Jadalnia
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jadalnia
Całkiem spore pomieszczenie bezpośrednio przylegające do kuchni. Łączy je przejście pozbawione drzwi. Ściany są tu jasne, kremowe, a duże okno otwiera się na główną część ogrodu; w oddali można dostrzec także zarys kurnika. Pierwsze skrzypce gra tu duży stół wykonany z ciemnego, starego drewna. Jedna z jego nóg nie trzyma pionu, ale zazwyczaj podłożony jest pod nią zwinięty pergamin, by całość konstrukcji zbytnio nie dygotała; blatowi towarzyszy kilka wysiedzianych krzeseł i wazon na świeże, zmieniane co kilka dni kwiaty. W szafie w jednym z rogów jadalni można znaleźć zastawy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Trixie Beckett dnia 29.08.21 15:01, w całości zmieniany 1 raz
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Z rozrzewnieniem wracałem wspomnieniami do lat dzieciństwa, kiedy Boże Narodzenie było jednym z najbardziej magicznych okresów w roku. Przez całą drugą połowę grudnia nasz dom w Dolinie Godryka wypełniały cudowne zapachy jedzenia przygotowywanego na święta przez matkę, żywej, ściętej choinki przystrojonej wielobarwnymi bombkami, łańcuchami i magicznymi elfami oraz jemioły. Pamiętam, że matka nuciła pod nosem świąteczne piosenki, a ja próbowałem znaleźć ukryte gdzieś w domu prezenty. Udało mi się znaleźć kryjówkę tylko raz i ojciec złoił mi skórę, a niespodzianki dwudziestego piątego grudnia nie było wcale.
Głęboko żałowałem, że pierwsze święta Bożego Narodzenia, jakie Debbie miała ze mną spędzić, wyglądały tak jak wyglądały. Brakowało nam jedzenia, brakowało nam pieniędzy, brakowało nam nawet herbaty do wypicia. Starałem się jak mogłem, aby zdobyć coś do lepszego na świąteczny obiad, lecz bezskutecznie. Nie chciałem też korzystać z zapasów Oazy. Było więcej potrzebujących.
Z wdzięcznością przyjąłem więc zaproszenie od Beckettów na kolację, w wieczór poprzedzający Wigilię Bożego Narodzenia, która miała odbyć się w Dolinie Godryka. Żałowałem, że moja matka nie mogła wybrać się z nami, przez surowy mróz jaki targał maleńką wysepką na Morzu Północnym czuła się gorzej, wiedziałem jednak, ze została w dobrych rękach - Liz obiecała się nią zająć. Niemal siłą wypchnęła mnie i Debbie z chatki, nakazując stawienie się u Beckettów, zgodnie z obietnicą. Popołudniu więc wyprasowałem najlepszą, białą koszulę oraz ciemnobrązowy, elegancki garnitur, a także jedną z nielicznych sukienek Debbie, do której włożenia musiałem ją niemal zmusić. Oazę musieliśmy opuścić odpowiednio wcześniej, żebyśmy zdążyli na czas. Nie udało mi się opanować teleportacji łącznej, więc konieczne było skorzystanie ze świstoklika. Debbie, wyjątkowo, nie narzekała, była chyba zbyt podniecona wizją opuszczenia Oazy, którą traktowała właściwie jak swoje więzienie. Rzadko ją opuszczała. Tak było bezpieczniej.
- Trzymaj się blisko - powiedziałem zniecierpliwiony, kiedy wreszcie kroczyliśmy uliczką Doliny Godryka, odwiedzoną przez Debbie już nie pierwszy raz. W zeszłym miesiącu zabrałem ją na niedoszły ślub Farleya. Byłem ciekaw, czy panna młoda doszła już do siebie, musiałem go o to zapytać, przypomniałem sobie o tym, gdy mijaliśmy kurnik.
Otwierając bramkę do ogrodu Beckettów starałem się nie oglądać na stojący dom naprzeciwko - należący do moich rodziców, teraz pusty i ciemny. Do środka wpuściła nas Trixie, z którą przywitałem się uprzejmie, przedstawiłem jej Debbie. Płaszcz i kapelusz zostawiłem w przedpokoju, dziewczynka też.
- Jeszcze raz dziękujemy za zaproszenie. To pod choinkę - zwróciłem się do dziewczyny z namiastką uśmiechu, całując ją w dłoń na przywitanie i wręczając w jej ręce dwa niewielkie pudełka zapakowane w ozdobny, świąteczny papier. Miałem też przy sobie trzy butelki ciemnego ale, bo tylko to mogłem przynieść bez wstydu - je wręczyłem Steviemu, kiedy wszedłem do salonu.
- Dobrze cię widzieć. Stylowy garnitur, wuju - powiedziałem, ściskając mu dłoń, po czym powiodłem spojrzeniem po zebranych. Uśmiech stał się szerszy, gdy ujrzałem znajome twarze. Interesujące, że Justine siedziała znów obok Vincenta. Obszedłem stół, aby zająć miejsce obok młodszego Rinehearta, wcześniej dostawiając jeszcze jedno krzesło, by Debbie siedziała obok mnie.
- Dobry wieczór wszystkim i wesołych świąt!
Trudno, aby były wesołe, lecz miałem nadzieję na kilka przyjemnych chwil. Przynajmniej dla Debbie.
| Zajmuję miejsce 9 i Debbie na 9.1 poproszę...
Przynoszę 3 butelki czarnego ale
Głęboko żałowałem, że pierwsze święta Bożego Narodzenia, jakie Debbie miała ze mną spędzić, wyglądały tak jak wyglądały. Brakowało nam jedzenia, brakowało nam pieniędzy, brakowało nam nawet herbaty do wypicia. Starałem się jak mogłem, aby zdobyć coś do lepszego na świąteczny obiad, lecz bezskutecznie. Nie chciałem też korzystać z zapasów Oazy. Było więcej potrzebujących.
Z wdzięcznością przyjąłem więc zaproszenie od Beckettów na kolację, w wieczór poprzedzający Wigilię Bożego Narodzenia, która miała odbyć się w Dolinie Godryka. Żałowałem, że moja matka nie mogła wybrać się z nami, przez surowy mróz jaki targał maleńką wysepką na Morzu Północnym czuła się gorzej, wiedziałem jednak, ze została w dobrych rękach - Liz obiecała się nią zająć. Niemal siłą wypchnęła mnie i Debbie z chatki, nakazując stawienie się u Beckettów, zgodnie z obietnicą. Popołudniu więc wyprasowałem najlepszą, białą koszulę oraz ciemnobrązowy, elegancki garnitur, a także jedną z nielicznych sukienek Debbie, do której włożenia musiałem ją niemal zmusić. Oazę musieliśmy opuścić odpowiednio wcześniej, żebyśmy zdążyli na czas. Nie udało mi się opanować teleportacji łącznej, więc konieczne było skorzystanie ze świstoklika. Debbie, wyjątkowo, nie narzekała, była chyba zbyt podniecona wizją opuszczenia Oazy, którą traktowała właściwie jak swoje więzienie. Rzadko ją opuszczała. Tak było bezpieczniej.
- Trzymaj się blisko - powiedziałem zniecierpliwiony, kiedy wreszcie kroczyliśmy uliczką Doliny Godryka, odwiedzoną przez Debbie już nie pierwszy raz. W zeszłym miesiącu zabrałem ją na niedoszły ślub Farleya. Byłem ciekaw, czy panna młoda doszła już do siebie, musiałem go o to zapytać, przypomniałem sobie o tym, gdy mijaliśmy kurnik.
Otwierając bramkę do ogrodu Beckettów starałem się nie oglądać na stojący dom naprzeciwko - należący do moich rodziców, teraz pusty i ciemny. Do środka wpuściła nas Trixie, z którą przywitałem się uprzejmie, przedstawiłem jej Debbie. Płaszcz i kapelusz zostawiłem w przedpokoju, dziewczynka też.
- Jeszcze raz dziękujemy za zaproszenie. To pod choinkę - zwróciłem się do dziewczyny z namiastką uśmiechu, całując ją w dłoń na przywitanie i wręczając w jej ręce dwa niewielkie pudełka zapakowane w ozdobny, świąteczny papier. Miałem też przy sobie trzy butelki ciemnego ale, bo tylko to mogłem przynieść bez wstydu - je wręczyłem Steviemu, kiedy wszedłem do salonu.
- Dobrze cię widzieć. Stylowy garnitur, wuju - powiedziałem, ściskając mu dłoń, po czym powiodłem spojrzeniem po zebranych. Uśmiech stał się szerszy, gdy ujrzałem znajome twarze. Interesujące, że Justine siedziała znów obok Vincenta. Obszedłem stół, aby zająć miejsce obok młodszego Rinehearta, wcześniej dostawiając jeszcze jedno krzesło, by Debbie siedziała obok mnie.
- Dobry wieczór wszystkim i wesołych świąt!
Trudno, aby były wesołe, lecz miałem nadzieję na kilka przyjemnych chwil. Przynajmniej dla Debbie.
| Zajmuję miejsce 9 i Debbie na 9.1 poproszę...
Przynoszę 3 butelki czarnego ale
becomes law
resistance
becomes duty
Komplement, choć okraszony jej pełnym, obrzydliwym imieniem, sprawił, że Trixie mimowolnie uśmiechnęła się do ojca. Ostatnio robiła to rzadko - z przymusu niż z rzeczywistej chęci, byle tylko nie denerwować go czającymi się w jej głowie smutkami i rozterkami. Miał dosyć własnych. - Ty też. Nawet pasuje ci ta tiara - przyznała, żałując, że nie miała okazji uszyć mu podobnej, ale pasującej do garnituru - albo chociaż bardziej świątecznej. Przynajmniej odpowiadała kolorem, a to wystarczyło, by młoda Beckettówna uznała ją za akceptowalną, szczególnie że na samych siebie mieli stosunkowo bardzo mało czasu w ferworze wszystkich przygotowań; tym bardziej ona, którą w dniu urodzin ojciec zostawił praktycznie samą z większością zadań.
Gdy numerolog wyciągnął pudełeczko w pomarańczowym papierze, uśmiech poszerzył się widocznie - pamiętał, przynajmniej tym razem; znalazł czas, by coś jej sprezentować, Mimo swoich ostatnich turbulencji, pogarszającego się stanu zdrowia i faktu, że pieniędzy mieli coraz mniej... Jej serce przez chwilę zabiło mocniej; Trix odebrała od ojca upominek i złożyła na jego policzku długi pocałunek. Wzruszony. Wdzięczny. Być może pierwszy taki od tygodnia. - Dziękuję - odpowiedziała cicho, nim bez zastanowienia przylgnęła do czarodzieja. Zamknęła go w swoich ramionach, zawsze kochających i bezpiecznych, i choć nie mówiła o tym głośno, dziękowała także Merlinowi - za to, że i w tym roku nie odebrał jej ostatniego rodzica. - Twoje prezenty czekają w sypialni, nie zmieściły mi się tu w kuchni... Ale nie zaglądaj do niej zanim przyjęcie się nie skończy, dobrze? - niech nasyci się obiecaną niespodzianką. Na piętrze Stevie będzie mógł odnaleźć magiczny zegar do samodzielnego skalibrowania, by przypominał o tym, co dla numerologa było najważniejsze, a także artefakt znany pod nazwą Oka Ślepego, który Trixie wydał się bardzo pożyteczny w świetle ostatnich wydarzeń. Czasem sama była matką niesfornego gagatka, który musiał sparzyć sobie nos w ogniu, by zrozumieć, że nie warto było skakać w płomienie - nawet jeśli ten gagatek był już za stary, by cokolwiek pojąć. Westchnęła jeszcze, wdychając do nozdrzy zapach świąt w Warsztacie, po czym odsunęła się od Becketta i rozpakowała prezent, wielkimi ze zdumionej fascynacji oczyma przyglądając się aparatowi fotograficznemu. - Tato - wydusiła oczarowana. Dzięki temu mogła uwieczniać wszystko to, co czasem zawodziło we wspomnieniach - zatrzymać czas na kliszy... Trix przełknęła głośno ślinę i jeszcze raz rzuciła się Steviemu w objęcia, ostrożnie trzymając w dłoniach prezent. - Sam wpadłeś na ten pomysł? Och, dziękuję, naprawdę. Zapozujesz mi potem? Przy choince? Będę musiała nauczyć się go obsługiwać - mówiła radośnie, jednak moment ten nie trwał zbyt długo, gdy do drzwi rozległ się pierwszy dzwonek.
Castor Sprout i Volans Moore przyjęli na siebie zaszczyt zagoszczenia w Warsztacie jako pierwsi z zaproszonych gości, a Trixie prędko wybiegła im na spotkanie do głównego holu, z uśmiechem i przyrumienionymi policzkami wskazując im wieszak, gdzie mogli zostawić płaszcze. Za pomocą transmutacji był powielony, by dla każdego starczyło miejsca.
- Ile kompotu! Patrz, tato, nie musiałeś na każdym zaproszeniu o tym wspominać, już teraz wystarczy dla wszystkich - zachwyciła się i pocałowała Castora w policzek w ramach dla nich zupełnie normalnego powitania. Znali się przecież od dziecka, już wtedy wojując na pomidory z ogródka Steviego. - Wszystko u niej dobrze? Na pewno dzisiaj nie da rady dotrzeć? - spytała na wspomnienie Aurory. Oboje z rodzeństwa Sprout byli jej bliscy, nawet jeśli lata robiły swoje, a życiowe drogi siłą rzeczy rozchodziły się na rozwidleniu, ciągnąc ich w różnych kierunkach. - Daj, bo jeszcze złamiesz kręgosłup - rzuciła złośliwie do blondyna; wystarczyło jedno machnięcie różdżki, by dzban z kompotem pofrunął wprost na zastawiony jadłem stół, a w tym czasie spojrzenie ciemnych oczu skierowało się na towarzyszącemu młodemu twórcy talizmanów Volansowi. Wyglądał... Urzekająco, jeśli tym słowem można było określić mężczyznę. Nie bez powodu rumieńce na policzkach Trixie pogłębiły nieznacznie swój koloryt, gdy bezceremonialnie wspięła się na palce i na jego poliku też złożyła powitalnego całusa. Niby nie był tak różny od tego zaoferowanego Castorowi, ale wprawne oko mogło dostrzec, że w geście zastygła dosłownie na kilka ułamków sekundy dłużej.
- Trochę pomagała mi kaczka - odpowiedziała Moore'owi żartobliwie w kwestii dekoracji, jakimi upiększony był Warsztat. - Dobrze, że jesteś. Chcesz usiąść obok mnie? - Trix zaproponowała trochę ciszej, licząc, że ojciec zajmie się rozmową ze Sproutem i nie wyczuje pisma nosem. Jeszcze tego brakowało, by przy świątecznej kolacji zaczął upatrywać w Volansie kandydata na męża dla swojej jedynej córki, prowadząc swoiste przesłuchanie. - Rozgośćcie się, siadajcie. I jeszcze nie patrzcie pod choinkę, to dopiero po kolacji! Ale coś tam dla siebie znajdziecie - powiadomiła ich obu z enigmatycznym uśmiechem, dłonią wskazując także Castorowi przystrojone drzewko. Miał przy sobie zioła, którymi chciał obdarować innych, a zatem te powinny wylądować z resztą prezentów.
Podczas gdy Castor i Volans zajmowali miejsca, Stevie już czynił honory domu jako gospodarz i w ostatniej chwili zdecydował się transmutować stół w kształt okręgu. Każdy miał być równy! W tym czasie nadeszli także Vincent z Justine. Rinehearta Trixie jak najbardziej się spodziewała, lecz widok blondynki wprawił ją w zdumione zadowolenie - właściwie to czemu nie pomyślała, żeby zaprosić tu Tonksów?
- Ale zrobiłeś mi świąteczną niespodziankę, Vincencie. Witajcie i czujcie się jak u siebie - zaśmiała się gdy całował jej dłoń, ruchem głowy wskazując na jego śliczną towarzyszkę, aż nagle... W jej oczach zalśniło zrozumienie. Pochyliła się konspiracyjnie do tej dwójki i szeptem, jakby to była tajemnica Zakonu, spytała, - A wy coś razem... no wiecie. Razem? - W sumie to czemu nie? Byli piękni, nie tak młodzi, a na świecie szalała wojna, w której miłość też powinna mieć miejsce na zakwitnięcie. Wędzonego łososia i szarlotkę odebrała od łamacza klątw z zadowolonym uśmiechem; zapach był obłędny, a to znaczyło, że potrawa idealnie wpasuje się w klimat reszty wystawionej na stole. - Dziękujemy, ja już jestem pierwsza w kolejce do kawałka. Sam przyrządzałeś, czy pomogła ci ta dobra wróżka? - Trixie znów machnęła różdżką i przelewitowała półmisek na blat, ostrożnie dobierając mu miejsce pośród innych talerzy. Spojrzała później na Justine, podczas gdy Vincent ruszył na spotkanie Castorowi. - Zawsze wyglądasz ślicznie, ale teraz przesadziłaś - rozweseliła się jeszcze bardziej na widok znajomej sukienki. Ciemna zieleń idealnie współgrała z czerwienią ust kobiety. Wyglądała jak choinka! - Dobrze się nosi? - Merlin świadkiem, że chciała wysłuchać odpowiedzi, ale wtedy rozległ się następny dzwonek i musiała ruszyć na spotkanie... Samemu Kieranowi Rineheartowi.
Szef biura aurorów wyglądał o wiele lepiej, niż mogła przypuszczać. Dobrał marynarkę, dobrał spodnie, dobrał właściwie wszystko, nawet łagodniejsze niż zazwyczaj oblicze, na widok którego Trixie wyszczerzyła białe zęby w szerokim uśmiechu. Niewiele robiła sobie z ponurej aury otaczającej wychudłego mężczyznę. Nie przerażał jej - bo nie była szmalcownikiem, czarnoksiężniczkiem ani inną małpą pod dyktandem Konusa Malfoya. Bez zbędnych ceregieli ruszyła zatem w jego kierunku i - pewnie ku przerażeniu wszystkich, którzy drżeli na widok Kierana - zamknęła go w swoich objęciach. Albo przynajmniej próbowała zamknąć.
- Wujku - przywitała go serdecznie, szczerze uradowana widokiem znajomego mężczyzny, przyjaciela Steviego. - Cieszę się, że jednak dotarłeś. Dobrze wyglądasz! Aż dziw, że nie ja to uszyłam - Beckettówna rzuciła żartobliwie i cofnęła się od Kierana, pozwalając mu na nowo cieszyć się nienaruszoną już przestrzenią osobistą. - Kompot jest na stole, siadaj gdzie chcesz, a po jedzeniu zajrzyj pod choinkę, dobrze? - Tak jak dla pozostałych gości, starszy Rineheart również mógł odnaleźć tam zapakowany w świąteczny papier sweter uszyty przez Trixie.
Chwilę później próg przeszli kolejni goście, tym razem młody mężczyzna, który był jej jak brat, oraz jego przepiękna narzeczona, wyklęta salamandra o ognistym sercu. Bez wahania odwzajemniła powitalne uściski Steffena, zaraz później tym samym - choć łagodniejszym - gestem obdarzając jego towarzyszkę.
- Doskonale, że jesteście. Przyda nam się tu więcej miłości - rzuciła nieco złośliwie, ale w gruncie rzeczy żartobliwie - albo po prostu w swoim stylu, przyjmując tym samym suszone śliwki od Cattermole'a. Owoce także wylądowały na stole. - Nie pakowałeś się ostatnio w żadne kłopoty? - zmierzyła łamacza klątw teatralnie surowym spojrzeniem, po czym jej uwaga pomknęła w kierunku Isabelli. - Ślicznie wyglądasz, Bells! Powiem ci, że te twoje eliksiry zdziałały cuda. Od tamtego czasu nie dokuczał mi żaden katar - opowiedziała jej to wreszcie twarzą w twarz, w podziękowaniu za przyjęcie jej w Leśnej Lecznicy składając na policzkach salamandry krótkie całusy. Ruchem dłoni zaprosiła ich potem do stołu, by w drzwiach zaraz powitać następnych przybyłych.
Cedric Dearborn, z którym jeszcze nie tak dawno miała okazję odebrać sporo materiałów z opuszczonego domu sympatyka Zakonu Feniksa - a także któremu zawdzięczała trzeźwość swoich zmysłów - pojawił się w Warsztacie wraz z przybraną córką, którą Trixie przywitała pochwałą na temat jej sukienki i zapewnieniem, że nie będzie zbyt nudno.
- Bardzo dziękujemy - odpowiedziała Dearbornowi z uśmiechem, gdy ten wręczył jej opakowane podarunki. - Ale wie pan, że nie trzeba było. Sama wasza obecność jest dla nas najlepszym prezentem. Proszę, wejdźcie dalej, zostało jeszcze trochę miejsc do wybrania - zachęciła ich oboje. Byłaby szczęśliwsza, gdyby w oczach Cedrica dostrzegła beztroskę, ale dawno temu zrozumiała już, że niósł na barkach zbyt ciężki krzyż. Nawet Święta nie były w stanie temu zaradzić. W ostatniej chwili powstrzymała się przed przytuleniem i jego, uznając, że mimo wszystko nie wypada; razem z Dearbornami ruszyła do jadalni i usiadła na swoim krześle, zabawiając Volansa rozmową, gdy w Warsztacie rozległo się nagle donośne, francuskie powitanie. To mogło zwiastować tylko jedno.
- ...Lecz zaspałeś - dokończyła za niego z rozbawionym parsknięciem i poderwała się z krzesła, by wyściskać spóźnionego wędrowca. Julien de Lapin był nie lada osobowością. Idealista żyjący w płynnym świecie poezji, wróżbita i przede wszystkim jej serdeczny przyjaciel, który w kartach wyczytał ostatnio tragedię. - Co tam masz? - zapytała podejrzliwie, bo coś spod płachty ładnego materiału wydało z siebie dziwny dźwięk. A gdy kurtyna opadła na podłogę... Kuropatwa! I przepiórka! Dla niej! Serce Trixie zabiło szybciej, owładnięte niepohamowaną euforią, a dłonie od razu przecisnęły się przez kratki klatek, gładząc przepiękne piórka nowych domowników Warsztatu. - Jakie cudowne, Julek! I pamiętałeś którą wtedy sobie wybrałam! - mówiła podekscytowana, wręcz wzruszona. Na gospodarstwie starszej kobiety oglądali przepiórki razem, jednak wtedy Beckettówna nie zdecydowała się na zakup nowej podopiecznej. Niemal zapomniała o tym, że należało ponownie zasiąść przy stole i oficjalnie zacząć kolację, zapatrzona w pierzaste przyjaciółki. - Zobacz, tato, jakie śliczne - zwróciła się głośniej do Steviego; zapewne już płakał w duszy. Nie przepadał ani za kurą, ani za kaczką, ani za fretką, a teraz jeszcze te dwie...
Ostatecznie Trixie pozwoliła klatkom lewitować obok swojego krzesła, na które ponownie usiadła, wygładzając dłońmi szkarłatną sukienkę. Wszyscy byli już na swoich miejscach, a to zachęcało do oficjalnego powitania.
- Dziękujemy, że przyszliście - zwróciła się do gości; jeśli Stevie zdecydował się mówić pierwszy jako głowa rodziny i gospodarz domu Trix odczekała aż skończył, zanim się odezwała. - To wyjątkowe Święta. Nie wszystkich nas łączą więzy krwi, ale przyjaźń jest równie ważna, dlatego bardzo zależało nam na tym, żeby spędzić ten dzień z wami - dobrymi ludźmi, którzy... Którzy nie pozwolą światu pogrążyć się w szaleństwie - Beckettówna rzadko kiedy pozwalała sobie na taką powagę, dojrzałość. Ale czuła, że to był odpowiedni moment. Jej słowa wciąż jednak otulone były ciepłem i szczerą wdzięcznością - nie tylko za dzisiejszą obecność zebranych, lecz za wszystko, co sobą reprezentowali. Za to, że byli przy nich nawet w tak mroczną godzinę. - Mam nadzieję, że kolacja będzie wam smakować. A jeśli nie, nawet nie próbujcie mi tego mówić - zakończyła wesoło, znów żartobliwie, i z uśmiechem uniosła ku górze szklankę wypełnioną kompotem przyniesionym przez Castora. - Smacznego i przede wszystkim wesołych Świąt!
| W tej turze zapraszamy na ucztę i pogaduszki! Ponieważ jesteście tacy super, że przynieśliście nam smakołyki, robię mały update listy dań, z których możecie swobodnie korzystać żeby napełnić wasze z-pewnością-bardzo-głodne brzuchy.
Potrawy na stole:
- Barszcz czerwony
- Ziemniaczane puree
- Ziemniaki pieczone w ognisku z gzikiem
- Placek z mielonym mięsem gołębi podany z kaszą i surówką z kapusty
- Smażone dorsze w sosie pomidorowym z talarkami z ziemniaków
- Wędzony łosoś
- Chleb razowy z pasztetem mięsnym
- Galaretki gruszkowe
- Galaretki pomarańczowe
- Makowiec
- Szarlotka
- Suszone śliwki
Do picia:
- Kompot ze śliwek
- Kompot z mieszanki owoców
- Woda
- Czarodziejski miód pitny
- Herbata czarna
- Kawa zbożowa na życzenie
Update'owi uległa mapka:
Przekazuję prezent Steviemu: magiczny zegar i Oko Ślepego.
Od Castora wybieram prezent w postaci mieszanki róży i lawendy.
Od Steffena wybieram prezent w postaci runy raidho.
Bardzo dziękuję!
Prosimy o wyrobienie się z odpisami do poniedziałku do godziny 22. <3
Gdy numerolog wyciągnął pudełeczko w pomarańczowym papierze, uśmiech poszerzył się widocznie - pamiętał, przynajmniej tym razem; znalazł czas, by coś jej sprezentować, Mimo swoich ostatnich turbulencji, pogarszającego się stanu zdrowia i faktu, że pieniędzy mieli coraz mniej... Jej serce przez chwilę zabiło mocniej; Trix odebrała od ojca upominek i złożyła na jego policzku długi pocałunek. Wzruszony. Wdzięczny. Być może pierwszy taki od tygodnia. - Dziękuję - odpowiedziała cicho, nim bez zastanowienia przylgnęła do czarodzieja. Zamknęła go w swoich ramionach, zawsze kochających i bezpiecznych, i choć nie mówiła o tym głośno, dziękowała także Merlinowi - za to, że i w tym roku nie odebrał jej ostatniego rodzica. - Twoje prezenty czekają w sypialni, nie zmieściły mi się tu w kuchni... Ale nie zaglądaj do niej zanim przyjęcie się nie skończy, dobrze? - niech nasyci się obiecaną niespodzianką. Na piętrze Stevie będzie mógł odnaleźć magiczny zegar do samodzielnego skalibrowania, by przypominał o tym, co dla numerologa było najważniejsze, a także artefakt znany pod nazwą Oka Ślepego, który Trixie wydał się bardzo pożyteczny w świetle ostatnich wydarzeń. Czasem sama była matką niesfornego gagatka, który musiał sparzyć sobie nos w ogniu, by zrozumieć, że nie warto było skakać w płomienie - nawet jeśli ten gagatek był już za stary, by cokolwiek pojąć. Westchnęła jeszcze, wdychając do nozdrzy zapach świąt w Warsztacie, po czym odsunęła się od Becketta i rozpakowała prezent, wielkimi ze zdumionej fascynacji oczyma przyglądając się aparatowi fotograficznemu. - Tato - wydusiła oczarowana. Dzięki temu mogła uwieczniać wszystko to, co czasem zawodziło we wspomnieniach - zatrzymać czas na kliszy... Trix przełknęła głośno ślinę i jeszcze raz rzuciła się Steviemu w objęcia, ostrożnie trzymając w dłoniach prezent. - Sam wpadłeś na ten pomysł? Och, dziękuję, naprawdę. Zapozujesz mi potem? Przy choince? Będę musiała nauczyć się go obsługiwać - mówiła radośnie, jednak moment ten nie trwał zbyt długo, gdy do drzwi rozległ się pierwszy dzwonek.
Castor Sprout i Volans Moore przyjęli na siebie zaszczyt zagoszczenia w Warsztacie jako pierwsi z zaproszonych gości, a Trixie prędko wybiegła im na spotkanie do głównego holu, z uśmiechem i przyrumienionymi policzkami wskazując im wieszak, gdzie mogli zostawić płaszcze. Za pomocą transmutacji był powielony, by dla każdego starczyło miejsca.
- Ile kompotu! Patrz, tato, nie musiałeś na każdym zaproszeniu o tym wspominać, już teraz wystarczy dla wszystkich - zachwyciła się i pocałowała Castora w policzek w ramach dla nich zupełnie normalnego powitania. Znali się przecież od dziecka, już wtedy wojując na pomidory z ogródka Steviego. - Wszystko u niej dobrze? Na pewno dzisiaj nie da rady dotrzeć? - spytała na wspomnienie Aurory. Oboje z rodzeństwa Sprout byli jej bliscy, nawet jeśli lata robiły swoje, a życiowe drogi siłą rzeczy rozchodziły się na rozwidleniu, ciągnąc ich w różnych kierunkach. - Daj, bo jeszcze złamiesz kręgosłup - rzuciła złośliwie do blondyna; wystarczyło jedno machnięcie różdżki, by dzban z kompotem pofrunął wprost na zastawiony jadłem stół, a w tym czasie spojrzenie ciemnych oczu skierowało się na towarzyszącemu młodemu twórcy talizmanów Volansowi. Wyglądał... Urzekająco, jeśli tym słowem można było określić mężczyznę. Nie bez powodu rumieńce na policzkach Trixie pogłębiły nieznacznie swój koloryt, gdy bezceremonialnie wspięła się na palce i na jego poliku też złożyła powitalnego całusa. Niby nie był tak różny od tego zaoferowanego Castorowi, ale wprawne oko mogło dostrzec, że w geście zastygła dosłownie na kilka ułamków sekundy dłużej.
- Trochę pomagała mi kaczka - odpowiedziała Moore'owi żartobliwie w kwestii dekoracji, jakimi upiększony był Warsztat. - Dobrze, że jesteś. Chcesz usiąść obok mnie? - Trix zaproponowała trochę ciszej, licząc, że ojciec zajmie się rozmową ze Sproutem i nie wyczuje pisma nosem. Jeszcze tego brakowało, by przy świątecznej kolacji zaczął upatrywać w Volansie kandydata na męża dla swojej jedynej córki, prowadząc swoiste przesłuchanie. - Rozgośćcie się, siadajcie. I jeszcze nie patrzcie pod choinkę, to dopiero po kolacji! Ale coś tam dla siebie znajdziecie - powiadomiła ich obu z enigmatycznym uśmiechem, dłonią wskazując także Castorowi przystrojone drzewko. Miał przy sobie zioła, którymi chciał obdarować innych, a zatem te powinny wylądować z resztą prezentów.
Podczas gdy Castor i Volans zajmowali miejsca, Stevie już czynił honory domu jako gospodarz i w ostatniej chwili zdecydował się transmutować stół w kształt okręgu. Każdy miał być równy! W tym czasie nadeszli także Vincent z Justine. Rinehearta Trixie jak najbardziej się spodziewała, lecz widok blondynki wprawił ją w zdumione zadowolenie - właściwie to czemu nie pomyślała, żeby zaprosić tu Tonksów?
- Ale zrobiłeś mi świąteczną niespodziankę, Vincencie. Witajcie i czujcie się jak u siebie - zaśmiała się gdy całował jej dłoń, ruchem głowy wskazując na jego śliczną towarzyszkę, aż nagle... W jej oczach zalśniło zrozumienie. Pochyliła się konspiracyjnie do tej dwójki i szeptem, jakby to była tajemnica Zakonu, spytała, - A wy coś razem... no wiecie. Razem? - W sumie to czemu nie? Byli piękni, nie tak młodzi, a na świecie szalała wojna, w której miłość też powinna mieć miejsce na zakwitnięcie. Wędzonego łososia i szarlotkę odebrała od łamacza klątw z zadowolonym uśmiechem; zapach był obłędny, a to znaczyło, że potrawa idealnie wpasuje się w klimat reszty wystawionej na stole. - Dziękujemy, ja już jestem pierwsza w kolejce do kawałka. Sam przyrządzałeś, czy pomogła ci ta dobra wróżka? - Trixie znów machnęła różdżką i przelewitowała półmisek na blat, ostrożnie dobierając mu miejsce pośród innych talerzy. Spojrzała później na Justine, podczas gdy Vincent ruszył na spotkanie Castorowi. - Zawsze wyglądasz ślicznie, ale teraz przesadziłaś - rozweseliła się jeszcze bardziej na widok znajomej sukienki. Ciemna zieleń idealnie współgrała z czerwienią ust kobiety. Wyglądała jak choinka! - Dobrze się nosi? - Merlin świadkiem, że chciała wysłuchać odpowiedzi, ale wtedy rozległ się następny dzwonek i musiała ruszyć na spotkanie... Samemu Kieranowi Rineheartowi.
Szef biura aurorów wyglądał o wiele lepiej, niż mogła przypuszczać. Dobrał marynarkę, dobrał spodnie, dobrał właściwie wszystko, nawet łagodniejsze niż zazwyczaj oblicze, na widok którego Trixie wyszczerzyła białe zęby w szerokim uśmiechu. Niewiele robiła sobie z ponurej aury otaczającej wychudłego mężczyznę. Nie przerażał jej - bo nie była szmalcownikiem, czarnoksiężniczkiem ani inną małpą pod dyktandem Konusa Malfoya. Bez zbędnych ceregieli ruszyła zatem w jego kierunku i - pewnie ku przerażeniu wszystkich, którzy drżeli na widok Kierana - zamknęła go w swoich objęciach. Albo przynajmniej próbowała zamknąć.
- Wujku - przywitała go serdecznie, szczerze uradowana widokiem znajomego mężczyzny, przyjaciela Steviego. - Cieszę się, że jednak dotarłeś. Dobrze wyglądasz! Aż dziw, że nie ja to uszyłam - Beckettówna rzuciła żartobliwie i cofnęła się od Kierana, pozwalając mu na nowo cieszyć się nienaruszoną już przestrzenią osobistą. - Kompot jest na stole, siadaj gdzie chcesz, a po jedzeniu zajrzyj pod choinkę, dobrze? - Tak jak dla pozostałych gości, starszy Rineheart również mógł odnaleźć tam zapakowany w świąteczny papier sweter uszyty przez Trixie.
Chwilę później próg przeszli kolejni goście, tym razem młody mężczyzna, który był jej jak brat, oraz jego przepiękna narzeczona, wyklęta salamandra o ognistym sercu. Bez wahania odwzajemniła powitalne uściski Steffena, zaraz później tym samym - choć łagodniejszym - gestem obdarzając jego towarzyszkę.
- Doskonale, że jesteście. Przyda nam się tu więcej miłości - rzuciła nieco złośliwie, ale w gruncie rzeczy żartobliwie - albo po prostu w swoim stylu, przyjmując tym samym suszone śliwki od Cattermole'a. Owoce także wylądowały na stole. - Nie pakowałeś się ostatnio w żadne kłopoty? - zmierzyła łamacza klątw teatralnie surowym spojrzeniem, po czym jej uwaga pomknęła w kierunku Isabelli. - Ślicznie wyglądasz, Bells! Powiem ci, że te twoje eliksiry zdziałały cuda. Od tamtego czasu nie dokuczał mi żaden katar - opowiedziała jej to wreszcie twarzą w twarz, w podziękowaniu za przyjęcie jej w Leśnej Lecznicy składając na policzkach salamandry krótkie całusy. Ruchem dłoni zaprosiła ich potem do stołu, by w drzwiach zaraz powitać następnych przybyłych.
Cedric Dearborn, z którym jeszcze nie tak dawno miała okazję odebrać sporo materiałów z opuszczonego domu sympatyka Zakonu Feniksa - a także któremu zawdzięczała trzeźwość swoich zmysłów - pojawił się w Warsztacie wraz z przybraną córką, którą Trixie przywitała pochwałą na temat jej sukienki i zapewnieniem, że nie będzie zbyt nudno.
- Bardzo dziękujemy - odpowiedziała Dearbornowi z uśmiechem, gdy ten wręczył jej opakowane podarunki. - Ale wie pan, że nie trzeba było. Sama wasza obecność jest dla nas najlepszym prezentem. Proszę, wejdźcie dalej, zostało jeszcze trochę miejsc do wybrania - zachęciła ich oboje. Byłaby szczęśliwsza, gdyby w oczach Cedrica dostrzegła beztroskę, ale dawno temu zrozumiała już, że niósł na barkach zbyt ciężki krzyż. Nawet Święta nie były w stanie temu zaradzić. W ostatniej chwili powstrzymała się przed przytuleniem i jego, uznając, że mimo wszystko nie wypada; razem z Dearbornami ruszyła do jadalni i usiadła na swoim krześle, zabawiając Volansa rozmową, gdy w Warsztacie rozległo się nagle donośne, francuskie powitanie. To mogło zwiastować tylko jedno.
- ...Lecz zaspałeś - dokończyła za niego z rozbawionym parsknięciem i poderwała się z krzesła, by wyściskać spóźnionego wędrowca. Julien de Lapin był nie lada osobowością. Idealista żyjący w płynnym świecie poezji, wróżbita i przede wszystkim jej serdeczny przyjaciel, który w kartach wyczytał ostatnio tragedię. - Co tam masz? - zapytała podejrzliwie, bo coś spod płachty ładnego materiału wydało z siebie dziwny dźwięk. A gdy kurtyna opadła na podłogę... Kuropatwa! I przepiórka! Dla niej! Serce Trixie zabiło szybciej, owładnięte niepohamowaną euforią, a dłonie od razu przecisnęły się przez kratki klatek, gładząc przepiękne piórka nowych domowników Warsztatu. - Jakie cudowne, Julek! I pamiętałeś którą wtedy sobie wybrałam! - mówiła podekscytowana, wręcz wzruszona. Na gospodarstwie starszej kobiety oglądali przepiórki razem, jednak wtedy Beckettówna nie zdecydowała się na zakup nowej podopiecznej. Niemal zapomniała o tym, że należało ponownie zasiąść przy stole i oficjalnie zacząć kolację, zapatrzona w pierzaste przyjaciółki. - Zobacz, tato, jakie śliczne - zwróciła się głośniej do Steviego; zapewne już płakał w duszy. Nie przepadał ani za kurą, ani za kaczką, ani za fretką, a teraz jeszcze te dwie...
Ostatecznie Trixie pozwoliła klatkom lewitować obok swojego krzesła, na które ponownie usiadła, wygładzając dłońmi szkarłatną sukienkę. Wszyscy byli już na swoich miejscach, a to zachęcało do oficjalnego powitania.
- Dziękujemy, że przyszliście - zwróciła się do gości; jeśli Stevie zdecydował się mówić pierwszy jako głowa rodziny i gospodarz domu Trix odczekała aż skończył, zanim się odezwała. - To wyjątkowe Święta. Nie wszystkich nas łączą więzy krwi, ale przyjaźń jest równie ważna, dlatego bardzo zależało nam na tym, żeby spędzić ten dzień z wami - dobrymi ludźmi, którzy... Którzy nie pozwolą światu pogrążyć się w szaleństwie - Beckettówna rzadko kiedy pozwalała sobie na taką powagę, dojrzałość. Ale czuła, że to był odpowiedni moment. Jej słowa wciąż jednak otulone były ciepłem i szczerą wdzięcznością - nie tylko za dzisiejszą obecność zebranych, lecz za wszystko, co sobą reprezentowali. Za to, że byli przy nich nawet w tak mroczną godzinę. - Mam nadzieję, że kolacja będzie wam smakować. A jeśli nie, nawet nie próbujcie mi tego mówić - zakończyła wesoło, znów żartobliwie, i z uśmiechem uniosła ku górze szklankę wypełnioną kompotem przyniesionym przez Castora. - Smacznego i przede wszystkim wesołych Świąt!
| W tej turze zapraszamy na ucztę i pogaduszki! Ponieważ jesteście tacy super, że przynieśliście nam smakołyki, robię mały update listy dań, z których możecie swobodnie korzystać żeby napełnić wasze z-pewnością-bardzo-głodne brzuchy.
Potrawy na stole:
- Barszcz czerwony
- Ziemniaczane puree
- Ziemniaki pieczone w ognisku z gzikiem
- Placek z mielonym mięsem gołębi podany z kaszą i surówką z kapusty
- Smażone dorsze w sosie pomidorowym z talarkami z ziemniaków
- Wędzony łosoś
- Chleb razowy z pasztetem mięsnym
- Galaretki gruszkowe
- Galaretki pomarańczowe
- Makowiec
- Szarlotka
- Suszone śliwki
Do picia:
- Kompot ze śliwek
- Kompot z mieszanki owoców
- Woda
- Czarodziejski miód pitny
- Herbata czarna
- Kawa zbożowa na życzenie
Update'owi uległa mapka:
Przekazuję prezent Steviemu: magiczny zegar i Oko Ślepego.
Od Castora wybieram prezent w postaci mieszanki róży i lawendy.
Od Steffena wybieram prezent w postaci runy raidho.
Bardzo dziękuję!
Prosimy o wyrobienie się z odpisami do poniedziałku do godziny 22. <3
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Co prawda takie zjawisko jak niepęknięta czaszka, byłoby o wiele przyjemniejsze do przeżywania. Tymczasem pulsujący ból nasilał się przy każdym większym ruchu, a pęknięty łuk brwiowy naprawdę nie prezentował się dobrze. Cóż jednak było zrobić? Stevie Beckett, szanowany naukowiec, doświadczony numerolog, dorosły mężczyzna (żeby nie powiedzieć, że podstarzały), mógł jedynie stanąć dziś przed dzieciakami z Doliny i udawać, że nic się nie stało. Że to nie olbrzym mierzący kilka metrów walnął go pięścią, gdy ratował wspólnie z Romulusem biedną dziewczynę, tylko że może świstoklik wybuchł? Naprawdę nie potrafił kłamać, ale z drugiej strony wersja ze świstoklikiem, wcale nie była taka niewiarygodna. Właściwie, jakby się nad tym głębiej zastanowić, to wydawała się o wiele bardziej prawdopodobna niż to, że faktycznie wielkolud na usługach Ministra Magii trzepnął go w głowę. Dopóki jednak nikt nie pytał, nie miał zamiaru dzielić się tą informacją. Gdyby ktoś zapytał, też pewnie, by się nie podzielił, ale przygotowana w głowie wersja jakoś brzmiała. - Dziękuję bardzo - schylił lekko głowę z szerszym uśmiechem, chociaż to spowodowało uczucie, jakby śmigło rozpoczynało kręcić się z zawrotną prędkością we wnętrzu jego mózgu. Kiwnął jeszcze z potwierdzeniem, że nie otworzy prezentów, zanim Wigilia Wigilii się nie skończy, choć właściwie na takich najmniej mu zależało. Liczył się czas, jaki można było spędzić w gronie przyjaciół, a nie fikuśne dary, chociaż, to pamięć liczyła się na najbardziej. Temu też reakcja córki, pełna zadowolenia, w pewnym stopniu zrzuciła kamień z serca. Dzień jej urodzin w tym roku, był co najmniej nieprzyjemny. Gdy spytała, czy wymyślił to sam, odpowiedział z dumą - Sam - chociaż do końca nie wiedział dlaczego. Coś podświadomie mówiło jednak, że aparat fotograficzny może dużo znaczyć. W końcu pozwalał na kliszy zamknąć wszystko to, co umysł chciał zapamiętać. Nie miał takiego, gdy rodziła się Rosemary, nie miał takiego, gdy rodziła się Trixie, nie miał takiego, gdy trzeba było zapisać wspomnienia. Jedno jedyne zdjęcie z małego ślubu, leżało zamknięte w biurku. Beatrix będzie mogła do woli zapamiętywać, to wszystko, co przemija. Ale o tym nie powinien jej mówić teraz... Właściwie nie powinien jej mówić nigdy. Będzie, co ma być. Rozległo się stukanie do drzwi, dość więc było smutków. - Castorze, o! Bardzo dziękujemy, mam nadzieję, że Aurora czuje się dobrze - dostrzegł kompot, a więc udało się, będą mieli co pić! Trixie już rozporządzała darami, gdy to Stevie zwrócił uwagę na jeszcze jednego gościa, którego nie znał. Z początku nieco zmarszczył brwi (a właściwie głównie prawą, bo lewą nie powinien wcale ruszać, aby nie naruszyć zabliźniającego się pęknięcia), aby zaraz potem rozluźnić je w przyjacielskim uśmiechu. Jeśli przyprowadził go Castor, to zapewne nie był złym człowiekiem, a przecież głodnych trzeba było nakarmić. Jak trzeba pomóc, to trzeba pomóc. Jeszcze mogli sobie na to pozwolić. Dopiero słyszeć nazwisko, jeszcze mocniej upewnił się w swoich rozważaniach. Uścisnął więc mu dłoń. - Dzień dobry, bardzo miło mi poznać. O, dziękuję, nie trzeba było... - przyjaciel córki? Przez dłuższą chwilę jeszcze przyglądał się temu człowiekowi. Czyżby...? Nie do końca świadom tego jak to wygląda, spoglądał to na córkę, to na Volansa, to na córkę, to na Volansa. Pięknie wygląda?! Usiąść koło niej? To na córkę... To na Volansa... I jeszcze przyniósł whisky? Pierwszy raz spotkał się z taką sytuacją, aby jego córka miała przyjaciela, którego nie znał, był kompletnie nieprzygotowany i nie wiedział co myśleć, gdy to z tego zawieszenia wyrwało go kolejne stukanie w drzwi. Spoglądał jeszcze przez chwilę na pana Moora i Castora, którzy to zajmowali miejsca przy stole, ale pora było wrócić do nowych gości. - Vincencie, bardzo się cieszę, że jesteś - poklepał młodzieńca po ramieniu, chwile potem ściskając jego dłoń. Nie do końca spodziewał się Justine, ale to przecież Beatrix była odpowiedzialna za zaproszenia. Ciekawe, że przyszli razem. Na pewno bardzo się przyjaźnili. Gdy kobieta spytała o migreny i ręce, nieco speszył się, przełykając głośniej ślinę. - Tak... Już wszystko dobrze - odpowiedział prawie zgodnie z prawdą, ale naprawdę ostatnim czego by Beckett chciał to opowiadanie o tym jak to pęknięta czaszka przeszkadza mu w pracy. Gdy przyszedł Kieran, jego stary druh, właściwie nawet przyjaciel, numerolog podał mu dłoń, spoglądając jeszcze na stół i gości, którzy przy nim zasiadali. Byli najstarsi i niewiele można było z tym zrobić. Zresztą, ostatnio przecież ucięli sobie pogawędkę na ten temat, co tylko mocniej umacniało go w przekonaniu, że to oni musieli się poświęcić, aby pozwolić dzieciakom żyć, rozwijać się i trwać, pomimo tej wojennej zawieruchy. Ten usiadł po przeciwnej stronie stołu, najdalej jak się dało od własnego syna. Przez chwilę jeszcze Stevie spoglądał na ten smutny obrazek, pragnąc pomóc, powiedzieć cokolwiek, ale na szczęście zjawił się Steffen ze swoją narzeczoną. Młodzi to dopiero mieli szczęście. Żal było, że ślub Alexandra i Idy został odwołany, ze względu na jej chorobę. Nie musieli dużo przynosić, to nie miało dzisiaj znaczenia. Stół był pełen, na tyle na ile mogli sobie na to pozwolić. Odpowiedział więc szerokim uśmiechem zadowolony, że w ogóle mieli czas i sposobność się zjawić. W końcu pojawił się Cedric z małą Debby. Odebrał od niego pakunek, nawet nie zaglądając do środka, a ściskając dłoń młodego mężczyzny, którego los przecież też już doświadczył. Grunt, że jego córka mogła przeżyć rodzinne święta, bo przecież nie po to znali się tyle lat, aby nie traktować siebie jak rodziny. - Dziękuję bardzo, to robota mojej córki - nieco ściszył głos, mówiąc o garniturze. Przecież sam by go nie dobrał. Gdy zdawało się, że są już niemal wszyscy, przez drzwi wpadł Julien. Najpierw Stevie zwrócił uwagę na jego dłoń, która trzęsła się, nie wyglądała normalnie... Już chciał zmartwić się, ale nie zdążył. Coś wydało gromki okrzyk. Coś, czego nie powinno tam być. Na brodę kochanego Merlina, do stu galeonów... Czy to było kolejne ptaszysko?! CZY TO BYŁY DWA PTASZYSKA?! Już mieli kurę i kaczkę (i to tylko dlatego, że w porę nie odmówił Trixie), ale kolejne dwa...? Nie... Tylko nie to. Przez chwilę poczuł, jakby zakuło go serce, a potem wskoczyło prosto do gardła, nie pozwalając przełknąć śliny. Głośne, uporczywe, niedające się wyspać ptaszyska... Wzrokiem pełnym przerażenia spojrzał na córkę, a potem na Juliena. Znów na córkę, potem na Juliena, potem na Volansa, a potem na Kierana. Znowu na córkę i znowu na Juliena, jeszcze przez chwilę na kuropatwę, na Juliena, na przepiórkę, na Juliena... No przecież teraz to już nigdy nie będzie mieć spokoju we własnym domu. Przez chwilę zadrgała mu powieka, a ból głowy przyćmił obraz. - Pozwólcie, że - odkaszlnął, usiłując umysłem objąć to wszystko, co się tu stało. - Że pozbędziemy zbędnego miejsca - machnął kilka razy różdżką, a długi prostokątny stół, zamienił się w okrągły i o wiele bardziej przyjazny. Nie było tu równych i równiejszych, a skoro wigilia w gronie najbliższych przyjaciół, to powinni mieć ze sobą nieprzerwany niczym kontakt. - Tak... Ja - zająkał się nieco, spoglądając znowu na Trixie i Volansa, a zaraz potem na Juliena i ptaki. - To będzie wyjątkowy wieczór, jedzcie i pijcie, smacznego! - usiadł, chociaż wcale nie był głodny. - Co to za zioła, Castorze? - zwrócił uwagę na pachnące pakunki, gdy to część gości już sobie wybrała. - Masz tam jakiś specyfik, co wspomaga koncentrację? - sam znał się jedynie trochę na roślinach, i to wolał te bardziej użytkowe, jak pomidory, albo ewentualnie dzika róża. Które to już święta bez niej? Dwudzieste trzecie? Drugie? Nie mógł się skupić, zwłaszcza gdy w akompaniamencie dogrywała ta kuropatwa... Spoglądał na lewitujące klatki z przerażeniem. - Trixie, może zabierzesz ptaszki do kurnika...? - zacisnął usta nieco mocniej. - Na pewno są głodne i zmęczone, niech wybiegają się w ogrodzie - w kurniku była podwyższona temperatura, nie zmarzłyby tam, chociaż jego córka wolała przyzwyczajać zwierzęta do swobodnego poruszania się w obrębie domu, co naprawdę wyjątkowo mocno mu nie pasowało. Stevie machnął różdżką, rzucając niewerbalnie czar Facere, a ze stojącej na środku stołu wazy wyskoczyła chochla, która zaczęła rozlewać wszystkim barszcz czerwony. Gdy wszyscy go zjedli, to już czekały drewniane łyżki, gotowe nałożyć purée ziemniaczane i inne potrawy. Nie pomógł wiele przy gotowaniu, zwyczajnie nie miał na to siły, ale chociaż tyle mógł zrobić. Na transmutacji jednak się znał. Dopiero wtedy zauważył też lewitującą obok paczuszkę, podobną do tych, które lewitowały obok. Otworzył ją dopiero wtedy, gdy zrobili to inni, a na jego kolana wypadł... Oh. Sproszkowany meteoryt. Było o niego tak ciężko, a zapasy się kończyły. Spojrzał na Juliena z pewną wdzięcznością, jednak zaraz potem kuropatwa wydała z siebie dziwne gdaknięcie (można to było w ogóle tak nazwać?), a serce znów podskoczyło mu do gardła. - Dziękuję, Julien - spoglądał na książkę, otwierając ją na zaznaczonej stronie, rzucając tam spojrzenie i zatrzymując je na nieco dłużej.
Niegdyś przed wielu, wielu laty
W królestwie nad mórz pianą
Żyła dzieweczka, którą znałem
Nie był fanem poezji, chociaż oczywiście nie mógłby tego pokazać przy młodym sąsiedzie. Coś jednak sprawiło, że nie oderwał wzroku, tak jakby chciał przelecieć nim po literach, upewniając się, na co patrzy. Nie mógł jednak uwierzyć...
I jak Serafin lodowaty,
W mroźne odziany mgły,
Do zimnej wtrącił ją mogiły -
Moją Annabel Lee.
Podniósł wzrok na młodzieńca, na chwile zapominając o ptakach i wszystkim dookoła. Co prawda Beckett znał jego talent, ale dlaczego akurat to? Dlaczego akurat teraz? Zmarszczył brwi, a spojrzenie przeniósł w dół, w jakiś punkt na stole, na chwile wyłączając swoją obecność. Chciał je tylko chronić, chciał JĄ tylko chronić, a stało się to, co się stało. - Dziękuję, to bardzo ładne - podniósł na chwilę książkę do góry, aby wiedział, że o ten prezent chodzi, kciuk jednak trzymając na stronie, którą zaznaczył mu chłopiec. Podłubał jeszcze widelcem w kawałku smażonego dorsza, wciąż wracając do fragmentu wiersza.
I co noc w snów bieli, wśród srebrnej topieli,
Spoczywam z nią razem na zimnej pościeli,
Tam w jej królestwie nad mórz pianą,
Tam w jej mogile pod mórz pianą...
Posmutniał, wyraźnie posmutniał. Przy tym stole nikt nie wiedział i nikt nie miał prawa wiedzieć. Jedynie stary druh siedzący naprzeciwko, który doskonale wiedział, ale potrafił utrzymać ten sekret. Siedząca obok niego Beatrix wydawała się jednak taka szczęśliwa i spokojna z tymi wszystkimi ptakami, naprawdę chciał oszczędzić jej tęsknoty, za tym kogo nie znała. - Beatrix... - zaczął, ale wcale nie w jej kierunku. - Beatrix, rozdaj gościom prezenty od ciebie - powiedział, usiłując mieć na twarzy wypisaną dumę. Był dumny. Był strasznie dumny, ale teraz ciężko było skupić myśli, a ściśnięty żołądek i pulsująca głowa wcale nie pomagały. Coś w środku przekręcało się na drugą stronę. - A pan...? - bezpośrednio zwrócił się do Volansa. - Skąd pan zna moją córkę? - nie był nawet świadomy, jak to brzmi, ale musiał wiedzieć. Wpatrywał się więc w młodzieńca, który teraz siedział obok Trixie. Chodziło przecież o jego dziecko, musiał być pewien, o co chodzi. Latające nad stołem butelki czarodziejskiego miodu zjawiły się przy nim, a jedna z nich nalała swoją zawartość do szklanki. Może i nie powinien pić, ale coś musiało ukoić nerwy, które dzisiaj, o dziwo, nie potrafiły się uspokoić. Czemu nie siedziała obok Mary Jo? I gdzie była teraz Annabel Lee?
Jeszcze nie biorę runy, ani ziół, zjadam porcję barszczu i dorsza. Poproszę pół szklanki czarodziejskiego miodu i worek cierpliwości do mojej córki.
Niegdyś przed wielu, wielu laty
W królestwie nad mórz pianą
Żyła dzieweczka, którą znałem
Nie był fanem poezji, chociaż oczywiście nie mógłby tego pokazać przy młodym sąsiedzie. Coś jednak sprawiło, że nie oderwał wzroku, tak jakby chciał przelecieć nim po literach, upewniając się, na co patrzy. Nie mógł jednak uwierzyć...
I jak Serafin lodowaty,
W mroźne odziany mgły,
Do zimnej wtrącił ją mogiły -
Moją Annabel Lee.
Podniósł wzrok na młodzieńca, na chwile zapominając o ptakach i wszystkim dookoła. Co prawda Beckett znał jego talent, ale dlaczego akurat to? Dlaczego akurat teraz? Zmarszczył brwi, a spojrzenie przeniósł w dół, w jakiś punkt na stole, na chwile wyłączając swoją obecność. Chciał je tylko chronić, chciał JĄ tylko chronić, a stało się to, co się stało. - Dziękuję, to bardzo ładne - podniósł na chwilę książkę do góry, aby wiedział, że o ten prezent chodzi, kciuk jednak trzymając na stronie, którą zaznaczył mu chłopiec. Podłubał jeszcze widelcem w kawałku smażonego dorsza, wciąż wracając do fragmentu wiersza.
I co noc w snów bieli, wśród srebrnej topieli,
Spoczywam z nią razem na zimnej pościeli,
Tam w jej królestwie nad mórz pianą,
Tam w jej mogile pod mórz pianą...
Posmutniał, wyraźnie posmutniał. Przy tym stole nikt nie wiedział i nikt nie miał prawa wiedzieć. Jedynie stary druh siedzący naprzeciwko, który doskonale wiedział, ale potrafił utrzymać ten sekret. Siedząca obok niego Beatrix wydawała się jednak taka szczęśliwa i spokojna z tymi wszystkimi ptakami, naprawdę chciał oszczędzić jej tęsknoty, za tym kogo nie znała. - Beatrix... - zaczął, ale wcale nie w jej kierunku. - Beatrix, rozdaj gościom prezenty od ciebie - powiedział, usiłując mieć na twarzy wypisaną dumę. Był dumny. Był strasznie dumny, ale teraz ciężko było skupić myśli, a ściśnięty żołądek i pulsująca głowa wcale nie pomagały. Coś w środku przekręcało się na drugą stronę. - A pan...? - bezpośrednio zwrócił się do Volansa. - Skąd pan zna moją córkę? - nie był nawet świadomy, jak to brzmi, ale musiał wiedzieć. Wpatrywał się więc w młodzieńca, który teraz siedział obok Trixie. Chodziło przecież o jego dziecko, musiał być pewien, o co chodzi. Latające nad stołem butelki czarodziejskiego miodu zjawiły się przy nim, a jedna z nich nalała swoją zawartość do szklanki. Może i nie powinien pić, ale coś musiało ukoić nerwy, które dzisiaj, o dziwo, nie potrafiły się uspokoić. Czemu nie siedziała obok Mary Jo? I gdzie była teraz Annabel Lee?
Jeszcze nie biorę runy, ani ziół, zjadam porcję barszczu i dorsza. Poproszę pół szklanki czarodziejskiego miodu i worek cierpliwości do mojej córki.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Wypracowana punktualność nie pozwoliła mu się spóźnić. Chciał przecież zrobić dobre wrażenie podczas pierwszego spotkania z panem Beckettem i podtrzymać swoją nieposzlakowaną opinię w oczach jego córki. Zdecydowanie ona wyglądała bardzo pięknie, a te rumieńce dodawały jej jeszcze więcej uroku. Nie mógł się w pełni na skupić na jej osobie, gdyż starał się sprawnie poruszać po meandrach rozmowy z panem domu.
— Wybrałem nieodpowiedni alkohol? Proszę pana... wszystko w porządku? — Wymienili razem uścisk dłoni i pozostałe uprzejmości. Nieczęsto słyszał, że nie trzeba było czegoś takiego robić. Ta butelka była najlepszym alkoholem, jaki trzymał w domu. Może pan Beckett preferował inne trunki? Zrobiło się odrobinę... niezręcznie, kiedy tak przez dłuższą chwilę starszy mężczyzna mu się przyglądał.
Uśmiechnął się z nieukrywanym zadowoleniem za sprawą tego powitalnego całusa, jednocześnie trochę się pochylił i zupełnie nieprzypadkowo musnął talię panny Beckett, jakby chciał ją objąć podczas tego powitania.
— Przedstawisz mi swoją pomocnicę? — Zapytał żartobliwie.
— Obiecałem ci, że przyjdę. Z przyjemnością usiądę obok ciebie — Bez wahania przystał na złożoną mu przez Trixie propozycję, choć również ciszej. Wiele można o nim powiedzieć, ale nie to, że po prostu odrzuci taką szansę. Ostatnie ich spotkanie przyczyniło się do tego, że naprawdę chciał spędzić trochę czasu tylko z nią. Liczył, że nadarzy się ku temu chociaż te parę chwil na osobności. Jeśli nic z tego nie wyjdzie to nie będzie nic żałować przez to, że miał możliwość zająć najlepsze miejsce przy tym stole. Pod względem towarzystwa, a nie wygody zajmowanego mebla.
Dawno miał za sobą czasy, kiedy to prezenty były dla niego priorytetem zamiast bliskich. Teraz one stanowiły zaledwie miły dodatek, chociaż miło było widzieć obdarowaną osobę będącą usatysfakcjonowaną podarkiem. Od czasu do czasu miło było taki dostać.
Jego uwadze nie umknęło przybycie kolejnych gości. Za szczególnie zaskakujące było ponowne spotkanie Vincenta, z którym do tej pory utrzymywał stosunki wyłącznie profesjonalne. Nie oznaczało to, że muszą takimi pozostać. Wszak teraz nie byli w pracy i mieli możliwość nawiązania nieformalnej znajomości.
— Vincent Rineheart? Zwykle nie zapominam twarzy. Co za niespodziewane spotkanie! — Zaskoczenie odmalowało się na jego brodatej twarzy, choć było jak najbardziej pozytywne. Ten świat był naprawdę mały. Wyciągnął ku niemu rękę na powitanie. — Natomiast my się nie znamy. Volans Moore. Miło mi panią poznać — Postanowił powitać towarzyszącą Vincentowi Justine.
Chwilę później wypatrzył swojego kuzyna, idącego pod ręką z narzeczoną. Rozpromienił się na ich widok. Pośpieszył do nich po chwili, przepraszając osoby, z którymi rozmawiał te kilka chwil temu.
— Steffen, Isabella! Dobrze was widzieć. Jak wam się wiedzie? — Liczył na to, że uda się im zamienić te parę słów zanim wszyscy usiądą do stołu. Zamierzał też zaproponować kuzynowi wspólne łowienie ryb.
Po pojawieniu się Dearborne'ów, chętnie wdał się w żywiołową rozmowę z siedzącą obecnie przy stole Trixie. Przynajmniej do czasu nadejścia spóźnionego mężczyzny, który wręczył pannie Beckett najbardziej zapadające w pamięć prezenty. Osobiście dla niego było to dziwne, by dawać komuś w prezencie drób. Z drugiej strony nie sposób docenić praktycznej strony takiego prezentu, tym bardziej, że Beckettowie naprawdę suto zastawili stół i pewnie to odczują. Kątem oka ponownie spojrzał na siadającą obok niego córkę gospodarza. Ta rozmowa była na tyle zajmująca, że poniekąd liczył na jej ewentualną kontynuację.
Przy pierwszej wymianie zdań z gospodarzem zrobiło się stosownie niezręcznie, a zaledwie chwilę później miał wrażenie, że ta atmosfera nie opuści ich tak prędko. Czyżby to była wypadkowa jego niespodziewanego pojawienia się, tych wszystkich słów i gestów, które najwyraźniej zostały zauważone przez pana Becketta? Nie sposób pozbyć się wrażenia, że starszy mężczyzna nadal mu się zbyt często przygląda. Zmianę kształtu stołu uznał za formalność.
— Wspaniała przemowa, Trixie — Pochwalił półgłosem pannę Beckett, z której aż biła ta powaga i dojrzałość. Może nie znał tych wszystkich ludzi, jednak to nie było teraz istotne. Zawsze mógł ich poznać i liczył, że nadarzy się ku temu niejedna okazja. Zaśmiał się wesoło słysząc te słowa odnośnie kolacji. Nie umniejszał umiejętnościom kucharskim gospodarza, bo to zapewne ona przygotowała większość tych dań.
— Smacznego i wesołych Świąt — Życzył tego zarówno gospodarzom, jak i zgromadzonym tu gościom. Wzniósł również ten symboliczny toast trzymaną w dłoni szklanką kompotu. Na coś mocniejszego przyjdzie pora nieco później.
— Ja natomiast jestem ciekaw, w jaki sposób komponowałeś te mieszanki. Wszystkie pachną nad wyraz ciekawie i trudno było mi wybrać tę właściwą — Zwrócił się do Castora z nieukrywaną ciekawością i wesołym uśmiechem. Niby samo zebranie ziół z ogrodu nie wydawało się skomplikowane, ale jego zdaniem takie właśnie było. Zielarstwo wychodziło mu w lepiej w teorii, niż w praktyce i wychodził z założenia, że trzeba mieć dobry nos do tworzenia mieszanek zapachowych. A to się akurat udało Castorowi. Przy okazji poprosi przyjaciela o trochę mięty na herbatę.
— Vincencie, nadal parasz się łamaniem klątw czy może zajmujesz się już czymś innym? Byłeś w ostatnim czasie w Rumunii? — Zagadnął do kolejnej osoby, którą w jakimś stopniu znał. Jeśli doczeka końca wojny to bardzo chętnie wróci do Rumunii na dłużej. W tych stronach żyli jego bliscy, ale chciał również podróżować. I miał nadzieję, że nie sam. Był zdania, że panna Beckett powinna zwiedzić trochę świata.
— Steffen, wybierzesz się ze mną na ryby? Mój sąsiad ostatnio złowił naprawdę imponujące sztuki. Były naprawdę ogromne, mówię ci. Nie daj się prosić — Nie od dzisiaj wiadomo, że on jest zapalonym wędkarzem i nawet zima nie była w stanie go powstrzymać od oddawania się temu zajęciu. Jeszcze robił to z konieczności.
— Pozwolisz, że pomogę ci z tym ptactwem? — Zaoferował swojej przyjaciółce pomoc. Było to w dobrym tonie, nawet jak Trixie była w stanie doskonale sobie poradzić z tym zadaniem za pomocą magii. Przewietrzenie się też dobrze by mu zrobiło, bo zaczynał czuć się trochę niekomfortowo z tym, że jest tak wnikliwie obserwowany przez najwyraźniej przerażonego ojca Trixie. Marnym pocieszeniem było to, że na stan pana Becketta składało się więcej rzeczy, niż jego relacja z córką tego mężczyzny.
Na szczęście rozpoczęła się uczta i można było zająć się raczeniem się tymi wspaniałymi potrawami. W końcu sięgnął po jedną z wciąż lewitujących obok gości paczuszkę. Książka. Co za miły drobiazg. Przewrócił kilka kartek tego tomiku, by odkryć, że ma do czynienia z dziełem filozoficznym. Nie był wielbicielem filozofii, więc lektura tej książki można okazać się zbyt trudna dla niego. Oczywiście, nie okazał w jawny sposób lekkiego rozczarowania. Obdarowujący miał szczere intencje, także wobec nieznajomych.
— Dziękuję panu, panie...? — Nie przedstawiono ich sobie ani nigdy wcześniej się nie spotkali. Zasłyszał co prawda imię tego mężczyzny (Julien), jednak wolał bardziej oficjalną formę. Póki co. Może niebawem się to zmieni. Kolacja przebiegała nad wyraz miło, jeśliby puścić w niepamięć rzeczy wywołujące u niego ten lekki dyskomfort. Liczył, że uda mu się znaleźć chwilę, by móc wręczyć osobiście prezent pannie Beckett. Może już niedługo.
— A ja...? — Odpowiedział pytaniem na pytanie. Nie zostało przecież doprecyzowane. Aż do następnej chwili. — Poznałem pana córkę przez jednego z naszych wspólnych znajomych, u którego Trixie próbowała wyłapać dirikraki. A te w razie niebezpieczeństwa znikają w kłębowisku piór i pojawiają się w innym miejscu. Zostałem poproszony o pomoc w opanowaniu tej sytuacji — Odrzekł szczerze, starając się niezbyt udolnie utrzymywać stosowną powagę. Lekki, zdradzający pewne rozbawienie uśmiech błąkał się na jego ustach. Nawet te kilka miesięcy później wciąż bawiło go to wspomnienie panny Beckett uganiającej się za tymi ptakami, które widziały w niej zagrożenie i salwowały się ucieczką. A wystarczyło za nimi nie biegać i rozwiązać ten problem sposobem. Dobrze się wtedy bawił.
Jednocześnie robił dobrą minę do złej gry. To niekoniecznie dobrze brzmiące pytanie znów wywołało ten sam dyskomfort, co spojrzenie tego mężczyzny. Odpowie na każde pytanie, o ile uzna je za wystarczająco neutralne. Nie odmówiłby też odrobiny miodu pitnego.
|Wybieram runę: Uruz
— Wybrałem nieodpowiedni alkohol? Proszę pana... wszystko w porządku? — Wymienili razem uścisk dłoni i pozostałe uprzejmości. Nieczęsto słyszał, że nie trzeba było czegoś takiego robić. Ta butelka była najlepszym alkoholem, jaki trzymał w domu. Może pan Beckett preferował inne trunki? Zrobiło się odrobinę... niezręcznie, kiedy tak przez dłuższą chwilę starszy mężczyzna mu się przyglądał.
Uśmiechnął się z nieukrywanym zadowoleniem za sprawą tego powitalnego całusa, jednocześnie trochę się pochylił i zupełnie nieprzypadkowo musnął talię panny Beckett, jakby chciał ją objąć podczas tego powitania.
— Przedstawisz mi swoją pomocnicę? — Zapytał żartobliwie.
— Obiecałem ci, że przyjdę. Z przyjemnością usiądę obok ciebie — Bez wahania przystał na złożoną mu przez Trixie propozycję, choć również ciszej. Wiele można o nim powiedzieć, ale nie to, że po prostu odrzuci taką szansę. Ostatnie ich spotkanie przyczyniło się do tego, że naprawdę chciał spędzić trochę czasu tylko z nią. Liczył, że nadarzy się ku temu chociaż te parę chwil na osobności. Jeśli nic z tego nie wyjdzie to nie będzie nic żałować przez to, że miał możliwość zająć najlepsze miejsce przy tym stole. Pod względem towarzystwa, a nie wygody zajmowanego mebla.
Dawno miał za sobą czasy, kiedy to prezenty były dla niego priorytetem zamiast bliskich. Teraz one stanowiły zaledwie miły dodatek, chociaż miło było widzieć obdarowaną osobę będącą usatysfakcjonowaną podarkiem. Od czasu do czasu miło było taki dostać.
Jego uwadze nie umknęło przybycie kolejnych gości. Za szczególnie zaskakujące było ponowne spotkanie Vincenta, z którym do tej pory utrzymywał stosunki wyłącznie profesjonalne. Nie oznaczało to, że muszą takimi pozostać. Wszak teraz nie byli w pracy i mieli możliwość nawiązania nieformalnej znajomości.
— Vincent Rineheart? Zwykle nie zapominam twarzy. Co za niespodziewane spotkanie! — Zaskoczenie odmalowało się na jego brodatej twarzy, choć było jak najbardziej pozytywne. Ten świat był naprawdę mały. Wyciągnął ku niemu rękę na powitanie. — Natomiast my się nie znamy. Volans Moore. Miło mi panią poznać — Postanowił powitać towarzyszącą Vincentowi Justine.
Chwilę później wypatrzył swojego kuzyna, idącego pod ręką z narzeczoną. Rozpromienił się na ich widok. Pośpieszył do nich po chwili, przepraszając osoby, z którymi rozmawiał te kilka chwil temu.
— Steffen, Isabella! Dobrze was widzieć. Jak wam się wiedzie? — Liczył na to, że uda się im zamienić te parę słów zanim wszyscy usiądą do stołu. Zamierzał też zaproponować kuzynowi wspólne łowienie ryb.
Po pojawieniu się Dearborne'ów, chętnie wdał się w żywiołową rozmowę z siedzącą obecnie przy stole Trixie. Przynajmniej do czasu nadejścia spóźnionego mężczyzny, który wręczył pannie Beckett najbardziej zapadające w pamięć prezenty. Osobiście dla niego było to dziwne, by dawać komuś w prezencie drób. Z drugiej strony nie sposób docenić praktycznej strony takiego prezentu, tym bardziej, że Beckettowie naprawdę suto zastawili stół i pewnie to odczują. Kątem oka ponownie spojrzał na siadającą obok niego córkę gospodarza. Ta rozmowa była na tyle zajmująca, że poniekąd liczył na jej ewentualną kontynuację.
Przy pierwszej wymianie zdań z gospodarzem zrobiło się stosownie niezręcznie, a zaledwie chwilę później miał wrażenie, że ta atmosfera nie opuści ich tak prędko. Czyżby to była wypadkowa jego niespodziewanego pojawienia się, tych wszystkich słów i gestów, które najwyraźniej zostały zauważone przez pana Becketta? Nie sposób pozbyć się wrażenia, że starszy mężczyzna nadal mu się zbyt często przygląda. Zmianę kształtu stołu uznał za formalność.
— Wspaniała przemowa, Trixie — Pochwalił półgłosem pannę Beckett, z której aż biła ta powaga i dojrzałość. Może nie znał tych wszystkich ludzi, jednak to nie było teraz istotne. Zawsze mógł ich poznać i liczył, że nadarzy się ku temu niejedna okazja. Zaśmiał się wesoło słysząc te słowa odnośnie kolacji. Nie umniejszał umiejętnościom kucharskim gospodarza, bo to zapewne ona przygotowała większość tych dań.
— Smacznego i wesołych Świąt — Życzył tego zarówno gospodarzom, jak i zgromadzonym tu gościom. Wzniósł również ten symboliczny toast trzymaną w dłoni szklanką kompotu. Na coś mocniejszego przyjdzie pora nieco później.
— Ja natomiast jestem ciekaw, w jaki sposób komponowałeś te mieszanki. Wszystkie pachną nad wyraz ciekawie i trudno było mi wybrać tę właściwą — Zwrócił się do Castora z nieukrywaną ciekawością i wesołym uśmiechem. Niby samo zebranie ziół z ogrodu nie wydawało się skomplikowane, ale jego zdaniem takie właśnie było. Zielarstwo wychodziło mu w lepiej w teorii, niż w praktyce i wychodził z założenia, że trzeba mieć dobry nos do tworzenia mieszanek zapachowych. A to się akurat udało Castorowi. Przy okazji poprosi przyjaciela o trochę mięty na herbatę.
— Vincencie, nadal parasz się łamaniem klątw czy może zajmujesz się już czymś innym? Byłeś w ostatnim czasie w Rumunii? — Zagadnął do kolejnej osoby, którą w jakimś stopniu znał. Jeśli doczeka końca wojny to bardzo chętnie wróci do Rumunii na dłużej. W tych stronach żyli jego bliscy, ale chciał również podróżować. I miał nadzieję, że nie sam. Był zdania, że panna Beckett powinna zwiedzić trochę świata.
— Steffen, wybierzesz się ze mną na ryby? Mój sąsiad ostatnio złowił naprawdę imponujące sztuki. Były naprawdę ogromne, mówię ci. Nie daj się prosić — Nie od dzisiaj wiadomo, że on jest zapalonym wędkarzem i nawet zima nie była w stanie go powstrzymać od oddawania się temu zajęciu. Jeszcze robił to z konieczności.
— Pozwolisz, że pomogę ci z tym ptactwem? — Zaoferował swojej przyjaciółce pomoc. Było to w dobrym tonie, nawet jak Trixie była w stanie doskonale sobie poradzić z tym zadaniem za pomocą magii. Przewietrzenie się też dobrze by mu zrobiło, bo zaczynał czuć się trochę niekomfortowo z tym, że jest tak wnikliwie obserwowany przez najwyraźniej przerażonego ojca Trixie. Marnym pocieszeniem było to, że na stan pana Becketta składało się więcej rzeczy, niż jego relacja z córką tego mężczyzny.
Na szczęście rozpoczęła się uczta i można było zająć się raczeniem się tymi wspaniałymi potrawami. W końcu sięgnął po jedną z wciąż lewitujących obok gości paczuszkę. Książka. Co za miły drobiazg. Przewrócił kilka kartek tego tomiku, by odkryć, że ma do czynienia z dziełem filozoficznym. Nie był wielbicielem filozofii, więc lektura tej książki można okazać się zbyt trudna dla niego. Oczywiście, nie okazał w jawny sposób lekkiego rozczarowania. Obdarowujący miał szczere intencje, także wobec nieznajomych.
— Dziękuję panu, panie...? — Nie przedstawiono ich sobie ani nigdy wcześniej się nie spotkali. Zasłyszał co prawda imię tego mężczyzny (Julien), jednak wolał bardziej oficjalną formę. Póki co. Może niebawem się to zmieni. Kolacja przebiegała nad wyraz miło, jeśliby puścić w niepamięć rzeczy wywołujące u niego ten lekki dyskomfort. Liczył, że uda mu się znaleźć chwilę, by móc wręczyć osobiście prezent pannie Beckett. Może już niedługo.
— A ja...? — Odpowiedział pytaniem na pytanie. Nie zostało przecież doprecyzowane. Aż do następnej chwili. — Poznałem pana córkę przez jednego z naszych wspólnych znajomych, u którego Trixie próbowała wyłapać dirikraki. A te w razie niebezpieczeństwa znikają w kłębowisku piór i pojawiają się w innym miejscu. Zostałem poproszony o pomoc w opanowaniu tej sytuacji — Odrzekł szczerze, starając się niezbyt udolnie utrzymywać stosowną powagę. Lekki, zdradzający pewne rozbawienie uśmiech błąkał się na jego ustach. Nawet te kilka miesięcy później wciąż bawiło go to wspomnienie panny Beckett uganiającej się za tymi ptakami, które widziały w niej zagrożenie i salwowały się ucieczką. A wystarczyło za nimi nie biegać i rozwiązać ten problem sposobem. Dobrze się wtedy bawił.
Jednocześnie robił dobrą minę do złej gry. To niekoniecznie dobrze brzmiące pytanie znów wywołało ten sam dyskomfort, co spojrzenie tego mężczyzny. Odpowie na każde pytanie, o ile uzna je za wystarczająco neutralne. Nie odmówiłby też odrobiny miodu pitnego.
|Wybieram runę: Uruz
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Aurora źle się czuje — odpowiedział na pytanie Volansa dość prosto i krótko, odzierając się chwilowo z naturalnej gadaniny, która często włączała się przy ludziach, z którymi czuł się swobodnie. Nie zamierzał wnikać w powody złego samopoczucia siostry, choć i tak wydawał się wiedzieć więcej, niż mówił. Miał natomiast wielką nadzieję, że starszy z mężczyzn nie będzie drążył tematu ponad miarę.
Zwłaszcza że szło się im całkiem dobrze w ciszy przerywanej coraz to kolejnym szczęknięciami dzbanków. Widząc rumieńce pokrywające powoli policzki Moore'a nie mógł powstrzymać się przed drobnym — w końcu nie chciał rozlać kompotu, nad którym się tak napracował! — szturchnięciem w ramię.
— To z mrozu, z tęsknoty czy strachu? — och, z pewnością nie stroiłby sobie takich żartów kosztem towarzysza, gdyby sam kiedyś był prawdziwie zakochany. Wciąż jednak był takim szczęściarzem, że los oszczędzał jego głupie serce, zamiast euforycznych uniesień ofiarowując możliwość ćwiczenia umysłu w coraz to nowych dziedzinach.
Pokiwał lekko głową na znak zgody. Faktycznie, mogli być pierwsi. Castor starał się przybywać na czas, ot efekty poświęcenia się pracy, która wymagała precyzji w każdej podejmowanej czynności. Często też padał ofiarą własnych nadprzygotowań i był święcie przekonany, że gdyby nie dzisiejsza asysta Volansa, najprawdopodobniej znów czekałby przed domem dobry kwadrans, nim uznałby, że nadeszła odpowiednia pora na wejście.
Widok Trixie, choć zauważonej bardziej jako rozmazana plama przez zaparowane okulary, wystarczył, by na jego wargach pojawił się wyjątkowo szeroki, choć nieco zakłopotany uśmiech. Kompotu faktycznie przyniósł sporo, ale cały czas miał wrażenie, że jego ilość może okazać się niewystarczająca.
— Miałem już się poddać z tym kompotem, ale znalazłem suszone owo— —przerwa na buziaka w policzek — ce. Chciały mi pomóc obie, znaczy Rory z mamą, ale mama ma odpoczywać, nie stać przy garach. A Aurora musiała najeść się czegoś niedobrego albo nawdychać oparów z nieudanych eliksirów, bo pochorowała się biedaczka. Więc zostałem jedynym reprezentantem Sproutów i mam za zadanie was wszystkich poważnie wyściskać.
Wywrócił jeszcze oczami na złośliwą uwagę Trixie, lecz uśmiech nawet na moment nie zsunął się z jego warg. Już oswobodzony z ciężaru pozwolił sobie na realizację prośbo—groźbo—zamiaru, korzystając też z wyrównywania temperatury szkieł i sukcesywnego schodzenia z nich mgiełki. Na pierwszy ogień poszła co prawda Trixie, jednak nie z powodu narosłej przez lata zażyłości, lecz przeczucia, że Volans może... Chcieć mieć więcej czasu na pogaduszki. Stevie otrzymał uścisk ostrożny, choć ciepły, a Castor nie mógł pozbyć się wrażenia, że wygląda jakoś...
Niewyraźnie?
I to wcale nie wina szkieł.
— Rano było gorzej, teraz po prostu musi przeleżeć. Jakby coś zostało na stole, mógłbym zabrać trochę dla niej? Niech ma coś od życia dziewczyna... Znaczy... Jeżeli to nie jest dla wujka problem — była w końcu wojna, o jedzenie trudno, a Castor wystosował dość poważną prośbę. Nie miałby za złe, gdyby Stevie się nie zgodził. A gdyby porcje były szykowane faktycznie od osoby, co szkodziło młodemu Sproutowi zjeść tylko połowę? W domu robił tak cały czas.
Nadejście kolejnych gości odbiło się na twarzy Castora wyrazem ciekawości i lekkiego przejęcia. Choć od czasu przyjścia z mrozu minęło już nieco czasu, czerwień na policzkach nie ustępowała. Pojawienie się następnej pary zwiastowało kolejne emocje, zwłaszcza, że połówką duetu okazała się być siostra jego najlepszego przyjaciela. Okoliczności ostatniego spotkania z Justine były jednocześnie komiczne i poruszające, nic więc dziwnego, że uśmiechnął się Castor w jej kierunku i kiwnął głową na przywitanie, nie mogąc zdecydować się, czy jej obecność przynosi mu ulgę znajomej twarzy, czy wręcz przeciwnie — zmusza do jeszcze większej dbałości o własną prezencję, by nie stracić w jej oczach.
Pytanie Vincenta sprawiło, że myśli rozpierzchły się w nieznanych kierunkach, przypadkowo wrzucając go na wody tematu, który był mu chyba najbliższy na całym świecie.
— Och, z werbeną ma pan rację, trudno było jej doświadczyć, ale porządny zielarz dba o swoje zapasy — to "pan" wyrwało mu się zupełnie przypadkowo i w żadnym stopniu nie miało za zadanie postarzyć... partnera (chybabylirazem?) Tonks. — Szklarnia jest odpowiedzią na wszelkie braki, choć przy wzmożonym zapotrzebowaniu czasem i ona nie wystarcza. Ale werbena lubi nasłonecznienie i osłonę od wiatru, więc takie warunki jak najbardziej jej służą — czy to wciąż był ten sam nieśmiały Castor Sprout, który rzadko kiedy jest w stanie wydukać jakąś składną odpowiedź, gdy nie zna swego rozmówcy? Można było mieć wątpliwości, bo osoba Vincenta wydała mu się godna zaufania oraz ciepła na tyle, że spojrzał mu nawet w oczy (wraz z gigantyczną ulgą, że byli mniej—więcej równego wzrostu, przez co nie musiał naginać karku) i dzielnie wytrzymywał kontakt wzrokowy. Do czasu, aż poznał miano swego nowego rozmówcy. — Ach tak, faktycznie... Castor. Miło poznać.
Po uściśnięciu dłoni i zauważeniu, że uwaga już—znajomego przesunęła się w stronę Volansa, Castor odszedł kawałek, by zająć jedno z miejsc. Nie zasiadł jeszcze na nim, oparł się łokciami o jego oparcie, starając się przede wszystkim łopoczące w ekscytacji serce. Zaczęło się zaskakująco dobrze, może nie będzie tak źle?
Objął spojrzeniem Kiernana, którego aura wydała mu się z kolei jakaś poważna, by nie powiedzieć straszna.
— Dobry wieczór, proszę pana — i szybkie skinienie głowy chudzielca zdradzało chyba najmocniej to, że nie do końca wiedział, jak ma się zachować, lecz nie można było przecież zupełnie zignorować takiej persony!
Na całe szczęście z opresji wybawili go Steffen i Isabella. Och, jak prześlicznie razem wyglądali! Łapał się na tej myśli za każdym razem, gdy widział ich obok siebie. Gdy zakończyli pierwsze przywitania i zajęli miejsca obok niego, odetchnął z wyczekiwaną ulgą.
— Bello, Steff... Wesołych Świąt? — choć imiona wypowiedziane zostały przez Castora bardzo ciepło, życzenia wybrzmiały bardziej niepewnie. Szaro—błękitne spojrzenie zatrzymało się na moment na Steffenie, do którego zaadresowane zostało odziane w teatralny szept kolejne pytanie — Tak się mówi? Wesołych Świąt, prawda? Bo to z mokrym... To kiedy indziej? — był z czystokrwistej rodziny, na Merlina, w dodatku wyjątkowo odpornej na wszelkie tłumaczenia kwestii mugolskiej obyczajowości. Kontekst religijny dodatkowo nie pomagał, więc czuł się Castor nieco zagubiony, pomimo dobrych chęci.
— Zresztą, nieważne — machnął lekko ręką, jak zwykł to robić jeszcze w szkole, zazwyczaj gdy decydował się na zaprzestanie karnego monologu, bo słuchający i tak nic z niego nie wyniosą. — Opowiadajcie lepiej co u was — zaczął wesoło, choć chwilę później raz jeszcze obniżył głos do szeptu, a powaga stężała na twarzy dopełniła tylko dzieła. — Mam nadzieję, że nie byliście ostatnio w Londynie.
Jedno było pewne. Dzisiejsze łakocie rozstawione na stole z pewnością nie stały obok zupy z trupa.
I te nieprzyjemne myśli przegonione zostały hałasem i to nie byle jakim. Hałasem francuskim, wydaje się, że od prawdziwego Francuza z samej Francji! Na dźwięk przywitania Castor drgnął wyraźnie i uznał wreszcie, że nie ma co czaić się przy krześle. Zasiadł więc do stołu, gdy ten został odpowiednio zmniejszony, a wraz z zapełnianiem się następnych krzeseł zauważył, że ptakolubnemu młodzieńcowi przypadnie miejsce tuż obok niego. Co za przypadek.
Zjawienie się ostatniej z par, również nieznajomej zmusiło go do przeliczenia liczby osób i (nie licząc smalącego cholewki Volansa) uznania, że musi trzymać się jak najdalej od jemioły (o tym zwyczaju już wiedział), bowiem matematyka była nieubłagalna. Trzech kawalerów i ani jednej panny.
Gdy przymknął na moment oczy, zdawało mu się, że widział pod powiekami kosmyk jasnoróżowych włosów.
To tylko wyobraźnia płata mu figle.
Ale przynajmniej głośne życzenia Cedrica pomogły mu rozwiać wątpliwości i utwierdzić się w przekonaniu, że jednak chodziło o wesołych świąt.
Część oficjalna rozpoczęta przez Trixie zaskoczyła go nieco. Nie spodziewał się po niej aż takiej dojrzałości, mowy krótkiej, lecz dosadnie przejmującej. A może to on z wiekiem robił się coraz to wrażliwszy i nim dobije do trzydziestki, płakać będzie nad losem małych żuczków?
Kompot jednak prędko zalał smutki, zaś zaskoczony pozytywnym wynikiem kuchennych eksperymentów Castor dał się od razu porwać w wir rozmowy, tym razem skupiając się na pytaniach zadanych przez Steviego i Volansa.
— Coś tak czułem, że o to spytasz, wujku — uśmiechnął się znad szklanki z kompotem ze śliwek, prostując się momentalnie na krześle. — Mięta i rumianek. Jednocześnie orzeźwia umysł tak, by w przypadku utknięcia w martwym punkcie dodać trochę świeżości, a rumianek pozwala uniknąć nadmiernej ekscytacji i błędów z nią związaną.
Po zakończonym tłumaczeniu raz jeszcze upił łyk kompotu, by następnie przesunąć uwagę na Volansa.
— Zielarstwo to też forma sztuki. Trzeba mieć wyczucie, wiedzieć, które z roślin najlepiej połączyć tak, by skorzystały z tego obie strony. Poza tym pomaga jeszcze dobry nos, ale z tym już trzeba się urodzić — zaśmiał się krótko, kiwając głową w zamyśleniu — Znajdź trochę czasu po nowym roku, pokażę ci, co i jak.
Mógłby tak gadać, gadać i gadać, ale tutaj stał barszcz i pieczone ziemniaki, czuł wyraźnie mięso, aż brzuch mu zaburczał, chyba na tyle cicho, że dźwięk ten zginął wśród gwaru rozmów. Zanurzył łyżkę w zupie, spróbował raz, drugi, trzeci.
Chyba tak smakowało szczęście?
| od Steffena odbieram runę Pertho, a ze stołu zabieram porcję barszczu czerwonego i szklankę kompotu z suszonych śliwek
Zwłaszcza że szło się im całkiem dobrze w ciszy przerywanej coraz to kolejnym szczęknięciami dzbanków. Widząc rumieńce pokrywające powoli policzki Moore'a nie mógł powstrzymać się przed drobnym — w końcu nie chciał rozlać kompotu, nad którym się tak napracował! — szturchnięciem w ramię.
— To z mrozu, z tęsknoty czy strachu? — och, z pewnością nie stroiłby sobie takich żartów kosztem towarzysza, gdyby sam kiedyś był prawdziwie zakochany. Wciąż jednak był takim szczęściarzem, że los oszczędzał jego głupie serce, zamiast euforycznych uniesień ofiarowując możliwość ćwiczenia umysłu w coraz to nowych dziedzinach.
Pokiwał lekko głową na znak zgody. Faktycznie, mogli być pierwsi. Castor starał się przybywać na czas, ot efekty poświęcenia się pracy, która wymagała precyzji w każdej podejmowanej czynności. Często też padał ofiarą własnych nadprzygotowań i był święcie przekonany, że gdyby nie dzisiejsza asysta Volansa, najprawdopodobniej znów czekałby przed domem dobry kwadrans, nim uznałby, że nadeszła odpowiednia pora na wejście.
Widok Trixie, choć zauważonej bardziej jako rozmazana plama przez zaparowane okulary, wystarczył, by na jego wargach pojawił się wyjątkowo szeroki, choć nieco zakłopotany uśmiech. Kompotu faktycznie przyniósł sporo, ale cały czas miał wrażenie, że jego ilość może okazać się niewystarczająca.
— Miałem już się poddać z tym kompotem, ale znalazłem suszone owo— —przerwa na buziaka w policzek — ce. Chciały mi pomóc obie, znaczy Rory z mamą, ale mama ma odpoczywać, nie stać przy garach. A Aurora musiała najeść się czegoś niedobrego albo nawdychać oparów z nieudanych eliksirów, bo pochorowała się biedaczka. Więc zostałem jedynym reprezentantem Sproutów i mam za zadanie was wszystkich poważnie wyściskać.
Wywrócił jeszcze oczami na złośliwą uwagę Trixie, lecz uśmiech nawet na moment nie zsunął się z jego warg. Już oswobodzony z ciężaru pozwolił sobie na realizację prośbo—groźbo—zamiaru, korzystając też z wyrównywania temperatury szkieł i sukcesywnego schodzenia z nich mgiełki. Na pierwszy ogień poszła co prawda Trixie, jednak nie z powodu narosłej przez lata zażyłości, lecz przeczucia, że Volans może... Chcieć mieć więcej czasu na pogaduszki. Stevie otrzymał uścisk ostrożny, choć ciepły, a Castor nie mógł pozbyć się wrażenia, że wygląda jakoś...
Niewyraźnie?
I to wcale nie wina szkieł.
— Rano było gorzej, teraz po prostu musi przeleżeć. Jakby coś zostało na stole, mógłbym zabrać trochę dla niej? Niech ma coś od życia dziewczyna... Znaczy... Jeżeli to nie jest dla wujka problem — była w końcu wojna, o jedzenie trudno, a Castor wystosował dość poważną prośbę. Nie miałby za złe, gdyby Stevie się nie zgodził. A gdyby porcje były szykowane faktycznie od osoby, co szkodziło młodemu Sproutowi zjeść tylko połowę? W domu robił tak cały czas.
Nadejście kolejnych gości odbiło się na twarzy Castora wyrazem ciekawości i lekkiego przejęcia. Choć od czasu przyjścia z mrozu minęło już nieco czasu, czerwień na policzkach nie ustępowała. Pojawienie się następnej pary zwiastowało kolejne emocje, zwłaszcza, że połówką duetu okazała się być siostra jego najlepszego przyjaciela. Okoliczności ostatniego spotkania z Justine były jednocześnie komiczne i poruszające, nic więc dziwnego, że uśmiechnął się Castor w jej kierunku i kiwnął głową na przywitanie, nie mogąc zdecydować się, czy jej obecność przynosi mu ulgę znajomej twarzy, czy wręcz przeciwnie — zmusza do jeszcze większej dbałości o własną prezencję, by nie stracić w jej oczach.
Pytanie Vincenta sprawiło, że myśli rozpierzchły się w nieznanych kierunkach, przypadkowo wrzucając go na wody tematu, który był mu chyba najbliższy na całym świecie.
— Och, z werbeną ma pan rację, trudno było jej doświadczyć, ale porządny zielarz dba o swoje zapasy — to "pan" wyrwało mu się zupełnie przypadkowo i w żadnym stopniu nie miało za zadanie postarzyć... partnera (chybabylirazem?) Tonks. — Szklarnia jest odpowiedzią na wszelkie braki, choć przy wzmożonym zapotrzebowaniu czasem i ona nie wystarcza. Ale werbena lubi nasłonecznienie i osłonę od wiatru, więc takie warunki jak najbardziej jej służą — czy to wciąż był ten sam nieśmiały Castor Sprout, który rzadko kiedy jest w stanie wydukać jakąś składną odpowiedź, gdy nie zna swego rozmówcy? Można było mieć wątpliwości, bo osoba Vincenta wydała mu się godna zaufania oraz ciepła na tyle, że spojrzał mu nawet w oczy (wraz z gigantyczną ulgą, że byli mniej—więcej równego wzrostu, przez co nie musiał naginać karku) i dzielnie wytrzymywał kontakt wzrokowy. Do czasu, aż poznał miano swego nowego rozmówcy. — Ach tak, faktycznie... Castor. Miło poznać.
Po uściśnięciu dłoni i zauważeniu, że uwaga już—znajomego przesunęła się w stronę Volansa, Castor odszedł kawałek, by zająć jedno z miejsc. Nie zasiadł jeszcze na nim, oparł się łokciami o jego oparcie, starając się przede wszystkim łopoczące w ekscytacji serce. Zaczęło się zaskakująco dobrze, może nie będzie tak źle?
Objął spojrzeniem Kiernana, którego aura wydała mu się z kolei jakaś poważna, by nie powiedzieć straszna.
— Dobry wieczór, proszę pana — i szybkie skinienie głowy chudzielca zdradzało chyba najmocniej to, że nie do końca wiedział, jak ma się zachować, lecz nie można było przecież zupełnie zignorować takiej persony!
Na całe szczęście z opresji wybawili go Steffen i Isabella. Och, jak prześlicznie razem wyglądali! Łapał się na tej myśli za każdym razem, gdy widział ich obok siebie. Gdy zakończyli pierwsze przywitania i zajęli miejsca obok niego, odetchnął z wyczekiwaną ulgą.
— Bello, Steff... Wesołych Świąt? — choć imiona wypowiedziane zostały przez Castora bardzo ciepło, życzenia wybrzmiały bardziej niepewnie. Szaro—błękitne spojrzenie zatrzymało się na moment na Steffenie, do którego zaadresowane zostało odziane w teatralny szept kolejne pytanie — Tak się mówi? Wesołych Świąt, prawda? Bo to z mokrym... To kiedy indziej? — był z czystokrwistej rodziny, na Merlina, w dodatku wyjątkowo odpornej na wszelkie tłumaczenia kwestii mugolskiej obyczajowości. Kontekst religijny dodatkowo nie pomagał, więc czuł się Castor nieco zagubiony, pomimo dobrych chęci.
— Zresztą, nieważne — machnął lekko ręką, jak zwykł to robić jeszcze w szkole, zazwyczaj gdy decydował się na zaprzestanie karnego monologu, bo słuchający i tak nic z niego nie wyniosą. — Opowiadajcie lepiej co u was — zaczął wesoło, choć chwilę później raz jeszcze obniżył głos do szeptu, a powaga stężała na twarzy dopełniła tylko dzieła. — Mam nadzieję, że nie byliście ostatnio w Londynie.
Jedno było pewne. Dzisiejsze łakocie rozstawione na stole z pewnością nie stały obok zupy z trupa.
I te nieprzyjemne myśli przegonione zostały hałasem i to nie byle jakim. Hałasem francuskim, wydaje się, że od prawdziwego Francuza z samej Francji! Na dźwięk przywitania Castor drgnął wyraźnie i uznał wreszcie, że nie ma co czaić się przy krześle. Zasiadł więc do stołu, gdy ten został odpowiednio zmniejszony, a wraz z zapełnianiem się następnych krzeseł zauważył, że ptakolubnemu młodzieńcowi przypadnie miejsce tuż obok niego. Co za przypadek.
Zjawienie się ostatniej z par, również nieznajomej zmusiło go do przeliczenia liczby osób i (nie licząc smalącego cholewki Volansa) uznania, że musi trzymać się jak najdalej od jemioły (o tym zwyczaju już wiedział), bowiem matematyka była nieubłagalna. Trzech kawalerów i ani jednej panny.
Gdy przymknął na moment oczy, zdawało mu się, że widział pod powiekami kosmyk jasnoróżowych włosów.
To tylko wyobraźnia płata mu figle.
Ale przynajmniej głośne życzenia Cedrica pomogły mu rozwiać wątpliwości i utwierdzić się w przekonaniu, że jednak chodziło o wesołych świąt.
Część oficjalna rozpoczęta przez Trixie zaskoczyła go nieco. Nie spodziewał się po niej aż takiej dojrzałości, mowy krótkiej, lecz dosadnie przejmującej. A może to on z wiekiem robił się coraz to wrażliwszy i nim dobije do trzydziestki, płakać będzie nad losem małych żuczków?
Kompot jednak prędko zalał smutki, zaś zaskoczony pozytywnym wynikiem kuchennych eksperymentów Castor dał się od razu porwać w wir rozmowy, tym razem skupiając się na pytaniach zadanych przez Steviego i Volansa.
— Coś tak czułem, że o to spytasz, wujku — uśmiechnął się znad szklanki z kompotem ze śliwek, prostując się momentalnie na krześle. — Mięta i rumianek. Jednocześnie orzeźwia umysł tak, by w przypadku utknięcia w martwym punkcie dodać trochę świeżości, a rumianek pozwala uniknąć nadmiernej ekscytacji i błędów z nią związaną.
Po zakończonym tłumaczeniu raz jeszcze upił łyk kompotu, by następnie przesunąć uwagę na Volansa.
— Zielarstwo to też forma sztuki. Trzeba mieć wyczucie, wiedzieć, które z roślin najlepiej połączyć tak, by skorzystały z tego obie strony. Poza tym pomaga jeszcze dobry nos, ale z tym już trzeba się urodzić — zaśmiał się krótko, kiwając głową w zamyśleniu — Znajdź trochę czasu po nowym roku, pokażę ci, co i jak.
Mógłby tak gadać, gadać i gadać, ale tutaj stał barszcz i pieczone ziemniaki, czuł wyraźnie mięso, aż brzuch mu zaburczał, chyba na tyle cicho, że dźwięk ten zginął wśród gwaru rozmów. Zanurzył łyżkę w zupie, spróbował raz, drugi, trzeci.
Chyba tak smakowało szczęście?
| od Steffena odbieram runę Pertho, a ze stołu zabieram porcję barszczu czerwonego i szklankę kompotu z suszonych śliwek
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Przez chwilę mierzyła numerologa spojrzeniem jakby próbując ocenić, na ile mówi bo mówi, a na ile rzeczywiście było dobrze. Przesunęła tęczówkami po jego twarzy, by w końcu skinąć krótko głową. Skoro uważał, że dobrze było, nie zamierzała ingerować niepotrzebnie, czy też narzucać się bardziej niż było to konieczne.
- Zabrałeś mnie tu nielegalnie? - zapytała na tyle cicho, że tylko Vincent był to w stanie usłyszeć, unosząc na niego spojrzenie, chociaż usta pozostawały poważne, w oczach widoczne było rozbawienie. Pierw spojrzenie Steviego, a później zdziwienie na twarzy Trixie. Jak już weszła, to nie było sensu wychodzić. Zwłaszcza, że jej obecność nie zdawała się przeszkadzać. Przeniosła tęczówki znów na Trixie kiedy ta znalazła się zadziwiająco blisko w jeszcze zadziwiająco krótszym czasie. Jedna z jej brwi uniosła się ku górze na konspiracyjny szept i padające wśród niego pytanie.
- Wiemy...? - zapytała z początku udając, że nie bardzo wie, do czego Trixie właściwie się odnosi. Unosząc tęczówki na Vincenta, powstrzymując grymas, który miał zamiar błąkać się obok ust. Właściwie zostawiła to właśnie w ten sposób, zamierzając się z nią chwilę podrażnić, zakładając, że Vincent wyjaśni sprawę, albo skaże ją na dalsze tortury. Uśmiech za to pojawił się bliżej ust, kiedy z ust Trixie wypłynął w jej kierunku komplement. Figlarne ogniki zaświeciły się w oczach. - Wypełnia swoje zadanie znakomicie. - pochwaliła twór gospodyni, pamiętając wzrok Vincenta, kiedy zobaczył ją w niej po raz pierwszy. Skinięciem głowy witając Kierana, a później następnym Cedrica. Cóż, niekoniecznie ich się spodziewała, ale z drugiej strony kręgi w których się obracali nie były znów aż tak duże. Nieznajomy mężczyzna ku któremu właściwie wypowiadała swoje nazwisko, okazał się znajomym? Vincenta. Cóż, świat rzeczywiście był mały. - Moore? - powtórzyła po nim, unosząc rękę, żeby położyć ją na biodrze. Wydęła usta zamyślając się na krótką chwilę. - Jesteś jakoś spokrewniony z Billym? Znaczy… - poprawiła się, w międzyczasie marszcząc na krótką chwilę brwi. - ... Williamem? - cóż, istniało prawdopodobieństwo, że wcale, ale z drugiej strony, świat z każdą chwilą dzisiaj okazywał się coraz mniejszy.
Krótkim skinieniem głowy i błyskiem w jasnych tęczówkach przywitała Steffena i Isabellę i im życząc wesołych świąt. Spóźnialskiego mężczyzny imię poznała, kiedy wpadł jako ostatni. Przesunęła jasnymi tęczówkami po wszystkich spoglądając na znajdującą się przed nią książkę.
- Nie trzeba było. - powiedziała od razu do Julka, ale właściwie ta znajdowała się już przed nią. Nie sięgnęła po nią od razu spoglądając w kierunku Trixie, która zwróciła się do nich wszystkich. Skinęła jej krótko głową, tak, zdecydowanie nie zamierzała pozwolić, żeby świat pogrążył się w szaleństwie. Jako pierwszy zamierzała zjeść barszcz z początku w milczeniu przysłuchując się toczącej się dalej rozmowie. Jedynie słuchając słów padających z ust Vincenta i tych, którymi odpowiadał Castor, nie tylko na jego słowa, ale i na pytania które padły nad stołem. Splotła dłonie na piersi przesuwając jasnymi tęczówkami od jednego do drugiego, zmarszczyła odrobinę brwi na równie krótki ułamek czasu, by zaraz rozpleść dłonie i pięścią uderzyć w rozłożoną dłoń,.
- Teraz mam już pewność. - powiedziała do siebie, ale jakoś nie próbowała specjalnie ukryć wypowiedzianych słów. Wydęła na krótką chwilę usta, by później, rozplatając dłonie łokciem uderzyć w bok siedzącego po jej prawej stronie mężczyzny. - Rineheart, też to zauważyłeś? - zapytała unosząc na niego tęczówki. - Jakby zaczął jeszcze mówić o runach to twoja młodsza kopia jak się patrzy. - zachowała całkowitą powagę, więc słowa jednocześnie zdawać się mogły żartobliwym przytykiem i czymś w rodzaju oskarżenia.
| jak coś kogoś pominęłam to wybaczcie
- Zabrałeś mnie tu nielegalnie? - zapytała na tyle cicho, że tylko Vincent był to w stanie usłyszeć, unosząc na niego spojrzenie, chociaż usta pozostawały poważne, w oczach widoczne było rozbawienie. Pierw spojrzenie Steviego, a później zdziwienie na twarzy Trixie. Jak już weszła, to nie było sensu wychodzić. Zwłaszcza, że jej obecność nie zdawała się przeszkadzać. Przeniosła tęczówki znów na Trixie kiedy ta znalazła się zadziwiająco blisko w jeszcze zadziwiająco krótszym czasie. Jedna z jej brwi uniosła się ku górze na konspiracyjny szept i padające wśród niego pytanie.
- Wiemy...? - zapytała z początku udając, że nie bardzo wie, do czego Trixie właściwie się odnosi. Unosząc tęczówki na Vincenta, powstrzymując grymas, który miał zamiar błąkać się obok ust. Właściwie zostawiła to właśnie w ten sposób, zamierzając się z nią chwilę podrażnić, zakładając, że Vincent wyjaśni sprawę, albo skaże ją na dalsze tortury. Uśmiech za to pojawił się bliżej ust, kiedy z ust Trixie wypłynął w jej kierunku komplement. Figlarne ogniki zaświeciły się w oczach. - Wypełnia swoje zadanie znakomicie. - pochwaliła twór gospodyni, pamiętając wzrok Vincenta, kiedy zobaczył ją w niej po raz pierwszy. Skinięciem głowy witając Kierana, a później następnym Cedrica. Cóż, niekoniecznie ich się spodziewała, ale z drugiej strony kręgi w których się obracali nie były znów aż tak duże. Nieznajomy mężczyzna ku któremu właściwie wypowiadała swoje nazwisko, okazał się znajomym? Vincenta. Cóż, świat rzeczywiście był mały. - Moore? - powtórzyła po nim, unosząc rękę, żeby położyć ją na biodrze. Wydęła usta zamyślając się na krótką chwilę. - Jesteś jakoś spokrewniony z Billym? Znaczy… - poprawiła się, w międzyczasie marszcząc na krótką chwilę brwi. - ... Williamem? - cóż, istniało prawdopodobieństwo, że wcale, ale z drugiej strony, świat z każdą chwilą dzisiaj okazywał się coraz mniejszy.
Krótkim skinieniem głowy i błyskiem w jasnych tęczówkach przywitała Steffena i Isabellę i im życząc wesołych świąt. Spóźnialskiego mężczyzny imię poznała, kiedy wpadł jako ostatni. Przesunęła jasnymi tęczówkami po wszystkich spoglądając na znajdującą się przed nią książkę.
- Nie trzeba było. - powiedziała od razu do Julka, ale właściwie ta znajdowała się już przed nią. Nie sięgnęła po nią od razu spoglądając w kierunku Trixie, która zwróciła się do nich wszystkich. Skinęła jej krótko głową, tak, zdecydowanie nie zamierzała pozwolić, żeby świat pogrążył się w szaleństwie. Jako pierwszy zamierzała zjeść barszcz z początku w milczeniu przysłuchując się toczącej się dalej rozmowie. Jedynie słuchając słów padających z ust Vincenta i tych, którymi odpowiadał Castor, nie tylko na jego słowa, ale i na pytania które padły nad stołem. Splotła dłonie na piersi przesuwając jasnymi tęczówkami od jednego do drugiego, zmarszczyła odrobinę brwi na równie krótki ułamek czasu, by zaraz rozpleść dłonie i pięścią uderzyć w rozłożoną dłoń,.
- Teraz mam już pewność. - powiedziała do siebie, ale jakoś nie próbowała specjalnie ukryć wypowiedzianych słów. Wydęła na krótką chwilę usta, by później, rozplatając dłonie łokciem uderzyć w bok siedzącego po jej prawej stronie mężczyzny. - Rineheart, też to zauważyłeś? - zapytała unosząc na niego tęczówki. - Jakby zaczął jeszcze mówić o runach to twoja młodsza kopia jak się patrzy. - zachowała całkowitą powagę, więc słowa jednocześnie zdawać się mogły żartobliwym przytykiem i czymś w rodzaju oskarżenia.
| jak coś kogoś pominęłam to wybaczcie
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Jak żywo i wspaniale! Steffen martwił się nieco tymi Świętami, pierwszymi spędzonymi z dala od rodziców i (akurat całe szczęście) brata. Wujek Stevie był jednak równie serdecznym gospodarzem jak papa Cattermole, choć Steff nie wątpił, że to Trixie wzięła na siebie ciężar gotowania i organizacji. I to pierwsze Święta spędzone u boku Isabelli! Steff nie miał pojęcia, jak spędzają je arystokraci - tradycje w domu pana Becketta była nieco mugolskie, tak samo jak we własnym domu Steffa. Ciepło i towarzystwo i prezenty były zaś na wskroś czarodziejskie.
W odpowiedzi na życzenia uśmiechnął się szeroko do Debbie i pana Dearborna, a wpadnięcie Juliena (ten Francuz był jak chmura burzowa! Steff wyczuwał u niego podobny temperament do własnego i żałował, że nie zdążyli się jeszcze tak naprawdę zaprzyjaźnić - nie podejrzewając nawet, że uroda blondynki u jego boku może to utrudniać) wywołało lekkie rozbawienie. Zaś fajerwerki - szczery entuzjazm.
-Dziękuję! Och, urządzę Isabelli niesamowity spektakl! - zwrócił się promiennie do Juliena, notując w pamięci, by napisać do Tomka o tym, że nie muszą już kraść fajerwerków. Zaczął kartkować nieznaną sobie rosyjską książkę (choć nazwisko autora kojarzył) i podniósł niewinne oczy na Trixie.
-Ależ oczywiście, że nie pakowaliśmy się w kłopoty! - skłamał bez wahania, c choć swoim zdaniem wcale nie kłamał, bo skoro go nie złapano, to się nie liczyło. Z zaaferowania nie zauważył aż, jak Trixie dopytywała Justine i Vincenta o status ich związku - na szczęście zgromadzonych.
Zauważył* za to, że pocałowała Volansa w policzek jakoś inaczej niż Castora i zadumał się na chwilę. Cóż to mogło znaczyć? Trixie była dla Steffa jak siostra, a Volans, najstarszy z Moore'ów, zawsze wydawał się taki... dorosły. Na moment odstawił te myśli na bok, albowiem znalazł pod choinką wspaniały prezent od kuzyna (uniósł na Volansa oczy nieco zaskoczony - skąd wiedział o literackich zapędach, Cillian mu coś podszepnął?) i pomarańczowy sweter od Trixie.
-Dziękuję! - rozpromienił się, a o ile można było rozpromienić się bardziej, to ze szczerym entuzjazmem przyjął zaproszenie na ryby.
-Jasne! Mam nawet wędkę, można je całkiem sprawnie zbudować za pomocą transmutacji... - zgodził się bez namysłu, nieśmiało próbując nawet zaimponować Volansowi i udowodnić, że wie co robi z tymi rybami (chociaż nie wiedział). Z powodu różnicy wieku, zawsze był w kuzyna trochę zapatrzony i trochę nim onieśmielony.
-Volans to brat Billy'ego i mój kuzyn! - pośpieszył z wyjaśnieniem pannie Tonks, jeszcze zanim Moore zdążył się odezwać. Może tak było zręczniej, albo bardziej niezręcznie, wszystko jedno.
-Mówi się Wesołych Świąt! Ktoś cię uczył mugoloznastwa? - na pewno nie ja, mrugnął do Castora, w duchu wdzięczny za poruszenie tematu. Jeśli Bella była tym wszystkim onieśmielona, to gentleman Sprout wybawił ją w końcu z opresji.
Uniósł lekko brew, gdy Cas spytał go o Londyn. Co oni wszyscy z tym Londynem?
-Cas, pracuję w Londynie. Ale Bella tam nie bywa, po moim trupie! - zażartował, z ciekawością spoglądając na runę w rękach kolegi. -Co wybrałeś? - zapytał, nieudolnie próbując poruszyć Najwspanialszy Temat Świata. Pożyczył w końcu Sproutowi trochę książek o runach i umierał z ciekawości, by dowiedzieć się, jak idzie mu nauka.
Wtem sama panna Tonks poruszyła temat run, a Steff nie wyczuł ironii w jej słowach.
-O tak, porozmawiajmy o runach! - zaproponował, spoglądając na Vincenta błagalnie. Tyle chciałby się od niego nauczyć! -Ale o ziołach też! Chciałbym o nich więcej wiedzieć, móc pomagać Belli w szklarni... - i rzucić tyle ciekawych zaklęć z zakresu transmutacji, o których nie wypada mówić przy stole...
*spostrzegawczość III, ha!
W odpowiedzi na życzenia uśmiechnął się szeroko do Debbie i pana Dearborna, a wpadnięcie Juliena (ten Francuz był jak chmura burzowa! Steff wyczuwał u niego podobny temperament do własnego i żałował, że nie zdążyli się jeszcze tak naprawdę zaprzyjaźnić - nie podejrzewając nawet, że uroda blondynki u jego boku może to utrudniać) wywołało lekkie rozbawienie. Zaś fajerwerki - szczery entuzjazm.
-Dziękuję! Och, urządzę Isabelli niesamowity spektakl! - zwrócił się promiennie do Juliena, notując w pamięci, by napisać do Tomka o tym, że nie muszą już kraść fajerwerków. Zaczął kartkować nieznaną sobie rosyjską książkę (choć nazwisko autora kojarzył) i podniósł niewinne oczy na Trixie.
-Ależ oczywiście, że nie pakowaliśmy się w kłopoty! - skłamał bez wahania, c choć swoim zdaniem wcale nie kłamał, bo skoro go nie złapano, to się nie liczyło. Z zaaferowania nie zauważył aż, jak Trixie dopytywała Justine i Vincenta o status ich związku - na szczęście zgromadzonych.
Zauważył* za to, że pocałowała Volansa w policzek jakoś inaczej niż Castora i zadumał się na chwilę. Cóż to mogło znaczyć? Trixie była dla Steffa jak siostra, a Volans, najstarszy z Moore'ów, zawsze wydawał się taki... dorosły. Na moment odstawił te myśli na bok, albowiem znalazł pod choinką wspaniały prezent od kuzyna (uniósł na Volansa oczy nieco zaskoczony - skąd wiedział o literackich zapędach, Cillian mu coś podszepnął?) i pomarańczowy sweter od Trixie.
-Dziękuję! - rozpromienił się, a o ile można było rozpromienić się bardziej, to ze szczerym entuzjazmem przyjął zaproszenie na ryby.
-Jasne! Mam nawet wędkę, można je całkiem sprawnie zbudować za pomocą transmutacji... - zgodził się bez namysłu, nieśmiało próbując nawet zaimponować Volansowi i udowodnić, że wie co robi z tymi rybami (chociaż nie wiedział). Z powodu różnicy wieku, zawsze był w kuzyna trochę zapatrzony i trochę nim onieśmielony.
-Volans to brat Billy'ego i mój kuzyn! - pośpieszył z wyjaśnieniem pannie Tonks, jeszcze zanim Moore zdążył się odezwać. Może tak było zręczniej, albo bardziej niezręcznie, wszystko jedno.
-Mówi się Wesołych Świąt! Ktoś cię uczył mugoloznastwa? - na pewno nie ja, mrugnął do Castora, w duchu wdzięczny za poruszenie tematu. Jeśli Bella była tym wszystkim onieśmielona, to gentleman Sprout wybawił ją w końcu z opresji.
Uniósł lekko brew, gdy Cas spytał go o Londyn. Co oni wszyscy z tym Londynem?
-Cas, pracuję w Londynie. Ale Bella tam nie bywa, po moim trupie! - zażartował, z ciekawością spoglądając na runę w rękach kolegi. -Co wybrałeś? - zapytał, nieudolnie próbując poruszyć Najwspanialszy Temat Świata. Pożyczył w końcu Sproutowi trochę książek o runach i umierał z ciekawości, by dowiedzieć się, jak idzie mu nauka.
Wtem sama panna Tonks poruszyła temat run, a Steff nie wyczuł ironii w jej słowach.
-O tak, porozmawiajmy o runach! - zaproponował, spoglądając na Vincenta błagalnie. Tyle chciałby się od niego nauczyć! -Ale o ziołach też! Chciałbym o nich więcej wiedzieć, móc pomagać Belli w szklarni... - i rzucić tyle ciekawych zaklęć z zakresu transmutacji, o których nie wypada mówić przy stole...
*spostrzegawczość III, ha!
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stresował się. Choć na pierwszy rzut oka nie pokazywał po sobie żadnych, widocznych obaw, jego wnętrzności wykręcały się we wszystkie strony świata, a szorstka dłoń zaciskała się na tej, należącej do blond partnerki z dość niekontrolowaną siłą. Westchnął ciężko przekraczając próg uroczego domostwa gotowy na świąteczną konfrontację. Przyjemny, aromatyczny zapach wystawnych potraw podkręcał wzmożony apetyt, jednakże mnogość ziołowych mieszanek wybijała się na pierwszy plan. Praktycznie zastygł w bezruchu zaprzestając pozbywania się ciepłej odzieży wierzchniej. Po krótkiej chwili, wybudzony z chwilowego transu spojrzał na towarzyszkę ze zdziwieniem wymalowanym na gładkiej twarzy: – Zioła. Wrzosy, szałwię, lawendę… Cały dom nimi pachnie. – zauważył urzeczony zdając sobie sprawę, iż dziewczyna nie podzieli jego entuzjazmu. Jej lekko rozbawiony grymas wystarczył, aby sam zaśmiał się pod nosem. Zbierając przydźwigane tobołki, prześlizgnęli się do głównego pomieszczenia, w którym zostali przechwyceni przez eleganckich gospodarzy. Jasne tęczówki prześlizgiwały się po obu sylwetkach wymieniających specyficzne zdania. Uniósł brew w lekkim zdziwieniu, a może zaciekawieniu, nie mając pojęcia o incydencie z udziałem odważnego seniora. Próbował przypomnieć sobie czy rozmawiali na ten temat z Justine, lecz ta zadała mu pytanie, które jak zwykle wziął zbyt poważnie: – Nielegalnie? Nie, dlaczego? – zapytał pospiesznie nie kontrolując tym samym tembru swojego głosu. Nie zauważył rozbawionej iskierki błądzącej po błękitnych źrenicach; przestraszył się, że zrobił coś nie tak. Gdy gospodyni pojawiła się w tuż obok, bez wahania oddał jej obie potrawy wzbogacające dzisiejsze przyjęcie. Nie wiedział do końca co powinien zrobić z rękami, dlatego splótł je przed sobą i uśmiechnął się delikatne odpowiadając: – Cała przyjemność po mojej stronie. – zaczął, a gdy brunetka zeszła na zupełnie inny, odrobinę intymny temat, zerknął na partnerkę stojącą tuż obok. Chciał ustalić niewerbalny plan działania, lecz ta przejęła inicjatywę, chcąc podroczyć się z młodszą koleżanką: – Ja osobiście nie wiem. A ty wiesz? – zmarszczył twarz i pokręcił przecząco głową. Ściskając usta hamował niekontrolowany wybuch śmiechu, a wzrok błąkał się po twarzy domowniczki, która w końcu zajęła się przysmakami. Zmieniła temat, który z ochotą podjął: – Oczywiście, że mi pomagała. Sam bym sobie nie poradził. – szturchnął blondynkę w bok, nie przyznając się, że to ona dyrygowała przygotowaniami ich ulubionego ciasta. On sam wykonywał odtwórcze polecenia ucząc się kolejnej potrawy ze skomplikowanej sztuki gotowania.
Przechodząc w głąb pomieszczenia ubarwionego świątecznym klimatem, nie mógł oderwać wzroku od mnogich i kolorowych ozdób oraz ogromnej choinki roztaczającej zapach leśnego igliwia. Próbował przypomnieć sobie cudowną wigilię spędzaną w spokojnym zaciszu domowym, którego orędowniczką stawała się ukochana matka. Obraz ten był jednak zatarty, niewyraźny, nieistniejący… Westchnął cicho i otworzył usta, chcąc powiedzieć coś w stronę Tonks, lecz znajomy głos dochodzący z przedsionka wprawił go w lekkie osłupienie. Odwrócił się nieznacznie wyłapując rosłą sylwetkę swojego własnego ojca. Przytrzymał na nim spojrzenie podejrzliwych, przymrużonych powiek, lecz nie podjął interakcji. Zbliżył się do stołu, aby zająć jak najlepsze miejsca i przywitać się z dotychczasowymi gośćmi. Ukrywał niezadowolenie, ukrywał strach; auror działał na niego niczym ognisty zapalnik. Jedno niewłaściwe słowo mogło rozpętać niechcianą burzę. Musiał się kontrolować, a ona była dziś jego nieodłącznym wsparciem. Zadziwił się, iż młody mężczyzna zapalił się do żywiołowej dyskusji. Uśmiechnął się nawet kącikiem ust zadowolony, iż odnalazł tu swą zielarską bratnią duszę. Kiwał głową ze zrozumieniem, potwierdzeniem przedstawianych informacji. Nie miał serca, aby mu przerywać: – Masz rację. Niedawno zmieniłem miejsce zamieszkania, dopiero pracuję nad swoją szklarnią i na pewno znajdę miejsce również dla werbeny. – skomentował zaraz zajmując wybrane miejsce. Usiadł na brzegu krzesła, aby w razie potrzeby pozostać ruchomym: - Może będziemy mogli, w przyszłości wymienić się jakimiś sadzonkami Castorze? W mojej okolicy znajdują się spore pola lawendy. – dopełnił zaraz wygładzając materiał tweedowej marynarki. Przywitał Steffena i Isabellę, uścisnął dłoń Dearbornowi, który zajął miejsce tuż obok niego. Cieszył się, że mógł mieć go obok. Spojrzał też na małego potwora siedzącego tuż obok mężczyzny i nie omieszkał zapytać przyciszonym głosem:
– Obiecała ci, że będzie grzeczna, czy musisz przywiązać ją do krzesła? – pamiętał incydent sprzed kilku miesięcy. Spędzili ze sobą jeden dzień, w którym sprytna dziewczę dało mu popalić. Nie chciał do tego wracać, dlatego też skierował się w stronę brodatego uczestnika, wychylając się nieco do przodu. Nie było wątpliwości, że znał te twarz. – Volans, jak mógłbym zapomnieć! – cieszył się, że mógł zobaczyć go w takich okolicznościach. Świat był naprawdę mały, widzieli się lata temu podczas wspólnych, zagranicznych zadań. Doszukiwał się jakiejkolwiek zmiany widocznej na charakterystycznych rysach twarzy, lecz te pozostawały tajemnicą. Pokręcił głową z niedowierzaniem: – Nic się nie zmieniłeś. - podjął. - Łamanie klątw jest nadal moim wiodącym zajęciem. – odpowiedział zaraz szukając odpowiednich słów. Westchnął i na moment spuścił wzrok, gdy Moore zahaczył o tematykę podróży. Nie mógł powiedzieć mu całej prawdy: – Niestety nie. Od roku jestem na Wyspach i… – zerknął na chwilę na Justine: – I jak na razie nie mam zamiaru wyjeżdżać. Przyjmuję zlecenia z okolicy. Handluję również roślinnymi ingrediencjami, powoli zmieniając się w zielarza. To coś w rodzaju pracy połączonej z hobby… – wyjaśnił pospiesznie unosząc kącik ust do góry. Zdziwił się, że tak ochoczo opowiadał o samym sobie. Powinien odrobinę zwolnić. – A ty Volansie? Od dawna jesteś w kraju? – zagaił w odsieczy. Gdy starszy Rineheart zajął miejsce przy stole, ponownie skupił na nim swe spojrzenie chcąc złapać z nim kontakt wzrokowy. Unikał go, nie był przecież zaskoczony. – Smacznego. – wyrzucił w tłum zabierając się za tak cudownie pachnący barszcz. Nie pamiętał kiedy ostatnio miał go w ustach. Gdy temat ponownie przesunął się na rośliny, uniósł głowę i wsłuchał się w wypowiedź młodego blondyna. Zerknął też na towarzyszkę z lekkim zdumieniem, wypuszczającą w eter ciekawe stwierdzenie. – Naprawdę? – oczywiście nie zauważył. Zaśmiał się i rzucił zaczepnie, a jego głos nikł w gwarze rozmów: – Może mam młodszego brata, o którym nigdy dotąd nie wiedziałem? Kto wie. – podchwycona tematyka run pogłębiła rozbawienie. Odłożył łyżkę i wyłożył się na oparciu krzesła. Młodzi łaknący wiedzy byli naprawdę niesamowitym obrazem – Po kolacji, na osobności, możemy podyskutować zarówno o runach, a także oddać miniaturowej lekcji zielarstwa. Nie mam nic przeciwko. – skierował się w stronę Steffena. Mógł przecież godzinami rozwodzić się nad ów tematyką. Mimochodem, pod stołem, odnalazł wolną dłoń Justine i ponownie zacisnął na niej swoje palce. Była przecież tuż obok, ale nadal zbyt daleko.
Przechodząc w głąb pomieszczenia ubarwionego świątecznym klimatem, nie mógł oderwać wzroku od mnogich i kolorowych ozdób oraz ogromnej choinki roztaczającej zapach leśnego igliwia. Próbował przypomnieć sobie cudowną wigilię spędzaną w spokojnym zaciszu domowym, którego orędowniczką stawała się ukochana matka. Obraz ten był jednak zatarty, niewyraźny, nieistniejący… Westchnął cicho i otworzył usta, chcąc powiedzieć coś w stronę Tonks, lecz znajomy głos dochodzący z przedsionka wprawił go w lekkie osłupienie. Odwrócił się nieznacznie wyłapując rosłą sylwetkę swojego własnego ojca. Przytrzymał na nim spojrzenie podejrzliwych, przymrużonych powiek, lecz nie podjął interakcji. Zbliżył się do stołu, aby zająć jak najlepsze miejsca i przywitać się z dotychczasowymi gośćmi. Ukrywał niezadowolenie, ukrywał strach; auror działał na niego niczym ognisty zapalnik. Jedno niewłaściwe słowo mogło rozpętać niechcianą burzę. Musiał się kontrolować, a ona była dziś jego nieodłącznym wsparciem. Zadziwił się, iż młody mężczyzna zapalił się do żywiołowej dyskusji. Uśmiechnął się nawet kącikiem ust zadowolony, iż odnalazł tu swą zielarską bratnią duszę. Kiwał głową ze zrozumieniem, potwierdzeniem przedstawianych informacji. Nie miał serca, aby mu przerywać: – Masz rację. Niedawno zmieniłem miejsce zamieszkania, dopiero pracuję nad swoją szklarnią i na pewno znajdę miejsce również dla werbeny. – skomentował zaraz zajmując wybrane miejsce. Usiadł na brzegu krzesła, aby w razie potrzeby pozostać ruchomym: - Może będziemy mogli, w przyszłości wymienić się jakimiś sadzonkami Castorze? W mojej okolicy znajdują się spore pola lawendy. – dopełnił zaraz wygładzając materiał tweedowej marynarki. Przywitał Steffena i Isabellę, uścisnął dłoń Dearbornowi, który zajął miejsce tuż obok niego. Cieszył się, że mógł mieć go obok. Spojrzał też na małego potwora siedzącego tuż obok mężczyzny i nie omieszkał zapytać przyciszonym głosem:
– Obiecała ci, że będzie grzeczna, czy musisz przywiązać ją do krzesła? – pamiętał incydent sprzed kilku miesięcy. Spędzili ze sobą jeden dzień, w którym sprytna dziewczę dało mu popalić. Nie chciał do tego wracać, dlatego też skierował się w stronę brodatego uczestnika, wychylając się nieco do przodu. Nie było wątpliwości, że znał te twarz. – Volans, jak mógłbym zapomnieć! – cieszył się, że mógł zobaczyć go w takich okolicznościach. Świat był naprawdę mały, widzieli się lata temu podczas wspólnych, zagranicznych zadań. Doszukiwał się jakiejkolwiek zmiany widocznej na charakterystycznych rysach twarzy, lecz te pozostawały tajemnicą. Pokręcił głową z niedowierzaniem: – Nic się nie zmieniłeś. - podjął. - Łamanie klątw jest nadal moim wiodącym zajęciem. – odpowiedział zaraz szukając odpowiednich słów. Westchnął i na moment spuścił wzrok, gdy Moore zahaczył o tematykę podróży. Nie mógł powiedzieć mu całej prawdy: – Niestety nie. Od roku jestem na Wyspach i… – zerknął na chwilę na Justine: – I jak na razie nie mam zamiaru wyjeżdżać. Przyjmuję zlecenia z okolicy. Handluję również roślinnymi ingrediencjami, powoli zmieniając się w zielarza. To coś w rodzaju pracy połączonej z hobby… – wyjaśnił pospiesznie unosząc kącik ust do góry. Zdziwił się, że tak ochoczo opowiadał o samym sobie. Powinien odrobinę zwolnić. – A ty Volansie? Od dawna jesteś w kraju? – zagaił w odsieczy. Gdy starszy Rineheart zajął miejsce przy stole, ponownie skupił na nim swe spojrzenie chcąc złapać z nim kontakt wzrokowy. Unikał go, nie był przecież zaskoczony. – Smacznego. – wyrzucił w tłum zabierając się za tak cudownie pachnący barszcz. Nie pamiętał kiedy ostatnio miał go w ustach. Gdy temat ponownie przesunął się na rośliny, uniósł głowę i wsłuchał się w wypowiedź młodego blondyna. Zerknął też na towarzyszkę z lekkim zdumieniem, wypuszczającą w eter ciekawe stwierdzenie. – Naprawdę? – oczywiście nie zauważył. Zaśmiał się i rzucił zaczepnie, a jego głos nikł w gwarze rozmów: – Może mam młodszego brata, o którym nigdy dotąd nie wiedziałem? Kto wie. – podchwycona tematyka run pogłębiła rozbawienie. Odłożył łyżkę i wyłożył się na oparciu krzesła. Młodzi łaknący wiedzy byli naprawdę niesamowitym obrazem – Po kolacji, na osobności, możemy podyskutować zarówno o runach, a także oddać miniaturowej lekcji zielarstwa. Nie mam nic przeciwko. – skierował się w stronę Steffena. Mógł przecież godzinami rozwodzić się nad ów tematyką. Mimochodem, pod stołem, odnalazł wolną dłoń Justine i ponownie zacisnął na niej swoje palce. Była przecież tuż obok, ale nadal zbyt daleko.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Raz na jakiś czas Trixie kontrolnie obserwowała gości. Sprawdzała z jaką prędkością sztućce wędrowały od talerzy do ust, byle tylko upewnić się w przekonaniu, że im smakowało. Dzięki uczynności niektórych na stole znalazło się o wiele więcej potraw niż planowała - a to oznaczało bardziej napełnione żołądki w jedną noc, podczas gdy wokół panował głód. Przynajmniej dziś mogli o tym zapomnieć. Mogli cieszyć się fałszywym przekonaniem, że świat powrócił do normalności a radość wzniecona tego wieczora trwać będzie wiecznie, lub przynajmniej bardzo długo.
Podczas całej wieczerzy Trix znalazła pretekst, by spoglądać na ptaki w lewitujących klatkach, unoszące się w powietrzu tuż obok jej krzesła, po obu jego stronach. Do kurnika? A po co? Jeszcze Volans zadeklarował, że pójdzie z nią, ale... Beckettówna zmarszczyła nos i pokręciła przecząco głową, patrząc to na Steviego, to na Moore'a.
- Tu im dobrze - zwróciła się zarówno do niego, jak i ojca, dobitnie kończąc zaczęty i kultywowany przez nich temat. Jeszcze czego, żeby kuropatwę i przepiórkę zanosić do ogrodu. Co to w ogóle za komiczny pomysł? W salonie, wśród przyjaciół, będzie im z pewnością cieplej i weselej. - Pomożecie mi wybrać jakieś imiona? - teraz z kolei odezwała się do wszystkich zebranych. Ponoć co dwie głowy to nie jedna, a tu mieli ich naprawdę sporo.
Podczas gdy Stevie inwigilował Volansa co do okoliczności ich pierwszego spotkania, Trix musiała ukryć swoje rozbawienie w kolejnych kęsach placka z gołębiami. Czyżby jednak numerolog nie dał się zwieść przykrywką o zwykłej przyjaźni? A ona, cóż, nie byłaby sobą, gdyby nie spróbowała dolać oliwy do ognia; podczas gdy Moore dyplomatycznie starał się wybrnąć z pytań zadawanych przez Steviego, czarownica poprawiła się na krześle i bezczelnie wykorzystała fakt, że siedział tuż obok niej. Odziana w trzewik stopa przesunęła się wzdłuż kostki smokologa aż do łydki, powoli, dekoncentrująco, zanim zniknęła tak nagle, jak się pojawiła, pozwalając mu mówić dalej.
- Kiedyś zastanawiałam się nad otworzeniem hodowli dirikraków - ciągnęła temat pomiędzy kolejnymi kęsami świątecznych potraw. - To miała być taka mała praktyka przed hodowlą, ale... Jak zaczęły mi znikać i pojawiać się we wszystkich stronach świata, uznałam, że może jednak lepiej z tym poczekać - do emerytury, kiedy będzie miała osiemset wnuków zdolnych gonić upierzone ptactwo za nią.
Rozmowa o runach i zielarstwie niezbyt ją porwała, więc gospodyni zwyczajnie zajęła się jedzeniem, patrząc uprzejmie na dyskutujących gości. Niech mają - każdemu z nich należał się wieczór relaksu. Jedynie Kieran wydawał się aż nazbyt milczący, podczas gdy Cedric doglądał Debbie, a siedzący obok niego Julien co rusz zajadał się nowymi potrawami, chyba próbując w ciągu dziesięciu minut posmakować wszystkiego, co stało na stole. Nic nowego - podobnie było z kanapkami czy wspólnymi śniadaniami, jakie organizowała w Makówce Trixie, przynosząc ze sobą różne smakołyki.
W porównaniu do ostatnich dni Beckettówna dość często spoglądała także na ojca. Miała okazję lepiej się mu przyjrzeć - od czasu feralnych urodzin i ataku olbrzyma właściwie nie patrzyła na niego wcale, zła, przestraszona; na szczęście dziś było inaczej. Jednak jej wzrok stał się ostrzejszy, wręcz karcący, gdy zwrócił się do niej jej pełnym imieniem. Święta niczego nie zmieniały w tym temacie.
- A tak - mruknęła najpierw niechętnie, po czym przypomniała sobie, że są wśród ludzi. Ludzi, którym uszyła prezenty. - Właśnie! Dni robią się coraz zimniejsze, a będzie jeszcze gorzej... Więc mamy tu dla was małe upominki, żeby było wam ciepło - uśmiechnęła się szeroko i machnęła różdżką, na co wszystkie przygotowane przez czarownicę podarunki uniosły się w powietrzu i przelewitowały do przeznaczonych im osób. Pod świątecznym papierem znajdowały się swetry w ulubionych kolorach zebranych, wraz z inicjałami imion i nazwisk. Z niemałym podekscytowaniem patrzyła na proces otwierania, pełna nadziei, że spełniła swoją gospodyniową rolę i sprawiła im przyjemność. Ojciec też dostał jeden, nawet jeśli nie spodziewał się swojego udziału w tym procesie - ale Trixie nie zapominała o jego istnieniu. - O, jest tam też coś od Steffena i Castora... - zauważyła z radością, lewitując i te przedmioty nad stół, żeby każdy mógł wybrać sobie to, co przykuwało wzrok. Beckett zrobiła to samo, pochwyciła zestawy, z zaciekawieniem i niezrozumieniem patrząc na drewnianą runę wylosowaną z małego koszyczka. - A co to znaczy, Steffku? - spytała. Zioła od Castora były trochę bardziej jasne, chociaż nie miała pojęcia, czy połączenie róży i lawendy było zwycięstwem... Dlatego po chwili uniosła i ten woreczek w dłoni, patrząc na Sprouta z nieco wyżej uniesionymi brwiami. - Róża i lawenda za co odpowiadają, Cas? Dobrze wybrałam?
Trixie przywołała różdżką dzban z kompotem i wlała do pustej już szklanki trochę napoju z suszonych owoców, by później przechylić się w stronę Volansa i szepnąć do niego niemal konspiracyjnie,
- Spodziewałeś się przesłuchania przez mojego tatę? - usta ułożyły się w krnąbrnym, odrobinę złośliwym uśmiechu - jej firmowym; przeniosła potem wzrok na Juliena, który wciąż zapychał się świątecznymi potrawami. - I jak? - zapytała go ze śmiechem. - Lepsze niż kanapki? - Ponieważ jej własny talerz opustoszał od głównych dań, Trix oczyściła go magią i nałożyła sobie solidny kawałek szarlotki przyniesionej przez Justine i Vincenta. Smak jabłek był obłędny, ciasto idealnie chrupkie i kruche, o wiele smaczniejsze niż torty, które przygotowywała własnoręcznie. - Pyszne! Skąd mieliście takie dobre jabłka? Czuć, że świeże. Takie spod lady, tam się zawsze trzyma najlepsze - zagaiła Tonks i siedzącego obok niej Rinehearta... A raczej głównie Tonks, bo jej towarzysz zdawał się dalej pochłonięty naukową dyskusją.
| Nadeszła pora relaksu poobiadowego. Możecie zjeść deser, napić się alkoholu czy wstać od stołu i rozmawiać w mniejszych grupkach, po prostu bawcie się dobrze! Pamiętajcie, że gra świąteczna muzyka zachęcająca do tańców. A do tego w jadalni i całym domu (w którym możecie grać swoje świąteczne wątki) latają małe, zaczarowane Mikołaje. Wydają z siebie wesołe "ho, ho, ho" i zachęcają do ich złapania - na styl złotych zniczy w quidditchu. ST pochwycenia figurki Mikołaja to 70, do rzutu k100 dolicza się zwinność postaci. Jeśli uda wam się złapać Mikołaja, zgłoście się do Steviego albo Trixie - powiemy wam jaką wylosowaliście nagrodę.
Oprócz tego w całym domu rozwieszona została jemioła. Możecie swobodnie spacerować (nawet w temacie jadalni) i spotkać się pod rośliną z inną postacią. Niech rozkwita świąteczna miłość! Albo zażenowanie... Wasz wybór. <:
Bardzo prosimy o odpisy do soboty do godziny 23!
Podczas całej wieczerzy Trix znalazła pretekst, by spoglądać na ptaki w lewitujących klatkach, unoszące się w powietrzu tuż obok jej krzesła, po obu jego stronach. Do kurnika? A po co? Jeszcze Volans zadeklarował, że pójdzie z nią, ale... Beckettówna zmarszczyła nos i pokręciła przecząco głową, patrząc to na Steviego, to na Moore'a.
- Tu im dobrze - zwróciła się zarówno do niego, jak i ojca, dobitnie kończąc zaczęty i kultywowany przez nich temat. Jeszcze czego, żeby kuropatwę i przepiórkę zanosić do ogrodu. Co to w ogóle za komiczny pomysł? W salonie, wśród przyjaciół, będzie im z pewnością cieplej i weselej. - Pomożecie mi wybrać jakieś imiona? - teraz z kolei odezwała się do wszystkich zebranych. Ponoć co dwie głowy to nie jedna, a tu mieli ich naprawdę sporo.
Podczas gdy Stevie inwigilował Volansa co do okoliczności ich pierwszego spotkania, Trix musiała ukryć swoje rozbawienie w kolejnych kęsach placka z gołębiami. Czyżby jednak numerolog nie dał się zwieść przykrywką o zwykłej przyjaźni? A ona, cóż, nie byłaby sobą, gdyby nie spróbowała dolać oliwy do ognia; podczas gdy Moore dyplomatycznie starał się wybrnąć z pytań zadawanych przez Steviego, czarownica poprawiła się na krześle i bezczelnie wykorzystała fakt, że siedział tuż obok niej. Odziana w trzewik stopa przesunęła się wzdłuż kostki smokologa aż do łydki, powoli, dekoncentrująco, zanim zniknęła tak nagle, jak się pojawiła, pozwalając mu mówić dalej.
- Kiedyś zastanawiałam się nad otworzeniem hodowli dirikraków - ciągnęła temat pomiędzy kolejnymi kęsami świątecznych potraw. - To miała być taka mała praktyka przed hodowlą, ale... Jak zaczęły mi znikać i pojawiać się we wszystkich stronach świata, uznałam, że może jednak lepiej z tym poczekać - do emerytury, kiedy będzie miała osiemset wnuków zdolnych gonić upierzone ptactwo za nią.
Rozmowa o runach i zielarstwie niezbyt ją porwała, więc gospodyni zwyczajnie zajęła się jedzeniem, patrząc uprzejmie na dyskutujących gości. Niech mają - każdemu z nich należał się wieczór relaksu. Jedynie Kieran wydawał się aż nazbyt milczący, podczas gdy Cedric doglądał Debbie, a siedzący obok niego Julien co rusz zajadał się nowymi potrawami, chyba próbując w ciągu dziesięciu minut posmakować wszystkiego, co stało na stole. Nic nowego - podobnie było z kanapkami czy wspólnymi śniadaniami, jakie organizowała w Makówce Trixie, przynosząc ze sobą różne smakołyki.
W porównaniu do ostatnich dni Beckettówna dość często spoglądała także na ojca. Miała okazję lepiej się mu przyjrzeć - od czasu feralnych urodzin i ataku olbrzyma właściwie nie patrzyła na niego wcale, zła, przestraszona; na szczęście dziś było inaczej. Jednak jej wzrok stał się ostrzejszy, wręcz karcący, gdy zwrócił się do niej jej pełnym imieniem. Święta niczego nie zmieniały w tym temacie.
- A tak - mruknęła najpierw niechętnie, po czym przypomniała sobie, że są wśród ludzi. Ludzi, którym uszyła prezenty. - Właśnie! Dni robią się coraz zimniejsze, a będzie jeszcze gorzej... Więc mamy tu dla was małe upominki, żeby było wam ciepło - uśmiechnęła się szeroko i machnęła różdżką, na co wszystkie przygotowane przez czarownicę podarunki uniosły się w powietrzu i przelewitowały do przeznaczonych im osób. Pod świątecznym papierem znajdowały się swetry w ulubionych kolorach zebranych, wraz z inicjałami imion i nazwisk. Z niemałym podekscytowaniem patrzyła na proces otwierania, pełna nadziei, że spełniła swoją gospodyniową rolę i sprawiła im przyjemność. Ojciec też dostał jeden, nawet jeśli nie spodziewał się swojego udziału w tym procesie - ale Trixie nie zapominała o jego istnieniu. - O, jest tam też coś od Steffena i Castora... - zauważyła z radością, lewitując i te przedmioty nad stół, żeby każdy mógł wybrać sobie to, co przykuwało wzrok. Beckett zrobiła to samo, pochwyciła zestawy, z zaciekawieniem i niezrozumieniem patrząc na drewnianą runę wylosowaną z małego koszyczka. - A co to znaczy, Steffku? - spytała. Zioła od Castora były trochę bardziej jasne, chociaż nie miała pojęcia, czy połączenie róży i lawendy było zwycięstwem... Dlatego po chwili uniosła i ten woreczek w dłoni, patrząc na Sprouta z nieco wyżej uniesionymi brwiami. - Róża i lawenda za co odpowiadają, Cas? Dobrze wybrałam?
Trixie przywołała różdżką dzban z kompotem i wlała do pustej już szklanki trochę napoju z suszonych owoców, by później przechylić się w stronę Volansa i szepnąć do niego niemal konspiracyjnie,
- Spodziewałeś się przesłuchania przez mojego tatę? - usta ułożyły się w krnąbrnym, odrobinę złośliwym uśmiechu - jej firmowym; przeniosła potem wzrok na Juliena, który wciąż zapychał się świątecznymi potrawami. - I jak? - zapytała go ze śmiechem. - Lepsze niż kanapki? - Ponieważ jej własny talerz opustoszał od głównych dań, Trix oczyściła go magią i nałożyła sobie solidny kawałek szarlotki przyniesionej przez Justine i Vincenta. Smak jabłek był obłędny, ciasto idealnie chrupkie i kruche, o wiele smaczniejsze niż torty, które przygotowywała własnoręcznie. - Pyszne! Skąd mieliście takie dobre jabłka? Czuć, że świeże. Takie spod lady, tam się zawsze trzyma najlepsze - zagaiła Tonks i siedzącego obok niej Rinehearta... A raczej głównie Tonks, bo jej towarzysz zdawał się dalej pochłonięty naukową dyskusją.
| Nadeszła pora relaksu poobiadowego. Możecie zjeść deser, napić się alkoholu czy wstać od stołu i rozmawiać w mniejszych grupkach, po prostu bawcie się dobrze! Pamiętajcie, że gra świąteczna muzyka zachęcająca do tańców. A do tego w jadalni i całym domu (w którym możecie grać swoje świąteczne wątki) latają małe, zaczarowane Mikołaje. Wydają z siebie wesołe "ho, ho, ho" i zachęcają do ich złapania - na styl złotych zniczy w quidditchu. ST pochwycenia figurki Mikołaja to 70, do rzutu k100 dolicza się zwinność postaci. Jeśli uda wam się złapać Mikołaja, zgłoście się do Steviego albo Trixie - powiemy wam jaką wylosowaliście nagrodę.
Oprócz tego w całym domu rozwieszona została jemioła. Możecie swobodnie spacerować (nawet w temacie jadalni) i spotkać się pod rośliną z inną postacią. Niech rozkwita świąteczna miłość! Albo zażenowanie... Wasz wybór. <:
Bardzo prosimy o odpisy do soboty do godziny 23!
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- Oczywiście! - odpowiedział Castorowi z entuzjazmem, bo karmienie okolicznych dzieciaków można było już wpisać w pasje Becketta. - Oby poczuła się lepiej... Na pewno coś zostanie. Jedzenia mamy sporo, o dziwo... - chciałoby się uśmiechnąć i ucieszyć, ale czasy były ciężkie, a to mnóstwo kilka lat temu można by było określić biedą. Świat się zmienił i to na gorsze. Żołądek jednak ściskał się, gdy poznawał Volansa, domniemanego przyjaciela córki. - Ależ nie - mówił może nieco zbyt szybko, gdy padło pytanie o alkohol. - Bardzo odpowiedni, chociaż naprawdę nie było konieczności... - najchętniej wypiłby go duszkiem, aby przestać rozumieć co dzieje się dookoła. Muśnięcie talii...?! Co do jasnej Roweny...?! Cały wieczór, chociaż jeszcze się nie rozpoczął, zaczynał przybierać dziwny obrót. Stevie nie miał najmniejszego zamiaru jednak wypominać córce tego teraz, porozmawiają potem. Powinna mu powiedzieć wcześniej, szok dla starego serca mógł zadziałać wybitnie słabo, powodując nawet zawał. Co prawda mężczyźnie daleko było od tak ostrego stanu, ale ryzyko przecież istniało! Gdy wszyscy goście zebrali się i każdy zdawał się być sobą, to spóźniony chłopak narobił najwięcej zamieszania. Dwie sowy - to jeszcze można było zrozumieć. W końcu były to pożyteczne i mądre ptaki, niezbyt natarczywe w swoich zachowaniach, które większość czasu spędzały przy klatce, albo w podróży, no i, co najważniejsze, roznosiły listy. Taka kura dawała jajka i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że wciąż pchała się mu do łóżka. Kaczka? Nieco bezużyteczne stworzenie, biegające po całym domu w tę i nazad, ku uciesze córki. Teraz do tego jeszcze doszła kuropatwa i przepiórka... Stevie Beckett co prawda znał się na świstoklikach i numerologii jak mało kto, ale no zwierzętach wiedział tyle, że są głośne i smaczne. Teraz zaś w domu miał mieć prawdziwe zoo i, chociaż szczęście córki stanowiło jeden z priorytetów, wcale się to staremu numerologowi nie uśmiechało. Wigilia nie była jednak miejscem do kłótni, a on sam nigdy nie potrafił na Beatrix fuknąć i sprowadzić do pionu, może dlatego teraz odbijała wszystkie jego argumenty jak piłeczkę, niby od niechcenia, ale tak, aby i tak wyszło na jej korzyść. Biedny jej przyszły mąż. Da mu popalić... Widocznie tak to wyglądało, gdy w domu brakowało kobiecej ręki. Nałożył sobie porcję jedzenia, bo chociaż żołądek przewracał się z pewnego stresu, to jednak zapachy potraw przygotowanych przez Trixie, kusiły. Miał jej pomóc, tak jak zawsze jej pomagał, ale w tym roku było inaczej. Był zbyt obolały. Przysłuchiwał się tylko córce, która prawiła o hodowlach... Nawet nie chciał myśleć o tym, że mogłaby mówić na poważnie. Wszystko było odrealnione... Dzieciaki na szczęście zajęły się rozmową o ziołach i innych tego typu zagwozdkach, do której Stevie chętnie by się zresztą włączył, ale nie dziś. Dziś nie miał na to siły, ale chciał pozwolić im dyskutować, z przyjemnością przysłuchując się, a przy okazji ucząc czegoś nowego. Rodzina Castora słynęła z zamiłowania do ziół, to też fakt, że młody chłopak był ich pasjonatem, wydawało się logiczne i naturalne, Trixie też przecież świetnie radziła sobie z numerologią. - Znasz mnie dobrze - mrugnął zdrowym okiem do chłopaka, odbierając pakunek ziół, który wspomóc miał koncentrację. Z bolącą głową tak było łatwiej. Odpakował podarek, który posłała mu Trixie. Brązowy sweter z wyszytym S, cóż za miły prezent. Uśmiechnął się pogodnie, kompletnie nie zwracając uwagi na jej karcący wzrok względem swojego pełnego imienia. Tak ją nazwał, więc tak miał prawo do niej mówić, cóż było w tym złego? Następnie przyglądał się runom od Steffena, ale nie znał się na nich zupełnie. - Steffenie, wybierz coś dla mnie, coś, co mogłoby pomóc uchronić się przed tymi ptakami - zaśmiał się pod nosem, poprawiając jeszcze wąsa, chociaż nie do końca był to żart. Ze skupieniem wysłuchał odpowiedzi Volansa, w tym samym momencie odkładając widelec na talerz może nieco zbyt głośno i wpatrując się w córkę ze zmarszczonym czołem. -- Przypomnij mi Beatrix, w jakim celu łapałaś dirikraki? - chciał pytać dalej, ale to nie było na to ani miejsce, ani czas, zwłaszcza gdy ten fragment z tomiku poezji Juliena, nieco za mocno wszedł mu w głowę. Gdy zjadł, co miał zjeść, wstał od stołu, obchodząc go jeszcze dookoła i kładąc dłoń na ramieniu Kierana. - Chodź, chciałem ci coś pokazać - powiedział ciszej, swoje kroki kierując razem ze starszym przyjacielem nieco bardziej na bok, do otwartej kuchni. Gdy znaleźli się tam sami, Stevie wyciągnął z komody małą i na pół pustą butelkę bimbru, po czym nalał im po trochę do szklanki. - Ten kawaler się do niej zaleca, myślisz? - powiedział, używając jedynie podmiotów domyślnych, ale przecież jasne było, że chodzi o Trixie i Volansa. Kieran nie był najlepszym człowiekiem do udzielania rad na temat ojcostwa, ale przecież sam miał córkę. - Ostatnio nie dokończyliśmy bimbru - podniósł swoją szklankę nieco wyżej i wypatrując czy przypadkiem Trixie ich nie obserwuje, stuknął nią o szkło aurora, wznosząc niemy toast. - Jestem zmęczony... Byłem z Romulusem Abbottem hrabstwo dalej i spójrz jaką pamiątkę zostawił mi olbrzym - wskazał na rozcięty łuk brwiowy i pękniętą wciąż głowę. - Nie wygramy tej wojny, jeśli oni dysponują nawet olbrzymami. Kieran, kurwa... olbrzymami - rzadko przeklinał, bardzo rzadko... - Co jeśli to nasze ostatnie święta? Trixie nie ma matki, ja mam złą krew, więc zaraz pewnie straci też ojca - wyrzucił z siebie na jednym wydechu, po tym jak skumulowała się w nim ta okropna energia ostatnich tygodni. - A Vincent? A Jackie? Co będzie z nimi? - dokończył pić alkohol, który pozostawił swój cierpki smak na języku i z tyłu podniebienia. Mówił cicho, uważając, aby nikt z obecnych tam dzieciaków ich nie podsłuchał.
jak nikt nie zabrał, to poproszę miętę i rumianek, jak już nie ma, to Castor daj mi coś dobrego
Steffen, ja się nie znam na runach, poproszę coś ochronnego
Kieran, cho na drina na chwile
nie rzucam na Mikołaje, bo Trixie powiedziała, że nie mogę rzucać na zręczne ręce i się obraziłem
jak nikt nie zabrał, to poproszę miętę i rumianek, jak już nie ma, to Castor daj mi coś dobrego
Steffen, ja się nie znam na runach, poproszę coś ochronnego
Kieran, cho na drina na chwile
nie rzucam na Mikołaje, bo Trixie powiedziała, że nie mogę rzucać na zręczne ręce i się obraziłem
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Dziwnie było zostać przytulonym w tak otwarty sposób, podobny przejaw serdeczności ze strony Trixie nawet go w małym stopniu onieśmielił, bo potrafił tylko stać jak kołek. Jak inaczej miał zareagować? Poklepać po głowie? A może podnieść i podrzucić? Żadna opcja nie wydawała mu się poprawna, dlatego ułożył usta w krzywym uśmiechu, maskując swoje zakłopotanie. Udało mu się jeszcze wymienić uścisk dłoni z przyjacielem, jakoś tak naprędce, lekko niedbale, bo pozostawał rozkojarzony przybyciem kolejnych gości. W kilka chwil stał się cholernie niepewny i milczący, gdy poczuł na sobie zirytowanie spojrzenie Vincenta. Jak to dobrze, że ten także nie dążył do konfrontacji, choć tak naprawdę awanturę mogła rozpętać byle pierdoła. Już to przerabiał, każde wypowiedziane przez niego słowo w synowskich uszach brzmiało niczym atak, zaś czepianie się słówek w nim z kolei budziło furię. Na dodatek w końcu musiał spostrzec, że jako jedyny nie przyniósł żadnego podarku, ale kiedy zaczął myśleć o takim, to było już za późno na zorganizowanie czegoś odpowiedniego.
Stół w ostatniej chwili zmienił swój kształt, zapewne w myśl zbliżenia wszystkich – aby mogli mówić ze sobą bez nadmiernego wyginania szyj – jednak Kieran poczuł się przerażony wizją budowania tak ścisłej wspólnoty. Przy świątecznej okazji podobne położenie przy okrągłym meblu wydawało mu się zbyt intymne i krępujące. Mógł dobrze przyjrzeć się każdemu, ale sam mógł bardzo łatwo stać się obiektem obserwacji. Dziwnie było siedzieć pomiędzy młodymi i zbierać wypowiadane przez nich powitania, bo tylko tyle mógł oczekiwać. Zajął się więc jedzeniem, aby usta nie musiały być pełne słów. Docenił to, jak bardzo doprawiony pozostawał barszcz, lekko kwaskowaty, aksamitny. I jeszcze poczęstował się porcją pieczonych ziemniaków, będąc pod wrażeniem przyszykowanych dań, mając też na uwadze, że muszą starczyć wszystkim.
Mimowolnie był świadkiem prowadzonych rozmów, powstających interakcji, z których jedna była dla niego mocno zaskakująca, a jednak szybko udało mu się pogodzić ze stanem rzeczy, jaki zastał. Wiele działo się obok niego, nawet daleko od niego, ale tak naprawdę nie na wszystko chciał mieć wpływ. Na Vincenta już dawno nie miał żadnego wpływu i to było nawet wygodne – znacznie prostsze od tych ostrych słów, wściekłych spojrzeń, niekończących się pretensji i nieporozumień. Z cieniem zazdrości spojrzał na Cedrica i siedzącą przy nim dziewczynkę. Małe dzieci to mały problem, a duże dzieci to… Szkoda się nad tym rozczulać. Mógł tylko mieć nadzieję, że nic nie wpłynie na Justine, nawet zerknął na nią z dużą powagą. Jednym spojrzeniem chciał przekazać wiele. Chyba po prostu się obawiał, że ludzie będący na pierwszej linii frontu nie mogą liczyć na szczęście. A może się mylił i tylko on sam pozostawał beznadziejnym przypadkiem.
Kieran zgodnie z prośbą Trixie, która padła zaraz po ciepłym powitaniu, chciał wreszcie ruszyć pod choinkę, ale ostatecznie prezent sam znalazł się przed nim. Chwycił pakunek, ale nie rozerwał kolorowego papieru, ponieważ Stevie poprosił go na rozmowę. Prezent wylądował na krześle, gdy tylko z niego powstał, aby ruszyć do kuchni za gospodarzem. Ten uwolnił go od niezręczności, a z dala od pozostałych spojrzeń to poczuł się nawet rozluźniony, nie spinał ramion aż tak boleśnie.
Jakoś nie zaskoczyło go pierwsze pytanie Becketta. – Zawsze mogę sprawdzić szczerość jego intencji – zaproponował poważnym tonem, a potem wzruszył ramionami, jakoś nie mając ochoty komentować prywatnego życia Trixie. Poniekąd rozumiał budujący się u przyjaciela niepokój, ale z drugiej strony sam nie potrafił takowego odczuwać. Nie miał prawa martwić się o własne dzieci, skoro zaprzepaścił w przeszłości tak wiele szans, aby wcielić się w prawdziwego ojca. Dlatego bez słowa chwycił za szklankę i upił łyk bimbru, pozwalając wygadać się drugiemu czarodziejowi. No tak, nie trudno było zauważyć pamiątkę na jego głowie, ale żeby zaraz to był olbrzym? – Nie pieprz takich bzdur. Jeśli będzie trzeba, będziemy walczyć nawet z samymi olbrzymami, aby żadna córka nie straciła ojca z powodu chorych idei zrodzonych w głowach zwyrodnialców – odparł ostro, chcąc uwolnić go z ramion defetyzmu, jaki na niego spłynął. Stevie nie był wojownikiem, był naukowcem, ale sytuacja zmuszała go do bardzo czynnego udziału w wojnie. – I jeśli cokolwiek się zdarzy, macie wokół siebie przyjaciół. Gdy zacznie się robić naprawdę źle, będę wtedy z tobą szczery i zrobię wszystko, abyście bezpiecznie uciekli od tego syfu, jasne?
Spojrzał na przyjaciela z mocą, wielką pewnością, decydując się poklepać go po ramieniu. Nigdy specjalnie nie dodawał ludziom otuchy, ale tym razem bardzo chciał zdjąć z ramion czarodzieja nieco zmartwień. Czuł jednak, że jego zapewnienia mogą nie wystarczyć.
– Jesteś dobrym ojcem. Tak dobrym, że nawet pomyślałeś o moich dzieciach.
W przeciwieństwie do mnie.
Stół w ostatniej chwili zmienił swój kształt, zapewne w myśl zbliżenia wszystkich – aby mogli mówić ze sobą bez nadmiernego wyginania szyj – jednak Kieran poczuł się przerażony wizją budowania tak ścisłej wspólnoty. Przy świątecznej okazji podobne położenie przy okrągłym meblu wydawało mu się zbyt intymne i krępujące. Mógł dobrze przyjrzeć się każdemu, ale sam mógł bardzo łatwo stać się obiektem obserwacji. Dziwnie było siedzieć pomiędzy młodymi i zbierać wypowiadane przez nich powitania, bo tylko tyle mógł oczekiwać. Zajął się więc jedzeniem, aby usta nie musiały być pełne słów. Docenił to, jak bardzo doprawiony pozostawał barszcz, lekko kwaskowaty, aksamitny. I jeszcze poczęstował się porcją pieczonych ziemniaków, będąc pod wrażeniem przyszykowanych dań, mając też na uwadze, że muszą starczyć wszystkim.
Mimowolnie był świadkiem prowadzonych rozmów, powstających interakcji, z których jedna była dla niego mocno zaskakująca, a jednak szybko udało mu się pogodzić ze stanem rzeczy, jaki zastał. Wiele działo się obok niego, nawet daleko od niego, ale tak naprawdę nie na wszystko chciał mieć wpływ. Na Vincenta już dawno nie miał żadnego wpływu i to było nawet wygodne – znacznie prostsze od tych ostrych słów, wściekłych spojrzeń, niekończących się pretensji i nieporozumień. Z cieniem zazdrości spojrzał na Cedrica i siedzącą przy nim dziewczynkę. Małe dzieci to mały problem, a duże dzieci to… Szkoda się nad tym rozczulać. Mógł tylko mieć nadzieję, że nic nie wpłynie na Justine, nawet zerknął na nią z dużą powagą. Jednym spojrzeniem chciał przekazać wiele. Chyba po prostu się obawiał, że ludzie będący na pierwszej linii frontu nie mogą liczyć na szczęście. A może się mylił i tylko on sam pozostawał beznadziejnym przypadkiem.
Kieran zgodnie z prośbą Trixie, która padła zaraz po ciepłym powitaniu, chciał wreszcie ruszyć pod choinkę, ale ostatecznie prezent sam znalazł się przed nim. Chwycił pakunek, ale nie rozerwał kolorowego papieru, ponieważ Stevie poprosił go na rozmowę. Prezent wylądował na krześle, gdy tylko z niego powstał, aby ruszyć do kuchni za gospodarzem. Ten uwolnił go od niezręczności, a z dala od pozostałych spojrzeń to poczuł się nawet rozluźniony, nie spinał ramion aż tak boleśnie.
Jakoś nie zaskoczyło go pierwsze pytanie Becketta. – Zawsze mogę sprawdzić szczerość jego intencji – zaproponował poważnym tonem, a potem wzruszył ramionami, jakoś nie mając ochoty komentować prywatnego życia Trixie. Poniekąd rozumiał budujący się u przyjaciela niepokój, ale z drugiej strony sam nie potrafił takowego odczuwać. Nie miał prawa martwić się o własne dzieci, skoro zaprzepaścił w przeszłości tak wiele szans, aby wcielić się w prawdziwego ojca. Dlatego bez słowa chwycił za szklankę i upił łyk bimbru, pozwalając wygadać się drugiemu czarodziejowi. No tak, nie trudno było zauważyć pamiątkę na jego głowie, ale żeby zaraz to był olbrzym? – Nie pieprz takich bzdur. Jeśli będzie trzeba, będziemy walczyć nawet z samymi olbrzymami, aby żadna córka nie straciła ojca z powodu chorych idei zrodzonych w głowach zwyrodnialców – odparł ostro, chcąc uwolnić go z ramion defetyzmu, jaki na niego spłynął. Stevie nie był wojownikiem, był naukowcem, ale sytuacja zmuszała go do bardzo czynnego udziału w wojnie. – I jeśli cokolwiek się zdarzy, macie wokół siebie przyjaciół. Gdy zacznie się robić naprawdę źle, będę wtedy z tobą szczery i zrobię wszystko, abyście bezpiecznie uciekli od tego syfu, jasne?
Spojrzał na przyjaciela z mocą, wielką pewnością, decydując się poklepać go po ramieniu. Nigdy specjalnie nie dodawał ludziom otuchy, ale tym razem bardzo chciał zdjąć z ramion czarodzieja nieco zmartwień. Czuł jednak, że jego zapewnienia mogą nie wystarczyć.
– Jesteś dobrym ojcem. Tak dobrym, że nawet pomyślałeś o moich dzieciach.
W przeciwieństwie do mnie.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
— Mam nadzieję, że wkrótce poczuje się lepiej — Powiedział jedynie w kwestii zdrowia Aurory. Pomimo okazywania pewnej troski względem Aurory i zamartwienia nagłym pogorszeniem stanu jej zdrowia, postanowił nie dociekać.
Te dzbanki stanowiły delikatny towar i powinni na nie uważać, by się nie potłukły. Szturchnięty lekko przez przez przyjaciela.
— Z mrozu — Żachnął się. Od ostatniego spotkania rozmyślał o pannie Beckett i nie mógł się doczekać kolejnego. Odczuwał pewnego rodzaju niepokojów, gdyż miał poznać pana Becketta i nie wiedział jak to pierwsze ich spotkanie wypadnie.
Starał się odnaleźć w owej sytuacji, jaką była ta wymiana zdań z panem Beckettem i chociaż odnosił wrażenie, że nadają na trochę innych falach to nie szło mu wybitnie tragicznie. Czas pokaże, czy aby nie był w błędzie.
Alkohol był odpowiedni, więc mógł to uznać za połowę sukcesu.
— Mój ojciec niejednokrotnie zwykł powtarzać, że podczas pierwszego spotkania z rodzicami mojej mamy również wręczył im podarki — Chrząknął cicho, a następnie starał się w nad wyraz subtelny sposób wytłumaczyć panu Beckettowi pewne zależności bez używania takich słów jak "partnerka" albo "narzeczona". Starał się ograniczyć temu staruszkowi podobne rewelacje podczas pierwszego spotkania. Mimo to pewnych rzeczy nie dało się ograniczyć. Uznał to za wystarczające wytłumaczenie swojego postępowania.
Spotkanie z dawnym towarzyszem wielu przygód było niezwykle zadowalające. To też przywołało wspomnienia i przypominało mu, że pewnych rzeczy mu brakowało.
— Zapuściłem brodę. A reszta to bagaż doświadczeń — Zażartował w odpowiedzi na słowa łamacza klątw. Było w tym ziarnko prawdy.
— Obecna sytuacja nie za bardzo sprzyja podróżom — Zauważył z lekkim przekąsem. — Nie ma już tyle pracy dla łamaczy klątw? Zielarz? To bardzo przyzwoity zawód. Powinniśmy poszerzać horyzonty jak to tylko możliwe — Zaciekawiło go to wszystko. Czy Vincent dorabiał sobie przez obecną sytuację polityczną, czy może znudziło mu się łamanie klątw? Był jednak zwolennikiem samo rozwoju. — Wciąż opiekuję smokami, tym razem tutaj. Pracuję w Rezerwacie Trójogonów Edalskich. Od początku tego wszystkiego. Chciałem stąd zabrać rodzinę, jednak nie chcieli opuścić kraju. To zdecydowałem się zostać — Udzielił Vincentowi wyczerpującej odpowiedzi na jego pytania dotyczących jego życia.
— Jaki ten świat mały! — Skomentował w ten sposób to, że Justine znała jego brata, skoro jego kuzyn odpowiedział za niego.
— Spodziewaj się sowy ode mnie, Steffenie — Poinformował młodszego mężczyznę. Nie mógł tego się doczekać.
— W to nie wątpię — Przytaknął. — Dziękuję za propozycję. Bardzo chętnie z niej skorzystam — Powiedział na koniec do Castora. Może te cholerne roślinny przestaną mu w końcu usychać.
Zamrugał z lekkim niedowierzaniem na zapewnienie Trixie, że tym ptakom tu jest dobrze. Miejsce wszystkich zwierząt gospodarskich było w pomieszczeniach przystosowanych do ich trzymania zamiast w domu i w klatkach.
— Trixie, w kurniku będzie im jeszcze lepiej. Będą mogły rozprostować skrzydła — Zasugerował w nadziei, że panna Beckett go posłucha w tej kwestii i te ptaki trafią do kurnika zamiast męczyć się w klatkach, w gwarze rozmów i męczyć gości swoim gdakaniem i obecnością.
— Cobbler i Crisp — Zaproponował też jako pierwszy imiona dla tych ptaków, zgodnie z pewną niepisaną tradycją nadawania zwierzętom imion związanych z jedzeniem, w tym przypadku z deserami.
Głośny brzdęk, towarzyszący może nieco zbyt gwałtownemu odłożeniu na talerz sztućców przez pana Becketa, wystarczył do tego aby zmarszczył brwi i cicho westchnął. Odpowiedź na to pytanie ze strony pana Becketta pozostawił jego córce, gdyż została oba zapytana przez swojego ojca. W jakimś stopniu wprawy przybrały nieco niepożądany obrót. Zupełnie jakby Trixie i on znaleźli się na dywaniku.
Z poważną, momentami niezbyt tęgą miną dłubał widelcem w swoim kawałku placka z gołębiami. Ciężko było orzec, co to wszystko oznaczało. Nie padło też żadne kolejne pytanie do niego albo do nich. Jednocześnie było coś, co odrywało go od tych wszystkich myśli, dodatkowo go rozpraszając... co mogło zadziałać na jego niekorzyść, gdy jej ojciec zdecyduje się zadać kolejne pytanie i wprowadzić więcej nerwowej atmosfery.
W dodatku on ten moment ciszy przed burzą wybrał na ugaszenie nagłego pragnienia, więc kiedy obuta stopa panny Beckett przesunęła się wzdłuż jego kostki aż do łydki, drgnął nieco gwałtownie i zamiast chwycić szklankę prawą dłonią, przewrócił to naczynie z kompotem. Jej zawartość rozlała się po obrusie, wywołując u niego stosowne poczucie zażenowania. Postawił na powrót szklanicę, serwetką też starając się wytrzeć nadmiar płynu z obrusu i stołu.
— Przepraszam — Wymruczał pod nosem. To wszystko zmierzało ku prawdziwej katastrofie. Chętnie odejdzie od tego stołu. W końcu nadarzy się ku temu okazja.
Próbował też złapać Mikołaja, nie udało mu się. Rozpakował prezent, który trafił do niego. Jego oczom ukazał się czerwony sweter z jego inicjałami. Lepszego prezentu nie mógł dostać. Spojrzał z nieukrywaną wdzięcznością i lekkim uśmiechem na Trixie.
— Jest wspaniały. Dziękuję — Docenił ten podarek. Porządny sweter to bardzo pożądany element ubioru. Będzie go chętnie nosić, tak jak nosił szalik uszyty przez nią.
Przejął przywołany przez Trixie dzban z kompotem by zaraz po niej napełnić swoją szklankę. W końcu udało mu się rozlać ten napój. Również nachylił się ku pannie Beckett.
— Przesłuchania może nie, ale miłej rozmowy owszem. Chyba nie poszło najlepiej — Odrzekł półgłosem w atmosferze niemal konspiracji. Zadrgały mu kąciki ust. Na kawałek szarlotki zawsze znajdzie miejsce. Dawno jej nie jadł. Faktycznie była przepyszna, że nawet on pozwolił sobie na wyraz błogości na twarzy i odsunięcie wyrzutów sumienia z powodu własnego łakomstwa w tych trudnych czasach.
— Oprowadzisz mnie po twoim domu? — Zapytał siedzącą obok niego Trixie, uśmiechając się do nie zachęcająco i nawet wyciągnął ku niej dłoń. To był tylko pretekst do tego by odejść od stołu i spędzić z nią trochę czasu.
|| Nie złapałem Mikołaja - rzut tutaj
||Trixie & Volans na razie się odmeldowują z tematu > Kącik krawiecki
Te dzbanki stanowiły delikatny towar i powinni na nie uważać, by się nie potłukły. Szturchnięty lekko przez przez przyjaciela.
— Z mrozu — Żachnął się. Od ostatniego spotkania rozmyślał o pannie Beckett i nie mógł się doczekać kolejnego. Odczuwał pewnego rodzaju niepokojów, gdyż miał poznać pana Becketta i nie wiedział jak to pierwsze ich spotkanie wypadnie.
Starał się odnaleźć w owej sytuacji, jaką była ta wymiana zdań z panem Beckettem i chociaż odnosił wrażenie, że nadają na trochę innych falach to nie szło mu wybitnie tragicznie. Czas pokaże, czy aby nie był w błędzie.
Alkohol był odpowiedni, więc mógł to uznać za połowę sukcesu.
— Mój ojciec niejednokrotnie zwykł powtarzać, że podczas pierwszego spotkania z rodzicami mojej mamy również wręczył im podarki — Chrząknął cicho, a następnie starał się w nad wyraz subtelny sposób wytłumaczyć panu Beckettowi pewne zależności bez używania takich słów jak "partnerka" albo "narzeczona". Starał się ograniczyć temu staruszkowi podobne rewelacje podczas pierwszego spotkania. Mimo to pewnych rzeczy nie dało się ograniczyć. Uznał to za wystarczające wytłumaczenie swojego postępowania.
Spotkanie z dawnym towarzyszem wielu przygód było niezwykle zadowalające. To też przywołało wspomnienia i przypominało mu, że pewnych rzeczy mu brakowało.
— Zapuściłem brodę. A reszta to bagaż doświadczeń — Zażartował w odpowiedzi na słowa łamacza klątw. Było w tym ziarnko prawdy.
— Obecna sytuacja nie za bardzo sprzyja podróżom — Zauważył z lekkim przekąsem. — Nie ma już tyle pracy dla łamaczy klątw? Zielarz? To bardzo przyzwoity zawód. Powinniśmy poszerzać horyzonty jak to tylko możliwe — Zaciekawiło go to wszystko. Czy Vincent dorabiał sobie przez obecną sytuację polityczną, czy może znudziło mu się łamanie klątw? Był jednak zwolennikiem samo rozwoju. — Wciąż opiekuję smokami, tym razem tutaj. Pracuję w Rezerwacie Trójogonów Edalskich. Od początku tego wszystkiego. Chciałem stąd zabrać rodzinę, jednak nie chcieli opuścić kraju. To zdecydowałem się zostać — Udzielił Vincentowi wyczerpującej odpowiedzi na jego pytania dotyczących jego życia.
— Jaki ten świat mały! — Skomentował w ten sposób to, że Justine znała jego brata, skoro jego kuzyn odpowiedział za niego.
— Spodziewaj się sowy ode mnie, Steffenie — Poinformował młodszego mężczyznę. Nie mógł tego się doczekać.
— W to nie wątpię — Przytaknął. — Dziękuję za propozycję. Bardzo chętnie z niej skorzystam — Powiedział na koniec do Castora. Może te cholerne roślinny przestaną mu w końcu usychać.
Zamrugał z lekkim niedowierzaniem na zapewnienie Trixie, że tym ptakom tu jest dobrze. Miejsce wszystkich zwierząt gospodarskich było w pomieszczeniach przystosowanych do ich trzymania zamiast w domu i w klatkach.
— Trixie, w kurniku będzie im jeszcze lepiej. Będą mogły rozprostować skrzydła — Zasugerował w nadziei, że panna Beckett go posłucha w tej kwestii i te ptaki trafią do kurnika zamiast męczyć się w klatkach, w gwarze rozmów i męczyć gości swoim gdakaniem i obecnością.
— Cobbler i Crisp — Zaproponował też jako pierwszy imiona dla tych ptaków, zgodnie z pewną niepisaną tradycją nadawania zwierzętom imion związanych z jedzeniem, w tym przypadku z deserami.
Głośny brzdęk, towarzyszący może nieco zbyt gwałtownemu odłożeniu na talerz sztućców przez pana Becketa, wystarczył do tego aby zmarszczył brwi i cicho westchnął. Odpowiedź na to pytanie ze strony pana Becketta pozostawił jego córce, gdyż została oba zapytana przez swojego ojca. W jakimś stopniu wprawy przybrały nieco niepożądany obrót. Zupełnie jakby Trixie i on znaleźli się na dywaniku.
Z poważną, momentami niezbyt tęgą miną dłubał widelcem w swoim kawałku placka z gołębiami. Ciężko było orzec, co to wszystko oznaczało. Nie padło też żadne kolejne pytanie do niego albo do nich. Jednocześnie było coś, co odrywało go od tych wszystkich myśli, dodatkowo go rozpraszając... co mogło zadziałać na jego niekorzyść, gdy jej ojciec zdecyduje się zadać kolejne pytanie i wprowadzić więcej nerwowej atmosfery.
W dodatku on ten moment ciszy przed burzą wybrał na ugaszenie nagłego pragnienia, więc kiedy obuta stopa panny Beckett przesunęła się wzdłuż jego kostki aż do łydki, drgnął nieco gwałtownie i zamiast chwycić szklankę prawą dłonią, przewrócił to naczynie z kompotem. Jej zawartość rozlała się po obrusie, wywołując u niego stosowne poczucie zażenowania. Postawił na powrót szklanicę, serwetką też starając się wytrzeć nadmiar płynu z obrusu i stołu.
— Przepraszam — Wymruczał pod nosem. To wszystko zmierzało ku prawdziwej katastrofie. Chętnie odejdzie od tego stołu. W końcu nadarzy się ku temu okazja.
Próbował też złapać Mikołaja, nie udało mu się. Rozpakował prezent, który trafił do niego. Jego oczom ukazał się czerwony sweter z jego inicjałami. Lepszego prezentu nie mógł dostać. Spojrzał z nieukrywaną wdzięcznością i lekkim uśmiechem na Trixie.
— Jest wspaniały. Dziękuję — Docenił ten podarek. Porządny sweter to bardzo pożądany element ubioru. Będzie go chętnie nosić, tak jak nosił szalik uszyty przez nią.
Przejął przywołany przez Trixie dzban z kompotem by zaraz po niej napełnić swoją szklankę. W końcu udało mu się rozlać ten napój. Również nachylił się ku pannie Beckett.
— Przesłuchania może nie, ale miłej rozmowy owszem. Chyba nie poszło najlepiej — Odrzekł półgłosem w atmosferze niemal konspiracji. Zadrgały mu kąciki ust. Na kawałek szarlotki zawsze znajdzie miejsce. Dawno jej nie jadł. Faktycznie była przepyszna, że nawet on pozwolił sobie na wyraz błogości na twarzy i odsunięcie wyrzutów sumienia z powodu własnego łakomstwa w tych trudnych czasach.
— Oprowadzisz mnie po twoim domu? — Zapytał siedzącą obok niego Trixie, uśmiechając się do nie zachęcająco i nawet wyciągnął ku niej dłoń. To był tylko pretekst do tego by odejść od stołu i spędzić z nią trochę czasu.
|| Nie złapałem Mikołaja - rzut tutaj
||Trixie & Volans na razie się odmeldowują z tematu > Kącik krawiecki
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skinął tylko głową do Volansa, chcąc uciec — przynajmniej na jakiś czas — od tematu siostry. Jeżeli będzie chciała, sama opowie wszystkim zainteresowanym o powodach jej dolegliwości. Nie była to jego historia do opowiedzenia; mógł tylko starać się, by bądź co bądź wymówka zabrzmiała jak najbardziej pewnie i ukoiła nieco przestrachy zainteresowanych. Na całe szczęście Aurora nie miała okazji wpaść na olbrzyma, wtedy martwiłby się o nią chyba bardziej...
Żachnięcie się mężczyzny skomentował szerokim uśmiechem, po czym zadarł głowę w górę. Sam pamiętał przecież, jak nerwy go zżerały prawie miesiąc temu, gdy pojechał do Londynu spotykać się z Tajemniczą Panną. Nerwy to nic złego, pokazywały przecież, że po prostu na czymś nam zależało, a takie zaangażowanie ze strony Moore'a działało tylko na jego korzyść.
Odpowiedź wujka ucieszyła go niezmiernie, do tego stopnia, że musiał powstrzymać się przed chwyceniem jego rąk w swe dłonie i serdecznym ich ściśnięciem.
— Jakby czegoś brakowało, to wie wujek, gdzie nas szukać — zniżył ton do szeptu, lecz jego twarz zastygła w powadze. Byli sąsiadami, znali się od wielu długich lat, teoretycznie nie było nawet potrzeby wygłaszania tego zdania na głos, lecz... Castor sam czasem przyłapywał się na tym, jak ciężko było mu prosić, czy, co gorsza, przyjmować pomoc od innych. Czasami takie potwierdzenia intencji pomagały zdjąć przynajmniej ułamek ciężaru, pozwolić na krótkie westchnienie ulgi... Sam fakt, że zebrali się dziś przy stole w tak licznym gronie, dawał sygnał, że nawet w tak trudnym czasie, Beckettowie nie byli ze swymi problemami sami.
A to pomagało Sproutowi w powstrzymaniu się przed zadawaniem głupich pytań o tiarę i niewyraźny stan zdrowia.
W dalszej kolejności skupił się na słowach Vincenta, któremu przyglądał się z wyraźnym skupieniem pomieszanym z fascynacją. Znał co prawda kilku zielarzy, często bardzo dobrych, lecz zazwyczaj byli oni częścią jego własnej rodziny (jak bracia Grey) lub odległymi społecznie autorytetami podobnymi do lorda Archibalda, chociażby. Każdy nowy, nieznany wcześniej entuzjasta tematu sprawiał, że zachwyt rozkwitał w nim na nowo. Gdzieś w środku czuł, że mogliby przegadać w ten sposób cały wieczór, a jeszcze kilkanaście minut wcześniej bał się poważnie, że spędzi ten magiczny czas w niezręcznie nieśmiałej ciszy...
— Początki często bywają trudne, więc zupełnie rozumiem... Gdy pomyślę, że miałbym się przeprowadzać albo wybudować nowy dom... I ile trzeba czekać na szklarnię... — pokiwał głową ze zrozumieniem, chwilę później opierając łokcie o oparcie swego krzesła, zaś dłonie Sprouta przylgnęły prędko do jego policzków. — Ależ oczywiście, Vincencie. Lawenda przyda się przeogromnie. Kiedyś wysłałem mojego przyjaciela, by po drodze wstąpił do naszego znajomego zielarza i poprosił go o sadzonki lawendy. Wiesz, z czym wrócił? Z wrzosami! Przecież ja mieszkam na Wrzosowisku... — roześmiał się wesoło, choć dla niewprawnego oka pomylenie lawendy z wrzosem nie było szczególnie trudne. Castora zastanawiało wtedy bardziej, czy pechowy kolega po prostu nie miał tamtego dnia kataru, bowiem różnicy w zapachu już nie da się wytłumaczyć...
W międzyczasie w jego ręce trafił najpierw prezent od Volansa. Zegarek i to jeszcze nie byle jaki! Nie zdołał powstrzymać się przed przyciśnięciem przedmiotu do swego torsu, bowiem aż zapomniał na moment, na czym polegało oddychanie. Będzie musiał pamiętać, by podziękować mu na poważnie. Następnie książka ze zbiorem poezji człowieka o nazwisku, którego wymowy podjąć się nie zamierzał, przynajmniej tymczasowo. Pełen wdzięczności uśmiech został posłany w kierunku Juliena, lecz nie zamierzał mu przeszkadzać w trakcie ptasiego zamieszania. Zaraz obok wylądował jasnoniebieski sweter od Trixie. Uniesienie okularów na czoło i krótkie potarcie oczu było oczywiście wyłącznie efektem wieczornej pory i wczesnego wstawania, a pociągnięcie nosem to tylko katar spowodowany zmianą temperatury. Przecież by się nie wzruszył, prawda?
Ponownie przesunął swą uwagę na Steffena i Isabellę, nie wiedząc do końca, co powinien odpowiedzieć na mrugnięcie tego pierwszego. Tak, ktoś uczył go mugoloznastwa, nawet od całkiem dawna, lecz chyba nigdy nie mówili o świętach...
— To jednak dobrze pamiętałem, uff... Co za szczęście — uśmiechnął się, tym razem lekko asymetrycznie. Lewy kącik ust poleciał ponad kącik prawy, jedna dłoń oderwała się od policzka, wsuwając okulary na powrót na nos, następnie zaś przeczesując złote loki. — Powiedzmy, że korzystam z dostępnych źródeł. Przypominam ci, że mam wujka mugola.
Właściwie to nie pamiętał, czy opowiadał kiedyś Steffenowi o tej okoliczności. Okoliczności, która mogła być zupełnie zadziwiająca, bo po pierwsze wujek Grey był na dobrą sprawę bardzo bliską rodziną Castora, a po drugie dlatego, że pomimo tej bliskości Sprout wydawał się wciąż błądzić w mugolskim świecie jak dziecko we mgle.
Nerwowe spojrzenie raz jeszcze skupiło się na Steffenie, gdy taki nacisk postawił na trupie. I tylko wciąż spokojna obecność Isabelli pozwoliła mu na utrzymanie milczenia i pozostania w trybie gościa, nie zaś prefekta. A miał już przygotowane takie piękne kazanie... Właściwie ta okoliczność tak rozproszyła Castora, że niemal nie zauważył przelatującego obok jego nosa Mikołaja. A gdy już go zauważył i nawet podniósł dłoń, by go złapać, było już... zdecydowanie, prawie wstydliwie za późno.
— I bardzo dobrze — odezwał się wreszcie, jakby trawił tę wiadomość zdecydowanie zbyt długo. — Nie przejmuj się, Bella. Nic w tym Londynie ciekawego nie ma.
Brud, smród i ubóstwo.
Ale jakże tu myśleć o obrzydliwościach, gdy siedzieli przy stole! Została jeszcze tylko jedna rzecz, którą musiał zrobić i tak oto w dłoniach Steffena znalazła się niewielka koperta ozdobiona starannym (po uwagach narzeczonego adresata Castor przykładał się do pisania bardziej) napisem "nie wydaj na głupoty".
Następnie znów powrócił uwagą do gospodarzy. Najpierw uśmiechnął się beztrosko do Steviego, któremu połączenie mięty i rumianku na pewno dobrze zrobi, by następnie przenieść spojrzenie na jego córkę.
— Znakomicie, Trixie! — powiedział wyraźnie zadowolony z jej wyboru, bo po prawdzie ta jedna mieszanka została przygotowana głównie z myślą o niej — Lawenda jest odpowiedzialna za spokój, grację, urok osobisty... Róża z kolei ma za zadanie przywrócić nas do pamięci o kimś, kto jest bliski naszemu sercu. Róż jest wiele, tak jak rodzajów miłości, więc o kim pomyślisz, przypominając sobie ten zapach, ta osoba powróci w twych myślach. — och, jak bardzo chętnie zsunąłby się teraz z krzesła, by sięgnąć nogą do kostki Volansa! Powstrzymała go jednak spora ilość gości i ryzyko, że ze swoim szczęściem uderzyłby w kostkę na przykład pana Dearborna czy (nie wiedział co gorsze) Reinhearta seniora.
Wychwycił jednak kątem oka nagły gest Justine, prędko podłapany przez Steffena temat run i...
— To źle? — spytał szczerze przejęty i nagle ścisnął się jakoś bardziej nad talerzem z barszczem, całkowicie niepewny co do charakteru tej uwagi. Już pomijając ambiwalentny ton, w którym została wygłoszona, Castor naturalnie był osobą raczej niepewną i wrażliwą na sprawianie komuś dyskomfortu.
Zwłaszcza młodszej siostrze najlepszego przyjaciela i jej... Partnerowi.
— Steff — syknął więc, starając się upomnieć kolegę, by nie zawracał ludziom głowy swym nadmiernym entuzjazmem, choć sam dał tego przykład jeszcze kilka minut wcześniej. Dopiero kolejne słowa Vincenta sprawiły, że uśmiechnął się blado, ramiona rozluźniły się nieco, a on sam mógł wreszcie dokończyć pierwszą porcję. — Nałożyłbyś narzeczonej makowca albo szarlotki... O runach i dlaczego wybrałem Partho najlepiej rozmawia się z pełnym żołądkiem.
| Próbowałem łapać Mikołaja, ale znowu w życiu mi nie wyszło.
Trixie i Stevie otrzymali wybrane przez siebie mieszanki, zaś Steff dostał tajemniczy prezent![bylobrzydkobedzieladnie]
Żachnięcie się mężczyzny skomentował szerokim uśmiechem, po czym zadarł głowę w górę. Sam pamiętał przecież, jak nerwy go zżerały prawie miesiąc temu, gdy pojechał do Londynu spotykać się z Tajemniczą Panną. Nerwy to nic złego, pokazywały przecież, że po prostu na czymś nam zależało, a takie zaangażowanie ze strony Moore'a działało tylko na jego korzyść.
Odpowiedź wujka ucieszyła go niezmiernie, do tego stopnia, że musiał powstrzymać się przed chwyceniem jego rąk w swe dłonie i serdecznym ich ściśnięciem.
— Jakby czegoś brakowało, to wie wujek, gdzie nas szukać — zniżył ton do szeptu, lecz jego twarz zastygła w powadze. Byli sąsiadami, znali się od wielu długich lat, teoretycznie nie było nawet potrzeby wygłaszania tego zdania na głos, lecz... Castor sam czasem przyłapywał się na tym, jak ciężko było mu prosić, czy, co gorsza, przyjmować pomoc od innych. Czasami takie potwierdzenia intencji pomagały zdjąć przynajmniej ułamek ciężaru, pozwolić na krótkie westchnienie ulgi... Sam fakt, że zebrali się dziś przy stole w tak licznym gronie, dawał sygnał, że nawet w tak trudnym czasie, Beckettowie nie byli ze swymi problemami sami.
A to pomagało Sproutowi w powstrzymaniu się przed zadawaniem głupich pytań o tiarę i niewyraźny stan zdrowia.
W dalszej kolejności skupił się na słowach Vincenta, któremu przyglądał się z wyraźnym skupieniem pomieszanym z fascynacją. Znał co prawda kilku zielarzy, często bardzo dobrych, lecz zazwyczaj byli oni częścią jego własnej rodziny (jak bracia Grey) lub odległymi społecznie autorytetami podobnymi do lorda Archibalda, chociażby. Każdy nowy, nieznany wcześniej entuzjasta tematu sprawiał, że zachwyt rozkwitał w nim na nowo. Gdzieś w środku czuł, że mogliby przegadać w ten sposób cały wieczór, a jeszcze kilkanaście minut wcześniej bał się poważnie, że spędzi ten magiczny czas w niezręcznie nieśmiałej ciszy...
— Początki często bywają trudne, więc zupełnie rozumiem... Gdy pomyślę, że miałbym się przeprowadzać albo wybudować nowy dom... I ile trzeba czekać na szklarnię... — pokiwał głową ze zrozumieniem, chwilę później opierając łokcie o oparcie swego krzesła, zaś dłonie Sprouta przylgnęły prędko do jego policzków. — Ależ oczywiście, Vincencie. Lawenda przyda się przeogromnie. Kiedyś wysłałem mojego przyjaciela, by po drodze wstąpił do naszego znajomego zielarza i poprosił go o sadzonki lawendy. Wiesz, z czym wrócił? Z wrzosami! Przecież ja mieszkam na Wrzosowisku... — roześmiał się wesoło, choć dla niewprawnego oka pomylenie lawendy z wrzosem nie było szczególnie trudne. Castora zastanawiało wtedy bardziej, czy pechowy kolega po prostu nie miał tamtego dnia kataru, bowiem różnicy w zapachu już nie da się wytłumaczyć...
W międzyczasie w jego ręce trafił najpierw prezent od Volansa. Zegarek i to jeszcze nie byle jaki! Nie zdołał powstrzymać się przed przyciśnięciem przedmiotu do swego torsu, bowiem aż zapomniał na moment, na czym polegało oddychanie. Będzie musiał pamiętać, by podziękować mu na poważnie. Następnie książka ze zbiorem poezji człowieka o nazwisku, którego wymowy podjąć się nie zamierzał, przynajmniej tymczasowo. Pełen wdzięczności uśmiech został posłany w kierunku Juliena, lecz nie zamierzał mu przeszkadzać w trakcie ptasiego zamieszania. Zaraz obok wylądował jasnoniebieski sweter od Trixie. Uniesienie okularów na czoło i krótkie potarcie oczu było oczywiście wyłącznie efektem wieczornej pory i wczesnego wstawania, a pociągnięcie nosem to tylko katar spowodowany zmianą temperatury. Przecież by się nie wzruszył, prawda?
Ponownie przesunął swą uwagę na Steffena i Isabellę, nie wiedząc do końca, co powinien odpowiedzieć na mrugnięcie tego pierwszego. Tak, ktoś uczył go mugoloznastwa, nawet od całkiem dawna, lecz chyba nigdy nie mówili o świętach...
— To jednak dobrze pamiętałem, uff... Co za szczęście — uśmiechnął się, tym razem lekko asymetrycznie. Lewy kącik ust poleciał ponad kącik prawy, jedna dłoń oderwała się od policzka, wsuwając okulary na powrót na nos, następnie zaś przeczesując złote loki. — Powiedzmy, że korzystam z dostępnych źródeł. Przypominam ci, że mam wujka mugola.
Właściwie to nie pamiętał, czy opowiadał kiedyś Steffenowi o tej okoliczności. Okoliczności, która mogła być zupełnie zadziwiająca, bo po pierwsze wujek Grey był na dobrą sprawę bardzo bliską rodziną Castora, a po drugie dlatego, że pomimo tej bliskości Sprout wydawał się wciąż błądzić w mugolskim świecie jak dziecko we mgle.
Nerwowe spojrzenie raz jeszcze skupiło się na Steffenie, gdy taki nacisk postawił na trupie. I tylko wciąż spokojna obecność Isabelli pozwoliła mu na utrzymanie milczenia i pozostania w trybie gościa, nie zaś prefekta. A miał już przygotowane takie piękne kazanie... Właściwie ta okoliczność tak rozproszyła Castora, że niemal nie zauważył przelatującego obok jego nosa Mikołaja. A gdy już go zauważył i nawet podniósł dłoń, by go złapać, było już... zdecydowanie, prawie wstydliwie za późno.
— I bardzo dobrze — odezwał się wreszcie, jakby trawił tę wiadomość zdecydowanie zbyt długo. — Nie przejmuj się, Bella. Nic w tym Londynie ciekawego nie ma.
Brud, smród i ubóstwo.
Ale jakże tu myśleć o obrzydliwościach, gdy siedzieli przy stole! Została jeszcze tylko jedna rzecz, którą musiał zrobić i tak oto w dłoniach Steffena znalazła się niewielka koperta ozdobiona starannym (po uwagach narzeczonego adresata Castor przykładał się do pisania bardziej) napisem "nie wydaj na głupoty".
Następnie znów powrócił uwagą do gospodarzy. Najpierw uśmiechnął się beztrosko do Steviego, któremu połączenie mięty i rumianku na pewno dobrze zrobi, by następnie przenieść spojrzenie na jego córkę.
— Znakomicie, Trixie! — powiedział wyraźnie zadowolony z jej wyboru, bo po prawdzie ta jedna mieszanka została przygotowana głównie z myślą o niej — Lawenda jest odpowiedzialna za spokój, grację, urok osobisty... Róża z kolei ma za zadanie przywrócić nas do pamięci o kimś, kto jest bliski naszemu sercu. Róż jest wiele, tak jak rodzajów miłości, więc o kim pomyślisz, przypominając sobie ten zapach, ta osoba powróci w twych myślach. — och, jak bardzo chętnie zsunąłby się teraz z krzesła, by sięgnąć nogą do kostki Volansa! Powstrzymała go jednak spora ilość gości i ryzyko, że ze swoim szczęściem uderzyłby w kostkę na przykład pana Dearborna czy (nie wiedział co gorsze) Reinhearta seniora.
Wychwycił jednak kątem oka nagły gest Justine, prędko podłapany przez Steffena temat run i...
— To źle? — spytał szczerze przejęty i nagle ścisnął się jakoś bardziej nad talerzem z barszczem, całkowicie niepewny co do charakteru tej uwagi. Już pomijając ambiwalentny ton, w którym została wygłoszona, Castor naturalnie był osobą raczej niepewną i wrażliwą na sprawianie komuś dyskomfortu.
Zwłaszcza młodszej siostrze najlepszego przyjaciela i jej... Partnerowi.
— Steff — syknął więc, starając się upomnieć kolegę, by nie zawracał ludziom głowy swym nadmiernym entuzjazmem, choć sam dał tego przykład jeszcze kilka minut wcześniej. Dopiero kolejne słowa Vincenta sprawiły, że uśmiechnął się blado, ramiona rozluźniły się nieco, a on sam mógł wreszcie dokończyć pierwszą porcję. — Nałożyłbyś narzeczonej makowca albo szarlotki... O runach i dlaczego wybrałem Partho najlepiej rozmawia się z pełnym żołądkiem.
| Próbowałem łapać Mikołaja, ale znowu w życiu mi nie wyszło.
Trixie i Stevie otrzymali wybrane przez siebie mieszanki, zaś Steff dostał tajemniczy prezent![bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nie chciał stać tam naburmuszony przez Rineheartem, już wystarczyło, że auror miał taki charakter, jaki miał, a jednak coś nie dawało mu spokoju. "Mój ojciec niejednokrotnie zwykł powtarzać, że podczas pierwszego spotkania z rodzicami mojej mamy również wręczył im podarki", Stevie spojrzał na stojącą teraz na blacie butelkę whisky od Volansa. Więc najwyższa pora...? Ile jeszcze minie, zanim ten sam mężczyzna przyjdzie prosić o jej rękę? Musieli się przecież lepiej poznać, ale propozycja Kierana, choć właściwie była bardzo przekonująca, nie była dopuszczalna. - Nie... Poradzę sobie - odparł, obserwując jak jeden z latających Mikołajów, akurat przelatuje nad jego głową i pędzi dalej, w stronę kącika krawieckiego Trixie. Rodzinne święta w gronie przyjaciół poprawiały nastrój zapewne większości tu obecnych, ale on sam, choć na zewnątrz uśmiechnięty, szczęśliwy, że dzieciaki wpadły z wizytą, pilnował, aby popękane starcze serce, nie ujawniło się. Na palcu, na którym wciąż nosił obrączkę, pomimo ponad 20 lat bycia wdowcem, zabłyszczała się ona w świetle dobiegającym z jadalni, a numerolog spojrzał na nią z tą samą tęsknotą co zawsze, niepogodzony z własnym nieszczęściem. Naprawdę chciał, aby Trixie była szczęśliwa, aby poznała wspaniałego mężczyznę, który zaopiekuje się nią, będzie ją kochał, wspierał i dbał o jej spokój. Liczył na to, że urodzi wspaniałe dzieci, dla których będzie mógł być dziadkiem, ale coraz częściej upewniał się w tym, że zapewne nawet tego nie doczeka. A z drugiej strony... Czy to aby na pewno dobry pomysł, by sprowadzać dzieci na ten paskudny świat? Chyba nastała najwyższa pora, aby tę rozmowę z nią odbyć. - Dziękuję ci - odparł do przyjaciela wyraźnie wzruszony. Jeśli nastanie moment, w którym Kieran uzna, że muszą uciekać — to będzie moment, w którym faktycznie będą musieli to zrobić. - Myślę, czy nie odesłać Trixie wcześniej. Mam trochę oszczędności, chciałem je wydać na projekt, ale... - podrapał się po brodzie, nieco niemo prosząc Rinehearta o radę, przecież to on najlepiej wiedział jak mocno wojna będzie hulać nawet w Dolniie Godryka. Ostatnio zresztą ucięli sobie rozmowę na ten temat, co miało skutkować wprowadzaniem w życie odpowiednich planów, ale to po świętach. Nawet jeśli jego córka zmuszona by była przenieść się do Oazy, choć wiedział, z jakimi wyrzeczeniami z jej strony by się to liczyło, a nawet, ostatecznie, otwartą niechęcią do niego. Sam nie sądził, że kiedykolwiek opuści to miejsce i prawdopodobnie Kieran też o tym wiedział. Stary auror nie raz radził sobie z zagrożeniem, którego nie było czuć, gdy siedziało się w wygodnym warsztacie w Dolinie Godryka, ale obydwoje nie potrafili odpuścić, jeśli w grę wchodził wyższy cel. Nawet jeśli dla obydwu z nich był on inny. Na ostatnie słowa starego druha zaciął się nieco. Wpatrywał się w niego z lekkim niedowierzaniem, jeszcze nie akceptując faktu, że faktycznie był dobrym ojcem. Czy naprawdę można było tak powiedzieć? Całe życie usiłował ją chronić, równocześnie zbyt mocno oddalając się, nie mogąc pogodzić się z tym wszystkim, przed czym jej nie ochronił. Gdyby był dobrym ojcem nigdy nie pozwoliłby Mary Jo odejść, Rosemary zginąć, a Layli... Nawet nie wiedział kim była Layla, oprócz tego, że podobno była jego. Zbyt wiele tajemnic, które zostały zamiecione pod dywan. - Nie jestem dobrym ojcem, Kieran... Jestem dobrym Wujkiem - wspomniał, wykańczając ze szklanki ostatni łyk bimbru. Wujkiem był dla tych wszystkich dzieciaków, które potrzebowały ciepłego słowa, ale żaden był z niego dobry ojciec. - Myślałem trochę nad naszą ostatnią rozmową... Będę potrzebował konsultacji w kwestiach magii obronnej, ale chyba mam plan - odpowiedział nieco dumny z siebie. W końcu, co innego miał robić oprócz leżenia w łóżku po spotkaniu z olbrzymem? - Dzięki - poklepał jeszcze znacznie wyższego Rinehearta, gdzieś nad łokciem, proponując niemo, aby wrócili do jadalni. Zapewne Trixie już irytowała się ich nieobecnością.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Ostatnio kosmicznie brakowało mi czasu! Serio! Aż zacząłem rozważać rozpoczęcie prac nad wehikułem czasu czy coś... ale niestety tego też nie miałem jak wpisać w kalendarz. Wszystko było spowodowane tym, że: po pierwsze - nie miałem serca nikomu odmówić pomocy, a po drugie - przed Świętami w magiczny (ha!) sposób wszystkim wszystko się psuło. To samochód pani Spencer odmówił posłuszeństwa, to pękła rura państwu Johnson, a Petersonom zapchał się komin... domostwo pani Montgomery już i tak od ponad tygodnia omijałem szerokim łukiem, bo byłem pewny, że starsza wdowa znajdzie mi jakieś zajęcie, chociaż w jej posiadłości wszystko działało bez zarzutu. Do tego obiecałem Meggie (od kiedy uszczelniłem jej niewielką chatkę, byliśmy już po imieniu), że od czasu do czasu będę opiekował się jej wesołą zgrają dzieciaków, a przecież Kurnik też wymagał napraw, które odwlekałem coraz bardziej w czasie. Wiadomo - wychodziłem z założenia, że własnym domem to mogę zająć się w każdej chwili... tylko okazywało się, że to nie do końca działało. Tym razem obiecałem Idzie, że wymienię wszystkie zepsute żarówki na nowe i dokręcę klamki, ach, i naoliwię te skrzypiące do łazienki drzwi... PRZED Wigilią.
I nagle zastał mnie przeddzień Wigilii, a ja wciąż byłem ze wszystkim w plecy. Niech to czarna dziura...! A jeszcze wigilia Wigilii u Beckettów, na którą byłem zaproszony i na której chciałem być, naprawdę, chociaż mówiłem im, że zobaczę co uda mi się zrobić i że nic nie obiecuję. No i ech... wyszło jak zawsze.
Ale to nie tak, że całkiem sobie i im odpuściłem swojej wizyty, co to to nie! Po prostu nie stawiłem się o tej porze i w takim stanie, w jakim wszyscy mniej lub bardziej oczekiwaliśmy.
W każdym razie w pewnym momencie goście i gospodarze mogli usłyszeć coraz wyraźniejszy śpiew za oknem:
...Fa-la-la-la-la, la-la-la-la!
Niech więc śpiew wszystkich pogodzi
Fa-la-la-la-la, la-la-la-la!
Złączmy się i w zjednoczeniu
Fa-la-la-la-la-la, la-la-la!
Żyjmy razem już bez gniewu
Fa-la-la-la-la, la-la-la-la!
Kolędnicy, bo bez wątpienia nimi właśnie byliśmy, zatrzymali się przed drzwiami do Warsztatu, a ja spojrzałem po swoich towarzyszach w wieku od czterech do dziesięciu lat i uśmiechnąwszy się do nich wesoło, dziarsko zapukałem do drzwi.
- OK, to tak jak ćwiczyliśmy - powiedziałem do nich na szybko sprawdzając czy przez wszechobecny mróz nie rozstroiła mi się gitara... tak doszczętnie.
- Naszą wyliczankę, Bobby? - zapytał najmłodszy uczestnik naszego małego chóru, który od dłuższego już czasu siedział mi na barana i co chwilę ściągał i na powrót ubierał mi czapkę.
- Tak - przytaknąłem. Już przywykłem, że dla niego chyba na zawsze pozostanę Bobby'm, bohaterem jednej z jego książek.
Kiedy ktoś otworzył przed nami drzwi, odchrząknąłem i z uśmiechem zaintonowałem na gitarze melodię, którą dzieci błyskawicznie podchwyciły:
- Pierwszego dnia Świąt
Przyjaciel wysłał mi
Sowę co na sośnie śpi...
Sam również śpiewałem, choć raczej tylko, żeby dzieciaki nie pomyliły się w kolejnych zwrotkach. Bardzo ładnie im szło i bez mojej pomocy, a trzeba dodać, że popularną piosenkę przerobiłem zmieniając jej słowa i w ten sposób, kiedy dotarliśmy do ostatniej zwrotki, w której wyliczaliśmy wszystkie prezenty od przyjaciela, brzmiała ona tak:
- Dwunastego dnia Świąt
Przyjaciel wysłał mi:
Dwanaście kucy,
Jedenaście kogutów,
Dziesięć niuchaczy,
Dziewięć wozaków,
Osiem pająków,
Siedem nietoperzy,
Sześć ropuch szarych,
Pięć pierścieni,
Cztery koty,
Trzy małe psy,
Dwie perliczki
I sowę co na sośnie śpi!
Na koniec puściłem oko do moich małych kolędników i się skłoniliśmy (choć ja nie bardzo, żeby ktoś przypadkiem nie zleciał mi z ramion).
- Hej, hej! Jestem Lou, a to: Jeff, Alice, Rob, Carol, Sophie, Felix, i Benjy - przedstawiłem i wskazałem kolejno na wszystkie dzieci kończąc na najmniejszym chłopcu, który niestrudzenie siedział mi na plecach i obecnie zsunął mi czapkę właściwie całkiem na oczy. Niespecjalnie mi to przeszkadzało.
- Mam nadzieję, że wszyscy wybaczycie mi dzisiejszą nieobecność na wigilii Wigilii, ale... chyba mam dobrą wymówkę...? - uśmiechnąłem się niepewnie i poprawiłem lekko czapkę, żeby spojrzeć na gości i domowników(?).
- W każdym razie chcieliśmy życzyć...
- WE-SO-ŁYCH ŚWIĄT! - zagrzmiały dzieci, a ja oczywiście razem z nimi wyjątkowo tym faktem rozbawiony.
- ...I...?
- SZCZĘ-ŚLI-WE-GO NO-WE-GO RO-KU! - wyrecytowaliśmy chórem.
- Jeszcze żeby was udobruchać mamy takie upominki...
Dziewczynka przedstawiona jako Alice wyszła do przodu z koszykiem pełnym prostokątnych, płaskich pakunków koślawo zawiniętych w kolorowy papier i nieśmiało wręczyła temu, kto stał najbliżej nas.
- To kalendarze - zdradziłem od razu tajemnicę. Może nie powinienem? Z drugiej strony, jakby mieli się zawieść, że to coś fajnego?
- Mam nadzieję, że wystarczy dla wszystkich... - chciałem się podrapać w zakłopotaniu po karku, ale przypomniałem sobie, że mój kark jest obecnie zajęty przez intruza. - Zaznaczyłem tam fajne rzeczy: pełnie, nowie, koniunkcje, maksima rojów meteorów... takie coś... ale i tak najfajniejsze to są tam ozdoby, bo miałem do nich pomocników - z uśmiechem skinąłem głową na dzieciaki.
- Annabelle też pomagała! - zawołał od razu Felix, a ja przytaknąłem. Nie wiedziałem, kto z tu obecnych zna te dzieciaki z sąsiedztwa, ale Isabella z pewnością je kojarzyła, a szczególnie małą Annabelle.
- Tak więc my będziemy lecieć dalej, a wy bawcie się dobrze i jeszcze raz wesołych Świąt! - uśmiechnąłem się do wszystkich i zacząłem wycofywać ze swoją gromadką.
Kiedy wyszliśmy już na zaśnieżoną główną ulicę tym razem zaintonowałem 'Santa Claus Is Comin' To Town'.
Każdy z was otrzymał własnoręcznie robiony kalendarz na przyszły rok z zaznaczonymi zjawiskami astronomicznymi przy odpowiednich datach.
Pięknie piszecie, ja jak zwykle jestem lamą, ale chciałam się pojawić chociaż na tego jednego symbolicznego posta!
Do zobaczenia w fabule!
[zt]
I nagle zastał mnie przeddzień Wigilii, a ja wciąż byłem ze wszystkim w plecy. Niech to czarna dziura...! A jeszcze wigilia Wigilii u Beckettów, na którą byłem zaproszony i na której chciałem być, naprawdę, chociaż mówiłem im, że zobaczę co uda mi się zrobić i że nic nie obiecuję. No i ech... wyszło jak zawsze.
Ale to nie tak, że całkiem sobie i im odpuściłem swojej wizyty, co to to nie! Po prostu nie stawiłem się o tej porze i w takim stanie, w jakim wszyscy mniej lub bardziej oczekiwaliśmy.
W każdym razie w pewnym momencie goście i gospodarze mogli usłyszeć coraz wyraźniejszy śpiew za oknem:
...Fa-la-la-la-la, la-la-la-la!
Niech więc śpiew wszystkich pogodzi
Fa-la-la-la-la, la-la-la-la!
Złączmy się i w zjednoczeniu
Fa-la-la-la-la-la, la-la-la!
Żyjmy razem już bez gniewu
Fa-la-la-la-la, la-la-la-la!
Kolędnicy, bo bez wątpienia nimi właśnie byliśmy, zatrzymali się przed drzwiami do Warsztatu, a ja spojrzałem po swoich towarzyszach w wieku od czterech do dziesięciu lat i uśmiechnąwszy się do nich wesoło, dziarsko zapukałem do drzwi.
- OK, to tak jak ćwiczyliśmy - powiedziałem do nich na szybko sprawdzając czy przez wszechobecny mróz nie rozstroiła mi się gitara... tak doszczętnie.
- Naszą wyliczankę, Bobby? - zapytał najmłodszy uczestnik naszego małego chóru, który od dłuższego już czasu siedział mi na barana i co chwilę ściągał i na powrót ubierał mi czapkę.
- Tak - przytaknąłem. Już przywykłem, że dla niego chyba na zawsze pozostanę Bobby'm, bohaterem jednej z jego książek.
Kiedy ktoś otworzył przed nami drzwi, odchrząknąłem i z uśmiechem zaintonowałem na gitarze melodię, którą dzieci błyskawicznie podchwyciły:
- Pierwszego dnia Świąt
Przyjaciel wysłał mi
Sowę co na sośnie śpi...
Sam również śpiewałem, choć raczej tylko, żeby dzieciaki nie pomyliły się w kolejnych zwrotkach. Bardzo ładnie im szło i bez mojej pomocy, a trzeba dodać, że popularną piosenkę przerobiłem zmieniając jej słowa i w ten sposób, kiedy dotarliśmy do ostatniej zwrotki, w której wyliczaliśmy wszystkie prezenty od przyjaciela, brzmiała ona tak:
- Dwunastego dnia Świąt
Przyjaciel wysłał mi:
Dwanaście kucy,
Jedenaście kogutów,
Dziesięć niuchaczy,
Dziewięć wozaków,
Osiem pająków,
Siedem nietoperzy,
Sześć ropuch szarych,
Pięć pierścieni,
Cztery koty,
Trzy małe psy,
Dwie perliczki
I sowę co na sośnie śpi!
Na koniec puściłem oko do moich małych kolędników i się skłoniliśmy (choć ja nie bardzo, żeby ktoś przypadkiem nie zleciał mi z ramion).
- Hej, hej! Jestem Lou, a to: Jeff, Alice, Rob, Carol, Sophie, Felix, i Benjy - przedstawiłem i wskazałem kolejno na wszystkie dzieci kończąc na najmniejszym chłopcu, który niestrudzenie siedział mi na plecach i obecnie zsunął mi czapkę właściwie całkiem na oczy. Niespecjalnie mi to przeszkadzało.
- Mam nadzieję, że wszyscy wybaczycie mi dzisiejszą nieobecność na wigilii Wigilii, ale... chyba mam dobrą wymówkę...? - uśmiechnąłem się niepewnie i poprawiłem lekko czapkę, żeby spojrzeć na gości i domowników(?).
- W każdym razie chcieliśmy życzyć...
- WE-SO-ŁYCH ŚWIĄT! - zagrzmiały dzieci, a ja oczywiście razem z nimi wyjątkowo tym faktem rozbawiony.
- ...I...?
- SZCZĘ-ŚLI-WE-GO NO-WE-GO RO-KU! - wyrecytowaliśmy chórem.
- Jeszcze żeby was udobruchać mamy takie upominki...
Dziewczynka przedstawiona jako Alice wyszła do przodu z koszykiem pełnym prostokątnych, płaskich pakunków koślawo zawiniętych w kolorowy papier i nieśmiało wręczyła temu, kto stał najbliżej nas.
- To kalendarze - zdradziłem od razu tajemnicę. Może nie powinienem? Z drugiej strony, jakby mieli się zawieść, że to coś fajnego?
- Mam nadzieję, że wystarczy dla wszystkich... - chciałem się podrapać w zakłopotaniu po karku, ale przypomniałem sobie, że mój kark jest obecnie zajęty przez intruza. - Zaznaczyłem tam fajne rzeczy: pełnie, nowie, koniunkcje, maksima rojów meteorów... takie coś... ale i tak najfajniejsze to są tam ozdoby, bo miałem do nich pomocników - z uśmiechem skinąłem głową na dzieciaki.
- Annabelle też pomagała! - zawołał od razu Felix, a ja przytaknąłem. Nie wiedziałem, kto z tu obecnych zna te dzieciaki z sąsiedztwa, ale Isabella z pewnością je kojarzyła, a szczególnie małą Annabelle.
- Tak więc my będziemy lecieć dalej, a wy bawcie się dobrze i jeszcze raz wesołych Świąt! - uśmiechnąłem się do wszystkich i zacząłem wycofywać ze swoją gromadką.
Kiedy wyszliśmy już na zaśnieżoną główną ulicę tym razem zaintonowałem 'Santa Claus Is Comin' To Town'.
Każdy z was otrzymał własnoręcznie robiony kalendarz na przyszły rok z zaznaczonymi zjawiskami astronomicznymi przy odpowiednich datach.
Pięknie piszecie, ja jak zwykle jestem lamą, ale chciałam się pojawić chociaż na tego jednego symbolicznego posta!
Do zobaczenia w fabule!
[zt]
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Jadalnia
Szybka odpowiedź