Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Wzgórza Quantock
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wzgórza Quantock
To pomiędzy wzniesieniami wzgórz Quantock usytuowana jest Dolina Godryka i przylegające do niej tereny. Rozciągają się jednak daleko poza Dolinę, od wybrzeża na północy dalej na południowy zachód, prawie że równolegle do położonej dalej na zachodzie rzeki Parrett. Same wzgórza odznaczają się niezwykłą urodą, porośnięte są wrzosowiskami i dębiną, które dają schronienie dla zwierzyny. W pogodne dni ze szczytów wzgórz można ujrzeć leżące najbliżej na zachód od wzniesień miasto - Bridgwater. Pomiędzy pagórami rozrzucone są pojedyncze domki i farmy, w których koniec z końcem starają się splatać ich mieszkańcy: Quantock obfitują bowiem w żyzną glebę sprzyjającą uprawom, co czyni z nich niezwykle cenne tereny i zniechęca do wyprowadzki zwłaszcza wtedy, gdy w oczy Anglików zagląda głód.
Moi towarzysze nie mieli zbyt radosnych min, kiedy do nich podszedłem, ale wcale mnie to nie dziwiło. Samo otoczenie wywierało chyba na wszystkich ponure wrażenie, a świadomość cierpienia, śmierci i walki o przetrwanie tych wszystkich ludzi tylko je pogłębiało.
Co jeśli nie przyjmą od nas pomocy? Jeśli zdecydują się tu zostać? Czy naprawdę będę mógł spokojnie odjechać ze świadomością, że w większości po prostu tego nie przetrwają?
Spróbowałem odepchnąć od siebie te myśli i skupić się na działaniu i wymianie informacji.
Patrzyłem jeszcze przez chwilę w napięciu na Olliego, który opowiadał o stanie córki pastora - Melody. Raczej się z tego wyliże, choć najlepiej byłoby ją stąd zabrać - przytaknąłem. No jasne, że przydałoby się ją zabrać do normalnego domu, gdzieś gdzie byłoby ciepło i bezpiecznie!
Ostatecznie odetchnąłem z ulgą i nawet uśmiechnąłem się lekko. Ponownie zaczęła się we mnie rozpalać nadzieja, że całą sytuację uda nam się jakoś obrócić na dobre.
- Jesteście najlepsi - spojrzałem z uśmiechem najpierw na uzdrowicieli, a później również na Castora. Wierzyłem w to całym sercem. Razem naprawdę uda nam się pomóc obozowiczom.
Ruszyłem znów za Sproutem, po drodze tylko zahaczając na sekundę o nasze sanie.
Pastora zastaliśmy siedzącego przy Melody i głaszczącego ją po splątanych włosach.
- Panie Murdock - odezwałem się ciszej, bo jakoś głupio było mi przerywać tą chwilę. Nie wiedziałem też czy podchodzić do nich bliżej, czy zostawać przy wejściu do namiotu... ostatecznie postąpiłem kilka kroków w przód i zatrzymałem się w połowie drogi.
- Rozmawialiśmy z ludźmi - spojrzałem na Castora i znów na pastora i Melody - rozeznaliśmy się trochę w państwa sytuacji i... przyszedł na do głowy pewien pomysł - zacząłem ostrożnie i spokojnie powtórzyłem to wszystko co kobietom przy ognisku. O schronieniu w Dolinie, o transporcie, o możliwości leczenia i... życia. Po prostu.
- To tylko pomysł - dodałem na koniec. - Propozycja, bez żadnego ukrytego dna czy złych intencji - zaznaczyłem mając w pamięci reakcję jednej z kobiet, kiedy może zbyt optymistycznie podzieliłem się z nimi swoim pomysłem. - Nie chcemy się narzucać z pomocą, a decyzję oczywiście zostawiamy wam, ale chciałem, żebyście byli świadomi alternatywy. Ten las to nie wszystko co wam zostało - zakończyłem i jakoś mimowolnie przeniosłem spojrzenie z Murdocka na Melody, która teraz ciągnęła tatę za rękaw ewidentnie chcąc mu coś przekazać szeptem.
Pastor milczał, co uznałem za dobry znak - to oznaczało, taką miałem przynajmniej nadzieję, że rozważał naszą propozycję. Nie odrzucił jej z marszu - to dobrze!
Co jeśli nie przyjmą od nas pomocy? Jeśli zdecydują się tu zostać? Czy naprawdę będę mógł spokojnie odjechać ze świadomością, że w większości po prostu tego nie przetrwają?
Spróbowałem odepchnąć od siebie te myśli i skupić się na działaniu i wymianie informacji.
Patrzyłem jeszcze przez chwilę w napięciu na Olliego, który opowiadał o stanie córki pastora - Melody. Raczej się z tego wyliże, choć najlepiej byłoby ją stąd zabrać - przytaknąłem. No jasne, że przydałoby się ją zabrać do normalnego domu, gdzieś gdzie byłoby ciepło i bezpiecznie!
Ostatecznie odetchnąłem z ulgą i nawet uśmiechnąłem się lekko. Ponownie zaczęła się we mnie rozpalać nadzieja, że całą sytuację uda nam się jakoś obrócić na dobre.
- Jesteście najlepsi - spojrzałem z uśmiechem najpierw na uzdrowicieli, a później również na Castora. Wierzyłem w to całym sercem. Razem naprawdę uda nam się pomóc obozowiczom.
Ruszyłem znów za Sproutem, po drodze tylko zahaczając na sekundę o nasze sanie.
Pastora zastaliśmy siedzącego przy Melody i głaszczącego ją po splątanych włosach.
- Panie Murdock - odezwałem się ciszej, bo jakoś głupio było mi przerywać tą chwilę. Nie wiedziałem też czy podchodzić do nich bliżej, czy zostawać przy wejściu do namiotu... ostatecznie postąpiłem kilka kroków w przód i zatrzymałem się w połowie drogi.
- Rozmawialiśmy z ludźmi - spojrzałem na Castora i znów na pastora i Melody - rozeznaliśmy się trochę w państwa sytuacji i... przyszedł na do głowy pewien pomysł - zacząłem ostrożnie i spokojnie powtórzyłem to wszystko co kobietom przy ognisku. O schronieniu w Dolinie, o transporcie, o możliwości leczenia i... życia. Po prostu.
- To tylko pomysł - dodałem na koniec. - Propozycja, bez żadnego ukrytego dna czy złych intencji - zaznaczyłem mając w pamięci reakcję jednej z kobiet, kiedy może zbyt optymistycznie podzieliłem się z nimi swoim pomysłem. - Nie chcemy się narzucać z pomocą, a decyzję oczywiście zostawiamy wam, ale chciałem, żebyście byli świadomi alternatywy. Ten las to nie wszystko co wam zostało - zakończyłem i jakoś mimowolnie przeniosłem spojrzenie z Murdocka na Melody, która teraz ciągnęła tatę za rękaw ewidentnie chcąc mu coś przekazać szeptem.
Pastor milczał, co uznałem za dobry znak - to oznaczało, taką miałem przynajmniej nadzieję, że rozważał naszą propozycję. Nie odrzucił jej z marszu - to dobrze!
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Tak, niewątpliwie umieralnia wiązała swoją nazwę z tragicznymi wydarzeniami tego miejsca, temu nie dało się nawet zaprzeczyć. Podobnie jak wszelkie legendy potrafiły kryć pewne ukryte historie, tak wiele nazw różnych miejsc były wypadkową faktów i, sporadycznie, mitów. Tutaj jednak z żadną baśnią ani legendą nie mieli do czynienia, choć dla przyszłych pokoleń mogło to stanowić solidną podstawę do stworzenia takowych.
Speszył się nieco na miłe słowa Louisa. Ollie sam nigdy nie pomyślałby o sobie, że jest najlepszy, ani chociaż bardzo dobry. Wielokrotnie zdawało mu się, że jest właśnie niewystarczająco dobrym uzdrowicielem, czy niewystarczająco silnym czarodziejem. Ba, w praktyce nie był nawet wystarczająco dobrym magipsychiatrą, bo i przez wzgląd na sytuację nie ukończył swojej edukacji. Mimo to dla Botta był wystarczający. Dziwne uczucie skrępowania pomieszanego z lekką radością zagościło w uzdrowicielu, na moment pozwalając zapomnieć o uprzednio przyswojonej, przerażającej informacji.
Wsłuchał się w słowa Roselyn, przytakując jej na słowa o niewystarczających środkach w Lecznicy. Mimo chęci udzielenia pomocy, Lecznica nie była noclegownią, nie mogli sobie tak po prostu pozwolić na masowe przyjmowanie ludzi. W takim tempie nie byliby dłużej w stanie wykonywać swojej pracy i pomagać na bieżąco rannym i potrzebującym. Na szczęście chłopcy mieli przygotowany inny plan, który brzmiał zdecydowanie solidniej.
- Zgadzam się z Castorem, z naszą pomocą w gorsze miejsce nie trafią. Ta zima... kto wie ile jeszcze potrwa. - skomentował jeszcze, zanim wspólnie udali się do namiotu pastora. Najpierw rozmowa z nim, a potem wraz z Roselyn mieli zająć się rannymi... Zerknął na Sprouta z lekkim niepokojem, czując jak powaga sytuacji ciąży mu niemiłosiernie. Przekonywanie upartego człowieka silnej wiary mogło być dość trudne, ale nie było niemożliwe. Musieli tylko podejść do tego w odpowiedni sposób...
Po wprowadzenia Louisa, Ollie postanowił włączyć się do rozmowy.
- Wiem że ciężko jest panu uwierzyć w nasze szczere chęci, po wszystkim czego doświadczyliście i po całej tej wojennej sytuacji. Chcemy wam pomóc tak jak pomogliśmy Melody, i tak jak chcemy pomóc też pozostałym. Magia nie czyni wyłącznie szkód, panie Murdock, i wiem że ciężko to zauważyć przez złość, jaką w sobie trzymacie. - zaczął spokojnie, cichszym i opanowanym tonem, starając się nie pozwolić, aby jakiekolwiek zawahanie czy wątpliwość wdarła się do jego głosu. Musiał trzymać nerwy na wodzy i starannie dobierać słowa. Póki co wydawało się, że pastor - choć niechętnie - słucha. I bije się przy tym z myślami.
- Rozumiem jak ważne jest pochować zmarłych zgodnie z wiarą, dlatego pomyśleliśmy że-...
- Nie sprofanujecie zmarłych żadnymi czarami, rozumiecie? - pastor przerwał nagle, rozkazującym tonem nie znoszącym sprzeciwu. Ewidentnie nie chciał, aby magia dotknęła ich ciał.
- Nie, znaczy... tak. Proszę nas wysłuchać. Nie zamierzaliśmy używać zaklęć na zmarłych, tylko na ziemi. Magia może nam pomóc wykopać odpowiedniej wielkości grób, albo kilka grobów. - wytłumaczył się szybko, a jego słowa zdawały się nieco uspokoić pastora. Nieco, bo kiedy w powietrzu wirowały synonimy magii, jego usta wykrzywiały się w niezadowolonym grymasie.
- Zmarli leżą w fatalnych warunkach, są też pośrednio przyczyną rozwijających się w okolicy chorób. Poza tym... co jak dorwą się do nich jakieś wygłodniałe, dzikie zwierzęta? Obozowicze powinni mieć możliwość pochowania swoich bliskich, nietkniętych przez zbłąkaną zwierzynę czy szalonych, złych czarnoksiężników, szukających zwłok do swoich chorych praktyk... - wypunktował najważniejsze sprawy, celowo pomijając wątek kanibalizmu ze względu na obecną przy nich Melody. To nie był odpowiedni moment, aby poruszać takie kwestie, choć na wzmiankę o wygłodniałych zwierzętach potencjalnie żerujących na zmarłych nawet pastor nieco zmiękł.
- Wykopiemy zaklęciami dziurę i pomożemy fizycznie pochować zmarłych. Cały obrządek pogrzebu przeprowadzi pan zgodnie ze swoją wiarą, nie będziemy się w niego wtrącać. Nie musimy też w nim uczestniczyć, jeśli macie się czuć dzięki temu bardziej komfortowo. Ludzie będą tutaj spokojniejsi, że ich bliscy zostali godnie pochowani, i że ich ciała są bezpieczne. To na pewno odciąży im trochę zmartwień, będą też mogli oddać się z panem we wspólnej modlitwie. I będą też mieli miejsce, które mogą odwiedzić aby powspominać, wiele osób nie ma dzisiaj takiej możliwości. - dokończył wreszcie, czując jak serce chce mu wyskoczyć z klatki piersiowej. Widział że jego słowa docierały do pastora, nie wiedział tylko czy były wystarczające aby przekonać go do współpracy. Zerknął na Castora dając mu krótki sygnał, że może kontynuować.
Speszył się nieco na miłe słowa Louisa. Ollie sam nigdy nie pomyślałby o sobie, że jest najlepszy, ani chociaż bardzo dobry. Wielokrotnie zdawało mu się, że jest właśnie niewystarczająco dobrym uzdrowicielem, czy niewystarczająco silnym czarodziejem. Ba, w praktyce nie był nawet wystarczająco dobrym magipsychiatrą, bo i przez wzgląd na sytuację nie ukończył swojej edukacji. Mimo to dla Botta był wystarczający. Dziwne uczucie skrępowania pomieszanego z lekką radością zagościło w uzdrowicielu, na moment pozwalając zapomnieć o uprzednio przyswojonej, przerażającej informacji.
Wsłuchał się w słowa Roselyn, przytakując jej na słowa o niewystarczających środkach w Lecznicy. Mimo chęci udzielenia pomocy, Lecznica nie była noclegownią, nie mogli sobie tak po prostu pozwolić na masowe przyjmowanie ludzi. W takim tempie nie byliby dłużej w stanie wykonywać swojej pracy i pomagać na bieżąco rannym i potrzebującym. Na szczęście chłopcy mieli przygotowany inny plan, który brzmiał zdecydowanie solidniej.
- Zgadzam się z Castorem, z naszą pomocą w gorsze miejsce nie trafią. Ta zima... kto wie ile jeszcze potrwa. - skomentował jeszcze, zanim wspólnie udali się do namiotu pastora. Najpierw rozmowa z nim, a potem wraz z Roselyn mieli zająć się rannymi... Zerknął na Sprouta z lekkim niepokojem, czując jak powaga sytuacji ciąży mu niemiłosiernie. Przekonywanie upartego człowieka silnej wiary mogło być dość trudne, ale nie było niemożliwe. Musieli tylko podejść do tego w odpowiedni sposób...
Po wprowadzenia Louisa, Ollie postanowił włączyć się do rozmowy.
- Wiem że ciężko jest panu uwierzyć w nasze szczere chęci, po wszystkim czego doświadczyliście i po całej tej wojennej sytuacji. Chcemy wam pomóc tak jak pomogliśmy Melody, i tak jak chcemy pomóc też pozostałym. Magia nie czyni wyłącznie szkód, panie Murdock, i wiem że ciężko to zauważyć przez złość, jaką w sobie trzymacie. - zaczął spokojnie, cichszym i opanowanym tonem, starając się nie pozwolić, aby jakiekolwiek zawahanie czy wątpliwość wdarła się do jego głosu. Musiał trzymać nerwy na wodzy i starannie dobierać słowa. Póki co wydawało się, że pastor - choć niechętnie - słucha. I bije się przy tym z myślami.
- Rozumiem jak ważne jest pochować zmarłych zgodnie z wiarą, dlatego pomyśleliśmy że-...
- Nie sprofanujecie zmarłych żadnymi czarami, rozumiecie? - pastor przerwał nagle, rozkazującym tonem nie znoszącym sprzeciwu. Ewidentnie nie chciał, aby magia dotknęła ich ciał.
- Nie, znaczy... tak. Proszę nas wysłuchać. Nie zamierzaliśmy używać zaklęć na zmarłych, tylko na ziemi. Magia może nam pomóc wykopać odpowiedniej wielkości grób, albo kilka grobów. - wytłumaczył się szybko, a jego słowa zdawały się nieco uspokoić pastora. Nieco, bo kiedy w powietrzu wirowały synonimy magii, jego usta wykrzywiały się w niezadowolonym grymasie.
- Zmarli leżą w fatalnych warunkach, są też pośrednio przyczyną rozwijających się w okolicy chorób. Poza tym... co jak dorwą się do nich jakieś wygłodniałe, dzikie zwierzęta? Obozowicze powinni mieć możliwość pochowania swoich bliskich, nietkniętych przez zbłąkaną zwierzynę czy szalonych, złych czarnoksiężników, szukających zwłok do swoich chorych praktyk... - wypunktował najważniejsze sprawy, celowo pomijając wątek kanibalizmu ze względu na obecną przy nich Melody. To nie był odpowiedni moment, aby poruszać takie kwestie, choć na wzmiankę o wygłodniałych zwierzętach potencjalnie żerujących na zmarłych nawet pastor nieco zmiękł.
- Wykopiemy zaklęciami dziurę i pomożemy fizycznie pochować zmarłych. Cały obrządek pogrzebu przeprowadzi pan zgodnie ze swoją wiarą, nie będziemy się w niego wtrącać. Nie musimy też w nim uczestniczyć, jeśli macie się czuć dzięki temu bardziej komfortowo. Ludzie będą tutaj spokojniejsi, że ich bliscy zostali godnie pochowani, i że ich ciała są bezpieczne. To na pewno odciąży im trochę zmartwień, będą też mogli oddać się z panem we wspólnej modlitwie. I będą też mieli miejsce, które mogą odwiedzić aby powspominać, wiele osób nie ma dzisiaj takiej możliwości. - dokończył wreszcie, czując jak serce chce mu wyskoczyć z klatki piersiowej. Widział że jego słowa docierały do pastora, nie wiedział tylko czy były wystarczające aby przekonać go do współpracy. Zerknął na Castora dając mu krótki sygnał, że może kontynuować.
Ollie Marlowe
Zawód : uzdrowiciel i magipsychiatra w lecznicy
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pastor nie był prostym przeciwnikiem. Człowiek głębokiej wiary, która tylko zintensyfikowała się po tragicznych przejściach. Castor, choć nie miał nawet najmniejszego pojęcia o religii, gdzieś na podstawowym, ludzkim poziomie, nie mógł dziwić się jego postawie. W obliczu niespotykanych zmian ludzie łapali się wszystkiego, co mogli. Castor spokój odnajdywał w nieczuciu potęgowanym niejedzeniem, ten człowiek natomiast w modlitwie.
A trójka młodych mężczyzn, decydując się na rozmowę z gładzącym włosy córki pastorem, wykonała naprawdę dobry ruch, przywołując do namiotu kwestie religijne. Oczy pastora rozbłysły nagle i nawet spojrzenia, które im rzucał — choć dalej były delikatnie mówiąc podejrzliwe — złagodniały znacząco, co stanowiło już pierwszy krok do oczekiwanego sukcesu.
Człowiek ten westchnął głośno i głęboko. To pierwsza odpowiedź.
— Nie powinienem się na to godzić... — odezwał się, próbując panować nad głosem i nie zdradzać się zanadto ze swoimi emocjami przed Melody. — Ale po namyśle... Pan na niebiosach mi świadkiem, że po namyśle, głupotą byłoby odrzucać pomoc. Pan Bóg pozna swoich, tego jestem pewien, ale czy mnie przyjmie pod bramy niebios, gdy owieczki swoje prowadzę na rzeź? — chyba wreszcie zaczynała doń docierać powaga sytuacji. Może to wspomnienie dzikiej zwierzyny przywołane przez Olliego, może to zaufanie, które zdołał wzbudzić w nim Louis... Najważniejsze, że wreszcie mieli dobry grunt do negocjacji, monolit zaczął się kruszyć i Castor byłby w stanie może nabrać wreszcie głębszego oddechu (i prosić w myślach, by nie czuł już więcej zapachu gotowanego mięsa), gdy wreszcie spojrzenie pastora spoczęło właśnie na nim. — A ty? — zapytał, wskazując brodą na Sprouta, który wyprostował się w mig, podobny napiętej strunie. — Też pewnie masz coś do dodania?
Taka bezpośredniość zbiła blondyna z tropu. Kilkukrotnie otwierał i zamykał usta, jakby nagle zapomniał języka w gębie. Posłał nawet jedno paniczne spojrzenie w kierunku Olliego, lecz wreszcie udało mu się odchrząknąć i zacząć mówić.
— Jesteśmy samo...chodem. Jesteśmy w stanie zorganizować dla państwa zakwaterowanie w Dolinie Godryka, to kawałek drogi stąd. Potrzebujemy tylko podzielić państwa na dwie grupy, chorych umieścimy w świetlicy bliżej lecznicy, tych zdrowych zakwaterujemy w domu — mówił ostrożnie i powoli, próbując co jakiś czas podłapać kontakt wzrokowy, ale chyba czuł się zbyt onieśmielony wcześniejszą postawą pastora oraz tym, co do tej pory widział.
— Nie bój się, synu. Nie zrobię ci przecież krzywdy — pastor najwyraźniej wyczuł jego zdenerwowanie, bowiem czuł się w obowiązku wtrącić tę krótką próbę uspokojenia. Castor uśmiechnął się delikatnie zmieszany, po czym kontynuował.
— Gdyby pan się na to zgodził, moglibyśmy przejść do rzeczy od razu. Myślę, że do jutra rana najpóźniej wszyscy powinni być zaopiekowani. Może nie mamy luksusów, wie pan. Ale za to będzie ciepło i... i wszyscy w Dolinie na pewno państwu pomogą. Nie zostawimy państwa samych, proszę się nad tym zastanowić... — w głosie Castora zadźwięczała już desperacja. Nie spodziewał się brzmieć tak błagalnie, tak... nieprofesjonalnie. Jednakże ludzka tragedia zawsze łapała za najdelikatniejsze struny jego duszy, pozwalała brać górę emocjom i choć wiedział, że powinien stanowić wsparcie, nie tylko moralne, ale i zawodowe. Tymczasem głos mu drżał, spoglądał na pastora z prawdziwą mieszanką wyczekiwania, nadziei i napięcia, podszytą strachem, że człowiek ten jedną decyzją mógł pogrzebać wszystkie ich wcześniejsze starania. To nie tak miało wyglądać. — Ja z zawodu jestem zielarzem — połowiczne kłamstwo, ale musiał ciągnąć dalej — Zostałem poproszony przez lekarzy, by nie tylko wspomóc proces leczenia, ale także nauczyć państwa jak przyrządzić lekarstwa z tego, co daje nam natura. Podtrzymuję swoje zobowiązanie, ale musi być pan przecież świadom, że leczy się tylko żywych...
Nie zdążył dokończyć, ponieważ dłoń, którą pastor gładził po włosach Meldy, powędrowała w górę, nakazując ciszę.
— Dobrze o tym wiem, synu. Dlatego podjąłem już decyzję. Melody, kochanie... Podnieś się... O, tak. Dziękuję. Zaraz wrócę — wyswobodziwszy się na moment z objęć córki, pastor powstał i poprosił gestem całą trójkę o wyjście z namiotu. Nic nie mówiąc przestąpił do centralnego miejsca obozowiska niedaleko kobiet zgromadzonych przy paleniskach, by donośnym głosem zawołać:
— Umiłowani! Pan nasz i Zbawiciel czuwa nad nami, zsyłając nam dziś pomoc. Kończą się dni naszej niedoli, a pogrążeni w modlitwie, poświęcamy w nich pamięć naszych zmarłych oraz składamy prośby o to, by chorzy powrócili do sił. Opuszczamy dziś nasze obozowisko, udajemy się do Doliny Godryka. Proszę, by każdy, kto ma wystarczająco sił, zadbał o dobytek swej rodziny. Najciężej chorych transportować będą nasi goście — tu zwrócił się do trójki młodzieńców, których przyprowadził ze sobą — W pierwszej kolejności. Później pozostałych chorych, na koniec zaś tych, którym zdrowie — chwała niech będzie niebiosom — dopisuje. Proszę, przyjmijcie dar gościnności tak, jak ja go przyjmuję, bo oto córka moja uleczona została przez naszych gości i wierzę szczerze, że i my wszyscy zostaniemy uzdrowieni. Działajcie, synowie.
Castor zamrugał kilkukrotnie, jakby wciąż niedowierzając, co się przed chwilą stało. Chyba... się udało? Zwrócił się więc prędko do obu chłopców, chcąc jeszcze raz omówić z nimi plan. Tak ostatni raz.
— Ollie, przygotuj, proszę z Rose pacjentów do transportu, my z Louisem postaramy się podjechać jak najbliżej. Ja się zajmę powiększeniem auta, potem transportujemy ich do świetlicy — gdy uzyskał zgodę od obu mężczyzn, ruszył z Bottem w kierunku auta, przywdziewając po raz pierwszy rakiety śnieżne. Po kilku minutach spaceru — chyba adrenalina sprawiła, że poruszał się szybciej, a może to tylko te rakiety pomagały w przedzieraniu się przez śnieg — dotarli wreszcie do samochodu.
— Poczekaj chwilę, spróbuję... — zwrócił się do Lou, nakierowując różdżkę na pojazd. Nigdy nie był dobry z transmutacji. Ba, uważał tę dziedzinę za swoją piętę achillesową, ale dziś nie było wyjścia. Musiał zmusić się do działania, choć nie przyszło to prosto. Oczywiście pierwsza próba była nieudana, ale miast panikować, Castor przymknął powieki, postarał się skupić z całych sił na powiększającym działaniu zaklęcia i... — Engiorgio — za drugim razem zaklęcie naprawdę zadziałało. Na ich oczach samochód faktycznie się powiększył, teraz za jednym zamachem mogli zabrać ze sobą naprawdę sporo osób. Castor odetchnął z wyraźną ulgą, po czym posłał Louisowi kontrolne spojrzenie. — Dasz radę podjechać jeszcze kawałek? Pewnie już na nas czekają.
A trójka młodych mężczyzn, decydując się na rozmowę z gładzącym włosy córki pastorem, wykonała naprawdę dobry ruch, przywołując do namiotu kwestie religijne. Oczy pastora rozbłysły nagle i nawet spojrzenia, które im rzucał — choć dalej były delikatnie mówiąc podejrzliwe — złagodniały znacząco, co stanowiło już pierwszy krok do oczekiwanego sukcesu.
Człowiek ten westchnął głośno i głęboko. To pierwsza odpowiedź.
— Nie powinienem się na to godzić... — odezwał się, próbując panować nad głosem i nie zdradzać się zanadto ze swoimi emocjami przed Melody. — Ale po namyśle... Pan na niebiosach mi świadkiem, że po namyśle, głupotą byłoby odrzucać pomoc. Pan Bóg pozna swoich, tego jestem pewien, ale czy mnie przyjmie pod bramy niebios, gdy owieczki swoje prowadzę na rzeź? — chyba wreszcie zaczynała doń docierać powaga sytuacji. Może to wspomnienie dzikiej zwierzyny przywołane przez Olliego, może to zaufanie, które zdołał wzbudzić w nim Louis... Najważniejsze, że wreszcie mieli dobry grunt do negocjacji, monolit zaczął się kruszyć i Castor byłby w stanie może nabrać wreszcie głębszego oddechu (i prosić w myślach, by nie czuł już więcej zapachu gotowanego mięsa), gdy wreszcie spojrzenie pastora spoczęło właśnie na nim. — A ty? — zapytał, wskazując brodą na Sprouta, który wyprostował się w mig, podobny napiętej strunie. — Też pewnie masz coś do dodania?
Taka bezpośredniość zbiła blondyna z tropu. Kilkukrotnie otwierał i zamykał usta, jakby nagle zapomniał języka w gębie. Posłał nawet jedno paniczne spojrzenie w kierunku Olliego, lecz wreszcie udało mu się odchrząknąć i zacząć mówić.
— Jesteśmy samo...chodem. Jesteśmy w stanie zorganizować dla państwa zakwaterowanie w Dolinie Godryka, to kawałek drogi stąd. Potrzebujemy tylko podzielić państwa na dwie grupy, chorych umieścimy w świetlicy bliżej lecznicy, tych zdrowych zakwaterujemy w domu — mówił ostrożnie i powoli, próbując co jakiś czas podłapać kontakt wzrokowy, ale chyba czuł się zbyt onieśmielony wcześniejszą postawą pastora oraz tym, co do tej pory widział.
— Nie bój się, synu. Nie zrobię ci przecież krzywdy — pastor najwyraźniej wyczuł jego zdenerwowanie, bowiem czuł się w obowiązku wtrącić tę krótką próbę uspokojenia. Castor uśmiechnął się delikatnie zmieszany, po czym kontynuował.
— Gdyby pan się na to zgodził, moglibyśmy przejść do rzeczy od razu. Myślę, że do jutra rana najpóźniej wszyscy powinni być zaopiekowani. Może nie mamy luksusów, wie pan. Ale za to będzie ciepło i... i wszyscy w Dolinie na pewno państwu pomogą. Nie zostawimy państwa samych, proszę się nad tym zastanowić... — w głosie Castora zadźwięczała już desperacja. Nie spodziewał się brzmieć tak błagalnie, tak... nieprofesjonalnie. Jednakże ludzka tragedia zawsze łapała za najdelikatniejsze struny jego duszy, pozwalała brać górę emocjom i choć wiedział, że powinien stanowić wsparcie, nie tylko moralne, ale i zawodowe. Tymczasem głos mu drżał, spoglądał na pastora z prawdziwą mieszanką wyczekiwania, nadziei i napięcia, podszytą strachem, że człowiek ten jedną decyzją mógł pogrzebać wszystkie ich wcześniejsze starania. To nie tak miało wyglądać. — Ja z zawodu jestem zielarzem — połowiczne kłamstwo, ale musiał ciągnąć dalej — Zostałem poproszony przez lekarzy, by nie tylko wspomóc proces leczenia, ale także nauczyć państwa jak przyrządzić lekarstwa z tego, co daje nam natura. Podtrzymuję swoje zobowiązanie, ale musi być pan przecież świadom, że leczy się tylko żywych...
Nie zdążył dokończyć, ponieważ dłoń, którą pastor gładził po włosach Meldy, powędrowała w górę, nakazując ciszę.
— Dobrze o tym wiem, synu. Dlatego podjąłem już decyzję. Melody, kochanie... Podnieś się... O, tak. Dziękuję. Zaraz wrócę — wyswobodziwszy się na moment z objęć córki, pastor powstał i poprosił gestem całą trójkę o wyjście z namiotu. Nic nie mówiąc przestąpił do centralnego miejsca obozowiska niedaleko kobiet zgromadzonych przy paleniskach, by donośnym głosem zawołać:
— Umiłowani! Pan nasz i Zbawiciel czuwa nad nami, zsyłając nam dziś pomoc. Kończą się dni naszej niedoli, a pogrążeni w modlitwie, poświęcamy w nich pamięć naszych zmarłych oraz składamy prośby o to, by chorzy powrócili do sił. Opuszczamy dziś nasze obozowisko, udajemy się do Doliny Godryka. Proszę, by każdy, kto ma wystarczająco sił, zadbał o dobytek swej rodziny. Najciężej chorych transportować będą nasi goście — tu zwrócił się do trójki młodzieńców, których przyprowadził ze sobą — W pierwszej kolejności. Później pozostałych chorych, na koniec zaś tych, którym zdrowie — chwała niech będzie niebiosom — dopisuje. Proszę, przyjmijcie dar gościnności tak, jak ja go przyjmuję, bo oto córka moja uleczona została przez naszych gości i wierzę szczerze, że i my wszyscy zostaniemy uzdrowieni. Działajcie, synowie.
Castor zamrugał kilkukrotnie, jakby wciąż niedowierzając, co się przed chwilą stało. Chyba... się udało? Zwrócił się więc prędko do obu chłopców, chcąc jeszcze raz omówić z nimi plan. Tak ostatni raz.
— Ollie, przygotuj, proszę z Rose pacjentów do transportu, my z Louisem postaramy się podjechać jak najbliżej. Ja się zajmę powiększeniem auta, potem transportujemy ich do świetlicy — gdy uzyskał zgodę od obu mężczyzn, ruszył z Bottem w kierunku auta, przywdziewając po raz pierwszy rakiety śnieżne. Po kilku minutach spaceru — chyba adrenalina sprawiła, że poruszał się szybciej, a może to tylko te rakiety pomagały w przedzieraniu się przez śnieg — dotarli wreszcie do samochodu.
— Poczekaj chwilę, spróbuję... — zwrócił się do Lou, nakierowując różdżkę na pojazd. Nigdy nie był dobry z transmutacji. Ba, uważał tę dziedzinę za swoją piętę achillesową, ale dziś nie było wyjścia. Musiał zmusić się do działania, choć nie przyszło to prosto. Oczywiście pierwsza próba była nieudana, ale miast panikować, Castor przymknął powieki, postarał się skupić z całych sił na powiększającym działaniu zaklęcia i... — Engiorgio — za drugim razem zaklęcie naprawdę zadziałało. Na ich oczach samochód faktycznie się powiększył, teraz za jednym zamachem mogli zabrać ze sobą naprawdę sporo osób. Castor odetchnął z wyraźną ulgą, po czym posłał Louisowi kontrolne spojrzenie. — Dasz radę podjechać jeszcze kawałek? Pewnie już na nas czekają.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Pełne emocji, podejrzliwe podejście nakazywało odrzucić propozycję przybyłych gości, którzy częściowo przez swoje pochodzenie reprezentowali czarodziejską stronę. Sam świat czarodziejów był jednak wewnętrznie podzielony, a podział ten w dużej mierze polegał na skrajnych podejściach do sytuacji m.in. takich osób, jak pastor. Mężczyzna nie musiał (a może nawet nie był w stanie) ukrywać swojego rozdarcia i swojej niepewności, decyzja jaką musiał podjąć - z jego perspektywy - nie była łatwa. Inną perspektywę natomiast miała ich mała, pomocowa grupa. Z pełną świadomością braku zagrożenia z ich strony i realnym podejściem do sytuacji mieszkańców lasu, wiedzieli że jedynym sensownym, niepopartym niczyją dumą planem było skorzystanie z oferowanej pomocy pomimo towarzyszącego przy tym lęku.
Nagłe skierowanie się do Castora i związane z tym napięcie blondyna udzieliło się przez chwilę nawet Olliemu. Poszukiwanie w uzdrowicielu wsparcia przez przyjaciela na początku spotkało się z lekką paniką, Marlowe jednak zaraz kiwnął mu pokrzepiająco głową, aby dodać nieco odwagi. Alchemik jednak szybko przeszedł do sedna, może nieco niepewnie, desperacko, ale przynajmniej szczerze i prosto z serca. Mówili dokładnie co czuli i nie składali obietnic, których nie byli w stanie dotrzymać, a to było w tym momencie bardzo ważne.
Po chwili wypowiedź Castora została przerwana przez mężczyznę, informując że już podjął decyzję i nakazał nam przenieść się poza obręb namiotu. Ollie na początku spojrzał z niepewnością na Castora i Louisa, bo choć czuł że ich słowa trafiły do pastora i udało im się go przekonać, to ostatecznie nie mogli mieć pewności, dopóki potwierdzenie nie padnie prosto z jego ust. Nie musieli na to jednak długo czekać, bo mężczyzna zgromadził ludzi przy ognisku i wygłosił płomienną przemowę, uderzając w ich poczucie nadziei i wiary w lepsze jutro. Ollie mimowolnie uśmiechnął się z pełną szczerością i ulgą, że udało im się zrobić coś dobrego.
- Nawet nie wiecie jak mi ulżyło. Nasz mały sukces. - rzucił do Rose, Castora i Louisa, którzy zapewne podzielali jego entuzjazm, a może nawet odczuwali go intensywniej. - Już się za to zabieramy. Chodźmy. - zakomenderował ochoczo do Rose i wraz z nią udał się do poszczególnych namiotów, aby tam ocenić stan chorych i zgodnie z tym podzielić ich na grupy, w jakich będą ich przenosić. Osoby w bardzo ciężkim stanie przenieśli przy pomocy zaklęć wraz z łóżkami polowymi, zaś tych w nieco lepszym na początku znieczulili odpowiednimi zaklęciami, a później przy wsparciu zdrowych osób przenieśli w kierunku czekającego na nich pojazdu.
Nagłe skierowanie się do Castora i związane z tym napięcie blondyna udzieliło się przez chwilę nawet Olliemu. Poszukiwanie w uzdrowicielu wsparcia przez przyjaciela na początku spotkało się z lekką paniką, Marlowe jednak zaraz kiwnął mu pokrzepiająco głową, aby dodać nieco odwagi. Alchemik jednak szybko przeszedł do sedna, może nieco niepewnie, desperacko, ale przynajmniej szczerze i prosto z serca. Mówili dokładnie co czuli i nie składali obietnic, których nie byli w stanie dotrzymać, a to było w tym momencie bardzo ważne.
Po chwili wypowiedź Castora została przerwana przez mężczyznę, informując że już podjął decyzję i nakazał nam przenieść się poza obręb namiotu. Ollie na początku spojrzał z niepewnością na Castora i Louisa, bo choć czuł że ich słowa trafiły do pastora i udało im się go przekonać, to ostatecznie nie mogli mieć pewności, dopóki potwierdzenie nie padnie prosto z jego ust. Nie musieli na to jednak długo czekać, bo mężczyzna zgromadził ludzi przy ognisku i wygłosił płomienną przemowę, uderzając w ich poczucie nadziei i wiary w lepsze jutro. Ollie mimowolnie uśmiechnął się z pełną szczerością i ulgą, że udało im się zrobić coś dobrego.
- Nawet nie wiecie jak mi ulżyło. Nasz mały sukces. - rzucił do Rose, Castora i Louisa, którzy zapewne podzielali jego entuzjazm, a może nawet odczuwali go intensywniej. - Już się za to zabieramy. Chodźmy. - zakomenderował ochoczo do Rose i wraz z nią udał się do poszczególnych namiotów, aby tam ocenić stan chorych i zgodnie z tym podzielić ich na grupy, w jakich będą ich przenosić. Osoby w bardzo ciężkim stanie przenieśli przy pomocy zaklęć wraz z łóżkami polowymi, zaś tych w nieco lepszym na początku znieczulili odpowiednimi zaklęciami, a później przy wsparciu zdrowych osób przenieśli w kierunku czekającego na nich pojazdu.
Ollie Marlowe
Zawód : uzdrowiciel i magipsychiatra w lecznicy
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Po mnie do pastora zwrócił się Ollie, a na koniec zachęcony przez mężczyznę przemówił także Castor. Szczerze mówiąc z każdym kolejnym ich słowem nabierałem pewności, że dobrze nam pójdzie, że przekonamy pastora i pozwoli nam ewakuować całą osadę do Doliny. Byłem pod wrażeniem... i naprawdę dumny z chłopaków. Z siebie nawet trochę też. Szczególnie, kiedy wyszliśmy razem z pastorem na zewnątrz, a on zebrał wszystkich osadników i oświadczył wszem i wobec, że nam zaufał i że możemy zaczynać przewożenie wszystkich z lasu w bezpieczne miejsca. Nie mogłem ukryć błysku entuzjazmu w moich oczach, kiedy po przyjacielsku klepnąłem chłopaków w ramiona. Świetnie się spisaliśmy - chciałem przekazać im tym gestem.
- Nie taki mały - uśmiechnąłem się jeszcze do Olliego.
Na plan działania Castora oczywiście momentalnie przystałem i najpierw ubrałem rakiety śnieżne (robiąc szybkie szkolenie z tego zakresu Sproutowi), a potem wraz z nim ruszyłem naszym tropem do samochodu.
- Byliście naprawdę świetni z tymi przemowami - rzuciłem jeszcze szczerze do chłopaka, kiedy odeszliśmy już kawałek od osady i zagłębiliśmy się w las. Uśmiechałem się. Teraz wiedziałem, że już wszystko pójdzie gładko, bo najtrudniejsze mieliśmy za sobą. W transporcie osób miałem zdecydowanie większe doświadczenie niż w negocjacjach.
Kiedy dotarliśmy do dostawczaka pierwsze co zrobiłem, to ściągnąłem rakiety przyglądając się działaniom Castora. Tak, miał wyciągniętą różdżkę i czarował, ale... nie czułem strachu. Ok, może przebiegły mi po plecach dreszcze, kiedy pojazd nagle zaczął rosnąć, ale to by było na tyle. Zapewne w dużej mierze była to zasługa Lexa. Zrobiłem spore postępy w zakresie swojej fobii. Trochę nie miałem innego wyjścia - otaczali mnie czarodzieje. I owszem, jeśli ktoś wyciągał różdżkę bez ostrzeżenia, albo we mnie celował... to wciąż panika do mnie wracała, ale tak? Wszystko było pod kontrolą.
Kiedy Castor skończył, sprawdziłem czy silnik odpala jak trzeba. Przy takim mrozie różnie mogło z tym być, ale szczęście nam najwyraźniej sprzyjało (albo po prostu nie zostawiliśmy samochodu na aż tak długo) - zaskoczył już za pierwszym razem.
- Postaram się - odparłem jeszcze na pytanie Sprouta. Ostatnie czego chciałem to utknąć tym wozem w śniegu, ale po naszym krótkim rekonesansie mniej więcej wiedziałem gdzie mogę dojechać i których miejsc unikać. Ryzykować nie miałem zamiaru.
Kiedy zatrzymałem magicznie powiększony samochód, od razu zabrałem się za pomoc w przenoszeniu ludzi do pojazdu. Wielu trzeba było przetransportować do niego magicznie, a w niektórych przypadkach wystarczyły moje sanki, czy po prostu oparcie o moją osobę.
Niestety nie dało się zapakować wszystkich za jednym razem, więc najpierw tych najbardziej chorych przewiozłem do świetlicy, a kiedy pomogłem w przeniesieniu ich do pomieszczenia i zostawiłem pod opieką uzdrowicieli, wróciłem po resztę.
Tak naprawdę czekało nas teraz dużo pracy - zwołanie mieszkańców Doliny do pomocy, zorganizowanie odpowiedniej ilości posłań, ubrań, jedzenia i innych potrzebnych rzeczy... ale nie opuszczała mnie radość i ulga, że ci ludzie pozwolili nam sobie pomóc. Że nam zaufali. Całym sobą chciałem im udowodnić, że dobrze zrobili.
- Nie taki mały - uśmiechnąłem się jeszcze do Olliego.
Na plan działania Castora oczywiście momentalnie przystałem i najpierw ubrałem rakiety śnieżne (robiąc szybkie szkolenie z tego zakresu Sproutowi), a potem wraz z nim ruszyłem naszym tropem do samochodu.
- Byliście naprawdę świetni z tymi przemowami - rzuciłem jeszcze szczerze do chłopaka, kiedy odeszliśmy już kawałek od osady i zagłębiliśmy się w las. Uśmiechałem się. Teraz wiedziałem, że już wszystko pójdzie gładko, bo najtrudniejsze mieliśmy za sobą. W transporcie osób miałem zdecydowanie większe doświadczenie niż w negocjacjach.
Kiedy dotarliśmy do dostawczaka pierwsze co zrobiłem, to ściągnąłem rakiety przyglądając się działaniom Castora. Tak, miał wyciągniętą różdżkę i czarował, ale... nie czułem strachu. Ok, może przebiegły mi po plecach dreszcze, kiedy pojazd nagle zaczął rosnąć, ale to by było na tyle. Zapewne w dużej mierze była to zasługa Lexa. Zrobiłem spore postępy w zakresie swojej fobii. Trochę nie miałem innego wyjścia - otaczali mnie czarodzieje. I owszem, jeśli ktoś wyciągał różdżkę bez ostrzeżenia, albo we mnie celował... to wciąż panika do mnie wracała, ale tak? Wszystko było pod kontrolą.
Kiedy Castor skończył, sprawdziłem czy silnik odpala jak trzeba. Przy takim mrozie różnie mogło z tym być, ale szczęście nam najwyraźniej sprzyjało (albo po prostu nie zostawiliśmy samochodu na aż tak długo) - zaskoczył już za pierwszym razem.
- Postaram się - odparłem jeszcze na pytanie Sprouta. Ostatnie czego chciałem to utknąć tym wozem w śniegu, ale po naszym krótkim rekonesansie mniej więcej wiedziałem gdzie mogę dojechać i których miejsc unikać. Ryzykować nie miałem zamiaru.
Kiedy zatrzymałem magicznie powiększony samochód, od razu zabrałem się za pomoc w przenoszeniu ludzi do pojazdu. Wielu trzeba było przetransportować do niego magicznie, a w niektórych przypadkach wystarczyły moje sanki, czy po prostu oparcie o moją osobę.
Niestety nie dało się zapakować wszystkich za jednym razem, więc najpierw tych najbardziej chorych przewiozłem do świetlicy, a kiedy pomogłem w przeniesieniu ich do pomieszczenia i zostawiłem pod opieką uzdrowicieli, wróciłem po resztę.
Tak naprawdę czekało nas teraz dużo pracy - zwołanie mieszkańców Doliny do pomocy, zorganizowanie odpowiedniej ilości posłań, ubrań, jedzenia i innych potrzebnych rzeczy... ale nie opuszczała mnie radość i ulga, że ci ludzie pozwolili nam sobie pomóc. Że nam zaufali. Całym sobą chciałem im udowodnić, że dobrze zrobili.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Środków brakło na każdym kroku. Przypominali sobie o tym nawzajem. Za mało miejsca. Za mało medykamentów. Za mało jedzenia. Za mało rąk do pracy. Ograniczenia zaciskały pętle ilekroć tylko podejmowali działania mające na celu pomóc jej potrzebujących. Mimo wszystko musieli - przeć do przodu. Próbować. Nawet jeśli rozwiązanie z relokacją obozowiska na dłuższą metę miało być trudne, może i nawet nierealne. Było rozwiązaniem na dzisiaj, na teraz. Później będą zobligowani ugasić kolejny pożar i ten, który miał nastąpić po nim. Brali za nich odpowiedzialność. Czuła jej ucisk w momencie gdy plany przestały być tylko planami, a zaczęły być działaniami. Gdy jedna decyzja przechodziła w kolejną.
Logistykę całego przedsięwzięcia pozostawiła na barkach Louisa i Castora. Czuła, że w starciu z pastorem to z dwójki uzdrowicieli, właśnie Marlowe zostanie potraktowany poważniej. Wszakże łączyło go ze światem mugoli znacznie więcej niż on. Był mężczyzną, a ich głosy były bardziej słyszalne niż te kobiet. Sama zaś zajęła się tym co znała najlepiej i w czym jej ekspertyza była najbardziej pomocna.
Zapalenie płuc nie było chorobą, na którą czarodzieje zapadali często. Nigdy nie należało jej bagatelizować, jednak jej przebieg w wypadku magicznych był znacznie bardziej łagodny, nie byli na nią podatni tak bardzo jak niemagiczni. Słyszała o lekach, które miały przeciwdziałać infekcji. Wiedza na temat tych nie była jednak wystarczająco szeroka, by z pewnością po nie sięgać. Zresztą. Skąd mieliby je wziąć? Doświadczenie z tego rodzaju chorobami przyszło z czasem. Lecznica chociaż skryta na peryferiach, pozornie ukryta przed wielkim światem - nauczyła jej wiele. Wiele tego z czym do tej pory nie miała doświadczenia. Uczyła się. Umacniała każdego dnia. Leczyli czarodziejów i mugoli. Musiała nauczyć się jak leczyć tych drugich środkami dostępnymi dla niej. Dziś zdobywana całymi miesiącami wiedza przechodziła czyn.
Oddaliła się od mężczyzn, pozwalając by ci zajęli się pastorem i organizacją przewozu mugoli. - Znajdziesz mnie jak skończycie - powiedziała jedynie do Olliego, kierując się wgłąb obozowiska.
Podeszła do grupy kobiet skupionych wokół ogniska, by w ich towarzystwie przejść do umieralni. Nie zamierzała wspominać jeszcze o przenosinach. Nie póki nie podjęto żadnych decyzji. Teraz jedynie mogła pomóc doraźnie, oczekując na to co miało stać się dalej. Ci, którzy opiekowali się swoimi bliskimi początkowo nie przyjmowali jej obecności chętnie. Wycierpieli już swoje od magii. Nie mieli powodu by oczekiwać, że ta przyniesie im coś dobrego. Magnoliowa różdżka potrafiła jednak łagodzić ból i leczyć ciężkie przypadłości. Cierpliwie gasiła gorączkę, zbijając ją niepozornym Pugno Febris. Respiro zaś oczyszczało płuca z zalegającej weń chorej flegmy, Figidu łagodziło odmrożenia, a Subsisto Dolorem po prostu zabierało ból. W tych warunkach nie mogła zrobić wiele, a jednak miało odwieść to, to co do tej pory zdawało się być nieuniknionym.
W tej chwili nie żałowała żadnej z podjętych wcześniej decyzji, wiedząc że właśnie w tym momencie jest w odpowiednim miejscu, tam gdzie była potrzebna.
W końcu nadeszły wieści o przenosinach. Wraz z Olivierem zajęła się pacjentami. Poprosiła kilku mężczyzn - kilku z tych, którzy zdawali się zachować jeszcze siły, aby pomogli im z przygotowaniem się do relokacji tych, którzy nie byli w stanie stać już o własnych siłach.
- Przejdźcie się po namiotach. Zabierzcie tylko to co wam niezbędne. Jeśli będzie sposobność w przyszłości wrócicie po to co wam tu zostało. Teraz najważniejszym jest, aby przewieźć was tam jak najwięcej.
Nie musiała zarządzać kolejnością. Najpierw mieli wyjechać ci, którzy byli w najgorszym stanie. Później zadbano o to, aby każde dziecko i towarzyszące im kobiety znalazły swoje miejsce w samochodzie. Aż w końcu jednym z ostatnich wróciła i ona, zobowiązując się że rozpocznie pracę w świetlicy, a Ollie zadba o przeniesienie reszty obozowiska. Aż w końcu pozostał po nich jedynie namioty, sterta ciał i wspomnień zaklęty we wszystkim tym co za sobą zostawili.
|zt
Logistykę całego przedsięwzięcia pozostawiła na barkach Louisa i Castora. Czuła, że w starciu z pastorem to z dwójki uzdrowicieli, właśnie Marlowe zostanie potraktowany poważniej. Wszakże łączyło go ze światem mugoli znacznie więcej niż on. Był mężczyzną, a ich głosy były bardziej słyszalne niż te kobiet. Sama zaś zajęła się tym co znała najlepiej i w czym jej ekspertyza była najbardziej pomocna.
Zapalenie płuc nie było chorobą, na którą czarodzieje zapadali często. Nigdy nie należało jej bagatelizować, jednak jej przebieg w wypadku magicznych był znacznie bardziej łagodny, nie byli na nią podatni tak bardzo jak niemagiczni. Słyszała o lekach, które miały przeciwdziałać infekcji. Wiedza na temat tych nie była jednak wystarczająco szeroka, by z pewnością po nie sięgać. Zresztą. Skąd mieliby je wziąć? Doświadczenie z tego rodzaju chorobami przyszło z czasem. Lecznica chociaż skryta na peryferiach, pozornie ukryta przed wielkim światem - nauczyła jej wiele. Wiele tego z czym do tej pory nie miała doświadczenia. Uczyła się. Umacniała każdego dnia. Leczyli czarodziejów i mugoli. Musiała nauczyć się jak leczyć tych drugich środkami dostępnymi dla niej. Dziś zdobywana całymi miesiącami wiedza przechodziła czyn.
Oddaliła się od mężczyzn, pozwalając by ci zajęli się pastorem i organizacją przewozu mugoli. - Znajdziesz mnie jak skończycie - powiedziała jedynie do Olliego, kierując się wgłąb obozowiska.
Podeszła do grupy kobiet skupionych wokół ogniska, by w ich towarzystwie przejść do umieralni. Nie zamierzała wspominać jeszcze o przenosinach. Nie póki nie podjęto żadnych decyzji. Teraz jedynie mogła pomóc doraźnie, oczekując na to co miało stać się dalej. Ci, którzy opiekowali się swoimi bliskimi początkowo nie przyjmowali jej obecności chętnie. Wycierpieli już swoje od magii. Nie mieli powodu by oczekiwać, że ta przyniesie im coś dobrego. Magnoliowa różdżka potrafiła jednak łagodzić ból i leczyć ciężkie przypadłości. Cierpliwie gasiła gorączkę, zbijając ją niepozornym Pugno Febris. Respiro zaś oczyszczało płuca z zalegającej weń chorej flegmy, Figidu łagodziło odmrożenia, a Subsisto Dolorem po prostu zabierało ból. W tych warunkach nie mogła zrobić wiele, a jednak miało odwieść to, to co do tej pory zdawało się być nieuniknionym.
W tej chwili nie żałowała żadnej z podjętych wcześniej decyzji, wiedząc że właśnie w tym momencie jest w odpowiednim miejscu, tam gdzie była potrzebna.
W końcu nadeszły wieści o przenosinach. Wraz z Olivierem zajęła się pacjentami. Poprosiła kilku mężczyzn - kilku z tych, którzy zdawali się zachować jeszcze siły, aby pomogli im z przygotowaniem się do relokacji tych, którzy nie byli w stanie stać już o własnych siłach.
- Przejdźcie się po namiotach. Zabierzcie tylko to co wam niezbędne. Jeśli będzie sposobność w przyszłości wrócicie po to co wam tu zostało. Teraz najważniejszym jest, aby przewieźć was tam jak najwięcej.
Nie musiała zarządzać kolejnością. Najpierw mieli wyjechać ci, którzy byli w najgorszym stanie. Później zadbano o to, aby każde dziecko i towarzyszące im kobiety znalazły swoje miejsce w samochodzie. Aż w końcu jednym z ostatnich wróciła i ona, zobowiązując się że rozpocznie pracę w świetlicy, a Ollie zadba o przeniesienie reszty obozowiska. Aż w końcu pozostał po nich jedynie namioty, sterta ciał i wspomnień zaklęty we wszystkim tym co za sobą zostawili.
|zt
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
/ 25 MAJA
Galop majowych dni przyniósł ze sobą upały, żar dźwięcznie śmiejący się w twarz powidokom kwietniowych chłodów, odpychający je w niepamięć, zachęcający za to do podwijania rękawów sukienek, żeby blada skóra nareszcie mogła nacieszyć się pogodą.
I cieszyła się nią - bo Celine bardzo dużo spacerowała.
Wędrowała po Dolinie, po całym Somerset i po sąsiednich hrabstwach, do których wciąż miała zaufanie, a raczej do których je odbudowywała, bo strach podszeptywał, że za każdym rogiem może czaić się niebezpieczeństwo, groźba, widmo wojny, gęsta, czarna chmura posępnych wiadomości, orających ludzkie twarze zmarszczkami zmartwień nie do zliczenia. Przy każdym minięciu sąsiadów w miasteczku szukała w ich oczach radości, ale ta jakby wygasła, i nie chciała pytać dlaczego. Dlaczego konkretnie. Kto umarł, w jakich okolicznościach, kogo stracili, czyjego ciała nie złożono w pustym, pamiątkowym grobie - historię dziejącą się tuż przed ich oczami wolała przecież ignorować, udawać, że ta nie istnieje.
Tak łatwo było być ignorantką. Egoistką. Próbować z każdego dnia wyszarpać odrobinę szczęścia, na przekór zdrowemu rozsądkowi i myśli, że być może należałoby jednak częściej umartwiać się nad brytyjskim przeznaczeniem, a potem biczować się w duszy za to, że jeszcze nie zdobyła się na podobną odwagę; ale jak? Jak mogłaby, jak stać się na to gotową? Bała się za bardzo, że dopuszczenie do siebie szczegółów o wojnie sprawi, że na nowo przeżyje to, co spotkało ją w Tower, zderzy się z szarzejącym wspomnieniem - tylko że inaczej, prawdziwiej niż w snach, które czasem prześlizgiwały się przez zaporę mieszanek antydepresyjnych i eliksirów wymazujących nocne mary.
Głównie na łonie natury odnajdywała teraz spokój (gdzie nie było smutnych oczu, zlęknionych dzieci albo staruszek wyczekujących powrotu walczących synów), jednocześnie wymuszając jakikolwiek powrót do kondycji, zardzewiała, zastała, pokryta szronem niemocy pochodzącej z długich tygodni leżenia lub siedzenia w kamiennym kącie. Dziś Celine zawędrowała akurat na wzgórza, przecinając szlaki, które z każdym krokiem coraz mocniej wracały do pamięci. Przy tym głazie jako kilkulatka widziała, jak Rudy Graves wspinał się na drzewo dzikiej śliwy i próbował napchać owoców do kieszeni, aż spadł i rozbił sobie nos. Przy tamtym wodnym oczku szukała baśniowych kamieni z Betty i Ophelią. A tam, na polu przy rozpadającym się, zmurszałym płocie, stary Ralph Hamilton pasł swoje owce i zawsze zakradała się między nie z przyjaciółmi, żeby głaskać jagniątka.
Kiedy to było? I co teraz działo się z Rudym, z Betty, Ophelią?
Nogi piekły ją już odrobinę, zmęczone po długiej podróży, i półwila rozważała, czy nie powinna teleportować się do domu, zamiast spróbować wrócić do niego pieszo - jednak nagle każda myśl rozpierzchła się na niepokojący widok dojrzany na horyzoncie; błękitne pióra na skrzydłach, gdzieniegdzie plamione czerwienią. Masywne ciało, którego korpus unosił się w eratycznym oddechu. Zmierzwiona, poplątana grzywa. Ślady głębokich, plujących krwią, rozszarpanych zadrapań na boku uniesionym do słońca.
Na ziemi leżał cierpiący abraksan, musiał tu paść, kiedy uciekł drapieżnikowi i wreszcie opuściły go siły. Serce Celine zdrętwiało w piersi; rzuciła się ku niemu, a zwierzę poderwało głowę i prychnęło na nią ostrzegawczo, dlatego opadła na kolana blisko, bliziutko, jednak jeszcze nie przy nim, by bardziej nie płoszyć przestraszonego konia. Nie chciała dokładać mu strachu.
- O nie... - czuła jak palił ją każdy oddech, nagle trudny do wykrzesania, i odruchowo sięgnęła po różdżkę, ale co mogła zrobić? Magia uzdrawiania była jej obca, nie wiedziała nawet, czy zaklęcia stosowane na czarodziejach odniosą ten sam efekt na zwierzętach... Och, gdyby tylko uczyła się trochę pilniej! - Wszystko będzie dobrze - szepnęła bezsilnie i wolną dłoń ułożyła na szyi stworzenia; to drgnęło, prychnęło, ale nie mogło uciec, nie miało sił. Zupełnie jak ona kiedyś, gdy kładli na niej ręce. Zupełnie jak tam.
Galop majowych dni przyniósł ze sobą upały, żar dźwięcznie śmiejący się w twarz powidokom kwietniowych chłodów, odpychający je w niepamięć, zachęcający za to do podwijania rękawów sukienek, żeby blada skóra nareszcie mogła nacieszyć się pogodą.
I cieszyła się nią - bo Celine bardzo dużo spacerowała.
Wędrowała po Dolinie, po całym Somerset i po sąsiednich hrabstwach, do których wciąż miała zaufanie, a raczej do których je odbudowywała, bo strach podszeptywał, że za każdym rogiem może czaić się niebezpieczeństwo, groźba, widmo wojny, gęsta, czarna chmura posępnych wiadomości, orających ludzkie twarze zmarszczkami zmartwień nie do zliczenia. Przy każdym minięciu sąsiadów w miasteczku szukała w ich oczach radości, ale ta jakby wygasła, i nie chciała pytać dlaczego. Dlaczego konkretnie. Kto umarł, w jakich okolicznościach, kogo stracili, czyjego ciała nie złożono w pustym, pamiątkowym grobie - historię dziejącą się tuż przed ich oczami wolała przecież ignorować, udawać, że ta nie istnieje.
Tak łatwo było być ignorantką. Egoistką. Próbować z każdego dnia wyszarpać odrobinę szczęścia, na przekór zdrowemu rozsądkowi i myśli, że być może należałoby jednak częściej umartwiać się nad brytyjskim przeznaczeniem, a potem biczować się w duszy za to, że jeszcze nie zdobyła się na podobną odwagę; ale jak? Jak mogłaby, jak stać się na to gotową? Bała się za bardzo, że dopuszczenie do siebie szczegółów o wojnie sprawi, że na nowo przeżyje to, co spotkało ją w Tower, zderzy się z szarzejącym wspomnieniem - tylko że inaczej, prawdziwiej niż w snach, które czasem prześlizgiwały się przez zaporę mieszanek antydepresyjnych i eliksirów wymazujących nocne mary.
Głównie na łonie natury odnajdywała teraz spokój (gdzie nie było smutnych oczu, zlęknionych dzieci albo staruszek wyczekujących powrotu walczących synów), jednocześnie wymuszając jakikolwiek powrót do kondycji, zardzewiała, zastała, pokryta szronem niemocy pochodzącej z długich tygodni leżenia lub siedzenia w kamiennym kącie. Dziś Celine zawędrowała akurat na wzgórza, przecinając szlaki, które z każdym krokiem coraz mocniej wracały do pamięci. Przy tym głazie jako kilkulatka widziała, jak Rudy Graves wspinał się na drzewo dzikiej śliwy i próbował napchać owoców do kieszeni, aż spadł i rozbił sobie nos. Przy tamtym wodnym oczku szukała baśniowych kamieni z Betty i Ophelią. A tam, na polu przy rozpadającym się, zmurszałym płocie, stary Ralph Hamilton pasł swoje owce i zawsze zakradała się między nie z przyjaciółmi, żeby głaskać jagniątka.
Kiedy to było? I co teraz działo się z Rudym, z Betty, Ophelią?
Nogi piekły ją już odrobinę, zmęczone po długiej podróży, i półwila rozważała, czy nie powinna teleportować się do domu, zamiast spróbować wrócić do niego pieszo - jednak nagle każda myśl rozpierzchła się na niepokojący widok dojrzany na horyzoncie; błękitne pióra na skrzydłach, gdzieniegdzie plamione czerwienią. Masywne ciało, którego korpus unosił się w eratycznym oddechu. Zmierzwiona, poplątana grzywa. Ślady głębokich, plujących krwią, rozszarpanych zadrapań na boku uniesionym do słońca.
Na ziemi leżał cierpiący abraksan, musiał tu paść, kiedy uciekł drapieżnikowi i wreszcie opuściły go siły. Serce Celine zdrętwiało w piersi; rzuciła się ku niemu, a zwierzę poderwało głowę i prychnęło na nią ostrzegawczo, dlatego opadła na kolana blisko, bliziutko, jednak jeszcze nie przy nim, by bardziej nie płoszyć przestraszonego konia. Nie chciała dokładać mu strachu.
- O nie... - czuła jak palił ją każdy oddech, nagle trudny do wykrzesania, i odruchowo sięgnęła po różdżkę, ale co mogła zrobić? Magia uzdrawiania była jej obca, nie wiedziała nawet, czy zaklęcia stosowane na czarodziejach odniosą ten sam efekt na zwierzętach... Och, gdyby tylko uczyła się trochę pilniej! - Wszystko będzie dobrze - szepnęła bezsilnie i wolną dłoń ułożyła na szyi stworzenia; to drgnęło, prychnęło, ale nie mogło uciec, nie miało sił. Zupełnie jak ona kiedyś, gdy kładli na niej ręce. Zupełnie jak tam.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Kartki dziennika były szorstkie, pożółkłe, ale chronione słabym zaklęciem, które z roku na rok traciło na sile, nie kruszyły się pod wpływem nadgryzającego je zęba czasu. Litery, przynajmniej te w pierwszych latach, były ciągnięte dłonią pewną, dłonią człowieka, który dbał o charakter swojego pisma, doskonale świadom, że zapisane stronice będą czytały kolejne pokolenia. Lordowskie palce musnęły kilka zdań, ale wzrok przykurczone rozproszonym słonecznym światłem źrenice nie rejestrowały treści, jaka została w nie wciągnięta, umysł rozproszony był dźwiękami dookoła. W końcu uniósł wzrok przed siebie, na szerokie pola opadając kaskadą mokrej ziemi w dół; na drzewa ledwo zieleniejące się gdzieniegdzie; na trawę, które brakowało tak samo mocno, jak słońca. Pamiętaj te wzgórza inaczej. Inaczej wyglądały, gdy przychodził tu z ojcem, słuchając jego o historii Somerset, o ludziach, którzy ją tworzyli - pola pełne były czarodziejów pracujących na jesienne plony, pełno było też samych przyszłych plonów: wzbijających się coraz wyżej warzyw i zbóż. A teraz wzgórza Quantock ziały niemalże pustką. Ktoś mu powiedział, że to przez magię; że wojna tak bardzo przesyca grunt wiązkami zaklęć, że ten nie chce wydawać owoców; że pogoda nie sprzyja, a wieczne burze sprawiają, że ziemia staje się bezpłodnym mułem, na którym nie utrzyma się nawet źdźbło trawy.
Taresh patrzył na Rhennarda, kręcąc łbem, by za chwilę znów nachylić się ku ziemi i szukać jakichkolwiek oznak poprawiającej się sytuacji. Śledził jego ruchy wzrokiem i zerknął do swojej nieodłącznej przyjaciółki, skórzanej torby, w której trzymał kilka przysmaków dla ogiera. Palcami wyciągnął kilka główek brukselki, wyciągając je na otwartej dłoni w stronę Taresha. Uśmiechnął się z lekka, słysząc ciche jego ciche parsknięcie w miłym dla ucha dwutonie z pojedynczym rżeniem. W tej samej chwili do tej krótkiej etiudy doszedł drugi głos, podobny, choć zdecydowanie cichszy, za to noszący w sobie zbyt wiele sygnałów cierpienia przelewającego się przez ciało. Wstał z kamienia natychmiast, nie zwracając uwagi na to, że spłoszył tym Taresha. Pewnym krokiem zaczął iść w kierunku, z którego mógł dobiegać ten dźwięk. W ciszy, bo jeśli zwierzę nie odezwie się jeszcze raz, zgubi trop.
Kolejne prychnięcie, bardziej gardłowe. Wszedł wyżej, aż w końcu zobaczył scenę - abraksan. Szerokie skrzydła kładły się po ziemi, nie miał siły ich unieść; krew lejąca się z boku w szerokiej ranie. Najpierw zaczął biec, ale im dystans stawał się mniejszy, tym bieg zamieniał się w trucht, a potem w szybki marsz, aż w końcu stał się ostrożnie podejmowanymi krokami, by nie spłoszyć stworzenia. Wyciągnął przed siebie ręce, żeby pokazać abraksanowi, że nic w nich nie ma - tym bardziej złych intencji. Wyglądał znajomo, ale różne między abraksanami były tak niewielkie, że równie dobrze mógł widzieć podobnego osobnika w książce.
- Shhhh - spojrzał na dziewczynę klęczącą przy zwierzęciu, na jej różdżkę, którą obejmowała jasnymi, szczupłymi palcami. Była... śliczna. Poczuł, że jakaś cienka, lepka mgła zakrywa jego umysł, rozprasza myśli, powoduje, że chciał myśleć o czymś zupełnie innym, niż o koniu. O niej. - Co się stało? - szepnął, nie klękając jeszcze przy boku abraksana, a przy jego głowie. Podsunął swoją dłoń do jego nosa, drugą gładząc czoło, muskając poszarpaną grzywę przy uszach. - Już dobrze, zaraz się tobą zajmę. To twój abraksan? - spytał dziewczyny cicho, bez cienia zarzutu.
Taresh patrzył na Rhennarda, kręcąc łbem, by za chwilę znów nachylić się ku ziemi i szukać jakichkolwiek oznak poprawiającej się sytuacji. Śledził jego ruchy wzrokiem i zerknął do swojej nieodłącznej przyjaciółki, skórzanej torby, w której trzymał kilka przysmaków dla ogiera. Palcami wyciągnął kilka główek brukselki, wyciągając je na otwartej dłoni w stronę Taresha. Uśmiechnął się z lekka, słysząc ciche jego ciche parsknięcie w miłym dla ucha dwutonie z pojedynczym rżeniem. W tej samej chwili do tej krótkiej etiudy doszedł drugi głos, podobny, choć zdecydowanie cichszy, za to noszący w sobie zbyt wiele sygnałów cierpienia przelewającego się przez ciało. Wstał z kamienia natychmiast, nie zwracając uwagi na to, że spłoszył tym Taresha. Pewnym krokiem zaczął iść w kierunku, z którego mógł dobiegać ten dźwięk. W ciszy, bo jeśli zwierzę nie odezwie się jeszcze raz, zgubi trop.
Kolejne prychnięcie, bardziej gardłowe. Wszedł wyżej, aż w końcu zobaczył scenę - abraksan. Szerokie skrzydła kładły się po ziemi, nie miał siły ich unieść; krew lejąca się z boku w szerokiej ranie. Najpierw zaczął biec, ale im dystans stawał się mniejszy, tym bieg zamieniał się w trucht, a potem w szybki marsz, aż w końcu stał się ostrożnie podejmowanymi krokami, by nie spłoszyć stworzenia. Wyciągnął przed siebie ręce, żeby pokazać abraksanowi, że nic w nich nie ma - tym bardziej złych intencji. Wyglądał znajomo, ale różne między abraksanami były tak niewielkie, że równie dobrze mógł widzieć podobnego osobnika w książce.
- Shhhh - spojrzał na dziewczynę klęczącą przy zwierzęciu, na jej różdżkę, którą obejmowała jasnymi, szczupłymi palcami. Była... śliczna. Poczuł, że jakaś cienka, lepka mgła zakrywa jego umysł, rozprasza myśli, powoduje, że chciał myśleć o czymś zupełnie innym, niż o koniu. O niej. - Co się stało? - szepnął, nie klękając jeszcze przy boku abraksana, a przy jego głowie. Podsunął swoją dłoń do jego nosa, drugą gładząc czoło, muskając poszarpaną grzywę przy uszach. - Już dobrze, zaraz się tobą zajmę. To twój abraksan? - spytał dziewczyny cicho, bez cienia zarzutu.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
Kiedy niewinne cierpienie syciło nozdrza metalicznym zapachem krwi, a oczy przyglądały się sekwencji z trudem łapanego oddechu, zapominała o własnym strachu. Bo jakie miał znaczenie, w zetknięciu z umierającym zwierzęciem? Celine nie śmiała pomyśleć o abraksanie w ten sposób, wiedziała jednak, że jego stan był ciężki, że instynkt przetrwania nakazywał mu gonić za życiem i próbować z godnością znieść ból, a żadna nadzieja, którą mogła czuć w sercu, magicznie nie zwróci mu zdrowia. Może nieznajomy mężczyzna spadł jej z nieba? Zdekoncentrowany umysł spóźnił się z zasugerowaniem strachu na jego obecność; zamiast tego wydawało jej się, że czarodziej zjawił się właśnie tam, gdzie być powinien, w idealnym momencie, sprowadzony za rękę przez przeznaczenie, jakby tu i teraz był naturalny.
Jak przyjaciel, który w odpowiedniej chwili oferuje wsparcie.
- Nie mam pojęcia, dopiero tak go znalazłam... - zaledwie kilka minut wcześniej, gdyby nie nadeszła pierwsza, spotkaliby się w połowie drogi do potrzebującego pomocy stworzenia. Celine uniosła spojrzenie na nieznajomego, żeby przyjrzeć mu się spod ściągniętych w przejęciu brwi; nie sposób było nie zauważyć, że w dojrzałych oczach kryło się ciepło, którym obdarzał abraksana, zadbane dłonie zatrzymały się przy łbie zwierzęcia, patrzyła na nie chwilę, i przy ukłuciu budzącego się lęku doszła do wniosku, że tak, jak on, nie wyglądali raczej żadni szmalcownicy. Żadni sekretni agenci na usługach Tower. Za paznokciami strażników zawsze widziała brud, ich skóra przypominała papier ścierny, ubrania były wypłowiałe, nijakie, woda kolońska - tania, gryząca zmysły. Ich głosy zniszczyły lata palenia taniego tytoniu. Nie przypominał ich. Czy to wystarczy, by można było mu zaufać?
Jednak Rhennard nie prosił o zaufanie, nie potrzebował go od niej - kiedy tylko to do niej dotarło, półwila odetchnęła głębiej, spokojniej; na kolanach przysunęła się też nieco bliżej, tak, by tył głowy koniowatego oparł się o przód jej nóg. - Czy to - to drapieżnik mu to zrobił? - zapytała, ostrożnie gładząc niższe partie grzywy. Trzymana wcześniej różdżka wyślizgnęła się z dłoni i opadła na trawę z cichym szumem wzburzonych źdźbeł.
Przez chwilę nie była w stanie uwierzyć w uśmiech losu, te przecież zdarzały się tak rzadko - to możliwe, żeby pośród nicości wzgórz Quantock trafili akurat na kogoś, kto mógł uśmierzyć ból, uporać się z raną wściekle plującą burgundem krwi? Z powrotem uniosła spojrzenie na Rhennarda, patrzyła na niego z niedowierzaniem splątanym z nadzieją w wężowisku setki pytań i braku odpowiedzi. Może naiwnie chciałaby przypisać mu zasługi, nim te jeszcze się wydarzyły, ale obawiała się, że gdy tylko zwątpi, fatum konia zostanie przypieczętowane.
Bo nie będzie już nikogo, kto uwierzy.
- Potrafi pan go wyleczyć? - podchwyciła, słysząc w uszach łomot własnego serca. Jego szarawe oczy kryły w sobie wszystkie odpowiedzi, których poszukiwała, za fasadą roziskrzonego zmartwienia skrywając też duszę. Esencję mówiącą o tym, jakim był człowiekiem. O czym marzył, co poczuł, gdy dojrzał na swojej drodze abraksana, czy pomyślał wtedy o własnym wierzchowcu pozostawionym za plecami, czy był świadkiem podobnego bólu już wcześniej. Zwierciadło póki co pozostawało mgliste, może już na zawsze. - Chciałabym jakoś pomóc - w jej głosie zadźwięczała potrzeba, determinacja. Wszystko, czego się dotykała, obracało się w zgliszcza - ale stłumiła w sobie obawę, bo kim by była, gdyby całą odpowiedzialnością obarczyła czarodzieja?
Jak przyjaciel, który w odpowiedniej chwili oferuje wsparcie.
- Nie mam pojęcia, dopiero tak go znalazłam... - zaledwie kilka minut wcześniej, gdyby nie nadeszła pierwsza, spotkaliby się w połowie drogi do potrzebującego pomocy stworzenia. Celine uniosła spojrzenie na nieznajomego, żeby przyjrzeć mu się spod ściągniętych w przejęciu brwi; nie sposób było nie zauważyć, że w dojrzałych oczach kryło się ciepło, którym obdarzał abraksana, zadbane dłonie zatrzymały się przy łbie zwierzęcia, patrzyła na nie chwilę, i przy ukłuciu budzącego się lęku doszła do wniosku, że tak, jak on, nie wyglądali raczej żadni szmalcownicy. Żadni sekretni agenci na usługach Tower. Za paznokciami strażników zawsze widziała brud, ich skóra przypominała papier ścierny, ubrania były wypłowiałe, nijakie, woda kolońska - tania, gryząca zmysły. Ich głosy zniszczyły lata palenia taniego tytoniu. Nie przypominał ich. Czy to wystarczy, by można było mu zaufać?
Jednak Rhennard nie prosił o zaufanie, nie potrzebował go od niej - kiedy tylko to do niej dotarło, półwila odetchnęła głębiej, spokojniej; na kolanach przysunęła się też nieco bliżej, tak, by tył głowy koniowatego oparł się o przód jej nóg. - Czy to - to drapieżnik mu to zrobił? - zapytała, ostrożnie gładząc niższe partie grzywy. Trzymana wcześniej różdżka wyślizgnęła się z dłoni i opadła na trawę z cichym szumem wzburzonych źdźbeł.
Przez chwilę nie była w stanie uwierzyć w uśmiech losu, te przecież zdarzały się tak rzadko - to możliwe, żeby pośród nicości wzgórz Quantock trafili akurat na kogoś, kto mógł uśmierzyć ból, uporać się z raną wściekle plującą burgundem krwi? Z powrotem uniosła spojrzenie na Rhennarda, patrzyła na niego z niedowierzaniem splątanym z nadzieją w wężowisku setki pytań i braku odpowiedzi. Może naiwnie chciałaby przypisać mu zasługi, nim te jeszcze się wydarzyły, ale obawiała się, że gdy tylko zwątpi, fatum konia zostanie przypieczętowane.
Bo nie będzie już nikogo, kto uwierzy.
- Potrafi pan go wyleczyć? - podchwyciła, słysząc w uszach łomot własnego serca. Jego szarawe oczy kryły w sobie wszystkie odpowiedzi, których poszukiwała, za fasadą roziskrzonego zmartwienia skrywając też duszę. Esencję mówiącą o tym, jakim był człowiekiem. O czym marzył, co poczuł, gdy dojrzał na swojej drodze abraksana, czy pomyślał wtedy o własnym wierzchowcu pozostawionym za plecami, czy był świadkiem podobnego bólu już wcześniej. Zwierciadło póki co pozostawało mgliste, może już na zawsze. - Chciałabym jakoś pomóc - w jej głosie zadźwięczała potrzeba, determinacja. Wszystko, czego się dotykała, obracało się w zgliszcza - ale stłumiła w sobie obawę, bo kim by była, gdyby całą odpowiedzialnością obarczyła czarodzieja?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Za dużo śmierci zdołały dojrzeć jego oczy w ostatnim czasie, zbyt wiele umierających albo już nieżywych stworzeń i ludzi widział. Sny przeplatane były czerwonymi wstęgami posoki, a poranne pobudki upstrzone były lśniącymi kroplami potu, lśniącymi na czole najstarszego z rodzeństwa Abbott, nieprzywykniętego do podobnych widoków. Wszystko zaczęło się od anomalii, od pierwszych ciał znikaczy rozsianych po niemal całym rezerwacie. Ale i ten widok został przegoniony obrazami wylęgających się z jaj piskląt, nadziei, która zdolna była odgonić mrok, obawy i strach. Mimo swojego przywiązania do zwierząt, widok martwych ciał ludzi, nieważne czy mugol czy czarodziej, wstrząsał nim dogłębnie i nic nie mogło spowodować, że powracały ciepłe myśli. Być może mógłby to uczynić koniec wojny, ale ten zdawał się odwlekać z każdym kolejnym dniem.
Dzisiaj przyszło mu zmierzyć się z wyrokiem. Czuł na karku oddech Pani, Kostuchy przynoszącej śmierć, ukrócający ostatni łyk powietrza, ostatni, paniczny haust. Podniosła kosę, ale ta jeszcze nie opadła i Rhennard wiedział, że najprawdopodobniej on i młoda dziewczyna są w tej chwili jedynymi, którzy mogą moment opadnięcia srebrnego ostrza odroczyć albo zupełnie uniemożliwić. Spojrzał na nią, na jej twarz spiętą strachem i błyskającą w oku nadzieją, i czuł, że są swoim lustrzanym odbiciem. Przełknął w końcu ślinę, usiłując zebrać myśli, przeanalizować sytuację.
- Jeśli nie jest twój, to znaczy, że uciekł z jakiejś zagrody. Wiem, że niedaleko stąd mają hodowlę abraksanów - jedną z najlepszych w Anglii, jakie Rhennard miał okazję odwiedzać. Nie wiedział jednak, czy duma wynikała z faktu, że hodowla mieściła się w Somerset, czy że po prostu była angielska, a nie francuska, gdzie abraksany hodowano niemalże wszędzie. Spojrzał na konia, wybadał płeć, by zaraz znów skupić się na ranach. Ślad po pazurach był jeden, szeroki, ale głęboki, dlatego wciąż krwawił. Rozstaw pazurów sugerował coś dużego. - Drapieżnik, owszem. Niedźwiedź, jeśli dobrze wnioskuję po rozstawieniu pazurów. Po ciężkiej zimie i nieurodzajnej wiośnie są rozwścieczone i głodne, ale przy tym słabe, nic dziwnego, że ten zaatakował naszego podopiecznego - posłał dziewczynie krótki, bardzo słaby blask uśmiechu. Jesteśmy w tym przecież razem. - a teraz nie ma po nim śladu. Nie miał siły, żeby go gonić. Mimo to - może być w pobliżu, więc proszę, żebyś miała oczy i uszy otwarte.
Otworzył swoją torbę, zaraz wyciągając z niej ciepły, kraciasty szalik, typowo jesienny, brany jak zawsze „w razie, gdyby pogoda nie była chętna na współpracę”. Dziś pogoda wyjątkowo pomagała, nie szalejąc deszczem ani gradem. To los rzucił im pod nogi kłodę. - Pomożesz mu uspokajając go. Łagodnie głaszcz jego pysk, czoło i szyję. To młody ogier, rana nie jest tak poważna, jak można byłoby się spodziewać, da sobie radę. Będziemy musieli pomóc mu wstać, zachęcić go do tego. - sięgnął do torby raz jeszcze, wyjmując z niej kilka główek brukselki, które podał dziewczynie na otwartej dłoni. Chrapy abraksana otworzyły się, gdy poczuły nowy, intensywny zapach. Rhennard rozwinął szal i powoli przyłożył go do rany, by tak zatamować krwawienie. Wiedział, że to niewiele da, koń potrzebował uzdrowiciela, kogoś ze zdolnością magii leczniczej. Zgadywał, że skoro dziewczę nie użyło jej od razu, to jej posiadało jej w wachlarzu swoich umiejętności. Doświadczony magomedyk nie bał się krwi, a taką ranę zaleczyć mógł prędko. - Skuś go brukselkami, będę go asekurował. Dasz radę?
Powoli, łagodnie ujął abraksana na piersi, między przednimi nogami, drugą próbując wsunąć pod jego bok. Musieli doprowadzić go do najbliższej stajni, gdzie będzie mógł dostać stosowną pomoc.
Dzisiaj przyszło mu zmierzyć się z wyrokiem. Czuł na karku oddech Pani, Kostuchy przynoszącej śmierć, ukrócający ostatni łyk powietrza, ostatni, paniczny haust. Podniosła kosę, ale ta jeszcze nie opadła i Rhennard wiedział, że najprawdopodobniej on i młoda dziewczyna są w tej chwili jedynymi, którzy mogą moment opadnięcia srebrnego ostrza odroczyć albo zupełnie uniemożliwić. Spojrzał na nią, na jej twarz spiętą strachem i błyskającą w oku nadzieją, i czuł, że są swoim lustrzanym odbiciem. Przełknął w końcu ślinę, usiłując zebrać myśli, przeanalizować sytuację.
- Jeśli nie jest twój, to znaczy, że uciekł z jakiejś zagrody. Wiem, że niedaleko stąd mają hodowlę abraksanów - jedną z najlepszych w Anglii, jakie Rhennard miał okazję odwiedzać. Nie wiedział jednak, czy duma wynikała z faktu, że hodowla mieściła się w Somerset, czy że po prostu była angielska, a nie francuska, gdzie abraksany hodowano niemalże wszędzie. Spojrzał na konia, wybadał płeć, by zaraz znów skupić się na ranach. Ślad po pazurach był jeden, szeroki, ale głęboki, dlatego wciąż krwawił. Rozstaw pazurów sugerował coś dużego. - Drapieżnik, owszem. Niedźwiedź, jeśli dobrze wnioskuję po rozstawieniu pazurów. Po ciężkiej zimie i nieurodzajnej wiośnie są rozwścieczone i głodne, ale przy tym słabe, nic dziwnego, że ten zaatakował naszego podopiecznego - posłał dziewczynie krótki, bardzo słaby blask uśmiechu. Jesteśmy w tym przecież razem. - a teraz nie ma po nim śladu. Nie miał siły, żeby go gonić. Mimo to - może być w pobliżu, więc proszę, żebyś miała oczy i uszy otwarte.
Otworzył swoją torbę, zaraz wyciągając z niej ciepły, kraciasty szalik, typowo jesienny, brany jak zawsze „w razie, gdyby pogoda nie była chętna na współpracę”. Dziś pogoda wyjątkowo pomagała, nie szalejąc deszczem ani gradem. To los rzucił im pod nogi kłodę. - Pomożesz mu uspokajając go. Łagodnie głaszcz jego pysk, czoło i szyję. To młody ogier, rana nie jest tak poważna, jak można byłoby się spodziewać, da sobie radę. Będziemy musieli pomóc mu wstać, zachęcić go do tego. - sięgnął do torby raz jeszcze, wyjmując z niej kilka główek brukselki, które podał dziewczynie na otwartej dłoni. Chrapy abraksana otworzyły się, gdy poczuły nowy, intensywny zapach. Rhennard rozwinął szal i powoli przyłożył go do rany, by tak zatamować krwawienie. Wiedział, że to niewiele da, koń potrzebował uzdrowiciela, kogoś ze zdolnością magii leczniczej. Zgadywał, że skoro dziewczę nie użyło jej od razu, to jej posiadało jej w wachlarzu swoich umiejętności. Doświadczony magomedyk nie bał się krwi, a taką ranę zaleczyć mógł prędko. - Skuś go brukselkami, będę go asekurował. Dasz radę?
Powoli, łagodnie ujął abraksana na piersi, między przednimi nogami, drugą próbując wsunąć pod jego bok. Musieli doprowadzić go do najbliższej stajni, gdzie będzie mógł dostać stosowną pomoc.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
Podczas gdy Rhennard bacznym wzrokiem śledził meandry ran pozostawionych na ciele abraksana, spojrzenie Celine wydawało się jednocześnie ostre, skoncentrowane, jak i zamglone kotarą natrętnych myśli. Nie była pewna, czy stopy wciąż opierały się na stabilnej ziemi wzgórz Quantock, czy może dryfowały już gdzieś w niebiosach, lub nawet zapadały w czarną pustkę w głębinach szczelin pomiędzy źdźbłami traw, spadając bez ratunku. Chciała, Merlin świadkiem, że bardzo chciała być tu i teraz, wpłynąć na sytuację, pomóc zarówno Abbottowi, jak i nieszczęsnej, ciężko dychającej istocie; poczucie obowiązku wybrzmiało głośno jak dzwon na wieży i niosło się echem po wszystkich kończynach, wprawiając je w bezradne, zagubione drżenie. Skup się, Celine.
Co gdyby to był człowiek, nie zwierzę? Co gdyby była tu sama? Czy również skazałaby kogoś na agonię przez własną nieudolność? Zapewne tak; ta obawa nie dawała jej spokoju.
- Może już go szukają - zaryzykowała z wątłym ukłuciem nadziei, wodząc wzrokiem od czarodzieja do uskrzydlonego konia, którego grzywę przeczesywała palcami. Gdzieniegdzie znajdowały się plamy krwi, dotarły nawet tam. Zlepiły ze sobą kłosy kosmyków, plotąc z nich bestialskie warkocze. - Znaleźliby go tutaj? - to bez znaczenia, zwierzę nie było już samo i nie musiało polegać na terenowej orientacji właścicieli hodowli, jednak z jakiegoś powodu miało to dla niej olbrzymie znaczenie. Pomoc tak czy siak by nadeszła. Taki byłby wyrok przeznaczenia.
Kiwnęła głową na wspomnienie niedźwiedzia, nie wyobrażając sobie jaki ból musiały sprawić pazury wdzierające się w ciało. Przez moment chciała spytać, jakim cudem Rhennard był w stanie wyczytać cokolwiek z głębiny zadrapań (przecież to niesamowite!), lecz uwagę odwróciła prośba i półwila rozejrzała się dookoła, patrzyła również przez ramię, na wypadek gdyby drapieżnik zdecydował się powrócić i dokończyć dzieła.
- Nie ma go tu, jesteś bezpieczny - wyszeptała do abraksana i ponownie pochyliła się nad nim, wzrokiem podążając za gestami Abbotta. Miał ładny szalik, tylko co z tego? Czy zwierzęciu było zimno? Zamrugała w niezrozumieniu, po czym delikatnym, czułym gestem powróciła do głaskania stworzenia, zgodnie z instrukcją. Smukłe dłonie mknęły w dół głowy, zatrzymując się przed nozdrzami, i wracały tą samą ścieżką, by uładzić drogę po rozedrganej oddechem szyi. Czuła ból tętniący pod skórą, trudność, z jaką cierpiące zwierzę spijało powietrze, oraz determinację, z którą usiłowało trzymać się życia i zdrowia. Zupełnie jakby dzielnością serca było w stanie zregenerować obrażenia.
- A co jeśli stanie mu się przez to jeszcze większa krzywda? Może nie powinien... my nie powinniśmy... - urwała, widząc, jak przygotowana przez Rhennarda brukselka zachęciła organizm do odpowiedzi. Wzniecił współpracę, osładzając ją obietnicą nagrody; przyjęła je od niego ostrożnie i przyjrzała się zielonym warzywom, by następnie szybko zwrócić wzrok na Abbotta. - Jest pan pewien, prawda? - zapytała niepewnie, długi wydech ulatujący z jej płuc oznaczał kapitulację. Mężczyzna był sterem okrętu ściąganego przez wir dławiący fale; wiedział, co robić, zachowując przy tym zimną krew, której, jeśli nie jemu samemu, należało zaufać. Tak trafnie rozkładał też sytuację na czynniki pierwsze: to musiał być niedźwiedź, Celine nieświadomie podchwyciła jego ocenę i przyjęła za fakt, zachęcona do tego spokojem emanującym z głosu i dotyku. Bądź więc sterem, Rhennardzie. Poprowadź nas.
Gdyby nie on, doszłoby tu dziś do tragedii.
- Chodź, mój dzielny, wstań. Odprowadzimy cię do domu, a tam zajmie się tobą magiweterynarz i szybko zapomnisz o bólu. Ten pan ma coś dla ciebie - ćwierkała, jakby dźwięk miłego głosu również mógł w czymkolwiek pomóc; powoli podnosiła się przy tym na własnych nogach, trzymając brukselkę w pobliżu nozdrzy abraksana, który, zwabiony zapachem, z trudem usiłował za nią podążać. Drżące odnóża konia najpierw zdradliwie podtrzymywały ciężar jego ciała, najpewniej zmuszając Rhennarda do użycia większej ilości siły, niż pierwotnie przewidywał (półwila była w tym słabym wsparciem, choć także próbowała podtrzymać konia w pionie), szczęśliwie smakołyk był sowitą zachętą. - Tak, właśnie tak... Dobrze! - chwaliła go - ich obu - za każdy postęp, każdy ruch zbliżający zwierzę do ustania na własnych kopytach. - Wszystko w porządku? - spytała kontrolnie, łagodnie, zwracając się do Abbotta; nie wątpiła w niego, w jej głowie już stawał się herosem, lecz to właśnie losy herosów były usłane cierniami.
Miało być pięknie, wyszło jak zwykle...
k1 - nagle zza pleców Rhennarda wyłania się sylwetka podążającego w ich kierunku niedźwiedzia; Celine blednie, wolną od brukselki dłonią, drżącą i niepewną, wskazując na kształt drapieżnika; proszę pana... szepcze, nie potrafiąc ubrać w słowa własnego strachu
k2 - dobiega ich dochodzący z pobliża ryk niedźwiedzia; nie widać go jeszcze na horyzoncie, ale mogą być przekonani, że jest blisko, zmniejszając dystans prowadzący do ofiary, która wcześniej mu umknęła
k3 - zapach krwi wywabił z pobliskiego lasu coś zupełnie innego; wychudzona akromantula zdecydowała się zapuścić na otwarty teren, żeby upolować pokarm dla siebie i swoich bliskich; o jej zbliżaniu alarmuje nagle poruszony abraksan, który, pomimo bólu i trudności, usiłuje się wyrwać, rżąc i kopiąc w ziemię
[bylobrzydkobedzieladnie]
Co gdyby to był człowiek, nie zwierzę? Co gdyby była tu sama? Czy również skazałaby kogoś na agonię przez własną nieudolność? Zapewne tak; ta obawa nie dawała jej spokoju.
- Może już go szukają - zaryzykowała z wątłym ukłuciem nadziei, wodząc wzrokiem od czarodzieja do uskrzydlonego konia, którego grzywę przeczesywała palcami. Gdzieniegdzie znajdowały się plamy krwi, dotarły nawet tam. Zlepiły ze sobą kłosy kosmyków, plotąc z nich bestialskie warkocze. - Znaleźliby go tutaj? - to bez znaczenia, zwierzę nie było już samo i nie musiało polegać na terenowej orientacji właścicieli hodowli, jednak z jakiegoś powodu miało to dla niej olbrzymie znaczenie. Pomoc tak czy siak by nadeszła. Taki byłby wyrok przeznaczenia.
Kiwnęła głową na wspomnienie niedźwiedzia, nie wyobrażając sobie jaki ból musiały sprawić pazury wdzierające się w ciało. Przez moment chciała spytać, jakim cudem Rhennard był w stanie wyczytać cokolwiek z głębiny zadrapań (przecież to niesamowite!), lecz uwagę odwróciła prośba i półwila rozejrzała się dookoła, patrzyła również przez ramię, na wypadek gdyby drapieżnik zdecydował się powrócić i dokończyć dzieła.
- Nie ma go tu, jesteś bezpieczny - wyszeptała do abraksana i ponownie pochyliła się nad nim, wzrokiem podążając za gestami Abbotta. Miał ładny szalik, tylko co z tego? Czy zwierzęciu było zimno? Zamrugała w niezrozumieniu, po czym delikatnym, czułym gestem powróciła do głaskania stworzenia, zgodnie z instrukcją. Smukłe dłonie mknęły w dół głowy, zatrzymując się przed nozdrzami, i wracały tą samą ścieżką, by uładzić drogę po rozedrganej oddechem szyi. Czuła ból tętniący pod skórą, trudność, z jaką cierpiące zwierzę spijało powietrze, oraz determinację, z którą usiłowało trzymać się życia i zdrowia. Zupełnie jakby dzielnością serca było w stanie zregenerować obrażenia.
- A co jeśli stanie mu się przez to jeszcze większa krzywda? Może nie powinien... my nie powinniśmy... - urwała, widząc, jak przygotowana przez Rhennarda brukselka zachęciła organizm do odpowiedzi. Wzniecił współpracę, osładzając ją obietnicą nagrody; przyjęła je od niego ostrożnie i przyjrzała się zielonym warzywom, by następnie szybko zwrócić wzrok na Abbotta. - Jest pan pewien, prawda? - zapytała niepewnie, długi wydech ulatujący z jej płuc oznaczał kapitulację. Mężczyzna był sterem okrętu ściąganego przez wir dławiący fale; wiedział, co robić, zachowując przy tym zimną krew, której, jeśli nie jemu samemu, należało zaufać. Tak trafnie rozkładał też sytuację na czynniki pierwsze: to musiał być niedźwiedź, Celine nieświadomie podchwyciła jego ocenę i przyjęła za fakt, zachęcona do tego spokojem emanującym z głosu i dotyku. Bądź więc sterem, Rhennardzie. Poprowadź nas.
Gdyby nie on, doszłoby tu dziś do tragedii.
- Chodź, mój dzielny, wstań. Odprowadzimy cię do domu, a tam zajmie się tobą magiweterynarz i szybko zapomnisz o bólu. Ten pan ma coś dla ciebie - ćwierkała, jakby dźwięk miłego głosu również mógł w czymkolwiek pomóc; powoli podnosiła się przy tym na własnych nogach, trzymając brukselkę w pobliżu nozdrzy abraksana, który, zwabiony zapachem, z trudem usiłował za nią podążać. Drżące odnóża konia najpierw zdradliwie podtrzymywały ciężar jego ciała, najpewniej zmuszając Rhennarda do użycia większej ilości siły, niż pierwotnie przewidywał (półwila była w tym słabym wsparciem, choć także próbowała podtrzymać konia w pionie), szczęśliwie smakołyk był sowitą zachętą. - Tak, właśnie tak... Dobrze! - chwaliła go - ich obu - za każdy postęp, każdy ruch zbliżający zwierzę do ustania na własnych kopytach. - Wszystko w porządku? - spytała kontrolnie, łagodnie, zwracając się do Abbotta; nie wątpiła w niego, w jej głowie już stawał się herosem, lecz to właśnie losy herosów były usłane cierniami.
Miało być pięknie, wyszło jak zwykle...
k1 - nagle zza pleców Rhennarda wyłania się sylwetka podążającego w ich kierunku niedźwiedzia; Celine blednie, wolną od brukselki dłonią, drżącą i niepewną, wskazując na kształt drapieżnika; proszę pana... szepcze, nie potrafiąc ubrać w słowa własnego strachu
k2 - dobiega ich dochodzący z pobliża ryk niedźwiedzia; nie widać go jeszcze na horyzoncie, ale mogą być przekonani, że jest blisko, zmniejszając dystans prowadzący do ofiary, która wcześniej mu umknęła
k3 - zapach krwi wywabił z pobliskiego lasu coś zupełnie innego; wychudzona akromantula zdecydowała się zapuścić na otwarty teren, żeby upolować pokarm dla siebie i swoich bliskich; o jej zbliżaniu alarmuje nagle poruszony abraksan, który, pomimo bólu i trudności, usiłuje się wyrwać, rżąc i kopiąc w ziemię
[bylobrzydkobedzieladnie]
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 19.09.22 12:58, w całości zmieniany 3 razy
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Celine Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Nie mógł oszukać własnych myśli - te rykoszetem przebiły się przez ścianę okoliczności i osiadły na ciele zwierzęcia, spojrzeniem lustrował układ jego mięśni, w umyśle porównując je z rycinami w atlasach, w których się zaczytywał i z których się uczył. Dłonią dotknął brzucha i łuku żebrowego, palcami wyczuwając słabiznę między nimi a zadem. Ruch mięśni prawidłowy, zadrgały na splotach, kopyto lekko odskoczyło, poruszone w najczulszym unerwieniu. Odruchy prawidłowe, niedźwiedź musiał chybić, nie trafił tam, gdzie zazwyczaj trafiały pazury drapieżnika, by jak najszybciej unieszkodliwić cel, ułatwić sobie dalszą walkę. Powodów tego zachowania mogło być wiele - był głodny, zmęczony i bez siły, jak pomyślał w pierwszej kolejności, ale mógł też być zwyczajnie stary, niezdolny do większych wyczynów, do bardziej zajadłego pojedynku. To nie miało teraz znaczenia, oczywiście, ale jako magizoolog nie mógł odmówić sobie zgłębiania podobnych przypadków, choć prędkiego zastanowienia się nad nimi. Uporczywie myślał, wprowadzał trybiki umysłu w stan najwyższego skupienia, kiedy kładł na końskim zadzie wyjęty szalik. Prędko zaczął przesiąkać krwią. Chwilowe rozwiązanie.
- Znaleźliby go, to na pewno. Ale nie wiem czy żywego - odpowiedział jej, zerkając z młode oczęta z ciekawością emocji, które w nich zobaczy. Zdawała się delikatna jak ledwo co tknięty słońcem kwiatowy pąk. I przypominała mu o kimś bliskim jego sercu. O Ophelii. Miały podobne do siebie włosy i oczy, alabastrową cerę, która latem jednak przyjmowała słoneczne promienie, pozwalając im na ogrzanie, zaróżowienie się policzków. Była śliczna. - Masz rację, istnieje taka szansa. Ale jak sądzisz, gdybyś była na jego miejscu... - zaczął cicho, gładząc jasną sierść. - Wolałabyś spróbować przeżyć, oddać wszystko za kolejny dech życia, czy zrezygnować i umrzeć w swojej samotni, na zimnej ziemi, gdzie nie ma nikogo, kto życzyłby ci dobrze? - dla niego to pytanie było czystą retoryką, kwestią podejmowaną ze świadomością oczywistej, jedynej prawidłowej odpowiedzi. Bo on walczyłby do upadłego, do ostatniego drżącego z wysiłku mięśnia, do ostatniego wyrwanego z gardła krzyku, byleby przeżyć. - Ten abraksan ma jeszcze ogrom nieba do zobaczenia. - uśmiechnął się lekko. - Spróbuj go zachęcić. Jak zacznie się podnosić, pomogę mu.
Jak tylko poczuł, że stworzenie zaczyna poruszać mięśniami, jak ciągnie najpierw w bok, a potem lekko do góry, chwycił go z drugiej strony pod zadem, zachęcając pomocą do większego wysiłku. Zaparł się lewą nogą z tyłu, pchając go ostrożnie, ale i pewnie, podciągając do góry, do pionu. Starania trwały długo, zdecydowanie zbyt długo.
Ryk. Pomruk. Rozzłoszczony, zmęczony, gotowy postawić wszystko na jedną kartę. Spojrzał na abraksana - siedział już, to sukces, ale wciąż daleko było do zwycięstwa. A niedźwiedź zbyt wyraźnie czuł krew, zbyt szybko za nią podążył.
- Nie przerywaj, odciągnę go - odparł i wyciągnął różdżkę, wzrokiem śledząc ruchy niedźwiedzia. - Odore mutatio - szepnął najpierw, myśląc o zapachu świeżych ziół; o zapachu zwyczajnym dla drapieżnika ocierającego się o nie na leśnej ściółce. - Salvio Hexia - różdżką zakreślił linię, która zaraz stworzyła niby ścianę płynnego srebra, odgraniczając ich od drapieżnika. - Panno - koniec drewnianego magicum wskazał drogę nad nimi, z której zbiegł, magią formując tam sylwetkę poranionego abraksana, licząc, że niedźwiedź zainteresuje się nim na tyle długo, że będą mogli zbiec ze wzgórza, z dala od pazurów. - No, podnosimy go na trzy. Ręka do góry - szeptał do jasnowłosej - brukselka jak najwyżej. Raz. Dwa. Trzy.
Szybko. Jak najszybciej.
- Znaleźliby go, to na pewno. Ale nie wiem czy żywego - odpowiedział jej, zerkając z młode oczęta z ciekawością emocji, które w nich zobaczy. Zdawała się delikatna jak ledwo co tknięty słońcem kwiatowy pąk. I przypominała mu o kimś bliskim jego sercu. O Ophelii. Miały podobne do siebie włosy i oczy, alabastrową cerę, która latem jednak przyjmowała słoneczne promienie, pozwalając im na ogrzanie, zaróżowienie się policzków. Była śliczna. - Masz rację, istnieje taka szansa. Ale jak sądzisz, gdybyś była na jego miejscu... - zaczął cicho, gładząc jasną sierść. - Wolałabyś spróbować przeżyć, oddać wszystko za kolejny dech życia, czy zrezygnować i umrzeć w swojej samotni, na zimnej ziemi, gdzie nie ma nikogo, kto życzyłby ci dobrze? - dla niego to pytanie było czystą retoryką, kwestią podejmowaną ze świadomością oczywistej, jedynej prawidłowej odpowiedzi. Bo on walczyłby do upadłego, do ostatniego drżącego z wysiłku mięśnia, do ostatniego wyrwanego z gardła krzyku, byleby przeżyć. - Ten abraksan ma jeszcze ogrom nieba do zobaczenia. - uśmiechnął się lekko. - Spróbuj go zachęcić. Jak zacznie się podnosić, pomogę mu.
Jak tylko poczuł, że stworzenie zaczyna poruszać mięśniami, jak ciągnie najpierw w bok, a potem lekko do góry, chwycił go z drugiej strony pod zadem, zachęcając pomocą do większego wysiłku. Zaparł się lewą nogą z tyłu, pchając go ostrożnie, ale i pewnie, podciągając do góry, do pionu. Starania trwały długo, zdecydowanie zbyt długo.
Ryk. Pomruk. Rozzłoszczony, zmęczony, gotowy postawić wszystko na jedną kartę. Spojrzał na abraksana - siedział już, to sukces, ale wciąż daleko było do zwycięstwa. A niedźwiedź zbyt wyraźnie czuł krew, zbyt szybko za nią podążył.
- Nie przerywaj, odciągnę go - odparł i wyciągnął różdżkę, wzrokiem śledząc ruchy niedźwiedzia. - Odore mutatio - szepnął najpierw, myśląc o zapachu świeżych ziół; o zapachu zwyczajnym dla drapieżnika ocierającego się o nie na leśnej ściółce. - Salvio Hexia - różdżką zakreślił linię, która zaraz stworzyła niby ścianę płynnego srebra, odgraniczając ich od drapieżnika. - Panno - koniec drewnianego magicum wskazał drogę nad nimi, z której zbiegł, magią formując tam sylwetkę poranionego abraksana, licząc, że niedźwiedź zainteresuje się nim na tyle długo, że będą mogli zbiec ze wzgórza, z dala od pazurów. - No, podnosimy go na trzy. Ręka do góry - szeptał do jasnowłosej - brukselka jak najwyżej. Raz. Dwa. Trzy.
Szybko. Jak najszybciej.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
Nie chciała wyobrażać sobie rozoranego truchła odnalezionego pośród nierówności wzgórz Quantock, samotnego, zbryzganego zaschniętą już krwią. Posiłek dopełniłby naturalnego cyklu przyrody i zapewne nie należało burzyć się na taką kolej rzeczy, a jednak Celine nie była w stanie zaakceptować śmierci tylko po to, by inna istota mogła zaspokoić ssący żołądek głód; czy to znaczyło, że jedno życie było ważniejsze niż drugie? Może gdyby była mądrzejsza mogłaby pochylić się nad tą filozoficzną zagwozdką i uporządkować myśli, ale teraz ogarnął je chaos przypominający aeris zainkantowane w bibliotece pełnej manuskryptów. Lękliwie, ale i z determinacją patrzyła na Rhennarda, gdy ten badał dłonią ciało abraksana jak lekarz badający pacjenta; nie przeszkadzała mu, gładząc końską szyję, chociaż napięcie zbudowane w ciele pęczniało z każdą upływającą sekundą, doprowadzone do wrzenia.
- Nie jestem dobrym przykładem, nieznajomy - odpowiedziała prędko, zdawkowo, bo gdyby sama znalazła się w położeniu abraksana, dygocząc na krawędzi śmierci i życia, wybrałaby ostatnie tchnienie i spokój na wieki. Ile razy modliła się o to w Tower? O zakończenie męki i ukrócenie wizyt strażników przekraczających wszelkie granice przyzwoitości? O wolność od tortur izolacji, zapomnienie na dusznych polach skąpanych w błękicie? Samotnia, o której mówił mężczyzna, byłaby grobem, który Celine przyjęłaby z radością - ale los nie podarował jej takiego wytchnienia, oferując wolność, gdy sądziła, że nie wytrzyma już ani dnia więcej. Jechała do piekła, gdy to wszystko się skończyło. - Musi przeżyć. Wyzdrowieć - stwierdziła, chociaż więcej było w tym błagania, niż faktycznego przekonania. Wsunęła drżącą dłoń pod głowę abraksana i podniosła ją, nakierowując nozdrza w stronę brukselki ujętej w palce drugiej ręki, a soczysty zapach zdawał się rozpalić zmysły stworzenia i zachęcić je do poruszenia się na zbroczonej krwią ziemi; podnosił się powoli, z wyraźnym trudem, niezdolny samodzielnie obrócić się tak, by stanąć na nogach. - Już prawie, dzielny rycerzu, jesteś tak blisko. Ten pan podaruje ci tyle warzyw, ile zapragniesz, ale musisz mu pokazać, że utrzymasz się na kopytach - obiecywała głosem słodkim, przejętym i pełnym nadziei, aż wreszcie zwierzę zdołało oprzeć jedną kończynę na ziemi, głównie z pomocą Rhennarda. Gdyby nie on, jego silne ramiona ułożone w odpowiednich miejscach, bezkompromisowość jego gestów i dobroć bijąca ze spojrzenia szarawych oczu, nic by z tego nie wyszło; Celine wydała z siebie stłumiony okrzyk radości, na końcach nut barwiony okruchami wzbierającego przerażenia.
Niedźwiedzi ryk zbliżał się nieubłaganie. Kierowany głodem drapieżnik nie odpuścił, tropiąc ofiarę tak długo, aż trafił na ich ślad, warcząc co jakiś czas w zastraszającej obietnicy. Bała się takich zwierząt - dużych, nieprzewidywalnych i przede wszystkim wygłodniałych, z ostrymi pazurami i zębiskami zdolnymi rozrywać ciała.
- Tylko ostrożnie, proszę - pisnęła, chyba wyobrażając sobie, że Abbott stanie do nierównej walki z niedźwiedziem i będzie siłował się z nim na pięści. Uspokoił ją jedynie widok różdżki; podczas gdy czarodziej roztaczał zasłonę dymną mającą zdekoncentrować drapieżcę, Celine włożyła całą siłę w to, by podtrzymać kulejącego abraksana w górze, jednocześnie pchając jego plecy w zachęcie, by mocniej wyprostował nogi. Musiał móc iść, a najlepiej biec, by mieli jakąś szansę. - Raz, dwa, trzy - powtórzyła potem po Rhennardzie, razem z nim podnosząc stworzenie do chwiejnego pionu. Nie pytała o to, co zrobił chwilkę wcześniej, ani jakie zaklęcia rzucił - będzie na to czas po wszystkim. - Brawo - szepnęła do konia i w nagrodę wsunęła brukselkę między jego poszukujące przysmaku zęby. Nozdrza wypełniał zapach świeżych leśnych ziół, może to właśnie one pozwoliły jej zachować jakkolwiek zimną krew; nieopodal nich zaszeleściły kroki ociężale sunące w kierunku iluzji zdobyczy. Był coraz bliżej. - Dokąd go zabierzemy? Gdzie jest ta hodowla? Chodź, dasz radę - zwróciwszy się najpierw do Abbotta, oparła później dłonie na bokach szyi abraksana i spróbowała pociągnąć go za sobą w kierunku przeciwnym do niedźwiedzia. Gdziekolwiek, byle jak najdalej stąd. Zwierzę powłóczyło za nią nogami, kulejące, ale dziwnie posłuszne, jakby samo wyczuwało zagrożenie. Idzie, to dobry znak, pomyślała. - Tędy dotrzemy do miasteczka. Tam są myśliwi, odgonią niedźwiedzia, na pewno odgonią i nikomu nic się więcej nie stanie... - mówiła cicho, prędko, wręcz odrobinę rozpaczliwie, nie chcąc tracić ani sekundy cennego czasu; nie wiedziała też, czy Rhennard był miejscowym, równie dobrze mógł nie znać rejonów Quantock, ani ścieżek prowadzących do Doliny. Wsparta o bok zakrwawionego ciała konia prowadziła go tak szybko, jak mogła, od czasu do czasu rzucając baczne spojrzenia przez ramię; czy dywersja Abbotta okazała się celna?
Nagle abraksan zarżał, a po jej ciele przeszedł dreszcz trwogi. Celine podskoczyła do jego łba i ostrożnie położyła dłoń na jego nosie, chcąc zmusić wargi do bezruchu.
- Cichutko, cś! - upomniała go sykliwie. Bo jeśli istniało coś, co mogło ich zdradzić przez barierę niewidzialności, był to właśnie dźwięk.
- Nie jestem dobrym przykładem, nieznajomy - odpowiedziała prędko, zdawkowo, bo gdyby sama znalazła się w położeniu abraksana, dygocząc na krawędzi śmierci i życia, wybrałaby ostatnie tchnienie i spokój na wieki. Ile razy modliła się o to w Tower? O zakończenie męki i ukrócenie wizyt strażników przekraczających wszelkie granice przyzwoitości? O wolność od tortur izolacji, zapomnienie na dusznych polach skąpanych w błękicie? Samotnia, o której mówił mężczyzna, byłaby grobem, który Celine przyjęłaby z radością - ale los nie podarował jej takiego wytchnienia, oferując wolność, gdy sądziła, że nie wytrzyma już ani dnia więcej. Jechała do piekła, gdy to wszystko się skończyło. - Musi przeżyć. Wyzdrowieć - stwierdziła, chociaż więcej było w tym błagania, niż faktycznego przekonania. Wsunęła drżącą dłoń pod głowę abraksana i podniosła ją, nakierowując nozdrza w stronę brukselki ujętej w palce drugiej ręki, a soczysty zapach zdawał się rozpalić zmysły stworzenia i zachęcić je do poruszenia się na zbroczonej krwią ziemi; podnosił się powoli, z wyraźnym trudem, niezdolny samodzielnie obrócić się tak, by stanąć na nogach. - Już prawie, dzielny rycerzu, jesteś tak blisko. Ten pan podaruje ci tyle warzyw, ile zapragniesz, ale musisz mu pokazać, że utrzymasz się na kopytach - obiecywała głosem słodkim, przejętym i pełnym nadziei, aż wreszcie zwierzę zdołało oprzeć jedną kończynę na ziemi, głównie z pomocą Rhennarda. Gdyby nie on, jego silne ramiona ułożone w odpowiednich miejscach, bezkompromisowość jego gestów i dobroć bijąca ze spojrzenia szarawych oczu, nic by z tego nie wyszło; Celine wydała z siebie stłumiony okrzyk radości, na końcach nut barwiony okruchami wzbierającego przerażenia.
Niedźwiedzi ryk zbliżał się nieubłaganie. Kierowany głodem drapieżnik nie odpuścił, tropiąc ofiarę tak długo, aż trafił na ich ślad, warcząc co jakiś czas w zastraszającej obietnicy. Bała się takich zwierząt - dużych, nieprzewidywalnych i przede wszystkim wygłodniałych, z ostrymi pazurami i zębiskami zdolnymi rozrywać ciała.
- Tylko ostrożnie, proszę - pisnęła, chyba wyobrażając sobie, że Abbott stanie do nierównej walki z niedźwiedziem i będzie siłował się z nim na pięści. Uspokoił ją jedynie widok różdżki; podczas gdy czarodziej roztaczał zasłonę dymną mającą zdekoncentrować drapieżcę, Celine włożyła całą siłę w to, by podtrzymać kulejącego abraksana w górze, jednocześnie pchając jego plecy w zachęcie, by mocniej wyprostował nogi. Musiał móc iść, a najlepiej biec, by mieli jakąś szansę. - Raz, dwa, trzy - powtórzyła potem po Rhennardzie, razem z nim podnosząc stworzenie do chwiejnego pionu. Nie pytała o to, co zrobił chwilkę wcześniej, ani jakie zaklęcia rzucił - będzie na to czas po wszystkim. - Brawo - szepnęła do konia i w nagrodę wsunęła brukselkę między jego poszukujące przysmaku zęby. Nozdrza wypełniał zapach świeżych leśnych ziół, może to właśnie one pozwoliły jej zachować jakkolwiek zimną krew; nieopodal nich zaszeleściły kroki ociężale sunące w kierunku iluzji zdobyczy. Był coraz bliżej. - Dokąd go zabierzemy? Gdzie jest ta hodowla? Chodź, dasz radę - zwróciwszy się najpierw do Abbotta, oparła później dłonie na bokach szyi abraksana i spróbowała pociągnąć go za sobą w kierunku przeciwnym do niedźwiedzia. Gdziekolwiek, byle jak najdalej stąd. Zwierzę powłóczyło za nią nogami, kulejące, ale dziwnie posłuszne, jakby samo wyczuwało zagrożenie. Idzie, to dobry znak, pomyślała. - Tędy dotrzemy do miasteczka. Tam są myśliwi, odgonią niedźwiedzia, na pewno odgonią i nikomu nic się więcej nie stanie... - mówiła cicho, prędko, wręcz odrobinę rozpaczliwie, nie chcąc tracić ani sekundy cennego czasu; nie wiedziała też, czy Rhennard był miejscowym, równie dobrze mógł nie znać rejonów Quantock, ani ścieżek prowadzących do Doliny. Wsparta o bok zakrwawionego ciała konia prowadziła go tak szybko, jak mogła, od czasu do czasu rzucając baczne spojrzenia przez ramię; czy dywersja Abbotta okazała się celna?
Nagle abraksan zarżał, a po jej ciele przeszedł dreszcz trwogi. Celine podskoczyła do jego łba i ostrożnie położyła dłoń na jego nosie, chcąc zmusić wargi do bezruchu.
- Cichutko, cś! - upomniała go sykliwie. Bo jeśli istniało coś, co mogło ich zdradzić przez barierę niewidzialności, był to właśnie dźwięk.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jej słowa uderzyły go jak twarda ręka uderzająca w policzek młodzieńca. Uderzenie było gwałtowne i uwalniające podskórne pokłady niepokoju, które nagle odbiły się na twarzy czerwienią i wstydem. Poczuł się nagle za nią odpowiedzialny, za to, że życie w tak młodym wieku poddało ją próbom, o których nie miał bladego pojęcia. Jak to możliwe, że w tak młodym ciele tkwił już ból i mgliste obrazy barwiące żądzę życia na czerń i szarości śmierci? Patrzył na nią z łagodnie zarysowanym niedowierzaniem zbyt długo, ale na szczęście ich wspólny cel wędrówki wyrzucił go ze stanu zadumy niecierpliwym, cichym rżeniem.
- Nadzieja powinna rodzić się pierwsza i umierać ostatnia - odpowiedział, dłońmi zarysowując kształt mięśni drżących pod okrywą końskiej skóry, pięknej maści rażącej dopiero teraz warunkami hodowlanymi, w jakich abraksan musiał wzrastać. Krótka sierść lśniła od dobrze dobranych składników paszy. - Wydaje mi się, że zdrowie i dobra passa przyda się dziś przede wszystkim jemu, ale też i tobie. Chodźmy. Czeka nas długa droga.
Wziął głęboki wdech i obejrzał się na niedźwiedzia, by upewnić się, że połknął haczyk, a odegrana scenka zdobyła jego zaufanie. Nie mógł powiedzieć, że zwierzęta bywały głupie, nie, one zwyczajnie prowadzone były pierwotnymi instynktami, o wiele silniejszymi niż potrzeby nagonione przez spragniony bodźców umysł. Przyglądał mu się przez chwilę, jednym ramieniem obejmując koński zad, a drugim bezwolnie gładząc po brzuchu. Drapieżnik faktycznie udał się za fałszywą przynętą, ale bez pośpiechu, jakby zupełnie tracił siły albo wiedział, że koń jest na tyle osłabiony, że nie da rady przed nim uciec. Taresh, do tej pory stojący z dala od nich, szukający drobnych korzonków, podniósł łeb i odszedł dalej pospiesznym krokiem. Obserwował przez chwilę ogiera, a potem znów zogniskował źrenice na niedźwiedziu, ale ten dostatecznie mocno zajęty był ułudą i nie miał ochoty zmieniać zdania.
- Mam nadzieję, że nie będzie miał mi za złe niemożność wywiązania się z kontraktu - uśmiechnął się do dziewczęcia z lichą ochotą nawiązania dialogu podpartego humorem. - Świetnie sobie radzimy. Hodowla powinna znajdować się w dolinie - wskazał jej kierunek, jeszcze raz obracając się przez ramię. I nagle zdał sobie sprawę z czegoś wybitnie ważnego. Nie przedstawił się. - Gdzie moje maniery - westchnął sam na swoją niefrasobliwość. - Rhennard. Rhennard Abbott. Lord, jeśli zechcesz, ale aktualnie jesteśmy partnerami w zbrodni - ten związek frazeologiczny nie przestawał go zaskakiwać. - nie musimy zwracać się do siebie urzędowymi frazesami.
Zawsze chciał być blisko ludzi, podając im w ten sposób dłoń i oświadczając gestem - jestem wam równy. Choć rodowe bogactwa i obowiązki znacznie różniły się od tych, które na swoich włościach posiadali mieszkańcy choćby i Doliny Godryka. Ale za to prawo wszystkim traktowało na równi - nieważne, czy morderca pochodził z dobrego domu, czy z ciemnego zaułka, wciąż za zbrodnię zapłaci sowicie. Istniała również opinia, że Rhennard byłzbyt naiwny, by sądzić inaczej.
Szli długo, a im bardziej podróż się przeciągała, tym bardziej abraksan tracił siły. Brukselki utrzymywały go w prostej postawie, jednak wiadomym było, że jeśli w ciągu najbliższych chwil nie otrzyma pomocy, padnie, a oni już go nie podniosą. Na szczęście opiekunowie hodowli już go szukali, wyszli więc kawałek drogi przed granice budynków, tylko dostrzegłszy rannego abraksana i prowadzących go dwoje ludzi - wybiegając im naprzód. Oddali go finalnie w łagodne dłonie dobrych ludzi, którzy Rhennard znał i którym również ufał. Abraksan został przetransportowany do specjalnie wydzielonego pomieszczenie, a sam Abbott i towarzysząca mu młoda dziewczyna, zostawieni na placu przed całym terenem hodowli. Dopiero teraz zauważył, że Taresh cały czas za nimi szedł, ale w odpowiedniej odległości, jakby nie chciał przeszkadzać w przedsięwzięciu. Mógł odetchnąć.
- Byłaś doskonałą towarzyszką w ratunku - uśmiechnął się do niej pocieszająco. Coś rozkazywało otoczyć ją ciepłem, troską i opieką; coś, co wyglądało z jej oczu niepowstrzymanym magnetyzmem, bezsłownym zaproszeniem do tańca. - Oboje jesteśmy zziębnięci i zmęczeni. Zgodzisz się, jeśli zaoferuję ci gorącą czekoladę w Dunster Castle? To znów - niedaleko - chwycił dłonie za plecami, oczekując odpowiedzi. Nie obraziłby się przecież, gdyby odmówiła, ale czuł, że potrzebowała odpoczynku.
Że oboje go potrzebowali.
- Nadzieja powinna rodzić się pierwsza i umierać ostatnia - odpowiedział, dłońmi zarysowując kształt mięśni drżących pod okrywą końskiej skóry, pięknej maści rażącej dopiero teraz warunkami hodowlanymi, w jakich abraksan musiał wzrastać. Krótka sierść lśniła od dobrze dobranych składników paszy. - Wydaje mi się, że zdrowie i dobra passa przyda się dziś przede wszystkim jemu, ale też i tobie. Chodźmy. Czeka nas długa droga.
Wziął głęboki wdech i obejrzał się na niedźwiedzia, by upewnić się, że połknął haczyk, a odegrana scenka zdobyła jego zaufanie. Nie mógł powiedzieć, że zwierzęta bywały głupie, nie, one zwyczajnie prowadzone były pierwotnymi instynktami, o wiele silniejszymi niż potrzeby nagonione przez spragniony bodźców umysł. Przyglądał mu się przez chwilę, jednym ramieniem obejmując koński zad, a drugim bezwolnie gładząc po brzuchu. Drapieżnik faktycznie udał się za fałszywą przynętą, ale bez pośpiechu, jakby zupełnie tracił siły albo wiedział, że koń jest na tyle osłabiony, że nie da rady przed nim uciec. Taresh, do tej pory stojący z dala od nich, szukający drobnych korzonków, podniósł łeb i odszedł dalej pospiesznym krokiem. Obserwował przez chwilę ogiera, a potem znów zogniskował źrenice na niedźwiedziu, ale ten dostatecznie mocno zajęty był ułudą i nie miał ochoty zmieniać zdania.
- Mam nadzieję, że nie będzie miał mi za złe niemożność wywiązania się z kontraktu - uśmiechnął się do dziewczęcia z lichą ochotą nawiązania dialogu podpartego humorem. - Świetnie sobie radzimy. Hodowla powinna znajdować się w dolinie - wskazał jej kierunek, jeszcze raz obracając się przez ramię. I nagle zdał sobie sprawę z czegoś wybitnie ważnego. Nie przedstawił się. - Gdzie moje maniery - westchnął sam na swoją niefrasobliwość. - Rhennard. Rhennard Abbott. Lord, jeśli zechcesz, ale aktualnie jesteśmy partnerami w zbrodni - ten związek frazeologiczny nie przestawał go zaskakiwać. - nie musimy zwracać się do siebie urzędowymi frazesami.
Zawsze chciał być blisko ludzi, podając im w ten sposób dłoń i oświadczając gestem - jestem wam równy. Choć rodowe bogactwa i obowiązki znacznie różniły się od tych, które na swoich włościach posiadali mieszkańcy choćby i Doliny Godryka. Ale za to prawo wszystkim traktowało na równi - nieważne, czy morderca pochodził z dobrego domu, czy z ciemnego zaułka, wciąż za zbrodnię zapłaci sowicie. Istniała również opinia, że Rhennard byłzbyt naiwny, by sądzić inaczej.
Szli długo, a im bardziej podróż się przeciągała, tym bardziej abraksan tracił siły. Brukselki utrzymywały go w prostej postawie, jednak wiadomym było, że jeśli w ciągu najbliższych chwil nie otrzyma pomocy, padnie, a oni już go nie podniosą. Na szczęście opiekunowie hodowli już go szukali, wyszli więc kawałek drogi przed granice budynków, tylko dostrzegłszy rannego abraksana i prowadzących go dwoje ludzi - wybiegając im naprzód. Oddali go finalnie w łagodne dłonie dobrych ludzi, którzy Rhennard znał i którym również ufał. Abraksan został przetransportowany do specjalnie wydzielonego pomieszczenie, a sam Abbott i towarzysząca mu młoda dziewczyna, zostawieni na placu przed całym terenem hodowli. Dopiero teraz zauważył, że Taresh cały czas za nimi szedł, ale w odpowiedniej odległości, jakby nie chciał przeszkadzać w przedsięwzięciu. Mógł odetchnąć.
- Byłaś doskonałą towarzyszką w ratunku - uśmiechnął się do niej pocieszająco. Coś rozkazywało otoczyć ją ciepłem, troską i opieką; coś, co wyglądało z jej oczu niepowstrzymanym magnetyzmem, bezsłownym zaproszeniem do tańca. - Oboje jesteśmy zziębnięci i zmęczeni. Zgodzisz się, jeśli zaoferuję ci gorącą czekoladę w Dunster Castle? To znów - niedaleko - chwycił dłonie za plecami, oczekując odpowiedzi. Nie obraziłby się przecież, gdyby odmówiła, ale czuł, że potrzebowała odpoczynku.
Że oboje go potrzebowali.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
Wzgórza Quantock
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset