich macie? Są w tej waszej wiosce? Chłopcy mówili, że podróżowaliśmy sami. A reszta ludzi z Elkstone? Muszę... muszę wiedzieć, gdzie oni są, nim gdziekolwiek pójdę. - Zacisnęła palce dłoni na blacie stołu, coś w jej spojrzeniu zdradzało, że wolała kryć swoje tajemnice dla siebie, lecz stan nie pozwalał jej zapanować nad gniewną bezsilnością ciała. - Mona mieszkała z nami - dodała szybko, najwyraźniej sądząc, że może w ten sposób zdołacie zidentyfikować kobietę. - Była przy mnie - dodała, bez zawahania. - Jest teraz tutaj? Jest gdzieś w okolicy?
Aurora odeszła od stołu, wpierw zaglądając do swojej matki - pani Sprout była zajęta wełnianą robótką ręczną i uśmiechnęła się ciepło do córki - później do chłopców. Kobieta mówiła, że spali, dzieci siedziały na krzesłach w użyczonym im pokoju. Starszy i szczuplejszy chłopiec właśnie podrzucał piłeczkę splecioną ze starych szmatek, z każdym rzutem powtarzając wyliczankę:
- Raz, dwa i trzy - na trzy rzucając zabawkę bratu;
- Dziś zasłonę trzymasz ty! - odpowiedział niższy i ryży, odrzucając mu zabawkę.
Trudno było mu ukryć niekontrolowane spięcie mięśni, barków, ramion – kiedy z ust kobiety, nieznajomej i zupełnie dla niego obcej, padło jego nazwisko. Wiedział, że go rozpoznała – potrafił już wychwycić charakterystyczny błysk w oku, sekundowe zrozumienie pojawiające się w spojrzeniach ludzi, którzy skojarzyli jego rysy z fotografią drukowaną na plakatach – ale wciąż się do tego nie przyzwyczaił. Przełknął ślinę, zatrzymując wzrok na twarzy Dorothy i starając się z jej wyrazu wyczytać, jakie emocje budziła u niej ta realizacja; niechęć? Strach? Coś innego? – Zgadza się – przytaknął, próby ukrycia własnej tożsamości nie miały sensu; nie wstydził się zresztą przynależności do Zakonu Feniksa, zaledwie parę tygodni temu przyznawał się do niej z dumą – stojąc wśród mieszkańców Doliny Godryka. Bardziej niepokoiło go skojarzenie z organizacją Aurory, nie chciał narażać jej na niebezpieczeństwo – ale jeśli uda im się przetransportować kobietę i jej synów do Oazy, to i tak nie powinno mieć to znaczenia.
Rozluźnił się nieco, kiedy Dorothy usiadła; sam również na powrót zajął miejsce przy stole, obracając się jednak nieco na krześle, tak, żeby być do niej zwróconym przodem. – Wioska n-n-należy do Zakonu Feniksa – odpowiedział spokojnie, pilnując, żeby nie zdradzić zbyt wielu szczegółów. Pytanie o zabezpieczenia wywołało ukłucie niepokoju gdzieś za jego mostkiem, brwi na moment zbiegły się do siebie; rzucił krótkie, porozumiewawcze spojrzenie w stronę Volansa, choć wierzył, że nie musiał przypominać mu o ostrożności; był rozsądny i przezorny. – Mieszkają w niej głównie ci, którzy z różnych p-p-powodów muszą ukrywać się przed ministerstwem – których ludzie Malfoya ścigają; za p-p-pochodzenie, przekonania, albo po prostu dlatego, że mogą. Są też tacy, którzy stracili wszystko i nie mieli dokąd p-p-pójść – wyjaśnił, starając się brzmieć łagodnie; kobieta wyglądała na zmęczoną, zarówno swoim stanem, jak i wydarzeniami, których była świadkiem; może też odpowiedzialnością ciążącą jej na barkach – miała w końcu dwóch synów, dzieci, którym musiała samotnie zapewnić bezpieczeństwo w świecie ogarniętym wojną. – Jest ukryta – powtórzył. – Nikt niep-p-powołany jej nie znajdzie, tyle mogę ci obiecać. O tym, w jaki sp-p-posób ją ukryto – nie mogę, i też nie do końca potrafię powiedzieć. – Magia, z której utkany był portal, pozostawała dla niego tajemnicą; wiedział, że działała – że potrzebny do tego był potężny patronus – ale niewiele poza tym. – Mam nadzieję, że rozumiesz, dlaczego – dodał, spoglądając na Dorothy poważnie.
Wspomnienie o synach sprawiło, że mimowolnie się uśmiechnął, chociaż był to uśmiech raczej smutny; jego też to dręczyło – to, że Amelia miała zaledwie siedem lat, a już straciła matkę; że musiała uciekać, najpierw przed anomaliami, później – przed ludźmi, którzy bez skrupułów zamordowaliby ją za płynącą w jej żyłach krew. Tułali się razem, po domach krewnych, w Oazie – dopiero niedawno odnajdując skrawek bezpieczeństwa w domu ukrytym bezpiecznie w irlandzkich górach. Wciąż – jej dzieciństwo było dalekie od tego, jakie chciał jej zapewnić; jakie miał obowiązek jej zapewnić. – To prawda – powiedział, kiwając głową. – W Oazie nie m-m-musieliby się bać. – Wierzył w to – że wynieśli lekcję z przeszłości, że wioska miała oprzeć się napierającej ze wszystkich stron nawałnicy; nawet jeśli życie w niej nie było proste, to przynajmniej kryła się tam nadzieja. – Tamtejsze dzieciaki założyły d-d-drużynę Quidditcha, uczę je latać. Harry i Johnny latają? – zapytał, poniekąd starając się oderwać myśli Dorothy od ponurej przeszłości.
Słysząc jej kolejne słowa zamilkł, o Elkstone i tym, co się tam rozegrało, wiedział niewiele; tyle, ile Volans napisał mu w liście – i powiedział przed wejściem do domu Aurory. Imiona wymienione przez kobietę nic mu nie mówiły, nie miał pojęcia, czy ktoś z mieszkańców miasteczka jeszcze przeżył – zamiast więc odpowiedzieć, posłał pytające spojrzenie bratu, czekając, aż ten podejmie temat.
Rozluźnił się nieco, kiedy Dorothy usiadła; sam również na powrót zajął miejsce przy stole, obracając się jednak nieco na krześle, tak, żeby być do niej zwróconym przodem. – Wioska n-n-należy do Zakonu Feniksa – odpowiedział spokojnie, pilnując, żeby nie zdradzić zbyt wielu szczegółów. Pytanie o zabezpieczenia wywołało ukłucie niepokoju gdzieś za jego mostkiem, brwi na moment zbiegły się do siebie; rzucił krótkie, porozumiewawcze spojrzenie w stronę Volansa, choć wierzył, że nie musiał przypominać mu o ostrożności; był rozsądny i przezorny. – Mieszkają w niej głównie ci, którzy z różnych p-p-powodów muszą ukrywać się przed ministerstwem – których ludzie Malfoya ścigają; za p-p-pochodzenie, przekonania, albo po prostu dlatego, że mogą. Są też tacy, którzy stracili wszystko i nie mieli dokąd p-p-pójść – wyjaśnił, starając się brzmieć łagodnie; kobieta wyglądała na zmęczoną, zarówno swoim stanem, jak i wydarzeniami, których była świadkiem; może też odpowiedzialnością ciążącą jej na barkach – miała w końcu dwóch synów, dzieci, którym musiała samotnie zapewnić bezpieczeństwo w świecie ogarniętym wojną. – Jest ukryta – powtórzył. – Nikt niep-p-powołany jej nie znajdzie, tyle mogę ci obiecać. O tym, w jaki sp-p-posób ją ukryto – nie mogę, i też nie do końca potrafię powiedzieć. – Magia, z której utkany był portal, pozostawała dla niego tajemnicą; wiedział, że działała – że potrzebny do tego był potężny patronus – ale niewiele poza tym. – Mam nadzieję, że rozumiesz, dlaczego – dodał, spoglądając na Dorothy poważnie.
Wspomnienie o synach sprawiło, że mimowolnie się uśmiechnął, chociaż był to uśmiech raczej smutny; jego też to dręczyło – to, że Amelia miała zaledwie siedem lat, a już straciła matkę; że musiała uciekać, najpierw przed anomaliami, później – przed ludźmi, którzy bez skrupułów zamordowaliby ją za płynącą w jej żyłach krew. Tułali się razem, po domach krewnych, w Oazie – dopiero niedawno odnajdując skrawek bezpieczeństwa w domu ukrytym bezpiecznie w irlandzkich górach. Wciąż – jej dzieciństwo było dalekie od tego, jakie chciał jej zapewnić; jakie miał obowiązek jej zapewnić. – To prawda – powiedział, kiwając głową. – W Oazie nie m-m-musieliby się bać. – Wierzył w to – że wynieśli lekcję z przeszłości, że wioska miała oprzeć się napierającej ze wszystkich stron nawałnicy; nawet jeśli życie w niej nie było proste, to przynajmniej kryła się tam nadzieja. – Tamtejsze dzieciaki założyły d-d-drużynę Quidditcha, uczę je latać. Harry i Johnny latają? – zapytał, poniekąd starając się oderwać myśli Dorothy od ponurej przeszłości.
Słysząc jej kolejne słowa zamilkł, o Elkstone i tym, co się tam rozegrało, wiedział niewiele; tyle, ile Volans napisał mu w liście – i powiedział przed wejściem do domu Aurory. Imiona wymienione przez kobietę nic mu nie mówiły, nie miał pojęcia, czy ktoś z mieszkańców miasteczka jeszcze przeżył – zamiast więc odpowiedzieć, posłał pytające spojrzenie bratu, czekając, aż ten podejmie temat.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Mieszkała z całą trójką od kilku dni. Nie zauważyła do tej pory, by kobieta, czy jej synowie, zachowywali się w jakikolwiek sposób odbiegający od normy. Należy jednak zauważyć, że Aurora w tych ostatnich dniach nie była też sobą — często nieobecna, zamknięta w swoim pokoju lub wymykająca się ukradkiem z domu, by brodząc pośród śniegu wyć z rozpaczy, wiedząc, że w głuszy lasu nikt nie mógł ani jej usłyszeć, ani jej pomóc. Czasem wszak myślała, że lepiej by było, gdyby w tej gęstwinie zamarzła. Jednak nigdy się tak nie stało, a ona sama nie miała na tyle odwagi, by targnąć się bezpośrednio na swoje życie. Była tchórzem i to w dodatku najwyraźniej ślepym, bo jeśli z Dorothy było coś nie tak, to wprowadzając ją do domu, naraziła na niebezpieczeństwo i siebie i swoich rodziców. I to nawet pomimo zabezpieczeń założonych na domostwie.
Być może szukała jedynie pretekstu, żeby odpocząć od bezpośrednich pytań Volansa lub zmartwionego spojrzenia Billy’ego, ale musiała wyjść. A może rzeczywiście było coś niepokojącego w zachowaniu kobiety? Aurora już od dawna pragnęła być matką — widziała siebie w roli tej, wokół gromadzą się małe szkraby i ciągną za maminą spódnicę, żeby móc spałaszować jakieś jej przysmaki. Chciała tulić je do snu, opowiadać historię i to często takie, które sama sobie wymyśliła.
Ale lata mijały i nic nie zapowiadało tego, że cokolwiek się zmieni. Raz, przez krótkie tygodnie zeszłego roku myślała, że być wreszcie weźmie w ramiona małego człowieka, który byłby tylko jej. Czy się bała sposobu, w jaki został poczęty? Oczywiście. Młody chłopak, który miałby być ojcem, nie zasługiwał na takie życie. Marcel w jej sercu miał szczególne miejsce i to wcale nie ze względu na wspólną noc, a na to, jakie wrażenie na niej zrobił. Nigdy nie spotkała wcześniej artysty, więc trudno jej było zapomnieć o pasji, z jakiej opowiadał o lataniu ku gwiazdom. Teraz gdy była pogrążona w depresji, bardziej niż kiedykolwiek potrzebowała takich opowieści. Jednak obecne czasy były śmiertelną pułapką dla marzycieli. Po sprawdzeniu, czy z mamą wszystko w porządku nieco odetchnęła z ulgą. Bała się za każdym razem, że coś mogło jej się stać, a ona by tego nie zauważyła.
Po chwili ruszyła cicho korytarzem, żeby w razie czego nie zbudzić chłopców. Ku jej zaskoczeniu, wbrew słowom Dorothy, nie spali, ani chyba nie wstali ledwie przed chwilą.
Z dłonią wciąż na klamce przez chwilę analizowała sytuację, zanim zdecydowała się wsunąć do środka. Uśmiechnęła się łagodnie.
- Jak się macie? Myślałam, że śpicie. - Nie miała pojęcia o tym, co w tym czasie na dole mówiła ich mama. Wszystkie te cierpienia, jakie musieli przejść, wciąż pozostawały zagadką dla panny Sprout. - W co się bawicie? Co to za trzymanie zasłony? - Może bawili się w chowanego, a kryjąc się przed matką, któryś z nich podtrzymywał jeden z fragmentów materiału, żeby wyglądał bardziej naturalnie? Jednak czy Dorothy miała naprawdę siłę na takie zabawy. W każdym razie Aurora uniosła dłonie i dała znać, że jeśli chcą, to mogą i do niej rzucić szmacianą piłkę.
- Chcecie zejść na dół? Tam są moi przyjaciele i chcieliby was poznać. - Dodała jeszcze, lekko wskazując głową w dół, jakby dając znać, że tamci właśnie tam na nich czekają.
Być może szukała jedynie pretekstu, żeby odpocząć od bezpośrednich pytań Volansa lub zmartwionego spojrzenia Billy’ego, ale musiała wyjść. A może rzeczywiście było coś niepokojącego w zachowaniu kobiety? Aurora już od dawna pragnęła być matką — widziała siebie w roli tej, wokół gromadzą się małe szkraby i ciągną za maminą spódnicę, żeby móc spałaszować jakieś jej przysmaki. Chciała tulić je do snu, opowiadać historię i to często takie, które sama sobie wymyśliła.
Ale lata mijały i nic nie zapowiadało tego, że cokolwiek się zmieni. Raz, przez krótkie tygodnie zeszłego roku myślała, że być wreszcie weźmie w ramiona małego człowieka, który byłby tylko jej. Czy się bała sposobu, w jaki został poczęty? Oczywiście. Młody chłopak, który miałby być ojcem, nie zasługiwał na takie życie. Marcel w jej sercu miał szczególne miejsce i to wcale nie ze względu na wspólną noc, a na to, jakie wrażenie na niej zrobił. Nigdy nie spotkała wcześniej artysty, więc trudno jej było zapomnieć o pasji, z jakiej opowiadał o lataniu ku gwiazdom. Teraz gdy była pogrążona w depresji, bardziej niż kiedykolwiek potrzebowała takich opowieści. Jednak obecne czasy były śmiertelną pułapką dla marzycieli. Po sprawdzeniu, czy z mamą wszystko w porządku nieco odetchnęła z ulgą. Bała się za każdym razem, że coś mogło jej się stać, a ona by tego nie zauważyła.
Po chwili ruszyła cicho korytarzem, żeby w razie czego nie zbudzić chłopców. Ku jej zaskoczeniu, wbrew słowom Dorothy, nie spali, ani chyba nie wstali ledwie przed chwilą.
Z dłonią wciąż na klamce przez chwilę analizowała sytuację, zanim zdecydowała się wsunąć do środka. Uśmiechnęła się łagodnie.
- Jak się macie? Myślałam, że śpicie. - Nie miała pojęcia o tym, co w tym czasie na dole mówiła ich mama. Wszystkie te cierpienia, jakie musieli przejść, wciąż pozostawały zagadką dla panny Sprout. - W co się bawicie? Co to za trzymanie zasłony? - Może bawili się w chowanego, a kryjąc się przed matką, któryś z nich podtrzymywał jeden z fragmentów materiału, żeby wyglądał bardziej naturalnie? Jednak czy Dorothy miała naprawdę siłę na takie zabawy. W każdym razie Aurora uniosła dłonie i dała znać, że jeśli chcą, to mogą i do niej rzucić szmacianą piłkę.
- Chcecie zejść na dół? Tam są moi przyjaciele i chcieliby was poznać. - Dodała jeszcze, lekko wskazując głową w dół, jakby dając znać, że tamci właśnie tam na nich czekają.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Istnienie jakiegokolwiek obozu wymagało zadania jednego pytania. Jak możemy pomóc? Z pewnością każde takie miejsce potrzebowało sporo opieki. A widział, że jego brat jest zainteresowany niesieniem pomocy wszystkim potrzebującym, dlatego był gotów go wesprzeć w powziętych przez niego zamiarach. W żaden sposób nie mogli zignorować zaistniałej sytuacji, z którą teraz się mierzyli. Nie brakowało tu rzeczy, które go niepokoiły. One wszystkie krążyły wokół kobiety, którą udało się im uratować.
W głębi duszy zaczynał nawet rozważać, czy zabranie Dorothy do Oazy jest zasadne. Bezpieczeństwo jej mieszkańców było priorytetem, ale też starał się postawić na miejscu tej kobiety. Byli dla niej obcymi ludźmi, znajdowała się w obcym domu. Nie powinien w ogóle zastanawiać się nad tym, kto powinien znaleźć schronienie w Oazie, a kto nie. Przyłożywszy kciuk do policzka, ułożył pozostałe palce na brodzie. Ściągnął też brwi w wyrazie zamyślenia. To nie była decyzja, którą mógł i powinien podjąć sam. W ogóle nie chciał być zmuszony podejmowania takiej decyzji.
Z trudem oderwał się od swoich ponurych myśli, opuszczając również dłoń na dźwięk głosu Dorothy. Istniał pewien rozdźwięk między tym, co im mówiła i tym mówiło ciało kobiety. Tu przydałaby się Aurora. Uzdrowicielka mogłaby skutecznie rozwiać część jego wątpliwości. Leczyła w końcu tę kobietę i jej synów.
— Wszyscy to mówiliśmy, Billy. Jesteś prawdziwą gwiazdą, ale zostaw coś dla innych — Zwrócił się do brata, z pozoru niefrasobliwie. Swoje słowa okrasił wymuszonym uśmiechem, nie obejmującym jego oczu. Pozostawał spięty. Bardzo go martwiło to, że jego młodszy brat jest poszukiwany listem gończym. Próby żartowania z tego pomagały nieco sobie z tym radzić. To jednak nie powinno mieć miejsca. To nie powinien być William. Jego brat miał za dużo do stracenia. Miał córkę, która straciła matkę. Nie powinna stracić ojca. Dopuszczał do siebie to, że Aurora może znaleźć się na celowniku. To miejsce było dobrze zabezpieczone. Był gotów ją chronić. Tak jak swoją rodzinę.
Gdy kobieta zdecydowała się usiąść, on podniósł się ze swojego miejsca, by przygotować dla niej herbatę. Po chwili postanowił przed nią kubek parującego napoju, bez alkoholu. — Proszę. — Zasiadł na swoim miejscu. Posłał kobiecie badawcze spojrzenie. Temat zabezpieczeń Oazy powrócił szybciej, niż sądził. Nawet, jakby chciał to nie mógłby odpowiedzieć na to pytanie. Na szczęście, nie musiał nic mówić. Billy powiedział wszystko, co trzeba. Także w kwestii perspektyw dla chłopców. Posłał bratu pokrzepiający uśmiech i pełne uznania spojrzenie.
— Dorothy... nikogo poza wami nie znaleźliśmy w Elkstone. Billy, czy te imiona wydają ci się znajome? — Powiedział po dłuższej chwili milczenia i zaczerpnięciu tchu. Nie przekazywał dobrych wiadomości. Nie było to dla niego łatwe. Nie potrafił powiedzieć, czy oni żyją, czy gdzie są. Zakładał najgorsze. Klątwa Stosu musiała zebrać swoje straszne żniwo. W najlepszym razie część z nich uciekła. Chciałby móc powiedzieć coś innego, dać nadzieję tej kobiecie. Spojrzał na brata, który mógł wskazać choć jedną osobę noszącą imię wymienione przez Dorothy. — Nie było jej w tym domu, w którym się ukrywaliście... — Dodał. Gdyby znaleźli kogoś jeszcze to nie zostawiliby takiej osoby w tym strasznym miejscu. Nawet przy ograniczonych możliwościach. Może powinni tam wrócić? Poszukać raz jeszcze?
W głębi duszy zaczynał nawet rozważać, czy zabranie Dorothy do Oazy jest zasadne. Bezpieczeństwo jej mieszkańców było priorytetem, ale też starał się postawić na miejscu tej kobiety. Byli dla niej obcymi ludźmi, znajdowała się w obcym domu. Nie powinien w ogóle zastanawiać się nad tym, kto powinien znaleźć schronienie w Oazie, a kto nie. Przyłożywszy kciuk do policzka, ułożył pozostałe palce na brodzie. Ściągnął też brwi w wyrazie zamyślenia. To nie była decyzja, którą mógł i powinien podjąć sam. W ogóle nie chciał być zmuszony podejmowania takiej decyzji.
Z trudem oderwał się od swoich ponurych myśli, opuszczając również dłoń na dźwięk głosu Dorothy. Istniał pewien rozdźwięk między tym, co im mówiła i tym mówiło ciało kobiety. Tu przydałaby się Aurora. Uzdrowicielka mogłaby skutecznie rozwiać część jego wątpliwości. Leczyła w końcu tę kobietę i jej synów.
— Wszyscy to mówiliśmy, Billy. Jesteś prawdziwą gwiazdą, ale zostaw coś dla innych — Zwrócił się do brata, z pozoru niefrasobliwie. Swoje słowa okrasił wymuszonym uśmiechem, nie obejmującym jego oczu. Pozostawał spięty. Bardzo go martwiło to, że jego młodszy brat jest poszukiwany listem gończym. Próby żartowania z tego pomagały nieco sobie z tym radzić. To jednak nie powinno mieć miejsca. To nie powinien być William. Jego brat miał za dużo do stracenia. Miał córkę, która straciła matkę. Nie powinna stracić ojca. Dopuszczał do siebie to, że Aurora może znaleźć się na celowniku. To miejsce było dobrze zabezpieczone. Był gotów ją chronić. Tak jak swoją rodzinę.
Gdy kobieta zdecydowała się usiąść, on podniósł się ze swojego miejsca, by przygotować dla niej herbatę. Po chwili postanowił przed nią kubek parującego napoju, bez alkoholu. — Proszę. — Zasiadł na swoim miejscu. Posłał kobiecie badawcze spojrzenie. Temat zabezpieczeń Oazy powrócił szybciej, niż sądził. Nawet, jakby chciał to nie mógłby odpowiedzieć na to pytanie. Na szczęście, nie musiał nic mówić. Billy powiedział wszystko, co trzeba. Także w kwestii perspektyw dla chłopców. Posłał bratu pokrzepiający uśmiech i pełne uznania spojrzenie.
— Dorothy... nikogo poza wami nie znaleźliśmy w Elkstone. Billy, czy te imiona wydają ci się znajome? — Powiedział po dłuższej chwili milczenia i zaczerpnięciu tchu. Nie przekazywał dobrych wiadomości. Nie było to dla niego łatwe. Nie potrafił powiedzieć, czy oni żyją, czy gdzie są. Zakładał najgorsze. Klątwa Stosu musiała zebrać swoje straszne żniwo. W najlepszym razie część z nich uciekła. Chciałby móc powiedzieć coś innego, dać nadzieję tej kobiecie. Spojrzał na brata, który mógł wskazać choć jedną osobę noszącą imię wymienione przez Dorothy. — Nie było jej w tym domu, w którym się ukrywaliście... — Dodał. Gdyby znaleźli kogoś jeszcze to nie zostawiliby takiej osoby w tym strasznym miejscu. Nawet przy ograniczonych możliwościach. Może powinni tam wrócić? Poszukać raz jeszcze?
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kobieta ściągnęła brew, wpatrując się w blat stołu. Z każdym wypowiadanym przez Billy'ego słowem na jej twarzy malowało się coraz większe niezrozumienie i coraz silniejszy ślad strachu. Skóra nabierała papierowej bladości, trudno stwierdzić, z czego to wynikało: czy wracała do niej słabość choroby, czy echo wspomnień, a może w Dorothy odżywał lęk niewątpliwie nagromadzony, gdy leżała samotnie, trawiona chorobą, w towarzystwie dwójki synów, którymi nie miał się kto zająć. Zgięła palce dłoni złożonej na blacie stołu, zaciskając wąskie usta. Z uwagą wysłuchała opowieści o Oazie, lecz nie skomentowała jej w żaden sposób, milcząc, aż obaj bracia przestaną mówić: po części wynikało to chyba ze słabości, parę razy rozchylała usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przechyliła nieznacznie głowę, kiedy Billy wspomniał o lataniu, uciekła wzrokiem w bok, tym razem z całą pewnością szukając w sobie szeptów przeszłości.
- Mieli iść na swój pierwszy mecz. Mecz Jastrzębi. Rok temu. Zanim to wszystko... - uwała, wyraźnie uciekając od wspomnień. - Potem... potem musieliśmy uciekać - pokręciła głową, gdy z jej głosu nade wszystko wybrzmiewała matczyna troska; drżący ton głosu nie był w stanie zamaskować wszystkich jej emocji, musiała kochać swoje dzieci. - Wasza wioska jest tak duża? Ile dzieci tam przebywa? Brzmi zupełnie jak Elkstone - westchnęła ponuro, gdy jej twarz okrył cień zmartwienia.
- Dziękuję - Podniosła spojrzenie na Volansa, kiedy wręczył jej herbatę, objęła kubek obiema dłońmi, ostrożnie, ledwie muskając go opuszkami osłabionych palców. Jej oczy otworzyły się szerzej, gdy starszy z braci opowiedział o szczegółach jej odnalezienia, kobieta znieruchomiała na kilka sekund - trudno stwierdzić, czy wcale nie spodziewała się podobnych wieści, czy może podświadomie liczyła na szczęśliwszy ciąg zdarzeń, lecz przykre zaskoczenie wyraźnie odbiło się na jej twarzy.
- Jesteście pewni? Nikogo? Ja... czy możecie mi powiedzieć, jaką mamy dzisiaj datę? Muszę... muszę udać się do Elkstone, natychmiast. Jak daleko jesteśmy? Ja... proszę, jeśli naprawdę chcecie pomóc... muszę natychmiast tam wrócić. To niemożliwe, że nikt... Że nic... Nasz kamień... - Bladość i emocje nawarstwiały się w niej z każdym wypowiedzianym słowem, być może osłabienie i przyjmowanego leki poniekąd za to odpowiadały - ale kobieta zaczynała tracić kontakt z rzeczywistością. Gwałtownie odepchnęła się od stołu razem z krzesłem, którego nogi zaskrzypiały głośno, równie gwałtownie wstała, wspierając się o stół obiema dłońmi, ale zachwiała się, tracąc siły; kubek z herbatą zadrżał, ale nie został rozlany. Wcześniej była bardzo blada, teraz - wydawała się sina.
Aurora wiedziała, że przez ostatnie dni Dorothy była bardzo słaba - nawet gdyby w jej zachowaniu wydało jej się coś niepokojącego, nie miała czasu tego zauważyć. Kobieta wracała do siebie powoli, chorowała długo i ciężko. Jej dzieci z kolei wydawały się otwarte i zaradne, czasem wychwytywała ich szelmowskie uśmiechy i zadziorne spojrzenia, ale chłopcy mieli w sobie urok krnąbrnych i sympatycznych łobuzów, którzy nie zapowiadali kłopotów. Nie przejęli się też obecnością uzdrowicielki, kiedy nawiedziła ich w udostępnionym im pokoju - wydawało się, że swoim ciepłem i wrażliwością Aurora zdołała zdobyć zaufanie chłopców. Polubili ją, było to widać: w uśmiechach, drobnych gestach, a czasem w słowach.
- Spanie jest dla nudziarzy! - zawołał młodszy, łapiąc piłkę rzuconą mu przez brata. - Gramy w piłkę, zagrasz z nami? Łap, raz, dwa, trzy... - zaczął, wyliczankę dokończył drugi z braci:
- Jak się potkniesz, będą łzy! - Piłka poleciała do rąk Aurory. - Nie umiesz trzymać zasłony? - Zdziwił się chłopiec. - Każdy dorosły to potrafi. Robisz puf! Różdżką i wszyscy mogą spać spokojnie. Ja jeszcze nie mam różdżki, a ty? - zapytał, wlepiając spojrzenie jasnych i dziecięco okrągłych oczu w kobietę.
Chłopcy pokręcili głową na propozycję zejścia na dół:
- Mama mówiła, że mamy tutaj zostać - zaprzeczył starszy.
Aurora, jeśli chcesz złapać piłeczkę, rzuć na zwinność: ST złapania piłki wynosi 20, do rzutu dodajesz podwojoną statystykę zwinności; możesz wykonać rzut w szafce zniknięć przed napisaniem posta.
- Mieli iść na swój pierwszy mecz. Mecz Jastrzębi. Rok temu. Zanim to wszystko... - uwała, wyraźnie uciekając od wspomnień. - Potem... potem musieliśmy uciekać - pokręciła głową, gdy z jej głosu nade wszystko wybrzmiewała matczyna troska; drżący ton głosu nie był w stanie zamaskować wszystkich jej emocji, musiała kochać swoje dzieci. - Wasza wioska jest tak duża? Ile dzieci tam przebywa? Brzmi zupełnie jak Elkstone - westchnęła ponuro, gdy jej twarz okrył cień zmartwienia.
- Dziękuję - Podniosła spojrzenie na Volansa, kiedy wręczył jej herbatę, objęła kubek obiema dłońmi, ostrożnie, ledwie muskając go opuszkami osłabionych palców. Jej oczy otworzyły się szerzej, gdy starszy z braci opowiedział o szczegółach jej odnalezienia, kobieta znieruchomiała na kilka sekund - trudno stwierdzić, czy wcale nie spodziewała się podobnych wieści, czy może podświadomie liczyła na szczęśliwszy ciąg zdarzeń, lecz przykre zaskoczenie wyraźnie odbiło się na jej twarzy.
- Jesteście pewni? Nikogo? Ja... czy możecie mi powiedzieć, jaką mamy dzisiaj datę? Muszę... muszę udać się do Elkstone, natychmiast. Jak daleko jesteśmy? Ja... proszę, jeśli naprawdę chcecie pomóc... muszę natychmiast tam wrócić. To niemożliwe, że nikt... Że nic... Nasz kamień... - Bladość i emocje nawarstwiały się w niej z każdym wypowiedzianym słowem, być może osłabienie i przyjmowanego leki poniekąd za to odpowiadały - ale kobieta zaczynała tracić kontakt z rzeczywistością. Gwałtownie odepchnęła się od stołu razem z krzesłem, którego nogi zaskrzypiały głośno, równie gwałtownie wstała, wspierając się o stół obiema dłońmi, ale zachwiała się, tracąc siły; kubek z herbatą zadrżał, ale nie został rozlany. Wcześniej była bardzo blada, teraz - wydawała się sina.
Aurora wiedziała, że przez ostatnie dni Dorothy była bardzo słaba - nawet gdyby w jej zachowaniu wydało jej się coś niepokojącego, nie miała czasu tego zauważyć. Kobieta wracała do siebie powoli, chorowała długo i ciężko. Jej dzieci z kolei wydawały się otwarte i zaradne, czasem wychwytywała ich szelmowskie uśmiechy i zadziorne spojrzenia, ale chłopcy mieli w sobie urok krnąbrnych i sympatycznych łobuzów, którzy nie zapowiadali kłopotów. Nie przejęli się też obecnością uzdrowicielki, kiedy nawiedziła ich w udostępnionym im pokoju - wydawało się, że swoim ciepłem i wrażliwością Aurora zdołała zdobyć zaufanie chłopców. Polubili ją, było to widać: w uśmiechach, drobnych gestach, a czasem w słowach.
- Spanie jest dla nudziarzy! - zawołał młodszy, łapiąc piłkę rzuconą mu przez brata. - Gramy w piłkę, zagrasz z nami? Łap, raz, dwa, trzy... - zaczął, wyliczankę dokończył drugi z braci:
- Jak się potkniesz, będą łzy! - Piłka poleciała do rąk Aurory. - Nie umiesz trzymać zasłony? - Zdziwił się chłopiec. - Każdy dorosły to potrafi. Robisz puf! Różdżką i wszyscy mogą spać spokojnie. Ja jeszcze nie mam różdżki, a ty? - zapytał, wlepiając spojrzenie jasnych i dziecięco okrągłych oczu w kobietę.
Chłopcy pokręcili głową na propozycję zejścia na dół:
- Mama mówiła, że mamy tutaj zostać - zaprzeczył starszy.
Aurora, jeśli chcesz złapać piłeczkę, rzuć na zwinność: ST złapania piłki wynosi 20, do rzutu dodajesz podwojoną statystykę zwinności; możesz wykonać rzut w szafce zniknięć przed napisaniem posta.
Obserwował kobietę z rosnącym niepokojem, wraz z każdą upływającą minutą wydawała mu się coraz słabsza; zaczynał wątpić, czy dobrym pomysłem było przetransportowanie jej do Oazy od razu – żeby dotrzeć do portalu, musieli użyć świstoklika, a później spory kawałek przejść pieszo, tymczasem Dorothy sprawiała wrażenie, jakby sama rozmowa wyczerpywała jej siły. W wiosce miała ich potrzebować – panujące tam warunki były surowe, a chociaż mieszkańcy opiekowali się sobą nawzajem, pomagając sobie w codziennych pracach, to sąsiedzkie wsparcie nie mogło równać się stałej, uzdrowicielskiej opiece, jaką do tej pory zapewniała jej obecność Aurory. Przygryzł wewnętrzną stronę policzka, marszcząc brew i mnąc w myślach to spostrzeżenie; na razie nie proponując jeszcze zmiany planów, ale pozostając wyczulonym na każdy sygnał płynący z zachowania kobiety. – Nasza rodzina też m-m-musiała uciekać – powiedział cicho, posyłając Dorothy pokrzepiający uśmiech. Wspomnienie Jastrzębi sprawiło, że coś nieprzyjemnie ukłuło go za mostkiem, nie podjął jednak tematu drużyny; to, co stało się z jej członkami – z Roderickiem – wciąż smakowało goryczą, rozpalało gniew, któremu nie chciał poddawać się teraz – w rozmowie z wystraszoną i pogrążoną we własnym cierpieniu czarownicą był niepotrzebny. – Moja córka – Amelia – ma siedem lat. Wiem, że to m-m-musiało być dla ciebie trudne. – Tułanie się w towarzystwie dwójki dzieci, próby wyjaśnienia im, dlaczego muszą zostawić dom i całe poprzednie życie; desperackie starania o zapewnienie im przynajmniej częściowo normalnego dzieciństwa – w świecie, który dawno temu całkowicie oderwał się od normalności. – Zrobimy wszystko, żeby wam p-p-pomóc – powtórzył. – W Oazie mieszka p-p-prawie tysiąc osób, w większości kobiety i dzieci – odpowiedział; nie zdążyli jeszcze zrobić spisu mieszkańców, nie wiedział więc, ilu dokładnie mieściła Oaza – choć pamiętał ich twarze, imiona; wiedział, czyj dach uparcie przeciekał, i u kogo był w stanie wywołać uśmiech, przynosząc w prezencie paczkę landrynek.
Słowa Volansa potwierdziły jego obawy, zacisnął wargi przenosząc wzrok na brata – i pokręcił przecząco głową; wymienione przez Dorothy imiona nic mu nie mówiły, był niemal pewien, że nikt taki nie pojawił się w ostatnim czasie w Oazie. Przykro mi zatańczyło gdzieś na końcu jego języka, ale ostatecznie się powstrzymał; nawet w jego głowie zabrzmiało to pusto, bezsilnie – choć naprawdę współczuł kobiecie. – Dwudziesty siódmy st-t-tycznia – odparł, opierając łokcie na stole i pochylając się nieco bardziej. Trudno było mu nie zauważyć rosnącego zdenerwowania czarownicy; rzucił krótkie spojrzenie starszemu bratu, mając wrażenie, że być może powiedzieli jej za dużo. – Dorothy, myślę, że to nie – jest dobry pomysł, chciał powiedzieć, powstrzymał go jednak gwałtowny ruch, odepchnięcie się od stołu, zgrzyt drewnianych nóg krzesła o posadzkę; podniósł się odruchowo, widział, jak się chwiała, a sine cienie pod oczami sprawiły, że zaczął wyglądać szybkiego powrotu Aurory. Obszedł stół w dwóch szybkich krokach, wyciągając ramiona, żeby zdążyć na czas podeprzeć Dorothy, jeśli straciłaby równowagę; dotknął dłońmi jej łokci, delikatnie, ostrożnie – nie chciał jej wystraszyć ani jeszcze bardziej wzburzyć. – Jesteś osłabiona, D-d-dorothy, usiądź, proszę – powtórzył, pomagając jej opaść z powrotem na krzesło, jeśli tylko zdecydowała się mu na to pozwolić. Starał się mówić łagodnie, spokojnie; w kontraście do targających nią emocji zachowując opanowanie. – Nie możesz w tym st-t-tanie wyprawić się do Elkstone, ale jeśli jest tam coś – coś, co może p-p-pomóc, wrócimy tam. – Volans twierdził, że miasteczko było zniszczone, obłożone klątwami; wątpił więc, by cokolwiek się tam uchowało, nie chciał jednak sprzeczać się z czarownicą – musieli jej wysłuchać. Przynajmniej tyle mogli dla niej zrobić. – O jakim k-k-kamieniu mówiłaś? – podjął, przyglądając się uważnie jej twarzy. Czy mogło chodzić o jakiś talizman, pamiątkę? Czy może kobieta mówiła zupełnie od rzeczy, oderwana od rzeczywistości przez szpony dręczącej ją choroby?
Słowa Volansa potwierdziły jego obawy, zacisnął wargi przenosząc wzrok na brata – i pokręcił przecząco głową; wymienione przez Dorothy imiona nic mu nie mówiły, był niemal pewien, że nikt taki nie pojawił się w ostatnim czasie w Oazie. Przykro mi zatańczyło gdzieś na końcu jego języka, ale ostatecznie się powstrzymał; nawet w jego głowie zabrzmiało to pusto, bezsilnie – choć naprawdę współczuł kobiecie. – Dwudziesty siódmy st-t-tycznia – odparł, opierając łokcie na stole i pochylając się nieco bardziej. Trudno było mu nie zauważyć rosnącego zdenerwowania czarownicy; rzucił krótkie spojrzenie starszemu bratu, mając wrażenie, że być może powiedzieli jej za dużo. – Dorothy, myślę, że to nie – jest dobry pomysł, chciał powiedzieć, powstrzymał go jednak gwałtowny ruch, odepchnięcie się od stołu, zgrzyt drewnianych nóg krzesła o posadzkę; podniósł się odruchowo, widział, jak się chwiała, a sine cienie pod oczami sprawiły, że zaczął wyglądać szybkiego powrotu Aurory. Obszedł stół w dwóch szybkich krokach, wyciągając ramiona, żeby zdążyć na czas podeprzeć Dorothy, jeśli straciłaby równowagę; dotknął dłońmi jej łokci, delikatnie, ostrożnie – nie chciał jej wystraszyć ani jeszcze bardziej wzburzyć. – Jesteś osłabiona, D-d-dorothy, usiądź, proszę – powtórzył, pomagając jej opaść z powrotem na krzesło, jeśli tylko zdecydowała się mu na to pozwolić. Starał się mówić łagodnie, spokojnie; w kontraście do targających nią emocji zachowując opanowanie. – Nie możesz w tym st-t-tanie wyprawić się do Elkstone, ale jeśli jest tam coś – coś, co może p-p-pomóc, wrócimy tam. – Volans twierdził, że miasteczko było zniszczone, obłożone klątwami; wątpił więc, by cokolwiek się tam uchowało, nie chciał jednak sprzeczać się z czarownicą – musieli jej wysłuchać. Przynajmniej tyle mogli dla niej zrobić. – O jakim k-k-kamieniu mówiłaś? – podjął, przyglądając się uważnie jej twarzy. Czy mogło chodzić o jakiś talizman, pamiątkę? Czy może kobieta mówiła zupełnie od rzeczy, oderwana od rzeczywistości przez szpony dręczącej ją choroby?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Bardzo chciałaby móc cieszyć się obecnością gości w swoim domu, zupełnie jak wtedy, gdy mogła spędzić z nimi nieco czasu przed atakiem. Później odcięła się zupełnie. Ale jeszcze nie nadeszła pora refleksji nad tym, że być może poświęca im zbyt mało uwagi. Wciąż tkwiła w zawieszeniu, które, póki co kazało jej dopełnić podstawowych obowiązków, zanim mogła pogrążyć się w swoim smutku. Była w pewnym sensie odpowiedzialna teraz za wszystko, chociaż jej ojciec pomagał jej jak mógł. Od kiedy przepadł Castor i opieka nad matką stała się jedynie jej obowiązkiem, a należy przecież doliczyć gotowanie dla całego towarzystwa — Aurora delikatnie rzecz ujmując była cały czas zmęczona. A spać się bała. Próbowała żyć normalnie, udawać, że nic złego się stało, ale z dnia na dzień słabła. W jakimś więc sensie cieszyła się, że ma u siebie Dorothy z synami, bo jej myśli przynajmniej w jakimś stopniu pozostawały zajęte. Ale mimo wszystko wiele rzeczy jej umykało. Leczyła skutecznie, starała się pomóc, ale brak było jej siły i pomysłu na to, żeby być może zorganizować chłopcom jakieś zajęcie poza Wrzosowiskiem. Tutaj przynajmniej byli bezpieczni, a od czasu do czasu mogli pomóc panu Sprout w obowiązkach, czy też wybrać się na spacer po ogrodzie z potężnym Cu.
Nie dało się jednak ukryć, że Aurora miała w sobie ogromne pokłady miłości, które chciała gdzieś przelać, nawet jeśli w tym momencie wydawały się dość uśpione. Polubiła chłopców i chyba naprawdę przy nich bardzo starała się nie dopuścić nawet do najmniejszego załamania.
- Jak tylko mi powiecie, o co gramy, to mogę spróbować. Nie wiem, czy umiem rzucać dobrze jak wy. - Powiedziała i ku swojemu zaskoczeniu złapała rzuconą piłkę. Nigdy nie była dobra w gry zespołowe i musiała przyznać, że sądziła, że chłopcy ograją ją w pierwszej rundzie. No i najważniejsze. O jakiej zasłonie mówili chłopcy? - Bo ja to lubię spać, wiec za długo też z wami nie pogram. - Dodała jeszcze, nie wiedząc, czy jest jakimkolwiek autorytetem dla chłopców, ale w zasadzie w ich wieku też miała mnóstwo energii i spanie za dnia wydawało się najgorszą karą. - Zasłona z różdżki? Bo tak, swoją różdżkę mam i jestem ciekawa, czy też bym umiała taką zasłonę utrzymać. - Spojrzała raz na jednego, raz na drugiego, obracając w dłoni złapaną piłkę. - Czy to jakieś zaklęcia obronne? - Dopytała, nim zwróciła się jeszcze w kwestii wyjścia z pokoju. - Jesteście bardzo grzeczni, że tak słuchacie mamy. A mówiła może, dlaczego nie możecie wychodzić? Bo jeśli chodzi o nas, to zupełnie nam nie przeszkadzacie. - Wolała zapewnić chłopców, że nie było z ich strony żadnych przeciwwskazań, żeby buszowali po domu. Może Dorothy martwiła się, że sprawią im więcej kłopotów?
Uniosła piłkę wyżej. - Mam odrzucić i coś powiedzieć? Są jakieś zasady do kogo mam rzucić? - Zaraz powinna wracać do kuchni. Z chłopcami najwyraźniej wszystko było w porządku. Za to może ich mama będzie potrzebować jakiegoś eliksiru przeciwbólowego i snu. Jak na ironię, dokładnie tego samego potrzebowała sama Aurora również. Tylko nie potrafiła tego dostrzec.
Udany rzut na przechwycenie piłeczki
Nie dało się jednak ukryć, że Aurora miała w sobie ogromne pokłady miłości, które chciała gdzieś przelać, nawet jeśli w tym momencie wydawały się dość uśpione. Polubiła chłopców i chyba naprawdę przy nich bardzo starała się nie dopuścić nawet do najmniejszego załamania.
- Jak tylko mi powiecie, o co gramy, to mogę spróbować. Nie wiem, czy umiem rzucać dobrze jak wy. - Powiedziała i ku swojemu zaskoczeniu złapała rzuconą piłkę. Nigdy nie była dobra w gry zespołowe i musiała przyznać, że sądziła, że chłopcy ograją ją w pierwszej rundzie. No i najważniejsze. O jakiej zasłonie mówili chłopcy? - Bo ja to lubię spać, wiec za długo też z wami nie pogram. - Dodała jeszcze, nie wiedząc, czy jest jakimkolwiek autorytetem dla chłopców, ale w zasadzie w ich wieku też miała mnóstwo energii i spanie za dnia wydawało się najgorszą karą. - Zasłona z różdżki? Bo tak, swoją różdżkę mam i jestem ciekawa, czy też bym umiała taką zasłonę utrzymać. - Spojrzała raz na jednego, raz na drugiego, obracając w dłoni złapaną piłkę. - Czy to jakieś zaklęcia obronne? - Dopytała, nim zwróciła się jeszcze w kwestii wyjścia z pokoju. - Jesteście bardzo grzeczni, że tak słuchacie mamy. A mówiła może, dlaczego nie możecie wychodzić? Bo jeśli chodzi o nas, to zupełnie nam nie przeszkadzacie. - Wolała zapewnić chłopców, że nie było z ich strony żadnych przeciwwskazań, żeby buszowali po domu. Może Dorothy martwiła się, że sprawią im więcej kłopotów?
Uniosła piłkę wyżej. - Mam odrzucić i coś powiedzieć? Są jakieś zasady do kogo mam rzucić? - Zaraz powinna wracać do kuchni. Z chłopcami najwyraźniej wszystko było w porządku. Za to może ich mama będzie potrzebować jakiegoś eliksiru przeciwbólowego i snu. Jak na ironię, dokładnie tego samego potrzebowała sama Aurora również. Tylko nie potrafiła tego dostrzec.
Udany rzut na przechwycenie piłeczki
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Ogród
Szybka odpowiedź