Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Leśna droga
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Leśna droga
Tam gdzie kończy się asfalt, a zaczyna las. To tutaj udają się wszyscy mieszkańcy Doliny Godryka, gdy na drzewach żółknieją liście. Las, do którego prowadzi droga jest zawsze bardzo oblegany przez czarodziejów trudzących się w zbieractwie i łowiectwie. Miejsce to kryje wiele niezwykłych gatunków roślin, jest też domem dla wielu dziko żyjących zwierząt. Czarodzieje mieszkający na skraju tego lasu z niepocieszeniem patrzą jak kolejne tłumy ludzi wędruje przez ich las. Mieszkańcy centralnej części Doliny Godryka nazywają tych ze skraju lasu odludkami i często przestrzegają przyjezdnych przed ich nieprzewidywalnymi zachowaniami.
The member 'Aurora Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
Szczególnie będąc Gryfonem, ciężko było nie zauważyć Tomka chociażby w pokoju wspólnym. Zawsze mu brakowało ogłady, często pierw myślał, a później robił... No i z pewnością można było go określić mianem towarzyskiego. Już od pierwszego dnia w Hogwarcie przecież dał się we znaki podczas kolacji nie tylko kolegom z czerwonych barw, ale i siedzących nieopodal Puchonom, chętnie zagadując czy zadając pytania. Nadawało mu to w wieku jedenastu lat uroku, ale czy teraz po dziesięciu latach nie było bardziej drażniące? Szczególnie, że rósł na nie tylko wygadanego, ale i pewnego siebie osobnika, może z lekkimi skłonnościami do naciągania faktów i wydarzeń.
Uśmiechnął się nieco przepraszająco, wciąż zmieszany. Rzucenie takiego zaklęcia wcale nie było najlepszym pomysłem, ale czasem niekonwencjonalne środki działały. No, może nie w tej sytuacji.
- Przepraszam za to... To nie tak, że specjalnie, wiesz... Po prostu jakoś wyszło - powiedział, samemu nie wiedząc już jakby miał to wyjaśnić. Przecież - Może miałem nadzieję, że się wystraszy samym zaklęciem? Chociaż z dwojga złego, to lepiej, że nie rzuciłem czegoś innego. Chociaż jestem pewny, że byłabyś bardzo urokliwą kaczuszką, gdybym cię w taką transmitował - stwierdził z uśmiechem, pół żartem a pół traktując to też jako mały komplement w stronę dziewczyny. W końcu nie byłby sobą, gdyby nie próbował się popisywać.
- Dokładnie tak. To ja ten pierwszoroczny, co zrzucił obraz w pokoju wspólnym, bo rzuciłem w niego poduszką - przypomniał z uśmiechem, nie wstydząc się jakoś takich wpadek. Przynajmniej wszyscy się wtedy śmiali i ratowali obraz, aby ten się nie spalił oszczędnie po tym jak fragment wpadł do kominka. Przynajmniej teraz mogli się z tego śmiać! No i dość szybko, szczególnie gryfońscy prefekci, wiedzieli na których nowych uczniów warto było uważać i nieco bardziej zerkać czy nie łamali zasad. Nie, żeby to miało większe znaczenie w późniejszych latach, bo Thomas miał talent do kłopotów wszelakiego rodzaju i ciężko było go upilnować.
Słysząc jak Aurora się gubi w słowach, spokojnie stał i dawał jej się pogrążyć bardziej i bardziej, bo po co miałby jej przerywać. Tym bardziej, że i tak dość słabo było ją słychać w tym momencie... No i nie podejrzewał jej, że chciałby go urazić. Jedynie się uśmiechał, rozbawiony.
- Oboje dobrze wyglądamy, więc to lepiej dla nas - rzucił, absolutnie nie chcąc, żeby dziewczyna jakoś bardziej miała mu za złe to, że wyjątkowo się z niej odrobinę śmiał.
Choć kiedy ta powiedziała o tym, że nie mieli się czego bać, chwilę się zastanowił, jakby próbując znaleźć coś w najbliższej okolicy - jakiś cień, kształt lub cokolwiek innego, co mogłoby sugerować, że nie są tutaj sami. Ale nie, chyba niczego takiego nie dostrzegał, a to niepokoiło go jeszcze bardziej. Umysł płatał im figle? A może ktoś palił w okolicy skrzelo zielem i to były jego efekty?
- Och, wybacz, pozwól mi to naprawić - zreflektował się, widząc że dziewczynie mimo prób ta sztuczka się nie powiodła, a przecież to on był odpowiedzialny za to, że jej głos nie był tak silny jak powinien być. Nie mając jeszcze okazji do schowania swojej różdżki, po prostu wycelował w gardło dziewczyny, wykonując ruch na doskonale mu znane zaklęcie Finite, które w taborze było używane na porządku dziennym przy dzieciach.
- Hej, nawet jeśli to zawsze możemy tego potwora uciszyć, prawda? Wyraźnie mam w tym wprawę - rzucił z uśmiechem, bo skoro dama potrzebowała czegoś do rozbawienia czy odprężenia się lekkiego, mógł to zrobić. Po skończonym zaklęciu również odłożył różdżkę, wyciągając harmonijkę.
- Nic ci nie grozi, nawet jeśli coś w lesie się czai to pewnie ktoś przygotowuje żarty na jutro. Ale jeśli się boisz, chętnie ci potowarzyszę podczas spaceru. Może będziesz spokojniejsza, w dwójkę raźniej, prawda? - zaproponował, zaraz ruszając ścieżką powoli i zaczynając grać na harmonijce nieco skoczniejszą melodię, jakby ta miała odegnać niepokojącą atmosferę. Mimo, że Thomas sam w swoich słowach kłamał, mając złe przeczucia - ale im szybciej ruszą z Aurorą z miejsca, tym chyba lepiej dla nich, prawda?
[Size=9]| rzut tylko na finite/size]
Uśmiechnął się nieco przepraszająco, wciąż zmieszany. Rzucenie takiego zaklęcia wcale nie było najlepszym pomysłem, ale czasem niekonwencjonalne środki działały. No, może nie w tej sytuacji.
- Przepraszam za to... To nie tak, że specjalnie, wiesz... Po prostu jakoś wyszło - powiedział, samemu nie wiedząc już jakby miał to wyjaśnić. Przecież - Może miałem nadzieję, że się wystraszy samym zaklęciem? Chociaż z dwojga złego, to lepiej, że nie rzuciłem czegoś innego. Chociaż jestem pewny, że byłabyś bardzo urokliwą kaczuszką, gdybym cię w taką transmitował - stwierdził z uśmiechem, pół żartem a pół traktując to też jako mały komplement w stronę dziewczyny. W końcu nie byłby sobą, gdyby nie próbował się popisywać.
- Dokładnie tak. To ja ten pierwszoroczny, co zrzucił obraz w pokoju wspólnym, bo rzuciłem w niego poduszką - przypomniał z uśmiechem, nie wstydząc się jakoś takich wpadek. Przynajmniej wszyscy się wtedy śmiali i ratowali obraz, aby ten się nie spalił oszczędnie po tym jak fragment wpadł do kominka. Przynajmniej teraz mogli się z tego śmiać! No i dość szybko, szczególnie gryfońscy prefekci, wiedzieli na których nowych uczniów warto było uważać i nieco bardziej zerkać czy nie łamali zasad. Nie, żeby to miało większe znaczenie w późniejszych latach, bo Thomas miał talent do kłopotów wszelakiego rodzaju i ciężko było go upilnować.
Słysząc jak Aurora się gubi w słowach, spokojnie stał i dawał jej się pogrążyć bardziej i bardziej, bo po co miałby jej przerywać. Tym bardziej, że i tak dość słabo było ją słychać w tym momencie... No i nie podejrzewał jej, że chciałby go urazić. Jedynie się uśmiechał, rozbawiony.
- Oboje dobrze wyglądamy, więc to lepiej dla nas - rzucił, absolutnie nie chcąc, żeby dziewczyna jakoś bardziej miała mu za złe to, że wyjątkowo się z niej odrobinę śmiał.
Choć kiedy ta powiedziała o tym, że nie mieli się czego bać, chwilę się zastanowił, jakby próbując znaleźć coś w najbliższej okolicy - jakiś cień, kształt lub cokolwiek innego, co mogłoby sugerować, że nie są tutaj sami. Ale nie, chyba niczego takiego nie dostrzegał, a to niepokoiło go jeszcze bardziej. Umysł płatał im figle? A może ktoś palił w okolicy skrzelo zielem i to były jego efekty?
- Och, wybacz, pozwól mi to naprawić - zreflektował się, widząc że dziewczynie mimo prób ta sztuczka się nie powiodła, a przecież to on był odpowiedzialny za to, że jej głos nie był tak silny jak powinien być. Nie mając jeszcze okazji do schowania swojej różdżki, po prostu wycelował w gardło dziewczyny, wykonując ruch na doskonale mu znane zaklęcie Finite, które w taborze było używane na porządku dziennym przy dzieciach.
- Hej, nawet jeśli to zawsze możemy tego potwora uciszyć, prawda? Wyraźnie mam w tym wprawę - rzucił z uśmiechem, bo skoro dama potrzebowała czegoś do rozbawienia czy odprężenia się lekkiego, mógł to zrobić. Po skończonym zaklęciu również odłożył różdżkę, wyciągając harmonijkę.
- Nic ci nie grozi, nawet jeśli coś w lesie się czai to pewnie ktoś przygotowuje żarty na jutro. Ale jeśli się boisz, chętnie ci potowarzyszę podczas spaceru. Może będziesz spokojniejsza, w dwójkę raźniej, prawda? - zaproponował, zaraz ruszając ścieżką powoli i zaczynając grać na harmonijce nieco skoczniejszą melodię, jakby ta miała odegnać niepokojącą atmosferę. Mimo, że Thomas sam w swoich słowach kłamał, mając złe przeczucia - ale im szybciej ruszą z Aurorą z miejsca, tym chyba lepiej dla nich, prawda?
[Size=9]| rzut tylko na finite/size]
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 2
'k100' : 2
Aurora rzeczywiście zauważała Tomka, nawet jeśli między nimi była całkiem spora różnica wieku. Ona wtedy wciąż zadawała się z będącym na ostatnim roku Arturem, gdy ktoś ciągle roznosił cały pokój wspólny. Jednak nikt nie miał o to pretensji. A przynajmniej ona o nikim takim nie słyszała. I w sumie nie przeszkadzało jej to nadal — sama miała problemy z tym, by nie mówić. Jeśli nie miała towarzystwa, to mówiła do siebie. U niej w zasadzie to też się nie zmieniło od czasów szkoły. Składało się to o tyle dobrze, że nie miała problemów z tym, żeby chłopaka trochę ochrzanić za to, że chciał pozbawić ją głosu. Na dodatek próba zakończenia zaklęcia nie powiodła się. Trochę było jej wstyd, z drugiej jednak strony — uroki nigdy nie były jej mocną stroną. Znacznie lepiej czuła się w eliksirach, ale takiego przywracającego głos akurat ze sobą nie miała.
- Jakoś tak wyszło? - Aurora spojrzała na niego, unosząc nieznacznie brew. - Ale naprawdę wyciszające… - No dobra, można mieć odruch obrony, ale takim zaklęciem przecież nic by nie zdziałał. - Potwory raczej nie boją się zaklęć… - Aurora nie podawała w wątpliwość tego, że jakieś istoty, gdzieś się tam czają. Że mrok jest tylko granicą, do której się zbliżają, a za nią czekają koszmary, gotowe wciągnąć człowieka. Opętać umysł i ciało.
A Aurora z nieznanych sobie przyczyn zapragnęła nagle ten cień poznać… Zawsze widziała się wszystkim jako chodząca niewinność. Jej brat i kuzyni otoczyli ją zwartym szeregiem, chroniąc i nie dopuszczając, by stało się coś złego. Ale im bardziej bronili, tym mrok bardziej kusił. Chociażby niewinną psotą. Żeby móc pokazać, że jednak nie jest jedynie cieniem swojego mądrego pięknego brata i idealnych kuzynów. Ona była samą sobą.
Wyrwał ją z zamyślenia, jego wesoły głos. Odwróciła wzrok od falującej linii lasu i spróbowała skupić się na jego słowach.
- Ach tak! Co on ci wtedy zrobił? Musiałam go później czyścić, bo było mu niebywale smutno. - Odparła, bo chociaż z pewnością zrobiłyby to skrzaty domowe, to jednak pan na obrazie zagadywał Aurorę kilkukrotnie, czy nie przeczyściłaby mu ramy. Mówił, żeby polerować wolno, długo i pociągłymi ruchami.
Ale o tych zawstydzających momentach nie wspomniała, bo zwyczajnie wciąż nie doszukała się w tym niczego zdrożnego. Za to spotkanie z bądź co bądź przystojnym młodzieńcem, nie było rzeczą, którą zazwyczaj miała w swoim grafiku.
A że się z niej śmiał? No cóż… miał pełne prawo.
- Wyglądam lepiej, gdy mogę mówić… - Wyszeptała, ale była zadowolona, że on również zaoferował swoją pomoc w tym zakresie, bo jeśli miała być zupełnie szczera, zaczynała się trochę dziwnie czuć z takim szeptem.
Próbowała zaśmiać się, gdy wspomniał o potworze, ale jednocześnie poczuła pewien niepokój.
- Czyli… czyli też to widziałeś? - Jej wzrok powędrował do ścieżki, gdzie ostatnio widziała to coś. Ścieżka wciąż była pusta, chociaż las szumiał nieprzyjemnie. A ona wciąż nie miała głosu.
- Spróbuję jeszcze raz… Żebym mogła w razie czego krzyczeć o pomoc. - Nie, żeby sądziła, że Tomek mógł coś jej zrobić. Ale raczej ten cień… - Ale spacer z tobą brzmi znacznie bezpieczniej niż samej. - Przyznała.
Czy las mógł mieć oczy? I nie, nie chodziło o oczy dziesiątek istot, które las miały za swój dom. Tylko ciemne, przerażające spojrzenie, śledzące każdy jej krok i ruch.
A może już jej odbijało?
- Co właściwie tu robisz? - Spytała i wycelowała ponownie różdżką w swoje gardło. No dalej. Przecież to nie było trudne zaklęcie.
rzut na finite
- Jakoś tak wyszło? - Aurora spojrzała na niego, unosząc nieznacznie brew. - Ale naprawdę wyciszające… - No dobra, można mieć odruch obrony, ale takim zaklęciem przecież nic by nie zdziałał. - Potwory raczej nie boją się zaklęć… - Aurora nie podawała w wątpliwość tego, że jakieś istoty, gdzieś się tam czają. Że mrok jest tylko granicą, do której się zbliżają, a za nią czekają koszmary, gotowe wciągnąć człowieka. Opętać umysł i ciało.
A Aurora z nieznanych sobie przyczyn zapragnęła nagle ten cień poznać… Zawsze widziała się wszystkim jako chodząca niewinność. Jej brat i kuzyni otoczyli ją zwartym szeregiem, chroniąc i nie dopuszczając, by stało się coś złego. Ale im bardziej bronili, tym mrok bardziej kusił. Chociażby niewinną psotą. Żeby móc pokazać, że jednak nie jest jedynie cieniem swojego mądrego pięknego brata i idealnych kuzynów. Ona była samą sobą.
Wyrwał ją z zamyślenia, jego wesoły głos. Odwróciła wzrok od falującej linii lasu i spróbowała skupić się na jego słowach.
- Ach tak! Co on ci wtedy zrobił? Musiałam go później czyścić, bo było mu niebywale smutno. - Odparła, bo chociaż z pewnością zrobiłyby to skrzaty domowe, to jednak pan na obrazie zagadywał Aurorę kilkukrotnie, czy nie przeczyściłaby mu ramy. Mówił, żeby polerować wolno, długo i pociągłymi ruchami.
Ale o tych zawstydzających momentach nie wspomniała, bo zwyczajnie wciąż nie doszukała się w tym niczego zdrożnego. Za to spotkanie z bądź co bądź przystojnym młodzieńcem, nie było rzeczą, którą zazwyczaj miała w swoim grafiku.
A że się z niej śmiał? No cóż… miał pełne prawo.
- Wyglądam lepiej, gdy mogę mówić… - Wyszeptała, ale była zadowolona, że on również zaoferował swoją pomoc w tym zakresie, bo jeśli miała być zupełnie szczera, zaczynała się trochę dziwnie czuć z takim szeptem.
Próbowała zaśmiać się, gdy wspomniał o potworze, ale jednocześnie poczuła pewien niepokój.
- Czyli… czyli też to widziałeś? - Jej wzrok powędrował do ścieżki, gdzie ostatnio widziała to coś. Ścieżka wciąż była pusta, chociaż las szumiał nieprzyjemnie. A ona wciąż nie miała głosu.
- Spróbuję jeszcze raz… Żebym mogła w razie czego krzyczeć o pomoc. - Nie, żeby sądziła, że Tomek mógł coś jej zrobić. Ale raczej ten cień… - Ale spacer z tobą brzmi znacznie bezpieczniej niż samej. - Przyznała.
Czy las mógł mieć oczy? I nie, nie chodziło o oczy dziesiątek istot, które las miały za swój dom. Tylko ciemne, przerażające spojrzenie, śledzące każdy jej krok i ruch.
A może już jej odbijało?
- Co właściwie tu robisz? - Spytała i wycelowała ponownie różdżką w swoje gardło. No dalej. Przecież to nie było trudne zaklęcie.
rzut na finite
Ostatnio zmieniony przez Aurora Sprout dnia 15.06.21 0:21, w całości zmieniany 1 raz
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Aurora Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Cóż, nie dało się ukryć, że niektóre czary mogły mu wychodzić całkiem dobrze, jednak od dwóch lat nie miał ukochanej, która podpowiadała mu jakiego zaklęcia i kiedy użyć. Każdy miał swoje mocne i słabe strony, a Jeanie stanowczo była najlepszą stroną Thomasa. A teraz? Teraz rzucał losowe zaklęcia w osoby, które kiedyś tam kojarzył z Hogwartu! Był niezwykle przykładnym czarodziejem, naprawdę…
- Hej, no przepraszam… - powiedział, wciąż starając się wszystko rozegrać swoim urokiem, którego przecież nie można było mu odmówić. Zresztą, chyba większość znajomych ze szkoły nie uważała go za złego człowieka - raczej był nieszkodliwy, raczej by nikomu niczego nie wyrządził. Pakował się w kłopoty, chodził z uśmiechem, raczej był przyjazny i koleżeński, a za swoimi się potrafił wstawić (choć głównie, kiedy i tak już był częścią grupy i w razie wypadku był w stanie łatwo i szybko uciec), a to jedynie utwierdzało w błędnym przekonaniu, że był bardziej nieszkodliwy. Nikt nie myślał o jego lepkich rączkach, choć z pewnością wiele plotek czy stereotypów o Cyganach wśród kolegów i koleżanek się pojawiało, a on tylko dalej opowiadał raczej o pozytywach czy tych bardziej legalnych rzeczach. Po co mówić o drobnych kradzieżach? Bójkach? Po co opowiadać i wątpliwych moralnie poczynaniach niektórych osób w taborze? Lepiej było skupić się na pozytywach, bo to mogło działać na korzyść Doe!
- A wiesz, że chyba nawet nie pamietam? Wydaje mi się, ze rzuciliśmy w niego… chyba poduszką? Lub czymś podobnym. Ale nie wiem czy celowałem w obraz, czy wyszło to przypadkiem - powiedział, o dziwo zgodnie z prawdą. W końcu to miało miejsce… o zgrozo, dziesięć lat temu! Skończył Hogwart, minęło kilka lat… A rozpoczęcie szkoły było wciąż wspomnieniem, na które przechodziły go ciarki podekscytowania. Zamek był tak ogromny, miał tak wiele sekretów, a dla młodego Doe nie znającego czarodziejskiego świata był czymś niewyobrażalnym - zupełnie jakby śnił, a nie naprawdę przeżywał to, co miało miejsce!
- Chyba idzie nam średnio… Ale to może spróbujmy później? - zaproponował z uśmiechem, nieco zażenowany, z uśmiechem przepraszając Aurorę. - Nie uwierzę ci, jeśli mi powiesz, że jesteś zdolna nie wyglądać pięknie. To w jaki sposób mówisz nie ma na to wpływu, chociaż może teraz ci dodaje zwyczajnie uroku - powiedział z uśmiechem, gładko i niewymuszenie - dokładnie tak jak już przywykł do prawienie komplementów.
Chociaż mina mu nieco zrzedła na pytanie panny Sprout. Zmarszczył brwi… Nie chciał chyba nawet o tym za bardzo myśleć. O duchach, zjawach…
Zaraz jednak słysząc jak dziewczyna zgodziła się na wspólny spacer, wyciągnął do niej rękę tak, aby mogła go pewnie złapać za ramię.
- Patronusa jeszcze pamiętam jak się wysyła… - powiedział z uśmiechem. - Więc w razie potrzeby ja mogę krzyczeć, albo możemy wysłać wiadomość, albo możemy spróbować walczyć z tym… A w razie potrzeby, jeśli to zwykły cień, możemy użyć lumos? - zaproponował, choć bardziej już pod koniec żartował. Choć kto wie? Czasem najprostsze rozwiązania były najlepszym wyjściem i przynosiły najlepsze efekty. Pracuj mądrze, a nie ciężko, a najlepiej znajdź kogoś, kto będzie pracę wykonywał za ciebie - choć nie zawsze miało to zastosowanie, Tomek lubił tak sobie w duchu powtarzać.
- Właściwie… Podróżuję. Trochę bardziej na własną rękę - wyjaśnił, a stwierdzenie o podróży stanowczo nie powinno dziwić nikogo, kto miał świadomość, że był on wraz z rodzeństwem Cyganami. W końcu nigdy się tym nie kryli! A ich wygląd mógł to sugerować, nawet pomimo faktu, że ich ojciec jednak był zwykłym Brytyjczykiem to wciąż ciemne kręcone włosy i ciemniejsza karnacja była czymś, co ich wyróżniała niekoniecznie w pozytywnym znaczeniu. - A Dolina jest stanowczo piękna… Mieszkasz tutaj czy jesteś tylko przyjezdnie? O, może znasz jakieś historie lokalne? - zapytał z uśmiechem, zerkając na dziewczynę z zainteresowaniem. A skoro i oboje czuli się obserwowani, postanowił ją nieco pociągnąć do przodu, aby w końcu ruszyli drogą i nie stali jak te słupy.
Chociaż w wolne dłoni wciąż ściskał różdżkę, tak na wszelki wypadek, gdyby cokolwiek złego miałoby się wydarzyć…
- Hej, no przepraszam… - powiedział, wciąż starając się wszystko rozegrać swoim urokiem, którego przecież nie można było mu odmówić. Zresztą, chyba większość znajomych ze szkoły nie uważała go za złego człowieka - raczej był nieszkodliwy, raczej by nikomu niczego nie wyrządził. Pakował się w kłopoty, chodził z uśmiechem, raczej był przyjazny i koleżeński, a za swoimi się potrafił wstawić (choć głównie, kiedy i tak już był częścią grupy i w razie wypadku był w stanie łatwo i szybko uciec), a to jedynie utwierdzało w błędnym przekonaniu, że był bardziej nieszkodliwy. Nikt nie myślał o jego lepkich rączkach, choć z pewnością wiele plotek czy stereotypów o Cyganach wśród kolegów i koleżanek się pojawiało, a on tylko dalej opowiadał raczej o pozytywach czy tych bardziej legalnych rzeczach. Po co mówić o drobnych kradzieżach? Bójkach? Po co opowiadać i wątpliwych moralnie poczynaniach niektórych osób w taborze? Lepiej było skupić się na pozytywach, bo to mogło działać na korzyść Doe!
- A wiesz, że chyba nawet nie pamietam? Wydaje mi się, ze rzuciliśmy w niego… chyba poduszką? Lub czymś podobnym. Ale nie wiem czy celowałem w obraz, czy wyszło to przypadkiem - powiedział, o dziwo zgodnie z prawdą. W końcu to miało miejsce… o zgrozo, dziesięć lat temu! Skończył Hogwart, minęło kilka lat… A rozpoczęcie szkoły było wciąż wspomnieniem, na które przechodziły go ciarki podekscytowania. Zamek był tak ogromny, miał tak wiele sekretów, a dla młodego Doe nie znającego czarodziejskiego świata był czymś niewyobrażalnym - zupełnie jakby śnił, a nie naprawdę przeżywał to, co miało miejsce!
- Chyba idzie nam średnio… Ale to może spróbujmy później? - zaproponował z uśmiechem, nieco zażenowany, z uśmiechem przepraszając Aurorę. - Nie uwierzę ci, jeśli mi powiesz, że jesteś zdolna nie wyglądać pięknie. To w jaki sposób mówisz nie ma na to wpływu, chociaż może teraz ci dodaje zwyczajnie uroku - powiedział z uśmiechem, gładko i niewymuszenie - dokładnie tak jak już przywykł do prawienie komplementów.
Chociaż mina mu nieco zrzedła na pytanie panny Sprout. Zmarszczył brwi… Nie chciał chyba nawet o tym za bardzo myśleć. O duchach, zjawach…
Zaraz jednak słysząc jak dziewczyna zgodziła się na wspólny spacer, wyciągnął do niej rękę tak, aby mogła go pewnie złapać za ramię.
- Patronusa jeszcze pamiętam jak się wysyła… - powiedział z uśmiechem. - Więc w razie potrzeby ja mogę krzyczeć, albo możemy wysłać wiadomość, albo możemy spróbować walczyć z tym… A w razie potrzeby, jeśli to zwykły cień, możemy użyć lumos? - zaproponował, choć bardziej już pod koniec żartował. Choć kto wie? Czasem najprostsze rozwiązania były najlepszym wyjściem i przynosiły najlepsze efekty. Pracuj mądrze, a nie ciężko, a najlepiej znajdź kogoś, kto będzie pracę wykonywał za ciebie - choć nie zawsze miało to zastosowanie, Tomek lubił tak sobie w duchu powtarzać.
- Właściwie… Podróżuję. Trochę bardziej na własną rękę - wyjaśnił, a stwierdzenie o podróży stanowczo nie powinno dziwić nikogo, kto miał świadomość, że był on wraz z rodzeństwem Cyganami. W końcu nigdy się tym nie kryli! A ich wygląd mógł to sugerować, nawet pomimo faktu, że ich ojciec jednak był zwykłym Brytyjczykiem to wciąż ciemne kręcone włosy i ciemniejsza karnacja była czymś, co ich wyróżniała niekoniecznie w pozytywnym znaczeniu. - A Dolina jest stanowczo piękna… Mieszkasz tutaj czy jesteś tylko przyjezdnie? O, może znasz jakieś historie lokalne? - zapytał z uśmiechem, zerkając na dziewczynę z zainteresowaniem. A skoro i oboje czuli się obserwowani, postanowił ją nieco pociągnąć do przodu, aby w końcu ruszyli drogą i nie stali jak te słupy.
Chociaż w wolne dłoni wciąż ściskał różdżkę, tak na wszelki wypadek, gdyby cokolwiek złego miałoby się wydarzyć…
No niestety Doe nie można było odmówić uroku, czego niestety sam był świadom. Inna sprawa, że Aurora ogólnie nie była z natury pamiętliwa, więc w zasadzie, gdyby nie fakt, że brzmiała teraz bardziej, jak szelest liści niż mówiący człowiek, to najpewniej już by nie wracała do tej kwestii. Ale po kilku próbach cofnięcia zaklęcia wszystko poszło na marne, więc dała sobie spokój.
- Wybaczam… - Ze zrezygnowaniem opuszczając różdżkę, bo chyba na nie za wiele jej się przyda, skoro nawet Finite nie umiała teraz porządnie rzucić.
W każdym razie rzeczywiście — w jej oczach był zdecydowanie nieszkodliwy. Nikt przy niej nigdy źle o nim nie mówił, ale mogło to wynikać również z tego powodu, że Aurora w pewnym momencie miała sławę bronienia wszystkiego i wszystkich, chociaż sama nie była w stanie w obronić siebie. Nie, nie była bohaterką w żadnym znaczeniu tego słowa, ale lubiła, jak wszystko na świecie miało swój ład i porządek.
Aurora kochała zamek podobnie jak cała masa uczniów, którzy spędzali tam beztroskie lata młodości, przeżywali pierwsze miłostki. Ale jej dzieciństwo i młodość na wrzosowisku były tak szczęśliwe, że nie miała nic przeciwko temu, że musiała wracać na wakacje, czy ferie. Pachnący chlebem dom, dzikimi różami usłane alejki i ona, siedząca gdzieś wysoko na drzewie. Z równym więc rozrzewnieniem wspominała więc zarówno czas w zamkowych murach, jak i ten w domu. Ileż łatwiejszy był wtedy czas.
Na jego komplementy nie mogła się nie uśmiechnąć — która kobieta, nie chciała bowiem usłyszeć takich słów od młodego mężczyzny. Zwłaszcza taka z tak bardzo okaleczoną duszą. Z tak rozdartym sercem. Nawet jeśli był po prostu miły, znaczyło to dla niej więcej, niż mógł sobie wyobrazić.
Związek z Aresem ją złamał i wciąż dochodziła do siebie. A mimo wszystko gotowa była dla niego wciąż wskoczyć w ogień. Ktoś kiedyś powiedział, że siła miłości jest tak wielka, ile było się zdolnym wybaczyć drugiej osobie, a ona lordowi Yorku umiałaby wybaczyć naprawdę wiele… oprócz w zasadzie tego jednego, co jej zrobił. Potraktował ją w paskudny sposób przy ich ostatnim spotkaniu, wypominając brak dziewictwa, które sam odebrał. Jakby ktoś wziął i brudną szmatą do podłogi uderzył ją w twarz.
- Dobrze wiedzieć, że to, co mężczyźni cenią najbardziej to jednak cicha kobieta. - Skwitowała więc, nie chcąc już wracać do tego, jak nieatrakcyjna się czuje. To nie było trudne do zauważenia, że nie grzeszyła pewnością siebie. Nerwowo skubała nitki wystające z rękawa jesiennego płaszczyka, a chociaż odpowiadała na jego słowa, to jednak po chwili uciekała wzrokiem.
A może wcale nie z powodu zawstydzenia jej wzrok był rozbiegany? Może próbowała wśród mroków dostrzec istotę, która mogła, ale nie musiała być gdzieś w pobliżu.
- Nigdy czegoś podobnego nie widziałam… Na jawie. - Przyznała po chwili, szczerze wątpiąc, czy jej by się udało cokolwiek wyczarować w tej chwili, skoro nie umiała nawet zakończyć zaklęcia. - O ile cokolwiek by wyszło z mojej różdżki. - Skwitowała z ironią podszytą nutą rozbawienia, bo w zasadzie przy nim rzeczywiście nie było tak strasznie.
- Podróżujesz? To musieliśmy się minąć, całkiem niedawno sama wróciłam z podróży. - Powiedziała z nieśmiało rosnącym entuzjazmem. - Gdzie byłeś ostatnio? I mam nadzieję, że tym razem zostaniesz na dłużej. Z Castorem się widziałeś? - Zapytała, dając się jednocześnie poprowadzić nieco do przodu. Może rzeczywiście nie powinni stać tutaj bez celu.
- Zostaję… Mam przynajmniej taką nadzieję. Widzisz… niby człowiek podróżował, a i tak ostatecznie, jak dzieje się coś złego, to woli wrócić do własnego domu. - Spojrzała na niego z zainteresowaniem. - To dlatego wróciłeś? Do rodziny? - Nie miała pojęcia o tragedii, jaka go dotknęła. Z pewnością by wtedy bardziej baczyła na słowa.
- Historie? Znam kilka… Głównie straszne… Nie wiem, czy chcesz takie właśnie usłyszeć. - Po tym okropnym cieniu, wciąż czuła dreszcze. Ale to mogło być tylko zbiorowe przewidzenie, prawda?
- Wybaczam… - Ze zrezygnowaniem opuszczając różdżkę, bo chyba na nie za wiele jej się przyda, skoro nawet Finite nie umiała teraz porządnie rzucić.
W każdym razie rzeczywiście — w jej oczach był zdecydowanie nieszkodliwy. Nikt przy niej nigdy źle o nim nie mówił, ale mogło to wynikać również z tego powodu, że Aurora w pewnym momencie miała sławę bronienia wszystkiego i wszystkich, chociaż sama nie była w stanie w obronić siebie. Nie, nie była bohaterką w żadnym znaczeniu tego słowa, ale lubiła, jak wszystko na świecie miało swój ład i porządek.
Aurora kochała zamek podobnie jak cała masa uczniów, którzy spędzali tam beztroskie lata młodości, przeżywali pierwsze miłostki. Ale jej dzieciństwo i młodość na wrzosowisku były tak szczęśliwe, że nie miała nic przeciwko temu, że musiała wracać na wakacje, czy ferie. Pachnący chlebem dom, dzikimi różami usłane alejki i ona, siedząca gdzieś wysoko na drzewie. Z równym więc rozrzewnieniem wspominała więc zarówno czas w zamkowych murach, jak i ten w domu. Ileż łatwiejszy był wtedy czas.
Na jego komplementy nie mogła się nie uśmiechnąć — która kobieta, nie chciała bowiem usłyszeć takich słów od młodego mężczyzny. Zwłaszcza taka z tak bardzo okaleczoną duszą. Z tak rozdartym sercem. Nawet jeśli był po prostu miły, znaczyło to dla niej więcej, niż mógł sobie wyobrazić.
Związek z Aresem ją złamał i wciąż dochodziła do siebie. A mimo wszystko gotowa była dla niego wciąż wskoczyć w ogień. Ktoś kiedyś powiedział, że siła miłości jest tak wielka, ile było się zdolnym wybaczyć drugiej osobie, a ona lordowi Yorku umiałaby wybaczyć naprawdę wiele… oprócz w zasadzie tego jednego, co jej zrobił. Potraktował ją w paskudny sposób przy ich ostatnim spotkaniu, wypominając brak dziewictwa, które sam odebrał. Jakby ktoś wziął i brudną szmatą do podłogi uderzył ją w twarz.
- Dobrze wiedzieć, że to, co mężczyźni cenią najbardziej to jednak cicha kobieta. - Skwitowała więc, nie chcąc już wracać do tego, jak nieatrakcyjna się czuje. To nie było trudne do zauważenia, że nie grzeszyła pewnością siebie. Nerwowo skubała nitki wystające z rękawa jesiennego płaszczyka, a chociaż odpowiadała na jego słowa, to jednak po chwili uciekała wzrokiem.
A może wcale nie z powodu zawstydzenia jej wzrok był rozbiegany? Może próbowała wśród mroków dostrzec istotę, która mogła, ale nie musiała być gdzieś w pobliżu.
- Nigdy czegoś podobnego nie widziałam… Na jawie. - Przyznała po chwili, szczerze wątpiąc, czy jej by się udało cokolwiek wyczarować w tej chwili, skoro nie umiała nawet zakończyć zaklęcia. - O ile cokolwiek by wyszło z mojej różdżki. - Skwitowała z ironią podszytą nutą rozbawienia, bo w zasadzie przy nim rzeczywiście nie było tak strasznie.
- Podróżujesz? To musieliśmy się minąć, całkiem niedawno sama wróciłam z podróży. - Powiedziała z nieśmiało rosnącym entuzjazmem. - Gdzie byłeś ostatnio? I mam nadzieję, że tym razem zostaniesz na dłużej. Z Castorem się widziałeś? - Zapytała, dając się jednocześnie poprowadzić nieco do przodu. Może rzeczywiście nie powinni stać tutaj bez celu.
- Zostaję… Mam przynajmniej taką nadzieję. Widzisz… niby człowiek podróżował, a i tak ostatecznie, jak dzieje się coś złego, to woli wrócić do własnego domu. - Spojrzała na niego z zainteresowaniem. - To dlatego wróciłeś? Do rodziny? - Nie miała pojęcia o tragedii, jaka go dotknęła. Z pewnością by wtedy bardziej baczyła na słowa.
- Historie? Znam kilka… Głównie straszne… Nie wiem, czy chcesz takie właśnie usłyszeć. - Po tym okropnym cieniu, wciąż czuła dreszcze. Ale to mogło być tylko zbiorowe przewidzenie, prawda?
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Cicha kobieta? Czy ja wiem, talent wokalny jest też ceniony - rzucił z uśmiechem, zaraz kręcąc głową. - Jeśli ktoś nie chce słuchać kobiety to tylko jego strata. Zakochany mężczyzna będzie mógł słuchać godzinami swojej ukochanej - i nie mówił wcale z doświadczenia. Nie tęsknił przecież za godzinami spędzonymi z Jeanie - zarówno w ciszy jak i na prostych rozmowach i śmiechach. Jeśli ktoś nie doceniał towarzystwa damy, dlaczego w ogóle starał się pozostać w jej towarzystwie? Cóż, może i Thomas nie zawsze był miły i wychowany; nie zawsze był dżentelmenem, ale zawsze starał się komplementować innych. Takie wkupywanie się w łaski było dla niego czymś naturalnym.
- Może… Może tylko nam się wydaje? - rzucił spokojnie, uśmiechając się wesoło. - Nie ma się czego bać, nie uważasz? Wszystko będzie spokojnie… przynajmniej powinno być w miarę spokojnie. Nawet jeśli nie, inne zaklęcia mogą być łatwiejsze od finite, nie uważasz? Czasem jak adrenalina nas nawiedzi, jest dużo łatwiej… - powiedział z uśmiechem, chwilę po tym już lekko się uśmiechając. Cóż, tematy podróży stanowczo dużo bardziej mu się podobały!
- Tak, dość sporo… Głównie po Szkocji, ale od niedawna wróciłem bardziej do Anglii. A ty gdzie podróżowałaś? Konkretne rejony? - zapytał z uśmiechem, a na zapytanie o jej brata, pokręcił lekko głową. Cóż, nie myślał, że zobaczy byłego prefekta ponownie kiedykolwiek. Zawsze był dla niego utrapieniem, dając mu te wszystkie punkty ujemne czy kary. A on tylko chciał gdzieś wejść, coś sprawdzić… przecież nie robił niczego złego, tworząc drobne pułapki… Czasem zastawiając jakieś żarty, dokuczając komuś czy wymykając się z zamku, aby przedostać się chociażby do zakazanego lasu… W końcu jego nazwa nie była wystarczająco sugestywna.
- Shropshire, później byłem też w okolicach Londynu. Walia, teraz tutaj… Trochę mi się zdarza podróżować - wyjaśnił z uśmiechem, kiwając głową. - Gdzie ty podróżowałaś? No i możliwe, że zostanę na nieco dłużej… Jeszcze nie wiem czy tutaj, czy w Londynie czy może jeszcze gdzie indziej w Anglii, ale to jest jeszcze do przemyślenia. Jak się ma Castor? Ostatni raz widziałem się z nim… cztery lata temu? - rzucił, aż gwizdając bo nie spodziewał się, że to minęło aż tyle lat. No tak, Aurora była od niego jeszcze starsza. Może nieco inaczej by to wszystko wyglądało, gdyby nie zerwał ze wszystkimi kontaktu? Gdyby Jeanie żyła… Cóż, to ona nieco nalegała w tamtych czasach, aby od czasu do czasu wysłać sowę z pozdrowieniami czy życzeniami na święta do znajomych, przyjaciół ze szkoły - ale Tomek nigdy nie bardzo rozumiał tej tradycji. Raczej był nauczony, że jego nagłe zniknięcia i pojawienia się są czymś, co albo się akceptuje, albo nie i między nimi nie trzeba szukać kontaktu z drugą osobą.
- Och? Nie, nie. Wiesz, podróżuję z taborem, chociaż ostatnio się od nich nieco odłączyłem. Opowiadam z miasta do miasta bajki, więc zdecydowałem się zaczepić o Dolinę i poszukać nieco inspiracji do bajek… A straszne bajki brzmią równie ciekawie. Opowiesz mi jakieś? - zapytał spokojnie z uśmiechem, chcąc również zmienić temat. Nie chciał się tłumaczyć z tego, dlaczego podróżował sam - bo i nie było takiej potrzeby, prawda?
- W okolicy jest chyba dość sporo opuszczonych domów? To raczej przez wojnę, a nie przez straszne bajki, tak zgaduję? Ale jakieś… może coś jest w lesie? Jakieś specyficzne miejsce? - rzucił, idąc z dziewczyną pod ramię powolnym krokiem, rozglądając się co jakiś czas. Zauważył cień, tajemniczy ruch - ale to było kątem oka. Kiedy spróbował go uchwycić na dłużej, nie zdążył. Wszystko się rozmywała, wszystko znikało. Było to nieco przerażajace, ale czym mogło być to to całe tajemnicze otoczenie?
Po chwili od ich lewej strony dobiegł spomiędzy drzew jakiś dziwny skrzek, który ciężko było ulokować - czym był, czy byli w stanie go skojarzyć?
Thomas odruchowo przyśpieszył nieco kroku, ciągnąc nieco pannę Sprout za sobą, wyraźnie poddenerwowany. Był Gryfonem, ale stanowczo nie przez swoją odwagę - zawsze tchórzył, zawsze uciekał pierwszy ze stresujących sytuacji, a nie stawiał im czoła.
- Och, jakieś konkretne… zwierzęta żyją w okolicy? - rzucił, nie znając się kompletnie na takich stworzeniach, więc może rzeczywiście bał się tylko tego, czego nie znał? Może to jakieś zwierzę? Chociaż gęsia skórka i powiew chłodnego powietrza sprawiał, że bardziej wątpił w swoje podejrzenia - po prostu próbował znaleźć jakiekolwiek wyjaśnienie, nawet jeśli miałoby być fałszywe.
- Może… Może tylko nam się wydaje? - rzucił spokojnie, uśmiechając się wesoło. - Nie ma się czego bać, nie uważasz? Wszystko będzie spokojnie… przynajmniej powinno być w miarę spokojnie. Nawet jeśli nie, inne zaklęcia mogą być łatwiejsze od finite, nie uważasz? Czasem jak adrenalina nas nawiedzi, jest dużo łatwiej… - powiedział z uśmiechem, chwilę po tym już lekko się uśmiechając. Cóż, tematy podróży stanowczo dużo bardziej mu się podobały!
- Tak, dość sporo… Głównie po Szkocji, ale od niedawna wróciłem bardziej do Anglii. A ty gdzie podróżowałaś? Konkretne rejony? - zapytał z uśmiechem, a na zapytanie o jej brata, pokręcił lekko głową. Cóż, nie myślał, że zobaczy byłego prefekta ponownie kiedykolwiek. Zawsze był dla niego utrapieniem, dając mu te wszystkie punkty ujemne czy kary. A on tylko chciał gdzieś wejść, coś sprawdzić… przecież nie robił niczego złego, tworząc drobne pułapki… Czasem zastawiając jakieś żarty, dokuczając komuś czy wymykając się z zamku, aby przedostać się chociażby do zakazanego lasu… W końcu jego nazwa nie była wystarczająco sugestywna.
- Shropshire, później byłem też w okolicach Londynu. Walia, teraz tutaj… Trochę mi się zdarza podróżować - wyjaśnił z uśmiechem, kiwając głową. - Gdzie ty podróżowałaś? No i możliwe, że zostanę na nieco dłużej… Jeszcze nie wiem czy tutaj, czy w Londynie czy może jeszcze gdzie indziej w Anglii, ale to jest jeszcze do przemyślenia. Jak się ma Castor? Ostatni raz widziałem się z nim… cztery lata temu? - rzucił, aż gwizdając bo nie spodziewał się, że to minęło aż tyle lat. No tak, Aurora była od niego jeszcze starsza. Może nieco inaczej by to wszystko wyglądało, gdyby nie zerwał ze wszystkimi kontaktu? Gdyby Jeanie żyła… Cóż, to ona nieco nalegała w tamtych czasach, aby od czasu do czasu wysłać sowę z pozdrowieniami czy życzeniami na święta do znajomych, przyjaciół ze szkoły - ale Tomek nigdy nie bardzo rozumiał tej tradycji. Raczej był nauczony, że jego nagłe zniknięcia i pojawienia się są czymś, co albo się akceptuje, albo nie i między nimi nie trzeba szukać kontaktu z drugą osobą.
- Och? Nie, nie. Wiesz, podróżuję z taborem, chociaż ostatnio się od nich nieco odłączyłem. Opowiadam z miasta do miasta bajki, więc zdecydowałem się zaczepić o Dolinę i poszukać nieco inspiracji do bajek… A straszne bajki brzmią równie ciekawie. Opowiesz mi jakieś? - zapytał spokojnie z uśmiechem, chcąc również zmienić temat. Nie chciał się tłumaczyć z tego, dlaczego podróżował sam - bo i nie było takiej potrzeby, prawda?
- W okolicy jest chyba dość sporo opuszczonych domów? To raczej przez wojnę, a nie przez straszne bajki, tak zgaduję? Ale jakieś… może coś jest w lesie? Jakieś specyficzne miejsce? - rzucił, idąc z dziewczyną pod ramię powolnym krokiem, rozglądając się co jakiś czas. Zauważył cień, tajemniczy ruch - ale to było kątem oka. Kiedy spróbował go uchwycić na dłużej, nie zdążył. Wszystko się rozmywała, wszystko znikało. Było to nieco przerażajace, ale czym mogło być to to całe tajemnicze otoczenie?
Po chwili od ich lewej strony dobiegł spomiędzy drzew jakiś dziwny skrzek, który ciężko było ulokować - czym był, czy byli w stanie go skojarzyć?
Thomas odruchowo przyśpieszył nieco kroku, ciągnąc nieco pannę Sprout za sobą, wyraźnie poddenerwowany. Był Gryfonem, ale stanowczo nie przez swoją odwagę - zawsze tchórzył, zawsze uciekał pierwszy ze stresujących sytuacji, a nie stawiał im czoła.
- Och, jakieś konkretne… zwierzęta żyją w okolicy? - rzucił, nie znając się kompletnie na takich stworzeniach, więc może rzeczywiście bał się tylko tego, czego nie znał? Może to jakieś zwierzę? Chociaż gęsia skórka i powiew chłodnego powietrza sprawiał, że bardziej wątpił w swoje podejrzenia - po prostu próbował znaleźć jakiekolwiek wyjaśnienie, nawet jeśli miałoby być fałszywe.
Mrok październikowej nocy był inny niż w czasie innych miesięcy. Pierwszy miesiąc prawdziwego chłodu, wdzierającego się za koszule, a i deszcz pachniał, jakby bardziej dojmująco, zwiastując nadchodzący koniec żywota liści, amen. Dobrze, że miała obok siebie Tomka, to naprawdę potrafiło podnieść na duchu. Może nie był najbardziej taktownym z mężczyzn, jakich znała, ale tak naprawdę, to przecież ona sama nie miała w sobie zbyt wiele manier. Śmiała się kiedyś z opowieści Aresa, gdy opowiadał o tym, że mieli kilka widelców po każdej stronie talerza. Aurora bez skrępowania stwierdziła, że najpewniej zjadłaby wszystko jednym, co lorda Carrow bardzo rozbawiło. Ale prawda była taka, że teraz może lepiej mieć koło siebie Tomka, niż lorda z tuzinem widelców?
- Myślałeś kiedyś o tym, żeby pisać poezję? - Spytała, nieco mocniej zaciskając dłoń na jego ramieniu, bo jakoś tak czuła się bezpieczniej. Cień nie był widoczny, ale przecież czuła wyraźnie na sobie czyjeś ślepia. - Albo przynajmniej książki… Pięknie umiesz mówić o tym, czego kobieta chce słuchać. - Przyznała mu zupełnie szczerze. Gdyby bowiem usłyszała to od słów absztyfikanta, z pewnością wiele zyskałby w jej oczach. Ale prawda była taka, że nie umiała teraz sobie wyobrazić, że ktoś mógłby wciąż ją zechcieć. Związek z Aresem kładł się długim cieniem na wszystkich jej potencjalnych, przyszłych związkach. Może jakiś wiekowy wdowiec, mógłby się zlitować i wziąć ją za żonę, jeśli wciąż nie miał potomka lub jego dzieci były już odchowane, a on zdawał sobie sprawę z tego, że może niedługo potrzebować opieki. Było to dość smutne, biorąc pod uwagę, że Aurora nadal marzyła o wielkiej miłości — takiej do końca życia i na zawsze. Ale los oprócz takich pragnień obdarzył ją również naiwnością i swoistą głupotą, przez co z łatwością mogła paść ofiarą takich wytrawnych łowców jak Carrow. 4 lata życia to dla kobiety bardzo dużo. 4 lata, gdy dawała się mamić i łudzić, gdy słuchała, jak obiecuje jej rodzicom, że weźmie ją za żonę i…
- Najwięcej czasu spędziłam w Irlandii. - Biały domek na klifach, gdzie wspólnie z Aresem zasadzili magnolię. Ich podwórko, gdzie wspólnie siedzieli na ławeczce, a ona czesała jego ciemne włosy, czytając mu książki. STOP - Piękny kraj, przemili ludzie. Człowiek może tam odetchnąć pełną piersią. - Wszystko rozmywało się o aresowe oczy i słowa. Dlaczego nagle poczuła, że bez niego nie ma wspomnień? - Ale byłam też w Szkocji, gdzie zbierałam dane pod nowe eliksiry. Musieliśmy się minąć. - Powiedziała, usilnie starając się nie myśleć o Aresie. Naprawdę przydałby się jej rozpraszacz. Może jutro, w noc duchów uda jej się zająć myśli jakimiś wróżbami o przyszłości? Oby były pozytywne.
Na wieść o tym, że nie widział się z Castorem, a może starając się nie myśleć o cieniu z lasu, zatrzymała się.
- Mówisz, że podróżujesz tak dużo… A masz gdzie się zatrzymać? - Podróże, jak kształcące by nie były, były jednak równie męczące — każdy potrzebował miejsca do odpoczynku, miękkiej poduszki, by położyć na niej głowę i koca, by rozgrzać kości, a już zwłaszcza teraz, gdy ziąb i mżawka, zaczęły wdzierać się pod ubrania. - Chodź dziś ze mną na Wrzosowisku. Nastawiłam kaszę ze skwarkami i zupę z dyni. - Czasy były trudne, ale przecież nie każdy i tak miał tyle szczęścia co Sproutowie, którzy mieli swój dyniowy ogródek, a praca uzdrowicieli pozwalała na to, żeby móc się w miarę godnie utrzymać. Nie chciała myśleć o niepokojących trzaskach tuż za granicą ich wzroku. Przejmującym chłodzie, który sprawiał, że nienaturalnie drżała ze strachu i zimna.
- Opowiem ci w domu, co? Opowiem ci opowieści o wróżkach, jakie przekazali mi irlandzcy czarodzieje. O wróżkowych kręgach i dlaczego nie budować tam domów. Wszystko ci powiem Tomku, ale chodźmy do domu… - Głos miała przejęty, bo i ona posłyszała trzask, a zaraz za nim kolejny, jakby coś kroczyło w ich stronę, ale jednocześnie było już za nimi. Oddech Aurory zamienił się w parę, a ona sama spojrzała w oczy chłopaka. - Tu nie żyje nic tak dużego… - Wyszeptała przestraszona, a jakby w zaprzeczeniu do jej słów, a może jedynie w jej głowie, coś skrzypnęło wiekowym drzewem. A może pień sam stęknął pod naporem ciemnej siły, ostrzegając wędrowców.
/zt dla Aurory
- Myślałeś kiedyś o tym, żeby pisać poezję? - Spytała, nieco mocniej zaciskając dłoń na jego ramieniu, bo jakoś tak czuła się bezpieczniej. Cień nie był widoczny, ale przecież czuła wyraźnie na sobie czyjeś ślepia. - Albo przynajmniej książki… Pięknie umiesz mówić o tym, czego kobieta chce słuchać. - Przyznała mu zupełnie szczerze. Gdyby bowiem usłyszała to od słów absztyfikanta, z pewnością wiele zyskałby w jej oczach. Ale prawda była taka, że nie umiała teraz sobie wyobrazić, że ktoś mógłby wciąż ją zechcieć. Związek z Aresem kładł się długim cieniem na wszystkich jej potencjalnych, przyszłych związkach. Może jakiś wiekowy wdowiec, mógłby się zlitować i wziąć ją za żonę, jeśli wciąż nie miał potomka lub jego dzieci były już odchowane, a on zdawał sobie sprawę z tego, że może niedługo potrzebować opieki. Było to dość smutne, biorąc pod uwagę, że Aurora nadal marzyła o wielkiej miłości — takiej do końca życia i na zawsze. Ale los oprócz takich pragnień obdarzył ją również naiwnością i swoistą głupotą, przez co z łatwością mogła paść ofiarą takich wytrawnych łowców jak Carrow. 4 lata życia to dla kobiety bardzo dużo. 4 lata, gdy dawała się mamić i łudzić, gdy słuchała, jak obiecuje jej rodzicom, że weźmie ją za żonę i…
- Najwięcej czasu spędziłam w Irlandii. - Biały domek na klifach, gdzie wspólnie z Aresem zasadzili magnolię. Ich podwórko, gdzie wspólnie siedzieli na ławeczce, a ona czesała jego ciemne włosy, czytając mu książki. STOP - Piękny kraj, przemili ludzie. Człowiek może tam odetchnąć pełną piersią. - Wszystko rozmywało się o aresowe oczy i słowa. Dlaczego nagle poczuła, że bez niego nie ma wspomnień? - Ale byłam też w Szkocji, gdzie zbierałam dane pod nowe eliksiry. Musieliśmy się minąć. - Powiedziała, usilnie starając się nie myśleć o Aresie. Naprawdę przydałby się jej rozpraszacz. Może jutro, w noc duchów uda jej się zająć myśli jakimiś wróżbami o przyszłości? Oby były pozytywne.
Na wieść o tym, że nie widział się z Castorem, a może starając się nie myśleć o cieniu z lasu, zatrzymała się.
- Mówisz, że podróżujesz tak dużo… A masz gdzie się zatrzymać? - Podróże, jak kształcące by nie były, były jednak równie męczące — każdy potrzebował miejsca do odpoczynku, miękkiej poduszki, by położyć na niej głowę i koca, by rozgrzać kości, a już zwłaszcza teraz, gdy ziąb i mżawka, zaczęły wdzierać się pod ubrania. - Chodź dziś ze mną na Wrzosowisku. Nastawiłam kaszę ze skwarkami i zupę z dyni. - Czasy były trudne, ale przecież nie każdy i tak miał tyle szczęścia co Sproutowie, którzy mieli swój dyniowy ogródek, a praca uzdrowicieli pozwalała na to, żeby móc się w miarę godnie utrzymać. Nie chciała myśleć o niepokojących trzaskach tuż za granicą ich wzroku. Przejmującym chłodzie, który sprawiał, że nienaturalnie drżała ze strachu i zimna.
- Opowiem ci w domu, co? Opowiem ci opowieści o wróżkach, jakie przekazali mi irlandzcy czarodzieje. O wróżkowych kręgach i dlaczego nie budować tam domów. Wszystko ci powiem Tomku, ale chodźmy do domu… - Głos miała przejęty, bo i ona posłyszała trzask, a zaraz za nim kolejny, jakby coś kroczyło w ich stronę, ale jednocześnie było już za nimi. Oddech Aurory zamienił się w parę, a ona sama spojrzała w oczy chłopaka. - Tu nie żyje nic tak dużego… - Wyszeptała przestraszona, a jakby w zaprzeczeniu do jej słów, a może jedynie w jej głowie, coś skrzypnęło wiekowym drzewem. A może pień sam stęknął pod naporem ciemnej siły, ostrzegając wędrowców.
/zt dla Aurory
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dla niektórych to właśnie było jego zaletą - brak taktu, a jednocześnie mogło się zdawać, ze nie miał w sobie jakiejś wrogości do świata. Były to często pozory, bo nie pokazywał się z brzydkiej strony ludziom, od których mógł mieć korzyści! Już od dziecka dziadek mu powtarzał i uczył go, jak rozmawiać z innymi ludźmi - z tymi wszystkimi obcymi, i jak się wokół nich zakręcić. Uśmiechaj się, mów o tym co chcą usłyszeć i zwracaj uwagę na to, co oni lubią. Jak reagują, jak wyglądają. Dama poprawiająca włosy może ucieszyć się z komplementu na ich temat, ktoś dbający o poprawienie biżuterii, aby ta pięknie się prezentowała, mógł ucieszyć się na skomplementowanie właśnie jej.
Spojrzał nieco zaskoczony na nią, zaraz jednak ciepło się uśmiechając. Wolną ręką delikatnie pogładził ja po dłoni, mając wrażenie, że ta się nieco… stresowała? Może rzeczywiście oboje byli nieco aż nazbyt wystraszeni tym, co działo się dookoła. Mieli lekką paranoję.
- Nie. No… Może trochę w Hogwarcie, ale to nie dla mnie. Czasem opowiadam bajki na ulicy za to - wyjaśnił spokojnie, kiwając głową. Kobiety w końcu lubiły czuć się doceniane pod różnymi względami. - Irlandia… Nigdy nie byłem. Muszę w końcu odwiedzić. Szkocja jest niezwykle piękna, byłaś na wyżynach? Ach, szkockie krowy to najurodziwsze zwierzęta, mam nadzieję że miałaś okazje je pooglądać. Przeurocze futrzaki - mówił, niekoniecznie zauważając, że myśli Aurory zajmowały nieco inne wspomnienia - może niekoniecznie miłe. Przynajmniej nie tak w pełni…
- Zatrzymać? To zależy. Śpię tam, gdzie się uda. Czasem pokój gdzieś znajdę, czasem coś wynajmę, czasem pod gołym niebem - wyjaśnił spokojnie, niekoniecznie rozumiejąc do czego dziewczyna biła. Jednak już po chwili się uśmiechnął, kiwając lekko głową. - Bardzo chętnie! Dziękuję. Miło będzie zjeść coś smacznego, sam nie najlepiej sobie radzę w gotowaniu. Dynie są z waszego ogródka? Pamiętam, że coś chyba kiedyś wspominaliście… a może to Castor? O tym, że macie własne uprawy… - zarzucił spokojnie, starając się przywołać te wspomnienia. Nawet jeśli się mylił, to nie miało tak wielkiego znaczenia. Czasem nawet próby nawiązania do czegoś małego, sprawiały u innych zadowolenie - bo ktoś zapamiętał szczegół.
- Tak… Chodźmy - rzucił cicho, słysząc przez cały czas te niepokojące odgłosy, nie chcąc jednak ich wytykać. Nie, musiał zachować chociaż względny spokój, aby piękna dama przy jego boku mogła poczuć się choć odrobinę pewniej, że nic im nie groziło. Jego standardowe zagranie, udawania że wszystko było w porządku.
Ruszył więc z panną Sprout w stronę ich rodzinnego domu, nie mogąc się doczekać zarówno zupy z dyni, jak i opowieści o Irlandii i ich baśniach, ale także i spotkania z puchońskim prefektem i przekonania się, czy wciąż tak sztywno trzymał się wszystkich zasad.
Zt.
Spojrzał nieco zaskoczony na nią, zaraz jednak ciepło się uśmiechając. Wolną ręką delikatnie pogładził ja po dłoni, mając wrażenie, że ta się nieco… stresowała? Może rzeczywiście oboje byli nieco aż nazbyt wystraszeni tym, co działo się dookoła. Mieli lekką paranoję.
- Nie. No… Może trochę w Hogwarcie, ale to nie dla mnie. Czasem opowiadam bajki na ulicy za to - wyjaśnił spokojnie, kiwając głową. Kobiety w końcu lubiły czuć się doceniane pod różnymi względami. - Irlandia… Nigdy nie byłem. Muszę w końcu odwiedzić. Szkocja jest niezwykle piękna, byłaś na wyżynach? Ach, szkockie krowy to najurodziwsze zwierzęta, mam nadzieję że miałaś okazje je pooglądać. Przeurocze futrzaki - mówił, niekoniecznie zauważając, że myśli Aurory zajmowały nieco inne wspomnienia - może niekoniecznie miłe. Przynajmniej nie tak w pełni…
- Zatrzymać? To zależy. Śpię tam, gdzie się uda. Czasem pokój gdzieś znajdę, czasem coś wynajmę, czasem pod gołym niebem - wyjaśnił spokojnie, niekoniecznie rozumiejąc do czego dziewczyna biła. Jednak już po chwili się uśmiechnął, kiwając lekko głową. - Bardzo chętnie! Dziękuję. Miło będzie zjeść coś smacznego, sam nie najlepiej sobie radzę w gotowaniu. Dynie są z waszego ogródka? Pamiętam, że coś chyba kiedyś wspominaliście… a może to Castor? O tym, że macie własne uprawy… - zarzucił spokojnie, starając się przywołać te wspomnienia. Nawet jeśli się mylił, to nie miało tak wielkiego znaczenia. Czasem nawet próby nawiązania do czegoś małego, sprawiały u innych zadowolenie - bo ktoś zapamiętał szczegół.
- Tak… Chodźmy - rzucił cicho, słysząc przez cały czas te niepokojące odgłosy, nie chcąc jednak ich wytykać. Nie, musiał zachować chociaż względny spokój, aby piękna dama przy jego boku mogła poczuć się choć odrobinę pewniej, że nic im nie groziło. Jego standardowe zagranie, udawania że wszystko było w porządku.
Ruszył więc z panną Sprout w stronę ich rodzinnego domu, nie mogąc się doczekać zarówno zupy z dyni, jak i opowieści o Irlandii i ich baśniach, ale także i spotkania z puchońskim prefektem i przekonania się, czy wciąż tak sztywno trzymał się wszystkich zasad.
Zt.
6 stycznia 1958
południe
południe
Świat zawsze wirował przed.
Później uspokajał się na momenty, ulotne chwile, minuty, które przelatywały przez palce jak ziarenka piasku, których nie mógł utrzymać w drżących dłoniach pomimo najszczerszych chęci.
Był słaby. Śmiesznie, tragicznie słaby.
Ale mimo to szarpnął się, by zwlec się z łóżka najszybciej, jak tylko potrafił. Jak przez mgłę pamiętał zapach świeżej pościeli, który towarzyszył mu rankiem, gdy zmęczone ciało, zmęczony umysł złożył do snu i nie miał już siły nawet pamiętać. Nie, żeby znowu chciał; miniony dzień należał do jednych z najgorszych, które miał okazję przeżyć w ostatnim czasie. Kontrast obrzydliwej rzeczywistości ze wciąż utrzymującym się w powietrzu świąteczno—noworocznym rozluźnieniem złapał go zupełnie nieprzygotowanego. Sam przecież pozwolił wszystkim spływającym co chwila informacjom wciskać się w jego trzewia, ostrza noży ślizgające się pomiędzy zrośniętymi po złamaniu żebrami. Gdyby był rozsądniejszy... Gdyby przewidział... Nie spychał ostrzegawczych sygnałów na granice świadomości...
Cholera. Mógł temu wszystkiemu zapobiec.
Przygotować się. Przynajmniej na list z Ministerstwa. Przecież czytał Walczącego Maga w dniu wydania, wspomniał o możliwym poborze lordowi Macmillan. A jednak z jakiegoś dziwnego powodu chciał wierzyć, że jego to ominie. Jakim cudem, skoro mieścił się idealnie w przedziale, który podlegał obowiązkowi? Cholera, był przecież w Londynie, nie tak dawno temu. Aresztowania chłopaków... Nie, tego nie mógł przewidzieć. A co, jeżeli mógł? Wspominał Thomasowi, że pcha się na własne życzenie do Tower. Już raz tam trafił, co stało na przeszkodzie, by zrobił to raz jeszcze? Czemu wpadli z nim James i Marcel? Czy to przez Thomasa? Oni zawsze mieli głupie pomysły. Może gdyby zajął się nimi porządniej, wygłosił kilka wykładów, cierpliwie znosił wszystkie głupie numery, które wyrządzali mu w odwecie za kolejne szlabany... Może wtedy wynieśliby z tego jakąś lekcję? Może był zbyt łagodny?
A teraz świat się walił, kruszył przed jego oczami, na mocy przecież wyłącznie właściwej jemu łagodności i uprzejmości, którą — łudził się wciąż — można było zmienić świat. Nie. Nie można było. Z każdym mijającym dniem, charczącym oddechem, zimnym powietrzem, które tylko drażniło bolące od całonocnego wycia gardło, przekonywał się o tym z jeszcze większą mocą.
Tylko skrzypienie śniegu pod rozklekotanymi butami (musiał kupić nowe, skarpetki mu zupełnie przemokły, ale Michael prosił, by nie zabierał na pełnię porządnych ubrań; byłoby gorzej, gdyby się przypadkowo zniszczyły) wydawało się być prawdziwe. Bo nie był pewny. Nawet tego, gdy odbił się przypadkowo od kory starego dębu, trąc jednocześnie rękawem rozpiętego płaszcza o jej szorstką powierzchnię.
Ale musiał iść dalej. Przeć przed siebie, pomimo tego, że bolało go właściwie w s z y s t k o, nie był nawet pewny, czy to nie lepiej, bo przynajmniej gdzieś w środku, na bardzo podstawowym, elementarnym poziomie wiedział, że wciąż żyje. Że to nie tylko majaki, które wynikiem są gorączki, jakiej musiał się przecież nabawić od leżenia w śniegu przez tych kilka chwil, w których był zbyt słaby (słaby, słaby, s ł a b y, już na zawsze tak będzie), by podnieść się o własnych siłach, zarzucić na zmarznięte ciało przynajmniej ten marny płaszcz i wpakować się na miotłę. Ból gruntował go w realności; robił to, za nic mając sobie najgorętsze z życzeń, które pojawiało się raz po raz w głowie Sprouta.
Niech to wszystko będzie wyłącznie złym snem...
Dominująca szarość nie chciała dopuścić błękitu do tęczówek młodego mężczyzny, który blady, z zapadniętymi policzkami i zdecydowanie zbyt sinymi plamami pod oczami przedzierał się przez kolejne śnieżne zaspy. Blada skóra przy bliższym przyglądnięciu się nie wydawała się nawet taką — bardziej przypominała wyjątkowo cienki pergamin, spod którego prześwitywały małe siateczki naczyń krwionośnych. Spierzchnięte usta rozchylone zostały lekko, jakby ledwo stojący na nogach Sprout potrzebował dodatkowego dotlenienia, choć w tej chwili sam nie potrafił powiedzieć, czego właściwie chciał.
Poza zapomnieniem.
Ciepłym kocem i wrzątkiem w kubku, który ogrzeje prawie sine dłonie.
Pokrzepiającej obecności i kolejnej pary złotych loków.
Spokojnej twarzy wtulonej w poduszkę w jego sypialni.
Umycia dłoni, by był pewien, że nie znajdzie się na niej — podobnie jak przez ostatnie dwie pełnie — nawet najmniejsza kropla krwi.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
6 stycznia 1958
Sen tej nocy nie przyniósł zbyt wiele odpoczynku, przywodząc koszmary wykreowane przez zmartwiony, młodzieńczy umysł. Gruba pościel dawała jedynie złudne poczucie ciepła, które nie było jednak wystarczające aby ogrzać pokryte chłodem serce blondyna. W pośpiechu napisany list, tak okrutnie ciśnięty w czeluść paleniska, napawał go niewysłowionym lękiem, pobudzał najmroczniejsze i najbardziej pesymistyczne wizje ich najbliższego spotkania. Czego mógł się spodziewać w południe przy leśnej drodze, gdzie słońce przebija się jesienią przez pożółkłe liście, a zimą jedynie wygląda niechętnie zza ponurych konarów? Jaki obraz jawić mu się będzie w połowie ścieżki przed brązowymi oczami? Sekretem spowite spotkanie już w samym swoim założeniu nie wzbudzało pozytywnych nadziei, a te mogły być utrzymane jedynie przez niewzruszoną, stabilną psychikę, lub niepoprawny, naiwny optymizm. Jego myśli już dawno przestały płynąć po chaotycznych falach tego drugiego, pierwsze również pozostawało gdzieś na wątpliwej granicy kontroli i bezpieczeństwa, utrzymane w ryzach poczuciem obowiązku i pracoholizmu. Były jednak sytuacje, które potrafiły wyrwać go z pozornej stabilności, doprowadzić jego organizm do przeżywania całej gamy emocji i odczuć, a umysł wyprowadzać na manowce w labirynty abstrakcyjnych wizji. I choć po latach praktyki i późniejszej pracy zawodowej powinien być do podobnych sytuacji przyzwyczajony, nawet jemu zdarzało się upadać i pozwolić ponurym ruminacjom wziąć górę. Zwłaszcza kiedy chodziło o najbliższe jego sercu osoby…
Zerwał się z chaty jeszcze przed czasem, nerwowe dreptanie od jednego końca domu do drugiego w połączeniu ze skrzypieniem desek, doprowadzało go już do rozdrażnienia. Otwarcie drzwi skutkowało spotkaniem z chłodnym podmuchem mrozu, początkowo szczypiąc nieprzyjemnie po delikatnej skórze, a z czasem zaprzyjaźniając się z nią i znieczulając przed dalszym dyskomfortem, który przywrócić mogło jedynie ciepło ogniska. Naciągnął na nos wełniany szalik uszyty z resztek materiałów jakie udało mu się zorganizować, każdy kompletnie do siebie nie pasujący, ale po kilkunastu krokach z powrotem go zsunął. Ogrzewał co prawda zziębnięte policzki, ale przez to przywracał w nich czucie i wrażliwość na powtórne zmrożenie. Poza tym blondyn trochę martwił się, że od wydychanego powietrza może mu ten szal przymarznąć do twarzy, a niespecjalnie chciał to weryfikować – taka zima w Anglii nie zdarzała się zresztą za często, ciężko byłoby go zatem przekonać że jego obawa była irracjonalna.
Ścieżka tak często używana przez lokalnych czarodziejów była obecnie jedynie cieniem swojej dawnej świetności. Przykryta grubymi zaspami i majaczącymi w nielicznych miejscach śladami odważniejszych podróżników, mogła skrywać pod warstwą śniegu jeszcze więcej tajemnic. Ollie stawiał ostrożnie każdy krok, bardziej jednak pochłonięty był obserwacją okolicy, a w szczególności horyzontu długiej, leśnej promenady. Gdy tylko w oddali ujrzał zmierzającą chaotycznie i powoli w jego kierunku postać, zatrzymał się dosłownie na moment, bo w zorientowaniu się o tożsamości osoby więcej czasu mu nie było potrzeba. Przyspieszył natychmiast, zastępując ostrożne stąpanie impulsywnym taranowaniem każdej ściany białego puchu, jaka stanęła na jego drodze. Wszędzie rozpoznałby jawiącą mu się niczym majak sylwetkę szczupłego, wysokiego blondyna, tak uzdrowicielowi bliskiemu. Parł przed siebie gnany jakimś przedziwnym pragnieniem upewnienia się, że z przyjacielem nie jest tak źle, jak próbował wmówić mu zmącony umysł, ale z każdym krokiem obraz marności Castora zdawał się uderzać coraz intensywniej w trzewia Olliego. Wyczekuj mnie..., jak coś takiego mogło mu w ogóle przyjść wczorajszego dnia do głowy, kiedy przyjaciel jasno napisał mu że może nie mieć siły dotrzeć o własnych siłach?! Słowo głupek gromiło w jego głowie, pełne wyrzutu i zdenerwowania. Znowu przyspieszył, w pewnym momencie samemu chwiejąc się niepewnie kiedy pod stopami poczuł opór przemarzniętych fragmentów kamieni i leśnej ściółki. Udało mu się w ostatnim momencie złapać równowagę i nie upaść, a po chwili niemal doskakując do Sprouta w pełnym emocji odruchu, palącymi od wysiłku mięśniami i wilgotną od wydychanego powietrza twarzą. Chwycił go instynktownie w dość silnym objęciu, zapierając się jedną nogą aby nie upaść pod naporem ciała swojego przyjaciela. Serce biło mu jak szalone, nie wiedział nawet czy gnane bardziej strachem, obawami, czy jeszcze czymś innym, trudniejszym do zrozumienia i opisania.
- Cas, słyszysz mnie? Co się stało? Wyglądasz... - tragicznie, chciałoby się rzec, jednak słowa te nie padły z ust Olliego. Intensywne, pewne, choć pełne zmartwienia spojrzenie brązowych oczu zetknęło się niemrawą szarością oczu chłopaka, następnie powędrowało niekontrolowanie do spierzchniętych ust i bladej, zapadniętej cery. Wtedy właśnie zdał sobie sprawę, że przyjaciel jest w całości przemarznięty, a ciało broni się jak może przed dalszymi, zagrażającymi życiu skutkami odmrożeń. Większe jednak przerażenie dopadło go, kiedy zorientował się jak bardzo zaniedbany był Castor - stare, podarte ubrania, rozpięty płaszcz i buty, od których nawet Londyn trzymał się lepiej.
- Co ja mam z tobą... - rzucił bez namysłu, a jego głos przywodził na myśl matkę karcącą niesforne dziecko, które nie chciało ubrać czapki. Złapał za płaszcz przyjaciela upewniając się, że ten mu się zaraz nie przewróci jak wór ziemniaków i zapiął mu wszystkie guziki płaszcza, jeśli jakieś zdołały się jeszcze uchować na swoim miejscu. Zwinnym ruchem zdjął również z siebie swój szal i narzucił go na jego szyję, owijając szczelnie wokół przemarzniętych policzków i ust. Wyciągnął z głębokiej kieszeni płaszcza swoją różdżkę i przyłożył ją do bladej skóry mężczyzny.
- Sango circum. - wypowiedział szeptem, chcąc pobudzić krążenie krwi w jego ciele i schował różdżkę z powrotem. - Oprzyj się o mnie, mamy jeszcze kawałek do przejścia. Dasz radę? - ciepły i nieco spokojniejszy ton zdawał się być odczuwalny w jego głosie, choć z trudem opanowywał buzujące w nim emocje. Chciał wypytać o tak wiele, a tak bardzo nie było na to przestrzeni... Jeszcze...
(rzucam na magię leczniczą: Sango circum, ST 30)
Ollie Marlowe
Zawód : uzdrowiciel i magipsychiatra w lecznicy
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Ollie Marlowe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
W dalekiej Szkocji wszystko mogło być zupełnie inne. Mogło, ale niestety nie było. Strach pachniał, strach był mokry, strach osiadał na krańcach rzęs, lepił się do skóry, jego wilgotny język sunął po bladej skórze karku bez baczenia na to, że zbyt długie już pukle miodowych loków lepiły się do niego z zaskakującą zapalczywością. Miał wrażenie, że śmierdział. Żalem, smutkiem, strachem właśnie, wszystkimi tymi emocjami, od których odwykł przez prawie dwutygodniowy bufor beztroski, a które wróciły do niego nagle, stęsknione przyjaciółki, niezdolne do powstrzymania się przed przylgnięciem do niego na kolejny, długi czas.
Miał nadzieję zmyć je z siebie, wymrozić w bieli śniegu przed powrotem do Somerset, do Exmoor, a potem wreszcie do Doliny Godryka. Cóż jednak po nadziei, gdy to siły brakuje? Ostatnie jej resztki był w stanie wykrzesać z siebie tylko poprzez mgliste wspomnienia kreślonych naprędce listów. Dwa do Londynu, jeden do Exmoor i dwa pozostawione w Dolinie Godryka. Tego do rodziców nie pamiętał wcale, głoski zamknięte w liście do Sheili krzyczały w jego umyśle nader głośno, ten do Michaela był szeptem wetkniętym w szczególnie kręcony pukiel za uchem, natomiast ten do Olliego stworzył coś na kształt wianka próśb i obietnic, które wetknął sobie na same skronie, niby koronę odpowiedzialności, która nie mogła zsunąć się z jego głowy.
Tak, odpowiedzialność... Musiał być odpowiedzialny.
Właśnie przez nią, dzięki niej znajdywał w sobie zakopane głęboko resztki sił, by mimo zmęczenia iść dalej. Przebijać się przez kolejne warstwy śniegu, który stopiony chlupał mu w dziurawych butach, starać się przy tym trzymać w pionie, choć wszystko wokół niego błagało go, by spoczął wreszcie w śniegu, zanurzył się w białym puchu na wieczność i po prostu zasnął. Zasnął snem spokojnym, bo i mary, które go dręczyły, miały do tego sposobność tylko wtedy, gdy rozum jeszcze działał, pomimo usilnych próśb słanych przez jaźń, że już dość, że wystarczy. Sny po pełni zawsze miał ciemne i ciężkie, nie wypoczywał w nich szczególnie, lecz dziś nawet nie mógł ratować się jego długością. Zimowe noce tę miały przewagę nad letnimi, że były długie, zbyt długie, by młody bądź co bądź wilkołak mógł wyjść z nich bez większego szwanku. Tylko gdzieś z tyłu głowy pulsowała myśl, że to dobrze, że nie był z tym wszystkim sam. Że miał komu zaufać, że mógł zwrócić się o pomoc, że mógł też zdjąć ciężar tajemnicy ze swych barków, rozłożyć go równomiernie na ramiona silniejsze, szersze, bardziej doświadczone i stabilne.
Czy tylko mu się zdawało, czy jakaś sylwetka zamajaczyła gdzieś na horyzoncie? Serce poderwało się do biegu, on sam odbił od tej przeklętej kory, bo musiał, bo chciał wyjść mu przecież naprzeciw, niepomny na własne bolączki, na płomień tańczący w mięśniach, szczęknięcia pękających i zrastających się kilka godzin wcześniej kości.
Nie zdążył się z nim zrównać, nie zdążył nawet zareagować, gdy sylwetka przyjaciela zastygła na ułamek sekundy w niebezpieczeństwie poślizgnięcia się. Wpadł jednak prosto w jego ramiona, podbródek opierając od razu, zupełnie odruchowo na ciepłym — tak mu się wydawało — materiale jego płaszcza. Blady policzek otarł się o fakturę szalika, a on trwał tak w bezruchu, powieki opadły, przysłaniając opiłki srebra tańczące w jasnych tęczówkach, wyciszyły jeden ze zmysłów. Pozwoliły nabrać nowy oddech, bo tego wszystkiego było po prostu z a d u ż o.
— Mmmhmmhh... — wymruczał w odpowiedzi, gardłowo jakoś, bo zdawało mu się, że gdyby tylko odnalazł wystarczająco dużo chęci do złożenia zdania, nie wiedziałby nawet, od czego powinien zacząć. Tak, Ollie, słyszę cię, ale nie mam niestety szczególnej sposobności dalszego poruszania się, więc mógłbyś mi pomóc?.
Tragicznie, dopowiedział sobie w myślach w odpowiedzi na raczej dyplomatyczne urwanie wypowiedzi przyjaciela. Lewy kącik ust drgnął w próbie uśmiechu, a ręce Castora, dotychczas puszczone luźno wzdłuż ciała i dyndające bez celu, szarpnęły się w wysiłku, by wślizgnąć się pod ręce drugiego z blondynów, miejsce swe znajdując na jego plecach. Może powinien zarzucić mu je na ramiona, tak byłoby im chyba wygodniej, pewniej jakoś, ale nawet w takim stanie Castor musiał myśleć o jego bezpieczeństwie. Czy Ollie właściwie dałby radę dociągnąć go do Doliny, już nie mówiąc nawet o domostwie któregoś z nich, czy Lecznicy, gdyby tylko Castor stracił przytomność? Odpowiedź nie mogła być twierdząca.
Pozwolił się nawet przestawiać, wymieniać pozycje, bo i tak w tym stanie nie potrafił stawiać oporu. Mięśnie twarzy napięły się jednak nagle w minie zwiastującej początki rozdrażnienia, gdy przyjaciel zaczął go oporządzać. Owinięcie szalika wokół szyi i policzków zbiegło się z ostrzegawczym warknięciem, ale także z pierwszą próbą komunikacji prawdziwie werbalnej.
— Ollie, nie... — powieki wciąż miał zamknięte, jakby powrót do rzeczywistości mógł kosztować go zdecydowanie więcej, niż mógłby sobie na to pozwolić. Mimo to nie szarpał się z szalikiem, schował nawet szyję głębiej pomiędzy lekko wzniesione ramiona, chłonąc jego zapach z zaskakującym wręcz spokojem. Bo pachniał przyjemnie, trochę wilgotnie, ale znajomo, zdecydowanie zbyt znajomo. Skórką pomarańczową chyba, może odrobiną herbaty, pozostałościami po lepszych czasach. Po czasach, w których spędzali ze sobą każdą wolną chwilę, gdzie dominującymi barwami była żółtoczerń ich szkolnych krawatów i szat, gdy rozbity nos nie bolał tak bardzo, bo wiedział, że Ollie gotów był stanąć na głowie, by tylko poskładać go bez konieczności zajmowania miejsca w Skrzydle Szpitalnym. Po czasach, które też pachniały herbatą i skórką pomarańczową ukrytą w babeczkach, które czasem przynosił Sprout z Wielkiej Sali, na potem, na później, bo może zgłodnieją.
Inkantacja zaklęcia zaskoczyła go jednak na tyle, że z trudem uniósł ciężkie powieki, raz jeszcze przyglądając się przyjacielowi. Z jego spojrzenia nie można było wyczytać nic konkretnego, poza ogólnym poczuciem strachu i zmęczenia; te ostatnie wylewało się z każdego gestu, wyparowywało wraz z gorącym wciąż oddechem. Jednak uczucie, które towarzyszyło udanemu zaklęciu, pozwoliło na krótki, ciepły uśmiech. Dobrze wiedział, że Ollie spisze się na medal, choć to dopiero początek ich kłopotów.
— Dam — chyba, dodał jeszcze w myślach, ale przecież nie była to dobra odpowiedź. Musiał dać radę, zmusić się jeszcze do odrobiny wysiłku, nie dla siebie przecież, a dla Marlowe, dla chłopaków, dla czekającej Jones, dla wszystkich, którzy go potrzebowali. Policzki zapiekły nagłym wstydem, bo przecież to on obiecywał sobie, że będzie ich wszystkich chronił. Nie potrafił prosić o pomoc, bał się tego, że odbiorą go jako ciężar.
Ollie... Ollie miał przecież tyle przed sobą. Tyle krzywd za sobą, nie potrzebował przecież jeszcze zajmować się starym przyjacielem, który ledwo mógł utrzymać się na nogach.
Miał nadzieję zmyć je z siebie, wymrozić w bieli śniegu przed powrotem do Somerset, do Exmoor, a potem wreszcie do Doliny Godryka. Cóż jednak po nadziei, gdy to siły brakuje? Ostatnie jej resztki był w stanie wykrzesać z siebie tylko poprzez mgliste wspomnienia kreślonych naprędce listów. Dwa do Londynu, jeden do Exmoor i dwa pozostawione w Dolinie Godryka. Tego do rodziców nie pamiętał wcale, głoski zamknięte w liście do Sheili krzyczały w jego umyśle nader głośno, ten do Michaela był szeptem wetkniętym w szczególnie kręcony pukiel za uchem, natomiast ten do Olliego stworzył coś na kształt wianka próśb i obietnic, które wetknął sobie na same skronie, niby koronę odpowiedzialności, która nie mogła zsunąć się z jego głowy.
Tak, odpowiedzialność... Musiał być odpowiedzialny.
Właśnie przez nią, dzięki niej znajdywał w sobie zakopane głęboko resztki sił, by mimo zmęczenia iść dalej. Przebijać się przez kolejne warstwy śniegu, który stopiony chlupał mu w dziurawych butach, starać się przy tym trzymać w pionie, choć wszystko wokół niego błagało go, by spoczął wreszcie w śniegu, zanurzył się w białym puchu na wieczność i po prostu zasnął. Zasnął snem spokojnym, bo i mary, które go dręczyły, miały do tego sposobność tylko wtedy, gdy rozum jeszcze działał, pomimo usilnych próśb słanych przez jaźń, że już dość, że wystarczy. Sny po pełni zawsze miał ciemne i ciężkie, nie wypoczywał w nich szczególnie, lecz dziś nawet nie mógł ratować się jego długością. Zimowe noce tę miały przewagę nad letnimi, że były długie, zbyt długie, by młody bądź co bądź wilkołak mógł wyjść z nich bez większego szwanku. Tylko gdzieś z tyłu głowy pulsowała myśl, że to dobrze, że nie był z tym wszystkim sam. Że miał komu zaufać, że mógł zwrócić się o pomoc, że mógł też zdjąć ciężar tajemnicy ze swych barków, rozłożyć go równomiernie na ramiona silniejsze, szersze, bardziej doświadczone i stabilne.
Czy tylko mu się zdawało, czy jakaś sylwetka zamajaczyła gdzieś na horyzoncie? Serce poderwało się do biegu, on sam odbił od tej przeklętej kory, bo musiał, bo chciał wyjść mu przecież naprzeciw, niepomny na własne bolączki, na płomień tańczący w mięśniach, szczęknięcia pękających i zrastających się kilka godzin wcześniej kości.
Nie zdążył się z nim zrównać, nie zdążył nawet zareagować, gdy sylwetka przyjaciela zastygła na ułamek sekundy w niebezpieczeństwie poślizgnięcia się. Wpadł jednak prosto w jego ramiona, podbródek opierając od razu, zupełnie odruchowo na ciepłym — tak mu się wydawało — materiale jego płaszcza. Blady policzek otarł się o fakturę szalika, a on trwał tak w bezruchu, powieki opadły, przysłaniając opiłki srebra tańczące w jasnych tęczówkach, wyciszyły jeden ze zmysłów. Pozwoliły nabrać nowy oddech, bo tego wszystkiego było po prostu z a d u ż o.
— Mmmhmmhh... — wymruczał w odpowiedzi, gardłowo jakoś, bo zdawało mu się, że gdyby tylko odnalazł wystarczająco dużo chęci do złożenia zdania, nie wiedziałby nawet, od czego powinien zacząć. Tak, Ollie, słyszę cię, ale nie mam niestety szczególnej sposobności dalszego poruszania się, więc mógłbyś mi pomóc?.
Tragicznie, dopowiedział sobie w myślach w odpowiedzi na raczej dyplomatyczne urwanie wypowiedzi przyjaciela. Lewy kącik ust drgnął w próbie uśmiechu, a ręce Castora, dotychczas puszczone luźno wzdłuż ciała i dyndające bez celu, szarpnęły się w wysiłku, by wślizgnąć się pod ręce drugiego z blondynów, miejsce swe znajdując na jego plecach. Może powinien zarzucić mu je na ramiona, tak byłoby im chyba wygodniej, pewniej jakoś, ale nawet w takim stanie Castor musiał myśleć o jego bezpieczeństwie. Czy Ollie właściwie dałby radę dociągnąć go do Doliny, już nie mówiąc nawet o domostwie któregoś z nich, czy Lecznicy, gdyby tylko Castor stracił przytomność? Odpowiedź nie mogła być twierdząca.
Pozwolił się nawet przestawiać, wymieniać pozycje, bo i tak w tym stanie nie potrafił stawiać oporu. Mięśnie twarzy napięły się jednak nagle w minie zwiastującej początki rozdrażnienia, gdy przyjaciel zaczął go oporządzać. Owinięcie szalika wokół szyi i policzków zbiegło się z ostrzegawczym warknięciem, ale także z pierwszą próbą komunikacji prawdziwie werbalnej.
— Ollie, nie... — powieki wciąż miał zamknięte, jakby powrót do rzeczywistości mógł kosztować go zdecydowanie więcej, niż mógłby sobie na to pozwolić. Mimo to nie szarpał się z szalikiem, schował nawet szyję głębiej pomiędzy lekko wzniesione ramiona, chłonąc jego zapach z zaskakującym wręcz spokojem. Bo pachniał przyjemnie, trochę wilgotnie, ale znajomo, zdecydowanie zbyt znajomo. Skórką pomarańczową chyba, może odrobiną herbaty, pozostałościami po lepszych czasach. Po czasach, w których spędzali ze sobą każdą wolną chwilę, gdzie dominującymi barwami była żółtoczerń ich szkolnych krawatów i szat, gdy rozbity nos nie bolał tak bardzo, bo wiedział, że Ollie gotów był stanąć na głowie, by tylko poskładać go bez konieczności zajmowania miejsca w Skrzydle Szpitalnym. Po czasach, które też pachniały herbatą i skórką pomarańczową ukrytą w babeczkach, które czasem przynosił Sprout z Wielkiej Sali, na potem, na później, bo może zgłodnieją.
Inkantacja zaklęcia zaskoczyła go jednak na tyle, że z trudem uniósł ciężkie powieki, raz jeszcze przyglądając się przyjacielowi. Z jego spojrzenia nie można było wyczytać nic konkretnego, poza ogólnym poczuciem strachu i zmęczenia; te ostatnie wylewało się z każdego gestu, wyparowywało wraz z gorącym wciąż oddechem. Jednak uczucie, które towarzyszyło udanemu zaklęciu, pozwoliło na krótki, ciepły uśmiech. Dobrze wiedział, że Ollie spisze się na medal, choć to dopiero początek ich kłopotów.
— Dam — chyba, dodał jeszcze w myślach, ale przecież nie była to dobra odpowiedź. Musiał dać radę, zmusić się jeszcze do odrobiny wysiłku, nie dla siebie przecież, a dla Marlowe, dla chłopaków, dla czekającej Jones, dla wszystkich, którzy go potrzebowali. Policzki zapiekły nagłym wstydem, bo przecież to on obiecywał sobie, że będzie ich wszystkich chronił. Nie potrafił prosić o pomoc, bał się tego, że odbiorą go jako ciężar.
Ollie... Ollie miał przecież tyle przed sobą. Tyle krzywd za sobą, nie potrzebował przecież jeszcze zajmować się starym przyjacielem, który ledwo mógł utrzymać się na nogach.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Wydobywane przez Castora nosowe dźwięki były mizerne w swej jakości, ale wystarczające w przesyłanym komunikacie, ogrzewając serce blondyna płomieniem nieskrywanej radości. Delikatny uśmiech wymalował się na różanej od chłodu twarzy uzdrowiciela, a w brązowych oczach aż zaiskrzyło od nadziei i determinacji. Jego przyjaciel kontaktował! Niemrawo co prawda, z trudem umęczonego ciała i duszy, o zmysłach prawdopodobnie przytłumionych rozpaczliwymi doświadczeniami, zbyt abstrakcyjnymi i odległymi aby mogły wpaść Olliemu intuicyjnie do głowy, ale reagował na wezwania! To dobry znak, wręcz wystarczający na moment pieszej wędrówki pośród wyrobionych w śniegu przez szczelne buty jednego z blondynów śladów. Co jednak jeśli umysł Castora działał już automatycznie, pchany jedynie instynktownymi, zapamiętanymi dotychczas reakcjami organizmu? Nie... to zbyt daleko idąca teoria, zbyt posępna i ponura, nieodpowiednia dla tej chwili i odrobiny nadziei rozpalonej w duchu medyka. Musiał pozbyć się tego ziarna zwątpienia zasianego pośród najchłodniejszej zimy życia, odrzucić gdzieś na bok i pozostawić tam pod kloszem tego, co kurczowo trzymało go jeszcze tego świata. Otoczyć opieką nie tylko swoje stargane nerwy i emocje, ale zaopiekować się także cudzymi. Podtrzymać skruszony filar, o wiele silniejszy i wytrzymalszy od niego samego, aby ten zdołał na powrót sięgnąć sklepienia.
Nieraz słowa były zbędne, jak go zresztą uczono podczas krótkiego stażu - czujna obserwacja otoczenia i niewerbalnych sygnałów pozwalała wyciągnąć wiele trafnych wniosków. Przyjaciel nie musiał mówić do niego wiele, tak naprawdę nie musiał mówić prawie nic. Uścisk w jakim się znaleźli przenosił potok odczuć, krzyczał niemalże w niemej intymności i bezpieczeństwie, napawał przyjemnością i ekscytacją, dużym poczuciem wytchnienia. Pozwolił mu się otrzeć policzkiem o materiał i nie odbierał mu tej chwili, nie miałby serca odebrać tej chwili spokoju i uwolnienia. Czas mógłby zatrzymać się dla młodszego z dwójki przyjaciół na dłużej, byle tylko chłód nie odebrał im tych ostatnich przyjemności i nie zmroził ich na samym środku leśnego szlaku. Nawet nie wiesz jak się cieszę na twój widok...
...ale musimy się ruszyć. Przyjemność odebrana szybciej niż zwykle przez pragmatyzm, jakim starał się kierować w swej zawodowej praktyce. To jemu zaufał, to on miał doprowadzić przyjaciela do bezpiecznego schronienia i udzielić mu pomocy, przyjmując na siebie sekret tego spotkania i wszystkie ewentualne sekrety, jakie Cas skrywał i był gotów tego dnia wyjawić. Gdyby nie to, nie jego stan zdrowia, zapewne tkwiliby tutaj w przyjacielskich objęciach jeszcze przez dobre kilka minut. Być może zatrzymaliby się przy jednym z drzew na dłużej, wymieniając kilka zabawnych historii z lepszych czasów, kiedy to zabawa była dla nich jeszcze naturalnym elementem wspólnych spotkań. Może nawet stoczyliby jeszcze jedną bitwę na śnieżki, przywołując gdzieś wspomnienie niedojrzałych, uczniowskich wybryków, z przemoczonymi od śniegu szatami i wirującymi w ferworze walki szalami z symbolem puchońskiego domu. Nie mogło to jednak trwać wiecznie, czas nie sprzyjał żadnemu z nich ani wtedy, ani tym bardziej teraz. I prawdopodobnie nie będzie sprzyjał również w przyszłości.
Zdziwił się poważnie na kolejne słowa przyjaciela, uderzające w niego znienacka jak grom, niespodziewanie i z siłą budzącą gniew. Zaskoczyło go to, ale wywołało głównie irytację, która wymalowała się na jego twarzy. Śmiertelna powaga, nierzadko spotykana w spojrzeniu brązowookiego, ale nigdy tak intensywnie podparta złością i wymownym spojrzeniem gotowym uciąć dyskusję jednym, zwinnym ruchem bądź gestem. Uniósł głowę chcąc zetknąć się swym intensywnym spojrzeniem z mętnym wzrokiem blondyna, przerywając zapinanie ostatniego guzika jego płaszcza dosłownie na moment tej jednej chwili. Dźwięk, jaki przy tym wydobył się z gardła Castora brzmiał dla niego tak obco, niezrozumiale, zupełnie niepodobnie. Warczysz na mnie? Masz czelność bez wyjaśnień prosić mnie o pomoc, a potem w taki sposób się wzbraniać? Przeszło mu przez myśl to i wiele, wiele więcej wyrzutów wydzieranych krzykiem przytłumionej złości, ale jedyne na co sobie pozwolił to wymowne spojrzenie, którego prawdopodobnie i tak najdroższy jego sercu towarzysz nie zauważy.
- Nie wygłupiaj się teraz. - rzucił stanowczo, chcąc uciąć wszelkie dalsze próby stawiania oporu. Wszystkie intensywne emocje jakie mu teraz towarzyszyły były wywołane jedynie troską i uczuciami, jakie wzbudzał u niego wysoki chłopak o miodowych lokach i zawadiackim spojrzeniu, skrytym za zgrabnymi, okrągłymi okularami. Ollie trzymał w sobie wiele sprzecznych odczuć, wiele też był w stanie nagromadzić i tłumić dla dobra wszystkich wokół, nie pozwalając aby destrukcyjne emocje pokierowały nim w sposób, w jaki mógłby tego potem żałować. Dużo chciał też powiedzieć Castorowi - wypowiedzieć szeptem przy trzaskającym ogniu kominka, nieco mniej wykrzyczeć z wypiekami na twarzy, czasem wypłakać się w ramię i schować na moment przed światem w pachnących deszczem i szałwią objęciach. Nie wszystko jednak nadawało się do ujawnienia, słowa potrafiły siać spustoszenie i nieść za sobą aurę silniejszą od wielu uroków, na które zawsze znalazło się odpowiednie przeciwzaklęcie. Wizja potencjalnej utraty tego, co było między nimi napawała lękiem, ale równie intensywny ból krył się gdzieś w tym, co było nienazwane, bezgraniczne i ulotne w ich bliskości.
Objął prawą ręką przyjaciela w pasie, zatrzymując dłoń na jego wychudzonym i kościstym boku, lewą natomiast ułożył na jego rękach, owiniętych wzdłuż ciała uzdrowiciela.
- Świetnie. Czy jest ci trochę lepiej? Możesz się o mnie oprzeć, zaraz będziemy na miejscu. Tylko mi nie zasypiaj, proszę. - mówił już zdecydowanie cieplejszym tonem, pozwalając irytacji ulotnić się tam, gdzie powinna zostać i wyjść jedynie podczas najczarniejszej godziny. Wydeptana droga roztaczająca się teraz przed nimi ułatwiała nieco powrót, ale ciągle potrzebował jego wsparcia. Sam nie wiedział czy dotargałby go o własnych siłach w jakiekolwiek bezpieczne miejsce, nie chciałby się też dobitnie przekonywać o tym tutaj, w szczerym polu, otoczonym wysokimi zaspami bez najmniejszej możliwości schronienia się i ogrzania. Nie chciał nawet o tym myśleć, nie potrafił stworzyć w głowie żadnego scenariusza, który by mu wtedy pomógł, a możliwe że w tej bezradności i rozpaczy pomarzliby oboje, głodni i wyczerpani. Dlatego starał się mówić cokolwiek, co jakiś czas przypominając o swojej obecności, zmuszając przyjaciela do odpowiadania na proste zdania, które angażowały go wystarczająco, aby utrzymać jego świadomość przy tym świecie. Castor nawet mógł go mieć przez to dość, zmęczony swoimi trudami i zmuszony do słuchania bezsensownych słów niższego z blondynów. Miał to nieszczęście, że poprosił o pomoc wyjątkowo upartego uzdrowiciela...
Nieraz słowa były zbędne, jak go zresztą uczono podczas krótkiego stażu - czujna obserwacja otoczenia i niewerbalnych sygnałów pozwalała wyciągnąć wiele trafnych wniosków. Przyjaciel nie musiał mówić do niego wiele, tak naprawdę nie musiał mówić prawie nic. Uścisk w jakim się znaleźli przenosił potok odczuć, krzyczał niemalże w niemej intymności i bezpieczeństwie, napawał przyjemnością i ekscytacją, dużym poczuciem wytchnienia. Pozwolił mu się otrzeć policzkiem o materiał i nie odbierał mu tej chwili, nie miałby serca odebrać tej chwili spokoju i uwolnienia. Czas mógłby zatrzymać się dla młodszego z dwójki przyjaciół na dłużej, byle tylko chłód nie odebrał im tych ostatnich przyjemności i nie zmroził ich na samym środku leśnego szlaku. Nawet nie wiesz jak się cieszę na twój widok...
...ale musimy się ruszyć. Przyjemność odebrana szybciej niż zwykle przez pragmatyzm, jakim starał się kierować w swej zawodowej praktyce. To jemu zaufał, to on miał doprowadzić przyjaciela do bezpiecznego schronienia i udzielić mu pomocy, przyjmując na siebie sekret tego spotkania i wszystkie ewentualne sekrety, jakie Cas skrywał i był gotów tego dnia wyjawić. Gdyby nie to, nie jego stan zdrowia, zapewne tkwiliby tutaj w przyjacielskich objęciach jeszcze przez dobre kilka minut. Być może zatrzymaliby się przy jednym z drzew na dłużej, wymieniając kilka zabawnych historii z lepszych czasów, kiedy to zabawa była dla nich jeszcze naturalnym elementem wspólnych spotkań. Może nawet stoczyliby jeszcze jedną bitwę na śnieżki, przywołując gdzieś wspomnienie niedojrzałych, uczniowskich wybryków, z przemoczonymi od śniegu szatami i wirującymi w ferworze walki szalami z symbolem puchońskiego domu. Nie mogło to jednak trwać wiecznie, czas nie sprzyjał żadnemu z nich ani wtedy, ani tym bardziej teraz. I prawdopodobnie nie będzie sprzyjał również w przyszłości.
Zdziwił się poważnie na kolejne słowa przyjaciela, uderzające w niego znienacka jak grom, niespodziewanie i z siłą budzącą gniew. Zaskoczyło go to, ale wywołało głównie irytację, która wymalowała się na jego twarzy. Śmiertelna powaga, nierzadko spotykana w spojrzeniu brązowookiego, ale nigdy tak intensywnie podparta złością i wymownym spojrzeniem gotowym uciąć dyskusję jednym, zwinnym ruchem bądź gestem. Uniósł głowę chcąc zetknąć się swym intensywnym spojrzeniem z mętnym wzrokiem blondyna, przerywając zapinanie ostatniego guzika jego płaszcza dosłownie na moment tej jednej chwili. Dźwięk, jaki przy tym wydobył się z gardła Castora brzmiał dla niego tak obco, niezrozumiale, zupełnie niepodobnie. Warczysz na mnie? Masz czelność bez wyjaśnień prosić mnie o pomoc, a potem w taki sposób się wzbraniać? Przeszło mu przez myśl to i wiele, wiele więcej wyrzutów wydzieranych krzykiem przytłumionej złości, ale jedyne na co sobie pozwolił to wymowne spojrzenie, którego prawdopodobnie i tak najdroższy jego sercu towarzysz nie zauważy.
- Nie wygłupiaj się teraz. - rzucił stanowczo, chcąc uciąć wszelkie dalsze próby stawiania oporu. Wszystkie intensywne emocje jakie mu teraz towarzyszyły były wywołane jedynie troską i uczuciami, jakie wzbudzał u niego wysoki chłopak o miodowych lokach i zawadiackim spojrzeniu, skrytym za zgrabnymi, okrągłymi okularami. Ollie trzymał w sobie wiele sprzecznych odczuć, wiele też był w stanie nagromadzić i tłumić dla dobra wszystkich wokół, nie pozwalając aby destrukcyjne emocje pokierowały nim w sposób, w jaki mógłby tego potem żałować. Dużo chciał też powiedzieć Castorowi - wypowiedzieć szeptem przy trzaskającym ogniu kominka, nieco mniej wykrzyczeć z wypiekami na twarzy, czasem wypłakać się w ramię i schować na moment przed światem w pachnących deszczem i szałwią objęciach. Nie wszystko jednak nadawało się do ujawnienia, słowa potrafiły siać spustoszenie i nieść za sobą aurę silniejszą od wielu uroków, na które zawsze znalazło się odpowiednie przeciwzaklęcie. Wizja potencjalnej utraty tego, co było między nimi napawała lękiem, ale równie intensywny ból krył się gdzieś w tym, co było nienazwane, bezgraniczne i ulotne w ich bliskości.
Objął prawą ręką przyjaciela w pasie, zatrzymując dłoń na jego wychudzonym i kościstym boku, lewą natomiast ułożył na jego rękach, owiniętych wzdłuż ciała uzdrowiciela.
- Świetnie. Czy jest ci trochę lepiej? Możesz się o mnie oprzeć, zaraz będziemy na miejscu. Tylko mi nie zasypiaj, proszę. - mówił już zdecydowanie cieplejszym tonem, pozwalając irytacji ulotnić się tam, gdzie powinna zostać i wyjść jedynie podczas najczarniejszej godziny. Wydeptana droga roztaczająca się teraz przed nimi ułatwiała nieco powrót, ale ciągle potrzebował jego wsparcia. Sam nie wiedział czy dotargałby go o własnych siłach w jakiekolwiek bezpieczne miejsce, nie chciałby się też dobitnie przekonywać o tym tutaj, w szczerym polu, otoczonym wysokimi zaspami bez najmniejszej możliwości schronienia się i ogrzania. Nie chciał nawet o tym myśleć, nie potrafił stworzyć w głowie żadnego scenariusza, który by mu wtedy pomógł, a możliwe że w tej bezradności i rozpaczy pomarzliby oboje, głodni i wyczerpani. Dlatego starał się mówić cokolwiek, co jakiś czas przypominając o swojej obecności, zmuszając przyjaciela do odpowiadania na proste zdania, które angażowały go wystarczająco, aby utrzymać jego świadomość przy tym świecie. Castor nawet mógł go mieć przez to dość, zmęczony swoimi trudami i zmuszony do słuchania bezsensownych słów niższego z blondynów. Miał to nieszczęście, że poprosił o pomoc wyjątkowo upartego uzdrowiciela...
Ollie Marlowe
Zawód : uzdrowiciel i magipsychiatra w lecznicy
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Leśna droga
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka