Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Książkowy zakątek
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Książkowy zakątek
Jest to miejsce dobrze znane wszystkim mieszkańcom Doliny Godryka. Znajduje się w samym centrum ukochanej mieściny Godryka Gryffindora. Na środku placu stoi mała skrzyneczka, która swoim kształtem przypomina domek. Przez przeszklone ściany domku można dojrzeć półki, na których jeśli masz szczęście znajdziesz książki przyniesione tu przez mieszkańców Doliny. Uczynni i przyjaźni czarodzieje chętnie dbają o gust czytelniczy swoich sąsiadów, a przede wszystkim nie lubią niczego marnować. Więc zamiast wyrzucać książki, które znasz już niemal na pamięć przynieś je tutaj. Ktoś na pewno chętnie po nie sięgnie i może choć na chwilę zapomni o panującym za oknem chaosie.
| 09.11.1957
Życie, życie jest nowelą. Raz przyjazną a raz wrogą.
Kiedy już myślałem, że jakaś miła i prosta rzecz zdarzy się w tym smutnym jak dementor w księgowości kraju, to ślub został odwołany. Puff, nie ma, zrządzeniem groszopryszczkowego kata Ida została uziemiona, a nasze starania poszły na marne. Ponoć całą sprawę przewidział jasnowidz Julien, młodzieniec zapatrzony w Alexandra jak ja w sprawę emancypacji Domowych Skrzatów. Ktoś złośliwy zaraz by pomyślał, iż tu jest ukryty jakiś niepoprawny romans, na co wskazywałaby różowa różdżka wróżbity i takie tam, ale bądźmy poważni. Ślub ten był jak wyrok - można go było co najwyżej odroczyć.
Alex miał szczęście w tym nieszczęściu, bowiem jego goście byli ludźmi zaradnymi, więc całe to jedzenie nie miało się zmarnować. Dostrzegłem, że Michael zabierał już przyrządzone mięso rema, rarytas który dostarczył na uroczystość. Jakbyśmy byli wredni, to można by nim rzucać w biedotę i patrzeć jak walczą...
No ale nie jesteśmy! Chwilę się zastanawiałem, przy okazji poprawiając elegancką szatę wyjściową w barwach popiołów... podkreślających stan ślubu. No cóż, uczynnie wziąłem niezwykle apetyczną gęś faszerowana kaszą gryczaną i warzywami. Odszukałem wzrokiem "wolontariusza" bez pary, rozpromieniając się na widok kogoś, kto był niezawodny w starciu z gastronomią. Odziana w prostą sukienkę, w końcu preferowała walory praktyczne ponad wszystko, nawet przy okazji ślubów. Zamiast obcasów płaskie podeszwy, zamiast barw jednolity kolor. Tak, ktoś na kim zdecydowanie można polegać!
- Cześć Florka - przywitałem się z mistrzynią lodów, królową słodyczy, cesarzową deserów, władczynią przysmaków. - Chciałabyś mi może pomóc w niezwykle niebezpiecznej misji nakarmienia Doliny Godryka? - zagadnąłem pogodnie, zerkając czy może w pobliżu nie ma Floreana. Pewnie to z nim w pierwszej kolejności chciałaby iść. - Wiesz, że gęsi udomowiono jakieś trzy tysiące lat temu? - zabłysnąłem ciekawostką chyba niezbyt pasującą do lorda. Dla lepszego efektu nieco wyżej podniosłem półmisek.
Taktownie dałem jej czas na odpowiedź, zarówno na propozycję oraz szczyptę wiedzy o ptactwie hodowlanym.
Życie, życie jest nowelą. Raz przyjazną a raz wrogą.
Kiedy już myślałem, że jakaś miła i prosta rzecz zdarzy się w tym smutnym jak dementor w księgowości kraju, to ślub został odwołany. Puff, nie ma, zrządzeniem groszopryszczkowego kata Ida została uziemiona, a nasze starania poszły na marne. Ponoć całą sprawę przewidział jasnowidz Julien, młodzieniec zapatrzony w Alexandra jak ja w sprawę emancypacji Domowych Skrzatów. Ktoś złośliwy zaraz by pomyślał, iż tu jest ukryty jakiś niepoprawny romans, na co wskazywałaby różowa różdżka wróżbity i takie tam, ale bądźmy poważni. Ślub ten był jak wyrok - można go było co najwyżej odroczyć.
Alex miał szczęście w tym nieszczęściu, bowiem jego goście byli ludźmi zaradnymi, więc całe to jedzenie nie miało się zmarnować. Dostrzegłem, że Michael zabierał już przyrządzone mięso rema, rarytas który dostarczył na uroczystość. Jakbyśmy byli wredni, to można by nim rzucać w biedotę i patrzeć jak walczą...
No ale nie jesteśmy! Chwilę się zastanawiałem, przy okazji poprawiając elegancką szatę wyjściową w barwach popiołów... podkreślających stan ślubu. No cóż, uczynnie wziąłem niezwykle apetyczną gęś faszerowana kaszą gryczaną i warzywami. Odszukałem wzrokiem "wolontariusza" bez pary, rozpromieniając się na widok kogoś, kto był niezawodny w starciu z gastronomią. Odziana w prostą sukienkę, w końcu preferowała walory praktyczne ponad wszystko, nawet przy okazji ślubów. Zamiast obcasów płaskie podeszwy, zamiast barw jednolity kolor. Tak, ktoś na kim zdecydowanie można polegać!
- Cześć Florka - przywitałem się z mistrzynią lodów, królową słodyczy, cesarzową deserów, władczynią przysmaków. - Chciałabyś mi może pomóc w niezwykle niebezpiecznej misji nakarmienia Doliny Godryka? - zagadnąłem pogodnie, zerkając czy może w pobliżu nie ma Floreana. Pewnie to z nim w pierwszej kolejności chciałaby iść. - Wiesz, że gęsi udomowiono jakieś trzy tysiące lat temu? - zabłysnąłem ciekawostką chyba niezbyt pasującą do lorda. Dla lepszego efektu nieco wyżej podniosłem półmisek.
Taktownie dałem jej czas na odpowiedź, zarówno na propozycję oraz szczyptę wiedzy o ptactwie hodowlanym.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Powiedzieć, że Florence była zawiedziona, to jak nic nie powiedzieć. I wcale nie chodziło tu o to, że napracowała się przy torcie oraz babeczkach weselnych, nie. Wiedziała, że wypieki i tak zostaną zjedzone i przyniosą komuś odrobinę radości swoją słodyczą, a o to właśnie chodziło. Przede wszystkim było jej szkoda państwa młodych. Miała oczywiście świadomość tego, że ślub ten da się zorganizować w innym terminie. Nie stało się w końcu nic (Merlinie uchowaj!) strasznego.Choroba nie wybierała, każdy czasem zalegał w łóżku, gdy jego organizm toczony gorączką, po prostu nie dawał rady. Gdyby jednak chodziło tylko o gorączkę, Florence domyślała się, że do ślubu jednak by doszło. Groszopryszczka była jednak bezlitosna. Ślub należało odwołać.
Pierwsze co Florence zrobiła, to pobiegła do pana młodego, chcąc go jakoś podnieść na duchu. Obiecała także, że przy drugim podejściu - bo przecież tak mocno trzymała kciuki za drugie podejście - również stawi się do pomocy. A tort, który wtedy upiecze, będzie jeszcze wspanialszy i jeszcze większy. I nie liczył się fakt, że przy obecnej dostępności składników mogłoby być ciężko z dotrzymaniem tej obietnicy.
Pomysł by rozdać potrzebującym to, co udało im się przygotować na wesele był... dość nieoczekiwany. Ale Florence nie wahała się ani chwili, właściwie miło było zająć czymś myśli, nie skupiać się tylko na smutku związanym z nieodbytym ślubem. Istotnie, w pierwszym odruchu chciała zgarnąć pod pachę własnego brata i wyruszyć z nim w drogę. Nie spodziewała się, że ktoś inny mógł ją wyłowić z tłumu.
- Pan Longbottom, ja... - zaskoczona spojrzała na półmisek z jedzeniem, który właśnie trzymał. Cóż, właściwie chyba nie miało znaczenia z kim wybierze się rozdawać jedzenie. Byle by tylko faktycznie potrawka się nie zmarnowała - Oczywiście. Dziękuję, z chęcią się wybiorę - przymknęła oko na ten żart o niebezpiecznej misji. Kiedy indziej zaśmiała by się z tego głośno, możliwe że odpowiedziałaby jakąś podobną zaczepką. Niestety, wojna nawet na niej odcisnęła swoje piętno i dziś Florence była bardzo przeczulona na punkcie... bezpieczeństwa właśnie.
- Dopiero? Myślałam że wcześniej. A psy? - zagadnęła. Skoro już popisał się wiedzą, można go było pociągnąć za język. Spodziewała się, że skoro był lordem, podobnych ciekawostek miał w zanadrzu aż nadto. Przynajmniej będzie o czym pogawędzić, podczas spaceru i rozdawania posiłków.
Pierwsze co Florence zrobiła, to pobiegła do pana młodego, chcąc go jakoś podnieść na duchu. Obiecała także, że przy drugim podejściu - bo przecież tak mocno trzymała kciuki za drugie podejście - również stawi się do pomocy. A tort, który wtedy upiecze, będzie jeszcze wspanialszy i jeszcze większy. I nie liczył się fakt, że przy obecnej dostępności składników mogłoby być ciężko z dotrzymaniem tej obietnicy.
Pomysł by rozdać potrzebującym to, co udało im się przygotować na wesele był... dość nieoczekiwany. Ale Florence nie wahała się ani chwili, właściwie miło było zająć czymś myśli, nie skupiać się tylko na smutku związanym z nieodbytym ślubem. Istotnie, w pierwszym odruchu chciała zgarnąć pod pachę własnego brata i wyruszyć z nim w drogę. Nie spodziewała się, że ktoś inny mógł ją wyłowić z tłumu.
- Pan Longbottom, ja... - zaskoczona spojrzała na półmisek z jedzeniem, który właśnie trzymał. Cóż, właściwie chyba nie miało znaczenia z kim wybierze się rozdawać jedzenie. Byle by tylko faktycznie potrawka się nie zmarnowała - Oczywiście. Dziękuję, z chęcią się wybiorę - przymknęła oko na ten żart o niebezpiecznej misji. Kiedy indziej zaśmiała by się z tego głośno, możliwe że odpowiedziałaby jakąś podobną zaczepką. Niestety, wojna nawet na niej odcisnęła swoje piętno i dziś Florence była bardzo przeczulona na punkcie... bezpieczeństwa właśnie.
- Dopiero? Myślałam że wcześniej. A psy? - zagadnęła. Skoro już popisał się wiedzą, można go było pociągnąć za język. Spodziewała się, że skoro był lordem, podobnych ciekawostek miał w zanadrzu aż nadto. Przynajmniej będzie o czym pogawędzić, podczas spaceru i rozdawania posiłków.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Westchnąłem zrezygnowany, słysząc tego "pana". Oczywiście, z jednej strony to było miłe, poza tym wykazywałem mimo wszystko pewne przywiązanie do rodu, jednak "PAN" było niczym mur. Niby lubiłem zamki, ale murów nie. Stanowiły granice, a one były plagą naszego społeczeństwa.
- Florka, Florka... dla ciebie "Artur"... ewentualnie "Król Artur" - zaproponowałem tortowej królowej. - Rad jestem - stwierdziłem, mając nadzieję choć trochę ją rozbawić. Wszystkim nam nie zaszkodziłaby odrobina śmiechu.
Nie zapominałem o bezpieczeństwie, broń Merlinie. Nie rozstawałem się z różdżką nawet o krok, nawet chodząc po domu. Czasy nie były wesołe, nawet przy chwili wytchnienia niebezpieczeństwo mogło czaić się tuż za rogiem. Właściwie, takie okazje jak wesela były idealne na atak - niczego nie spodziewający się goście, osłabieni zgubnym wpływem alkoholu oraz zbytniego rozluźnienia. Dodatkowo, poglądy Idy i Alexandra były jasne, więc zaproszeni przez nich czarodzieje mogli być niewygodni dla tej parodii Ministerstwa Magii.
- Dziwisz się? Gęsi są trochę straszne. One mają takie jakby zęby na języku... to chore! - wyjaśniłem jak chorym konceptem jakiegoś stwórcy były gęsi. - Cieszę się, że pytasz... cofnijmy się czternaście tysięcy lat temu. Wtedy to właśnie na terenie współczesnych Niemiec powstał pierwszy nam znany grób psa, co pokazuje jakie znaczenie dla ludzi już wtedy miały te zwierzęta. Możliwe, że to właśnie psy były pierwszymi udomowionymi towarzyszami człowieka, spekuluje się nawet datę dwudziestu pięciu tysięcy lat temu. Wyobraź to sobie, człowiek pierwotny, sam pośród mroków świata pełnego bestii, w jednej z nich znajduje sobie przyjaciela. Razem walczą o przetrwanie, pies towarzyszy człowiekowi przy pierwszych krokach ku cywilizacji - połknąłem haczyk rozmowy jak druzgotek chwytający za palce nieostrożnego pływaka. - My zaś odwdzięczyliśmy się robiąc z nich mopsy, które mają problemy z oddychaniem. Ku uciesze naszych wrażeń estetycznych... - zakończyłem nieco cierpko.
- Florka, Florka... dla ciebie "Artur"... ewentualnie "Król Artur" - zaproponowałem tortowej królowej. - Rad jestem - stwierdziłem, mając nadzieję choć trochę ją rozbawić. Wszystkim nam nie zaszkodziłaby odrobina śmiechu.
Nie zapominałem o bezpieczeństwie, broń Merlinie. Nie rozstawałem się z różdżką nawet o krok, nawet chodząc po domu. Czasy nie były wesołe, nawet przy chwili wytchnienia niebezpieczeństwo mogło czaić się tuż za rogiem. Właściwie, takie okazje jak wesela były idealne na atak - niczego nie spodziewający się goście, osłabieni zgubnym wpływem alkoholu oraz zbytniego rozluźnienia. Dodatkowo, poglądy Idy i Alexandra były jasne, więc zaproszeni przez nich czarodzieje mogli być niewygodni dla tej parodii Ministerstwa Magii.
- Dziwisz się? Gęsi są trochę straszne. One mają takie jakby zęby na języku... to chore! - wyjaśniłem jak chorym konceptem jakiegoś stwórcy były gęsi. - Cieszę się, że pytasz... cofnijmy się czternaście tysięcy lat temu. Wtedy to właśnie na terenie współczesnych Niemiec powstał pierwszy nam znany grób psa, co pokazuje jakie znaczenie dla ludzi już wtedy miały te zwierzęta. Możliwe, że to właśnie psy były pierwszymi udomowionymi towarzyszami człowieka, spekuluje się nawet datę dwudziestu pięciu tysięcy lat temu. Wyobraź to sobie, człowiek pierwotny, sam pośród mroków świata pełnego bestii, w jednej z nich znajduje sobie przyjaciela. Razem walczą o przetrwanie, pies towarzyszy człowiekowi przy pierwszych krokach ku cywilizacji - połknąłem haczyk rozmowy jak druzgotek chwytający za palce nieostrożnego pływaka. - My zaś odwdzięczyliśmy się robiąc z nich mopsy, które mają problemy z oddychaniem. Ku uciesze naszych wrażeń estetycznych... - zakończyłem nieco cierpko.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Mimo wszystko ciężko jej się było przyzwyczaić do tego, że wśród sojuszników zakonu panowała taka luźna atmosfera - i że mało kto tam mówił do innych per pan czy pani. Szczególnie trudno jej się było przełamać, by zwracać się tak do tych, którzy nosili szlacheckie nazwiska. Po prostu czuła jakiś taki przymus, który jednak nakazywał by odnosić się do nich z szacunkiem. Ale skoro Longbottom po raz kolejny już ją upomniał, niech będzie. Po imieniu.
- Dobrze... Arturze - no, ale królem to nie zamierzała go jednak tytułować.
Jedno mu się faktycznie udało - i to zarówno dzięki żartom oraz całemu temu potokowi słów, które wylewały się z niego niczym kaskada wody spadająca do rzeki. Florence na krótki moment zapomniała o swoim rozczarowaniu oraz smutku z powodu nieudanego wesela. Paplanina jej towarzysza spowodowała że Florence nawet parsknęła Nie spodziewała się, że mężczyzna za punkt honoru weźmie sobie cel by opowiedzieć jej wszystkie szczegóły. - Potwierdzam, gęsi są straszne. Kiedyś jedna ugryzła mnie w nos - dodała od siebie. Nie przepadała za tym drobiem. A przynajmniej, za żywym drobiem. Tylko niech nikt nie mówi Josephowi, bo pewnie śmiertelnie by się obraził. Tak bardzo kochał przecież swoją Kometę 2000. - Taka już ludzka natura - skomentowała cicho tę kąśliwą uwagę o mopsach. Wolała nie mówić głośno, że właściwie ona także uważała za słodkie te spłaszczone mordki. Podzielała jednak zdanie Artura, te psy były strasznie skrzywdzone przez człowieka. To dlatego Florence wolała dać dom kundelkowi znalezionemu w krzakach. Norvel był bardzo wdzięcznym psiskiem.
- Chodźmy najpierw do Andersenów - wskazała na jeden z domów. Florence odrobinę znała Dolinę - ale tylko odrobinę. Mieszkała tu w końcu przez krótką chwilę, po tym jak Bertie przygarnął ją i Floreana. Zdążyła się zaprzyjaźnić z częścią mieszkańców tutaj, wiedziała, że nie wszystkim dobrze się powodzi. Andersonowie byli młodym małżeństwem, które jakoś próbowało utrzymać się głównie z pracy głowy rodziny. Jego żona zajmowała się domem a także dwójką bliźniąt. Musiało być im ciężko.
Florence bez zawahania przeszła przez niewielkie podwórko, stukając do drzwi. Była pewna, że Andersonowie docenią podarek w postaci ciepłego posiłku. Z Marie zdążyła się już nawet odrobinę zaprzyjaźnić, gdy więc drzwi otworzyła im wyraźnie zmęczona, odrobinę rozczochrana kobieta, Florence uścisnęła ją delikatnie na powitanie. - Marie, moja droga. Przynosimy ci trochę jedzenia. Poczęstunek z Lecznicy. Chcieliśmy trochę pomóc, wiem, jak wam ciężko. Todd się na pewno ucieszy, to gęsina - zaczęła, wyjaśniając co właściwie robili na jej progu.
- Dobrze... Arturze - no, ale królem to nie zamierzała go jednak tytułować.
Jedno mu się faktycznie udało - i to zarówno dzięki żartom oraz całemu temu potokowi słów, które wylewały się z niego niczym kaskada wody spadająca do rzeki. Florence na krótki moment zapomniała o swoim rozczarowaniu oraz smutku z powodu nieudanego wesela. Paplanina jej towarzysza spowodowała że Florence nawet parsknęła Nie spodziewała się, że mężczyzna za punkt honoru weźmie sobie cel by opowiedzieć jej wszystkie szczegóły. - Potwierdzam, gęsi są straszne. Kiedyś jedna ugryzła mnie w nos - dodała od siebie. Nie przepadała za tym drobiem. A przynajmniej, za żywym drobiem. Tylko niech nikt nie mówi Josephowi, bo pewnie śmiertelnie by się obraził. Tak bardzo kochał przecież swoją Kometę 2000. - Taka już ludzka natura - skomentowała cicho tę kąśliwą uwagę o mopsach. Wolała nie mówić głośno, że właściwie ona także uważała za słodkie te spłaszczone mordki. Podzielała jednak zdanie Artura, te psy były strasznie skrzywdzone przez człowieka. To dlatego Florence wolała dać dom kundelkowi znalezionemu w krzakach. Norvel był bardzo wdzięcznym psiskiem.
- Chodźmy najpierw do Andersenów - wskazała na jeden z domów. Florence odrobinę znała Dolinę - ale tylko odrobinę. Mieszkała tu w końcu przez krótką chwilę, po tym jak Bertie przygarnął ją i Floreana. Zdążyła się zaprzyjaźnić z częścią mieszkańców tutaj, wiedziała, że nie wszystkim dobrze się powodzi. Andersonowie byli młodym małżeństwem, które jakoś próbowało utrzymać się głównie z pracy głowy rodziny. Jego żona zajmowała się domem a także dwójką bliźniąt. Musiało być im ciężko.
Florence bez zawahania przeszła przez niewielkie podwórko, stukając do drzwi. Była pewna, że Andersonowie docenią podarek w postaci ciepłego posiłku. Z Marie zdążyła się już nawet odrobinę zaprzyjaźnić, gdy więc drzwi otworzyła im wyraźnie zmęczona, odrobinę rozczochrana kobieta, Florence uścisnęła ją delikatnie na powitanie. - Marie, moja droga. Przynosimy ci trochę jedzenia. Poczęstunek z Lecznicy. Chcieliśmy trochę pomóc, wiem, jak wam ciężko. Todd się na pewno ucieszy, to gęsina - zaczęła, wyjaśniając co właściwie robili na jej progu.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Ach, szlachta i ich pozycja kształtowana przez setki lat kształtowania czarodziejskiego społeczeństwa. Było coś urokliwego w historiach starych rodów, jednak ta tendencja do pozowania do bycia lepszymi od innych nie przynosiła nic dobrego. Co z tego mieliśmy? Obecną wojnę oraz choroby genetyczne, naprawdę super zestaw. Pewnego dnia może nazwiska nie będzie miało znaczenia, nad tym w końcu pracowaliśmy.
Odnieśliśmy już małe zwycięstwo - Florence Fortescue zwróciła się do mnie po imieniu. Jeszcze tylko pokonać Czarnego Pana oraz jego popleczników, wtedy możemy ogłosić sukces.
- Wiesz, jeśli wolisz, żebym nie mówił do ciebie "Florka" to zaraz coś innego wymyślę - zaproponowałem, ciesząc się poprawą nastroju.
Kontynuowaliśmy więc swobodną rozmowę, pozwalając sobie na moment zapomnieć o troskach, od nieudanego ślubu do tego wszystkiego. Wspominałem, że cenię sobie takie chwile? Pozwalają nie oszaleć, poczuć namiastkę normalności w tych dziwnych oraz ponurych czasach. Jakbyśmy się urwali z innej epoki, rozmawiając o gęsiach jakby nie było żadnej wojny. Jakby dziobnięcie było najgorszym, co może cię spotkać.
- Naprawdę? W takim razie nasze rozdawanie faszerowanej gęsi możemy potraktować jako taki mały akt zemsty - zasugerowałem z szelmowskim uśmiechem. - Ludzka natura... zaskakujące ile w tym pojęciu może się jednocześnie kryć dobra i zła, nieprawdaż? - zebrało mi się na nieco filozoficzny ton.
Skinąłem głową i dałem się prowadzić cesarzowej ciastek. Nie znałem Andersenów, to nazwisko jedynie kojarzyło mi się z mugolskimi baśniami, chyba dość popularnymi. Ufałem jednak, że Florka wiedziała komu najlepiej pomóc w Dolinie Godryka.
- Dzień dobry, jestem Artur Longbottom, uczynny pomocnik Florence - przedstawiłem się z uśmiechem, widząc jak otworzyła nam jakaś rozczochrana kobieta. - Dodam, że to gęś nadziewana warzywami oraz kaszą gryczaną, więc zdecydowanie warto się skusić - zachwalałem nasz dar. - Proszę się nie przejmować, dla nas przyjemnością jest komuś pomóc - zapewniłem, chcąc aby kobieta przyjęła jedzenie.
Przypomniało mi to trochę mój "podstęp" z dokarmianiem Marcelli.
Odnieśliśmy już małe zwycięstwo - Florence Fortescue zwróciła się do mnie po imieniu. Jeszcze tylko pokonać Czarnego Pana oraz jego popleczników, wtedy możemy ogłosić sukces.
- Wiesz, jeśli wolisz, żebym nie mówił do ciebie "Florka" to zaraz coś innego wymyślę - zaproponowałem, ciesząc się poprawą nastroju.
Kontynuowaliśmy więc swobodną rozmowę, pozwalając sobie na moment zapomnieć o troskach, od nieudanego ślubu do tego wszystkiego. Wspominałem, że cenię sobie takie chwile? Pozwalają nie oszaleć, poczuć namiastkę normalności w tych dziwnych oraz ponurych czasach. Jakbyśmy się urwali z innej epoki, rozmawiając o gęsiach jakby nie było żadnej wojny. Jakby dziobnięcie było najgorszym, co może cię spotkać.
- Naprawdę? W takim razie nasze rozdawanie faszerowanej gęsi możemy potraktować jako taki mały akt zemsty - zasugerowałem z szelmowskim uśmiechem. - Ludzka natura... zaskakujące ile w tym pojęciu może się jednocześnie kryć dobra i zła, nieprawdaż? - zebrało mi się na nieco filozoficzny ton.
Skinąłem głową i dałem się prowadzić cesarzowej ciastek. Nie znałem Andersenów, to nazwisko jedynie kojarzyło mi się z mugolskimi baśniami, chyba dość popularnymi. Ufałem jednak, że Florka wiedziała komu najlepiej pomóc w Dolinie Godryka.
- Dzień dobry, jestem Artur Longbottom, uczynny pomocnik Florence - przedstawiłem się z uśmiechem, widząc jak otworzyła nam jakaś rozczochrana kobieta. - Dodam, że to gęś nadziewana warzywami oraz kaszą gryczaną, więc zdecydowanie warto się skusić - zachwalałem nasz dar. - Proszę się nie przejmować, dla nas przyjemnością jest komuś pomóc - zapewniłem, chcąc aby kobieta przyjęła jedzenie.
Przypomniało mi to trochę mój "podstęp" z dokarmianiem Marcelli.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Może być "Florka" - zapewniła go szybko. Poznała już odrobinę jego poczucie humoru, ta wzmianka o tytułowaniu go "królem Arturem" była wystarczającym przykładem. Nie miała jednak pojęcia, że mężczyzna w myślach nazywa ją cesarzową wypieków. I chyba nie chciała tego wiedzieć. Prędzej spaliłaby się ze wstydu i prawdopodobnie uciekła z półmiskiem gęsi, niż doceniła ten prawdziwie królewski przydomek. I tyle byłoby z roznoszenia posiłku najbardziej potrzebującym.
- To wszystko przez to, że ludzie są słabi - uznała. Było to bardzo płytkie podsumowanie tego, co Florence obserwowała tak naprawdę przez całe swoje życie. Nie wiedziała, jak mogłaby to inaczej ująć. Bo ludzie naprawdę byli słabi - każdy nowy dzień przynosił kolejne pokusy. A to ciasteczko, a to ładna panna mieszkająca na przeciwko, fortuna ojca, nowa sukienka. Wszystko kręciło się wokół ludzkich pragnień. Dobro i zło zależało więc tak naprawdę głównie od tego, czego człowiek tak naprawdę pożądał oraz czy jest w stanie oprzeć się innym pokusom - a także, w dużej mierze, co ewentualnie jest gotowy poświęcić, by to zdobyć. Florence miała w Oazie sporo czasu, by o tym pomyśleć.
Kobieta, która im otworzyła, przez krótką chwilę była wyraźnie zdezorientowana. Nie bardzo rozumiała, czemu zawitali w jej progi z wielkim półmiskiem jeszcze parującej gęsi. Zaskoczyli ją, nie tylko podarkiem, ale także swoimi personaliami - a przynajmniej personaliami Artura. Kobieta najwyraźniej znała nazwisko Longbottom, stąd sekundę zajęło jej zebranie się i powitanie przybyszów.
- Ja... dziękuję. Dziękuję, to takie niespodziewane - spróbowała się jakoś ogarnąć, przeczesać ręką włosy. Za jej plecami dało się słyszeć niespokojne gaworzenie, to bliźniaki jak zwykle nie dawały jej więcej niż kilka minut spokoju. Florence uśmiechnęła się dobrodusznie do kobiety - Pomóc ci? Przynieś jakieś naczynie, a ja zerknę do maluchów - zaoferowała się. Wyraźnie było widać że Marie trochę się waha, ale po chwili skinęła głową. Weszli więc do środka - dom nie był duży i panował tu lekki nieporządek, widać było jednak, że pani domu staje na głowie, by zadbać o ten skromny dobytek, który razem z mężem posiadali. Florence posłała Arturowi szybkie spojrzenie - gospodyni miała za moment podejść do niego z naczyniem, by uwolnić go od części gęsiny, tymczasem Florence ruszyła ku salonowi - znała odrobinę rozkład domu, była tu ze dwa razy. W momencie, gdy panna Fortescue zabawiała dwójkę maluchów, pani Anderson odebrała od Artura porcję jedzenia. - Dziękuję jeszcze raz. Nie wiecie, jak się Todd ucieszy. Jesteście cudowni. Naprawdę dziękuję. - podarek wyraźnie ją ucieszył, aż z radości uścisnęła najpierw Artura, a potem uwolnioną od niemowlaków Florence. Fortescue zaczęła ją zapewniać, że pomoc była prawdziwą przyjemnością - a potem grzecznie pożegnali się z kobietą, życząc jej dobrej nocy.
- No, to jeden dom mamy za sobą. Strasznie lubię oglądać, jak ktoś się tak cieszy, kiedy daje się mu prezent. - podzieliła się z Arturem swoimi myślami, gdy wyszli znów na ulicę i ruszyli dalej.
- To wszystko przez to, że ludzie są słabi - uznała. Było to bardzo płytkie podsumowanie tego, co Florence obserwowała tak naprawdę przez całe swoje życie. Nie wiedziała, jak mogłaby to inaczej ująć. Bo ludzie naprawdę byli słabi - każdy nowy dzień przynosił kolejne pokusy. A to ciasteczko, a to ładna panna mieszkająca na przeciwko, fortuna ojca, nowa sukienka. Wszystko kręciło się wokół ludzkich pragnień. Dobro i zło zależało więc tak naprawdę głównie od tego, czego człowiek tak naprawdę pożądał oraz czy jest w stanie oprzeć się innym pokusom - a także, w dużej mierze, co ewentualnie jest gotowy poświęcić, by to zdobyć. Florence miała w Oazie sporo czasu, by o tym pomyśleć.
Kobieta, która im otworzyła, przez krótką chwilę była wyraźnie zdezorientowana. Nie bardzo rozumiała, czemu zawitali w jej progi z wielkim półmiskiem jeszcze parującej gęsi. Zaskoczyli ją, nie tylko podarkiem, ale także swoimi personaliami - a przynajmniej personaliami Artura. Kobieta najwyraźniej znała nazwisko Longbottom, stąd sekundę zajęło jej zebranie się i powitanie przybyszów.
- Ja... dziękuję. Dziękuję, to takie niespodziewane - spróbowała się jakoś ogarnąć, przeczesać ręką włosy. Za jej plecami dało się słyszeć niespokojne gaworzenie, to bliźniaki jak zwykle nie dawały jej więcej niż kilka minut spokoju. Florence uśmiechnęła się dobrodusznie do kobiety - Pomóc ci? Przynieś jakieś naczynie, a ja zerknę do maluchów - zaoferowała się. Wyraźnie było widać że Marie trochę się waha, ale po chwili skinęła głową. Weszli więc do środka - dom nie był duży i panował tu lekki nieporządek, widać było jednak, że pani domu staje na głowie, by zadbać o ten skromny dobytek, który razem z mężem posiadali. Florence posłała Arturowi szybkie spojrzenie - gospodyni miała za moment podejść do niego z naczyniem, by uwolnić go od części gęsiny, tymczasem Florence ruszyła ku salonowi - znała odrobinę rozkład domu, była tu ze dwa razy. W momencie, gdy panna Fortescue zabawiała dwójkę maluchów, pani Anderson odebrała od Artura porcję jedzenia. - Dziękuję jeszcze raz. Nie wiecie, jak się Todd ucieszy. Jesteście cudowni. Naprawdę dziękuję. - podarek wyraźnie ją ucieszył, aż z radości uścisnęła najpierw Artura, a potem uwolnioną od niemowlaków Florence. Fortescue zaczęła ją zapewniać, że pomoc była prawdziwą przyjemnością - a potem grzecznie pożegnali się z kobietą, życząc jej dobrej nocy.
- No, to jeden dom mamy za sobą. Strasznie lubię oglądać, jak ktoś się tak cieszy, kiedy daje się mu prezent. - podzieliła się z Arturem swoimi myślami, gdy wyszli znów na ulicę i ruszyli dalej.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Trochę mnie zaskoczyła tak dosadna odpowiedź Florence Fortescue. Nie żeby był to jakiś rzadko spotykany wniosek, ale nie spodziewałem się, że caryca słodkości tak otwarcie coś takiego powie.
- Coś w tym jest, myślisz, że można coś z tym zrobić? Co znaczy być "silnym człowiekiem"? - zapytałem, będąc autentycznie ciekaw co takiego sobie ceni u ludzi. - Jesteśmy o tyle ciekawym gatunkiem, że potrafimy być słabi i silni jednocześnie. Tchórz potrafi wykazać się odwagą, a lew truchleć jak mysz - rzuciłem swobodnie przemyślenie.
Nie chciałem sprawiać kłopotów ani nikogo nie krępować swoim pochodzeniem, które przecież nie było w żadnym calu moją zasługą. Chyba niepotrzebnie powiedziałem jak się nazywam, choć z drugiej jednak strony gospodarze zasługiwali na wiedzę na temat swoich gości. Trzymałem się więc na uboczu, gotów jednak w razie czego w czymś pomóc.
Oddałem półmisek, rad że mimo odwołania wesela dla kogoś ten wieczór może być bardziej radosny niż zwykle. Wtem gospodyni mnie uścisnęła, co było chyba najmilszym zaskoczeniem dzisiejszego dnia. Nieśmiało odwzajemniłem uścisk.
- Nie ma o czym mówić - zapewniłem szczerze.
Drobna rzecz, kosztująca mnie tak naprawdę niewiele, dla kogoś innego potrafiła wiele znaczyć. W tej myśli było coś pokrzepiającego, że gdy dzielimy się dobrem, to wtedy ono tak naprawdę się mnoży. Pożegnaliśmy się z kobietą i wyszliśmy na zewnątrz.
- Zabrzmi to potwornie banalnie, ale my też dostaliśmy prezent - ich radość - odpowiedziałem księżnej polewy czekoladowej. - To chyba ta lepsza część ludzkiej natury... - podsumowałem, niepewny co właśnie Florka o mnie może myśleć. Wychodziłem na mięczaka?
Westchnąłem, czując orzeźwiające powietrze w płucach. Tak, zdecydowanie nie wszystko poszło jak powinno, ale w tym dniu było coś dobrego.
- Florka, myślałaś kiedyś co zrobisz po zakończeniu tego wszystkiego? - zapytałem, chyba ostatnio był to mój nawyk. - Wiesz, kiedy zakończy się wojna...
- Coś w tym jest, myślisz, że można coś z tym zrobić? Co znaczy być "silnym człowiekiem"? - zapytałem, będąc autentycznie ciekaw co takiego sobie ceni u ludzi. - Jesteśmy o tyle ciekawym gatunkiem, że potrafimy być słabi i silni jednocześnie. Tchórz potrafi wykazać się odwagą, a lew truchleć jak mysz - rzuciłem swobodnie przemyślenie.
Nie chciałem sprawiać kłopotów ani nikogo nie krępować swoim pochodzeniem, które przecież nie było w żadnym calu moją zasługą. Chyba niepotrzebnie powiedziałem jak się nazywam, choć z drugiej jednak strony gospodarze zasługiwali na wiedzę na temat swoich gości. Trzymałem się więc na uboczu, gotów jednak w razie czego w czymś pomóc.
Oddałem półmisek, rad że mimo odwołania wesela dla kogoś ten wieczór może być bardziej radosny niż zwykle. Wtem gospodyni mnie uścisnęła, co było chyba najmilszym zaskoczeniem dzisiejszego dnia. Nieśmiało odwzajemniłem uścisk.
- Nie ma o czym mówić - zapewniłem szczerze.
Drobna rzecz, kosztująca mnie tak naprawdę niewiele, dla kogoś innego potrafiła wiele znaczyć. W tej myśli było coś pokrzepiającego, że gdy dzielimy się dobrem, to wtedy ono tak naprawdę się mnoży. Pożegnaliśmy się z kobietą i wyszliśmy na zewnątrz.
- Zabrzmi to potwornie banalnie, ale my też dostaliśmy prezent - ich radość - odpowiedziałem księżnej polewy czekoladowej. - To chyba ta lepsza część ludzkiej natury... - podsumowałem, niepewny co właśnie Florka o mnie może myśleć. Wychodziłem na mięczaka?
Westchnąłem, czując orzeźwiające powietrze w płucach. Tak, zdecydowanie nie wszystko poszło jak powinno, ale w tym dniu było coś dobrego.
- Florka, myślałaś kiedyś co zrobisz po zakończeniu tego wszystkiego? - zapytałem, chyba ostatnio był to mój nawyk. - Wiesz, kiedy zakończy się wojna...
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Oczywiście że się da. Ale nie na większą skalę - jakim sposobem rozpoczęli tak skomplikowany temat? Florka wcale nie czuła się pewnie wygłaszając swoje teorie dotyczące zagadnień, o których w sumie nie miała zbyt wielkiego pojęcia. Chyba jednak mogła uznać, że to co teraz powie, to zaledwie jej opinia i przemyślenia. Dopuszczała jednak oczywiście możliwość, że mogła mówić kompletne bzdury i ktoś bardziej wykształcony mógł ją od razu zgasić i wyprowadzić z błędu - Wszystko zaczyna się od wychowania. Na barkach rodziców spoczywa ta odpowiedzialność. A nie oszukujmy się, wielu ludzi się do tego nie nadaje. - wzruszyła ramionami. Sfrustrowani rodzice wychowywali sfrustrowane, samotne dzieci. A samotność to najgorsze co może człowieka spotkać. I coś, co tak często popychało ludzi do złych, samolubnych czynów.
- Zabawne że pytasz, bo tak, rozważałam to całkiem niedawno - zaczęło się właściwie od zastanowienia, co by było gdyby wojna nigdy nie wybuchła. Tego się jednak nie dało przewidzieć, stąd też panna Fortescue bardzo szybko przeszła do rozmyślań na temat tego, co będzie robić kiedy to wszystko już się skończy. I szczerze, nie były to wcale jakieś mocno ambitne plany... - Chcę odbudować lodziarnię na Pokątnej. Ale swój dom założę w innym miejscu. Mieszkanie nad miejscem pracy ma swoje plusy, ale jak widać, to nie zawsze dobry pomysł - podzieliła się z Arturem swoją myślą. Ona snuła swoje plany i miała szczerą nadzieję, że on też. Że wszyscy, którym zakon próbował pomagać, mają dość nadziei, by jednak dalej marzyć. By się całkiem nie poddawać - No a poza tym standard. Rodzina, mąż, dzieci... - zaczęła wyliczać - Jestem w takim wieku, że już można określić mnie jako starą pannę. - skrzywiła się lekko. Nie posiadała może stada kotów, ale inne zwierzęta już zaczęli razem z bratem kolekcjonować. - A ty?
Celem ich dalszej wędrówki był jeszcze jeden dom, do którego Florence pewnie podążyła. Tym razem drzwi otworzył im starszy człowiek, wyraźnie przygnieciony już wiekiem. Florence jego także kojarzyła, pan Coppes był wdowcem mieszkającym z córką i wnuczką. Był trochę marudą, ale kiedy panna Fortescue wyjaśniła mu z czym przyszli, jego twarz na moment się wygładziła. Przekazali resztę gęsi w ręce jego córki, jako że staruszek wpierał się na lasce i miał problemy z poruszaniem się.
- Dziękuję, dziękuję wam dzieci - zwrócił się zarówno do Florki jak i do Artura. - Niech wam los sprzyja i w dzieciach wynagrodzi waszą dobroć - starszy pan życzył im na "do widzenia". Najwyraźniej wziął ich za parę. Florence darowała sobie wyprowadzenie go z błędu, choć gdy zamknęły się już za nimi drzwi, zaśmiała się z pewnym zakłopotaniem, wcale niespecjalnie unikając spoglądania na Artura. - Tak... koniec gęsi. Można wracać już do lecznicy - zarządziła. oczyszczając różdżką talerze i chowając je do zabranej ze sobą materiałowej torby.
- Zabawne że pytasz, bo tak, rozważałam to całkiem niedawno - zaczęło się właściwie od zastanowienia, co by było gdyby wojna nigdy nie wybuchła. Tego się jednak nie dało przewidzieć, stąd też panna Fortescue bardzo szybko przeszła do rozmyślań na temat tego, co będzie robić kiedy to wszystko już się skończy. I szczerze, nie były to wcale jakieś mocno ambitne plany... - Chcę odbudować lodziarnię na Pokątnej. Ale swój dom założę w innym miejscu. Mieszkanie nad miejscem pracy ma swoje plusy, ale jak widać, to nie zawsze dobry pomysł - podzieliła się z Arturem swoją myślą. Ona snuła swoje plany i miała szczerą nadzieję, że on też. Że wszyscy, którym zakon próbował pomagać, mają dość nadziei, by jednak dalej marzyć. By się całkiem nie poddawać - No a poza tym standard. Rodzina, mąż, dzieci... - zaczęła wyliczać - Jestem w takim wieku, że już można określić mnie jako starą pannę. - skrzywiła się lekko. Nie posiadała może stada kotów, ale inne zwierzęta już zaczęli razem z bratem kolekcjonować. - A ty?
Celem ich dalszej wędrówki był jeszcze jeden dom, do którego Florence pewnie podążyła. Tym razem drzwi otworzył im starszy człowiek, wyraźnie przygnieciony już wiekiem. Florence jego także kojarzyła, pan Coppes był wdowcem mieszkającym z córką i wnuczką. Był trochę marudą, ale kiedy panna Fortescue wyjaśniła mu z czym przyszli, jego twarz na moment się wygładziła. Przekazali resztę gęsi w ręce jego córki, jako że staruszek wpierał się na lasce i miał problemy z poruszaniem się.
- Dziękuję, dziękuję wam dzieci - zwrócił się zarówno do Florki jak i do Artura. - Niech wam los sprzyja i w dzieciach wynagrodzi waszą dobroć - starszy pan życzył im na "do widzenia". Najwyraźniej wziął ich za parę. Florence darowała sobie wyprowadzenie go z błędu, choć gdy zamknęły się już za nimi drzwi, zaśmiała się z pewnym zakłopotaniem, wcale niespecjalnie unikając spoglądania na Artura. - Tak... koniec gęsi. Można wracać już do lecznicy - zarządziła. oczyszczając różdżką talerze i chowając je do zabranej ze sobą materiałowej torby.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Jednym słowem, rozwiązaniem jest praca u podstaw - podsumowałem, nieświadomy w jakim kontekście mugole używają tego sformułowania. - Czyli jednym słowem wystarczy, żeby każdy starał się być lepszym rodzicem. Proste i trudne jednocześnie. - Również wzruszyłem ramionami. - Tak, coś w tym jest, wychowanie dziecka to niełatwa sztuka - zgodziłem się, jednocześnie przez myśl przeszło mi pytanie o własne predyspozycje.
Czy właściwie nadawałem się na ojca? W świecie szlachty takie zagadnienia były mało ważne, istotniejsze było samo przedłużanie rodu, wręcz metodyczna konieczność, upodobniająca nas do organizacji, a nie rodziny.
- Wiesz, miło mi słyszeć. Niektórzy zdają się zapominać o tych bardziej pozytywnych aspektach myślenia o przyszłości - odparłem, ciekaw cóż takiego wafelkowa kniaziówna rozważała na temat swoich przyszłych dni. - To zdecydowanie dobry pomysł, Pokątna bez tej atrakcji traci cały sens. Wszystko można odbudować... - ... a przynajmniej miałem taką nadzieję. - Gdzie tam stara panna, na oko nie dałbym ci więcej niż dwadzieścia dwa lata - mruknąłem uprzejmie. - Nie myślałaś nigdy, żeby nie zakładać rodziny? - zapytałem, ciekaw czy pudrowa lady rozważała sprzeciwienie się oczekiwaniom narzuconym na kobiety. - Ja... hmmm... - przystanąłem na moment, zaraz jednak ruszyłem dalej. - Wiesz, kiedy nastanie pokój, to może już nie będziemy potrzebować tylu aurorów. Myślałem czy wtedy nie aplikować na stanowisko nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią - wyjawiłem nieco wstydliwie. - Zdarzało mi się innych uczyć, okazało się to zaskakująco... satysfakcjonujące? Poza tym, mam wrażenie, że w Hogwarcie zostawiłem kawałek siebie... - zdradziłem jej jeden ze swoich planów.
Nasza podróż się nie skończyła, ale następny przystanek zajął ledwie chwilę. Przywitałem się życzliwie ze starszym mężczyzną, a przy pożegnaniu z zakłopotaniem skinąłem głową na "w dzieciach wynagrodzi". Po odejściu zerknąłem z nieznacznym uśmiechem na dożę drożdżówek.
- Wiesz, nasze dzieci miałyby zapewne włosy blond lub brązowe - pozwoliłem sobie na odrobinę humoru. - Boję się, że dziecko moje i Mare byłoby rude... - dodałem z udawanym lękiem, choć właściwie było tam ukryte prawdziwe ziarenko lęku...
Czy właściwie nadawałem się na ojca? W świecie szlachty takie zagadnienia były mało ważne, istotniejsze było samo przedłużanie rodu, wręcz metodyczna konieczność, upodobniająca nas do organizacji, a nie rodziny.
- Wiesz, miło mi słyszeć. Niektórzy zdają się zapominać o tych bardziej pozytywnych aspektach myślenia o przyszłości - odparłem, ciekaw cóż takiego wafelkowa kniaziówna rozważała na temat swoich przyszłych dni. - To zdecydowanie dobry pomysł, Pokątna bez tej atrakcji traci cały sens. Wszystko można odbudować... - ... a przynajmniej miałem taką nadzieję. - Gdzie tam stara panna, na oko nie dałbym ci więcej niż dwadzieścia dwa lata - mruknąłem uprzejmie. - Nie myślałaś nigdy, żeby nie zakładać rodziny? - zapytałem, ciekaw czy pudrowa lady rozważała sprzeciwienie się oczekiwaniom narzuconym na kobiety. - Ja... hmmm... - przystanąłem na moment, zaraz jednak ruszyłem dalej. - Wiesz, kiedy nastanie pokój, to może już nie będziemy potrzebować tylu aurorów. Myślałem czy wtedy nie aplikować na stanowisko nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią - wyjawiłem nieco wstydliwie. - Zdarzało mi się innych uczyć, okazało się to zaskakująco... satysfakcjonujące? Poza tym, mam wrażenie, że w Hogwarcie zostawiłem kawałek siebie... - zdradziłem jej jeden ze swoich planów.
Nasza podróż się nie skończyła, ale następny przystanek zajął ledwie chwilę. Przywitałem się życzliwie ze starszym mężczyzną, a przy pożegnaniu z zakłopotaniem skinąłem głową na "w dzieciach wynagrodzi". Po odejściu zerknąłem z nieznacznym uśmiechem na dożę drożdżówek.
- Wiesz, nasze dzieci miałyby zapewne włosy blond lub brązowe - pozwoliłem sobie na odrobinę humoru. - Boję się, że dziecko moje i Mare byłoby rude... - dodałem z udawanym lękiem, choć właściwie było tam ukryte prawdziwe ziarenko lęku...
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Ładnie podsumowane - skomentowała. Właśnie tak. Wszystko zaczynało się już od wychowania. Przecież każde dziecko było biała kartką. No, okej, może nie do końca białą, bo przecież geny już robiły swoje. Były dzieciaki otwarte, odważne, chętne do odkrywania świata, a były też takie, które zamiast na spacer do lasu, preferowały udanie się do biblioteki, aby w ciszy i spokoju poczytać o zwierzątkach albo o gwiazdach. Można więc chyba rzec, że każdy człowiek był na początku kartką zabarwioną bardzo bladymi kolorami. Ale na jaki odcień finalnie się ta karta zabarwi, to już zależało od wychowania. - Ale to zdecydowanie nie jest proste. Oj nie. - nie w ich świecie. Nie, kiedy istniało między ludźmi tyle różnic. Różnice generowały niechęć, nienawiść. A nieświadome dzieci potrafiły być czasem bardziej okrutne od dorosłych. Dobrze, gdy dało się je tego oduczyć. Gorzej, jeśli nienawiść do innego była jeszcze bardziej podsycana. Wtedy powstawały poważne problemy. Albo wybuchały wojny.
- Nie jest łatwo, przyznaję. - spoglądanie w przyszłość sprawiało jej czasem trudności. Jak chyba z resztą każdemu. Był nawet taki okres, zaraz po zniszczeniu lodziarni, że Florence widziała przyszłość tylko w czarnych barwach. Teraz już się pozbierała, a myśli o tym, że kiedyś może jeszcze ponownie otworzy lodziarnię dodawała jej sił do działania - Ale to właśnie chciałam robić w życiu, więc do tego na pewno wrócę - uznała. Potrafiła leczyć, z resztą na stażu też bardzo się jej podobało. Ale jednak okazało się że zdecydowanie lepiej jej za ladą, podawać lodowe przysmaki dzieciakom i dorosłym odwiedzającym magiczną część stolicy. - Komplemenciarz - zaśmiała się cicho, chociaż poczuła lekkie uderzenie ciepła na policzkach - To zabrzmiało tak, jakbym mówiła o tym z niechęcią? - uniosła brwi, patrząc na mężczyznę lekko zaskoczona. - Ale wręcz przeciwnie. Ja bardzo chcę założyć rodzinę. I to nie przez to, że tak wypada. - wyjaśniła. Nie była typem karierowiczki, zdecydowanie bardziej ceniła sobie ciepło domowego ogniska, bezpieczeństwo, radość z dzielenia cię miłością z bliskimi. Zawsze pragnęła zostać matką. Jednakże teraz zdecydowanie nie był czas na to.
- Myślę, że to świetny pomysł - poklepała Artura lekko po ramieniu. Co prawda nie znała pełni jego zdolności w tej dziedzinie, ale hej, był aurorem. Chyba jednak potrafił rzucać czary z tej dziedziny. Nie miała też pojęcia o tym, jaką ewentualną presję mogła wywierać na niego rodzina. Nie wiedziała właściwie nic o dziedzictwie Longbottomów. Dla niej sprawa była prosta - jeśli tego chciał, ciężką pracą mógł to osiągnąć. Nic nie stało na przeszkodzie. - I doskonale wiem co czujesz - Hogwart... najlepsze lata swojego życia spędziła w tej szkole, nie miała wątpliwości.
Na komentarze o kolorze włosów ewentualnych potomków Artura tylko lekko uniosła brwi. Trzepnęłaby go w głowę gdyby w ręce miała metalową lub nawet plastikową tackę. Miał więc szczęście, że niosła w rękach ceramiczny talerz, nie warto go było rozbijać na jego głowie - A właściwie jakie to ma znaczenie - zmarszczyła nos. Dzieci to dzieci. Zawsze były kochane. Florence uznała, że wbije tę prawdę Longbottomowi do głowy - do lecznicy i tak mieli jeszcze krótki kawałek, więc idealnie miała na to i czas i okazję. Co to za pomysł by dyskryminować rudych! Rude było śliczne!
zt x2
- Nie jest łatwo, przyznaję. - spoglądanie w przyszłość sprawiało jej czasem trudności. Jak chyba z resztą każdemu. Był nawet taki okres, zaraz po zniszczeniu lodziarni, że Florence widziała przyszłość tylko w czarnych barwach. Teraz już się pozbierała, a myśli o tym, że kiedyś może jeszcze ponownie otworzy lodziarnię dodawała jej sił do działania - Ale to właśnie chciałam robić w życiu, więc do tego na pewno wrócę - uznała. Potrafiła leczyć, z resztą na stażu też bardzo się jej podobało. Ale jednak okazało się że zdecydowanie lepiej jej za ladą, podawać lodowe przysmaki dzieciakom i dorosłym odwiedzającym magiczną część stolicy. - Komplemenciarz - zaśmiała się cicho, chociaż poczuła lekkie uderzenie ciepła na policzkach - To zabrzmiało tak, jakbym mówiła o tym z niechęcią? - uniosła brwi, patrząc na mężczyznę lekko zaskoczona. - Ale wręcz przeciwnie. Ja bardzo chcę założyć rodzinę. I to nie przez to, że tak wypada. - wyjaśniła. Nie była typem karierowiczki, zdecydowanie bardziej ceniła sobie ciepło domowego ogniska, bezpieczeństwo, radość z dzielenia cię miłością z bliskimi. Zawsze pragnęła zostać matką. Jednakże teraz zdecydowanie nie był czas na to.
- Myślę, że to świetny pomysł - poklepała Artura lekko po ramieniu. Co prawda nie znała pełni jego zdolności w tej dziedzinie, ale hej, był aurorem. Chyba jednak potrafił rzucać czary z tej dziedziny. Nie miała też pojęcia o tym, jaką ewentualną presję mogła wywierać na niego rodzina. Nie wiedziała właściwie nic o dziedzictwie Longbottomów. Dla niej sprawa była prosta - jeśli tego chciał, ciężką pracą mógł to osiągnąć. Nic nie stało na przeszkodzie. - I doskonale wiem co czujesz - Hogwart... najlepsze lata swojego życia spędziła w tej szkole, nie miała wątpliwości.
Na komentarze o kolorze włosów ewentualnych potomków Artura tylko lekko uniosła brwi. Trzepnęłaby go w głowę gdyby w ręce miała metalową lub nawet plastikową tackę. Miał więc szczęście, że niosła w rękach ceramiczny talerz, nie warto go było rozbijać na jego głowie - A właściwie jakie to ma znaczenie - zmarszczyła nos. Dzieci to dzieci. Zawsze były kochane. Florence uznała, że wbije tę prawdę Longbottomowi do głowy - do lecznicy i tak mieli jeszcze krótki kawałek, więc idealnie miała na to i czas i okazję. Co to za pomysł by dyskryminować rudych! Rude było śliczne!
zt x2
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
2 listopada 1957
Trafiła znów poza granice Londynu, chociaż nie spodziewała się, że będzie to tak szybko – w końcu ostatnimi czasy opuszczała to miasto całkiem niedawno. Coś musiało się jednak zadziać, że Adelaida posłała ją do swoich krewnych bez większego wytłumaczenia, nie zdradzając nic więcej poza faktem, że mieszkanie nad sklepem miało przechodzić przebudowę. Młoda Doe czuła, że to nie do końca prawda, ale ostatnie co chciała zrobić, to dyskutować i kłócić się na środku miasta. Nie bez pochmurnego wyrazu twarzy wsiadła więc na wóz, wciskając swoje drobne ciało gdzieś pomiędzy materiały, które opuszczały to miejsce. Tym razem jednak dla towarzystwa wzięła ze sobą Bluszczyka, od czasu do czasu pozwalając płomykówce wbić się w powietrze i wzlecieć nad okolicę. Obserwowała niemal beznamiętnie zmieniające się okolice, nie mając nic do powiedzenia do woźnicy, który sam skupił się na drodze, a i nawet sowie nie poświęcając więcej uwagi.
Nie zatrzymała się na dłużej w domu krewnych Adeli – oczywiście, nie uciekła gdy tylko było to możliwe, ale nie chciała tam zostawać na zbyt długo. Przywitała się więc z małym Edgarem, podziwiając jego na nowo posklejany latawiec, podziękowała serdecznie za gościnę, odstawiła skromny zapas ubrań do pokoju…i tyle ją widzieli. Wymówka rozprostowania kości wydawała się dość idealna, obiecała jednak wrócić na kolację i nie zapuszczać się zbyt daleko. W końcu te okolice miały być raczej bezpieczne, mogła więc spacerować po nich dowoli, a przynajmniej dopóki nie pakowała się w kłopoty. Nie, żeby miała z kim to zrobić, zwłaszcza, że nawet jeżeli krewni jej opiekunki byli uroczymi ludźmi, nie znaczyło to, że miała kontakt z kimś bliżej swojego wieku. A Edgar miał 7 lat!
Przemieszczając się z jednego miejsca na drugie, wsłuchiwała się w odgłosy swoich kroków, kopiąc po drodze jakiś kamień. Kierując się w sobie tylko wiadomą stronę, majacząca gdzieś na uboczu skrzynka przykuła jej uwagę, co sprawiło, że Sheila porzuciła wcześniej obrany kurs, delikatnie odkładając na ramię Bluszczyka, który, wyrwany z ciepłego objęcia, zahuczał cicho z niezadowoleniem i delikatnie skubnął włosy panny Doe. Ta jednak nie przejmowała się tak zbytnio humorami swojej sowy, kierując się z fascynacją w stronę skrzynki z książkami.
Dawno nie miała za sobą jakieś interesującej lektury, bo przeczytała już wszystko, co do zaoferowania miała biblioteczka Adelaidy – jej dłonie nieśmiało przesunęły się po okładkach książek pozostawionych w tym miejscu, a oczy próbowały doszukiwać się tytułów, które złapać mogły jej zainteresowanie i coś ciekawego zaoferować na najbliższe, wyjątkowo spokojne wieczory na które była skazana.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Caleb nie mógł czytać książek, jeżeli jakaś uczynna duszyczka z materialnym ciałem nie towarzyszyła mu przez cały czas, przewracając stronicę za stronicą, nie mógł ich bowiem schwycić w swoje widmowe palce. Rzadko się zdarzało, by ktoś pokusił się o taki gest uprzejmości; zwykle wyłącznie wtedy, gdy sam wybraną książkę czytał, a Calebowi poszczęściło się akurat i mógł zawisnąć nad ludzkim ramieniem, nie wybrzydzając ani nie narzekając na cudze tempo, bo to byłoby niewdzięczne. Za życia czytał niewiele, tylko to, co dotyczyło magicznych stworzeń i zawodu łowcy, a w czarodziejski świat poezji i prozy wprowadziła go dopiero narzeczona w ostatnich latach jego życia. Trwało to zbyt krótko, aby zdążył sięgnąć po choć połowę tego, co sobie zaplanował.
Nie poddawał się jednak zupełnie, miał w końcu nieograniczoną ilość czasu, i bywały dni, gdy kręcił się niedaleko niewielkiej miejskiej biblioteczki, żeby spojrzeć, czy po książkę nie udaje się ktoś znajomy, komu nie przeszkadzałaby jego obecność. Unikał południa, gdy rynek był nawet w środku wojny wypełniony ludźmi, preferował poranki i wieczory.
A wtedy przesiadywał w koronie rozłożystego drzewa, na którego korze utworzono regał, obserwując przybywających z góry, z wygodnego ukrycia. Jeżeli mignęła mu znana twarz, spływał w dół z gracją Sir Nicholasa de Mimsy-Porpingtona, byłego rycerza, który piastował w Hogwarcie rolę ducha Gryffindoru. I pomyśleć, że w czasach szkolnych nie przywiązywał do duchów żadnej wagi, nawet z nimi nie rozmawiał. Co za ironia.
Dzisiaj rankiem na horyzoncie pojawiła się sylwetka dziewczyny zupełnie mu nieznanej; przyciągała wzrok młodzieńczymi rysami, głębokim spojrzeniem brązowych oczu i gładko uczesanymi włosami. Caleb mógł być duchem, ale był też wciąż mężczyzną i lubił popatrzeć na ładne kobiety; uśmiechnął się więc do siebie, upewniając, że nie da się go dojrzeć z dołu. Nie chciał przestraszyć nieznajomej, zwłaszcza, gdyby okazało się, że to tylko biedna mugolka.
Nie spodziewał się, że jego skrzętny plan zostanie paskudnie zepsuty przez marudną sowę - ptak o niezawodnym spojrzeniu raz dwa wypatrzył ruch w gałęziach i wzleciał, aby na niego zaskrzeczeć. Też coś. Nie mógł go nawet ostrzegawczo pacnąć, co najwyżej przelecieć na wylot i zmrozić pióra, by na moment zamilkł. Tym samym jednak zdradził swą obecność, więc nie pozostawało nic innego, jak przysiąść na półce z książkami i rozłożyć ręce z zażenowaniem.
- Witaj. Co będziesz czytać? - zapytał tak, jakby był strażnikiem tego zakątka, choć po prawdzie gdyby miał jeszcze choć kropelkę krwi w sobie, z pewnością by się zarumienił.
Nie poddawał się jednak zupełnie, miał w końcu nieograniczoną ilość czasu, i bywały dni, gdy kręcił się niedaleko niewielkiej miejskiej biblioteczki, żeby spojrzeć, czy po książkę nie udaje się ktoś znajomy, komu nie przeszkadzałaby jego obecność. Unikał południa, gdy rynek był nawet w środku wojny wypełniony ludźmi, preferował poranki i wieczory.
A wtedy przesiadywał w koronie rozłożystego drzewa, na którego korze utworzono regał, obserwując przybywających z góry, z wygodnego ukrycia. Jeżeli mignęła mu znana twarz, spływał w dół z gracją Sir Nicholasa de Mimsy-Porpingtona, byłego rycerza, który piastował w Hogwarcie rolę ducha Gryffindoru. I pomyśleć, że w czasach szkolnych nie przywiązywał do duchów żadnej wagi, nawet z nimi nie rozmawiał. Co za ironia.
Dzisiaj rankiem na horyzoncie pojawiła się sylwetka dziewczyny zupełnie mu nieznanej; przyciągała wzrok młodzieńczymi rysami, głębokim spojrzeniem brązowych oczu i gładko uczesanymi włosami. Caleb mógł być duchem, ale był też wciąż mężczyzną i lubił popatrzeć na ładne kobiety; uśmiechnął się więc do siebie, upewniając, że nie da się go dojrzeć z dołu. Nie chciał przestraszyć nieznajomej, zwłaszcza, gdyby okazało się, że to tylko biedna mugolka.
Nie spodziewał się, że jego skrzętny plan zostanie paskudnie zepsuty przez marudną sowę - ptak o niezawodnym spojrzeniu raz dwa wypatrzył ruch w gałęziach i wzleciał, aby na niego zaskrzeczeć. Też coś. Nie mógł go nawet ostrzegawczo pacnąć, co najwyżej przelecieć na wylot i zmrozić pióra, by na moment zamilkł. Tym samym jednak zdradził swą obecność, więc nie pozostawało nic innego, jak przysiąść na półce z książkami i rozłożyć ręce z zażenowaniem.
- Witaj. Co będziesz czytać? - zapytał tak, jakby był strażnikiem tego zakątka, choć po prawdzie gdyby miał jeszcze choć kropelkę krwi w sobie, z pewnością by się zarumienił.
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Jej skupienie na temacie książkowym dość szybko zostało przerwane, kiedy pióra Bluszczyka musnęły jej policzek, bo sowa postanowiła nagle zerwać się do lotu i opuścić jej towarzystwo. Zerknęła chwilę za Bluszczykiem, niepewna, czy ten właśnie nie pakuje się w tarapaty, ale ponieważ sowa pohukiwała, pewnie za czymś, co chowało się w gałęziach. Cóż, dopóki jakiegoś zwierzaka nie przynosił jej aby spałaszować go tuż przed nią, Sheila nie zamierzała sowy łapać. W końcu to było zwierzę, które potrzebowało w pewien sposób wolności, a zresztą Bluszczyk był bardzo przyjacielski, więc ludzi na pewno nie chciałby zaczepiać dla samego uprzykrzania komuś egzystencji. Pewnie, skubał czasem odbiorców listów po przekąski, ale nigdy do krwi i dawało się go odgonić! Dlatego nie martwiąc się zbytnio, spojrzenie Sheili wróciło do wszystkich tych książek, które można było znaleźć przed nią.
Nie spodziewała się jednak ducha – niemal podskoczyła, gdy jasna postać spłynęła tuż przed nią, niemal wydając z siebie zaskoczony pisk. W Hogwarcie była przyzwyczajona do obecności duchów, chodząc za nimi z podekscytowaniem. Duchy oznaczały nowe opowieści, których jeszcze nie słyszała albo historie z przeszłości szkoły, w której bywały czasy lepsze. Dlatego tak chętnie zabierała się za chodzenie za nimi, próbując się dowiedzieć i usłyszeć jak najwięcej. Od dwóch lat jednak nie miała co liczyć na nowe historie, a i te odchodziły powoli w zapomnienie na rzecz przetrwania. To wszystko bywało dość dziwaczne, jak wiele priorytetów się zmieniało, nawet jeżeli człowiek tego nie chciał.
Caleba jednak wcześniej nie spotkała – był dla niej zupełnie obcy, a patrząc na rysy twarzy, wydawało się, że nie miał tak wiele lat na karku kiedy życie zabrało go z tego świata. W Sheili obudziło się pewnego rodzaju współczucie, ale przecież duch chyba nie chciał o tym rozmawiać. Tak, rozmowa o książkach była na pewno lepsza niż poruszanie tematów śmierci i tego, czy ją też to miało czekać.
- Dzień dobry! – Dość szybko odzyskała rezon, posyłając szeroki uśmiech w stronę Caleba zanim przechyliła głowę w zastanowieniu. – Jeszcze nie wybrałam, ale jeżeli ma pan polecenie co do tytułu, to na pewno nie pogardzę. A może coś, czego jeszcze pan nie czytał? Wtedy mogłabym czytać na głos. – Na pewno też chciałby posłuchać opowieści, skoro tu siedział? A może nie, właśnie nie było to dla niego interesujące.
- Nie widziałam pana tu wcześniej? - Cóż, nie była tu często, ale nie kojarzyła Caleba z Doliny Godryka. A może po prostu sam był tu...przelotem?
Nie spodziewała się jednak ducha – niemal podskoczyła, gdy jasna postać spłynęła tuż przed nią, niemal wydając z siebie zaskoczony pisk. W Hogwarcie była przyzwyczajona do obecności duchów, chodząc za nimi z podekscytowaniem. Duchy oznaczały nowe opowieści, których jeszcze nie słyszała albo historie z przeszłości szkoły, w której bywały czasy lepsze. Dlatego tak chętnie zabierała się za chodzenie za nimi, próbując się dowiedzieć i usłyszeć jak najwięcej. Od dwóch lat jednak nie miała co liczyć na nowe historie, a i te odchodziły powoli w zapomnienie na rzecz przetrwania. To wszystko bywało dość dziwaczne, jak wiele priorytetów się zmieniało, nawet jeżeli człowiek tego nie chciał.
Caleba jednak wcześniej nie spotkała – był dla niej zupełnie obcy, a patrząc na rysy twarzy, wydawało się, że nie miał tak wiele lat na karku kiedy życie zabrało go z tego świata. W Sheili obudziło się pewnego rodzaju współczucie, ale przecież duch chyba nie chciał o tym rozmawiać. Tak, rozmowa o książkach była na pewno lepsza niż poruszanie tematów śmierci i tego, czy ją też to miało czekać.
- Dzień dobry! – Dość szybko odzyskała rezon, posyłając szeroki uśmiech w stronę Caleba zanim przechyliła głowę w zastanowieniu. – Jeszcze nie wybrałam, ale jeżeli ma pan polecenie co do tytułu, to na pewno nie pogardzę. A może coś, czego jeszcze pan nie czytał? Wtedy mogłabym czytać na głos. – Na pewno też chciałby posłuchać opowieści, skoro tu siedział? A może nie, właśnie nie było to dla niego interesujące.
- Nie widziałam pana tu wcześniej? - Cóż, nie była tu często, ale nie kojarzyła Caleba z Doliny Godryka. A może po prostu sam był tu...przelotem?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Nie przyszłoby mu do głowy, że zdradził się niepotrzebnie; poszedł za prostą myślą, że jeżeli zauważyła go cudza sowa, wzrok właściciela mimowolnie uniósł się na gałęzie drzew, by wypatrzeć jego połyskującą postać. Choć jednak zachował się pochopnie, nie żałował podjętego działania; natychmiast skojarzył, że urokliwe dziewczę musi być czarodziejką lub przynajmniej osobą z magią związaną, ponieważ żaden przeciętny mugol nie przecinałby ulic Doliny w towarzystwie sowy. Nie przestraszyła się też nadzwyczaj jego widokiem - nie bardziej, niż wskazywałoby to na zwyczajny szok z powodu nieuwagi. Musiała być zaznajomiona z istotą ducha, zapewne skończyła Hogwart. Nasunęło mu się na myśl parę pytań o jej dom oraz ulubione przedmioty, ale metaforycznie ugryzł się w język - to, że życie po życiu uczyniło go ciekawskim nie oznaczało, że każdy taką wścibskość doceniał.
- Czy jest może na półce Pies Baskervillów? - Spłynął przez regały na wskroś, wychodząc po drugiej stronie i przyjmując dumniejszą, wyprostowaną pozę. Udał, że otrzepuje skórzaną kurtkę z pozostałości liści, choć, co oczywiste, nic nie mogłoby przyczepić się do widmowego materiału. - Chciałem przeczytać tę książkę za życia, lecz nie zdążyłem - Wzruszył ramionami, pozornie pogodzony z losem. Książka, którą sobie upatrzył była mugolska, nic więc dziwnego, że dawniej miał problem, aby się do niej dostać. Narzeczona polecała mu ją gorąco, a on był zbyt wielkim tchórzem, aby dać się złapać rodzinie ze stosem szlamich książek w mieszkaniu. - Naprawdę miałaby pani chęć to uczynić? - Nawet jako duch był od niej wyższy, akurat wystarczająco, by spojrzeć na nią z góry i posłać czarujący uśmiech, za którym dawniej tak wzdychały kobiety. - Byłbym oczarowany, gdyby pozwoliła mi pani pozostać w pani towarzystwie. Jeśli jesteś ogniem, który tańczy i błękitem płonie, jeśli jesteś światłem, które jak gwiazda przenika... - zarecytował cicho, a potem posłał uważne spojrzenie sowie, która z niezadowoleniem wróciła na bark właścicielki; nikt nie lubił mroźnej aury ducha, zwierzęta nie były wyjątkiem. - Nasze drogi musiały się rozmijać, ja pani również nie widziałem. A mieszkam tu od... - udał, że się zastanawia, ale zrezygnował z podania dokładnej daty swej śmierci. - ...będzie parę lat.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Czy jest może na półce Pies Baskervillów? - Spłynął przez regały na wskroś, wychodząc po drugiej stronie i przyjmując dumniejszą, wyprostowaną pozę. Udał, że otrzepuje skórzaną kurtkę z pozostałości liści, choć, co oczywiste, nic nie mogłoby przyczepić się do widmowego materiału. - Chciałem przeczytać tę książkę za życia, lecz nie zdążyłem - Wzruszył ramionami, pozornie pogodzony z losem. Książka, którą sobie upatrzył była mugolska, nic więc dziwnego, że dawniej miał problem, aby się do niej dostać. Narzeczona polecała mu ją gorąco, a on był zbyt wielkim tchórzem, aby dać się złapać rodzinie ze stosem szlamich książek w mieszkaniu. - Naprawdę miałaby pani chęć to uczynić? - Nawet jako duch był od niej wyższy, akurat wystarczająco, by spojrzeć na nią z góry i posłać czarujący uśmiech, za którym dawniej tak wzdychały kobiety. - Byłbym oczarowany, gdyby pozwoliła mi pani pozostać w pani towarzystwie. Jeśli jesteś ogniem, który tańczy i błękitem płonie, jeśli jesteś światłem, które jak gwiazda przenika... - zarecytował cicho, a potem posłał uważne spojrzenie sowie, która z niezadowoleniem wróciła na bark właścicielki; nikt nie lubił mroźnej aury ducha, zwierzęta nie były wyjątkiem. - Nasze drogi musiały się rozmijać, ja pani również nie widziałem. A mieszkam tu od... - udał, że się zastanawia, ale zrezygnował z podania dokładnej daty swej śmierci. - ...będzie parę lat.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Książkowy zakątek
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka