Ogród
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cave Inimicum,
Mała Twierdza,
Zawierucha,
Nierusz,
Ogród
Ogrody milczące jak zimowe rzeki,
Martwe, ciche, białe zimy krajobrazy
W spokoju dni krótkich jak sople zastygłe
Pełne miękkich, lekkich, śnieżnobiałych gładzi
Kołysane wiatrem śnieżną swoją szatę
Kiedy już nadmiarem ciążą białe puchy
Pyłem srebrnobiałym z gałęzi zrzucają
Ogrody zimowe ,zimowe poduchy
Na atłasie śniegu gwiazdy haftowane
Zlotem połyskują z słońca wykradzione
Ogrody zimowe w te cuda ubrane
W ciszy dni zimowych trwają zamyślone
Martwe, ciche, białe zimy krajobrazy
W spokoju dni krótkich jak sople zastygłe
Pełne miękkich, lekkich, śnieżnobiałych gładzi
Kołysane wiatrem śnieżną swoją szatę
Kiedy już nadmiarem ciążą białe puchy
Pyłem srebrnobiałym z gałęzi zrzucają
Ogrody zimowe ,zimowe poduchy
Na atłasie śniegu gwiazdy haftowane
Zlotem połyskują z słońca wykradzione
Ogrody zimowe w te cuda ubrane
W ciszy dni zimowych trwają zamyślone
Mała Twierdza,
Zawierucha,
Nierusz,
Ostatnio zmieniony przez Aurora Sprout dnia 19.04.22 22:37, w całości zmieniany 3 razy
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podejrzewał, że i tym razem nie będzie łatwo. Nie sądził, że aż tak. Wykonywanie zadań podobnych do działań podjętych przez nich w przeklętej wiosce wydawało mu się łatwiejsze, niż opanowanie tego chaosu, który nieświadomie Dorothy wprowadzała w ten plan. Nie chodziło już o to, że nie była w formie, by dotrzeć do Oazy. Zdawał sobie sprawę z tego, że ta trójka nie może tutaj zostać na kolejny miesiąc albo kolejne miesiące. Wrzosowisko nie było lecznicą. Wiedział, że w Dolinie znajdowało się takie miejsce i może zasadne będzie przekazanie kobiety oraz jej synów w opiekuńcze ręce pracowników tej placówki oraz odebranie ich stamtąd, gdy już w pełni odzyskają siły. Dotyczyło to głównie Dorothy, której stan fizyczny i psychiczny był daleki od pożądanego i odpowiedniego do podjęcia wyprawy do Oazy. Nie musiał być uzdrowicielem, by wyciągnąć takie wnioski. Słuchał i obserwował. Nie mógł podjąć tej decyzji samodzielnie. Billy i Aurora mieli sporo do powiedzenia.
— To już przeszłość, Billy — Zapewnił swojego brata, spoglądając na niego z podobnym uśmiechem. Chciał myśleć, że to już należało do przeszłości. W chwili obecnej jego bliscy byli względnie bezpieczni. O to zadbał jego młodszy brat. On natomiast mieszkał w Derbyshire, będącym z każdym kolejnym dniem coraz bardziej niczym beczka prochu, do której w każdej chwili ich przeciwnicy mogli przyłożyć różdżkę i podpalić lont. Po masakrze w Staffordshire to kwestia czasu. Zagarnięcie tego hrabstwa przez ich przeciwników najbardziej dotknęło prostych ludzi, niebędących czarodziejami. Ci byli zdani tylko na siebie, na łaskę zwolenników chorych ideologii oraz rodu czarodziejów tytułujących się władcami tych ziem. Tych ostatnich pod tym kątem postrzegał niezwykle surowo.
Jako zagorzałego fana rozgrywek Quidditcha obostrzenia nałożone na czarodziejów uważał za niezwykle rażące. Pochwalał sankcje nałożone na Wielką Brytanię przez Międzynarodową Konfederację Czarodziejskiego Komitetu Quidditcha oraz zdecydowaną postawę rumuńskiego Ministerstwo Magii. Również i w jego przypadku czarę goryczy przelała sprawa Jastrzębi z Falmouth. To nie tylko miało związek z jego bratem, ale również z aresztowaniem pozostałych zawodników i egzekucją pałkarza. Nadejście czas, gdy jego brat wróci do gry. O ile będzie chciał.
Westchnął ciężko, otrzymując ze strony brata milczące zaprzeczenie. Musiał spróbować dowiedzieć się, czy to mogło mieć miejsce. Oaza była szansą dla ludzi w potrzebie. W przypadku tych ludzi, o których wypytywała Dorothy, zakładał już najgorsze. Istniała niewielka szansa, że zwyczajnie odeszli. Nie należało oczekiwać zbyt wiele. Skrzyżował ramiona na torsie, siedząc tym razem ze zmarszczonymi brwiami. Powiedzieli za dużo, czy nie, nie ma co tego roztrząsać. Nie powinni jej okłamywać. Nie spodziewał się tak gwałtownej reakcji ze strony kobiety. On również poderwał się z krzesła, omal go nie przewracając krzesła. Tłumaczenia i wszystkie inne działania przynosiły odwrotny efekt od zamierzonego. Aurory przy nich nie było. Nie mogli pozwolić na to, by ta chora kobieta wyruszyła z nimi do Elkstone, jeśli okaże się to konieczne. — Nie znaleźliśmy przy niej żadnego kamienia — Stwierdził poważnie. Nie wspomniał, że tak naprawdę go nie szukali. Mieli ludzi do uratowania.
— To już przeszłość, Billy — Zapewnił swojego brata, spoglądając na niego z podobnym uśmiechem. Chciał myśleć, że to już należało do przeszłości. W chwili obecnej jego bliscy byli względnie bezpieczni. O to zadbał jego młodszy brat. On natomiast mieszkał w Derbyshire, będącym z każdym kolejnym dniem coraz bardziej niczym beczka prochu, do której w każdej chwili ich przeciwnicy mogli przyłożyć różdżkę i podpalić lont. Po masakrze w Staffordshire to kwestia czasu. Zagarnięcie tego hrabstwa przez ich przeciwników najbardziej dotknęło prostych ludzi, niebędących czarodziejami. Ci byli zdani tylko na siebie, na łaskę zwolenników chorych ideologii oraz rodu czarodziejów tytułujących się władcami tych ziem. Tych ostatnich pod tym kątem postrzegał niezwykle surowo.
Jako zagorzałego fana rozgrywek Quidditcha obostrzenia nałożone na czarodziejów uważał za niezwykle rażące. Pochwalał sankcje nałożone na Wielką Brytanię przez Międzynarodową Konfederację Czarodziejskiego Komitetu Quidditcha oraz zdecydowaną postawę rumuńskiego Ministerstwo Magii. Również i w jego przypadku czarę goryczy przelała sprawa Jastrzębi z Falmouth. To nie tylko miało związek z jego bratem, ale również z aresztowaniem pozostałych zawodników i egzekucją pałkarza. Nadejście czas, gdy jego brat wróci do gry. O ile będzie chciał.
Westchnął ciężko, otrzymując ze strony brata milczące zaprzeczenie. Musiał spróbować dowiedzieć się, czy to mogło mieć miejsce. Oaza była szansą dla ludzi w potrzebie. W przypadku tych ludzi, o których wypytywała Dorothy, zakładał już najgorsze. Istniała niewielka szansa, że zwyczajnie odeszli. Nie należało oczekiwać zbyt wiele. Skrzyżował ramiona na torsie, siedząc tym razem ze zmarszczonymi brwiami. Powiedzieli za dużo, czy nie, nie ma co tego roztrząsać. Nie powinni jej okłamywać. Nie spodziewał się tak gwałtownej reakcji ze strony kobiety. On również poderwał się z krzesła, omal go nie przewracając krzesła. Tłumaczenia i wszystkie inne działania przynosiły odwrotny efekt od zamierzonego. Aurory przy nich nie było. Nie mogli pozwolić na to, by ta chora kobieta wyruszyła z nimi do Elkstone, jeśli okaże się to konieczne. — Nie znaleźliśmy przy niej żadnego kamienia — Stwierdził poważnie. Nie wspomniał, że tak naprawdę go nie szukali. Mieli ludzi do uratowania.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
William poczuł na sobie zmartwiony wzrok Dorothy, w jej źrenicach błysnęło coś na kształt współczucia; czy kierowała nią empatia, czy wdzięczność, czy jeszcze inna emocja, której po sobie nie okazała, trudno było teraz stwierdzić. Jej twarz była zmęczona chorobą, ale rysy na jej skórze zdradzały coś więcej, życiowe doświadczenie, niełatwe życie. Trudno było jednoznacznie stwierdzić, co czuła, gdy w rozmowie pojawiło się imię Amelii, wydawała się zagubiona: jakby ogrom tragedii spadł na nią nagle, uzmysławiając dopiero teraz, w jak trudnej sytuacji znajdowali się oni wszyscy. W jak trudną sytuację - zabrnął świat. William mógł poczuć, że zaczyna ich wiązać pewne zrozumienie. Podobne przejścia budowały most, nawet jeśli Dorothy wyraźnie nie zamierzała na nim stawać. Czy kierował nią strach, czy inne uczucia, mogła nie wiedzieć nawet ona sama. Przeniosła spojrzenie na Volansa, kiedy pocieszył brata, lecz nie powiedziała ni słowa.
Jej oczy otworzyły się szerzej na wiadomość o ilości istot zamieszkujących Oazę, a szczere zaskoczenie przyćmiło towarzyszące jej przed momentem emocje. Bezpieczne ulokowanie takiej liczby osób w obecnej sytuacji musiało wydawać się cudem - niedostępnym dla większości zagubionych w kraju. Mogliście mieć wrażenie, że w tych źrenicach błysnęło coś głębszego, cień podziwu - niknącego jednak bardzo szybko, gdy usłyszała dzisiejszą datę. Jeśli wydawało się, że nie mogła być już bledsza niż była, to właśnie dokonane zostało niemożliwe; blada cera przybrała podkreślonych cieniem barw poszarzałego papieru, dłoń zadrżała wyraźniej, a spierzchnięte jasne wargi rozchyliły się bezwiednie. Chciała odejść od stołu, wykonała gwałtowny krok, lecz zabrakło jej sił - osunęła się w tył i gdyby nie szybka interwencja młodszego z braci, pewnie by upadła. Wsparła się na jego wyciągniętych dłoniach, nie z wyboru. I tak samo nie z wyboru - powróciła na krzesło, kręcąc przecząco głową. Usłyszała obietnicę pomocy, przeniosła wzrok z jednego Moore'a na drugiego, z tak wyraźnym, że niemal aż namacalnym zawahaniem, w końcu zacisnęła palce na materiale koszuli Williama, na jego przedramieniu, trzymając się jej kurczowo. Zarówno William, jak i Volans, mogli odnieść wrażenie, że zaczyna przemawiać przez nią desperacja.
- Proszę - wtrąciła w słowo Williamowi, kiedy zapewnił, że mogą wrócić do wioski. - Proszę, ja... ważne... kruszy się... miesza się... mikstury... mojego syna. - Jej wzrok stawał się coraz bardziej mętny, coraz trudniej przychodziły jej skupienie i koncentracja. Nagły wysiłek, kołaczące nerwy, kosztowały najwyraźniej organizm zbyt wiele. Słabła. - Duży dom... Czerwony dach, wykusz z ... okrągłym oknem... w piwnicy... - mamrotała, pojedyncze słowa były mało zrozumiałe, ale potrafiliście je wychwycić. Volans pamiętał dom, który odpowiadał temu krótkiemu, ale w zasadzie bardzo charakterystycznemu opisowi jak na warunki tamtej wioski: nieco odstająca gabarytami od pozostałych domów posiadłość była przeklęta. Wasz towarzysz ściągnął klątwę tamtego dnia, a jego autorytet i doświadczenie nie pozostawiały wątpliwości odnośnie skuteczności podjętych przez niego działań. - Srebrna... błyszcząca... skała - wymamrotała, podpierając głowę dłonią wspartą łokciem o blat stołu, przenosząc zrozpaczony wzrok na Volansa. Usłyszała jego słowa. - Srebrna... nie ma... czasu - powtórzyła błagalnie, unosząc ku niemu jasne tęczówki zmęczonych oczu. Utrzymanie powiek w górze przysparzało jej dużo wysiłku, opadały.
Aurora w tym czasie pozostała na piętrze z dziećmi, które najwyraźniej dobrze czuły się w jej towarzystwie. W przeszłości ceniły sobie zajęcia, które dla nich przygotowywała, nie wahały się przed pomocą gospodarzowi i rzeczywiście bardzo dobrze dogadywały się z psem.
- Wszystkiego da się nauczyć - odpowiedział starszy z braci, Harry, z przekonaniem, być może rad, że wreszcie to on mógł w czymś poprawić Aurorę - zwykle robiła to ona. - Musisz obserwować właściwy moment. I nie bać się piłki - zdradził, jakby mówił o wiedzy co najmniej tajemnej. - O, nie, na pewno nie lubisz spać - zaprotestował, niemal natychmiast. - Jesteś na to za... za... - Twarz chłopca spąsowiała rumieńcem, kiedy urwał zdanie w pół słowa, choć niewątpliwie doskonale pamiętał słowa, które ślina nasunęła mu na język. Potwierdził to niemal natychmiast głośny śmiech młodszego, którego starszy w zamian spiorunował surowym spojrzeniem.
- Pokaż! - zawołał młodszy z zapałem, kiedy wspomniała o różdżce. - Zaklęcie? - zastanowił się intensywnie, w zamyśleniu drapiąc się po podbródku.
- Oczywiście, że zaklęcie - pośpieszył mu z pomocą brat, jako starszy był bardziej doświadczony. - Każdą magię robi zaklęcie, ośle!
Kiedy zapytała o opinię mamy, chłopcy spojrzeli po sobie, po czym oboje, solidarnie, pokręcili głową.
- Zapytaj mamy - mruknął Johnny, ale kiedy tylko się odezwał, Harry próbował go uciszyć mało dyskretnym: ćśśśś.
- Rzucasz, do kogo chcesz - odpowiedział starszy z braci. - Ale musisz przy tym dokończyć wyliczankę - dodał, obaj chłopcy wlepili w nią wyczekujące spojrzenia.
Jej oczy otworzyły się szerzej na wiadomość o ilości istot zamieszkujących Oazę, a szczere zaskoczenie przyćmiło towarzyszące jej przed momentem emocje. Bezpieczne ulokowanie takiej liczby osób w obecnej sytuacji musiało wydawać się cudem - niedostępnym dla większości zagubionych w kraju. Mogliście mieć wrażenie, że w tych źrenicach błysnęło coś głębszego, cień podziwu - niknącego jednak bardzo szybko, gdy usłyszała dzisiejszą datę. Jeśli wydawało się, że nie mogła być już bledsza niż była, to właśnie dokonane zostało niemożliwe; blada cera przybrała podkreślonych cieniem barw poszarzałego papieru, dłoń zadrżała wyraźniej, a spierzchnięte jasne wargi rozchyliły się bezwiednie. Chciała odejść od stołu, wykonała gwałtowny krok, lecz zabrakło jej sił - osunęła się w tył i gdyby nie szybka interwencja młodszego z braci, pewnie by upadła. Wsparła się na jego wyciągniętych dłoniach, nie z wyboru. I tak samo nie z wyboru - powróciła na krzesło, kręcąc przecząco głową. Usłyszała obietnicę pomocy, przeniosła wzrok z jednego Moore'a na drugiego, z tak wyraźnym, że niemal aż namacalnym zawahaniem, w końcu zacisnęła palce na materiale koszuli Williama, na jego przedramieniu, trzymając się jej kurczowo. Zarówno William, jak i Volans, mogli odnieść wrażenie, że zaczyna przemawiać przez nią desperacja.
- Proszę - wtrąciła w słowo Williamowi, kiedy zapewnił, że mogą wrócić do wioski. - Proszę, ja... ważne... kruszy się... miesza się... mikstury... mojego syna. - Jej wzrok stawał się coraz bardziej mętny, coraz trudniej przychodziły jej skupienie i koncentracja. Nagły wysiłek, kołaczące nerwy, kosztowały najwyraźniej organizm zbyt wiele. Słabła. - Duży dom... Czerwony dach, wykusz z ... okrągłym oknem... w piwnicy... - mamrotała, pojedyncze słowa były mało zrozumiałe, ale potrafiliście je wychwycić. Volans pamiętał dom, który odpowiadał temu krótkiemu, ale w zasadzie bardzo charakterystycznemu opisowi jak na warunki tamtej wioski: nieco odstająca gabarytami od pozostałych domów posiadłość była przeklęta. Wasz towarzysz ściągnął klątwę tamtego dnia, a jego autorytet i doświadczenie nie pozostawiały wątpliwości odnośnie skuteczności podjętych przez niego działań. - Srebrna... błyszcząca... skała - wymamrotała, podpierając głowę dłonią wspartą łokciem o blat stołu, przenosząc zrozpaczony wzrok na Volansa. Usłyszała jego słowa. - Srebrna... nie ma... czasu - powtórzyła błagalnie, unosząc ku niemu jasne tęczówki zmęczonych oczu. Utrzymanie powiek w górze przysparzało jej dużo wysiłku, opadały.
Aurora w tym czasie pozostała na piętrze z dziećmi, które najwyraźniej dobrze czuły się w jej towarzystwie. W przeszłości ceniły sobie zajęcia, które dla nich przygotowywała, nie wahały się przed pomocą gospodarzowi i rzeczywiście bardzo dobrze dogadywały się z psem.
- Wszystkiego da się nauczyć - odpowiedział starszy z braci, Harry, z przekonaniem, być może rad, że wreszcie to on mógł w czymś poprawić Aurorę - zwykle robiła to ona. - Musisz obserwować właściwy moment. I nie bać się piłki - zdradził, jakby mówił o wiedzy co najmniej tajemnej. - O, nie, na pewno nie lubisz spać - zaprotestował, niemal natychmiast. - Jesteś na to za... za... - Twarz chłopca spąsowiała rumieńcem, kiedy urwał zdanie w pół słowa, choć niewątpliwie doskonale pamiętał słowa, które ślina nasunęła mu na język. Potwierdził to niemal natychmiast głośny śmiech młodszego, którego starszy w zamian spiorunował surowym spojrzeniem.
- Pokaż! - zawołał młodszy z zapałem, kiedy wspomniała o różdżce. - Zaklęcie? - zastanowił się intensywnie, w zamyśleniu drapiąc się po podbródku.
- Oczywiście, że zaklęcie - pośpieszył mu z pomocą brat, jako starszy był bardziej doświadczony. - Każdą magię robi zaklęcie, ośle!
Kiedy zapytała o opinię mamy, chłopcy spojrzeli po sobie, po czym oboje, solidarnie, pokręcili głową.
- Zapytaj mamy - mruknął Johnny, ale kiedy tylko się odezwał, Harry próbował go uciszyć mało dyskretnym: ćśśśś.
- Rzucasz, do kogo chcesz - odpowiedział starszy z braci. - Ale musisz przy tym dokończyć wyliczankę - dodał, obaj chłopcy wlepili w nią wyczekujące spojrzenia.
Skinął lekko głową w reakcji na słowa starszego brata. Nie zgadzał się z nimi – ani dla niego, ani dla Amelii wojna nie należała do przeszłości, stworzenie bezpiecznego schronienia w Irlandii nie zmieniało faktu, że tego schronienia potrzebowali; że cena wyznaczona za jego schwytanie zmuszała ich do ukrywania się, oraz że ryzykował za każdym razem, kiedy wyruszał w jedną z tras, kładąc na szali życie swoje i swoich bliskich – ale nie miało to teraz znaczenia. Wspominając o ucieczce nie szukał pocieszenia, nie o niego tu chodziło; starał się jedynie zbudować wątłą nić porozumienia z wyraźnie zdenerwowaną kobietą, pokazując jej, że wcale nie byli od siebie tak bardzo różni – i że nie była już z tym wszystkim sama. Miał wrażenie, że mu się to udało, że w jej spojrzeniu dostrzegł coś w rodzaju zrozumienia – choć do zaufania mu nadal z pewnością było jej daleko.
Przytrzymał ją ostrożnie, gdy się zachwiała, pozwalając jej na oparcie ciężaru ciała o jego ramiona, niespiesznie eskortując ją z powrotem w stronę krzesła. Nie odsunął się, gdy zacisnęła dłoń na jego przedramieniu, przykucając jedynie obok, żeby było jej wygodniej – i żeby mówiąc do niego, nie musiała zadzierać głowy w górę. Zatrzymał spojrzenie na jej twarzy, zaalarmowane i zaniepokojone, starając się wysnuć sens z tego, co mówiła – coraz bardziej chaotycznie i nieskładnie, wyrzucając z siebie urywki poszarpanych na krawędziach zdań. – Spokojnie, Dorothy. P-p-pomożemy wam – zapewnił raz jeszcze, mając wrażenie, że jej uwaga gdzieś umykała; że myśli ciągnęły ją w zupełnie inne miejsce – oddalając od kuchni, Wrzosowiska, Doliny Godryka; od nich. Nie miał pewności, na czym dokładnie zatrzymywało się jej mętne spojrzenie, ale podejrzewał, że nie była to ściana naprzeciwko; musiała uciekać we wspomnienia, a może we własne lęki – dotyczące tego, co dopiero mogło się stać. – Mikstury? T-t-twój syn jest chory? – podjął, marszcząc brwi. Srebro, kamień? Starał się połączyć te rzeczy w całość, wypełnić pozostawione przez Dorothy luki, ale miał wrażenie, że łapał się nieistniejących skrawków informacji. Nie znał się na magicznej medycynie, a jego alchemiczne wyczyny lepiej było zbyć milczeniem, nie miał więc bladego pojęcia, z jaką przypadłością mogło być związane srebro; z rozmów toczących się nad długim stołem w ratuszu mgliście pamiętał, że odstraszało wilkołaki, ale czy to mogło mieć jakieś znaczenie? Czy to dlatego kobietę przeraziło wspomnienie o dacie, obawiała się pełni? Nie, coś musiało mu umknąć, brakowało mu wiedzy. – Znasz to m-m-miejsce? – zapytał, spoglądając na Volansa; opis domu nic mu nie mówił, ale jego brat tam był – mógł zapamiętać te detale. – Srebrna skała. Duży d-d-dom z czerwonym dachem, wykusz z okrągłym oknem. Znajdziemy je – powtórzył, starając się na pewien sposób zapewnić Dorothy, że jej słuchał – i że wiadomość, którą mimo wyczerpania starała się im przekazać, do niego dotarła. – D-d-dlaczego nie ma czasu? – zapytał jeszcze; widział jej zmęczenie, słyszał coraz szybciej cichnące słowa, ale czuł, że za odpowiedzią mogła kryć się kluczowa informacja. Czy spodziewała się, że ktoś inny będzie chciał odnaleźć kamień? Czy może ponaglała ich tajemnicza choroba? Nie mieli czasu – ale jak bardzo go nie mieli? Czy musieli wyruszyć natychmiast, czy mogli poświęcić kilka chwil na ułożenie planu działania? – Czy m-m-mógłbyś zawołać Aurorę? – odezwał się, odwracając się w stronę Volansa. Palce zaciśnięte na jego koszuli powstrzymywały go przed wstaniem, poza tym – nie chciał zostawiać słaniającej się na krześle kobiety; Aurora mogła jej pomóc, z pewnością wiedziała, jak.
Przytrzymał ją ostrożnie, gdy się zachwiała, pozwalając jej na oparcie ciężaru ciała o jego ramiona, niespiesznie eskortując ją z powrotem w stronę krzesła. Nie odsunął się, gdy zacisnęła dłoń na jego przedramieniu, przykucając jedynie obok, żeby było jej wygodniej – i żeby mówiąc do niego, nie musiała zadzierać głowy w górę. Zatrzymał spojrzenie na jej twarzy, zaalarmowane i zaniepokojone, starając się wysnuć sens z tego, co mówiła – coraz bardziej chaotycznie i nieskładnie, wyrzucając z siebie urywki poszarpanych na krawędziach zdań. – Spokojnie, Dorothy. P-p-pomożemy wam – zapewnił raz jeszcze, mając wrażenie, że jej uwaga gdzieś umykała; że myśli ciągnęły ją w zupełnie inne miejsce – oddalając od kuchni, Wrzosowiska, Doliny Godryka; od nich. Nie miał pewności, na czym dokładnie zatrzymywało się jej mętne spojrzenie, ale podejrzewał, że nie była to ściana naprzeciwko; musiała uciekać we wspomnienia, a może we własne lęki – dotyczące tego, co dopiero mogło się stać. – Mikstury? T-t-twój syn jest chory? – podjął, marszcząc brwi. Srebro, kamień? Starał się połączyć te rzeczy w całość, wypełnić pozostawione przez Dorothy luki, ale miał wrażenie, że łapał się nieistniejących skrawków informacji. Nie znał się na magicznej medycynie, a jego alchemiczne wyczyny lepiej było zbyć milczeniem, nie miał więc bladego pojęcia, z jaką przypadłością mogło być związane srebro; z rozmów toczących się nad długim stołem w ratuszu mgliście pamiętał, że odstraszało wilkołaki, ale czy to mogło mieć jakieś znaczenie? Czy to dlatego kobietę przeraziło wspomnienie o dacie, obawiała się pełni? Nie, coś musiało mu umknąć, brakowało mu wiedzy. – Znasz to m-m-miejsce? – zapytał, spoglądając na Volansa; opis domu nic mu nie mówił, ale jego brat tam był – mógł zapamiętać te detale. – Srebrna skała. Duży d-d-dom z czerwonym dachem, wykusz z okrągłym oknem. Znajdziemy je – powtórzył, starając się na pewien sposób zapewnić Dorothy, że jej słuchał – i że wiadomość, którą mimo wyczerpania starała się im przekazać, do niego dotarła. – D-d-dlaczego nie ma czasu? – zapytał jeszcze; widział jej zmęczenie, słyszał coraz szybciej cichnące słowa, ale czuł, że za odpowiedzią mogła kryć się kluczowa informacja. Czy spodziewała się, że ktoś inny będzie chciał odnaleźć kamień? Czy może ponaglała ich tajemnicza choroba? Nie mieli czasu – ale jak bardzo go nie mieli? Czy musieli wyruszyć natychmiast, czy mogli poświęcić kilka chwil na ułożenie planu działania? – Czy m-m-mógłbyś zawołać Aurorę? – odezwał się, odwracając się w stronę Volansa. Palce zaciśnięte na jego koszuli powstrzymywały go przed wstaniem, poza tym – nie chciał zostawiać słaniającej się na krześle kobiety; Aurora mogła jej pomóc, z pewnością wiedziała, jak.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Skoro zobowiązali się pomóc tej trójce, to będą musieli wywiązać się ze wszystkich złożonych obietnic. Niemniej do Elkstone nie chciał wracać po raz kolejny. Ostatnim razem za dużo czasu spędził w tej przeklętej wiosce. Do takich miejsc niechętnie się powracało, ale to była zaledwie wymówka. Niemniej zaskoczyły go słowa kobiety, na podstawie których można było wywnioskować, że jeden z synów kobiety jest chory. Zdecydowanie potrzebowali Aurory. Była uzdrowicielką. Potrafiła trafnie diagnozować wszelkie choroby. W przeciwieństwie do niej mogli jedynie wysnuwać teorie. On również dogłębnie zastanawiał się nad tą kwestią. O odstraszających właściwościach srebra w stosunku do wilkołaków wiedział doskonale, choć to było działanie doraźne. Jeśli dzieciak faktycznie jest wilkołakiem, nie tylko nie mógł tu zostać na czas pełni. Też to znacząco skomplikowało umieszczenie ich w Oazie. Nie powinien wybiegać tak daleko myślami naprzód, zakładać najgorszego. Zwłaszcza, że nie mieli pełnego obrazu sytuacji.
Wspomnienie tego domu wyłoniło się z odmętów jego wspomnień. Początkowo mgliste, odległe, następnie wraz z upływającymi sekundami coraz wyraźniejszy aż w końcu zupełnie materialny. Jednocześnie było to wspomnienie niechciane, wręcz niepożądane. Wywołujące nieprzyjemny dreszcz na karku, którego dotknął nerwowo dłonią. Gdy padło to pytanie z ust Billly'ego, spojrzał w bok. Ściągnął wargi w wąską linię. Najchętniej przemilczałby tę kwestię.
— Znam i wolałbym nie zbliżać się do tego domu. Nie mówiąc już o samej wiosce. Z tego domu... zdejmowaliśmy klątwę — Żachnął się, szukając u brata zrozumienia. Nawet, jak wiedział, że ta wyprawa jest nieunikniona. Nie był przesądny. Nie był też tchórzem. Jednak to było złe miejsce. A w złych miejscach spotykają ludzi złe rzeczy. Poprzednim razem mieli szczęście. Ciężko powiedzieć jak byłoby teraz. Za pierwszym razem towarzyszyło mu trzech czarodziejów. Teraz byliby tylko oni. Bo Dorothy nie była w stanie im towarzyszyć. A Aurora będzie musiała zostać z kobietą i jej dziećmi w tym domu.
Billy zadał kolejne istotne pytanie. Nie był jednak pewien, czy chce poznać na nie odpowiedź. Choć i to było nieuniknione. Musieli dowiedzieć się jak najwięcej, nawet jak najwyraźniej klamka już zapadła. Nie zamierzał się wycofywać. Billy nie mógł iść tam samemu. Co dwie różdżki to nie jedna. Nie porzuci tych ludzi w potrzebie. Doprowadzi tę sprawę do końca. — Tak — Skierował się w głąb domu, wchodząc na piętro. Zastał tam Aurorę z chłopcami. Zasłyszane słowa i widok Aurory rozmawiającej z chłopcami wywołał u niego lekki uśmiech. Potrafiła radzić sobie z dziećmi.
— Auroro, jesteś nam potrzebna — Zwrócił się do gospodyni. — Chłopcy, pobawicie się przez chwilę sami? — Dodał. Uznał za stosowne, że nie powinni słyszeć rozmowy odbywanej przez dorosłych.
Wspomnienie tego domu wyłoniło się z odmętów jego wspomnień. Początkowo mgliste, odległe, następnie wraz z upływającymi sekundami coraz wyraźniejszy aż w końcu zupełnie materialny. Jednocześnie było to wspomnienie niechciane, wręcz niepożądane. Wywołujące nieprzyjemny dreszcz na karku, którego dotknął nerwowo dłonią. Gdy padło to pytanie z ust Billly'ego, spojrzał w bok. Ściągnął wargi w wąską linię. Najchętniej przemilczałby tę kwestię.
— Znam i wolałbym nie zbliżać się do tego domu. Nie mówiąc już o samej wiosce. Z tego domu... zdejmowaliśmy klątwę — Żachnął się, szukając u brata zrozumienia. Nawet, jak wiedział, że ta wyprawa jest nieunikniona. Nie był przesądny. Nie był też tchórzem. Jednak to było złe miejsce. A w złych miejscach spotykają ludzi złe rzeczy. Poprzednim razem mieli szczęście. Ciężko powiedzieć jak byłoby teraz. Za pierwszym razem towarzyszyło mu trzech czarodziejów. Teraz byliby tylko oni. Bo Dorothy nie była w stanie im towarzyszyć. A Aurora będzie musiała zostać z kobietą i jej dziećmi w tym domu.
Billy zadał kolejne istotne pytanie. Nie był jednak pewien, czy chce poznać na nie odpowiedź. Choć i to było nieuniknione. Musieli dowiedzieć się jak najwięcej, nawet jak najwyraźniej klamka już zapadła. Nie zamierzał się wycofywać. Billy nie mógł iść tam samemu. Co dwie różdżki to nie jedna. Nie porzuci tych ludzi w potrzebie. Doprowadzi tę sprawę do końca. — Tak — Skierował się w głąb domu, wchodząc na piętro. Zastał tam Aurorę z chłopcami. Zasłyszane słowa i widok Aurory rozmawiającej z chłopcami wywołał u niego lekki uśmiech. Potrafiła radzić sobie z dziećmi.
— Auroro, jesteś nam potrzebna — Zwrócił się do gospodyni. — Chłopcy, pobawicie się przez chwilę sami? — Dodał. Uznał za stosowne, że nie powinni słyszeć rozmowy odbywanej przez dorosłych.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Aurora przyjmowała nauki o grę w piłkę z pełną powagę i w skupieniu. Ani myślała naigrywać się z chłopców, zupełnie świadoma tego, że być może ma przed sobą jakąś przyszłe gwiazdy Quidditcha. Sama miała dość beztroskie dzieciństwo, chociaż być może było takie ze względu na to, że Aurora już od najmłodszych lat widziała się w roli tak pasującej do dziewczynek — chciała być lekarką, mamą i żoną. Co prawda wtedy rolę dziecka musiał odgrywać pluszowy miś, a za zupę robiła papka z błota, ale z pewnością pomagało jej to rozwijać się w miarę poprawnie.
Dlatego też na uwagi o ich małej grze, pokiwała głową, na znak, że przyjmuje to do wiadomości.
- Postaram się nie bać piłki. - Powiedziała im, próbując wykrzesać z siebie nieco więcej ciepła. Dla nich gotowa była się postarać. Dlatego też, żeby sprawić im drobną przyjemność, z kieszeni wyciągnęła różdżkę i mruknęła:
- Ignis fatuus. - Powiedziała i wielokolorowa kulka wystrzeliła z jej różdżki w kierunku młodszego z chłopców, rozjaśniając na moment jego oczy. Po chwili różdżka przeskoczyła w kierunku starszego, niemal muskając jego nos, zanim zmieniła kolor na podobny jego pąsowym policzkom.
To nie było wielkie zaklęcie, ale Aurora po sobie samej wiedziała, że uwielbiała wręcz je, gdy była młodsza. Zawsze dawało jej poczucie, że ogląda jakieś dalekie niebo, o których czytała w tych wszystkich książkach dla młodych czarodziei. - A wy wiecie już, do jakiego domu chcecie być przydzieleni, gdy pójdziecie do Hogwartu? - Postanowiła nie naciskać na nich, skoro wyraźnie mieli zabronione mówić. Sama była dość zmęczona, więc potrzebowała chwili na zastanowienie się, jak przekonać ich, by jednak wyjawili nieco więcej sekretów, jeśli chodzi, o jakie zaklęcie dokładnie chodzi. I poruszyła kulą ponownie, dokładnie w momencie, gdy otworzyły się drzwi do gościnnej sypialni i stanął w progu Volans.
Odpowiedziała mu słabym uśmiechem, a potem spojrzała na chłopców, jakby się upewnić, że dadzą sobie radę, gdy jej nie będzie. Gdy pokiwali zgodnie głowami, Aurora spojrzała na starszego z chłopców, rzuciła mu piłkę i powiedziała.
- Raz, dwa, trzy. Harry i Johnny są bardzo bystrzy - uśmiechnęła się i do nich, żeby zaraz zniknąć ze starszym z Moorów w korytarzu.
- Czemu jestem wam potrzebna? Co się dzieje? - Dopytała i cieszyła się, że korytarz skrył nieco jej wygląd. Musiała dowiedzieć się od Volansa możliwie najwięcej na temat tego, o czym rozmawiano w kuchni.
A gdy tam doszli, zobaczyła wyraźnie osłabioną Dorothy, która trzymała się kurczowo Billy’ego.
- Dorothy... - Powiedziała i przyspieszyła kroku. Niepewność, jaką okazała względem kobiety, gdy ta przyszła do kuchni, ukuła ją samą w sumienie, ale teraz została zostawiona gdzieś z tyłu. Była gościem w jej domu, jej pacjentką. Musiała coś zrobić, by jej pomóc.
Kolejne tego dnia machnięcie różdżką, które przywołało fiolkę eliksiru z jej szafki.
- Podam ci teraz eliksir uspokajający, dobrze? - Spytała cicho, gładząc naznaczoną chorobą, dłoń kobiety. - Zaraz poczujesz się lepiej. - A potem wrócisz do łóżka, by dalej odpoczywać. - Pomyślała, wiedząc jednocześnie, że raczej na pewno nie będą w stanie wyruszyć dziś do Oazy.
rzut na zabawę
Dlatego też na uwagi o ich małej grze, pokiwała głową, na znak, że przyjmuje to do wiadomości.
- Postaram się nie bać piłki. - Powiedziała im, próbując wykrzesać z siebie nieco więcej ciepła. Dla nich gotowa była się postarać. Dlatego też, żeby sprawić im drobną przyjemność, z kieszeni wyciągnęła różdżkę i mruknęła:
- Ignis fatuus. - Powiedziała i wielokolorowa kulka wystrzeliła z jej różdżki w kierunku młodszego z chłopców, rozjaśniając na moment jego oczy. Po chwili różdżka przeskoczyła w kierunku starszego, niemal muskając jego nos, zanim zmieniła kolor na podobny jego pąsowym policzkom.
To nie było wielkie zaklęcie, ale Aurora po sobie samej wiedziała, że uwielbiała wręcz je, gdy była młodsza. Zawsze dawało jej poczucie, że ogląda jakieś dalekie niebo, o których czytała w tych wszystkich książkach dla młodych czarodziei. - A wy wiecie już, do jakiego domu chcecie być przydzieleni, gdy pójdziecie do Hogwartu? - Postanowiła nie naciskać na nich, skoro wyraźnie mieli zabronione mówić. Sama była dość zmęczona, więc potrzebowała chwili na zastanowienie się, jak przekonać ich, by jednak wyjawili nieco więcej sekretów, jeśli chodzi, o jakie zaklęcie dokładnie chodzi. I poruszyła kulą ponownie, dokładnie w momencie, gdy otworzyły się drzwi do gościnnej sypialni i stanął w progu Volans.
Odpowiedziała mu słabym uśmiechem, a potem spojrzała na chłopców, jakby się upewnić, że dadzą sobie radę, gdy jej nie będzie. Gdy pokiwali zgodnie głowami, Aurora spojrzała na starszego z chłopców, rzuciła mu piłkę i powiedziała.
- Raz, dwa, trzy. Harry i Johnny są bardzo bystrzy - uśmiechnęła się i do nich, żeby zaraz zniknąć ze starszym z Moorów w korytarzu.
- Czemu jestem wam potrzebna? Co się dzieje? - Dopytała i cieszyła się, że korytarz skrył nieco jej wygląd. Musiała dowiedzieć się od Volansa możliwie najwięcej na temat tego, o czym rozmawiano w kuchni.
A gdy tam doszli, zobaczyła wyraźnie osłabioną Dorothy, która trzymała się kurczowo Billy’ego.
- Dorothy... - Powiedziała i przyspieszyła kroku. Niepewność, jaką okazała względem kobiety, gdy ta przyszła do kuchni, ukuła ją samą w sumienie, ale teraz została zostawiona gdzieś z tyłu. Była gościem w jej domu, jej pacjentką. Musiała coś zrobić, by jej pomóc.
Kolejne tego dnia machnięcie różdżką, które przywołało fiolkę eliksiru z jej szafki.
- Podam ci teraz eliksir uspokajający, dobrze? - Spytała cicho, gładząc naznaczoną chorobą, dłoń kobiety. - Zaraz poczujesz się lepiej. - A potem wrócisz do łóżka, by dalej odpoczywać. - Pomyślała, wiedząc jednocześnie, że raczej na pewno nie będą w stanie wyruszyć dziś do Oazy.
rzut na zabawę
Ostatnio zmieniony przez Aurora Sprout dnia 24.01.22 23:24, w całości zmieniany 1 raz
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
William uklęknął przy kobiecie, pozwalając jej na większą swobodę w trakcie rozmowy. Na twarzy Dorothy uformowała się wdzięczność, zrozumienie, swojego rodzaju ulga, wreszcie nadzieja, doskonale zdawaliście sobie sprawę z tego, że poza wami: nie miała już nikogo. W Elkstone była sama, z wcześniejszych słów jej synów nie wynikało, by mieli bliską rodzinę, wymienione przez nią wcześniej nazwiska były obce i nic wam nie mówiły. Sama była też zdecydowanie za słaba, by wyruszyć do opuszczonej wioski o własnych siłach. Złożona wam prośba o pomoc była jedynym, co mogła zrobić. Bez słowa, zbyt blada, pokiwała głową na pytanie o chorobę syna. Uciekła jednak spojrzeniem tak, jak gdyby nie chciała o tym wcale mówić. Pokiwała tylko głową, gdy powtórzył przekazane informacje, zgadzając się z ich sensem. Uścisk jej palców lżał, aż w końcu dłoń całkiem osunęła się z materiału, Dorothy słabła.
- Proszę - szepnęła rozpaczliwie. Traciła siły. Zbierała się w sobie, żeby odpowiedzieć na kolejne zadane jej pytanie, gdy przeniosła wzrok na Volansa; otworzyła oczy szerzej, z przerażeniem, mieszaniną lęku i niedowierzenia. - Wy... co... - Pokręciła głową, ale jej ruchy wydawały się coraz mniej świadome, traciła przytomność. W moment pobladła jak papier, Billy mógł niemal poczuć jej nerwy: drżenie dłoni, zbyt szybko bijące serce. Bracia nie byli ze sobą zgodni, kiedy Billy obiecywał pomoc, Volans wyrażał opór; to, co widział, musiało budzić w nim obawy - wioska w istocie nie wyglądała przyjemnie, a natężenie mrocznych mocy mogło zwiastować jedynie kłopoty, które utrudnią zadanie. Kobieta potrzebowała jednak teraz przede wszystkim nadziei - wydawała się zrozpaczona, nietrudno było zauważyć na krótko szerzej otwarte oczy, gdy starszy z braci wspomniał o klątwie, lęk odbił się w źrenicach mocniej. - Błagam - szepnęła, odwracając spojrzenie na Billy'ego. - Błagam - powtórzyła, już ledwie słyszalnie, przerażenie odbiło się głębszym cieniem na jej twarzy, silna emocja wyczerpała resztki jej sił. Nie była w stanie dłużej toczyć tej rozmowy, opadała z sił.
Kula światła przywołana przez Aurorę rozświetliła i rozweseliła twarze chłopców. Na pytanie Aurory starszy z braci nie wahał się z odpowiedzią ni chwili:
- Gryffindor - jak mama! - zawołał, powracając ku niej spojrzeniem, jego młodszy brat przyglądał się temu z zainteresowaniem. Wpatrzony w rodzeństwo najpewniej nie miał jeszcze własnych sprecyzowanych celów - i pragnął podążyć naturalnym śladem rodziny. Zgodnie kiwnęli głowa, kiedy w drzwiach pojawił się Volans i poprosił dzieci, żeby zajęły się sobą. Chłopcy wyglądali na przywykłych do podobnych próśb; Aurora zwróciła im piłkę, bez wyliczanki, na którą czekali, a chłopcy wrócili do przerwanej wcześniej zabawy, kiedy dorośli czarodzieje przeszli na korytarz - i udali się z powrotem do Dorothy.
William został w tym czasie sam z kobietą - był świadkiem, jak stopniowo traciła siły; nagły stres, nerwy, emocje, to wszystko zdawało się ją całkiem wyczerpywać. Mógł dostrzec w jej oczach rozpacz, jakiś dziwny sprzeciw występujący przeciwko zastanemu porządkowi świata. Odkąd zapytała o nazwiska, o Elkstone, przypominała ducha ostatkami sił trzymającego się rzeczywistości, otwarte pytania to było dla niej zbyt wiele - słowa Volansa nie pomogły jej odnaleźć siły, bliskość Williama, który potraktował ją ze zrozumieniem i ciepłem, prawdopodobnie pomagały jej zachować strzępy świadomości.
- Im szybciej... tym większa... szansa... - mamrotała pod nosem, tak cicho, że musiał wstrzymać oddech, by w pełni usłyszeć jej słowa. Wkrótce jednak na schodach pojawili się Volans i Aurora, uzdrowicielka mogła otoczyć Dorothy opieką. Wiedziała, że podany jej eliksir pomoże, lecz mimo to czarownica potrzebowała przede wszystkim długiego i głębokiego snu. To, co się z nią działo, łatwo i szybko zidentyfikowała jako osłabienie po przebytej chorobie, na które złożyło się słabsze ciało, niewyspanie i stres wywołany niewątpliwie tą rozmową. Kobieta usypiała w ramionach Williama, mógł łatwo przenieść ją w odpowiednie, wskazane przez uzdrowicielkę miejsce. Aurora nie musiała się długo zastanawiać - nie wykluczała całkiem podróży Dorothy do Oazy, o ile tylko ktoś będzie w stanie ją tam przewieźć i o ile na miejscu pozostanie pod opieką kogoś o choćby podstawowych umiejętnościach medycznych.
Możecie kontynuować wątek, już bez udziału mistrza gry. Jeżeli chcecie spełnić prośbę kobiety i udać się do Elkstone, wyślijcie mi linka do rozpoczętego wątku, w którym będą już obecne wszystkie postaci. W wątku mogą się stawić najwyżej trzy postaci. Nie muszą być tożsame z postaciami w niniejszym wątku, jednak obecność ewentualnej dodatkowej postaci musi mieć fabularne uzasadnienie. Datę wyprawy możecie ustalić samodzielnie, przy czym musi być to ostatni prowadzony wątek. Wyprawę należy traktować jako wątek z zagrożeniem postaci i nie należy prowadzić gier z późniejszą datą. Możecie również dowolnie zmienić datę aktualnego wątku.
Przed wyruszeniem w drogę upewnijcie się, że macie zaktualizowaną żywotność oraz poprawnie rozpisany (i uzupełniony) ekwipunek we wsiąkiewkach.
- Proszę - szepnęła rozpaczliwie. Traciła siły. Zbierała się w sobie, żeby odpowiedzieć na kolejne zadane jej pytanie, gdy przeniosła wzrok na Volansa; otworzyła oczy szerzej, z przerażeniem, mieszaniną lęku i niedowierzenia. - Wy... co... - Pokręciła głową, ale jej ruchy wydawały się coraz mniej świadome, traciła przytomność. W moment pobladła jak papier, Billy mógł niemal poczuć jej nerwy: drżenie dłoni, zbyt szybko bijące serce. Bracia nie byli ze sobą zgodni, kiedy Billy obiecywał pomoc, Volans wyrażał opór; to, co widział, musiało budzić w nim obawy - wioska w istocie nie wyglądała przyjemnie, a natężenie mrocznych mocy mogło zwiastować jedynie kłopoty, które utrudnią zadanie. Kobieta potrzebowała jednak teraz przede wszystkim nadziei - wydawała się zrozpaczona, nietrudno było zauważyć na krótko szerzej otwarte oczy, gdy starszy z braci wspomniał o klątwie, lęk odbił się w źrenicach mocniej. - Błagam - szepnęła, odwracając spojrzenie na Billy'ego. - Błagam - powtórzyła, już ledwie słyszalnie, przerażenie odbiło się głębszym cieniem na jej twarzy, silna emocja wyczerpała resztki jej sił. Nie była w stanie dłużej toczyć tej rozmowy, opadała z sił.
Kula światła przywołana przez Aurorę rozświetliła i rozweseliła twarze chłopców. Na pytanie Aurory starszy z braci nie wahał się z odpowiedzią ni chwili:
- Gryffindor - jak mama! - zawołał, powracając ku niej spojrzeniem, jego młodszy brat przyglądał się temu z zainteresowaniem. Wpatrzony w rodzeństwo najpewniej nie miał jeszcze własnych sprecyzowanych celów - i pragnął podążyć naturalnym śladem rodziny. Zgodnie kiwnęli głowa, kiedy w drzwiach pojawił się Volans i poprosił dzieci, żeby zajęły się sobą. Chłopcy wyglądali na przywykłych do podobnych próśb; Aurora zwróciła im piłkę, bez wyliczanki, na którą czekali, a chłopcy wrócili do przerwanej wcześniej zabawy, kiedy dorośli czarodzieje przeszli na korytarz - i udali się z powrotem do Dorothy.
William został w tym czasie sam z kobietą - był świadkiem, jak stopniowo traciła siły; nagły stres, nerwy, emocje, to wszystko zdawało się ją całkiem wyczerpywać. Mógł dostrzec w jej oczach rozpacz, jakiś dziwny sprzeciw występujący przeciwko zastanemu porządkowi świata. Odkąd zapytała o nazwiska, o Elkstone, przypominała ducha ostatkami sił trzymającego się rzeczywistości, otwarte pytania to było dla niej zbyt wiele - słowa Volansa nie pomogły jej odnaleźć siły, bliskość Williama, który potraktował ją ze zrozumieniem i ciepłem, prawdopodobnie pomagały jej zachować strzępy świadomości.
- Im szybciej... tym większa... szansa... - mamrotała pod nosem, tak cicho, że musiał wstrzymać oddech, by w pełni usłyszeć jej słowa. Wkrótce jednak na schodach pojawili się Volans i Aurora, uzdrowicielka mogła otoczyć Dorothy opieką. Wiedziała, że podany jej eliksir pomoże, lecz mimo to czarownica potrzebowała przede wszystkim długiego i głębokiego snu. To, co się z nią działo, łatwo i szybko zidentyfikowała jako osłabienie po przebytej chorobie, na które złożyło się słabsze ciało, niewyspanie i stres wywołany niewątpliwie tą rozmową. Kobieta usypiała w ramionach Williama, mógł łatwo przenieść ją w odpowiednie, wskazane przez uzdrowicielkę miejsce. Aurora nie musiała się długo zastanawiać - nie wykluczała całkiem podróży Dorothy do Oazy, o ile tylko ktoś będzie w stanie ją tam przewieźć i o ile na miejscu pozostanie pod opieką kogoś o choćby podstawowych umiejętnościach medycznych.
Przed wyruszeniem w drogę upewnijcie się, że macie zaktualizowaną żywotność oraz poprawnie rozpisany (i uzupełniony) ekwipunek we wsiąkiewkach.
Przeczuwał, że nie powie mu już wiele więcej. Wymykała się, zarówno metaforycznie jak i dosłownie, zbyt szczupłe palce wypuściły materiał koszuli, dłoń opadła w dół – podobnie jak opadać zaczęły blade powieki, raz po raz przysłaniające uciekające w dal spojrzenie. Rozpaczliwe proszę, choć wyszeptane, równie dobrze mogłoby być krzykiem – dotarło do niego bez trudu, wdzierając się do środka i sprawiając, że nie mógł zareagować inaczej, jak tylko kiwnąć głową; poważnie, stanowczo, milczącym gestem potwierdzając wcześniej złożoną obietnicę. Nie wiedział, czy słowa kobiety miały sens – czy udając się do położonej na wrogich terenach wioski nie narażali się na niebezpieczeństwo na darmo, czy naprawdę było tam coś, co mogło pomóc chłopcu; czy już teraz nie było za późno – ale z jakiegoś powodu jej wierzył. W odbijającym się w jej oczach przestrachu, we wspomnieniach wyzierających z cieni przeszłości, nawet w nerwowym drżeniu palców, było coś znajomego; coś, co nieodłącznie kojarzyło mu się z długimi, ciemnymi tygodniami po powrocie z Azkabanu.
Przysunął się bliżej, dostrzegając, że Dorothy chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zamiast jej szeptu dotarł do niego głos Volansa; podniósł na brata przepełniony niedowierzaniem wzrok – dlaczego mówił to przy czarownicy – wyraźnie przejętej, zdenerwowanej, słabej, chwiejącej się na cienkiej granicy, wyznaczonej przez nawarstwiające się emocje, z którymi widocznie nie była w stanie sobie poradzić? – Sp-p-pokojnie, Dorothy – powiedział cicho, wracając spojrzeniem do kobiety, dłoń kładąc uspokajająco na jej ramieniu – ale i dlatego, żeby podtrzymać ją, jeśli osunęłaby się w bok. – P-p-pójdziemy tam, pomożemy twojemu synowi – masz m-m-moje słowo – dodał, nie do końca pewien, czy jego głos jeszcze do niej docierał, wydawała się tracić kontakt z rzeczywistością; nie odsunął się jednak, zostając przy niej, gdy Volans zniknął na schodach, na każde jej ciche błaganie odpowiadając zapewnieniem. Ostatnie sylaby, ledwie słyszalne, nie pozostawiły wątpliwości co do tego, że musieli się spieszyć, mimo że wciąż nie wiedział, dlaczego; im szybciej, tym większa szansa – na co? Na uzdrowienie chłopca, na odnalezienie kamienia? Powstrzymał cisnące się na usta pytanie, widząc, że Dorothy nie miała już sił, żeby mu odpowiedzieć; nie chciał dodatkowo jej męczyć, wydawała się wyczerpana.
Odwrócił się, słysząc echo podwójnych kroków na schodach. – Zasłabła – powiedział cicho, zupełnie jakby się obawiał, że podniesienie głosu mogłoby zaszkodzić znajdującej się tuż obok kobiecie. Odnalazł spojrzeniem Aurorę, była uzdrowicielką; z pewnością była w stanie jej pomóc. – Sp-p-prawdzisz, czy wszystko z nią w porządku? – upewnił się. Podniósł się z klęczek, otaczając jednak Dorothy ramieniem; zaczekał, aż zadziała podany jej eliksir, a gdy jej ciało stało się zupełnie bezwładne, wiotkie – podniósł ją z krzesła, drugie ramię wsuwając pod ugięte w kolanach nogi, wzrokiem prosząc Aurorę, by wskazała mu, gdzie mógłby ją położyć. Dopiero gdy ułożył ją ostrożnie na łóżku, upewniając się, że miała opiekę, wrócił do Volansa, żeby odciągnąć go na bok. – Volly, wiem, że ten p-p-pomysł ci się nie spodoba, ale musimy tam lecieć. Natychmiast – odezwał się, spoglądając bratu prosto w oczy, poważnie, ponaglająco; w głosie, mimo że przyciszonym, czaiło się napięcie. – Dorothy p-p-powiedziała, że im szybciej, tym jest większa szansa – w-w-wydawała się zrozpaczona, myślę, że cokolwiek jest młodemu, sp-p-prawa jest poważna. – Gdyby chodziło o Amelię, poruszyłby niebo i ziemię, żeby jej pomóc; czy mógł postarać się mniej, gdy sprawa dotyczyła innego dziecka? Jedno wiedział na pewno – nie wybaczyłby sobie, gdyby z jego winy coś mu się stało. Nie po raz kolejny; martwe, puste oczy Sarah, dręczyły go wystarczająco długo. – Steffen m-m-mieszka niedaleko – p-p-polecę do niego, może będzie mógł nam pomóc – dodał. To była pierwsza myśl, która przyszła mu do głowy, gdy Volans wspomniał o klątwach; Steffen był ich kuzynem, Szczurza Jama znajdowała się w sąsiedztwie – na miotle dotrze tam szybciej, niż jakakolwiek sowa z listem. – Sp-p-potkajmy się za pół godziny przed Wrzosowiskiem – poprosił jeszcze, podejrzewając, że jego brat będzie chciał zamienić słowo lub dwa z Aurorą; później ruszył do wyjścia, po drodze posyłając jeszcze uzdrowicielce ciepły uśmiech – za progiem dosiadając miotły i podrywając się w powietrze, kierując się prosto do domu kuzyna.
| Billy zt; dziękuję, mistrzu gry, link do wątku podeślemy jak zaczniemy, datę tego przesuwamy na 26 lutego
Przysunął się bliżej, dostrzegając, że Dorothy chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zamiast jej szeptu dotarł do niego głos Volansa; podniósł na brata przepełniony niedowierzaniem wzrok – dlaczego mówił to przy czarownicy – wyraźnie przejętej, zdenerwowanej, słabej, chwiejącej się na cienkiej granicy, wyznaczonej przez nawarstwiające się emocje, z którymi widocznie nie była w stanie sobie poradzić? – Sp-p-pokojnie, Dorothy – powiedział cicho, wracając spojrzeniem do kobiety, dłoń kładąc uspokajająco na jej ramieniu – ale i dlatego, żeby podtrzymać ją, jeśli osunęłaby się w bok. – P-p-pójdziemy tam, pomożemy twojemu synowi – masz m-m-moje słowo – dodał, nie do końca pewien, czy jego głos jeszcze do niej docierał, wydawała się tracić kontakt z rzeczywistością; nie odsunął się jednak, zostając przy niej, gdy Volans zniknął na schodach, na każde jej ciche błaganie odpowiadając zapewnieniem. Ostatnie sylaby, ledwie słyszalne, nie pozostawiły wątpliwości co do tego, że musieli się spieszyć, mimo że wciąż nie wiedział, dlaczego; im szybciej, tym większa szansa – na co? Na uzdrowienie chłopca, na odnalezienie kamienia? Powstrzymał cisnące się na usta pytanie, widząc, że Dorothy nie miała już sił, żeby mu odpowiedzieć; nie chciał dodatkowo jej męczyć, wydawała się wyczerpana.
Odwrócił się, słysząc echo podwójnych kroków na schodach. – Zasłabła – powiedział cicho, zupełnie jakby się obawiał, że podniesienie głosu mogłoby zaszkodzić znajdującej się tuż obok kobiecie. Odnalazł spojrzeniem Aurorę, była uzdrowicielką; z pewnością była w stanie jej pomóc. – Sp-p-prawdzisz, czy wszystko z nią w porządku? – upewnił się. Podniósł się z klęczek, otaczając jednak Dorothy ramieniem; zaczekał, aż zadziała podany jej eliksir, a gdy jej ciało stało się zupełnie bezwładne, wiotkie – podniósł ją z krzesła, drugie ramię wsuwając pod ugięte w kolanach nogi, wzrokiem prosząc Aurorę, by wskazała mu, gdzie mógłby ją położyć. Dopiero gdy ułożył ją ostrożnie na łóżku, upewniając się, że miała opiekę, wrócił do Volansa, żeby odciągnąć go na bok. – Volly, wiem, że ten p-p-pomysł ci się nie spodoba, ale musimy tam lecieć. Natychmiast – odezwał się, spoglądając bratu prosto w oczy, poważnie, ponaglająco; w głosie, mimo że przyciszonym, czaiło się napięcie. – Dorothy p-p-powiedziała, że im szybciej, tym jest większa szansa – w-w-wydawała się zrozpaczona, myślę, że cokolwiek jest młodemu, sp-p-prawa jest poważna. – Gdyby chodziło o Amelię, poruszyłby niebo i ziemię, żeby jej pomóc; czy mógł postarać się mniej, gdy sprawa dotyczyła innego dziecka? Jedno wiedział na pewno – nie wybaczyłby sobie, gdyby z jego winy coś mu się stało. Nie po raz kolejny; martwe, puste oczy Sarah, dręczyły go wystarczająco długo. – Steffen m-m-mieszka niedaleko – p-p-polecę do niego, może będzie mógł nam pomóc – dodał. To była pierwsza myśl, która przyszła mu do głowy, gdy Volans wspomniał o klątwach; Steffen był ich kuzynem, Szczurza Jama znajdowała się w sąsiedztwie – na miotle dotrze tam szybciej, niż jakakolwiek sowa z listem. – Sp-p-potkajmy się za pół godziny przed Wrzosowiskiem – poprosił jeszcze, podejrzewając, że jego brat będzie chciał zamienić słowo lub dwa z Aurorą; później ruszył do wyjścia, po drodze posyłając jeszcze uzdrowicielce ciepły uśmiech – za progiem dosiadając miotły i podrywając się w powietrze, kierując się prosto do domu kuzyna.
| Billy zt; dziękuję, mistrzu gry, link do wątku podeślemy jak zaczniemy, datę tego przesuwamy na 26 lutego
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Uchwycił pełne niedowierzania spojrzenie młodszego brata, unosząc obie brwi ww wyrazie zdziwienia. Wychodził z założenia, że należało być szczerym i nie dawać fałszywej nadziei. Nie byli w stanie nic obiecać tej kobiecie. Najwyraźniej Billy był innego zdania. To może mieć katastrofalne skutki w postaci rozczarowania i zawiedzionych oczekiwań, zapewnienia fałszywej nadziei. Nie odmawiał nikomu pomocy, nawet tej kobiecie i jej dzieciom. Był przekonany, ze musiała istnieć lepsza alternatywa od szukania wręcz wiatru... a raczej przeklętej i opuszczonej wiosce na terenach należących do wroga. Kobieta pozostawiła ich z mnóstwem teorii i pytań bez zadowalających ich odpowiedzi.
Gdy zeszli po schodach, Billy przekazał Aurorze wszystkie niezbędne informacje na temat pogarszającego się z każdą chwilą stanu Dorothy. Sami sobie nie poradzili. Podanie eliksiru uspokajającego wydawało mu się zasadne, tak samo położenie jej do łóżka. Nie zaprotestował, gdy William zbliżył się do niego i odciągnął go na bok. Wcisnął dłonie w kieszenie spodni.
— A żebyś wiedział. Wolałbym trzymać się od tego miejsca z daleka. Nie wiemy, czego tak naprawdę mamy szukać, w zasadzie nie mamy żadnych konkretów... tylko strzępki informacji — Przyznał cicho bez ogródek, z powagą. Nie unikał wzroku młodszego brata. Pozostawał spięty. — Dobrze wiesz, że nie puszczę cię samego do Elkstone — Był pewien, że William nie zakwestionuje jego chęci niesienia pomocy każdej osobie w potrzebie. Dobrze go znał. Teraz przemawiał przez niego rozsądek i troska o własną rodzinę. W mniejszym stopniu o siebie. Ponowna wyprawa do Elkstone nie będzie bezpieczna i może być bezowocna. Mogło okazać się, że stracą cenny czas, który mogliby przeznaczyć na szukanie odpowiedzi i skutecznego rozwiązania.
— Jego pomoc byłaby nieoceniona. Obyś go został w domu i oby byłby skłonny nam pomóc — Stwierdził z westchnieniem. Na krótką chwilę pozwolił sobie na wspomnienie wspólnego pojedynku w Glossop. Jeszcze nie opowiedział o tym bratu. Zwyczajnie nie było ku temu sposobności. — Będę punktualnie — Zapewnił brata zanim ten opuścił dom Sproutów. Spojrzał na Aurorę, cicho wzdychając.
— Chciałbym z tobą porozmawiać. Od dłuższego czasu jesteś... no wiesz, inna. Zmieniłaś się. Liczyłem na to, że mi powiesz. Nic takiego nie miało miejsca. Auroro, możesz być ze mną szczera i powiesz co się stało dokładnie? Nie chodzi tylko o twoją mamę, prawda? — Zaczął poważnie, ale również ze spokojem. Nie zamierzał naciskać na nią, ale to pytanie musiało w końcu paść z jego ust. Na tę rozmowę nie będzie dobrego momentu. Jednak wyruszał na potencjalnie niebezpieczną misję i to też skłoniło go do dociekania prawdy. Nie wiedział, co ich tam czeka.
Gdy zeszli po schodach, Billy przekazał Aurorze wszystkie niezbędne informacje na temat pogarszającego się z każdą chwilą stanu Dorothy. Sami sobie nie poradzili. Podanie eliksiru uspokajającego wydawało mu się zasadne, tak samo położenie jej do łóżka. Nie zaprotestował, gdy William zbliżył się do niego i odciągnął go na bok. Wcisnął dłonie w kieszenie spodni.
— A żebyś wiedział. Wolałbym trzymać się od tego miejsca z daleka. Nie wiemy, czego tak naprawdę mamy szukać, w zasadzie nie mamy żadnych konkretów... tylko strzępki informacji — Przyznał cicho bez ogródek, z powagą. Nie unikał wzroku młodszego brata. Pozostawał spięty. — Dobrze wiesz, że nie puszczę cię samego do Elkstone — Był pewien, że William nie zakwestionuje jego chęci niesienia pomocy każdej osobie w potrzebie. Dobrze go znał. Teraz przemawiał przez niego rozsądek i troska o własną rodzinę. W mniejszym stopniu o siebie. Ponowna wyprawa do Elkstone nie będzie bezpieczna i może być bezowocna. Mogło okazać się, że stracą cenny czas, który mogliby przeznaczyć na szukanie odpowiedzi i skutecznego rozwiązania.
— Jego pomoc byłaby nieoceniona. Obyś go został w domu i oby byłby skłonny nam pomóc — Stwierdził z westchnieniem. Na krótką chwilę pozwolił sobie na wspomnienie wspólnego pojedynku w Glossop. Jeszcze nie opowiedział o tym bratu. Zwyczajnie nie było ku temu sposobności. — Będę punktualnie — Zapewnił brata zanim ten opuścił dom Sproutów. Spojrzał na Aurorę, cicho wzdychając.
— Chciałbym z tobą porozmawiać. Od dłuższego czasu jesteś... no wiesz, inna. Zmieniłaś się. Liczyłem na to, że mi powiesz. Nic takiego nie miało miejsca. Auroro, możesz być ze mną szczera i powiesz co się stało dokładnie? Nie chodzi tylko o twoją mamę, prawda? — Zaczął poważnie, ale również ze spokojem. Nie zamierzał naciskać na nią, ale to pytanie musiało w końcu paść z jego ust. Na tę rozmowę nie będzie dobrego momentu. Jednak wyruszał na potencjalnie niebezpieczną misję i to też skłoniło go do dociekania prawdy. Nie wiedział, co ich tam czeka.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Eliksir, który jej podała, powinien ukoić nerwy kobiety, nawet gdy już wybudzi się z zasłabnięcia. Lekkie ocucenie nastąpiło, gdy Dorothy była przenoszona do sypialni, którą od miesiąca zajmowała z chłopcami. W momencie, gdy Billy na moment zniknął, Aurora posłała spojrzenie na Volansa, ale nawet nie wiedziała, o co powinna spytać. I czy w zasadzie powinna pytać. Niby rozmawiali o tym, że powinna wstąpić w szeregi Zakonu Feniksa, ale nikt jeszcze niczego nie potwierdził i w zasadzie nie miała pretensji o to, że może nie wiedzieć. Gdy bracia wymieniali ściszone uwagi, gdzieś na boku, Aurora zajęła się uprzątnięciem stołu. W ostatnim czasie źle znosiła bezczynność i musiała czymś zająć dłonie. Nawet jeśli magią zajęłoby to dosłownie chwile. W myślach niestety nie mogła zrobić porządku, a błądząc tam, niemal ominął ją moment, gdy Billy wychodził. W ostatniej chwili posłała mu uśmiech, blady, ale wybrany starannie ze wszystkich ciepłych wspomnień, jakie mogła z siebie wydobyć. Przez chwilę patrzyła, jak znika w śnieżnej zamieci i poczuła jeszcze większe ukłucie niepokoju. Coś się szykowało. Czuła to.
Dlatego przeniosła wzrok na najstarszego z braci Moore. Zbliżyli się w ostatnim czasie do siebie, ale cokolwiek miało szansę się wydarzyć, zostało dość brutalnie przerwane przez to, co ją spotkało. Powodowało w niej lęk przed dotykiem. Sam Volans przecież nigdy by jej nie skrzywdził, ale niestety ciało nie reagowało w sposób racjonalny.
Wiedziała, jak wygląda — że była zmęczona i słaba. Ale przecież to nie tak, że się nie starała. Próbowała z całych sił wziąć się w garść. Ale brakowało jej już siły. Może wstąpienie do Zakonu Feniksa to było coś, czego potrzebowała, żeby odnaleźć sens w życiu.
Zawahała się, gdy wypomniał jej, że jest inna. Ona cała w środku krzyczała, że powinna się komuś wygadać, że powinna szukać pomocy. Z drugiej jednak strony nie miała w naturze obarczać innych swoimi problemami i musiała z tym zmierzyć się sama. Bo sama na świecie się czuła. Nie miała jednak w zwyczaju kłamać, dlatego, gdy spytał, czy chodzi o coś więcej niż tylko jej mamę, potwierdziła skinieniem głowy.
- Przepraszam, że nie jestem już taka jak wcześniej. - Ofiary przemocy często doszukują się winy w sobie, a Aurora w tym wypadku nie była wyjątkiem. Sądziła, że to właśnie ona była winna wszystkiego. - Ktoś… - Zamilkła, nie wiedząc w zasadzie, od czego powinna zacząć. Złapała w dłonie brzeg rękawa i naciągnęła bardziej na skórę, teraz znów unikając wzroku Volansa.- Crucio. Rzucono na mnie Crucio. - Wydusiła wreszcie z siebie, chociaż słowa padały bardzo cicho, ledwo pokonując barierę szeptu. A jednak — wyznanie o zaklęciu niewybaczalnym przeszło jej przez gardło łatwiej niż opowiedzenie tego, że ktoś próbował ją zgwałcić. To wspomnienie jego dłoni na jej ciele budziło w niej niewyobrażalny lęk i strach, z którym nie umiała sobie poradzić, dlatego właśnie unikała fizyczności z kimkolwiek.
Potrzebowała chwili, żeby podnieść na niego oczy.
- Volansie… Poradzę sobie. - Przecież żyła. Byle jako, ale żyła. Ale była jeszcze jedna kwestia do omówienia. - Wiem, że Dorothy wam coś powiedziała i gdzieś się wybieracie. Uważajcie na siebie wszyscy, dobrze? I gdyby cokolwiek się działo, poślijcie po mnie. - Na moment w jej oczach pojawiła się dawna zapalczywość. Jej celem naprawdę było pomaganie innym. Zdecydowanie ceniło zdrowie innych bardziej od swojego.
Ale wiedziała, że na świecie jest wiele zła, które należy powstrzymać i wszystko było w rękach ludzi podobnych do braci Moore. Dlatego nie próbowała go nawet zatrzymywać, gdy wychodził z jej kuchni. Niezależnie od tego, co jej powiedział i czego musiała się jedynie domyślić.
/zt dla Aurory - dziękuję braciom Moore i MG za grę <3
Dlatego przeniosła wzrok na najstarszego z braci Moore. Zbliżyli się w ostatnim czasie do siebie, ale cokolwiek miało szansę się wydarzyć, zostało dość brutalnie przerwane przez to, co ją spotkało. Powodowało w niej lęk przed dotykiem. Sam Volans przecież nigdy by jej nie skrzywdził, ale niestety ciało nie reagowało w sposób racjonalny.
Wiedziała, jak wygląda — że była zmęczona i słaba. Ale przecież to nie tak, że się nie starała. Próbowała z całych sił wziąć się w garść. Ale brakowało jej już siły. Może wstąpienie do Zakonu Feniksa to było coś, czego potrzebowała, żeby odnaleźć sens w życiu.
Zawahała się, gdy wypomniał jej, że jest inna. Ona cała w środku krzyczała, że powinna się komuś wygadać, że powinna szukać pomocy. Z drugiej jednak strony nie miała w naturze obarczać innych swoimi problemami i musiała z tym zmierzyć się sama. Bo sama na świecie się czuła. Nie miała jednak w zwyczaju kłamać, dlatego, gdy spytał, czy chodzi o coś więcej niż tylko jej mamę, potwierdziła skinieniem głowy.
- Przepraszam, że nie jestem już taka jak wcześniej. - Ofiary przemocy często doszukują się winy w sobie, a Aurora w tym wypadku nie była wyjątkiem. Sądziła, że to właśnie ona była winna wszystkiego. - Ktoś… - Zamilkła, nie wiedząc w zasadzie, od czego powinna zacząć. Złapała w dłonie brzeg rękawa i naciągnęła bardziej na skórę, teraz znów unikając wzroku Volansa.- Crucio. Rzucono na mnie Crucio. - Wydusiła wreszcie z siebie, chociaż słowa padały bardzo cicho, ledwo pokonując barierę szeptu. A jednak — wyznanie o zaklęciu niewybaczalnym przeszło jej przez gardło łatwiej niż opowiedzenie tego, że ktoś próbował ją zgwałcić. To wspomnienie jego dłoni na jej ciele budziło w niej niewyobrażalny lęk i strach, z którym nie umiała sobie poradzić, dlatego właśnie unikała fizyczności z kimkolwiek.
Potrzebowała chwili, żeby podnieść na niego oczy.
- Volansie… Poradzę sobie. - Przecież żyła. Byle jako, ale żyła. Ale była jeszcze jedna kwestia do omówienia. - Wiem, że Dorothy wam coś powiedziała i gdzieś się wybieracie. Uważajcie na siebie wszyscy, dobrze? I gdyby cokolwiek się działo, poślijcie po mnie. - Na moment w jej oczach pojawiła się dawna zapalczywość. Jej celem naprawdę było pomaganie innym. Zdecydowanie ceniło zdrowie innych bardziej od swojego.
Ale wiedziała, że na świecie jest wiele zła, które należy powstrzymać i wszystko było w rękach ludzi podobnych do braci Moore. Dlatego nie próbowała go nawet zatrzymywać, gdy wychodził z jej kuchni. Niezależnie od tego, co jej powiedział i czego musiała się jedynie domyślić.
/zt dla Aurory - dziękuję braciom Moore i MG za grę <3
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bardzo polubił Aurorę, o której obecnie mógł powiedzieć, że naprawdę nie była mu obojętna. Poważnie się o nią martwił. Zwłaszcza, że stanu, w którym się znalazła, nie mógł nazwać chwilowym. Chciał poznać prawdę przede wszystkim po to, aby pomóc Aurorze. W tym momencie naprawdę miał związane ręce. Było to okropne uczucie.
— Niczym nie zawiniłaś, aby przepraszać — Zapewnił ją poważnie. Wypowiedziane przez nią słowa jeszcze bardziej pogłębiły jego zmartwienie oraz wszystkie nagromadzone w nim obawy. Chciał to zrozumieć. I wiele wskazywało na to, że w końcu czegoś się dowie. Czegoś więcej, niż to, co sam już wiedział.
Gdy Aurora zaczęła swoją wypowiedź, nie zamierzał jej poganiać. Jedynie zamienił się w słuch. Sądząc po reakcji kobiety to, co być może zamierzała mu powiedzieć, było dla niej bardzo trudne. Nerwowo przestąpił z nogi na nogę, po czym zrobił kilka kroków w jej stronę. Musiał przeboleć to, że unika jego wzroku. Wyjawiona mu prawda wystarczyła, by sam poczuł jej ciężar. Pobladł, zarówno z szoku i złości. Rysy jego twarzy się wyostrzyły. Zacisnął dłoń w pięść. Czym ona na to sobie zasłużyła?
— Ktokolwiek ci to zrobił, zapłaci za to — Zapewnił ją pod wpływem odczuwanego szoku i złości, wciąż pobrzmiewających w jego głosie. Musiała mu jedynie powiedzieć, kto to był i gdzie go znaleźć. To nie mogło pozostać bez konsekwencji. Aurora na to nie zasłużyła.
— Pozwól sobie pomóc — Starał się zachęcić kobietę do dwóch rzeczy. Podania mu personaliów sprawcy i okazywania jej wsparcia. Zasługiwała na to. — Jak zawsze, wszyscy na siebie uważamy. Wolałbym, byś nie zapuszczała się do Elkstone. Pomożesz nam na przyjaznym gruncie — Zapewnił ją z nikłym uśmiechem, robiąc w ten sposób dobrą minę do złej gry. Doceniał chęć Aurory do niesienia pomocy innym, jednak musiał też starać się ochronić ją przed nią samą.
— Proszę, zaopiekuj się Runą. Zobaczymy się po powrocie z Elkstone — Zwrócił się do niej ze standardową prośbą. Przed opuszczeniem Wrzosowiska zdecydował się na krótkie objęcie Aurory. Miał szczerą nadzieję, że Steffen zgodził się im pomóc. Czekał na powrót Billy'ego, razem ze Steffenem lub bez niego. Razem mieli polecieć do Elkstone.
zt
— Niczym nie zawiniłaś, aby przepraszać — Zapewnił ją poważnie. Wypowiedziane przez nią słowa jeszcze bardziej pogłębiły jego zmartwienie oraz wszystkie nagromadzone w nim obawy. Chciał to zrozumieć. I wiele wskazywało na to, że w końcu czegoś się dowie. Czegoś więcej, niż to, co sam już wiedział.
Gdy Aurora zaczęła swoją wypowiedź, nie zamierzał jej poganiać. Jedynie zamienił się w słuch. Sądząc po reakcji kobiety to, co być może zamierzała mu powiedzieć, było dla niej bardzo trudne. Nerwowo przestąpił z nogi na nogę, po czym zrobił kilka kroków w jej stronę. Musiał przeboleć to, że unika jego wzroku. Wyjawiona mu prawda wystarczyła, by sam poczuł jej ciężar. Pobladł, zarówno z szoku i złości. Rysy jego twarzy się wyostrzyły. Zacisnął dłoń w pięść. Czym ona na to sobie zasłużyła?
— Ktokolwiek ci to zrobił, zapłaci za to — Zapewnił ją pod wpływem odczuwanego szoku i złości, wciąż pobrzmiewających w jego głosie. Musiała mu jedynie powiedzieć, kto to był i gdzie go znaleźć. To nie mogło pozostać bez konsekwencji. Aurora na to nie zasłużyła.
— Pozwól sobie pomóc — Starał się zachęcić kobietę do dwóch rzeczy. Podania mu personaliów sprawcy i okazywania jej wsparcia. Zasługiwała na to. — Jak zawsze, wszyscy na siebie uważamy. Wolałbym, byś nie zapuszczała się do Elkstone. Pomożesz nam na przyjaznym gruncie — Zapewnił ją z nikłym uśmiechem, robiąc w ten sposób dobrą minę do złej gry. Doceniał chęć Aurory do niesienia pomocy innym, jednak musiał też starać się ochronić ją przed nią samą.
— Proszę, zaopiekuj się Runą. Zobaczymy się po powrocie z Elkstone — Zwrócił się do niej ze standardową prośbą. Przed opuszczeniem Wrzosowiska zdecydował się na krótkie objęcie Aurory. Miał szczerą nadzieję, że Steffen zgodził się im pomóc. Czekał na powrót Billy'ego, razem ze Steffenem lub bez niego. Razem mieli polecieć do Elkstone.
zt
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Ogród
Szybka odpowiedź