Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Targ w Bridgwater
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Targ w Bridgwater
Targ, który dawniej odbywał się w Bridgwater przyciągał do Somerset tłumy ludzi. Dla mieszkańców trwał on przez cały tydzień oferując swoim klientom wszystko co najlepsze, lecz wszyscy wiedzieli, że najwięcej najznakomitszych kupców zjeżdża się do Bridgwater w środę, a dzień ten zaczęto nazywać Świętem Dyszla. Wojna jednak zmieniła panującą tu od lat tradycję. Miejsce to stało się puste i choć nadal niektórzy z kupców rozstawiało tu swoje stragany, to były one znacznie uboższe. Choć Święto Dyszla przeszło już do historii, to ludzie nadal chętnie się tu gromadzili i to bez względu na dzień tygodnia.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:38, w całości zmieniany 1 raz
Już dawniej, jeszcze nim dotarł do Londynu i później w nim, przed bezksiężycową nocą, słyszał o targu Bridgwater. Słyszał o tym, że ściągali do niego wszyscy kupcy, że tętnił życiem, ludźmi, handel kwitł — a jak byli tam ludzie, były też pieniądze. Wojna wypaczyła rzeczywistość, zmieniała prowincje we wsie, miasta ubożały, biednieli także ludzie, kończyła się żywność. Nawet jeśli nie był przedsiębiorcą, nie miał żadnej pracy — wiedział co się dzieje. Przebywając w dokach, słuchając rozmów w pubach i na ulicy, słyszał, że handel zwalniał, podobnie jak obrót pieniądza. Brakowało dóbr, coraz częściej tych najbardziej podstawowych, pospolitych. Całe życie funkcjonował na ulicy, zdołał się obyć zarówno z zasadami jej funkcjonowania, jak i podstawowymi kwestiami robienia interesów. Przyglądał się tym, którzy je robili, słuchał, uczył się. Przychodziło mu to naturalnie, jakby miał do tego jakiś dryg.
Udając się w końcu do Bridgwater po raz pierwszy, nie wiedział czego się spodziewać. Wiedział, że wojna rozlała się już na cały kraj, nawet tutaj, była odczuwalna, chociaż nastroje panowały zgoła inne niż w Londynie. Więcej tu było przychylnych ludzi, pomocnych. Podobnych do tych, których poznał w Devon. Przechadzał się po targu, przeglądając wybiórczo pustawe stoiska. Potrafił sobie wyobrazić, że niegdyś było tu gwarno i kolorowo, teraz braki w dostawach żywności były wyraźne. Tak jak to, że ludzi było stać na mniej, wiklinowe kosze nie były przeładowane, podobnie jak jutowe worki. Był głodny. Upatrzył sobie czerwone jabłka, ostatnie w sezonie, najprawdopodobniej. Nim jednak podjął się jakiejkolwiek próby zdobycia, przysiadł w centralnym miejscu, na jednej skrzynce. Z futerału wyciągnął swoje skrzypce, pogładził je czule, palcami przeciągnął wzdłuż pudła, zarysowując idealną linię. Mało co miało tak doskonały kształt, harmonijny, piękny. Pomimo ciemniejszych śladów na drewnie po ogniu, który przetrwały, wciąż grały doskonale, ich dźwięk nie przypominał takich, które słychać w operze. Miały duszę, której nie miały instrumenty sprzedawane dziś u lutników. Były starej szkoły, wykonane z wyjątkowego drewna, w klasyczny sposób. Struny miały brzmienie, którego nie dało się tak łatwo zapomnieć — ciemne i gładkie. Idealne do skocznych, rytmicznych melodii, do cygańskiej muzyki zachęcającej do tańca i śpiewu. Do szarpania strun palcami i prześlizgiwania się włosiem smyczka. Wskoczył na pudło. Udając, że pragnie umilić dzień ludziom, którzy się to zebrali, z uśmiechem na ustach, maską uroczego, niewinnego chłopca, posturze i stroju zabiedzonej sieroty, które miały mu kupić przychylność ludzi, ich litość i bezlitośnie ograbić z ostatnich pieniędzy. Nie było trudno być żebrakiem, szczególnie w miejscach, w których nikt go nie znał, nie dbał o ocenę, dumę. Liczyły się monety, które miały się posypać za miłą grę, aktorstwo, które przy tym odgrywał.
Muzyka popłynęła, nie tylko ze skrzypiec, ale prostu z jego serca. Wpierw głęboka, poruszająca, taka, na którą zwraca się uwagę. Wymaga spojrzenia i obrócenia głowy, by później przejść na lżejszą, skoczną, weselszą.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ogień wojny trawił bezlitośnie wszelkie ostałości o dawnym dobrobycie; o czasach, w których każdy wiódł swą ścieżkę pośród deszczy majowych – teraz nikt nie pamiętał ciepłoty łąk i zapachu trawy, rosy gęsto osiadającej na źdźbłach, uśmiechów lawirujących na wargach obcych przechodniów – obcych, acz życzliwych słowem i skinięciem subtelnie głową. Wojna zbierała swoje zarzewie, smukłą dłonią kostuchy obejmując wszystko, co było jej bliskie, nienasyconymi, spękanymi ustami otaczając woalką śmierci każdą spośród istotności. I przebrzydłe Mojry pociągały za skalane czerwienią nici życiorysów, ukracając je ostrzem nożyc, pozwalając by te, tętniące życiem, wyblakły. I może nawet samotna łza zawirowałaby szkłem w jej oczu, te jednak, suche, wyzbyte z emocji, które tak chyżo dzierżyła, spotykały się z matową przestrzenią; z makabrycznym, dantejskim tańcem, który niejednego ogołocił z emocjonalności, wrażliwości.
Bridgwater także zatrzymało się w czasie, hołdując dawnej tradycji, która powoli zacierała swoje ówczesne granice. Stare, zniszczone zębem czasu stoiska, nieliczne nęcące czerwienią jabłek – jedynej ostałości spośród dawnej świetności. Bure chmury gnane przez wiatr przebiegały po podszyciu ziemskim, sugerując deszcz, który niebawem miał zrosić gęsto ziemię i ogołocić z resztek obecności.
Zacisnęła dłoń na materiale brązowego płaszcza, aż do zbielenia kłykci, aby po chwili gestem nagłym odrzucić rudą toń włosów za ramię. Wargi zadrżały niepokornie, gdy błękit ocząt natrafił na jedne z ostatnich tej jesieni jabłek. Zatrzymała się w marazmie rzeczywistości, pośród barwnych miriad marzeń i wzlotów. Wszak niczego bardziej nie pragnęła, niż skalanie niebieskości jej własną, osobistą tęczą; prywatną drogą mleczną.
Wtem usłyszała dźwięk skrzypiec; doskonale znany, a jednak obcy – zupełnie jakby nie docierał do jej uszu przez mnogość nieprzebrniętego czasu, kurtyny wspomnień.
Prędko dech zamarł w jej piersiach, gdy gwałtownie odwróciła się ku źródłu melodii wygrywanej nie tylko dłońmi, ale też całokształtem serca. Swobodny wydech opuścił spętane tajemnicą usta, aby po chwili rozciągnąć te w uśmiechu urokliwym i nader filuternym.
James. James Doe.
Wyminęła słuchaczy, zdobywając się na bliskość, prowokowaną nagłą, nieopamiętaną tęsknotą za czasami hogwardzkimi. Gdy wszystko było poukładane; gdy myśli mogły wirować wraz z gwiazdami, którymi poprzetykane było niebo. Nie chciała mu przerywać, wiedziała jednak, iż bez problemu ją rozpozna. Może przez ogniste pukle? A może przez duszący sentyment?
Oparty o pudło podbródek tkwił nieruchomo, podczas gdy jego sylwetka zupełnie mechanicznie poruszała się na boki w rytmie przygrywanej melodii. Oczy skierowane były prosto na gryf, po którym tańczyły palce, wyżej i niżej, by raz po raz zadrżeć w rytmicznej wibracji. Zmiany wysokości dźwięków były płynne, pozbawione wahania i stresu. Grał od dawna, odkąd właściwie pamiętał — wszystko, co było przed tym nie miało dla niego znaczenia. A to tak, jakby grał całe życie, ze słuchu, z pamięci wygrywając melodie klasyków, których nie potrafił przytoczyć, czasem pomijając nuty, których nie był w stanie rozpoznać i wychwycić. Muzyka, która płynęła ze starych drewnianych skrzypiec rytmem i melodią przypominała walca, ale jej dźwięk był głębszy i ciemniejszy, mniej lekki i cienki, bardziej krzykliwy, charakterystyczny dla nich, dla cyganów, samouków, grajków, dla ulicznych wirtuozów. Smyczek w końcu oderwał się od środkowych strun, w szybkich ruchach dłonią muzyka nabrała tempa. Chwilę się poruszał, skupiony na grze — tak właśnie lubił najbardziej. Zanurzony w niej, skoncentrowany na instrumencie. Ale jego oczy oderwały się od niego, musiał rozejrzeć się wokół. Spojrzenie piwno zielonych oczu miało odnaleźć ludzi, ofiary, potencjalnych słuchaczy. Zaczepić ich kokieteryjnie, jakby chciał zaprosić ich do wspólnej zabawy, a może do wysłuchania historii, która nie miała dziś żadnych słów.
Obrócił się zwinnie na skrzyni, łapał w locie spojrzenia, obdarzał uśmiechem życzliwych ludzi, którzy przystawali choćby na moment z zainteresowaniem. Chciał czarować grą, mniej uśmiechem, ale i czasy, sytuacja i rola tego wymagała. Przygrywał więc, kołysząc się, aż powoli zszedł z pudła na ziemię, by podejść bliżej do kobiety z koszem do połowy wypełnionym jesiennymi warzywami. Wzrok mknął intuicyjnie i tęsknie do skrzypiec, by zaraz potem wrócić do ludzi. Aż w końcu między nimi mignęła mu burza ognistych włosów. Na tle szarych, pospolitych ludzi, na tle jego samego, niezauważalnego bez muzyki, krzykliwy kolor nie mógł zostać przeoczony. Oczy szybko odnalazły twarz, do których należały i choć ręka z pamięci nawet nie zwolniła swej gry, ani jedna ani druga, oczy na chwilę rozszerzyły się bardziej, a serce zadudniło w piersi mocniej, na kilka uderzeń przyspieszając swój bieg. Melodia zadrżała, z szybszej przeszła w wolną, tony zmieniły się na wyższe, wibracja załamywała dźwięki. Nie był pewien, czy to właśnie tak płynął ten utwór, czy to była ta melodia, czy już inna, a on nieświadomie zmienił jej bieg. Odszukał jej spojrzenie.
To ty? To naprawdę ty?
Kąciki ust drgnęły mu w uśmiechu, ruszył w jej kierunku, nie przerywając gry. Zerknął na palce, na gryf, struny i smyczek, kontynuując melodię, pieśń. Nie był pewien, czy powinien do niej się zbliżyć, zaczepić ją. Minęło wiele czasu, ale wyglądała tak, jakby pamiętała kim był. To jej spojrzenie dodało mu śmiałości, więc zakończył grę tuż przed nią, powolnym pociągnięciem smyczka.
— Witaj — powitał ją śmiało i ukłonił się, nieco teatralnie, nie odrywając od niej spojrzenia, ale przecież to był występ. — To zaskakujące.— Ty tu. A może ty przede mną.
Obrócił się zwinnie na skrzyni, łapał w locie spojrzenia, obdarzał uśmiechem życzliwych ludzi, którzy przystawali choćby na moment z zainteresowaniem. Chciał czarować grą, mniej uśmiechem, ale i czasy, sytuacja i rola tego wymagała. Przygrywał więc, kołysząc się, aż powoli zszedł z pudła na ziemię, by podejść bliżej do kobiety z koszem do połowy wypełnionym jesiennymi warzywami. Wzrok mknął intuicyjnie i tęsknie do skrzypiec, by zaraz potem wrócić do ludzi. Aż w końcu między nimi mignęła mu burza ognistych włosów. Na tle szarych, pospolitych ludzi, na tle jego samego, niezauważalnego bez muzyki, krzykliwy kolor nie mógł zostać przeoczony. Oczy szybko odnalazły twarz, do których należały i choć ręka z pamięci nawet nie zwolniła swej gry, ani jedna ani druga, oczy na chwilę rozszerzyły się bardziej, a serce zadudniło w piersi mocniej, na kilka uderzeń przyspieszając swój bieg. Melodia zadrżała, z szybszej przeszła w wolną, tony zmieniły się na wyższe, wibracja załamywała dźwięki. Nie był pewien, czy to właśnie tak płynął ten utwór, czy to była ta melodia, czy już inna, a on nieświadomie zmienił jej bieg. Odszukał jej spojrzenie.
To ty? To naprawdę ty?
Kąciki ust drgnęły mu w uśmiechu, ruszył w jej kierunku, nie przerywając gry. Zerknął na palce, na gryf, struny i smyczek, kontynuując melodię, pieśń. Nie był pewien, czy powinien do niej się zbliżyć, zaczepić ją. Minęło wiele czasu, ale wyglądała tak, jakby pamiętała kim był. To jej spojrzenie dodało mu śmiałości, więc zakończył grę tuż przed nią, powolnym pociągnięciem smyczka.
— Witaj — powitał ją śmiało i ukłonił się, nieco teatralnie, nie odrywając od niej spojrzenia, ale przecież to był występ. — To zaskakujące.— Ty tu. A może ty przede mną.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Obsypane siateczką piegów oblicze, głębia toni morskiej zionąca z błękitu ocząt, zadzierany dziecinnie nos i fala ognistych włosów – była boleśnie prawdziwa, boleśnie namacalna, do tego stopnia, iż była na wyciągnięcie dłoni raptem. Serce zadudniło okrutnie w piersi, gdy marszczyła niewinnie brwi, wsłuchując się w melodię płynącą ze skrzypiec, moszczącą swoją niszę pośród słuchaczy. I choć nieuzdolniona muzycznie, posiadała drobną wiedzę na temat owej materii – dokładnie tyle, ile pozwalało jej na docenienie kunsztu. Cygańskie rytmy nie były jej obce, zapuszczając się niegdyś w pokrętne uliczki, zastawała samotnych grajków o dniach niezamieszkanych, a nocach nieprzespanych. I właśnie to tak igrało na jej sercu, wrażliwości i emocjach, które opuszczały klatkę płuc wraz z głębokim wydechem.
Bo czasem umiera się lacrimoso.
Nie spuszczała z niego wzroku, czekając tylko, aż pochłonie ją barwa spojrzenia, zabierze gdzieś daleko, pędząc przez miriady przeszłości; gdy byli boleśnie niewinni, a świat czynił przed nimi przesiekę, wąski pas startowy ku dorosłości. Wojna zebrała żniwo, a ona – cóż – wciąż pozostała w swojej krainie subtelnej imaginacji. Przez plątaninę myśli przebiegły wszystkie poranki spędzane na trawistych łąkach Ottery, zroszonych kroplami rosy, ślizgającymi się między nimi promieniami żarliwego słońca.
Gdzie się podziałeś, Jamesie?
A może raczej – gdzie podziała się jego urokliwa niewinność, niezdeptana przez czas wojny, biedy i obłudy. Wzięła głęboki wdech, gdy ich spojrzenia skrzyżowały się w zenicie, zdobywając się na niepełny, drgający wargami uśmiech. Jego melodia uwodziła, zupełnie jak ów niepokorne wygięcie ust, plecione drogą wyboistą i niepewną.
To ja. Okrutnie zagubiona ja.
Powolne pociągnięcie smyczka wgryzło się w łagodny umysł, ten, którego wrażliwość była niezaprzeczalna. Uniosła dłoń, chcąc początkowo ułożyć ją na jego ramieniu, jednak nieomal już sunąc po materiale odzienia, cofnęła tę, zahaczając jedynie o miękką skórę policzka.
– Przepraszam – rzekła speszona. – Po prostu nie wierzę, że to ty. Tak blisko. – Kąciki jej ust ponownie ugięły się pod masywem uśmiechu.
Melodia rozbrzmiewała jeszcze przez chwilę, kiedy jego dłoń w płynnych ruchach nadgarstka unosiła się i opadała ze smyczkiem. Palce zwinnie i szybko przeskakiwały po gryfie. Bawił się tym, kołysał do melodii — jego rolą było ściągnąć na siebie uwagę, zabawić ludzi, zachęcić ich niegodziwie do oddania paru monet, które pozostały im po zakupach w kieszeni. Ale z pewnością nie spodziewał się zobaczyć jej. I to tutaj. Patrzył na nią nieco nieobecnie, jakby była postacią ze snów. Nie wiedział, czy jeszcze swoich, to było dawno temu. Minęły lata od czasu, kiedy jej przejście korytarzem wywoływało w nim szybsze bicie serca, usta rozchylały się w niemym zachwycie, a oczy błyszczały roziskrzone, gdy odwracała się, a burza ognistych włosów falą podążała za nią. Dziś chyba po prostu cieszył się, że ją widział. Od ostatniego razu minęło mnóstwo czasu, stracił już rachubę. Jeszcze nim skończył grać, ale już patrzył na nią musiał przyznać, że nie zmieniła się wiele. Jej oczy miały tą samą prowokację, usta czar, a twarz rdzawą mapę nieba. Jej wyciągnięta dłoń minęła jego ramię, nie drgnął nie poruszył się. Cofnęła ją dotykając skóry, wtedy dopiero podążył za nią spojrzeniem, szybko się reflektując. Pokręcił głową. Nie, nic się nie stało.
— Cóż, to ja. — Rozłożył na boki ręce, w jednej dłoni trzymał zarówno skrzypce, jak i smyczek, drugą miał pustą, otwartą. I właśnie wtedy usłyszał dźwięk knutów rzucanych pod nogi. Dźwięk, który znał za dobrze, by pomylić go z czymś innym. Obrócił się za nim, widząc, jak parę drobnych moment sunie szybko po ziemi, finalnie zatrzymując się na pudle, na którym wcześniej stał. Chciał to zignorować, ale podeszła do niego kobieta, która chciała mu za grę wręczyć parę knutów. I wtedy zdał sobie sprawę, że wcale nie chciał jej tu spotkać. Nikogo znajomego, ale może jej przede wszystkim. Tu, gdzie nie tylko wyglądał, ale właściwie był żebrakiem, jego gra, wygląd, aktorstwo miało przynieść mu marny zarobek. Wstyd zapalił go w żołądku. Spojrzał na kobietę szeroko otwartymi oczami, a później na pieniądze. A Melody miała być wszystkiego świadkiem. — Nie, nie, proszę to zachować — odmówił od razu, z lekkością, jakby mówił szczerze. A tak naprawdę, aż zaschło mu w gardle, ludzie wokół byli hojni — może miało to coś wspólnego z zainteresowaniem nim rudowłosej dziewczyny. — Pani na pewno się bardziej przydadzą niż mnie. Proszę je zatrzymać — chciał brzmieć szlachetnie, by zrobić na Weasley wrażenie. Gdyby nie ona, wziąłby monety z uśmiechem i niskim ukłonem. Po to tu był. Kątem oka zapamiętał miejsce, gdzie leżały monety. Przy zamkniętym futerale i skrzyni. Wróci po nie.
Kobieta uśmiechnęła się, dziękując za grę i odeszła od nich, więc spojrzał znów na Mel, zerkając po sobie. Prezentował się niezbyt schludnie i nagle poczuł, że powinni się rozstać. Nie powinna widzieć go takiego, jak nędzarza. — Wybacz mi wygląd, wróciłem z pracy — skłamał gładko, ale to wciąż nie brzmiało tak, jakby chciał. — Pomagałem rozwozić jedzenie potrzebującym w okolicy. Uprzedzając twoje pytanie...— Jakby ją to interesowało. Wystarczająco szlachetnie? Mogłaby to docenić? — Właściwie, nie mam zbyt wiele czasu, będę musiał... — Podrapał się po głowie. Może nie musiał już uciekać, może to wystarczyło. — Co u ciebie? Jak leci?
— Cóż, to ja. — Rozłożył na boki ręce, w jednej dłoni trzymał zarówno skrzypce, jak i smyczek, drugą miał pustą, otwartą. I właśnie wtedy usłyszał dźwięk knutów rzucanych pod nogi. Dźwięk, który znał za dobrze, by pomylić go z czymś innym. Obrócił się za nim, widząc, jak parę drobnych moment sunie szybko po ziemi, finalnie zatrzymując się na pudle, na którym wcześniej stał. Chciał to zignorować, ale podeszła do niego kobieta, która chciała mu za grę wręczyć parę knutów. I wtedy zdał sobie sprawę, że wcale nie chciał jej tu spotkać. Nikogo znajomego, ale może jej przede wszystkim. Tu, gdzie nie tylko wyglądał, ale właściwie był żebrakiem, jego gra, wygląd, aktorstwo miało przynieść mu marny zarobek. Wstyd zapalił go w żołądku. Spojrzał na kobietę szeroko otwartymi oczami, a później na pieniądze. A Melody miała być wszystkiego świadkiem. — Nie, nie, proszę to zachować — odmówił od razu, z lekkością, jakby mówił szczerze. A tak naprawdę, aż zaschło mu w gardle, ludzie wokół byli hojni — może miało to coś wspólnego z zainteresowaniem nim rudowłosej dziewczyny. — Pani na pewno się bardziej przydadzą niż mnie. Proszę je zatrzymać — chciał brzmieć szlachetnie, by zrobić na Weasley wrażenie. Gdyby nie ona, wziąłby monety z uśmiechem i niskim ukłonem. Po to tu był. Kątem oka zapamiętał miejsce, gdzie leżały monety. Przy zamkniętym futerale i skrzyni. Wróci po nie.
Kobieta uśmiechnęła się, dziękując za grę i odeszła od nich, więc spojrzał znów na Mel, zerkając po sobie. Prezentował się niezbyt schludnie i nagle poczuł, że powinni się rozstać. Nie powinna widzieć go takiego, jak nędzarza. — Wybacz mi wygląd, wróciłem z pracy — skłamał gładko, ale to wciąż nie brzmiało tak, jakby chciał. — Pomagałem rozwozić jedzenie potrzebującym w okolicy. Uprzedzając twoje pytanie...— Jakby ją to interesowało. Wystarczająco szlachetnie? Mogłaby to docenić? — Właściwie, nie mam zbyt wiele czasu, będę musiał... — Podrapał się po głowie. Może nie musiał już uciekać, może to wystarczyło. — Co u ciebie? Jak leci?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Stary Tom nienawidził tych wszystkich młodych grajków, cyganów, psidwacza ich mać, rzezimieszków, łapserdaków i całego tego tałatajstwa, które rozpleniało się po jego miasteczku, korzystając z wojennej zawieruchy. Tom miał pięćdziesiąt lat, wyglądał na co najmniej osiemdziesiąt, a tego dnia czuł się na co najmniej sto – zapił wczoraj mordę zdecydowanie za mocno, przez co zamiast zjawić się na swoim miejscu, w którym od dekady grywał na gitarze - zawodząc o ukochanej czarownicy, morskich podróżach i niespełnionej miłości (repertuar pozostawał ograniczony niezmienny odkąd tylko pamiętał) – z samego ranka, rozkładając swój mini majdan, przyczłapał w pobliże targu dopiero później. Powłóczył nogami, w gitarze przerzuconej przez ramię brakowało kilku strun (chyba zdzielił nią wczoraj w barze jakiegoś krzykacza, sugerującego, że Staremu Tomowi nundu na ucho nadepnął), w buzi mężczyzny kilku zębów, a woń, jaką wokół siebie roztaczał mogłaby powalić smoka. Był pewien, że spokojnie rzuci futerał na bruk, usiądzie na składanym krzesełku, poprawi brudny kapelusz i zacznie, jak co dzień, godnie zarabiać na życie śpiewem i muzyką, dostarczając gnębionemu przez rząd społeczeństwu odrobinę radości podczas targowych sprawunków, lecz przypuszczenia boleśnie starły się z rzeczywistością. Ktoś zajął jego miejsce. J e g o miejsce, zaklepane, znalezione nie kradzione, idealne, wybrane metodą prób i błędów, bo to tam ludzie najczęściej zatrzymywali się, by przepakować ciężkie torby z zakupami i ruszyć dalej, do domu. Nie szli więc tak szybko i mógł krzykiem domagać się zapłaty za uszczęśliwianie ich swym wyciem godnym szyszymory.
- Co ty tu robisz, dzieciaku? Psidwacza jucha, jak ci zaraz przyfasolę, to cię rodzona matka nie pozna! - wrzasnął Tom w kierunku szczyla, który uzurpował sobie prawo do występowania na jego kawałku ulicy, już z odległości kilkunastu metrów, wymachując ostrzegawczo pięścią. – To scena Starego Toma, cholerniku jeden, co ty sobie myślisz, cwaniaku taki i owaki, mleko pod wąsem jeszcze masz, a plujesz na legendę tego miasta?! – rozkręcał się w oburzonym krzyku, przerywanym pijacką czkawką, dalej człapiąc powoli w stronę rzezimieszka i jakiejś rudej dziewuchy, stojącej nieopodal, a tempo szarży mocno kontrastowało z wrzaskliwymi groźbami.
- Co ty tu robisz, dzieciaku? Psidwacza jucha, jak ci zaraz przyfasolę, to cię rodzona matka nie pozna! - wrzasnął Tom w kierunku szczyla, który uzurpował sobie prawo do występowania na jego kawałku ulicy, już z odległości kilkunastu metrów, wymachując ostrzegawczo pięścią. – To scena Starego Toma, cholerniku jeden, co ty sobie myślisz, cwaniaku taki i owaki, mleko pod wąsem jeszcze masz, a plujesz na legendę tego miasta?! – rozkręcał się w oburzonym krzyku, przerywanym pijacką czkawką, dalej człapiąc powoli w stronę rzezimieszka i jakiejś rudej dziewuchy, stojącej nieopodal, a tempo szarży mocno kontrastowało z wrzaskliwymi groźbami.
I show not your face but your heart's desire
Czuł się zażenowany tym spotkaniem. Tym, jak wyglądał, jak się prezentował — jak biedak, żebrak. O to chodziło, miał dziś wzbudzić współczucie, by wyłudzić od niewiele bogatszych od niego parę monet, ale nie spodziewał się, że spotka tu kogoś znajomego; spotka ją. Dziewczynę, która przed laty przyprawiała go o niezdrowo szybkie bicie serca. Chciał się ulotnić, zniknąć. Jak tchórz, ale nie widział innego wyjścia. Już i tak jej nakłamał, grał kogoś innego, kiedy tylko kobiecina postanowiła mu wręczyć parę knutów za miłą grę. Nie był wcale tak szlachetny. Okradał ludzi. Nie tylko bogatych, biednych też, choć tych z oczywistych powodów obierał za cel bardzo rzadko. Szukał metody, sposobu na to, by się wymigać z tego spotkania, choć przecież chciał z nią porozmawiać, spędzić trochę czasu — może nie tutaj, nie tak. Nie w tych okolicznościach. Wybawieniem, jak i przekleństwem okazał się ten dziwak, który zaczął go wyzywać już z daleka. Może Metody nie zorientowała się w pierwszej chwili, ze te obelgi kierowane były prosto do niego, ale on się nie łudził. Szybko zresztą napotkał skierowany na siebie surowy wzrok. To był doskonały moment, by wykorzystując zamieszanie zniknąć rudowłosej czarownicy z oczu. Bez słowa — może nie tak powinien był to zrobić, ale gdy tylko się odwróciła przemknął między ludźmi, umykając jej spojrzeniu. Pozbierał szybko monety, które leżały na ziemi — miejscowy grajek nie mógł go zobaczyć. Wrzucił wszystko, co znalazł na bruku do futerału, schował do niego też skrzypce, dobrze zamknął i się podniósł, nie zdając sobie sprawy, że w tym czasie, mężczyzna był już dość blisko. Kiedy się wyprostował i próbował rozejrzeć, szybko się z nim spotkał.
— Trzeba było wstać wcześniej, zamiast leczyć wczorajszego kaca. Kto pierwszy ten lepszy, legendarny Stary Tomie— odszczeknął mu zuchwale. Arogancja nie wynikała wcale z kiepskiego oszacowania wieku czarodzieja z gitarą; gdyby wyglądał inaczej pewnie też odparowałby w ten sam sposób.
Rozejrzał się dookoła za Metody, ale nie widział, jej już nigdzie — nie był pewien, czy odeszła, czy postanowiła go poszukać między ludźmi, ale kiedy szansa się napatoczyła zamierzał z niej skorzystać. — Słuchaj, Tom — zaczął do niego już spokojnie, rzeczowym tonem, jakby zamierzał mu złożyć propozycję nie do odrzucenia. — Już się stąd zmywam. Słuchaj, nie będę się wtryniał, gdzie jeszcze w okolicy można zarobić? Ale powiedz mi szybko — dodał po chwili niecierpliwie, zerkając mu przez ramię.
— Trzeba było wstać wcześniej, zamiast leczyć wczorajszego kaca. Kto pierwszy ten lepszy, legendarny Stary Tomie— odszczeknął mu zuchwale. Arogancja nie wynikała wcale z kiepskiego oszacowania wieku czarodzieja z gitarą; gdyby wyglądał inaczej pewnie też odparowałby w ten sam sposób.
Rozejrzał się dookoła za Metody, ale nie widział, jej już nigdzie — nie był pewien, czy odeszła, czy postanowiła go poszukać między ludźmi, ale kiedy szansa się napatoczyła zamierzał z niej skorzystać. — Słuchaj, Tom — zaczął do niego już spokojnie, rzeczowym tonem, jakby zamierzał mu złożyć propozycję nie do odrzucenia. — Już się stąd zmywam. Słuchaj, nie będę się wtryniał, gdzie jeszcze w okolicy można zarobić? Ale powiedz mi szybko — dodał po chwili niecierpliwie, zerkając mu przez ramię.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Co ta gównarzeria sobie wyobrażała! Doprawdy, za jego czasów, gdy Stary Tom był Młodym Tomem, roztapiającym serca dzierlatek znacznie lepszą niż obecnie brzdąkaniną na gitarze, nigdy nie zwróciłby się w ten sposób do dorosłego, nigdy, przenigdy! Czasy się jednak zmieniły, a dzisiejsza młodzież miała maniery godne pawiana uciekającego z zoo. Przekonywał się o tym prawie codziennie, gdy smarkacze rzucały w niego ogryzkami jabłek, podkradały drobniaki albo przedrzeźniały niemożebne do wytrzymania zawodzenie. Małe, śmierdzące paskudy. To dlatego nie zdecydował się na założenie rodziny, nie chciałby sprowadzać takich diablików na ziemski padół. – Jak ja ci zaraz spuszczę manto na goły tyłek! – wrzasnął w odpowiedzi na zuchwałe słowa, wcale nie czują się mile połechtanym przez określenie legendarny. Nie da sobie zamydlić oczu, o nie. – Nie pyskuj starszym, gówniarzu! Jak cię matka wychowała? Ojciec cię za mało pasem lał, to widać – warczał dalej, już nie krzycząc: za bardzo bolała go głowa. Mamrotał więc pod nosem, w końcu doczłapując do cwaniaczka. Nie umknęły mu błyski zbieranych w pośpiechu monet, skrytych w futerale. Wzrok Stary Tom miał słaby, ale pieniądz zawsze umiał wyłuskać nawet w wielkim mroku. – Okradłeś mnie! To moje pieniądze! Ja tu pracuje, oddawaj, złodziejaszku parszywy – zawył rozpaczliwie, gotów od razu rzucić się na młodzieńca z rękami, ale trzymał w nich gitarę. Przez moment zezował to na zwracającego się do niego po imieniu smarkacza, to na przerzucony przez ramię sprzęt, w końcu, stękając głośno, zaczął odkładać swój futerał. Znieważony do głębi. Co za paskudny brak manier, ten byle grajek nie dość, że ograbił go z zarobku, to jeszcze próbował wyciągnąć od niego informacje na temat najlepszych miejsc do zarabiania! – Ja ci się zaraz wtrynie! Ściągam pasa, zaraz cię wychowam, szczeniaku, skoro twój ojciec nie potrafi! – czknął i równie nieśpiesznie, z grymasem bólu na twarzy, wyprostował się znad odłożonej gitary, po czym, wykręconymi od artretyzmu palcami, niesprzyjającymi karierze muzyka, zaczął rozpinać skórzany pas, z zamiarem dosłownego złojenia tyłka temu złodziejowi, cyganowi, skurczybykowi i gówniarzowi.
I show not your face but your heart's desire
Dla młodych gniewnych granica tego co wypada, a co nie, bywała zatarta. Nawet jeśli dobrze wiedział, zdawał sobie sprawę, sytuacja w jakiej się znalazł i gamoń, który wygrażał się w jego stronę nie mogły wymusić na nim ani odrobiny szacunku. Cygańska mniejszość miała to do siebie, że uciśniona i zepchnięta przez lata na margines, odwdzięczała się tym samym, podkreślając dzielące ich różnice i wywyższając swoją odrębność. Stary Tom nie był dla niego nikim, poza starym pijaczyną, który zamierzał zrobić burdę z byle powodu. Znalazł sobie rewir. Może ci lokalni, szlachetni grajkowie szanowali tereny i nie wchodzili sobie w drogę. Słyszał, że niektórzy złodzieje też potrafili ze sobą współżyć w obrębie jednego miasta, ale dla niego to było nie do pomyślenia. To nie miało żadnego sensu. Był nikim. Przez krótką chwilę.
—Spróbuj nie spudłować, dziadku — zadrwił, wycofując się i domykając futerał ze skrzypcami i monetami w środku. Nie zamierzał mu się dać sprowokować. Przynajmniej przez chwilę. Gotów był do tego, by się odwrócić na pięcie i uciec. Wtopienie się między ludzi nie było rudne. Był mały, zwinny, potrafił przemykać jak cień między leniwymi personami chodzącymi startymi, dobrze znanymi ścieżkami. Ale coś go powstrzymało. Ojciec.
Przywołanie widma ojca i tego wszystkiego, co powinien był robić — co robił, zanim matka nie wysłała ich za miasto, zalało go falą wściekłości i nienawiści. Był taki okres w jego życiu, ze nienawidził ludzi. Nienawidził tak prostych, jak jego stary mugoli. Pijaków cuchnących gorzałą, panów wszechświata. Ojciec wyzywał matkę od czarownic, nieświadomy prawdy karcił ją za przejawy magii jego własnych dzieci. I je także. Za to, że były inne niż on. Stary Tom nagle rozmył się w powietrzu, zamiast niego była tylko ciemność, stalowe kraty cuchnącej, wilgotnej komórki i zapijaczony ojciec z pasem w ręku. Ojciec próbujący go wychować. Ojciec, który bił go za mało. To był instynkt, nagła reakcja. Upuścił futerał i rzucił się na niego w tej samej chwili przytomniejąc — był przecież tu, na targu. Gdzieś tu może wciąż była Melody, ale było za późno. Popchnął dziada z całej siły w tył. I gdyby nie nagły przebłysk świadomości, rozkwasiłby mu twarz. Pięściami, a nawet cegłą, jeśli znalazłaby się pod ręką. Zdezorientowany, nieco wystraszony gwałtownie poderwał z ziemi futerał i dopiero wtedy ruszył biegiem przez gromadzący się tłum zainteresowanych awanturą ludzi. Prawie ktoś go zatrzymał. Z duszą na ramieniu, szeroko otwartymi oczami próbował uciec. Dyszał, nie wiedząc, czy rozdygotanie wynika z chęci ucieczki czy wizji, która roztoczyła się w jego głowie. Wizji zabicia go własnymi rękami.
| zt
—Spróbuj nie spudłować, dziadku — zadrwił, wycofując się i domykając futerał ze skrzypcami i monetami w środku. Nie zamierzał mu się dać sprowokować. Przynajmniej przez chwilę. Gotów był do tego, by się odwrócić na pięcie i uciec. Wtopienie się między ludzi nie było rudne. Był mały, zwinny, potrafił przemykać jak cień między leniwymi personami chodzącymi startymi, dobrze znanymi ścieżkami. Ale coś go powstrzymało. Ojciec.
Przywołanie widma ojca i tego wszystkiego, co powinien był robić — co robił, zanim matka nie wysłała ich za miasto, zalało go falą wściekłości i nienawiści. Był taki okres w jego życiu, ze nienawidził ludzi. Nienawidził tak prostych, jak jego stary mugoli. Pijaków cuchnących gorzałą, panów wszechświata. Ojciec wyzywał matkę od czarownic, nieświadomy prawdy karcił ją za przejawy magii jego własnych dzieci. I je także. Za to, że były inne niż on. Stary Tom nagle rozmył się w powietrzu, zamiast niego była tylko ciemność, stalowe kraty cuchnącej, wilgotnej komórki i zapijaczony ojciec z pasem w ręku. Ojciec próbujący go wychować. Ojciec, który bił go za mało. To był instynkt, nagła reakcja. Upuścił futerał i rzucił się na niego w tej samej chwili przytomniejąc — był przecież tu, na targu. Gdzieś tu może wciąż była Melody, ale było za późno. Popchnął dziada z całej siły w tył. I gdyby nie nagły przebłysk świadomości, rozkwasiłby mu twarz. Pięściami, a nawet cegłą, jeśli znalazłaby się pod ręką. Zdezorientowany, nieco wystraszony gwałtownie poderwał z ziemi futerał i dopiero wtedy ruszył biegiem przez gromadzący się tłum zainteresowanych awanturą ludzi. Prawie ktoś go zatrzymał. Z duszą na ramieniu, szeroko otwartymi oczami próbował uciec. Dyszał, nie wiedząc, czy rozdygotanie wynika z chęci ucieczki czy wizji, która roztoczyła się w jego głowie. Wizji zabicia go własnymi rękami.
| zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Tego to się Stary Tom nie spodziewał. Zazwyczaj, gdy otwierał ozdobione opryszczką usta, by wydrzeć się na jakiegoś małolata, pechowo wchodzącego mu w drogę, ten kuł się niczym bity szczeniak, podkulał ogon i znikał za rogiem natychmiast, pozostawiając po sobie tylko tą okropną, smrodliwą woń beztroskiej młodości. Siwowłosy grajek był więc pewien, że zaraz ściągnie skórzany pas i w najgorszym przypadku pogoni złodziejaszka scen, w najlepszym zaś faktycznie złoi mu to młode dupsko, tak, że ten popamięta lekcje szacunku dla starszych na długo. Zamiast triumfu nastąpił jednak ciąg niemożliwych do przewidzenia zdarzeń. James zamiast pisnąć i ratować się ucieczką, rzucił się na niego i to z takim impetem, że Stary Tom wykonał niesamowitą sztuczkę, widowiskowo przewracając się na plecy prosto na brudny bruk. Majtnął w powietrzu równie obłoconymi butami, nakrył się nogami w podartych spodniach i zaklął szpetnie, jak portowa dziewucha, próbując odzyskać oddech. Co gorsza, wykonując tą niezwykłą akrobację, zahaczył ręką o leżącą gitarę, doszczętnie rozwalając ledwo trzymające się kupy pudło akustyczne. Brzęknęło, trzasnęło i instrument dokonał swego żywota. Prawie jak Stary Tom, chwytający rozpaczliwie powietrze. Nawet nie słyszał umykającego zbira, którego nie zdołał nawet drasnąć, niech go psidwacza mać trzaśnie. Dramatycznie chwycił się za serce, pewien, że ktoś zaraz się nad nim troskliwie pochyli, ale nic z tego, ludzie śpieszący na targ omijali szerokim łukiem rozłożonego na drodze pijaka, za nic mając sobie ten potworny akt przemocy, dokonany na ich oczach. Tak naprawdę nikt go nie zauważył, a stali bywalcy targowiska niejednokrotnie widzieli Starego Toma w tej pozycji, wywróconego na ziemię, bezradnie machającego kończynami niczym wyjątkowo paskudny chrabąszcz, woniejący intensywnie strawionym alkoholem. – Ludzie, okradli mnie! Ta gównarzeria przebrzydła! Łapać, trzymać, złodziejaszka parszywego! – wychrypiał piskliwie, próbując podnieść się do pionu, ale zarówno próby wszczęcia interwencji, jak i te dotyczące podniesienia się do pozycji siedzącej, zakończyły się porażką. Pozostało mu niemrawo wzywać pomocy oraz obiecywać sobie w duchu, że następnym razem dopadnie tego cwaniaczka i przyfasoli mu z całej siły.
| zt
| zt
I show not your face but your heart's desire
przybywamy stąd
Ach, gdyby tylko Castor zdawał sobie sprawę z ciężaru własnych demonów, jakie Trixie pielęgnowała w głowie... Od połowy stycznia pewne słowa przekreśliły i rozpoczęły wszystko na nowo, a ona wciąż nie potrafiła odnaleźć się w przesączonej nimi rzeczywistości, niepewna, czy stąpała po stabilnym gruncie, czy świat czasem wirujący przed oczyma nie był przypadkiem barwnymi kamyczkami obracanymi we wnętrzu kalejdoskopu. Liczyła, że nie mówiąc o tym głośno - niechciane myśli po prostu znikną. Odejdą w niepamięć. Okażą się złym snem. Ale one trwały przy niej jak rzep przyczepiony do ubrania po godzinach beztroskiego biegania po polach porośniętych chwastem, stłumione jedynie zapewnieniem sygnującym koniec ojcowskiej notatki. Jestem z ciebie dumny. Czy mogła to wszystko wyjawić Castorowi? Być może, jednak decydowała się tego nie robić. Dzisiejszy dzień pokazywał, że zmagał się z własną troską - i kim była ona, by dostarczać mu kolejnych, swoich własnych? Podążając tym samym schematem trwała zatem w ciszy, wspierająca go ramieniem, służąca swoim ciepłem, ale samą siebie odsłaniająca - po prostu minimalnie.
Załatwione sprawy w Bath skutecznie uszczupliły zawartość ich sakiewek wypełnionych urządzeniami powierzonymi im przez Steviego. Nic dziwnego, miasto było przecież swoistą metropolią na ziemiach Somerset, musiało pochłonąć większą część ich zbiorów, szczególnie biorąc pod uwagę liczbę lokali, do których zdołali zawitać. A mieli tylko dwie pary nóg! Kiedy przenosili się do Bridgwater, Trixie nie zamierzała tak łatwo odpuścić perspektywie krótkiej przerwy na cokolwiek do zjedzenia. Poprawiła ciepły beret na głowie i zaoferowała towarzyszowi nonszalanckiego kuksańca w bok, uśmiechnięta teatralną niewinnością, zupełnie jakby łokieć należał do kogoś innego, nie do niej samej. - Zaraz pójdziemy dalej, ale najpierw kanapki - obwieściła, ciągnąc Sprouta za sobą na jedną z pustych ławek. W torbie, oprócz zaczarowanego sprzętu, miała owinięty prowiant, który przygotowała dla nich jeszcze przed wyjściem. Skromny, bo skromny, ale zawsze to coś na ząb! Jedną porcję wręczyła Castorowi, drugą natomiast zostawiając dla siebie: pomiędzy dwiema chudymi kromkami razowego chleba znajdowała się warstwa świeżego twarogu i o ile naprawdę chciała cokolwiek do tego dołożyć, tego dnia nie znalazła niczego więcej w spiżarni. Beckettówna ściągnęła z dłoni rękawiczki i rozpakowała ciemny papier, jedząc powoli, wzrokiem śledząc z kolei ich otoczenie. - Zobacz - wymamrotała między małymi kęsami. - Na niektórych straganach mają małe odbiorniki. Przejdziemy się zaraz, co? - zaproponowała. Tutaj, na targowisku, nie musieli rozdzielać się do osobnych części miasta, a biorąc pod uwagę to, jak przyjemnie było jej przebywać w otoczeniu Sprouta - cóż, nie miała na co narzekać. Gdy tylko skończyła kanapkę i otarła lekko usta, znów naciągnęła na dłonie rękawiczki i podniosła się z siedziska, gestem pospieszając blondyna, by uczynił to samo. Wiecznie przejmująca inicjatywę, przejmująca kontrolę. Jakim cudem jeszcze z nią wytrzymywał?
O dziwo targ nie był dziś podzielony na część mugolską i magiczną, przynajmniej w tym odleglejszym kącie, do którego dotarli w pierwszej kolejności. Te dwie społeczności wędrowały od straganu do straganu ramię w ramię, równe, żyjące w harmonii, pokazujące tym samym, że było to możliwe; Trixie patrzyła z uśmiechem na dzieci zafascynowane magicznymi wynalazkami i na czarodziejów dumających nad przeznaczeniem typowo niemagicznych przedmiotów. Ścierały się tu kultury, a jednocześnie tańczyły w unii wzajemnego poznawania swoich dobrodziejstw, czy to nie było piękne? - Dzień dobry, widzę, że ma pani odtwarzacz radiowy. Czy jest pani znana działalność Zakonu Feniksa? - zagadnęła jedną ze sprzedawczyń opatuloną w ciepły zimowy płaszcz. Spod szalika widać było jedynie oczy i haczykowaty nos. Kobiecina pokiwała energicznie głową, bo słowa nikły w tkaninie przyciśniętej do ust, gdy nachyliła się bliżej Trix, która od razu zaczęła tłumaczyć założenia Ptasiego Radia. Opowiedziała o tym, jak na targu wraz z Castorem znaleźli się z polecenia Zakonu chcącego szerzyć pomoc i wolę dobrych ludzi, zaproponowała pluskwę, na którą nieznajoma zareagowała lekkim wzniesieniem dłoni ku niebu i sięgnięciem po radio, do jakiego wspólnymi siłami wmontowały urządzenie. - Teraz musi pani odnaleźć częstotliwość o numerze sto jeden i jeden. Jest? Dobrze, to proszę uważnie posłuchać - ściszyła głos do koniecznego szeptu, by następne słowa dotarły jedynie do uszu handlarki. - Gałką musi pani wprowadzić takie liczby: dziesięć, zero siedem, dziewiętnaście, pięćdziesiąt pięć. Bez tego stacja nie będzie nadawać. Potem proszę wrócić do tej częstotliwości, tak, dokładnie tak... I jak skończy pani słuchać proszę przekręcić gałkę na dowolnie inną. To bardzo ważne, bardzo ważne, żeby hasło nie dostało się w ręce niepowołanych osób - podkreśliła, a zrozumienie zalśniło w blado niebieskich oczach kobiety, która skinęła gorliwie, przez szalik mamrocząc niewyraźne podziękowania i pochwały dla Zakonu, który zmobilizował się do szerszej inicjatywy. Czarownica odpowiedziała także na wszelkie pytania starszej pani, która wreszcie odsłoniła usta, a także wyjaśniła na czym polegać będą audycje i czego między innymi będzie można się od nich dowiedzieć, a potem - nie mogła się powstrzymać. Stoisko kobieciny prezentowało księgi traktujące o magicznych dziedzinach nauki, w tym także transmutacji - i chyba nikt nie mógłby jej winić za to, że za resztę oszczędności zakupiła podręcznik pełen zaawansowanych informacji. Pewnie podobny mieli już w domu, ale nie kojarzyła akurat tego tytułu, znała natomiast autora i wiedziała, że jego nauki to nie byle przelewki. Zaprosiła jeszcze handlarkę do wspólnego słuchania Ptasiego Radia piętnastego lutego i pobiegła, by dołączyć do Castora przy większym stoisku, którym zająć mogli się wspólnie. - Hasło trzeba wpisać tylko jeden raz, tak - czarująco uśmiechnęła się do pochmurnego handlarza, z którym pertraktował Sprout, na co jegomość burknął coś pod nosem i ostatecznie podał im odbiornik, pozwoliwszy na zamontowanie w środku nadajnika. - Ja to zrobię - szepnęła do przyszywanego braciszka i odebrała od niego pluskwę, ściągnąwszy rękawiczki, by odsłoniętymi palcami wsunąć przyrząd do środka. Postępowała jak Demelza? Z premedytacją? Być może, ale wiedziała, że postawny czarodziej o wiele przychylniej zareagował na nią, niż na blondyna. - Będziemy nadawać audycje informacyjne, naukowe, ostrzegające - i grać dobrego rock'n'rolla. Zgodzi się pan ze mną, że nie ma lepszych rytmów, przy których wygrywa się wojny? - zagadnęła miękko, na co brodaty mężczyzna przystał skinięciem, o dziwo nawet odwzajemniając cień uśmiechu. A więc mięśnie twarzy miał sprawne, no proszę.
Ach, gdyby tylko Castor zdawał sobie sprawę z ciężaru własnych demonów, jakie Trixie pielęgnowała w głowie... Od połowy stycznia pewne słowa przekreśliły i rozpoczęły wszystko na nowo, a ona wciąż nie potrafiła odnaleźć się w przesączonej nimi rzeczywistości, niepewna, czy stąpała po stabilnym gruncie, czy świat czasem wirujący przed oczyma nie był przypadkiem barwnymi kamyczkami obracanymi we wnętrzu kalejdoskopu. Liczyła, że nie mówiąc o tym głośno - niechciane myśli po prostu znikną. Odejdą w niepamięć. Okażą się złym snem. Ale one trwały przy niej jak rzep przyczepiony do ubrania po godzinach beztroskiego biegania po polach porośniętych chwastem, stłumione jedynie zapewnieniem sygnującym koniec ojcowskiej notatki. Jestem z ciebie dumny. Czy mogła to wszystko wyjawić Castorowi? Być może, jednak decydowała się tego nie robić. Dzisiejszy dzień pokazywał, że zmagał się z własną troską - i kim była ona, by dostarczać mu kolejnych, swoich własnych? Podążając tym samym schematem trwała zatem w ciszy, wspierająca go ramieniem, służąca swoim ciepłem, ale samą siebie odsłaniająca - po prostu minimalnie.
Załatwione sprawy w Bath skutecznie uszczupliły zawartość ich sakiewek wypełnionych urządzeniami powierzonymi im przez Steviego. Nic dziwnego, miasto było przecież swoistą metropolią na ziemiach Somerset, musiało pochłonąć większą część ich zbiorów, szczególnie biorąc pod uwagę liczbę lokali, do których zdołali zawitać. A mieli tylko dwie pary nóg! Kiedy przenosili się do Bridgwater, Trixie nie zamierzała tak łatwo odpuścić perspektywie krótkiej przerwy na cokolwiek do zjedzenia. Poprawiła ciepły beret na głowie i zaoferowała towarzyszowi nonszalanckiego kuksańca w bok, uśmiechnięta teatralną niewinnością, zupełnie jakby łokieć należał do kogoś innego, nie do niej samej. - Zaraz pójdziemy dalej, ale najpierw kanapki - obwieściła, ciągnąc Sprouta za sobą na jedną z pustych ławek. W torbie, oprócz zaczarowanego sprzętu, miała owinięty prowiant, który przygotowała dla nich jeszcze przed wyjściem. Skromny, bo skromny, ale zawsze to coś na ząb! Jedną porcję wręczyła Castorowi, drugą natomiast zostawiając dla siebie: pomiędzy dwiema chudymi kromkami razowego chleba znajdowała się warstwa świeżego twarogu i o ile naprawdę chciała cokolwiek do tego dołożyć, tego dnia nie znalazła niczego więcej w spiżarni. Beckettówna ściągnęła z dłoni rękawiczki i rozpakowała ciemny papier, jedząc powoli, wzrokiem śledząc z kolei ich otoczenie. - Zobacz - wymamrotała między małymi kęsami. - Na niektórych straganach mają małe odbiorniki. Przejdziemy się zaraz, co? - zaproponowała. Tutaj, na targowisku, nie musieli rozdzielać się do osobnych części miasta, a biorąc pod uwagę to, jak przyjemnie było jej przebywać w otoczeniu Sprouta - cóż, nie miała na co narzekać. Gdy tylko skończyła kanapkę i otarła lekko usta, znów naciągnęła na dłonie rękawiczki i podniosła się z siedziska, gestem pospieszając blondyna, by uczynił to samo. Wiecznie przejmująca inicjatywę, przejmująca kontrolę. Jakim cudem jeszcze z nią wytrzymywał?
O dziwo targ nie był dziś podzielony na część mugolską i magiczną, przynajmniej w tym odleglejszym kącie, do którego dotarli w pierwszej kolejności. Te dwie społeczności wędrowały od straganu do straganu ramię w ramię, równe, żyjące w harmonii, pokazujące tym samym, że było to możliwe; Trixie patrzyła z uśmiechem na dzieci zafascynowane magicznymi wynalazkami i na czarodziejów dumających nad przeznaczeniem typowo niemagicznych przedmiotów. Ścierały się tu kultury, a jednocześnie tańczyły w unii wzajemnego poznawania swoich dobrodziejstw, czy to nie było piękne? - Dzień dobry, widzę, że ma pani odtwarzacz radiowy. Czy jest pani znana działalność Zakonu Feniksa? - zagadnęła jedną ze sprzedawczyń opatuloną w ciepły zimowy płaszcz. Spod szalika widać było jedynie oczy i haczykowaty nos. Kobiecina pokiwała energicznie głową, bo słowa nikły w tkaninie przyciśniętej do ust, gdy nachyliła się bliżej Trix, która od razu zaczęła tłumaczyć założenia Ptasiego Radia. Opowiedziała o tym, jak na targu wraz z Castorem znaleźli się z polecenia Zakonu chcącego szerzyć pomoc i wolę dobrych ludzi, zaproponowała pluskwę, na którą nieznajoma zareagowała lekkim wzniesieniem dłoni ku niebu i sięgnięciem po radio, do jakiego wspólnymi siłami wmontowały urządzenie. - Teraz musi pani odnaleźć częstotliwość o numerze sto jeden i jeden. Jest? Dobrze, to proszę uważnie posłuchać - ściszyła głos do koniecznego szeptu, by następne słowa dotarły jedynie do uszu handlarki. - Gałką musi pani wprowadzić takie liczby: dziesięć, zero siedem, dziewiętnaście, pięćdziesiąt pięć. Bez tego stacja nie będzie nadawać. Potem proszę wrócić do tej częstotliwości, tak, dokładnie tak... I jak skończy pani słuchać proszę przekręcić gałkę na dowolnie inną. To bardzo ważne, bardzo ważne, żeby hasło nie dostało się w ręce niepowołanych osób - podkreśliła, a zrozumienie zalśniło w blado niebieskich oczach kobiety, która skinęła gorliwie, przez szalik mamrocząc niewyraźne podziękowania i pochwały dla Zakonu, który zmobilizował się do szerszej inicjatywy. Czarownica odpowiedziała także na wszelkie pytania starszej pani, która wreszcie odsłoniła usta, a także wyjaśniła na czym polegać będą audycje i czego między innymi będzie można się od nich dowiedzieć, a potem - nie mogła się powstrzymać. Stoisko kobieciny prezentowało księgi traktujące o magicznych dziedzinach nauki, w tym także transmutacji - i chyba nikt nie mógłby jej winić za to, że za resztę oszczędności zakupiła podręcznik pełen zaawansowanych informacji. Pewnie podobny mieli już w domu, ale nie kojarzyła akurat tego tytułu, znała natomiast autora i wiedziała, że jego nauki to nie byle przelewki. Zaprosiła jeszcze handlarkę do wspólnego słuchania Ptasiego Radia piętnastego lutego i pobiegła, by dołączyć do Castora przy większym stoisku, którym zająć mogli się wspólnie. - Hasło trzeba wpisać tylko jeden raz, tak - czarująco uśmiechnęła się do pochmurnego handlarza, z którym pertraktował Sprout, na co jegomość burknął coś pod nosem i ostatecznie podał im odbiornik, pozwoliwszy na zamontowanie w środku nadajnika. - Ja to zrobię - szepnęła do przyszywanego braciszka i odebrała od niego pluskwę, ściągnąwszy rękawiczki, by odsłoniętymi palcami wsunąć przyrząd do środka. Postępowała jak Demelza? Z premedytacją? Być może, ale wiedziała, że postawny czarodziej o wiele przychylniej zareagował na nią, niż na blondyna. - Będziemy nadawać audycje informacyjne, naukowe, ostrzegające - i grać dobrego rock'n'rolla. Zgodzi się pan ze mną, że nie ma lepszych rytmów, przy których wygrywa się wojny? - zagadnęła miękko, na co brodaty mężczyzna przystał skinięciem, o dziwo nawet odwzajemniając cień uśmiechu. A więc mięśnie twarzy miał sprawne, no proszę.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Oboje mieli tajemnice, którymi nie dzielili się światem. Castor ze swoją żył już niemal piąty miesiąc — przez ten czas zdążył przekonać się, że nawet spychanie jej istnienia na granice świadomości i wyciąganie tylko na jedną noc w miesiącu nie zmieniało tego, że wciąż była częścią jego przebrzydłej rzeczywistości. Blizny czasem bolały; zwłaszcza w sytuacjach nerwowych. Łapał się wtedy rozgrzanymi z emocji dłońmi za lewy bark i prawy bok, próbował tłumić w sobie to, co tłumieniu nie poddawało się nigdy. Przez pierwsze dwa miesiące łudził się nawet, że to sytuacja tylko przejściowa, że uda mu się wreszcie wyrwać z tego okropnego marazmu, ale z każdym mijającym dniem uświadamiał sobie coraz wyraźniej, że to tylko pobożne życzenia.
Aż wreszcie, na początku stycznia i nowego roku, dotarło do niego, że nie może dłużej uciekać przed swoimi demonami. Nie, żeby był szczególnie w stanie. Musiał jednak wystąpić im naprzeciw i przynajmniej zajrzeć prosto w białe, lśniące ślepia strachu.
— Czekaj chwilę — odezwał się może nieco niekulturalnie, bo przecież gdzie miejsce na proszę, lecz tym razem postanowił pobawić się trochę w samą Trixie, znikając pomiędzy straganami. Jego kondycja finansowa nie była znowu tak zła, dlatego też postanowił kupić im po kubku gorącej herbaty. Decyzja ta wydała się tym bardziej uzasadniona, że panna Beckett zadała sobie trud przygotowania im skromnego, ale jakże cennego prowiantu. Zakręcił się kilkukrotnie wokół stoisk z jedzeniem, przy okazji zauważając kilka odbiorników, którymi mogliby zająć się zaraz po krótkim odpoczynku.
Dwa parujące kubki z czarną herbatą zostały odstawione ostrożnie na ławkę, a Sprout z radością przyjął fakt, że deski ławki nie były wygięte, jak to czasami się zdarza. Prawdopodobieństwo wylania herbaty było więc bardzo niewielkie.
— Tylko ostrożnie, bo to wrzątek. Chciałem ogarnąć nam kwiatową, ale niestety nie mieli... — ostatnie zdanie mruknął chyba do siebie, nieco zawiedziony. Naprawdę spodziewał się, że na targu, spożywczym w dodatku, znajdą prawdziwą kwiatową herbatę, zupełnie taką, jaką kiedyś zrobiła mu Justine. Bez zbędnych słów przejął kanapkę opakowaną w ciemny papier, chwilę poświęcając na ostrożne odpakowywanie. Nie był szczególnie głodny, tak naprawdę rzadko taki bywał, bo żołądek przyzwyczaił się do stałych, umyślnych deficytów. Mimo to otworzył szerzej usta, wgryzając się powoli pomiędzy kromki oraz twarożek. Było w tym coś zabawnie znajomego, coś, co połaskotało niemal wszystkie nerwy jego ciała. Drgnął więc zauważalnie, jego oczy otworzyły się nieco szerzej, a sądząc po minie, mógł czuć się tak, jakby właśnie zjadł absolutnie najsmaczniejszy posiłek świata. W pewnym sensie właśnie tak było; nawet jeżeli zjadł wyłącznie połowę kanapki, resztę owijając na powrót w ciemny papier i chowając do torby "na później". — Jesteś wspaniała, Trixie. Dziękuję.
Znów podzieleni, choć tym razem nie tak szerokim dystansem, spacerowali pomiędzy straganami, wypatrując coraz to kolejnych odbiorników. Trixie, z tego co widział i czasem słyszał zza swych pleców, radziła sobie wciąż wzorowo, a i jemu niewiele brakowało do podobnego poziomu. Na przykład przy stanowisku pani sprzedającej nieco zmarznięte, ale zdatne do spożycia marchewki zatrzymał się na dłuższą chwilę, wciskając się nawet za ladę, żeby nie przekrzykiwać się przez wyżej wspomniane, wystawione na ekspozycję warzywa.
— Widzi pani, Ptasie Radio to pomysł Zakonu Feniksa. Wie pani, co to za organizacja? — dopytywał dla pewności, a słysząc potwierdzenie, przeszedł do dalszego tłumaczenia zasad działania radia wspomożonego o obecność pluskwy. — 101,1, dobrze pani zapamiętała. A potem kod. Tajny. Niebo się może walić, ale to musi pozostać tajemnicą, dobrze? — mówił szeptem, rozglądając się jeszcze nieco konspiracyjnie, aby nadać sytuacji odpowiedniej nuty powagi.
— Kochanieńki, a co jakby to się popsuło? — kobieta skupiła na nim swe spojrzenie, a Castor... cóż, zrobił nieco głupią minę i zamrugał prędko kilkukrotnie. Właściwie to nie pomyślał nawet o tym, że awaria mogłaby nastąpić. Bo jakże, jeżeli za pomysłem stał nie kto inny jak sam Stevie Beckett? — I czy Elvisa Presleya też będziecie nadawać? Albo chociaż Raya Charlesa?
Potrzebował jeszcze chwili na ułożenie myśli, które uciekły mu z targu w Bridgwater gdzieś daleko, w kierunku planów awaryjnych i Isabelli już—nie—Presley, bo oczywiście teraz dopiero skojarzył sobie zbieżność nazwisk. Ale po krótkiej chwili, po kolejnym łyku gorącej herbaty uśmiechnął się rozbrajająco i nachylił nad ucho mugolskiej sprzedawczyni marchwi.
— W takim wypadku każdy Zakonnik będzie zobowiązany przekazać taką informację do odpowiedniej osoby. Ale myślę, że nie będzie takiej potrzeby. Ludzie zaangażowani w ten projekt to najmądrzejsze osoby, jakie znam, obiecuję — nawet przyłożył rękę do płaszcza na wysokości serca, bowiem składał prawdziwie szczerą obietnicę. Kobieta wydawała się być tym całym ceremoniałem rozbawiona, może nawet lekko wzruszona. — A co do muzyki, zaczynamy nadawanie trzydziestego pierwszego stycznia. Tydzień po pierwszej audycji odwiedzę panią tutaj, kupię... powiedzmy, kilogram marchwi i jakby miała pani jakiekolwiek zażalenia, przekażę je dalej, dobrze?
Na sam koniec raz jeszcze przestrzegł kobietę przed pilnowaniem odpowiedniego przesuwania gałki doboru częstotliwości. Niby była to oczywistość, ale z własnego doświadczenia wiedział, że takie miniskularne detale lubiły gubić się w ludzkiej pamięci.
Następnie przeszedł do znacznie większego stoiska, wypełnionego po brzegi właściwie... wszystkim i niczym. Od rzodkwi układających się w piramidkę po jego lewej, przez ceramiczne kubki malowane na wszystkie kolory świata, od których intensywności Castorowi kręciło się w głowie, gdzieś zamigotał mu jakiś złoty (chyba złoty, ewentualnie tombakowy) wisiorek...
— Co potrzeba? — postawny handlarz spytał tonem, który chyba nie przyjmował odpowiedzi niczego. Był wyższy od Sprouta, który zresztą sam wystawał ponad swoich przyjaciół, był przy tym zdecydowanie lepiej zbudowany. Castor mógłby uwierzyć, że przed wojną mógł być okolicznym kowalem.
— Właściwie to ja miałbym coś dla pana...
— Nie ze mną te numery, śmieszku. Kupujesz albo spadaj.
— Ale... pozwoliłby mi pan dokończyć? Nie jestem śmieszkiem, chciałbym z panem porozmawiać o sprawie wielkiej wagi. Zna pan Zakon Feniksa? — sądząc po minie, która chyba tylko minimalnie złagodniała i po nieco zniecierpliwionym westchnieniu wydostającym się spomiędzy wąskich warg handlarza chyba dobrze zrobił, wspominając Zakon. Już miał pokazywać pluskwę oraz prosić o pokazanie radia, lecz w tamtym momencie na pomoc przyszła mu Trixie. I bardzo dobrze, bo chyba nie poradziłby sobie z tym oschłym w obyciu człowiekiem. Ech, zdecydowanie bardziej wolał rozmawiać ze starszymi paniami, burmistrzami i zarządcami.
Obserwował więc dalej działania Beckett, przekazując jej pluskwę w odpowiednim momencie. Dziewczyny to miały łatwiej!
— That'll Be The Day od Buddy Holly — postawny mężczyzna odezwał się w odpowiedzi na pytanie Trixie, choć patrzył się znowu w kierunku prawdopodobnie jaskrawozielonego kubka o trzy kroki na prawo od Castora, który z kolei uniósł brwi, nie rozumiejąc jeszcze, do czego pije ten człowiek. — To była nasza piosenka. Moja i mojej żony. Skopcie tyłki tym parszywcom, tfu! — splunął przez lewe ramię, ściągając brwi w gniewnym wyrazie twarzy. Castor z wyuczonej ostrożności przestąpił krok do przodu, chcąc zrównać się z Trixie, tak na wszelki wypadek. Jednakże nim zdążył jeszcze raz unieść wzrok na mężczyznę, ten już odbierał radio i...
Uśmiechnął się?
— To my już nie będziemy panu przeszkadzać. Do usłyszenia w ostatni dzień stycznia! — zaświergotał Sprout, zmuszając się do jednego ze swych najszerszych uśmiechów, po czym złapał Trixie pod ramię, przechodząc z nią znów do ławeczki, od której zaczęli swoją przygodę na targu. — Uff, uratowałaś mnie. Już myślałem, że po kolejnym słowie da mi w nos... — przyznał, wciąż chyba jeszcze w szoku po pierwszej nie do końca udanej interakcji.
— Dobra, to jeszcze Weston—super—Mare i na dziś koniec? Jak myślisz? Może nad morzem nie będzie aż tak zimno...
| Herbata czarna (15g) z zaopatrzenia
Trixie i Castor z/t, następna stacja Weston—super—Mare[bylobrzydkobedzieladnie]
Aż wreszcie, na początku stycznia i nowego roku, dotarło do niego, że nie może dłużej uciekać przed swoimi demonami. Nie, żeby był szczególnie w stanie. Musiał jednak wystąpić im naprzeciw i przynajmniej zajrzeć prosto w białe, lśniące ślepia strachu.
— Czekaj chwilę — odezwał się może nieco niekulturalnie, bo przecież gdzie miejsce na proszę, lecz tym razem postanowił pobawić się trochę w samą Trixie, znikając pomiędzy straganami. Jego kondycja finansowa nie była znowu tak zła, dlatego też postanowił kupić im po kubku gorącej herbaty. Decyzja ta wydała się tym bardziej uzasadniona, że panna Beckett zadała sobie trud przygotowania im skromnego, ale jakże cennego prowiantu. Zakręcił się kilkukrotnie wokół stoisk z jedzeniem, przy okazji zauważając kilka odbiorników, którymi mogliby zająć się zaraz po krótkim odpoczynku.
Dwa parujące kubki z czarną herbatą zostały odstawione ostrożnie na ławkę, a Sprout z radością przyjął fakt, że deski ławki nie były wygięte, jak to czasami się zdarza. Prawdopodobieństwo wylania herbaty było więc bardzo niewielkie.
— Tylko ostrożnie, bo to wrzątek. Chciałem ogarnąć nam kwiatową, ale niestety nie mieli... — ostatnie zdanie mruknął chyba do siebie, nieco zawiedziony. Naprawdę spodziewał się, że na targu, spożywczym w dodatku, znajdą prawdziwą kwiatową herbatę, zupełnie taką, jaką kiedyś zrobiła mu Justine. Bez zbędnych słów przejął kanapkę opakowaną w ciemny papier, chwilę poświęcając na ostrożne odpakowywanie. Nie był szczególnie głodny, tak naprawdę rzadko taki bywał, bo żołądek przyzwyczaił się do stałych, umyślnych deficytów. Mimo to otworzył szerzej usta, wgryzając się powoli pomiędzy kromki oraz twarożek. Było w tym coś zabawnie znajomego, coś, co połaskotało niemal wszystkie nerwy jego ciała. Drgnął więc zauważalnie, jego oczy otworzyły się nieco szerzej, a sądząc po minie, mógł czuć się tak, jakby właśnie zjadł absolutnie najsmaczniejszy posiłek świata. W pewnym sensie właśnie tak było; nawet jeżeli zjadł wyłącznie połowę kanapki, resztę owijając na powrót w ciemny papier i chowając do torby "na później". — Jesteś wspaniała, Trixie. Dziękuję.
Znów podzieleni, choć tym razem nie tak szerokim dystansem, spacerowali pomiędzy straganami, wypatrując coraz to kolejnych odbiorników. Trixie, z tego co widział i czasem słyszał zza swych pleców, radziła sobie wciąż wzorowo, a i jemu niewiele brakowało do podobnego poziomu. Na przykład przy stanowisku pani sprzedającej nieco zmarznięte, ale zdatne do spożycia marchewki zatrzymał się na dłuższą chwilę, wciskając się nawet za ladę, żeby nie przekrzykiwać się przez wyżej wspomniane, wystawione na ekspozycję warzywa.
— Widzi pani, Ptasie Radio to pomysł Zakonu Feniksa. Wie pani, co to za organizacja? — dopytywał dla pewności, a słysząc potwierdzenie, przeszedł do dalszego tłumaczenia zasad działania radia wspomożonego o obecność pluskwy. — 101,1, dobrze pani zapamiętała. A potem kod. Tajny. Niebo się może walić, ale to musi pozostać tajemnicą, dobrze? — mówił szeptem, rozglądając się jeszcze nieco konspiracyjnie, aby nadać sytuacji odpowiedniej nuty powagi.
— Kochanieńki, a co jakby to się popsuło? — kobieta skupiła na nim swe spojrzenie, a Castor... cóż, zrobił nieco głupią minę i zamrugał prędko kilkukrotnie. Właściwie to nie pomyślał nawet o tym, że awaria mogłaby nastąpić. Bo jakże, jeżeli za pomysłem stał nie kto inny jak sam Stevie Beckett? — I czy Elvisa Presleya też będziecie nadawać? Albo chociaż Raya Charlesa?
Potrzebował jeszcze chwili na ułożenie myśli, które uciekły mu z targu w Bridgwater gdzieś daleko, w kierunku planów awaryjnych i Isabelli już—nie—Presley, bo oczywiście teraz dopiero skojarzył sobie zbieżność nazwisk. Ale po krótkiej chwili, po kolejnym łyku gorącej herbaty uśmiechnął się rozbrajająco i nachylił nad ucho mugolskiej sprzedawczyni marchwi.
— W takim wypadku każdy Zakonnik będzie zobowiązany przekazać taką informację do odpowiedniej osoby. Ale myślę, że nie będzie takiej potrzeby. Ludzie zaangażowani w ten projekt to najmądrzejsze osoby, jakie znam, obiecuję — nawet przyłożył rękę do płaszcza na wysokości serca, bowiem składał prawdziwie szczerą obietnicę. Kobieta wydawała się być tym całym ceremoniałem rozbawiona, może nawet lekko wzruszona. — A co do muzyki, zaczynamy nadawanie trzydziestego pierwszego stycznia. Tydzień po pierwszej audycji odwiedzę panią tutaj, kupię... powiedzmy, kilogram marchwi i jakby miała pani jakiekolwiek zażalenia, przekażę je dalej, dobrze?
Na sam koniec raz jeszcze przestrzegł kobietę przed pilnowaniem odpowiedniego przesuwania gałki doboru częstotliwości. Niby była to oczywistość, ale z własnego doświadczenia wiedział, że takie miniskularne detale lubiły gubić się w ludzkiej pamięci.
Następnie przeszedł do znacznie większego stoiska, wypełnionego po brzegi właściwie... wszystkim i niczym. Od rzodkwi układających się w piramidkę po jego lewej, przez ceramiczne kubki malowane na wszystkie kolory świata, od których intensywności Castorowi kręciło się w głowie, gdzieś zamigotał mu jakiś złoty (chyba złoty, ewentualnie tombakowy) wisiorek...
— Co potrzeba? — postawny handlarz spytał tonem, który chyba nie przyjmował odpowiedzi niczego. Był wyższy od Sprouta, który zresztą sam wystawał ponad swoich przyjaciół, był przy tym zdecydowanie lepiej zbudowany. Castor mógłby uwierzyć, że przed wojną mógł być okolicznym kowalem.
— Właściwie to ja miałbym coś dla pana...
— Nie ze mną te numery, śmieszku. Kupujesz albo spadaj.
— Ale... pozwoliłby mi pan dokończyć? Nie jestem śmieszkiem, chciałbym z panem porozmawiać o sprawie wielkiej wagi. Zna pan Zakon Feniksa? — sądząc po minie, która chyba tylko minimalnie złagodniała i po nieco zniecierpliwionym westchnieniu wydostającym się spomiędzy wąskich warg handlarza chyba dobrze zrobił, wspominając Zakon. Już miał pokazywać pluskwę oraz prosić o pokazanie radia, lecz w tamtym momencie na pomoc przyszła mu Trixie. I bardzo dobrze, bo chyba nie poradziłby sobie z tym oschłym w obyciu człowiekiem. Ech, zdecydowanie bardziej wolał rozmawiać ze starszymi paniami, burmistrzami i zarządcami.
Obserwował więc dalej działania Beckett, przekazując jej pluskwę w odpowiednim momencie. Dziewczyny to miały łatwiej!
— That'll Be The Day od Buddy Holly — postawny mężczyzna odezwał się w odpowiedzi na pytanie Trixie, choć patrzył się znowu w kierunku prawdopodobnie jaskrawozielonego kubka o trzy kroki na prawo od Castora, który z kolei uniósł brwi, nie rozumiejąc jeszcze, do czego pije ten człowiek. — To była nasza piosenka. Moja i mojej żony. Skopcie tyłki tym parszywcom, tfu! — splunął przez lewe ramię, ściągając brwi w gniewnym wyrazie twarzy. Castor z wyuczonej ostrożności przestąpił krok do przodu, chcąc zrównać się z Trixie, tak na wszelki wypadek. Jednakże nim zdążył jeszcze raz unieść wzrok na mężczyznę, ten już odbierał radio i...
Uśmiechnął się?
— To my już nie będziemy panu przeszkadzać. Do usłyszenia w ostatni dzień stycznia! — zaświergotał Sprout, zmuszając się do jednego ze swych najszerszych uśmiechów, po czym złapał Trixie pod ramię, przechodząc z nią znów do ławeczki, od której zaczęli swoją przygodę na targu. — Uff, uratowałaś mnie. Już myślałem, że po kolejnym słowie da mi w nos... — przyznał, wciąż chyba jeszcze w szoku po pierwszej nie do końca udanej interakcji.
— Dobra, to jeszcze Weston—super—Mare i na dziś koniec? Jak myślisz? Może nad morzem nie będzie aż tak zimno...
| Herbata czarna (15g) z zaopatrzenia
Trixie i Castor z/t, następna stacja Weston—super—Mare[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 12.10.21 23:56, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
- Nie, czekaj, to nie tak! – Kolejny pergamin prześlizgnął się pomiędzy jej palcami, kiedy tylko sprawdzała zapisane pochyłym pismem umowy, rozpisane na parę stron. Usiadła zaraz, przysuwając sobie krzesło aby dokładniej zbadać całą sytuację. Na prośbę Hansa zajmowała się porządkowaniem najnowszych umów, które były odświeżeniem tych, które posiadali już z obecnymi partnerami. Nowy rok oznaczał też zmiany w gospodarkach zmian, a i to znaczyło, że nawet jeżeli nie zmieniało się nic pomiędzy nimi, tak naprawdę trzeba było całą biurokrację zaczynać od nowa. Jakimś cudem wydawało się to dla niej uspokajające – jakkolwiek dziwnie to nie brzmiało, była to jedna z niewielu sytuacji, gdzie potrafiła się wyciszyć i skupić na dłużej, nawet jeżeli przeważnie siedzenie w spokoju sprawiało jej spore problemy.
Teraz jednak wymagało to poważnych rozważań – odsunęła od siebie wszystko pozostałe, układając pergaminy odpowiednio na stole. Nalany do nieco wytartej szklanki Porter Starego Sue, jeden z niewielu alkoholi na które sobie teraz pozwoliła, głównie dlatego, że chociaż postanowienie odstawienia (a przynajmniej ograniczenia) trunków wysokoprocentowych było w niej spore, tak obecnie musiała chyba posiłkować się czymś mocniejszym aby przebrnąć przez stertę papierów, które na pierwszy rzut oka nie miały sensu.
Już teraz wiedziała, że będzie z tym sporo zamieszania i musiała zdecydowanie przygotować zapas świec, aby siedzieć po nocach z tym problemem. Sięgnęła po oddzielne pergaminy, z góry przepraszając Hansa za to, że zejdzie jej to dłużej, przystosowując sobie jedno z mniejszych biurek w jego kajucie i pochylając się nad wszystkim, co teraz przychodziło jej podczas pracy.
W pierwszej chwili musiała zwrócić się na datach, bo i te były całkowicie pomieszane pomiędzy obydwiema kopiami, zaznaczała więc wszystko, co nie pasowało na oddzielnych notatkach, upewniając się co jakiś czas u Hansa, jak powinno to wyglądać. Niektóre kopie miały też niechlujnie wpisane obydwie strony, czasem przepisując nazwę firmy w większym skrócie, co sprawiało, że powoli zaczęła się zastanawiać, czemu tacy ludzie w ogóle poświęcali się biznesowi, skoro nie potrafili nawet przypilnować, aby umowa była spisana porządnie, a nie wyglądała tak, jakby ktoś nabazgrał ją szybko na kolanie. Znalazło się jeszcze parę literówek – o zgrozo, ona to wyłapywała?! – a w niektórych z nich nie zgadzała się również zawartość umów i przekazywanych towarów, co albo mogło oznaczać zaniedbanie przy spisywaniu wszystkiego, albo próby oszustwa, co na pewno nie było czymkolwiek ciekawym w dalszej perspektywie, bo być może okazywało się, że nie tylko ich próbowano oszukać jako partnerów. Nie warto jednak było zaczynać rozmowy na ten temat od podejrzeń, zwłaszcza, że trzeba będzie rozpoznać ten problem i się z nim uporać, a w biznesie i handlu najlepiej było robić sobie przyjaciół niż wrogów.
Spokojnie podsunęła wszystkie papiery jeszcze raz do przejrzenia kapitanowi, tłumacząc co, jak i dlaczego, czekając na jego aprobatę. Odebrała te z dokumentów, które zostały podpisane, aby ich kopie odnieść do odpowiednich miejsc, te zaś, które trafiały już do dokumentacji, schowała do szafki, klucz zaraz oddając kapitanowi bo nie chciała też go później zagubić, wiedząc, że wiele problemów z wymianą zamka i zabezpieczeń mogło być dodatkowym sposobem na ból głowy i pewnie sporym obcięciem jej wypłaty.
Schodząc na ląd, zatrzymała się jeszcze w kwestii podpytania tych bardziej optymistycznie nastawionych do niej rybaków jak udały się połowy i jakie mieli najbliższe plany. Wiedziała, że będą musieli jeszcze upewnić się w kwestii cenowych, ale wiedziała, że parę marynarzy chętnie zakupiłoby świeżych ostryg, których wyłowić niezbyt się ostatnio udawało, dlatego też poszukiwali dodatkowych źródeł do pozyskania tego.
Nie miała jednak co czekać ani zwlekać, pochylając się nad najnowszymi okazami ryb, z zapachem wybijającym się jeszcze bardziej w chłodnym styczniowym dniu (wolała jednak nie wspominać, jak boleśnie pachniało to w upalne i duszne lata, kiedy człowiek dodatkowo jeszcze wydawał się kleić do wszystkiego), nie chcąc też aby osoby, do których właśnie się udawała, musiały doświadczyć przyduszającego smrodu oraz zapachu ciągnącego się za nią.
Na początku wpadła do apteki, będącej obecnie jedną z filii, odrębnych bo część oddzieliła się, działając głównie na Półwyspie. Właścicielka, pani Maclarren, uprzejma i spokojna kobieta chętnie odebrała kopię, pytając się jeszcze o planowane wyprawy i rodzaje roślin, które planowali sprowadzać w najbliższym czasie. Drobna rozmowa nawiązała się również w kwestii roślin znajdujących się Skandynawii, możliwie też do sprowadzenia po cenach korzystniejszych niż obecnie prezentowali inni kupcy – ciężko było się zdziwić mimo wszystko, bo wojna windowała ceny tak wysoko, że niektórzy nie mogli sobie nawet pozwalać na towary. Nie dało się też jednak być zupełnie bezinteresownym, zwłaszcza, że ludzi w pracy również trzeba było jakoś wyżywić.
Cichy trzask stanowił swoistą zapowiedź teleportacji kiedy z kolei przeniosła się do Bridgewater, wiedząc że na targu będzie paru pozostałych osób, których trzeba było złapać w kwestii umówienia się na spotkaniu. Z początku znalazła opiekuna portowych magazynów, z którym zawsze było ciężko złapać listowny kontakt, tak jakby specjalnie unikał prostszego wyjaśnienia sprawy, dlatego po chwili rozglądania się w tłumie udało jej się go złapać, uprzejmie acz stanowczo, że spojrzeniem wbijającym się w jego duszę – no dobrze, może nie aż tak, ale jednak dość solidnie wbijającym się w niego, tak by czasem nie wykręcał się tutaj innymi problemami, Thalia zaprosiła pana Rufusa Vause – na szczęście żaden z niego był krewny – na spotkanie z kapitanem Hansem za dwa dni na pokładzie „Shannon” celem sprostowania problemów w umowie. Mężczyzna nie wyglądał na zbyt zadowolonego, za to nie powiedział nic nieprzyjemnego, łapiąc jedynie umowę z zaznaczonymi błędami i umykając tak szybko, jakby się właśnie za nim kurzyło.
Następną osobą na targu był pan Staton, wysyłający tu synów z mniejszym straganem swoich skór i ubrań, chociaż również zachęcając do odwiedzania głównej filii. Chociaż sam miał się zjawić, minęło jeszcze sporo czasu zanim rudowłosej żeglarce udało jej się go złapać – odwiedzała stoisko parę razy pomiędzy poszukiwaniami pozostałych osób, ostatecznie siadając przy synach, pomagając im w ogarnianiu klientów, przenosząc nieco towarów oraz obsługując klientów póki i tak nie miała co robić. W końcu odpuszczenie i wrócenie do Hansa bez wykonania całego zadania nie wchodziło w grę!
Ostatecznie jednak Staton pojawił się, marszcząc brwi kiedy dostrzegł błędy zaznaczone na umowie, dziękując też za omówienie sytuacji z nim i wyjaśnienie problemów, które znalazły się również na papierze, obiecując, że przypilnuje wszystkiego ze swoimi pracownikami i przyniesie na spotkanie poprawioną wersję w obydwu kopiach. W podziękowaniu też za pomoc przy stoisku pozwolił jej wybrać coś dla siebie, a ostatecznie Thalia sięgnęła po czarne rękawiczki ze skórki – wydawały się mocne i przydatne w jej wypadku, kiedy mogła z tego korzystać podczas działań przemytniczych. W końcu mało kto był na tyle inteligentny, że dotykał podejrzanych substancji albo przedmiotów, które mogły by być przeklęte tak gołymi dłońmi. Wystarczyła jej już jedna klątwa, drugiej nie potrzebowała.
Ostatnią osobą na targu była panna Malukah, zagraniczna kobieta która powoli startowała z biznesem i była to dla niej pierwsza umowa. Nic więc dziwnego, że do jej umowy wkradły się drobne błędy, które też Thalia spokojnie wytłumaczyła, pokazując, gdzie powinna poprawić wszystko i wyjaśnić, jakie problemy dawało się napotkać podczas ostatnich wydarzeń i na jakie kruczki w umowach powinna uważać, zwłaszcza, że wiedziała, że ktoś jeszcze skorzysta z niewinności panny aby wykorzystać to dla jednostronnie pozytywnej umowy.
Wszystko wydawało się być załatwione, co oznaczało, że chociaż dzień pracy nie skończył się dla Thalii, przynajmniej wrócić mogła do Hansa, zdając raport z sytuacji i ciesząc się, że tak sprawnie wszystko poszło – doskonale wiedziała, że w przypadku kolejnych działań może to zająć o wiele więcej pracy i cierpliwości, więc nie było co narzekać. Przynajmniej ta jedna handlowa sprawa była już dziś załatwiona, a ona sama, z nieco mniejszym entuzjazmem, mogła skierować się w stronę wiadra i szczotki aby wyczyścić pokład.
zt, 1240 słów
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przechodzenie po targach zawsze sprawiało jej jakąś pokrętną radość – nie umiała określić, czemu akurat w tych miejscach tak bardzo lubiła przebywać. Z jednej strony chodziło chyba akurat o to, że właśnie tutaj toczyło się życie nie tylko jednego miasteczka, ale również też okolicy, bo często w takich wypadkach zjeżdżali się ludzie, których miło było obejrzeć, z przedmiotami, które zawsze były dla niej interesujące do oglądania. Pamiętała czas, kiedy nie mogła sobie pozwolić na cokolwiek z tego, co widziała przed sobą na takich targach, a wymykając się dość często z sierocińca, uciekała właśnie w miejsca, w których można było oglądać piękne rzeczy. Gablotki z kryształami, czy przepiękne bronie, to wszystko zawsze przyciągały jej wzrok niczym sroki. Teraz zarabiała nieco lepiej, ale wciąż nie pozwalała sobie na wiele – mimo to dalej pozostawiając sobie ten uroczy nawyk obserwacji.
Przesuwała się pomiędzy straganami, zaglądając na najnowsze przedmioty. Uśmiechnęła się do znajomych ludzi, machając do tych, których darzyła jakąś sympatią. Nie była tutaj jednak jedynie dla oglądania rzeczy, ale również dla drobnych zakupów – nie dla siebie, ale bardziej dla innych, wiedząc, że w czasach zimy powinna zadbać o to, aby niektóre materiały, z których nie wszystkie były tak powszechnie dostępne, tak naprawdę dotarły do ludzi, którzy tego potrzebowali.
Ostrożnie sięgnęła po mieszankę suszonych ziół, jednocześnie pochylając się, aby przeczytać dokładnie, jaki ma skład, kiedy nagłe zamieszanie zwróciło jej uwagę – odwróciła się lekko, spoglądając przez ramię by dostrzec, czemu tak w zasadzie zawdzięczają zamieszanie, kiedy ktoś przebiegając wpadł na nią, a ona poleciała jak długa na kogoś jeszcze innego – obrazy rozmyły się przed jej oczyma, ostatecznie zaś wylądowała na kimś innym, osobę tę niechcący dociskając do ziemi, chociaż w ostatniej chwili udało jej się wyciągnąć dłonie i niejako zaasekurować, nie uderzając osoby pod nią w pełnym impecie. Czyżby przez fakt klątwy stała się mniej ostrożniejsza?
Zacisnęła usta, aby nie wydobywać z siebie przekleństwa (i uniknąć wsadzania sobie rudych włosów to buzi, skoro te i tak zakryły jej twarz w znacznym stopniu), spoglądając na to, kogo w zasadzie przyszło jej prawie znokautować.
- Rain! Miło cię widzieć! – Uśmiech od razu pojawił się na jej twarzy kiedy tylko zerknęła na kobietę, której twarz znajdywała się dosłownie kilka centymetrów od niej, odsuwając się ostrożnie i podnosząc się, aby pomóc swojej towarzyszce wstać.
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Na miejsce budowy przyjechał niemal lądując nosem w kierownicy – jeszcze tyle wystarczyło, żeby rozbił pożyczony od znajomej Louisa samochód – nie mogąc powiedzieć, aby wyspał się dzisiejszej nocy. Precel postanowił urządzić sobie maraton po pokojach, co zaowocowało tym, że każda kolejna próba ułożenia go na posłaniu spełzała na niczym, a sam Richard ostatecznie poddał się, po prostu nakładając poduszkę na głowę. Teraz starał się udawać, że wszystko było w porządku, kiedy wygramolił się z nagrzanego pojazdu na chłodne zewnętrze, wzdrygając się lekko kiedy tylko czerwień zaczęła pojawiać się na jego policzkach. Pies pewnie teraz cudownie chrapał w łóżku Louisa, a jego pan musiał napracować się na to, aby w ogóle go wykarmić.
Chyba ostatecznie idąc w stronę targu ze swoimi narzędziami mógł nacieszyć się faktem, że przynajmniej póki co praca odbędzie się tylko w gronie budowlańców, a klienci pojawią się dopiero następnego dnia, co przynajmniej znacząco ułatwiło podejście do tej sytuacji – tak jak nie miał nic przeciwko dzieciom, tak w tym wypadku spodziewałby się bardziej, że hałas i bieganie ich w tym miejscu sprawiłoby im o wiele większy problem niż można by przewidzieć już teraz. Wydawało się jednak, że mogą uwinąć dość szybko (a przynajmniej jak na budowlankę, nie mówiąc już o tej „mugolskiej”, jak to mówili niektórzy).
Było ich kilku w tym miejscu, chociaż nie kojarzył wszystkich, tak od razu przywitał się z Markusem, spoglądając jeszcze na pozostałych, mając nadzieję, że w nikim jeszcze nie obudził się duch współzawodnictwa aby nagle robić z tego wyścigi, bo naprawdę nie miał ochoty na walkę z innymi aby wyrobić się jak najprędzej z robotą. Powinni wszystko zrobić porządnie, nie zaś próbując się przepchnąć do wypłaty która i tak miała być rozdana, kiedy wszyscy zakończą swój dzień pracy, o ile nie będzie z tym zbędnego zwlekania, by mimo wszystko nie zostawiać tutaj bezczynnie ludzi, którzy już chcieliby udać się do domu.
Zaczęli od oględzin i spisania, ile straganów potrzebowało naprawy, jakie były uszkodzenia i co wymagało zajęcia się tym w pierwszej kolejności, a co jeszcze mogło poczekać na wypadek, gdyby nie wyrobili się dzisiaj ze wszystkim. Sam zanotował uważnie, uwzględniając to, co znajdowało się w zakresie jego możliwości jako nie czarodzieja, zastanawiając się jednocześnie, czy nie dałoby się też wykorzystać paru desek na opał w domu, widząc, jak korniki (czy może korniczaki? Czuł ten dziwaczny zapach zgnilizny, ale czy to były te magiczne stworzenia, które jak wszystko w czarodziejskim świecie postanowiło być dziwnym tak po prostu) po prostu się nim poczęstowały.
Mimo to, o to mógł zapytać dopiero kiedy prace będą na wykończeniu – w pierwszej chwili skierował się po swój stary skafander roboczy, który nie do końca mieścił się pod płaszczem, dlatego też czekał z nim do momentu kiedy nie potwierdzi działań, dopiero teraz ubierając na siebie dziwacznie wyglądający fartuch (nie miał serca powiedzieć szyjącej mu go matce, że wyglądał niepokojąco nawet jak na standardy mugoli), wracając już na miejsce ze skrzynią z narzędziami oraz nieco obitym termosem, do którego wlał cieplej wody, nie mogąc nawet pozwolić sobie na odrobinę luksusu w postaci kawy albo herbaty.
Zajął się trzema straganami znajdującymi się obok siebie, z jednego najpierw zrywając wszystkie deski, odrzucając je gdzieś na ubocze i pozwalając sobie na dotarcie do samego szkieletu konstrukcji. Zgodnie z tym co podejrzewał, sam dół straganu nie został odpowiednio zabezpieczony, przegniwając już lekko, co sprawiło, że sama w sobie konstrukcja bywała już dość chwiejna, a nikt nie chciał siedzieć w budce, która miała zapaść się w każdej chwili. Podnosząc wszystko i ostrożnie siłując się ze wszystkim, Richardowi ostatecznie udało się wysadzić szkielet budki z zamarzniętego gruntu (z okazjonalną pomocą kolegi albo kilku), tak aby przyciąć go na samym dole, dorabiając nowe nóżki i ostrożnie malując to wszystko odpowiednim preparatem, którego resztki ostrożnie wyskrobywał z puszki. Musiał chyba poprosić jednak kuzynów o pomoc, tak aby pomogli namierzyć mu miejsce, gdzie mógłby jakkolwiek zaopatrzyć się w rzeczy niezbędne mu do pracy. Nie miał aż takiej swobody w poruszaniu się po kraju ani w lokalizowaniu produktów, nie mówiąc już o tym, że nawet cholerna poczta nie działała już i ciężko było jakkolwiek porozumieć się przy pomocy telefonu. Cholerni czarodzieje i ich magia…
Wciskając całość w ziemię, ostrożnie przybijał kolejne deski tak, aby złożyć wszystko w całość, jaką była wcześniej, tym razem w o wiele stabilniejszej wersji i bez problemów, nawet kiedy napierał na ścianę z całych sił. Z zadowoleniem więc mógł przejść do kolejnej budki, sprawa tutaj jednak nie okazała się tak prosta jak chciał, aby była, bo gdy tylko zaczął zdejmować deski, jego oczom ukazały się zielone stworzenia, którym towarzyszył specyficzny zapach, a od których odsunął się jak najprędzej. Kto wiedział, jak takie cholerstwa mogły wpływać na jego zdrowie, ale nie przeczuwał, aby miało to być cokolwiek dobrego. Musiał na ten moment zaprzestać pracę, czekając aż ktoś z osób wykorzystujących zaklęcia będzie mógł mu z tym pomóc, wykorzystując przerwę na szybkie przełknięcie kanapki z jajkiem i popicie jej paroma łykami wody. Dopiero kiedy przechodzący obok James miał chwilę, rzucając zaklęcie oczyszczające, mógł dalej kontynuować pracę.
Nie miał nawet pojęcia, co tu dokładnie było testowane, ale patrząc na wszystko, przeczuwał, że chyba powinien się bać, patrząc na to, jak nadpalone i uszkodzone były deski; czy ktoś jeszcze zastanawiał się, czemu powinno się od takich ludzi uciekać, kiedy nagle nie umieli dojść, czemu, przy podziurawionych ścianach, było tak zimno i wiatr tak przewiewał. Westchnął jedynie, doskonale wiedząc, że w tym momencie na pewno nie było użytku z tego drewna, musiał więc udać się do kierownika i prosząc o pozwolenie na wykorzystanie belek z zapasów, do których musiał teraz sięgnąć. Ostatecznie otrzymując zgodę, mimo kilku minut targowania się o ilość (łącznie z zaprezentowaniem obecnego stanu kawałków drewna), udało mu się powrócić do miejsca pracy z nowym, zabezpieczonym już wcześniej drewnem, dlatego skupił się na stawianiu nowych ścianek, przy okazji lekko piłując krawędzie stolika, pozwalając sobie na nieco stępienie ich, tak aby nikt przez przypadek nie nadział się na nie podczas poruszania się wokół przestrzeni.
Nie spodziewał się, że wszystko będzie iść tak sprawnie, poza drobnym epizodem ze szkodnikami, a mimo to dość jasne było, że praca nad straganami trochę wykańczała, nie tylko dlatego, że zajmował się tym samemu, ale również przez fakt, że wykańczało go zimno, ciągle zbijające się z jego rozgrzanym ciałem. Mimo to bez słowa skargi zabrał się do pracy, skupiając się na ostatnim miejscu pod jego opieką, łapiąc za farbę, najłatwiejsze zostawiając na koniec. Musiał ją jeszcze ostrożnie rozmieszać, tak aby nie musieć się martwić, czy dobrze będzie rozchodziła się po ścianie, za to teraz mógł po prostu skupić się na ostrożnym (ale nie powolnym) nakładaniu farby, zaczynając od boków budki, tak by ostatecznie przeciągnąć po blacie, oraz wnętrzu miejsca, gdzie teraz się znajdował. Zapach farby wydawał się lekko wytrącać go z równowagi, nie przestawał jednak malować, nakładając chusteczkę uszytą mu przez kuzynkę na twarz, tak aby nie musieć wdychać oparów. Farby zdecydowanie nie miało wystarczyć na kolejne malowanie, ani nawet na pokrycie tylnej ściany, dlatego zdecydował się przeciągnąć drugi raz końcówką farby po blacie, wybierając do tego najbardziej reprezentacyjny punkt.
Zmęczony, nieco rozkojarzony na ten moment, bardzo chętnie sięgnął po zniszczone drewno, o wiele bardziej ciesząc się z zapłaty mimo wszystko, zanosząc wszystko do auta i pakując do niego głównie siebie, przez chwilę przymykając oczy i czując, że mógłby odpłynąć. Nie mógł jednak teraz zasnąć, musiał wrócić do domu i zmyć z siebie farbę i brud, nie mówiąc już o pocie, dlatego ostrożnie odpalając auto wycofał się lekko, wyjeżdżając z tego miejsca i wybierając się w stronę Doliny Godryka.
zt
Richard Moore
Zawód : Budowlaniec, złota rączka
Wiek : 36
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler
There are no happy endings.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Targ w Bridgwater
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset